Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire
Magiczne drzewo w Oversley Wood
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Magiczne drzewo
Owiane legendą magiczne drzewo znajduje się w głębi Oversley Wood. Rozległy las, stanowiący krajobrazową perełkę leżącego nieopodal miasta Alcester, od lat przyciąga wielu turystów oraz łaknących przygód czarodziejów. To właśnie ci drudzy, mający wiedzę o pradawnym mędrcu zaklętym w ogromnym pniu, pragnęli odkryć jego tajemnicę, a także zasłyszeć mądrości, jaką nie przywyknął się dzielić. Złączony z naturą, pozostający w ukryciu i z dala od oczu zwykłych pasjonatów bujnej roślinności, unikał towarzystwa, a nawet często takowym gardził. Nie lubił podarków, zwykle podobne budziły w nim gniew, albowiem o wiele bardziej cenił sobie ludzkie przywiązanie do natury i troskę o nią. Rozwijające się miasta i coraz odważniejsze naruszanie przyrody przez człowieka utwierdzały w nim przekonanie, że w końcu nie pozostanie nic poza brukowanymi uliczkami i niszczejącymi kamienicami. Sam nie mógł nic z tym zrobić, ale wszystkich tych, którzy podobnie jak on pragnęli postawić granice, gotów był nagrodzić.
Pasjonaci fauny i flory wiedzieli, iż w żadnej z ksiąg nie znajdą informacji, jakich nabyło przez wieki magiczne drzewo.
Pasjonaci fauny i flory wiedzieli, iż w żadnej z ksiąg nie znajdą informacji, jakich nabyło przez wieki magiczne drzewo.
The member 'Junona Travers' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 3
'k100' : 3
Legendy o pradawnym drzewie mądrości przyciągało wielu pasjonatów, a także spragnionych wiedzy czarodziejów. Droga do niego nie była prosta, bo choć na ślepo można było zawierzyć wydeptanej ścieżce, to odkąd w hrabstwie panował chaos, a wojna dawała się we znaki każdemu mieszkańcowi Anglii, była znacznie rzadziej uczęszczana. Latem i jesienią porosła leśnym runem, zaś na zimę pokryła warstwą białego puchu, na skutek czego dla niewprawnego oka lub nieobeznanego z magicznymi właściwościami ziemi jej odnalezienie było niezwykle trudne. Zawsze jednak można było zawierzyć własnemu szczęściu i przy jego odrobinie nie zgubić się w otchłani Oversley Wood na dobre.
Dwie młode kobiety nie bacząc na czyhające zewsząd zagrożenie postanowiły na własną rękę odnaleźć owianą tajemnicą druida. Choć czas z pewnością nie sprzyjał podobnym wyprawom najwyraźniej gotów były zmierzyć się z konsekwencjami podejmowanych przez siebie decyzji. Nie odstraszyły ich nawet opustoszałe uliczki głównych miast hrabstwa oraz dochodzące słuchy o kolejnych przestępstwach na tle politycznym. Tereny Warwickshire, podobnie jak Wschodniego i Zachodniego Suffolk uległy zupełnej destabilizacji i każdy nawet minimalnie zorientowany w panującym konflikcie miał tego świadomość. Pogrążone w rozmowie nie zdawały sobie sprawy z obecności osób trzecich i dopiero gdy ruszyły w poszukiwaniu drzewa uszu Prudence doszedł szelest gałęzi oraz skrzypiącego śniegu. Rozchodził się on gdzieś nieopodal spacerujących kobiet. Zaraz po tym mogła odnieść wrażenie, że słyszała głosy dochodzące z tego samego punktu co wcześniejsze dźwięki.
Ramsey oraz Valerie znaleźli się w lesie w zupełnie innym celu. Czarny Pan pragnął przejąć ten rejon, dlatego nakazał Rycerzom odnalezienie wszelkich możliwych narzędzi umożliwiających zrealizowanie utkanego planu. Owiany legendami druid mógł przynieść odpowiedzi – jeśli faktycznie w ogóle istniał. Początkowo nie zorientowali się, że nie byli w Oversley Wood sami, ale gdy tylko Mulciber ruszył w kierunku wąwozu jego uszu doszło echo rozmów. Niewiele był w stanie zrozumieć z prowadzonej dyskusji, choć mógł mieć pewność, iż padły zwroty szlachta oraz zahamowanie rozwoju. Razem z Valerie dostrzegli wąski pas, na którym śnieg był znacznie bardziej ugnieciony, choć gdzieniegdzie ślady rozchodziły się w głąb lasu sugerując, że należały do tutejszych zwierząt. Mimo szczerych chęci nikomu nie udało się odnaleźć wzrokiem pradawnego drzewa.
Kłaniam się nisko. Waszym Mistrzem Gry jest Drew Macnair.
Od tego momentu czas na odpis wynosi 24h, chyba że w poście wskaże inaczej. Dopuszczalna jest jedna akcja na osobę.
Interwencja z uwagi na trwający event Pan na Włościach, którego hrabstwo Warwickshire jest integralną częścią. Jeżeli po wskazanej dacie występują kolejne wątki należy przesunąć ją i uznać wątek, jako ostatni.
W razie pytań zapraszam na PW.
EM:
Prudence - 50/50
Junona Travers - 50/50
Valerie - 50/50
Ramsey - 50/50
Dwie młode kobiety nie bacząc na czyhające zewsząd zagrożenie postanowiły na własną rękę odnaleźć owianą tajemnicą druida. Choć czas z pewnością nie sprzyjał podobnym wyprawom najwyraźniej gotów były zmierzyć się z konsekwencjami podejmowanych przez siebie decyzji. Nie odstraszyły ich nawet opustoszałe uliczki głównych miast hrabstwa oraz dochodzące słuchy o kolejnych przestępstwach na tle politycznym. Tereny Warwickshire, podobnie jak Wschodniego i Zachodniego Suffolk uległy zupełnej destabilizacji i każdy nawet minimalnie zorientowany w panującym konflikcie miał tego świadomość. Pogrążone w rozmowie nie zdawały sobie sprawy z obecności osób trzecich i dopiero gdy ruszyły w poszukiwaniu drzewa uszu Prudence doszedł szelest gałęzi oraz skrzypiącego śniegu. Rozchodził się on gdzieś nieopodal spacerujących kobiet. Zaraz po tym mogła odnieść wrażenie, że słyszała głosy dochodzące z tego samego punktu co wcześniejsze dźwięki.
Ramsey oraz Valerie znaleźli się w lesie w zupełnie innym celu. Czarny Pan pragnął przejąć ten rejon, dlatego nakazał Rycerzom odnalezienie wszelkich możliwych narzędzi umożliwiających zrealizowanie utkanego planu. Owiany legendami druid mógł przynieść odpowiedzi – jeśli faktycznie w ogóle istniał. Początkowo nie zorientowali się, że nie byli w Oversley Wood sami, ale gdy tylko Mulciber ruszył w kierunku wąwozu jego uszu doszło echo rozmów. Niewiele był w stanie zrozumieć z prowadzonej dyskusji, choć mógł mieć pewność, iż padły zwroty szlachta oraz zahamowanie rozwoju. Razem z Valerie dostrzegli wąski pas, na którym śnieg był znacznie bardziej ugnieciony, choć gdzieniegdzie ślady rozchodziły się w głąb lasu sugerując, że należały do tutejszych zwierząt. Mimo szczerych chęci nikomu nie udało się odnaleźć wzrokiem pradawnego drzewa.
Od tego momentu czas na odpis wynosi 24h, chyba że w poście wskaże inaczej. Dopuszczalna jest jedna akcja na osobę.
Interwencja z uwagi na trwający event Pan na Włościach, którego hrabstwo Warwickshire jest integralną częścią. Jeżeli po wskazanej dacie występują kolejne wątki należy przesunąć ją i uznać wątek, jako ostatni.
W razie pytań zapraszam na PW.
EM:
Prudence - 50/50
Junona Travers - 50/50
Valerie - 50/50
Ramsey - 50/50
- Żywotność:
Prudence - 209/209
Junona Travers - 213/213
Valerie - 220/220
Ramsey - 201/201
- Ekwipunek:
Prudence - różdżka
Junona - różdżka
Valerie - różdżka, talizman
Ramsey - filakterium, oko ślepego, veritaserum i maść z wodnej gwiazdy
Uśmiechnął się pod nosem, wędrując bez obaw. Nie dbał o to, by zachowywać ciszę. Aroganckie zachowanie, olbrzymia pewność siebie miały jednak swoje źródła w umiejętnościach i wiedzy, którą posiadł. Nie spodziewał się tu nikogo poza mugolami. Kraj pogrążony był w chaosie, a Warwick, podobnie jak Suffolk, dwa pozostawione same sobie, bez czarodziejskich wpływów hrabstwa w trakcie wojny zdawały się być pogrążone w całkowitej zawierusze. Był gotów na spotkanie z wrogiem. Ba, z całą ich armią, która mogła czaić się w tych latach — ukrywać, bo przecież nie polować. Uciekali z miast na wsie, szukali schronienia, wściekle i podejrzliwie łypali na każdego wzrokiem, chcąc żyć jak dawniej — nie mogli. Ignorowanie pożogi, która płonęła wokół było niemożliwe. Musieli więc pokładać nadzieje w swych przywódcach i znaleźć sposób by ocaleć.
Pragnął jej odpowiedzieć. Zerknąć na nią z uśmiechem, lecz nim głowa się obróciła oczy utknęły na śladach w śniegu. Echo wypowiadanych słów miękkim głosem dotarło do niego; ledwie dwa słowa — a zdawały się mówić tak wiele. Sugerować tak dużo. Uniósł dłoń, przystając na moment, dając znak kobiecie, by zamilkła i się zatrzymała, zapominając na moment, że przecież była prawie damą, zupełnie nie przyzwyczajoną do podobnych działań w terenie. Nasłuchiwał przez moment, rozglądając się wokół. Skąd dobiegał głos? Gdzie się znajdowali, ilu ich było? Nie wiedział. Obrócił się na Valerie i przystawił palec wskazujący do ust na wyraźniejszy symbol ciszy i spokoju. Mugole nie prawiliby o szlachcie, ale szlamy, rebelianci. Nie myślał o tym, by wydostać stąd towarzyszkę. Jeśli miał szansę pozbyć się paru wrogów ministerstwa, poświęciłby i ją.
— Homenum Revelio— szepnął, pragnąć ujrzeć dokąd prowadziły ślady, gdzie znajdowali się ich ewentualni wrogowie. Nie był ani łowcą ani myśliwym, na tropieniu się nie znał, lecz mógł polegać na magii. Ostrożnie stawiając stopu ruszył po ubitych w śniegu śladach.
Pragnął jej odpowiedzieć. Zerknąć na nią z uśmiechem, lecz nim głowa się obróciła oczy utknęły na śladach w śniegu. Echo wypowiadanych słów miękkim głosem dotarło do niego; ledwie dwa słowa — a zdawały się mówić tak wiele. Sugerować tak dużo. Uniósł dłoń, przystając na moment, dając znak kobiecie, by zamilkła i się zatrzymała, zapominając na moment, że przecież była prawie damą, zupełnie nie przyzwyczajoną do podobnych działań w terenie. Nasłuchiwał przez moment, rozglądając się wokół. Skąd dobiegał głos? Gdzie się znajdowali, ilu ich było? Nie wiedział. Obrócił się na Valerie i przystawił palec wskazujący do ust na wyraźniejszy symbol ciszy i spokoju. Mugole nie prawiliby o szlachcie, ale szlamy, rebelianci. Nie myślał o tym, by wydostać stąd towarzyszkę. Jeśli miał szansę pozbyć się paru wrogów ministerstwa, poświęciłby i ją.
— Homenum Revelio— szepnął, pragnąć ujrzeć dokąd prowadziły ślady, gdzie znajdowali się ich ewentualni wrogowie. Nie był ani łowcą ani myśliwym, na tropieniu się nie znał, lecz mógł polegać na magii. Ostrożnie stawiając stopu ruszył po ubitych w śniegu śladach.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 11
'k100' : 11
Macmillan nie zamierzała zwlekać. Szły z Junona przed siebie już dłuższą chwilę, chyba jej towarzyszka faktycznie miała rację. Musiała to być jedna z tego typu lekcji, które nie miały konkretnego celu. Nie zamierzała spacerować po tym lesie w nieskończonością, zresztą sama atmosfera jaka panowała wokół do tego nie zachęcała. Usłyszała gdzieś obok jakiś dźwięk, rozejrzała się wokół w poszukiwaniu źródła z którego dochodził. Nie znalazła go, jednak spowodowało to, że była bardziej czujna. - Nie ma sensu o tym rozmawiać moja droga. - nie spotkała się z nią tutaj, aby rozmawiać o oczywistych sprawach, każda z nich potrzebowała odetchnąć i nic więcej. Pp co zaprzątać sobie kolejny dzień rozmawianiem o niczym.
Szły więc ciągle przed siebie, nie widząc drzewa, ani żadnego więcej celu tej wędrówki. Zaczęło robić się chłodno, wszak zima trwała w najlepsze. Macmillan nie zamierzała chodzić bez sensu w poszukiwaniu drzewa, które mogło nie istnieć, zresztą miał to być tylko ewentualny cel wędrówki kobiet, które wcale nie spotkały się po to, aby szukać drzewa, a choć na chwilę spędzić czas w towarzystwie osoby sobie podobnej, aby podbudować swoje morale. - Nikt nie mówił, że będzie łatwo Juno, jak z tym drzewem, miało być, a go nie ma, nie wydaje mi się, aby był sens, żeby go szukać dalej. Znowu ktoś sobie napisał coś w książce, naobiecywał, a wyszło, jak zawsze, bez sensu. Robi się chłodno, nie mamy czego tutaj więcej szukać. Dziękuję Ci za towarzystwo, ale czas już na mnie. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że nie znalazłyśmy drzewa, może kolejnym razem się uda. - rzekła do swojej towarzyszki. Sama była nieco zawiedziona, wszak spodziewała się, że może dowie się czegoś ciekawego przy okazji wizyty w lesie. Jak widać życie przynosiło jedynie rozczarowania. Do tego również można się było przyzwyczaić. - - Dziękuję za miłe towarzystwo, jakby coś wiesz, jak do mnie dotrzeć, mam nadzieję, że to nie było nasze ostatnie spotkanie. - powiedziała do swojej towarzyszki po czym się teleportowala.
// zt
Szły więc ciągle przed siebie, nie widząc drzewa, ani żadnego więcej celu tej wędrówki. Zaczęło robić się chłodno, wszak zima trwała w najlepsze. Macmillan nie zamierzała chodzić bez sensu w poszukiwaniu drzewa, które mogło nie istnieć, zresztą miał to być tylko ewentualny cel wędrówki kobiet, które wcale nie spotkały się po to, aby szukać drzewa, a choć na chwilę spędzić czas w towarzystwie osoby sobie podobnej, aby podbudować swoje morale. - Nikt nie mówił, że będzie łatwo Juno, jak z tym drzewem, miało być, a go nie ma, nie wydaje mi się, aby był sens, żeby go szukać dalej. Znowu ktoś sobie napisał coś w książce, naobiecywał, a wyszło, jak zawsze, bez sensu. Robi się chłodno, nie mamy czego tutaj więcej szukać. Dziękuję Ci za towarzystwo, ale czas już na mnie. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że nie znalazłyśmy drzewa, może kolejnym razem się uda. - rzekła do swojej towarzyszki. Sama była nieco zawiedziona, wszak spodziewała się, że może dowie się czegoś ciekawego przy okazji wizyty w lesie. Jak widać życie przynosiło jedynie rozczarowania. Do tego również można się było przyzwyczaić. - - Dziękuję za miłe towarzystwo, jakby coś wiesz, jak do mnie dotrzeć, mam nadzieję, że to nie było nasze ostatnie spotkanie. - powiedziała do swojej towarzyszki po czym się teleportowala.
// zt
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdyby spytać Valerie, cóż lub kogoż to spodziewała się spotkać dziś na swej drodze, odpowiedziałaby pewnie, że wyłącznie owianego legendą druida. Oraz Mulcibera, oczywiście. Na pewno na szczycie listy jej odpowiedzi nie znalazłyby się dwie szlachcianki, w tym jedna ze skądinąd sporo znaczącym w świecie konserwatywnej szlachty nazwiskiem. Nie, żeby kiedykolwiek pałała szczególną chęcią poznania świata arystokracji — w rodzinnym Shropshire władzę pełnili lordowie Avery i w atmosferze ich władzy nad znanym sobie światem wzrosła. Nieszczególnie interesowały ją inne rodziny, choć szacunek im okazywany stał się drugą naturą, nazwiska i herby przez lata przestawały się zacierać i mieszać, w dorosłości wszystko było jakieś bardziej klarowne.
I choć jej nazwisko sugerowałoby skłonności do podobnej arogancji, która drżała w powietrzu wokół Ramseya, dziś Valerie była zaskakująco zachowawcza. Cisza przy poruszaniu się nie wynikała jednak z braku pewności siebie lub dumy z tego, że mogła wziąć udział w tak ważnym (w jej mniemaniu) zadaniu; źródło swe miała wyłącznie w życiowym pragmatyzmie, stąpanie po trzeszczącej momentami warstwie miękkiego puchu przypominało także spacerowanie po starych deskach berlińskiej rezydencji Kruegerów, wymykaniu się w nocy z małżeńskiej sypialni, daleko, poza zasięg starego.
Dziś jedna nie była ofiarą, nie zamierzała uciekać. Wychodziła z pozycji silniejszego, bowiem odpowiedzialność za pomyślne zakończenie zadania była silniejsza niż strach przed dzikusami, którzy mogli skrywać się w okolicznych lasach. Była czarownicą czystej krwi, spoglądającą wyłącznie w słusznym kierunku, a odpowiednio naprowadzona, może nagrodzona uśmiechem, mogła odpłacić się rozkwitem pełni potencjału, jeszcze większym zaangażowaniem przekroczeniem kolejnej granicy przyszłego poświęcenia.
Oczy zsunęły się na ziemię, gdy stopy poczuły już nie świeży, a wydeptany śnieg. Jasne brwi ściągnęły się w zamyśleniu, już miała wznieść spojrzenie na mężczyznę, może podzielić się tym spostrzeżeniem — ślady się rozwidlają, to nie muszą być ludzie — ale dłoń jego wzniosła się ku górze, on sam przystanął. Obserwując go od tyłu, zauważyła, że przypominał trochę dyrygenta w trakcie pracy, to skojarzenie uspokoiło na moment. I choć gest mógłby być niezrozumiały, skojarzenie z pracą pomogło w jego pojęciu, późniejsze przystawienie palca do ust rozwiało wątpliwości.
Nie słyszała strzępków rozmowy, lecz zaklęcie rzucone przez Ramseya sugerowało podejrzenie o czyjejś obecności. Palce prawej dłoni zacisnęły się na różdżce w geście pokrzepienia, lewą dłonią poprawiła szal. Blisko?
Gdy ruszył, poczuła ukłucie ciekawości. Fatalna wada kobiety, potrzeba prędkiego dowiedzenia się o wszystkim.
— Homenum revelio — szepnęła, pragnąc zachować się, jak najciszej tylko mogła. Wysunąwszy się odrobinę zza pleców Mulcibera skierowała różdżkę w kierunku, w którym podążał. Teraz tylko cicho i spokojnie. Nie było przecież czego się bać, a na pewno nie tych, którzy niegodni byli magii płynącej w żyłach.
I choć jej nazwisko sugerowałoby skłonności do podobnej arogancji, która drżała w powietrzu wokół Ramseya, dziś Valerie była zaskakująco zachowawcza. Cisza przy poruszaniu się nie wynikała jednak z braku pewności siebie lub dumy z tego, że mogła wziąć udział w tak ważnym (w jej mniemaniu) zadaniu; źródło swe miała wyłącznie w życiowym pragmatyzmie, stąpanie po trzeszczącej momentami warstwie miękkiego puchu przypominało także spacerowanie po starych deskach berlińskiej rezydencji Kruegerów, wymykaniu się w nocy z małżeńskiej sypialni, daleko, poza zasięg starego.
Dziś jedna nie była ofiarą, nie zamierzała uciekać. Wychodziła z pozycji silniejszego, bowiem odpowiedzialność za pomyślne zakończenie zadania była silniejsza niż strach przed dzikusami, którzy mogli skrywać się w okolicznych lasach. Była czarownicą czystej krwi, spoglądającą wyłącznie w słusznym kierunku, a odpowiednio naprowadzona, może nagrodzona uśmiechem, mogła odpłacić się rozkwitem pełni potencjału, jeszcze większym zaangażowaniem przekroczeniem kolejnej granicy przyszłego poświęcenia.
Oczy zsunęły się na ziemię, gdy stopy poczuły już nie świeży, a wydeptany śnieg. Jasne brwi ściągnęły się w zamyśleniu, już miała wznieść spojrzenie na mężczyznę, może podzielić się tym spostrzeżeniem — ślady się rozwidlają, to nie muszą być ludzie — ale dłoń jego wzniosła się ku górze, on sam przystanął. Obserwując go od tyłu, zauważyła, że przypominał trochę dyrygenta w trakcie pracy, to skojarzenie uspokoiło na moment. I choć gest mógłby być niezrozumiały, skojarzenie z pracą pomogło w jego pojęciu, późniejsze przystawienie palca do ust rozwiało wątpliwości.
Nie słyszała strzępków rozmowy, lecz zaklęcie rzucone przez Ramseya sugerowało podejrzenie o czyjejś obecności. Palce prawej dłoni zacisnęły się na różdżce w geście pokrzepienia, lewą dłonią poprawiła szal. Blisko?
Gdy ruszył, poczuła ukłucie ciekawości. Fatalna wada kobiety, potrzeba prędkiego dowiedzenia się o wszystkim.
— Homenum revelio — szepnęła, pragnąc zachować się, jak najciszej tylko mogła. Wysunąwszy się odrobinę zza pleców Mulcibera skierowała różdżkę w kierunku, w którym podążał. Teraz tylko cicho i spokojnie. Nie było przecież czego się bać, a na pewno nie tych, którzy niegodni byli magii płynącej w żyłach.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Valerie Vanity' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 79
'k100' : 79
Prudence zignorowała wyraźne sygnały czyjejś obecności. Oczywiście mogły je spowodować zwierzęta tudzież czarodzieje, na których należało uważać w tych rejonach lub po prostu mugole, jakich reakcja na ich widok pozostawała tajemnicą. Napięte nastoje nie dawały żadnego poczucia bezpieczeństwa, a panujący w hrabstwie chaos każdego odpowiedzialnego człowieka winien trzymać na baczności i w pełnej gotowości. Kolejne znaki, tym razem w formie głosów, również nie wzbudziły jej uwagi. Najwyraźniej dziewczyna w Warwickshire czuła się jak w domu. Junona nie odstępowała swej koleżance na krok, choć jej uszu nie doszły żadne podejrzane dźwięki. Momentalnie lady Travers poczuła silne uderzenie gorąca, zakręciło się jej w głowie. Szła jednak przed siebie nie chcąc odbierać przyjemności z poszukiwań legendarnego drzewa, choć krok miała coraz bardziej chwiejny.
Ramsey oraz towarzysząca mu Valerie byli o wiele czujniejsi. Kierując się wyraźnymi śladami w śniegu oraz roznoszącą się echem rozmową postanowili użyć odpowiednich zaklęć lokalizujących. Magia nie usłuchała Ramseya, mgiełka zaklęcia ukazała się na krańcu różdżki, lecz nie przyniosła pożądanego efektu. O wiele lepiej poszło sojuszniczce, albowiem tuż po wypowiedzeniu inkantacji dostrzegła trzy wyraźne sylwetki - dwie należące do kobiet, a jedną do mężczyzny, który wyraźnie trzymał się na uboczu. Nim jednak zdążyła poinformować o tym swego towarzysza dwie poświaty zniknęły, a ostatnia upadła na ziemię.
Prudence teleportowała się tuż przed tym jak Junona gruchnęła o śnieg. Nie mogło być to bolesne, początkowo można było uznać za zwykłe poślizgnięcie, choć po upływie chwili ta wciąż się nie podniosła. Mężczyzna uciekł z lasu zaraz po lady Macmillan.
Gdy tylko poplecznicy Czarnego Pana znaleźli się przy kobiecie od razu spostrzegli, że jest nieprzytomna. Żyła, albowiem jej ciało drżało.
Szybko przyszło, szybko poszło. Jako, że już dawno minął termin odpisu Mistrz Gry zakańcza ten etap rozgrywki.
Pragnę przypomnieć, że z wątku z Mistrzem Gry nie można wychodzić za pomocą "zt", chyba że wcześniej będzie ku temu wyraźna przesłanka ze strony rzecz jasna MG.
Bardzo proszę na przyszłość o szacunek wobec czasu osób angażujących się w tę rolę.
Ramsey oraz Valerie mogą swobodnie kontynuować wątek. W ich rękach leży los Junony, albowiem ta nie ocknie się bez pomocy uzdrowiciela.
Konsekwencje zostały wysłane drogą fabularną.
Mistrz Gry dziękuje zaangażowanym, nie kontynuuje wątku, a jedynie go śledzi i poleca się na przyszłość
Ramsey oraz towarzysząca mu Valerie byli o wiele czujniejsi. Kierując się wyraźnymi śladami w śniegu oraz roznoszącą się echem rozmową postanowili użyć odpowiednich zaklęć lokalizujących. Magia nie usłuchała Ramseya, mgiełka zaklęcia ukazała się na krańcu różdżki, lecz nie przyniosła pożądanego efektu. O wiele lepiej poszło sojuszniczce, albowiem tuż po wypowiedzeniu inkantacji dostrzegła trzy wyraźne sylwetki - dwie należące do kobiet, a jedną do mężczyzny, który wyraźnie trzymał się na uboczu. Nim jednak zdążyła poinformować o tym swego towarzysza dwie poświaty zniknęły, a ostatnia upadła na ziemię.
Prudence teleportowała się tuż przed tym jak Junona gruchnęła o śnieg. Nie mogło być to bolesne, początkowo można było uznać za zwykłe poślizgnięcie, choć po upływie chwili ta wciąż się nie podniosła. Mężczyzna uciekł z lasu zaraz po lady Macmillan.
Gdy tylko poplecznicy Czarnego Pana znaleźli się przy kobiecie od razu spostrzegli, że jest nieprzytomna. Żyła, albowiem jej ciało drżało.
Szybko przyszło, szybko poszło. Jako, że już dawno minął termin odpisu Mistrz Gry zakańcza ten etap rozgrywki.
Pragnę przypomnieć, że z wątku z Mistrzem Gry nie można wychodzić za pomocą "zt", chyba że wcześniej będzie ku temu wyraźna przesłanka ze strony rzecz jasna MG.
Bardzo proszę na przyszłość o szacunek wobec czasu osób angażujących się w tę rolę.
Ramsey oraz Valerie mogą swobodnie kontynuować wątek. W ich rękach leży los Junony, albowiem ta nie ocknie się bez pomocy uzdrowiciela.
Konsekwencje zostały wysłane drogą fabularną.
Mistrz Gry dziękuje zaangażowanym, nie kontynuuje wątku, a jedynie go śledzi i poleca się na przyszłość
Valerie miała wiele powodów do strachu. Warwick pogrążone było w chaosie, zewsząd mogły napaść ich wrogie jednostki mugoli, a on? Nie wyglądał na kogoś, kto nie tylko gotów byłby osłonić ją własną piersią, ale także skutecznie osłonić przed atakiem bezmyślnej agresji. Jednakże prawda była inna. Mógł to uczynić. Wybierając się tu, krocząc prosto przez dziki, opuszczony las wraz z nim musiała to wiedzieć. Ślady na śniegu wydały się intrygujące. Czy to miało doprowadzić ich do prastarego, mitycznego drzewa? Czy przyjdzie im poznać legendy i uszczknąć magii, którą skrywało w sobie dla Czarnego Pana? W gotowości zacisnął palce na różdżce, ale zaklęcie niczego nie wykazało i mimo fatalnej pomyłki, którą zrzucił na karb kłopotów z różdżka, ruszył za Valerie, w stronę, którą poprowadziła. Nie pytał o nic, sądząc, że jej zaklęcie nie mogło wykazać więcej niż jego. Być może to tak dziwna kobieca intuicja, kolejny zmysł. Nie wiedział, ale kiedy zjawili się na miejscu okazało się, ze było skuteczne.
Uniósł lekko dłoń na znak, by Valerie była ostrożna. Nie zatrzymał się jednak, zerkając na leżące przed nimi ciało, a później rozglądając się po okolicy. Czy ktoś jeszcze tu był? Zaklęcie nikogo nie wykryło, była martwa? Nie miał innego uzasadnienia, ale kiedy do niej podszedł i przyłożył dłoń do jej ust, poczuł lekki, miarowy oddech. W okolicy nic nie szeleściło, nie zwrócił uwagi na żadną obecność. Nie miał też żadnych odpowiedzi. Dopiero kiedy uznał, że nic im nie zagraża zerknął na truchło. To była kobieta. W spodniach, paskudnych, do tego była ruda. Pierwsza myśl była oczywista. Z obrzydzeniem i niechęciom spojrzał na twarzy, ale wtedy uzmysłowił sobie, że ją zna. Nie mógłby pomylić delikatnej urody lady, wiedział kim była i czyją była krewną, mimo tego dziwacznego przebrania. Zmarszczył brwi. Wyraźnie próbowała wtopić się w tłum, ukryć. Tu, w Warwick. Pośród mugoli.
— To Junona Travers. Lady Junona Travers — poprawił się, z ironią w głosie, nie podnosząc ze swojej pozycji. — Udaj się w jakieś bezpieczne miejsce, zawiadom lorda Manannana Traversa. Powołaj się na mnie. Podaj mu tę lokalizację, poinformuj go o tym, że jego krewna się tu znalazła nieprzytomna. — polecił jej, przyglądając się uważnie czarownicy. Co tu robiła? W takim stroju? Z kim była umówiona? — Poczekam tu na jego przybycie. — Może w międzyczasie kobieta obudzi się i wydobędzie z niej te wszystkie informacje.
Uniósł lekko dłoń na znak, by Valerie była ostrożna. Nie zatrzymał się jednak, zerkając na leżące przed nimi ciało, a później rozglądając się po okolicy. Czy ktoś jeszcze tu był? Zaklęcie nikogo nie wykryło, była martwa? Nie miał innego uzasadnienia, ale kiedy do niej podszedł i przyłożył dłoń do jej ust, poczuł lekki, miarowy oddech. W okolicy nic nie szeleściło, nie zwrócił uwagi na żadną obecność. Nie miał też żadnych odpowiedzi. Dopiero kiedy uznał, że nic im nie zagraża zerknął na truchło. To była kobieta. W spodniach, paskudnych, do tego była ruda. Pierwsza myśl była oczywista. Z obrzydzeniem i niechęciom spojrzał na twarzy, ale wtedy uzmysłowił sobie, że ją zna. Nie mógłby pomylić delikatnej urody lady, wiedział kim była i czyją była krewną, mimo tego dziwacznego przebrania. Zmarszczył brwi. Wyraźnie próbowała wtopić się w tłum, ukryć. Tu, w Warwick. Pośród mugoli.
— To Junona Travers. Lady Junona Travers — poprawił się, z ironią w głosie, nie podnosząc ze swojej pozycji. — Udaj się w jakieś bezpieczne miejsce, zawiadom lorda Manannana Traversa. Powołaj się na mnie. Podaj mu tę lokalizację, poinformuj go o tym, że jego krewna się tu znalazła nieprzytomna. — polecił jej, przyglądając się uważnie czarownicy. Co tu robiła? W takim stroju? Z kim była umówiona? — Poczekam tu na jego przybycie. — Może w międzyczasie kobieta obudzi się i wydobędzie z niej te wszystkie informacje.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
— Troje.
Szept Valerie rozciął ciszę zawisłą między nią a Mulciberem, gdy wysunęła się naprzód i zaczęła prowadzić. Ostrożne kroki, to, co pokazało jej zaklęcie, nie było czymś, czego mogłaby się spodziewać w normalnych warunkach. Z trzech postaci zrobiła się jedna, w dodatku leżąca na ziemi, jakby bez życia. Kiedy Ramsey zrównał się z nią? Tego nie była pewna, jednak uniesiona ręka znów dała znać, by mieć się na baczności. Zatrzymała się więc w miejscu, pozwoliła podejść do leżącego w śniegu rudzielca — to jeszcze kobieta, czy długowłosy chłystek? — nim odchrząkając, zabrała głos.
— Widziałam dwie kobiety i jednego mężczyznę — co, jeżeli to pułapka? Gdyby trójka się znała, nie zostawiliby jednego ze swoich na pastwę losu. Może kryli się teraz gdzieś w krzakach, czekali na okazję, by przeprowadzić zasadzkę? Jasne palce zacisnęły się mocniej na drewienku różdżki z brezylki, a śpiewaczka zaś skupiła się na nasłuchiwaniu, czy na pewno pozostali sami. Nic jednak nie wskazywało — póki co — by czyhało tu na nich coś więcej niż tylko ta...
Lady?
Nie żartuj sobie, pragnęła powiedzieć, ale Ramsey nigdy nie wyglądał na żartownisia, a i miejsce oraz okoliczności nie wprawiały w radosny nastrój. Jednakże z punktu widzenia Valerie sprawa wydawała się prosta. Rudowłosa — już podejrzane — kobieta w spodniach — absolutna oznaka zdziczenia i upadku obyczajów — leżąca nieprzytomna w śniegu? To mogło nieść za sobą tylko kłopoty.
— Prawdopodobnie ta kobieta, która zniknęła, ma z tym coś wspólnego. Stała najbliżej, zniknęła chwilę przed tym jak lady Travers upadła — dodała po chwili milczenia. Palce lewej dłoni wciąż gładziły szal, lecz jasne tęczówki nie zsuwały się nawet na ułamek sekundy z sylwetki Mulcibera. — Mężczyzna stał od nich dalej, nie wiem, czy były świadome jego obecności. Może jest tu gdzieś jeszcze.
Polecenie było proste. Odnaleźć lorda Manannana, powiadomić go o fakcie i okolicznościach odnalezienia jego krewniaczki oraz dopilnowanie, by zjawił się na miejscu. Valerie skinęła głową, przyjmując do wiadomości postawione przed nią zadanie.
— Uważaj na siebie — posłała mu jeszcze drobny uśmiech, nic nachalnego ani wskazującego, że miałaby powody nie wierzyć, że Mulciber mógłby nie dać sobie rady w pojedynkę. Ot, uprzejme pożegnanie, może podszyte faktyczną troską o bezpieczeństwo towarzysza. Może nie przejawiała takiej samej gotowości bojowej co Ramsey, może nie mogła się poszczycić nawet jedną czwartą jego doświadczenia, może była jeno kobietą, ale... gdy podejmowali kroki do umocnienia chwały i ideałów Czarnego Pana, musieli się wspierać.
| z/t, idę tutaj
Szept Valerie rozciął ciszę zawisłą między nią a Mulciberem, gdy wysunęła się naprzód i zaczęła prowadzić. Ostrożne kroki, to, co pokazało jej zaklęcie, nie było czymś, czego mogłaby się spodziewać w normalnych warunkach. Z trzech postaci zrobiła się jedna, w dodatku leżąca na ziemi, jakby bez życia. Kiedy Ramsey zrównał się z nią? Tego nie była pewna, jednak uniesiona ręka znów dała znać, by mieć się na baczności. Zatrzymała się więc w miejscu, pozwoliła podejść do leżącego w śniegu rudzielca — to jeszcze kobieta, czy długowłosy chłystek? — nim odchrząkając, zabrała głos.
— Widziałam dwie kobiety i jednego mężczyznę — co, jeżeli to pułapka? Gdyby trójka się znała, nie zostawiliby jednego ze swoich na pastwę losu. Może kryli się teraz gdzieś w krzakach, czekali na okazję, by przeprowadzić zasadzkę? Jasne palce zacisnęły się mocniej na drewienku różdżki z brezylki, a śpiewaczka zaś skupiła się na nasłuchiwaniu, czy na pewno pozostali sami. Nic jednak nie wskazywało — póki co — by czyhało tu na nich coś więcej niż tylko ta...
Lady?
Nie żartuj sobie, pragnęła powiedzieć, ale Ramsey nigdy nie wyglądał na żartownisia, a i miejsce oraz okoliczności nie wprawiały w radosny nastrój. Jednakże z punktu widzenia Valerie sprawa wydawała się prosta. Rudowłosa — już podejrzane — kobieta w spodniach — absolutna oznaka zdziczenia i upadku obyczajów — leżąca nieprzytomna w śniegu? To mogło nieść za sobą tylko kłopoty.
— Prawdopodobnie ta kobieta, która zniknęła, ma z tym coś wspólnego. Stała najbliżej, zniknęła chwilę przed tym jak lady Travers upadła — dodała po chwili milczenia. Palce lewej dłoni wciąż gładziły szal, lecz jasne tęczówki nie zsuwały się nawet na ułamek sekundy z sylwetki Mulcibera. — Mężczyzna stał od nich dalej, nie wiem, czy były świadome jego obecności. Może jest tu gdzieś jeszcze.
Polecenie było proste. Odnaleźć lorda Manannana, powiadomić go o fakcie i okolicznościach odnalezienia jego krewniaczki oraz dopilnowanie, by zjawił się na miejscu. Valerie skinęła głową, przyjmując do wiadomości postawione przed nią zadanie.
— Uważaj na siebie — posłała mu jeszcze drobny uśmiech, nic nachalnego ani wskazującego, że miałaby powody nie wierzyć, że Mulciber mógłby nie dać sobie rady w pojedynkę. Ot, uprzejme pożegnanie, może podszyte faktyczną troską o bezpieczeństwo towarzysza. Może nie przejawiała takiej samej gotowości bojowej co Ramsey, może nie mogła się poszczycić nawet jedną czwartą jego doświadczenia, może była jeno kobietą, ale... gdy podejmowali kroki do umocnienia chwały i ideałów Czarnego Pana, musieli się wspierać.
| z/t, idę tutaj
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
| stąd
Zmrożony śnieg zaskrzypiał pod jego butami, gdy wylądował ciężko na ziemi, dając sobie dokładnie dwie sekundy na odzyskanie równowagi i otrząśnięcie z nieprzyjemnych skutków teleportacji. Czekając, aż obok zmaterializuje się Valerie, rozejrzał się dookoła, lustrując uważnie okolicę - upewniając się, że znalazł się dokładnie tam, gdzie zamierzał. W Warwickshire; nazwa hrabstwa nie była mu obca, w ostatnich tygodniach pojawiając się na ustach Rycerzy Walpurgii wyjątkowo często i przewijając pośród planów kreślonych na spotkaniu w Białej Wywernie. Ogarnięte chaosem tereny, pozbawione lordów i niemal zupełnie opanowane przez mugoli, stanowiły na mapie Anglii trudną do zignorowania skazę; dbający o swoje bezpieczeństwo czarodzieje omijali je szerokim łukiem, nie chcąc paść przypadkową ofiarą działających tu bezkarnie grup - co więc w samym środku tego wszystkiego robiła Junona? Jej obecność tutaj nie mieściła mu się w głowie, a im dłużej nad tym myślał - zastanawiając się nad możliwymi wyjaśnieniami w drodze między portem a zamkiem, do którego ruszył niemal biegiem, zatrzymując się jedynie w celu powiadomienia uzdrowiciela - tym bardziej był pewien, że naiwną i nie do końca zorientowaną w politycznej sytuacji lady ktoś musiał zmanipulować celowo, wykorzystując jej wrodzoną nieporadność i odciągając daleko od rodzinnego zamku. Po co? Tego nie był pewien, być może chciano zwyczajnie osłabić ich pozycję, zniweczyć szansę na zawiązanie kolejnego sojuszu - albo zaszantażować, ośmieszyć, zerwać najsłabsze spajające ród ogniwo.
Był wściekły.
Na ludzi, którzy się do tego posunęli, i na służbę, której zadaniem było jej pilnować; miał zamiar się z nimi rozprawić zaraz po powrocie do Corbenic Castle - póki co musiał jednak upewnić się, że Junona wróci za zamkowe mury cała i zdrowa, oraz że winni całej tej sytuacji zostaną ukarani. - Prowadź - zwrócił się do Valerie, gdy donośny trzask teleportacji oznajmił jej przybycie. Rzucił jej krótkie spojrzenie, natychmiast ruszając za nią, a kiedy spomiędzy drzew wyłoniła się kolejna sylwetka - przyspieszając kroku. Energiczny spacer na mroźnym powietrzu nie ostudził kotłujących się za mostkiem emocji, wprost przeciwnie; te zaogniły się jedynie na widok leżącej na ziemi postaci, drobnej kobiety, w której w pierwszej chwili nie rozpoznał swojej kuzynki. Zwyczajne, proste ubranie wyglądało jak coś, co mogłaby pożyczyć od służby, a nie znaleźć wewnątrz własnej garderoby; jak to się stało, że wypuszczono ją w tym stanie z zamku? - Mulciber - zwrócił się najpierw do Ramseya, pomimo okoliczności z szacunkiem kiwając w jego stronę głową. To na jego wezwanie tu przybył, i właściwie - wyłącznie jego nazwisko sprawiło, że nie zignorował słów padających w porcie z ust Valerie. W innym wypadku uznałby tę rewelację za niezbyt zabawny żart, tanią prowokację; wiedział jednak, że podobne gry nie leżały w zwyczajach Śmierciożerców. - Co to wszystko znaczy? Co tu się stało? - zapytał, bezskutecznie starając się odzyskać resztki opanowania, jednak nawarstwiający się gniew szarpał głoskami. - W jaki sposób ją znaleźliście? - Czy to mógł być przypadek, czy ktoś zaalarmował ich o obecności lady Travers na tych terenach? Ile jeszcze osób o tym wiedziało?
Przykucnął przy leżącym na śniegu ciele, z bliska już bez trudu rozpoznając łagodne rysy Junony, krzywiąc się na widok drżących ramion i trzepoczących powiek, niezdrowego rumieńca na sinych policzkach; jednym wprawnym ruchem odpiął klamrę spinającą ciepłą pelerynę w barwie ciemnego granatu i zsunął ją z ramion, żeby narzucić ją na nieruchomą, młodą kobietę; chcąc osłonić ją przed chłodem - i częściowo przynajmniej zasłonić te absurdalnie wyglądające spodnie. - Uzdrowiciel zaraz tu będzie - powiedział, pracujący na usługach Traversów czarodziej powinien pojawić się lada moment.
Zmrożony śnieg zaskrzypiał pod jego butami, gdy wylądował ciężko na ziemi, dając sobie dokładnie dwie sekundy na odzyskanie równowagi i otrząśnięcie z nieprzyjemnych skutków teleportacji. Czekając, aż obok zmaterializuje się Valerie, rozejrzał się dookoła, lustrując uważnie okolicę - upewniając się, że znalazł się dokładnie tam, gdzie zamierzał. W Warwickshire; nazwa hrabstwa nie była mu obca, w ostatnich tygodniach pojawiając się na ustach Rycerzy Walpurgii wyjątkowo często i przewijając pośród planów kreślonych na spotkaniu w Białej Wywernie. Ogarnięte chaosem tereny, pozbawione lordów i niemal zupełnie opanowane przez mugoli, stanowiły na mapie Anglii trudną do zignorowania skazę; dbający o swoje bezpieczeństwo czarodzieje omijali je szerokim łukiem, nie chcąc paść przypadkową ofiarą działających tu bezkarnie grup - co więc w samym środku tego wszystkiego robiła Junona? Jej obecność tutaj nie mieściła mu się w głowie, a im dłużej nad tym myślał - zastanawiając się nad możliwymi wyjaśnieniami w drodze między portem a zamkiem, do którego ruszył niemal biegiem, zatrzymując się jedynie w celu powiadomienia uzdrowiciela - tym bardziej był pewien, że naiwną i nie do końca zorientowaną w politycznej sytuacji lady ktoś musiał zmanipulować celowo, wykorzystując jej wrodzoną nieporadność i odciągając daleko od rodzinnego zamku. Po co? Tego nie był pewien, być może chciano zwyczajnie osłabić ich pozycję, zniweczyć szansę na zawiązanie kolejnego sojuszu - albo zaszantażować, ośmieszyć, zerwać najsłabsze spajające ród ogniwo.
Był wściekły.
Na ludzi, którzy się do tego posunęli, i na służbę, której zadaniem było jej pilnować; miał zamiar się z nimi rozprawić zaraz po powrocie do Corbenic Castle - póki co musiał jednak upewnić się, że Junona wróci za zamkowe mury cała i zdrowa, oraz że winni całej tej sytuacji zostaną ukarani. - Prowadź - zwrócił się do Valerie, gdy donośny trzask teleportacji oznajmił jej przybycie. Rzucił jej krótkie spojrzenie, natychmiast ruszając za nią, a kiedy spomiędzy drzew wyłoniła się kolejna sylwetka - przyspieszając kroku. Energiczny spacer na mroźnym powietrzu nie ostudził kotłujących się za mostkiem emocji, wprost przeciwnie; te zaogniły się jedynie na widok leżącej na ziemi postaci, drobnej kobiety, w której w pierwszej chwili nie rozpoznał swojej kuzynki. Zwyczajne, proste ubranie wyglądało jak coś, co mogłaby pożyczyć od służby, a nie znaleźć wewnątrz własnej garderoby; jak to się stało, że wypuszczono ją w tym stanie z zamku? - Mulciber - zwrócił się najpierw do Ramseya, pomimo okoliczności z szacunkiem kiwając w jego stronę głową. To na jego wezwanie tu przybył, i właściwie - wyłącznie jego nazwisko sprawiło, że nie zignorował słów padających w porcie z ust Valerie. W innym wypadku uznałby tę rewelację za niezbyt zabawny żart, tanią prowokację; wiedział jednak, że podobne gry nie leżały w zwyczajach Śmierciożerców. - Co to wszystko znaczy? Co tu się stało? - zapytał, bezskutecznie starając się odzyskać resztki opanowania, jednak nawarstwiający się gniew szarpał głoskami. - W jaki sposób ją znaleźliście? - Czy to mógł być przypadek, czy ktoś zaalarmował ich o obecności lady Travers na tych terenach? Ile jeszcze osób o tym wiedziało?
Przykucnął przy leżącym na śniegu ciele, z bliska już bez trudu rozpoznając łagodne rysy Junony, krzywiąc się na widok drżących ramion i trzepoczących powiek, niezdrowego rumieńca na sinych policzkach; jednym wprawnym ruchem odpiął klamrę spinającą ciepłą pelerynę w barwie ciemnego granatu i zsunął ją z ramion, żeby narzucić ją na nieruchomą, młodą kobietę; chcąc osłonić ją przed chłodem - i częściowo przynajmniej zasłonić te absurdalnie wyglądające spodnie. - Uzdrowiciel zaraz tu będzie - powiedział, pracujący na usługach Traversów czarodziej powinien pojawić się lada moment.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Troje. Dwie kobiety i mężczyzna. Spiskowcy? Napastnicy? Może. Czy lady Travers była na tyle głupia, by zjawiać się w hrabstwie całkowicie pogrążonym w chaosie, nieznajdującym się pod żadnym szczególnym i bezpiecznym wpływem miejscu dla głupiej schadzki? Ktoś wciągnął ją w zasadzkę, czy może Warwickshire było dla niej na tyle kuszące, by podjęła ryzykownej próby udania się tu bez towarzystwa? Wiele pytań nasuwało się w chwili, kiedy jej się przyglądał, analizował jej strój — tak bardzo niepasujący do damy, do lady Travers. Powstrzymał się jednak przed przedwczesnymi osądami. To Manannan mógł odpowiedzieć na jego wątpliwości — czy to był z jakiegoś niezrozumiałego dla niego powodu szczególny zamiar, o którym jej rodzina wiedziała? Ktoś ją zdradził? Porzucił? Skinął Valerie głową, dziękując jej zarówno za słowa — i jednocześnie nie okazując w żaden sposób, że sam tego nie wiedział. jego zaklęcie niczego nie pokazało, niczego nie dostrzegł. Nie mógł jednak się do tego przyznać, zachowywał więc postawę kogoś, kto zdawał sobie z tego sprawę, a jej słowa uznawał wyłącznie jako potwierdzenie. Potwierdzenie, dla tego, co sam już wiedział.
Czas, jaki tu spędził w towarzystwie nieprzytomnej lady Travers ciągnął się. Szkoda mu jednak było go na pilnowaniu krnąbrnej lady. Cokolwiek było powodem jej pojawienia się tutaj, jej wygląd, zachowanie, a ostatecznie efekt końcowy były niedopuszczalne. Czekał jednak na lorda Traversa, wierząc, że jeśli to był wypadek, a on sam o niczym nie wiedział, wstyd jaki musiał przełknąć powinien spaść na niego w samotności. Bez świadków. Nie zajmując się już nieprzytomną lady — bo cóż mógł więcej uczynić? — zajął się obserwacją najbliższego otoczenia. Clario, miało mu podpowiedzieć, czy w pobliżu czaił się ktoś jeszcze, ukryty, niewidoczny — czy ktoś ich obserwował. Zaciskając palce na wężowym drewnie rozejrzał się dookoła, ale nie ujrzał nikogo, nic, co mogłoby mu przynieść odpowiedzi. Festivo wskazało mu kierunek. Dostrzegł coś, daleko, między drzewami; Homenum revelio nie wykazało obecności nikogo; był sam. On i lady Travers. Obrzucił ją jeszcze spojrzeniem i ruszył w kierunku, gdzie pokierowała go różdżka. Dotarł do drzewa, które oznaczone było runicznymi symbolami. Zapamiętał wzór wyryty na pniu, poszczególną sekwencję znaków, których nie rozumiał, a które ze szkoły pamiętał jak przez mgłę. Wrócił do Junony po czasie, chwilę przed tym jak na miejscu pojawił się jej krewny.
— Travers— powitał go uprzejmym skinięciem głowy i zerknął na Junonę, nie pochylając się już nad nią. Powrócił do niego spojrzeniem po serii pytań, które jedynie potwierdzały, że nikt nie mógł mieć pojęcia o tej wyprawie. Milczał przez chwilę, łapiąc spojrzenie żeglarza. — Słyszeliśmy ją, nie była sama. Była tu w towarzystwie kobiety i mężczyzny, którzy zniknęli, gdy podeszliśmy bliżej. Zastaliśmy lady Travers taką... — zawahał się, postanawiając jednak nie kontynuować. — Była nieprzytomna. Nie wiemy co tu zaszło ani tym bardziej, co tu robiła, Manannanie. — Dla siebie zachował wspomnienie o tym, że liczył na jego wytłumaczenie. Nie miał go. Manannan nie miał sam najmniejszego pojęcia, co jego krewna robiła w lasach Warwickshire. — Zakładam, że została zaatakowana.— Nie wyglądała jednak na ściągniętą tu przypadkiem. Jej strój świadczył o czymś innym, ale nie powiedział tego głośno, zamiast tego zerkając sugestywnie na Traversa.
| rzuty
Czas, jaki tu spędził w towarzystwie nieprzytomnej lady Travers ciągnął się. Szkoda mu jednak było go na pilnowaniu krnąbrnej lady. Cokolwiek było powodem jej pojawienia się tutaj, jej wygląd, zachowanie, a ostatecznie efekt końcowy były niedopuszczalne. Czekał jednak na lorda Traversa, wierząc, że jeśli to był wypadek, a on sam o niczym nie wiedział, wstyd jaki musiał przełknąć powinien spaść na niego w samotności. Bez świadków. Nie zajmując się już nieprzytomną lady — bo cóż mógł więcej uczynić? — zajął się obserwacją najbliższego otoczenia. Clario, miało mu podpowiedzieć, czy w pobliżu czaił się ktoś jeszcze, ukryty, niewidoczny — czy ktoś ich obserwował. Zaciskając palce na wężowym drewnie rozejrzał się dookoła, ale nie ujrzał nikogo, nic, co mogłoby mu przynieść odpowiedzi. Festivo wskazało mu kierunek. Dostrzegł coś, daleko, między drzewami; Homenum revelio nie wykazało obecności nikogo; był sam. On i lady Travers. Obrzucił ją jeszcze spojrzeniem i ruszył w kierunku, gdzie pokierowała go różdżka. Dotarł do drzewa, które oznaczone było runicznymi symbolami. Zapamiętał wzór wyryty na pniu, poszczególną sekwencję znaków, których nie rozumiał, a które ze szkoły pamiętał jak przez mgłę. Wrócił do Junony po czasie, chwilę przed tym jak na miejscu pojawił się jej krewny.
— Travers— powitał go uprzejmym skinięciem głowy i zerknął na Junonę, nie pochylając się już nad nią. Powrócił do niego spojrzeniem po serii pytań, które jedynie potwierdzały, że nikt nie mógł mieć pojęcia o tej wyprawie. Milczał przez chwilę, łapiąc spojrzenie żeglarza. — Słyszeliśmy ją, nie była sama. Była tu w towarzystwie kobiety i mężczyzny, którzy zniknęli, gdy podeszliśmy bliżej. Zastaliśmy lady Travers taką... — zawahał się, postanawiając jednak nie kontynuować. — Była nieprzytomna. Nie wiemy co tu zaszło ani tym bardziej, co tu robiła, Manannanie. — Dla siebie zachował wspomnienie o tym, że liczył na jego wytłumaczenie. Nie miał go. Manannan nie miał sam najmniejszego pojęcia, co jego krewna robiła w lasach Warwickshire. — Zakładam, że została zaatakowana.— Nie wyglądała jednak na ściągniętą tu przypadkiem. Jej strój świadczył o czymś innym, ale nie powiedział tego głośno, zamiast tego zerkając sugestywnie na Traversa.
| rzuty
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Och, lord Manannan Travers wzbudzał emocje.
Valerie nie była jeszcze pewna, którą z nich odczuwała najmocniej. Wiedziała tylko, że każdy nabrany oddech pozwalał zimnemu powietrzu zagościć w jej płucach, orzeźwić nieco, a przy tym ugruntować w rzeczywistości. Tak jak Ramsey jakoś naturalnie i zupełnie podświadomie kojarzył jej się z wilkiem, tak lord Travers był kimś zupełnie innym, choć też drapieżnikiem, równie niebezpiecznym. Czy to jasne oczy i ciężkie, świdrujące spojrzenie, czy szorstkie, zachrypnięte głoski wypuszczane z gardła, składające się w słowa pełne konkretów, dobijające do brzegu, bez skłonności do zahaczania o wszystko, co choć przez moment mogłoby wydać się ciekawe...
A może ta złość?
Złość wibrowała wokół lorda Manannana i Valerie miała wrażenie, że nawet gdyby nagle straciła wzrok, mogłaby poruszać się tylko przy pomocy drżącego powietrza i cierpkiego smaku gniewu na koniuszku języka.
Powrót do lasu nie należał do najprzyjemniejszych, lecz pani Vanity musiała prędko dojść ze sobą do porządku. Sprawa lady Travers była sprawą wielkiej wagi, zaangażowała aż dwóch mężczyzn o wysokiej pozycji i szerokich możliwościach. Sprawiała, że śpiewaczce zrobiło się nawet odrobinę zimniej, gdy tylko mogła znów przybrać stabilną pozycję, ściągnąć łopatki do środka w wyuczonej przez lata, wyprostowanej sylwetce, poprawiła srebrzysty szal i bez przeciągania skinęła głową na polecenie Manannana.
— To tędy, sir — na całe szczęście pogoda była łaskawa — wciąż mogła podążyć wcześniej wydeptanymi śladami, odtwarzając wcześniejszą wędrówkę z Mulciberem. Tym razem — wyjątkowo — to ona szła pierwsza, znów poświęcając swą uwagę na płynne i przede wszystkim prędkie stawianie kroków, by jak najszybciej znaleźć się na miejscu. I z pewnością przyniosło to oczekiwany skutek: do miejsca, w którym oczekiwał ich Śmierciożerca dotarła znacznie prędzej niż za pierwszym razem, ale dużą zasługę przyniosło również to, że... doskonale wiedziała, dokąd zmierzała i nie musiała już zachowywać tego samego poziomu ostrożności potrzebnego do tropienia kogoś, kto nie powinien się tu znaleźć.
Bark lorda Travers zamajaczył gdzieś na wysokości jej oczu, gdy ten przyspieszył kroku, efektywnie wyprzedzając ją i wychodząc naprzód drugiemu z mężczyzn. Poza krótkim wzniesieniem wzroku na Mulcibera i następującym po nich delikatnym opuszczeniem głowy — jesteś o stokroć odpowiedniejszy do prowadzenia tej rozmowy — splotła jedynie palce na wysokości paska swego płaszcza, stojąc trzy kroki za Manannanem. Nie było miejsca na jej wtrącenia, nie miała zresztą nic mądrego do powiedzenia ponad to, co już przekazała sir Traversowi w porcie. Zresztą, sądząc po tym, że niewiele udało się odkryć (przynajmniej pozornie) nawet komuś o równie ostrym umyśle co Ramsey... Może nie było im dane poznać tajemnicy dzisiejszego leśnego wypadu Junony?
— Sir, Panie — odezwała się wreszcie, choć jej głos umyślnie wybrzmiał znacznie ciszej od tych, którymi posługiwali się obaj mężczyźni. W tej samej chwili skrzyżowała kostki ze sobą, uginając przy tym kolana, by następnie dwukrotnie skinąć głową; raz do lorda Travers, raz do Ramseya. Z powodów czysto technicznych podarowała już sobie pełne dygnięcie, płaszcz skutecznie uniemożliwiał schwycenie sukni, skrywając materiał pod sobą. — Wyjdę naprzeciw uzdrowicielowi.
Oszczędzi to czas, wytłumaczenie nie wybrzmiało co prawda wśród mrozu, lecz Valerie wierzyła, że tak przyda się znacznie bardziej, niż stojąc i przyglądając się scence. Nie chciała podchodzić do lady Junony, głównie ze względu na brak umiejętności uzdrowicielskich, groźbę pogorszenia jej stanu, ale także z tego prostego powodu, że nie czuła, by w dobrym tonie było dotykanie nieznajomej damy, w szczególności, gdy niedaleko znajdował się jej męski krewny.
Odwróciła się jednakże, podążając ponownie w stronę miejsca, w którym przed chwilą teleportowali się wraz z Manannanem. Miała nadzieję, że nie przyjdzie jej — im wszystkim — długo oczekiwać na sprowadzoną z Norfolk pomoc.
Valerie nie była jeszcze pewna, którą z nich odczuwała najmocniej. Wiedziała tylko, że każdy nabrany oddech pozwalał zimnemu powietrzu zagościć w jej płucach, orzeźwić nieco, a przy tym ugruntować w rzeczywistości. Tak jak Ramsey jakoś naturalnie i zupełnie podświadomie kojarzył jej się z wilkiem, tak lord Travers był kimś zupełnie innym, choć też drapieżnikiem, równie niebezpiecznym. Czy to jasne oczy i ciężkie, świdrujące spojrzenie, czy szorstkie, zachrypnięte głoski wypuszczane z gardła, składające się w słowa pełne konkretów, dobijające do brzegu, bez skłonności do zahaczania o wszystko, co choć przez moment mogłoby wydać się ciekawe...
A może ta złość?
Złość wibrowała wokół lorda Manannana i Valerie miała wrażenie, że nawet gdyby nagle straciła wzrok, mogłaby poruszać się tylko przy pomocy drżącego powietrza i cierpkiego smaku gniewu na koniuszku języka.
Powrót do lasu nie należał do najprzyjemniejszych, lecz pani Vanity musiała prędko dojść ze sobą do porządku. Sprawa lady Travers była sprawą wielkiej wagi, zaangażowała aż dwóch mężczyzn o wysokiej pozycji i szerokich możliwościach. Sprawiała, że śpiewaczce zrobiło się nawet odrobinę zimniej, gdy tylko mogła znów przybrać stabilną pozycję, ściągnąć łopatki do środka w wyuczonej przez lata, wyprostowanej sylwetce, poprawiła srebrzysty szal i bez przeciągania skinęła głową na polecenie Manannana.
— To tędy, sir — na całe szczęście pogoda była łaskawa — wciąż mogła podążyć wcześniej wydeptanymi śladami, odtwarzając wcześniejszą wędrówkę z Mulciberem. Tym razem — wyjątkowo — to ona szła pierwsza, znów poświęcając swą uwagę na płynne i przede wszystkim prędkie stawianie kroków, by jak najszybciej znaleźć się na miejscu. I z pewnością przyniosło to oczekiwany skutek: do miejsca, w którym oczekiwał ich Śmierciożerca dotarła znacznie prędzej niż za pierwszym razem, ale dużą zasługę przyniosło również to, że... doskonale wiedziała, dokąd zmierzała i nie musiała już zachowywać tego samego poziomu ostrożności potrzebnego do tropienia kogoś, kto nie powinien się tu znaleźć.
Bark lorda Travers zamajaczył gdzieś na wysokości jej oczu, gdy ten przyspieszył kroku, efektywnie wyprzedzając ją i wychodząc naprzód drugiemu z mężczyzn. Poza krótkim wzniesieniem wzroku na Mulcibera i następującym po nich delikatnym opuszczeniem głowy — jesteś o stokroć odpowiedniejszy do prowadzenia tej rozmowy — splotła jedynie palce na wysokości paska swego płaszcza, stojąc trzy kroki za Manannanem. Nie było miejsca na jej wtrącenia, nie miała zresztą nic mądrego do powiedzenia ponad to, co już przekazała sir Traversowi w porcie. Zresztą, sądząc po tym, że niewiele udało się odkryć (przynajmniej pozornie) nawet komuś o równie ostrym umyśle co Ramsey... Może nie było im dane poznać tajemnicy dzisiejszego leśnego wypadu Junony?
— Sir, Panie — odezwała się wreszcie, choć jej głos umyślnie wybrzmiał znacznie ciszej od tych, którymi posługiwali się obaj mężczyźni. W tej samej chwili skrzyżowała kostki ze sobą, uginając przy tym kolana, by następnie dwukrotnie skinąć głową; raz do lorda Travers, raz do Ramseya. Z powodów czysto technicznych podarowała już sobie pełne dygnięcie, płaszcz skutecznie uniemożliwiał schwycenie sukni, skrywając materiał pod sobą. — Wyjdę naprzeciw uzdrowicielowi.
Oszczędzi to czas, wytłumaczenie nie wybrzmiało co prawda wśród mrozu, lecz Valerie wierzyła, że tak przyda się znacznie bardziej, niż stojąc i przyglądając się scence. Nie chciała podchodzić do lady Junony, głównie ze względu na brak umiejętności uzdrowicielskich, groźbę pogorszenia jej stanu, ale także z tego prostego powodu, że nie czuła, by w dobrym tonie było dotykanie nieznajomej damy, w szczególności, gdy niedaleko znajdował się jej męski krewny.
Odwróciła się jednakże, podążając ponownie w stronę miejsca, w którym przed chwilą teleportowali się wraz z Manannanem. Miała nadzieję, że nie przyjdzie jej — im wszystkim — długo oczekiwać na sprowadzoną z Norfolk pomoc.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Panujący dookoła chłód, podmuchami ostrego powietrza gryzący odsłoniętą skórę, stał się niemal niezauważalny – niezdolny do ostudzenia kotłujących się za mostkiem emocji. Wstydu przede wszystkim – rozlewającego się gorącem wypełniającym klatkę piersiową i gorzkim posmakiem w ustach – związanego nierozerwalnie ze świadomością, że Junona, lady nosząca jego nazwisko, przedstawicielka jego rodziny, nie tylko znalazła się w okolicznościach tak niezrozumiałych i hańbiących, ale dodatkowo – że stało się to w obecności świadków; Śmierciożercy i kobiety, o której wiedział niewiele, nie mając pojęcia, czy za jej sprawą paskudne plotki nie poniosą się dalej. Zdawał sobie sprawę z tego, jak źle to wszystko wyglądało, jak wiele scenariuszy i teorii musiało budzić położenie jego kuzynki, jej ubiór, jej stan – oraz fakt, że jej krewni, Traversowie, on, do takiej sytuacji w ogóle dopuścili. Być może właśnie dlatego tak bardzo chciał odnaleźć winnych – kogoś, kogo będzie mógł oskarżyć o podstęp, czyją krwią będzie mógł zmazać własną winę i zetrzeć na proch wątpliwości co do ich poglądów; wątpliwości nie do końca pozbawione podstaw – wszak od decyzji podejmowanych przez szalonego nestora wciąż upłynęło niewiele czasu.
Wypuścił powoli powietrze z płuc, prostując się; musiał odzyskać kontrolę – w pierwszej kolejności nad własną ekspresją, w drugiej – nad sytuacją. Skinął głową, wysłuchując z uwagą słów Mulcibera, starając się powstrzymać gwałtowną reakcję na wieść o obecności innych – choć przecież domyślał się już wcześniej, że w incydencie musiały uczestniczyć osoby trzecie. Kto? Sięgnął dłonią do twarzy, pocierając brodę i rozglądając się dookoła, nie dostrzegając jednak niczego, co dałoby mu chociażby cień odpowiedzi. Zresztą – podejrzewał, że Ramsey sprawdził teren jeszcze przed jego przybyciem. – Widzieliście ich? Twarze, ubrania?.. – zapytał, odrywając na chwilę spojrzenie od Śmierciożercy i na krótko odszukując wzrokiem twarz kobiety, na jej słowa odpowiadając bliźniaczym, milczącym gestem, nie podążając jednak za nią spojrzeniem, gdy ruszyła w kierunku, z którego właśnie przyszli. Uzdrowiciel miał pojawić się lada moment, w chwili nadejścia wieści o Junonie nie przebywał na zamku – ale opóźnienie było nieznaczne, a umiejętności miały mu pozwolić na szybkie przetransportowanie kuzynki z powrotem za bezpieczne mury Corbenic Castle. – Musieli ściągnąć ją tutaj podstępem, przechytrzyć. Wykorzystać naiwność młodego umysłu. Moja rodzina ma wielu wrogów – powiedział, wierząc w każde wypowiadane słowo; nie do końca panując nad szarpiącą głoskami wściekłością. Wiedział doskonale o słabości psychiki młodszej kuzynki; z tego, że nie zawsze postrzegała rzeczywistość w sposób właściwy, nie do końca rozumiejąc rządzące ich światem prawa. Dochodziły do niego wieści – nawet wtedy, gdy przebywał poza krajem, żeglując na odległych wodach – o jej samotnych wędrówkach, o dziwnych przyzwyczajeniach; nie wierzył jednak – nie miał zamiaru uwierzyć – że była zdolna do świadomego działania na ich szkodę. Musiała nie zdawać sobie sprawy z tego, co właściwie robiła, prawdopodobnie nie rozumiejąc nawet tego, jak niebezpieczne było dla niej przebywanie na terenie Warwickshire. Co do tego, że wybór miejsca był nieprzypadkowy, nie miał z kolei wątpliwości; ktoś musiał celowo odciągnąć ją tak daleko od domu; nalegać, by pojawiła się samotnie. – Nie wierzę, by sprowadziły ją tu nieodpowiednie intencje – powiedział jeszcze, mając nadzieję, że nie brzmiał przy tym, jak ktoś próbujący przekonać samego siebie. Prawdę mówiąc, nie miał pojęcia, jakie myśli mogły popchnąć Junonę do czynu tak ryzykownego i lekkomyślnego, ale miał się tego dowiedzieć; gdy tylko wróci do zamku, ustali, z kim w ostatnim czasie korespondowała jego kuzynka – kontakty poprzedzające schadzkę musiały pozostawić po sobie ślad, a niczego więcej nie potrzebował. – Nie znam tych terenów – przyznał po chwili, na powrót odszukując spojrzenie Mulcibera. – Czy to miejsce jest w jakiś sposób istotne? – Ze strategicznego – albo innego punktu widzenia. – Być może napastnicy mają kryjówkę gdzieś w pobliżu – zasugerował. Jeśli deportowali się pospiesznie, mogli wylądować niedaleko, a przy odrobinie szczęścia – paść ofiarami rozszczepienia.
Wypuścił powoli powietrze z płuc, prostując się; musiał odzyskać kontrolę – w pierwszej kolejności nad własną ekspresją, w drugiej – nad sytuacją. Skinął głową, wysłuchując z uwagą słów Mulcibera, starając się powstrzymać gwałtowną reakcję na wieść o obecności innych – choć przecież domyślał się już wcześniej, że w incydencie musiały uczestniczyć osoby trzecie. Kto? Sięgnął dłonią do twarzy, pocierając brodę i rozglądając się dookoła, nie dostrzegając jednak niczego, co dałoby mu chociażby cień odpowiedzi. Zresztą – podejrzewał, że Ramsey sprawdził teren jeszcze przed jego przybyciem. – Widzieliście ich? Twarze, ubrania?.. – zapytał, odrywając na chwilę spojrzenie od Śmierciożercy i na krótko odszukując wzrokiem twarz kobiety, na jej słowa odpowiadając bliźniaczym, milczącym gestem, nie podążając jednak za nią spojrzeniem, gdy ruszyła w kierunku, z którego właśnie przyszli. Uzdrowiciel miał pojawić się lada moment, w chwili nadejścia wieści o Junonie nie przebywał na zamku – ale opóźnienie było nieznaczne, a umiejętności miały mu pozwolić na szybkie przetransportowanie kuzynki z powrotem za bezpieczne mury Corbenic Castle. – Musieli ściągnąć ją tutaj podstępem, przechytrzyć. Wykorzystać naiwność młodego umysłu. Moja rodzina ma wielu wrogów – powiedział, wierząc w każde wypowiadane słowo; nie do końca panując nad szarpiącą głoskami wściekłością. Wiedział doskonale o słabości psychiki młodszej kuzynki; z tego, że nie zawsze postrzegała rzeczywistość w sposób właściwy, nie do końca rozumiejąc rządzące ich światem prawa. Dochodziły do niego wieści – nawet wtedy, gdy przebywał poza krajem, żeglując na odległych wodach – o jej samotnych wędrówkach, o dziwnych przyzwyczajeniach; nie wierzył jednak – nie miał zamiaru uwierzyć – że była zdolna do świadomego działania na ich szkodę. Musiała nie zdawać sobie sprawy z tego, co właściwie robiła, prawdopodobnie nie rozumiejąc nawet tego, jak niebezpieczne było dla niej przebywanie na terenie Warwickshire. Co do tego, że wybór miejsca był nieprzypadkowy, nie miał z kolei wątpliwości; ktoś musiał celowo odciągnąć ją tak daleko od domu; nalegać, by pojawiła się samotnie. – Nie wierzę, by sprowadziły ją tu nieodpowiednie intencje – powiedział jeszcze, mając nadzieję, że nie brzmiał przy tym, jak ktoś próbujący przekonać samego siebie. Prawdę mówiąc, nie miał pojęcia, jakie myśli mogły popchnąć Junonę do czynu tak ryzykownego i lekkomyślnego, ale miał się tego dowiedzieć; gdy tylko wróci do zamku, ustali, z kim w ostatnim czasie korespondowała jego kuzynka – kontakty poprzedzające schadzkę musiały pozostawić po sobie ślad, a niczego więcej nie potrzebował. – Nie znam tych terenów – przyznał po chwili, na powrót odszukując spojrzenie Mulcibera. – Czy to miejsce jest w jakiś sposób istotne? – Ze strategicznego – albo innego punktu widzenia. – Być może napastnicy mają kryjówkę gdzieś w pobliżu – zasugerował. Jeśli deportowali się pospiesznie, mogli wylądować niedaleko, a przy odrobinie szczęścia – paść ofiarami rozszczepienia.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Przyglądał się reakcjom Manannana, emocjom odbijającym się w jego oczach i najdrobniejszych ruchach, doszukując się w nich tyle odpowiedzi na interesujące go kwestie na ile było to w ogóle możliwe. Kiedy tylko lord wstał, przeniósł wzrok ponownie na lady Travers i zaplótł dłonie za sobą, w profesorskiej pozie, milcząc, bo jego słowa nie były w tej chwili potrzebne. Wszystko to, co najważniejsze leżało przed nimi, u ich stóp, na ziemi w formie niezrozumiałej. Prawdopodobnie obaj zdawali sobie sprawę, że najwięcej odpowiedzi przyniesie im sama zainteresowana, gdy tylko się ocknie, a do tego potrzebowali uzdrowicieli. Kiedy Vanity odezwała się ponownie, spojrzał na nią i pokiwał głową.
— Wspaniała myśl. — Uzdrowiciel musiał wiedzieć, którędy tu trafić; czas działał na niekorzyść lady Travers. Było zimno, śnieg zalegał na zimnej ściółce, zimowy dzień nie był długi. Przeziębienie było najmniejszym problemem, jaki mógł spotkać zuchwałą lady. — Gdy tylko wskażesz mu drogę możesz wrócić do domu. Te tereny nie są zbyt bezpieczne. Dziękujemy, Valerie. — Nie mógł jej odprowadzić, ale wiedział, że i to nie było konieczne, chociaż przybyła tu w jego obecności. Odjął spojrzenie stalowych oczu od pięknej twarzy kobiety i zwrócił się znów w stronę Manannana. — Nie widzieliśmy niczego. Możliwe, że spłoszyła ich nasza obecność. Nie spodziewaliśmy się towarzystwa. Zamierzałem odszukać konkretne miejsce, natknęliśmy się na lady Travers przypadkiem. — Nie polowali na nikogo, a fakt, że na drodze stanęła im młoda lady był czystym zrządzeniem losu. Magiczne obszary Warwickshire mogły mieć interesującą perspektywę, chciał zgłębić ten temat, lecz nim tam dotarł natknął się na ten niecodzienny widok. Nie zazdrościł Traversowi w tej chwili, ale jednocześnie rozumiał go. Cokolwiek się wydarzyło naiwność krewnej niosła pewne gorzkie rozczarowanie. Takie jak on czuł względem Mii, dawno temu. — Z pewnością. Nie ma innego wytłumaczenia dla obecności lady w środku lasu, w pogrążonym w chaosie i wojnie hrabstwie — odpowiedział zgodnie, lecz w przeciwieństwie do Traversa całkowicie spokojnie, nie próbując doszukiwać się w tym niczego więcej, choć niewątpliwie, jej strój budził wiele wątpliwości. Spojrzał na czarodzieja, nieznacznie przechylając głowę. Cokolwiek to było, ta zadra wymagała reakcji. Z głosu lorda słyszał, że nie mógł się już doczekać, by znaleźć za to odpowiedzialnych. — Nie padła taka sugestia, Manannanie.— Pozostawał spokojny w odpowiedzi na jego słowa; tłumaczenia. Obecność kobiety Traversów tutaj była podejrzana, nietypowa i z pewnością należało się temu przyjrzeć, ale nie wątpił w oddanie sprawie czarodzieja, ani ich głowy rodu. Jeśli coś było na rzeczy, a wyjaśnienie tej sytuacji miałoby ściągnąć nad lordów Norfolk ciemne chmury z pewnością sami będą potrafili uporać się z problemem w dogodny dla siebie sposób.
— Zamierzałem to ustalić. W tym lesie znajduje się magiczne drzewo, a raczej wedle legend mędrzec w nie zaklęty. Istotność tego miejsca z pewnością zależy od tego ile prawdy kryje się w tych opowieściach i jaki potencjał ma to drzewo, ten las. — Poszukiwanie faktów o magicznych miejscach mocy nigdy nie leżało w kręgu jego zainteresowań, ale Warwickshire interesowało Czarnego Pana, a to skłaniało go do podjęcia wszelkich prób zbadania tych terenów, wykorzystując wiedzę i możliwości, które posiadał. — Wokół, najbliższy teren jest opustoszały, nie zdradza niczyjej obecności, ale nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy rozejrzeli się po lesie i poszukali odpowiedzi.— Skinął mu głową lekko na znak zgody.
/ zt
— Wspaniała myśl. — Uzdrowiciel musiał wiedzieć, którędy tu trafić; czas działał na niekorzyść lady Travers. Było zimno, śnieg zalegał na zimnej ściółce, zimowy dzień nie był długi. Przeziębienie było najmniejszym problemem, jaki mógł spotkać zuchwałą lady. — Gdy tylko wskażesz mu drogę możesz wrócić do domu. Te tereny nie są zbyt bezpieczne. Dziękujemy, Valerie. — Nie mógł jej odprowadzić, ale wiedział, że i to nie było konieczne, chociaż przybyła tu w jego obecności. Odjął spojrzenie stalowych oczu od pięknej twarzy kobiety i zwrócił się znów w stronę Manannana. — Nie widzieliśmy niczego. Możliwe, że spłoszyła ich nasza obecność. Nie spodziewaliśmy się towarzystwa. Zamierzałem odszukać konkretne miejsce, natknęliśmy się na lady Travers przypadkiem. — Nie polowali na nikogo, a fakt, że na drodze stanęła im młoda lady był czystym zrządzeniem losu. Magiczne obszary Warwickshire mogły mieć interesującą perspektywę, chciał zgłębić ten temat, lecz nim tam dotarł natknął się na ten niecodzienny widok. Nie zazdrościł Traversowi w tej chwili, ale jednocześnie rozumiał go. Cokolwiek się wydarzyło naiwność krewnej niosła pewne gorzkie rozczarowanie. Takie jak on czuł względem Mii, dawno temu. — Z pewnością. Nie ma innego wytłumaczenia dla obecności lady w środku lasu, w pogrążonym w chaosie i wojnie hrabstwie — odpowiedział zgodnie, lecz w przeciwieństwie do Traversa całkowicie spokojnie, nie próbując doszukiwać się w tym niczego więcej, choć niewątpliwie, jej strój budził wiele wątpliwości. Spojrzał na czarodzieja, nieznacznie przechylając głowę. Cokolwiek to było, ta zadra wymagała reakcji. Z głosu lorda słyszał, że nie mógł się już doczekać, by znaleźć za to odpowiedzialnych. — Nie padła taka sugestia, Manannanie.— Pozostawał spokojny w odpowiedzi na jego słowa; tłumaczenia. Obecność kobiety Traversów tutaj była podejrzana, nietypowa i z pewnością należało się temu przyjrzeć, ale nie wątpił w oddanie sprawie czarodzieja, ani ich głowy rodu. Jeśli coś było na rzeczy, a wyjaśnienie tej sytuacji miałoby ściągnąć nad lordów Norfolk ciemne chmury z pewnością sami będą potrafili uporać się z problemem w dogodny dla siebie sposób.
— Zamierzałem to ustalić. W tym lesie znajduje się magiczne drzewo, a raczej wedle legend mędrzec w nie zaklęty. Istotność tego miejsca z pewnością zależy od tego ile prawdy kryje się w tych opowieściach i jaki potencjał ma to drzewo, ten las. — Poszukiwanie faktów o magicznych miejscach mocy nigdy nie leżało w kręgu jego zainteresowań, ale Warwickshire interesowało Czarnego Pana, a to skłaniało go do podjęcia wszelkich prób zbadania tych terenów, wykorzystując wiedzę i możliwości, które posiadał. — Wokół, najbliższy teren jest opustoszały, nie zdradza niczyjej obecności, ale nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy rozejrzeli się po lesie i poszukali odpowiedzi.— Skinął mu głową lekko na znak zgody.
/ zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 15.12.22 18:56, w całości zmieniany 1 raz
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Magiczne drzewo w Oversley Wood
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire