Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot
Kuchnia
Picie na pusty żołądek jest nie tylko niezdrowe, ale grozi także katastrofą i ogromnym kacem. Właśnie dlatego najlepsi kucharze w całkiej Wielkiej Brytanii postanowili zebrać to, co mieli w swoich kuchennych szafkach i przygotować z tego wybitne specjały. Castor, Finley, Sheila, Demelza i Neala zadbali o pełne brzuchy wszystkich gości sylwestrowej zabawy.
W kuchni, na stole wyłożonym czystym, gładkim obrusem, na różnej wielkości talerzach wyłożono talerzyki, choć z różnych kompletów i sztućce, zduplikowane magią tak, aby każdy mógł nabrać dla siebie pyszności:
▲ Królik pieczony w ziołach razem z pieczonymi ziemniakami i cebulą.
▲ Sałatka z sałaty masłowej, przypraw i jadalnych kasztanów.
▲ Małe bułeczki drożdżowe z suszonymi śliwkami w środku.
Dodatkowo, przez wzgląd na szczególny charakter imprezy i jej gościa specjalnego — szanownego jubilata, kucharze własnoręcznie przygotowali wyśmienity tort biszkoptowy przekładany frużeliną zrobioną z mandarynek i żelatyny, ozdabiany migdałami.
- Tak, widziałam je. Chciałam go nawet odwiedzić i jeszcze zapytać o jedną rzecz. - Aczkolwiek nie wiedziała jak będzie z tym teraz, skoro Marcel tak bardzo chciał zabrać Celine od nich i od tej pory nie słyszała nic od niego.
- Thomas... - Wyprostowała się, słuchając Jamesa uważnie. Nie wiedziała o tym, to tłumaczyło wiele, a jednocześnie czuła lawinę niejakiego przerażenia. Lady, szmalcownicy, potem Zakon. Nie wiedziała nawet, czy to Thomas coś zrobił, czy jednak to ta lady...ale nie, to pewnie ta lady. Oni wszyscy byli tacy sami, ci lordowie - kłamali, żeby tylko móc przymilić do siebie ludzi, głosili, jak to tylko było dobre, kiedy oni rządzili ziemią, a potem po jednym spojrzeniu które uznawali za krzywe, potrafili sprowadzić na człowieka śmierć. Nie zdziwiłoby ją, gdyby to ta lady jeszcze tak wiele bzdur napisała, bo wiadomo, że jeżeli takowe wpadają w kłopoty, to będą ratować tylko siebie.
- Czy oni będą chcieli mu coś zrobić? Jeżeli tak, to musimy go jakoś bronić... - Zagryzła lekko wargę, zastanawiając się, czy ona miała jakieś możliwości obrony Thomasa. A kiedy wspomniał o uzdrowicielce albo wróżce, od razu pojaśniała lekko i skinęła głową.
- Tak, to dobry pomysł. Mogłabym pójść do lecznicy i poszukać kogoś poza Kerstin, kto może nas nie kojarzy. Chyba, że masz kogoś na myśli? Albo mam poszukać kogoś poza Doliną? - Na ostatnie pytania pokręciła głową; nie wiedziała nic i nie miała pojęcia na ten temat.
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
- Mam nadzieję, że nie uważają go za zagrożenie. Zakon znaczy, bo już byłoby niedobrze jakby obydwie…no strony no...chciały mu coś zrobić. Ja wiem, że pakuje się w kłopoty, ale to tylko Thomas. – A może aż Thomas? Nie postrzegała brata jako zagrożenie, przynajmniej nie dla ogólnych wydarzeń. – Nie wiem, czy to możliwe, Jimmy. – Uśmiechnęła się smutno kiedy o tym myślała. – Wiesz, jak to jest, u nas. Prędzej czy później na siebie trafimy, jakbyśmy teraz wyjechali, a wtedy dalej mu pomożemy, wiesz o tym. – Nawet gdyby chcieli, kochali Thomasa i prawda była taka, że kochać go będą nawet jeżeli by od nich uciekł.
- Mogę wyszukać jakiegoś uzdrowiciela. A potem dyskretnie poproszę Thomasa, aby poszedł ze mną, udając, że ja chcę iść do kogoś. Myślisz, że to podziała? – Nie lubiła okłamywać braci, kogokolwiek z rodziny, ale obawiała się, że na słowa o uzdrowicielu Thomas ucieknie jak Dynia przed kąpielą i tyle będą go widzieć. Kochał ich, ale czasem Thomas widział sens tam, gdzie go nie do końca było, a uważał, że to co ważne powinien zrobić sam. Musiał pamiętać, że miał obok siebie rodzinę, gotową do tego aby mu pomóc - a to, że tej pomocy nie chciał przyjmować nie było już niczyją winą tylko jego własną. Ale teraz mieli temu zaradzić, uratować go, jak? Tego jeszcze nie wiedzieli, ale wszystko miało się okazać na dniach. Tygodniach?
— Gdyby go uznali za zagrożenie, to nie wróciłby do domu. Chyba nie sądzisz, że mógłby im uciec? — mruknął obejmując kubek herbaty dłońmi. — Nie wiem, czy Zakon jest dla niego zagrożeniem, ale strażnicy Tower napewno tak. I ludzie, których oszukał. Teraz i wtedy. Musisz z nim porozmawiać Sissy. Nie damy rady oszukać śmierci znowu — Podniósł na nią wzrok. Chciał być silny, zawsze chciał być starszym bratem, w którym będzie miała oparcie; do którego będzie mogła zlękniona i niepewna przyjść. Tymczasem okazał się porażką; przyszedł prosić ją o pomoc.— Musi z tobą porozmawiać. Powiedzieć ci o wszystkim, co się stało, Sheila. A ty musisz go zabrać do tej uzdrowicielki. Ktoś musi mu pomóc. I wciąż uważam, że nie powinniśmy tu zostać, ktoś go tu może szukać. — Zrobił krótką pauzę, nie miał jeszcze dokładnego planu, ale coś rysowało się w jego głowie. — Napisał jakieś listy do aurora, nie wiem do kogo jeszcze, twierdzi, że tylko do niego. Powiedział mu, że Marcel przyprowadził tu Celinę. Kiedy się dowiedział o tym zabrał ją stąd, ale sądzę, że ten auror tu przyjdzie, Sheila.
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
Spojrzała jeszcze na Jamesa, wiedząc, że ponownie, miał rację. Coś trzeba było z tym zrobić. - Porozmawiam. I postaram się, aby ze mną poszedł. Ale w razie czego, musisz mi pomóc. - Na pewno będzie się wiercił jak węgorz przed jakąkolwiek próbą pomocy, gotowy uciekać przed jakąkolwiek próbą pomocy tak, jak kiedyś uciekał przed babciną próbą wykąpania go po całym dniu zabawy w błocie; jeżeli James mógł go jakoś ustawić, to nawet danie mu w twarz mogło pomóc. Thomasowi, nie Jamesowi.
- A mamy gdzie wyjechać? - Nikt nie chciał wybierać się w drogę przy pogodzie takiej jak ta bez nawet dachu, pod którymi mogli się schować. - Zna jakiegoś aurora? Czemu Marcel zabiera Celinę, skoro sam należy do Zakonu? Nie ufa swoim? - Nie rozumiała absolutnie tej sytuacji. Próbowała, ale zamglony zmęczeniem umysł podpowiadał jej, że każdy dopatruje się problemów tam, gdzie ich nie ma. - Myślisz, że jak będziemy w nowym miejscu to będą tam zabezpieczenia? - Teraz korzystali z dobroci i umiejętności Steffena jeżeli chodziło o zakładanie zabezpieczeń. Nie miała nawet pojęcia, czy wóz jako ruchomy obiekt można było obłożyć zabezpieczeniami, a także, czy w ogóle jest szansa na to, aby nałożyć tam pułapkę przeciwko niechcianym gościom. Niby czytała książki, które podesłał jej Cattermole, ale nie skupiała się tam na ochronnych zaklęciach a na praktycznym wykorzystaniu numerologii.
— A ja myślę, że wszystkich traktują jak potencjalne zagrożenie. Nie ufają nam tak jak my im. — I słusznie, byli wrogami publicznymi. Każdy mógł ich sprzedać, a on czy Thomas nie mieliby żadnych skrupułów by to zrobić. Przynajmniej do czasu, kiedy nie obiecał Marcelowi pomóc. Teraz naraziłby tym Sallowa, więc pozostało mu tolerować tych ludzi, wierząc słowom przyjaciela, że mieli szanse zakończyć tą wojnę. Wierzył w jego wizję, wierzył w przyszłość. To, że jakąś mieli. — Jeśli będzie trzeba to przykujemy go do łóżka i sprowadzimy uzdrowicielkę tutaj. Albo wróżkę.
Uniósł kubek do twarzy, ale wciąż herbata była za gorąca, więc odstawił go na blat.
— Nie mamy, ale coś wymyślę. Eve jest w ciąży — Spojrzał na siostrę, nie wiedząc, czy rozmawiały już. Miał wrażenie, że to ona powinna się podzielić z jego siostrą taką informacją.— Nie wiem, Sissy. Okazało się, że zna Michaela. Aurora. Teraz wypisywał do jakiegoś innego aurora, też poszukiwanego przez ministerstwo. — Wzruszył ramionami. — Kiedy przyprowadził ją i Leonie powiedział, że nikt tu za nimi nie przyjdzie, ale teraz nie wie, do kogo wypisywał Tommy i myśli, że są w niebezpieczeństwie. Nie ze strony zakonu tylko... Tych, od których zabrał dziewczyny. Myśli, że chciał wywabić tego... Skamandera żeby go wydać. — Wzruszył ramionami, nie wiedział, co o tym myśleć. Wczoraj wpadł w furię, a potem to co usłyszał od Thomasa... Napisał jeszcze jeden list do Marcela, ale wciąż mu nie odpisał.
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
- Nie ufamy im bo wpadają do domu. Ale jak idę czasem pomóc Neali to widzę, jak słodzą każdemu w potrzebie, tylko po to, aby ludzie widzieli ich jako wybawców. - Spojrzała jeszcze na brata i przysunęła sobie krzesło. Skoro na razie skończyła, mogła teraz przysunąć sobie krzesło, aby usiąść obok Jamesa. Nie wiedziała, jak długo zajmie im ta rozmowa, ale nie chciała stać nad bratem, bo obydwoje czuliby się dziwnie. - Zajmę się tym, Jimmy, możesz na mnie liczyć. Dyskretnie się dowiem, tylko powiedz, czy w razie czego lepiej zaprowadzić gdzieś Thomasa, czy przyprowadzić kogoś tutaj? - Nie wiedziała, jak to miało wyglądać, ale przecież nawet w tych czasach dawało się przecież zorientować w niektórych rzeczach dość łatwo, prawda? Wystarczył dyskretny list do Yvette na początek.
Nieważne, jak bardzo czuła się zmęczona we wcześniejszym wypadku, teraz rozpromieniła się znacząco na tę informację.
- Cudownie! Zajmę się nią najlepiej i dopilnuję, aby wszystko było w porządku, nie będzie musiała się przemęczać. - Mieli nieco ograniczoną dostępność do rzeczy, ale będzie gotować jej dobre jedzenie, pilnować, aby się dobrze odżywiała i aby się czasem nie narażało. Rozmowa jednak zaraz zeszła na aurorów, więc dość szybko jej umysł zaprzątnęły inne sprawy.
- No ale to mamy ufać Zakonowi czy nie? Nie można przerzucać się preferencjami, a Thomas też nie jest głupi, nie wysyłał przecież list po to, aby się pochwalić. Zresztą, gdyby chciał zwabić tego aurora w pułapkę, to przecież nie dawałaby znać mu o tym miejscu, tylko kierował go gdzieś indziej i zmyślał, że Celine jest tam? Jedyne co moglibyśmy mu zrobić to herbatę i zupę... - Nie umiała uwierzyć, że Thomas wypisywałby ot, tak zapraszając tu aurorów, bo chciał robić na nich zasadzkę. - Marcel od długiego czasu jest uprzedzony wobec Thomasa. Wiem, że nasz brat robi wszystko aby wpakować się w kłopoty, ale nie jest serio tak głupi aby wydawać znajomych.
Wiedział, że Sheila ma rację. Przyjaciel od początku był na niego cięty, odkąd tylko się pojawił. Nic nie odpowiedział na to, wzruszył tylko ramionami. Nie potrafił i nie mógł stanąć na miejscu jednego, czy drugiego.
— Muszę z nim pogadać. A ty?— Spojrzał na nią. — Co słychać? — spytał, tak po prostu, chcąc wiedzieć jak się czuła. On był zagubiony.
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
- Najedz się, mam nadzieję, że ci smakuje, mimo że nie ma przypraw. – Cmoknęła jeszcze brata w jego ciemną czuprynę, zaraz na nowo zajmując miejsce i przysuwając sobie samej kubek z herbatą. – W takim razie zadbam o to, aby poszedł ze mną. Nie wiem, co będzie w takim wypadku, ale postaram się aby jednak…no wiesz, było dobrze. – Nie miała jak dopilnować brata ani nie mogła też powiedzieć, że ma na niego wielki wpływ. Ale jeżeli była jakaś szansa, to zamierzała postarać się, aby jednak ktoś mógł pomóc, to zamierzała podjąć ryzyko.
- Wszyscy by się ucieszyli. – Babcia, dziadek. W taborze nowe życie było zawsze mile widziane, może więc dlatego tak szybko przyszło innym zaakceptować trójkę małych Doe, z początku odbijających się od wozów jak zdezorientowane kurczaki, później jednak biegając ze wszystkimi jakby urodzili się tam i wychowywali od zawsze.
- Nie wiem, Jimmy… - Chyba obydwoje nie wiedzieli. – Thomas może jest niczym szczeniak, biegający z miejsca na miejsce i pakujący się w kłopoty, ale nie jest kompletnym idiotą. Wie, jak to jest zacierać po sobie ślady, albo jak obchodzić pewne rzeczy. Nie pisałby do aurora gdyby to rzeczywiście mogło zaszkodzić Marcelowi, Celine, czy komukolwiek innemu, bo nie jest aż tak głupi. Nie musimy ufać aurorowi, ale myślę, że gdyby nas wydał jakkolwiek, to wizytę w tym miejscu mielibyśmy już od razu. Celine też brała papier i atrament, też w końcu pisała listy. Nie była tutaj tak odcięta jak Marcel by chciał. – Uszczypnęła lekko nasadę nosa, wiedząc, że sprawa była tak skomplikowana, że miała wiele różnych podejść i rozważań.
- Marcel i ty macie wspólne to, że serca dla bliskich macie pojemne, ale każde zagrożenie wita się z natychmiastową reakcją obronną. Niech Marcel wyzna miłość Celine, zaopiekuje się nią, ale niech zrozumie, że nikt nie jest przeciwko niemu oraz jej, bo gdy sam ją zabiera w środku nocy, aby ją gdzieś zabrać, to pokazuje, że cokolwiek zrobił Thomas, przekłada się też na resztę, nie ważne co byśmy zrobili. Porozmawiaj o tym z nim, nie wiem czy mnie posłucha, ale jeżeli nas skreśla, to nie jest uczciwe. – Ale cóż, wiedziała dobrze, że serca ogniste oznaczają, że myśli przychodzą dopiero po czasie.
- U mnie spokojnie, mam już zlecenia, wiesz? Krawieckie znaczy się, ale myślałam, czy nie pochodzić też po domach w Dolinie, bo może ktoś potrzebuje czegoś? – Jakby sobie coś przypomniała, podniosła głowę i uniosła dłoń. – Poczekaj, za chwilkę wrócę.
Kroki było słychać na schodach kiedy pomknęła w stronę mniejszego pokoju, wracając gdy w jednej dłoni ściskała małą sakiewkę, którą złożyła na dłoniach Jamesa.
- Skóra wsiąkewki. Cokolwiek tam włożysz, tylko ty będziesz mógł to wyjąć. – Więc nikt inny nie będzie miał do tego dostępu. – Wiem, że…nie byłam najlepszą siostrą ostatnio. I że bardzo sporo wymagam od ciebie i innych. Nie ze złośliwości, po prostu się martwię, a jednocześnie wiem…że potrzebujecie być gdzieś tam. To taki prezent ode mnie tak na…przeprosiny.
Zamilkł na chwilę, kiedy wspomniała o papierze i Celinę. Przygryzł policzek od środka; zamrugał dwukrotnie.
— Skąd wiesz, że brała papier? — Widziała ich? Przyłapała ich tamtej nocy? — A co jeśli pisała do Marcela?— To było najbardziej prawdopodobne. — Dlaczego się go tak czepiasz? Mówiłaś, że wiesz, że by cię nie skrzywdził. Nas. On wcale nie myśli, że ktokolwiek z nas jest przeciwko niemu. Nie myślał przynajmniej. Do wczoraj. — Przełknął ślinę a głos mu złagodniał. Sheila zawsze była dobra i empatyczna, zawsze się troszczyła o całą ich trójkę. — On nikogo nie ma, Sissy. Tylko nas. I traktuje nas jak rodzinę. Mnie, ciebie, Eve... nawet Thomasa. W Tower wziął naszą, moją i Thomasa winę na siebie. Przyznał się, choć nawet go tam nie było... Odnalazł Eve, sprowadził ją do Londynu. Zdobył dla ciebie dokumenty. Dzięki temu możesz bez obaw odwiedzać go w Londynie... Nie przepisał ich sobie. Zniszczył stare. Wiesz, gdzie one musiały być? W ministerstwie. Może włamał się dla ciebie do samego Ministerstwa Magii. Jak myślisz, dlaczego to zrobił? Potrzebuje cię. Was. Jak możesz być taka niewdzięczna, to nie jest jakiś tam Moore, tylko Marcel. Ten cały Aidan nigdy nie zrobił dla ciebie ćwiartki tego, co zrobił on.— Nie mówił tego nigdy głośno, ale znał go dobrze, wiedział, co czuł. — I właściwie nie zrobil tego w środku nocy, kiedy wróciłem z pracy jej już nie było. Gdzie ty wtedy byłaś? — zmarszczył brwi; powinna być przedwczoraj w domu. — To co robi Tom rzutuje na nas wszystkich — potwierdził i obrócił głowę w okno. Właśnie dlatego to było takie ważne, dlatego to wszystko trzeba było naprostować, a Thomasa postawić do pionu. Był tym zmęczony już. — Kto powiedział, że nas skreśla? — Obrócił głowę, mierząc ją wzrokiem. Nawet mu przez myśl coś podobnego nie przeszło, Marcel nigdy by się nie odwrócił od niego w taki sposób. Nie przez to, co zrobił Thomas. Wybaczył mu to, co zrobił w więzieniu, co musiałoby się wydarzyć, żeby pobić tamto?
Powodził za nią wzrokiem i westchnął zmartwiony. Kiedy wróciła, zerknął na sakiewkę ze zdziwieniem, a później spojrzał na Sheilę zaskoczony.
— Sisi... Nie musiałaś — przyznał szczerze, spoglądając na podarunek. Nie domyśliłby się, że miała magiczne właściwości, ale chyba o to chodziło. — Dziękuję... — szepnął, spoglądając na nią. — To naprawdę przydatne. I bardzo ładne.
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
- Myślisz, że tego mu nie powtarzałam? Nie jestem jednostronna, Jimmy. Wręcz przeciwnie, ciebie zawsze stawiałam za wzór i przykład jeżeli już. A ja wielokrotnie suszyłam mu głowę o jego zachowanie. Ale co z tego? Sam wiesz, że siostry nigdy nie posłucha, że uważa mnie za małą dziewczynkę. I że moje słowa, nie ważne jakie by nie były, przejdą mu koło ucha. – Zmarszczyła brwi, mając wrażenie, że sprawa Thomasa gmatwała się co raz bardziej. – Skoro go nie znam, to co mam zrobić? Skoro ty też nie dajesz go usadzić w miejscu? – Bo go nie znasz, Sissy. – Nie wiem, Thomas nie robi nic dlatego bo bawi się nami. Może warto jednak wyjechać razem, ale jak Eve ma ciąże to musi mieć jakieś stałe miejsce, to bardzo niebezpieczne aby teraz się przemieszczać, zwłaszcza przy zapasach… - zapasach, które nie było.
- A czy ja traktuję go jak obcego? Mówiłam, że pakujecie się razem w kłopoty, ale zostało to odebrane nie jako fakt, mam wrażenie, a jako agresywne podejście, że narzekam. Niechęć do tego, że z Thomasem próbują się poobrażać. Nie mówię że mają się uwielbiać, ale powinno mnie to bawić że jeden chce uderzyć drugiego? Teraz też słucham jak mi mówisz, że jestem niewdzięczna. Ale co robię? Przychodzę do niego kiedy jest z nim źle, daję mu najlepsze jedzenie jakie mamy, nie oczekując żadnej wdzięczności. Mówisz, że zrobił to dla mnie, ale nie wiesz nawet jak wielkie to wywołuje poczucie winy, kiedy ciągle o tym myślę, kiedy myślę, że narażał się na mnie, chociaż go o to nie prosiłam, ale jakby coś się stało, to byłaby przecież moja wina, bo to przeze mnie się narażał. Nigdy go nie odtrąciłam, robiąc co tylko mogę, ale myślałam, że chcecie wiedzieć, jak się czuję i jak widzę sprawy. I teraz słyszę, że jestem niewdzięczna. Nie martw się więc, od tej pory już nic nie będę mówić. – I znowu źle, znowu była niedobra, niedobra siostra, niedobra przyjaciółka. Jak zawsze, jej wina. Popadała już w marazm, bojąc się odezwać, bo co jeżeli znowu będzie źle.
- I kto mówi o niewdzięczności? Kiedy tylko zostałam tylko u Adeli, Aidan przez cały czas mnie wspierał i podtrzymywał we mnie wiarę, że jeszcze was zobaczę. Czy naprawdę zasługuje w twoich słowach na bycie „jakimś tam Moorem”? Naprawdę wolisz obrażać kogoś, kogo kocham, niż cieszyć się moim szczęściem? – Bolało ją to. Czemu zarzucał jej nieprzyjemność, skoro sam odnosił się w ten sposób? – Myślałam że w nocy, że wyszła na spacer. Wstaję chwilę przed tobą, gotuję śniadanie i obiad od razu dla wszystkich. Biorę jakąś mniejszą porcję ze sobą, aby potem wybrać się do świetlicy gdzie czekam na to, aż ktoś przyjdzie coś zamówić albo szyjąc zamówienia, które miałam wcześniej. Wracam do domu wieczorem, sprzątając wszystko co jest do wysprzątania. I tak w około. Czy robię coś nie tak? – Miała wrażenia, że robi dobrze, że idzie zarabiać na rodzinę, że nie siedzi tu w domu jak przesiedziała całą zimę, niemal nieruchoma. Czyżby znowu nie zachowywała się odpowiednio?
- Tak jest, masz rację. – Nie mogła się nie zgodzić. To co robili wszyscy, rzutowało na całą rodzinę. – Mówiłeś, że ci nie odpisuje. Myślisz, że to nie tak, że nie chce mieć do czynienia? – Wiedziała, że cokolwiek by się zadziało, listy pomiędzy przyjaciółmi miały priorytet. A jak teraz?
- Oczywiście, że nie musiałam, ale chciałam. W ten sposób możesz chować tam, co tylko zechcesz. – Wiedziała drugie dno, które można było z tego wyczytać, że nawet podczas kradzieży schowany tam przedmiot nie będzie mógł być wyjęty z tego…ale chyba w tym momencie nie zamierzała narzucać Jamesowi sposobu w jaki miał z tego korzystać.
— Ty zjedz.— Nigdy nie jadła dużo, nigdy więc nie przywiązywał wagi do tego, czy musiała sobie czegokolwiek odmawiać. Nie zauważał takich rzeczy, nie miał pojęcia. Dziś nie był ta głodny, miał ściśnięty żołądek, a Sheila wyglądała mizernie. Dopiero teraz to dostrzegł.
— Nie jestem wzorem — mruknął z żalem. Chciał być taki jak starszy brat, robił więc całe życie to, co on, a kiedy siostra stała się na tyle dorosła, by przejąć przytyki i słowa babci, jej sposób myślenia, nie mógł jej dłużej lekceważyć. — Nie wiem — nie wiedział, co miała zrobić; co mogła zrobić. Czuł, że coś trzeba, coś muszą, bo inaczej to wszystko się rozpadnie. Oni, jako rodzina także. Wokół wszystko nabierało ciemnych, posępnych barw. Wszystko wydawało się bez sensu. Od wyjścia z Tower nie widział radości wokół, jakby coś ją wessało, albo jakby otworzył oczy i zdał sobie sprawę, że wszyscy wokół byli zgorzkniali, popsuci, pozbawieni kolorów. On tam też. — Dlaczego? Dlaczego jej stan oznacza stałe miejsce? — Uniósł wzrok na siostrę; Eve powiedziała coś podobnego. — Stałe miejsce to zawsze niebezpieczeństwo. Większa szansa na to, że ktoś kto cię szuka znajdzie cię pod stałym adresem... Nigdy nie mieliśmy stałego miejsca poza szkołą.— To Hogwart był miejscem, które otwarło mu oczy i przywitało luksusami o jakich nawet nie śnił. O niekończącym się jedzeniu, świeżej, pachnącej pościeli, olbrzymiej przestrzeni, niezbadanych korytarzach. Nie wracał na ferie do domu — unikał pracy i obowiązków, niewygody, podróży. Ale dzisiaj za niczym tak nie tęsknił jak za wakacjami, kiedy spędzali czas z ludźmi, którzy byli rodziną. Kolorową, wesołą, wspaniałą. Wolną. — To miejsce jest dla nas jak więzienie — wyrzucił w końcu z siebie, przełykając ślinę. —Nie mogę tu zostać dłużej — dodał cicho, drżącym głosem pełnym wstydu. Powinien być wdzięczny za te wszystkie wygody, które mieli, a jednak czuł się przytłoczony tym wszystkim. — Dom jest tak duży, że mijamy się w nim. Żyjemy tu razem, ale jakby... osobno.— Spojrzał na kubek z herbatą. Była już dobra. — Kim się staliśmy, Sheila? To nie my... — jęknął cicho i zamilkł na chwilę. — Nie pamiętasz tego, ale kiedy mieszkaliśmy w Birmingham, mieliśmy kąt tak mały i ciasny, że nie było szans, byśmy spali wszyscy na łóżku. Pamiętam, kiedy wygrałem z Thomasem. Byłem szybszy, zdążyłem zająć miejsce żeby go nie wpuścić. Ale wiem, że po prostu dał mi wygrać. Spaliśmy tak na zmianę. A potem kiedy kołyska była na ciebie za mała, ty spałaś. A my przy tobie, na ziemi. Kłóciliśmy się o koc. Jak to bracia. Bracia się czasem kłócą — Dziś też sprzeczali się ze sobą, czasem bili. A może to on bił, nie umiał sobie przypomnieć, by Thomas kiedykolwiek podniósł na niego rękę. Sheila tego nie lubiła, ale taka była normalność. — Ale ten mały kąt, a potem jeden ciasny wóz sprawiał, że nie mogliśmy się ignorować. Mijać. Udawać, że nie istniejemy. A dzisiaj? — Spojrzał na nią i wzruszył ramionami. Wiedział, że to była głównie jego wina. To on ich najczęściej unikał, on szukał kryjówek i chwil, by być sam. Tutaj to było banalnie proste.
— Nie wiem jak go traktujesz, ale mówisz tak, jakbyś była zła. Gdyby coś się stało nawet byś o tym nie wiedziała, ja też nie, bo nikomu o tym nie powiedział. Nikt go o to nie prosił, po prostu... tak robią przyjaciele. Nie trzeba ich o nic prosić, po prostu... są... — Wydukał, przymykając na moment oczy. Kiedy wyszedł z Tower powinien przy nim być, ale to poczucie winy nie pozwoliło mu spojrzeć mu w twarz. To był błąd. Strach i ból zwyciężył ponad to, że być może przyjaciel potrzebował po prostu przyjaciela obok. — Nie dąsaj się, wiesz, że chcę byś mówiła o wszystkim. Wszystko przekręcasz — powiedział z wyrzutem, spoglądając na nią. — Wszystkie jesteście takie same, obrażacie się przy byle okazji — burknął, splatając ręce na piersi obrażony. — Nikogo nie obrażam, nie znam go! Nie wiedziałem, że to robił... Ale teraz, czekaj, co? — Zamrugał, spoglądając na nią. — Kochasz go? Czy ja się... przesłyszałem? Powiedziałaś...? — Przyglądał jej się badawczo i niepewnie. — Oczywiście, że chcę się cieszyć twoim szczęściem! To wszystko co robię, robię dla ciebie. Co między wami zaszło? Czy on cię... tknął? — spytał, prostując się instynktownie. Za chwilę zmarszczył brwi i pokręcił głową. — Dlaczego w nocy miałaby chodzić na spacer? Kto tak robi? — Skrzywił się. — Skąd ci to przyszło do głowy? — Wiedziała coś, o czym on nie wiedział? — Nie wiem, dlaczego nie tak? — Nie rozumiał. Nigdy nie narzekał na to, co robiła albo to czego nie robiła. — Czekaj... Ja... Nie powiedziałem nic takiego... — wydukał niepewnie, przyglądając jej się uważnie. — Dobrze się czujesz? Wydajesz się ostatnio jakaś... — dziwna? — Rozkojarzona. — Celina nie kradła papieru, Marcel nie zabrał jej w nocy, a on nie mówił tego, co wkładała mu w usta. Milczał chwilę, oceniając to, jak wyglądała — jej twarz, spojrzenie, dłonie. Coś przegapił? Stało się coś złego? — Może Yvette powinna... zbadać... też ciebie? — Zaczął się o nią martwić. Rysy twarzy mu złagodniały; może to wszystko ją przerastało, a jawa mieszała jej się ze snem. Znał ten stan.
Zbliżył się do niej i objął ją, zaciskając w dłoni sakiewkę. Nie wiedział czemu, pierwszą myślą, jaka przyszła mu do głowy po jej słowach było to, że schowa tam wstążkę, którą trzymał pomiędzy ubraniami, razem z pieniędzmi. — Dziękuję — szepnął jeszcze raz i pocałował ją w czubek głowy. — Może... odpocznij trochę? Jesteś przepracowana. Weź Eve, wybierzcie się gdzieś... W Bath są łaźnie, może po zamknięciu... Uda wam się tam wejść niezauważone. Nie idź dzisiaj do świetlicy.
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
- Dobrze. – Wiedziała, że bez sensu będzie z nim kłócenie się, wiedziała też, że była głodna i to nieziemsko. Zdjęła wszystko z ognia, siadając tuż obok brata i ostrożnie sięgając po łyżkę i miskę. Jadła powoli nie tylko ze względu na temperaturę, ale czuła, że wolniej żując mogła pozwolić sobie na dłuższe zapełnianie żołądka. I wtedy nie potrzebowała tak wiele.
- Jesteś dla mnie. Zawsze byłeś. – Czasem agresywny, ale w większości jednak odważny. Broniący rodziny i tego, co uznawał za słuszne. Prawda, bracia czasem irytowali ją swoim zachowaniem, ale prawda była taka, że zazdrościła im tego, jak potrafili stawiać czoła temu, co życie rzucało w ich kierunku. Ona gięła się niczym trzcina, gotowa wstać potem, ale nie bez szkody. – Dowiemy się. Razem. Jak rodzina. – Uniosła jego dłoń, przykładając ją do własnego policzka. Spoglądała na niego chcąc za wszelką cenę przekazać mu to, co miała na myśli: nie ważne, co się stało, rozwiążą to razem. Z Thomasem musi za to się postarać, ale wiedziała, że nawet on zrobi coś dla niej. A całej prawdy na początek nie musiał wiedzieć.
- Rozumiem. Wiem też, że w innych wypadkach to by oznaczało, że możemy spokojnie podróżować, bez zmartwień i problemów. W końcu tak kiedyś robiliśmy. – Wiedział, że mu tego brakuje, jej też. Ale wiedziała o czymś, na czym James się nie skupiał bo nie miał informacji. – Też chciałabym się przenieść, tak jak ty. Ale stres, niekomfortowa podróż po wypełnionych śniegiem i błotem przełajach, brak możliwości na porządny posiłek bo ciężko coś ugotować, kiedy po kolana znajduję się w błocie, bez jakiejkolwiek możliwości zapewnienia sobie ochrony bo mam zajęte dłonie i nie mogę posługiwać się różdżką, bez porządnego ogrzewania. Gdybym miała pomoc to wyglądało inaczej, ale kiedy jesteśmy sami, bez większej opieki, Eve może bardzo łatwo stracić swoje dziecko. – Niestety, ogólne niedożywienie i generalne problemy ze zdobyciem zapasów i ich małą liczebnością sprawiały, że po prostu było to ryzykowne - teraz o wiele bardziej, gdy polegać mogli na Jamesie, mniej na Thomasie.
Bolało ją to, co opowiadał James. Chciałaby znaleźć dla niego jakąś możliwość, coś, co naprawdę dawało mu możliwość rozwinięcia skrzydeł. Nie chciała, aby marniał i dlatego teraz wyciągnęła dłoń, gładząc go delikatnie po włosach, tak jak babcia to robiła tak aby go jakkolwiek pocieszyć. Nawet jeżeli uważał, że wtedy akurat nie potrzebuje. Słuchała z rozrzewnieniem jego opowieści, zwłaszcza tych z domu, kiedy rzeczywiście nie mogli liczyć na nikogo innego, tylko ich trójkę. I wiedziała, że rzeczywiście za nim tęskni, otwierając się teraz przed nią. Wiedziała, ze to ważne, nie zamierzała mu tego odmawiać. Musieli znaleźć jakiś kompromis.
- Mam trochę oszczędności. – Zaczęła ostrożnie, chociaż nie wiedziała sama nawet, do czego zmierza. – Co powiesz na to, abym kupiła jakiś mały wóz. Albo dwa, jeżeli by starczyło? Blisko jakiegoś miasteczka, nawet Doliny. Bez podróżowania, przynajmniej na razie, ale małe? Jeden dla ciebie i Eve, drugi mogę dzielić z Thomasem. Albo przy jakiejś opuszczonej wiosce. Ale tak aby łatwo się dało zorganizować miejsce pod dachem. I dobrze ocieplimy go dla Eve i dobrze go zabezpieczymy. Ale zrobimy wszystko aby wszyscy byli bezpieczni? – Nie wiedziała czy pomysł miał jakieś ręce i nogi i potrzebowała jego odczuć, czy idzie w dobrym kierunku czy jeszcze muszą dalej pomyśleć.
- Na was też czasem – często – jestem zła. Ale to nie znaczy, że nagle was nienawidzę. Albo, że nie chcę mieć z wami do czynienia. Naprawdę jestem wdzięczna, ale nie chcę żyć ze świadomością, że przeze mnie coś się stało Marcelowi. – Wiedziała, że nikt z nich nie przeżyje tej straty. Odetchnęła lekko, spoglądając na niego i ścisnęła jedną dłoń. – Wcale nie dąsamy się o wszystko, to chłopcom wszystko nie pasuje co robią dziewczyny. Podrywacie nasze przyjaciółki nawet jeżeli to potrafi popsuć relację, nie słuchacie sióstr, a potem jak coś mówią to od razu obrażenie się i narzekanie. – Westchnęła cicho, już nawet nie będąc zła.
- Tak, kocham Aidana. I chcę, abyście mieli do niego lepsze podejście. Nie wymuszę jednak nic na to. I nie, spokojnie, nie tknął mnie. – Poklepała lekko po ramieniu. Oczywiście, że martwił się o to, w końcu był jej bratem, ale szanowała siebie bardzo i nie zamierzała zawiązywać żadnych więzi przed ślubem.
- Możliwe… - tym razem odpowiedź była niepewna, zwłaszcza kiedy na nowo uszczypnęła się w nasade nosa. – Nie śpię dużo ostatnio, myślisz, że to przez to? – Nie chciała wspominać o eliksirach i kadzidłach – bo potem obarczała się winą, że nie wstawała kiedy trzeba. Skoro tak, nie chciała już kierować się w tę stronę, bo potrzebowała odpoczynku. Coś innego da się wymyślić.
- Możemy pojechać do Szkocji, pani dla której szyłam ma hodowlę aetonanów. Tam są skrzydlate źrebaczki. A wybierzemy się gdzieś razem? Nie muszą być już to skrzydlate źrebaczki. – Ale najważniejsze, że razem.
— Jak rodzina — powtórzył pewnie, kiwając głową. Rodzina była najważniejsza. Była wszystkim, co miał i co bardzo bał się stracić. Mimo to, nie potrafił być inny. Stać się kimś, kim prawdopodobnie powinien. Dłoń ze szczupłymi palcami dotknęła jej delikatnej skóry. Pogładził ją kciukiem po policzku i uśmiechnął się ciepło. Była promykiem w tym domu. Promykiem, który gasł, a on nie wiedział, dlaczego — robił wszystko, co mógł, by temu zapobiec.
Sam nie był pewien, czego chciał, czego potrzebował. Pragnął ucieczki stąd, zmiany. Tęsknił za tym. Za cygańskimi podróżami, za opowieściami przy ognisku, codzienną zabawą. I jednocześnie koniecznością spędzania czasu razem, bo gotowanie w takich warunkach zmuszało, by wszyscy byli razem o jednej porze. Z drugiej nigdzie nie zaznał takich wygód jak w szkole. Ten dom był tego namiastką. Bieżąca woda, dach nad głową, przestrzeń do życia. A co jeśli gonił za tym, co przeminęło? Za ludźmi, którymi kiedyś byli? Za wzorami, których nie doceniał, kiedy miał przy całą wielką cygańską rodzinę? Czy kiedykolwiek to dogoni? Czy kiedy już zrobi to, co myśli, że jest potrzebne okaże się, że nie smakuje tak jak to sobie wyobrażał? Jak gorzki będzie smak rozczarowania? Czy tak samo dlatego wciąż nie sięgnął po skrzypce? Dbał o nie, czyścił, pielęgnował struny. Ale wciąż nie zagrał. Od trzech miesięcy nie zagrał ani jednej melodii.
Stracić dziecko. Usłyszał wszystko wcześniej, ale kiedy to powiedziała zastygł w bezruchu.
— Czy ona może umrzeć? — spytał od razu. Byli sami, mieli naście lat. Jak oni to ogarną? Nim odpowiedziała pokręcił głową. — Zostaniemy tu. Czy... Wiem, że się nią opiekujesz, ale... Czy gdyby się coś działo, powiesz mi? — spytał, zerkając na nią. Całymi dniami nie było go w domu, łatwo mogło mu coś umknąć, szczególnie, że dnie uciekały tak prędko, a oni tak często się mijali. — Zostaniemy — powtórzył. Nie było sensu mieszkać w wozie, porzucać te wygody, jeśli mieli tkwić w miejscu. Dolina była tak samo dobra jak wszystkie inne miejsca. — Wiem, że... rzadko to mówię, ale, wiesz, że chcę żebyście były bezpieczne, prawda? Żeby wszystko było dobrze? — Zerknął na nią, choć krótko. Odchylił się nieco, opuszczając jej dłoń na blat. — Jedz. Musisz jeść. To już nieważne. Nic mu się nie stało. I nic mu się nie stanie, nie pozwolę na to. Będzie bezpieczny — powiedział, posyłając jej pokrzepiający uśmiech. Zrobi wszystko, by ich przyjaciel był cały i zdrowy. Musieli dbać o siebie, pilnować się wzajemnie. Wszyscy. Jakoś to zrobi, jakoś się uda. Obiecał mu.
Westchnął, nie rozumiejąc. Przewrócił oczami teatralnie, wysuwając własną dłoń spod jej i splótł dłonie na piersi.
— Nam? Mówisz poważnie? Nam? To wam ciągle coś nie pasuje. To wam nie odpowiada co robimy, gdzie bywamy, z kim się zadajemy. Ciągle macie zastrzeżenia, pretensje, wyrzuty. Tego nie rób, tamtego nie rób. Zostań, idź, wróć. Za późno, za wcześnie, za długo, za krótko, za szybko — wymieniał. — Ciągle coś. I nie przesadzaj. Podrywanie twoich przyjaciółek nie sprawi, że się od ciebie odwrócą. Jeśli to naprawdę przyjaźń, Thomas nie jest w stanie tego popsuć. Nigdy.— Był pewien. Był przekonany o tym, bo myślał w ten sposób o sobie. Prawdziwa przyjaźń znaczyła znacznie więcej niż przelotna, płytka znajomość. To wspólne dzielenie smutków i radości, wzlotów i upadków. — Ale ty tak. Jedyną osobą, która może zniszczyć twoją przyjaźń jesteś ty sama. Nie wmawiaj sobie, że on potrafi. Ktoś, ktokolwiek. I po prostu się nie przejmuj.— Nie miał dla niej lepszych rad. Sam nie potrafił ich stosować. Ale naprawdę w to wierzył. — Poza tym ja się zawsze ciebie słucham — zapewnił ją, uśmiechając się niewinnie. Uśmiech szybko spełzł mu z twarzy, gdy wspomniała znów o Aidanie. Nie podobało mu się to.
— Jego brat był poszukiwany. Jest — pamiętał go z plakatów z Londynu nie wiedział, że ogłosili zwycięstwo nad Zakonem. — Jest w zakonie — przypomniał jej, dopiero co na nich narzekała. Zamyślił się na chwilę, a ramiona mu opadły. Westchnął, spoglądając na nią ze współczuciem. — Jest gadziem... Wiesz o tym.— To ona była strażniczką tego porządku, to ona wchłonęła najwięcej zasad i przykazań dziadków i ona pilnowała, by ich przestrzegali. — Nie mogłabyś do niego odejść przecież... — Mogłaby? Zostawiłaby ich? Kobieta zawsze szła za mężczyzną, wybrałaby tamtych obcych ludzi? — Nie zgadzam się — odpowiedział stanowczo i dosadnie, jakby miał coś do powiedzenia w tej kwestii. Nie był w tym dobry. W rozmowach sercowych. Nie wiedział, co powinien jej doradzić, jak się zachować. Czuł się głupio, poruszając ten temat i niestosownie. Może Eve powinna z nią o tym porozmawiać? — Porozmawiaj z Eve — zaproponował, uciekając od tego tematu. Lepiej sprawdzi się w tej roli niż starszy brat, dla którego każdy potencjalny chłopak młodszej siostry jest niewystarczająco dobry dla niej. Przełknął ślinę, pochylił się i ucałował ją w czoło prędko. Uciekając od trudnego tematu, jak zawsze. — Porozmawiaj z Eve o tym, powie ci — przypomniał jej i uśmiechnął się prędko. — Muszę iść, już pora. Wyśpij się dzisiaj okej? Eve coś przygotuje, odpocznij. Jak poczujesz się lepiej to wybierzemy się a wycieczkę, okej? Na razie odpocznij. I nie myśl o...— Aidanie, to pewnie przez niego stała się taka markotna i przygnębiona. Zacisnął zęby, wyciągając od razu proste wnioski. To przez tą miłość marniała w oczach. — Zobaczymy się później. — Pożegnał ją szybkim uśmiechem i opuścił dom, deportując się do Ottery.
| zt
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
Zapowiedziałam się wcześniej. Tak należało przecież. Wypadło przecież. Nie zamierzałam przyjść tak po prostu nie informując nikogo licząc... właśnie, na co? Że może nie będzie nikogo w domu? Nie uciekałam od tej rozmowy, wiedząc - a może czując, ze właściwie powinna się zdarzyć. Nie byłam zadowolona ze swojego wybuchu, choć nadal nie sądziłam, że powód był nieważny. Właśnie był ważny, dokładnie słowo w słowo, ale Eve wtedy zdawała się nie zrozumieć o co mi chodziło, obraziła się, mówiła jakbym to ja nic nie rozumiała, poszła, zniknęła, nie zostając żeby wyjaśnić od razu wszystko. A ja... ja wyjaśniałam rzeczy. Starałam się nie dopuścić do tego, żeby mogły za bardzo urosnąć. Bo niedopowiedzenia piętrzyły się, zbierały, rosnąć w kolosalną górę z której można było tylko spaść i okropnie się potłuc. A tak właściwie... właściwie to chyba nie stało się nic takiego strasznego przecież. Chyba. Może. Liczyłam trochę na to. Nie chciałam, żeby coś za złe mi miała, bo mnie złość przeszła tak samo szybko jak przyszła. Ona ze mną tak miała. Nie było to zbyt wygodne, bo doprowadzało właśnie do wybuchów takich o, ale nie umiałam inaczej. Taka już byłam, nie będąc w stanie inną być po prostu. A może to i dobrze, moja złość weryfikowała kto umiał zostać obok. Myślałam że Sheila umie, ale chyba nadal się gniewała. Ja już nie widziałam co robić po tych psach i lataniach. W przeciwieństwie do niej, James zdawał się znosić moje wybuchy. Ale wątpiłam, żeby miało to trwać długo.
I byłabym wcześniej, następnego dnia zaraz, żeby wyjaśnić wszystko możliwie jak najszybciej, ale ciocia uziemiła mnie w domu całkiem na odmawiając wszystkiego poza pracą i nauką. Tylko te mi było wolno. No i miałam nadzieję, ze porozmawiać uda mi się też z Sheilą. Jej też musiałam przecież zapytać o co dokładnie chodziło. Dlaczego znikła tak nagle. Może znów coś zrobiłam nie tak. Trochę się chyba bałam, słów, które mogłam usłyszeć, ale przed prawdą przecież nie mogłam i nie chciałam uciekać. Prawda - była jaka była, nie dało się jej zmienić przecież.
W końcu znalazłam się pod drzwiami, zaciskając rękę na ręce. Biorąc wdech w płuca. Dlaczego się tak strasznie denerwowałam? Nie była do końca pewna. Będzie dobrze Neala, przecież. Uniosłam dłoń, żeby zapukać w drzwi wejściowe, cofając się w napiętym oczekiwaniu biorąc wdech w pierś.
a perfectly put together mess.
is playing
tricks on you,
my dear
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot