Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire
Przytułek dla ubogich w Coventry
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Przytułek dla ubogich
Założony w 1529 roku z inicjatywy Williama Forda, czarodzieja półkrwi, który postanowił wspomóc bezdomnych mieszkańców zapewniając im ciepły kąt oraz miskę gorącej zupy. W murach przytułku schronienie mogli znaleźć wszyscy członkowie magicznej społeczności, którzy z różnych powodów utracili dach nad głową oraz mugole. Obowiązkiem stałych mieszkańców była praca w budynku, aby jego funkcjonowanie nie zostało naruszone i mógł działać przez kolejne lata.
W 1621 roku wraz ze zmianą właściciela wprowadzono nowe reguły, jakie wyraźnie negowały obecność niemagicznych. Wywołało to ogromny bunt, który nie przeszedł bez echa, lecz nie przyniósł żadnych rezultatów. Prawo te nie uległo zmianie do dnia dzisiejszego, aczkolwiek coraz częściej w Coventry mówi się o nagminnym jego łamaniu.
W 1621 roku wraz ze zmianą właściciela wprowadzono nowe reguły, jakie wyraźnie negowały obecność niemagicznych. Wywołało to ogromny bunt, który nie przeszedł bez echa, lecz nie przyniósł żadnych rezultatów. Prawo te nie uległo zmianie do dnia dzisiejszego, aczkolwiek coraz częściej w Coventry mówi się o nagminnym jego łamaniu.
|Drew i Elvira
Atmosfera w podziemiach była ciężka i to nie tylko dlatego, że dwójka przebywających tam ludzi starała skupić się na swojej pracy nie zaś na echach nie tak dawnej przeszłości. Resztki starej magii, którą ktoś na nowo obudził osadzały się w każdym zakamarku, niemy świadek wielu zdarzeń jakie miały tu swoje miejsce.
Sprężyny, stare i zużyte, wyskoczyły z rozprutego materaca, ale nie ujawniły niczego nowego. Same gazety wystarczyły za dość spory dowód, bo co robiły w miejscu dla czarodziejów potrzebujących pomocy? Czy ktoś był aż tak śmiały i bezczelny by pod podłogą przechowywać zbiegów i zdrajców krwi?
Warwick zostało przekazane pod opiekę Mulcibera i każdy kto o tym słyszał musiał być świadomy, że dla ludzi sprzeciwiających się woli Ministerstwa i Czarnego Pana nie będzie litości.
Mieli dowody, ale czy mogli odkryć coś jeszcze. Lumos oświetlało im drogę kiedy skierowali kroki do wąskiego korytarza. Nie szli długo, ale poziom podłogi zaczął się obniżać tak jakby schodzili jeszcze niżej, a powietrze wokół ochładzało się coraz bardziej. Zaś zaklęcie Drew nie ujawniło niczego, byli bezpieczni. Zdawało się też, że korytarz nie jest dość stary, raczej należał do tych, które zostały wybudowane nie tak dawno temu.
Wydawało się, że korytarz jest jedynie ślepym zaułkiem, ale po chwili okazało się, że na samym końcu znajdują się drzwi, niezbyt duże i całkiem nieźle ukryte, które nie stawiały zbytniego oporu przy ich otwarciu. Ktoś musiał zapomnieć o ich dokładnym zamknięciu lub nawet magiczny ukryciu. By się do nich dostać należało wspiąć się po paru schodach w górę.
Po naciśnięciu klamki otworzyły się, wychodząc na otwartą przestrzeń, kawałek za budynkiem przytułku. Z tej perspektywy wydawało się, że kobieta i mężczyzna wyszli z ziemianki w jakich kiedyś przechowywano żywność.
|Xavier, Deirdre, Primrose
Primrose rozpoczęła rozmowę, nadała jej tempo i wykazała mężczyźnie, że wie iż coś ukrywa. Pytanie brzmiało: jak wiele?
-Moja małżonka? - Zapytał zarządca, a kropelka potu pojawiła się na skroni. Odchrząknął. -Już ją poproszę. - Powoli wstał ze swojego miejsca i podszedł do drzwi, które musiały z tego pomieszczenia prowadzić do innych, które zajmował zarządca budynku wraz z żoną.-Moja droga, pozwolisz?
Przez chwilę trwała wymowna cisza, która zdawała się trwać całą wieczność, aż w końcu usłyszeli ciche szuranie krzesła i przez róg przeszła szczupła kobieta, w zadbanych ubraniach i płowych, gładko zaczesanych włosach do tyłu.
-Lady Burke, Lordzie Burke, proszę pani. - Dygnęła trochę niezgrabnie przed nimi i splotła dłonie przed sobą. -W czym mogę pomóc? - Uciekła trochę wzrokiem na bok, ale mimo wszystko patrzyła na nich.
-Państwo chcą zobaczyć plany budynku, dowiedzieć się o jego zabezpieczeniach.
-Oh? To ja nie pomogę. - Kobieta uśmiechnęła się delikatnie. -Zajmuję się tutaj dziećmi. I innymi potrzebującymi. A tego zawsze jest dużo… pracy znaczy się.
Zarządca zaś co chwila zerkał to na żonę to na swoich rozmówców badając teren i nastroje. Sięgnął po stare plany budynku i rozłożył je powoli na biurku jakby kalkulował każdy swój ruch. Jego żona zaś stała nieruchomo zaciskając coraz mocniej dłonie.
-Pani Tremblay, jak się czują dzieci? - Zagadnęła Primrose widząc jej zachowanie.
-Oh, wszystkie mają się bardzo dobrze, lady Burke. Dziękuję. Zachwycone są podarunkami.
W tym czasie plany okazały się dość wiekowe i jak tłumaczył zarządca to jedyne jakie posiadają, ponieważ budynek przez jakiś czas był spichlerzem, był również czymś na wzór magazynu nim go przystosowali na powrót na przytułek więc plany zapewne nie są aktualne.
-Zabezpieczenia runiczne… dostrzegłem jakiś czas temu, ale uznałem, że są na tyle stare, że nie mogą zrobić krzywdy. Pewnie miały chronić przed kradzieżą zboża czy zapasów.- Bagatelizował trochę temat, zbywał go jakby nic całkowicie nie znaczył. -Nie uważałem, że coś niebezpiecznego. - Podniósł spojrzenie na Xaviera, a potem na Deirdre starając zachować spokój. -Jeżeli mają państwo specjalistów to będę bardzo wdzięczny za ich pomoc.
Primrose przyglądała się pani Tremblay, która nie spodziewała się tego, że zostanie wyciągnięta i wyraźnie czuła się źle w ich towarzystwie. Co jakiś czas zerkała na uchylone za nią drzwi. Pan Tremblay zaś sięgnęła po kolejne papiery. -Mam stare zapisy odnośnie napraw poprzedniego zarządcy, może to państwu pomoże. - Z tymi słowami słowami podał kartki i notesy w stronę lorda Burke, a pani Tremblay wyciągnęła gwałtownie różdżkę, którą wycelowała w trójkę znajdującą się w pomieszczeniu.
-Uciekaj! - Zawołała do męża, który rzucił się w stronę drzwi.
|czas na odpis 72 h, tj. 5.05
Atmosfera w podziemiach była ciężka i to nie tylko dlatego, że dwójka przebywających tam ludzi starała skupić się na swojej pracy nie zaś na echach nie tak dawnej przeszłości. Resztki starej magii, którą ktoś na nowo obudził osadzały się w każdym zakamarku, niemy świadek wielu zdarzeń jakie miały tu swoje miejsce.
Sprężyny, stare i zużyte, wyskoczyły z rozprutego materaca, ale nie ujawniły niczego nowego. Same gazety wystarczyły za dość spory dowód, bo co robiły w miejscu dla czarodziejów potrzebujących pomocy? Czy ktoś był aż tak śmiały i bezczelny by pod podłogą przechowywać zbiegów i zdrajców krwi?
Warwick zostało przekazane pod opiekę Mulcibera i każdy kto o tym słyszał musiał być świadomy, że dla ludzi sprzeciwiających się woli Ministerstwa i Czarnego Pana nie będzie litości.
Mieli dowody, ale czy mogli odkryć coś jeszcze. Lumos oświetlało im drogę kiedy skierowali kroki do wąskiego korytarza. Nie szli długo, ale poziom podłogi zaczął się obniżać tak jakby schodzili jeszcze niżej, a powietrze wokół ochładzało się coraz bardziej. Zaś zaklęcie Drew nie ujawniło niczego, byli bezpieczni. Zdawało się też, że korytarz nie jest dość stary, raczej należał do tych, które zostały wybudowane nie tak dawno temu.
Wydawało się, że korytarz jest jedynie ślepym zaułkiem, ale po chwili okazało się, że na samym końcu znajdują się drzwi, niezbyt duże i całkiem nieźle ukryte, które nie stawiały zbytniego oporu przy ich otwarciu. Ktoś musiał zapomnieć o ich dokładnym zamknięciu lub nawet magiczny ukryciu. By się do nich dostać należało wspiąć się po paru schodach w górę.
Po naciśnięciu klamki otworzyły się, wychodząc na otwartą przestrzeń, kawałek za budynkiem przytułku. Z tej perspektywy wydawało się, że kobieta i mężczyzna wyszli z ziemianki w jakich kiedyś przechowywano żywność.
|Xavier, Deirdre, Primrose
Primrose rozpoczęła rozmowę, nadała jej tempo i wykazała mężczyźnie, że wie iż coś ukrywa. Pytanie brzmiało: jak wiele?
-Moja małżonka? - Zapytał zarządca, a kropelka potu pojawiła się na skroni. Odchrząknął. -Już ją poproszę. - Powoli wstał ze swojego miejsca i podszedł do drzwi, które musiały z tego pomieszczenia prowadzić do innych, które zajmował zarządca budynku wraz z żoną.-Moja droga, pozwolisz?
Przez chwilę trwała wymowna cisza, która zdawała się trwać całą wieczność, aż w końcu usłyszeli ciche szuranie krzesła i przez róg przeszła szczupła kobieta, w zadbanych ubraniach i płowych, gładko zaczesanych włosach do tyłu.
-Lady Burke, Lordzie Burke, proszę pani. - Dygnęła trochę niezgrabnie przed nimi i splotła dłonie przed sobą. -W czym mogę pomóc? - Uciekła trochę wzrokiem na bok, ale mimo wszystko patrzyła na nich.
-Państwo chcą zobaczyć plany budynku, dowiedzieć się o jego zabezpieczeniach.
-Oh? To ja nie pomogę. - Kobieta uśmiechnęła się delikatnie. -Zajmuję się tutaj dziećmi. I innymi potrzebującymi. A tego zawsze jest dużo… pracy znaczy się.
Zarządca zaś co chwila zerkał to na żonę to na swoich rozmówców badając teren i nastroje. Sięgnął po stare plany budynku i rozłożył je powoli na biurku jakby kalkulował każdy swój ruch. Jego żona zaś stała nieruchomo zaciskając coraz mocniej dłonie.
-Pani Tremblay, jak się czują dzieci? - Zagadnęła Primrose widząc jej zachowanie.
-Oh, wszystkie mają się bardzo dobrze, lady Burke. Dziękuję. Zachwycone są podarunkami.
W tym czasie plany okazały się dość wiekowe i jak tłumaczył zarządca to jedyne jakie posiadają, ponieważ budynek przez jakiś czas był spichlerzem, był również czymś na wzór magazynu nim go przystosowali na powrót na przytułek więc plany zapewne nie są aktualne.
-Zabezpieczenia runiczne… dostrzegłem jakiś czas temu, ale uznałem, że są na tyle stare, że nie mogą zrobić krzywdy. Pewnie miały chronić przed kradzieżą zboża czy zapasów.- Bagatelizował trochę temat, zbywał go jakby nic całkowicie nie znaczył. -Nie uważałem, że coś niebezpiecznego. - Podniósł spojrzenie na Xaviera, a potem na Deirdre starając zachować spokój. -Jeżeli mają państwo specjalistów to będę bardzo wdzięczny za ich pomoc.
Primrose przyglądała się pani Tremblay, która nie spodziewała się tego, że zostanie wyciągnięta i wyraźnie czuła się źle w ich towarzystwie. Co jakiś czas zerkała na uchylone za nią drzwi. Pan Tremblay zaś sięgnęła po kolejne papiery. -Mam stare zapisy odnośnie napraw poprzedniego zarządcy, może to państwu pomoże. - Z tymi słowami słowami podał kartki i notesy w stronę lorda Burke, a pani Tremblay wyciągnęła gwałtownie różdżkę, którą wycelowała w trójkę znajdującą się w pomieszczeniu.
-Uciekaj! - Zawołała do męża, który rzucił się w stronę drzwi.
|czas na odpis 72 h, tj. 5.05
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Nie powinna dawać łatwo się prowokować; była to gra z gruntu dla niej przegrana, gdyż nie chciała, nie zamierzała brać w niej udziału. Jej uczucia były prawdziwe, tak samo jak jej żal. Cokolwiek czuł Drew, dał jej do zrozumienia, że nie miało nic wspólnego z sympatią - być może nigdy nie miało, a ona była tylko jedną z tych poetycko naiwnych kobiet, którymi tak gardziła.
Miała nadzieję, że Belvinie też złamie serce - że zeszmaci ją doszczętnie, tak że kobieta nigdy już nie spojrzy na siebie w lustrze tak samo. To ta myśl pozwoliła Elvirze ostatecznie odejść bez słowa i z cieniem uśmiechu na ustach. Tylko jej powieki pozostawały wciąż tak samo ciężkie, oczy zmrużone i znużone emocjami, których najchętniej pozbyłaby się raz na zawsze, choćby musiała w tym celu rozedrzeć własną duszę.
Poza gazetami i ulotkami nie znalazła w śmierdzącej noclegowni niczego interesującego, nie wzbudziło to jednak jej złości. Powyginane sprężyny i pierze mogły nie skrywać sekretów, ale to co miała w kieszeni stanowiło wystarczający dowód obciążający. Pozostawało tylko obedrzeć piwnicę z pozostałych tajemnic, z których największą pozostawała rzecz jasna ciężka, oblepiająca skórę magia, odciskająca w powietrzu trwały ślad.
- Jakich informacji potrzebujesz... Drew? - Z rezygnacją przystała na jego wcześniejsze słowa, chcąc wymazać z własnej pamięci krótki epizod utraty kontroli. - Będę wiedzieć za czym się rozglądać. Też wyczuwam potężną aurę, choć nie jestem klątwołamaczem. - A to, że atmosfera była ciężka z więcej niż jednego powodu, pozostawało drugą sprawą. Obojętnie powiodła wzrokiem po śmierdzących resztkach materacy, gdy koło nich przechodzili. - Poza mugolskimi gazetami i ulotkami propagandowymi terrorystów: nie. - Puściła Drew przodem w wejściu do wąskiego korytarzyka. W innym wypadku musieliby stykać się ramionami, a jak na razie wolała tego uniknąć. - Wiem jedynie, że zabezpieczenie obejmowało najprawdopodobniej cały budynek. Blokowało magię leczniczą, nie przypominam sobie jednak, by ktoś sprawdzał, czy dotyczy to również innych zaklęć. Sytuacja była dynamiczna, a nas wysłano tu w innym celu. - Na sekundę przymknęła oczy, a potem rozejrzała się.
Widać było na pierwszy rzut oka, że choć równie mocno śmierdziało tu wilgocią, a od ścian ciągnęło chłodem, korytarz był nowszy niż pozostała część piwnic. Na razie nie wypowiedziała obserwacji na głos, uznając ją za oczywistą. Z początku myślała, że na końcu natknęli się na mur, lecz po uważniejszym poświeceniu różdżkami zauważyli odbicie blasku na klamce. Była gotowa na to, że drzwi stawią opór, ale otworzyły się z zadziwiającą łatwością. Momentalnie zostali oślepieni przez słońce. Elvira stanęła w progu, nie chcąc przekraczać drzwi na wypadek, gdyby przejście okazało się opieczętowane kolejnym zabezpieczeniem.
- Wygląda na to, że tędy wprowadzano albo wyprowadzano mugoli. Hmpf - Prychnęła cicho pod nosem, a potem spojrzała na Drew ukradkiem, ciekawa jego reakcji. Długo jednak nie patrzyła, bo zaraz przeszedł ją dreszcz. - Wracamy czy próbujemy rozszyfrować rytuał? - zapytała wreszcie. Stanie w miejscu nie przybliżało ich do niczego, a jeśli mogła jakoś pomóc, zamierzała to zrobić.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Miała nadzieję, że Belvinie też złamie serce - że zeszmaci ją doszczętnie, tak że kobieta nigdy już nie spojrzy na siebie w lustrze tak samo. To ta myśl pozwoliła Elvirze ostatecznie odejść bez słowa i z cieniem uśmiechu na ustach. Tylko jej powieki pozostawały wciąż tak samo ciężkie, oczy zmrużone i znużone emocjami, których najchętniej pozbyłaby się raz na zawsze, choćby musiała w tym celu rozedrzeć własną duszę.
Poza gazetami i ulotkami nie znalazła w śmierdzącej noclegowni niczego interesującego, nie wzbudziło to jednak jej złości. Powyginane sprężyny i pierze mogły nie skrywać sekretów, ale to co miała w kieszeni stanowiło wystarczający dowód obciążający. Pozostawało tylko obedrzeć piwnicę z pozostałych tajemnic, z których największą pozostawała rzecz jasna ciężka, oblepiająca skórę magia, odciskająca w powietrzu trwały ślad.
- Jakich informacji potrzebujesz... Drew? - Z rezygnacją przystała na jego wcześniejsze słowa, chcąc wymazać z własnej pamięci krótki epizod utraty kontroli. - Będę wiedzieć za czym się rozglądać. Też wyczuwam potężną aurę, choć nie jestem klątwołamaczem. - A to, że atmosfera była ciężka z więcej niż jednego powodu, pozostawało drugą sprawą. Obojętnie powiodła wzrokiem po śmierdzących resztkach materacy, gdy koło nich przechodzili. - Poza mugolskimi gazetami i ulotkami propagandowymi terrorystów: nie. - Puściła Drew przodem w wejściu do wąskiego korytarzyka. W innym wypadku musieliby stykać się ramionami, a jak na razie wolała tego uniknąć. - Wiem jedynie, że zabezpieczenie obejmowało najprawdopodobniej cały budynek. Blokowało magię leczniczą, nie przypominam sobie jednak, by ktoś sprawdzał, czy dotyczy to również innych zaklęć. Sytuacja była dynamiczna, a nas wysłano tu w innym celu. - Na sekundę przymknęła oczy, a potem rozejrzała się.
Widać było na pierwszy rzut oka, że choć równie mocno śmierdziało tu wilgocią, a od ścian ciągnęło chłodem, korytarz był nowszy niż pozostała część piwnic. Na razie nie wypowiedziała obserwacji na głos, uznając ją za oczywistą. Z początku myślała, że na końcu natknęli się na mur, lecz po uważniejszym poświeceniu różdżkami zauważyli odbicie blasku na klamce. Była gotowa na to, że drzwi stawią opór, ale otworzyły się z zadziwiającą łatwością. Momentalnie zostali oślepieni przez słońce. Elvira stanęła w progu, nie chcąc przekraczać drzwi na wypadek, gdyby przejście okazało się opieczętowane kolejnym zabezpieczeniem.
- Wygląda na to, że tędy wprowadzano albo wyprowadzano mugoli. Hmpf - Prychnęła cicho pod nosem, a potem spojrzała na Drew ukradkiem, ciekawa jego reakcji. Długo jednak nie patrzyła, bo zaraz przeszedł ją dreszcz. - Wracamy czy próbujemy rozszyfrować rytuał? - zapytała wreszcie. Stanie w miejscu nie przybliżało ich do niczego, a jeśli mogła jakoś pomóc, zamierzała to zrobić.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
-4 PŻ (osłabienie, stłuczenie).
Coś w mowie ciała kobiety, która pojawiła się po przywołaniu przez Tremblaya, nakazało Deirdre czujność. Znacznie lepiej odczytywała zamiary mężczyzn niż czarownic, nauczyła się dobrze rozpoznawać ich intencje, plany i pragnienia w Wenus, lecz coraz lepiej radziła sobie także w przypadku przyglądania się działaniom wiedźm. Żona opiekuna przytułku miała w oczach coś...specyficznego; jakąś butę, niepokój i odwagę jednocześnie. Deirdre nie skomentowała w żaden sposób jej przybycia, nie skinęła nawet głową, uważnie obserwując dynamikę rozmowy pomiędzy małżonkami. Plany szeleściły, rozmowy toczyły się w półciszy - przerwane dopiero gwałtownym zachowaniem kobiety. Najwidoczniej Mericourt potrafiła wyczuwać specyficzne wibracje; spodziewała się jednak, że to mężczyzna sięgnie po różdżkę, nie wiedźma; cóż, należało nieco przetasować swe przekonania. Śmierciożerczyni zareagowała instynktownie, właściwie bez myślenia, tak, jak nauczyło ją doświadczenie; w takich sytuacjach liczyła się każda sekunda.
Szybko wysunęła różdżkę z rękawa; sięgnęła po nią zwinnie i w mgnieniu oka, od razu celując w nogę Tremblaya, chcąc go unieruchomić, osłabić, utrudnić ucieczkę. - Movo - wychrypiała beznamiętnie, zaciskając palce na zitanowym drewnie. Czarnomagiczna klątwa pomknęła ku ofierze, lecz skuteczny, mroczny urok wiązał się z wymagającą zapłatą: Deirdre poczuła, że prosta skądinąd inkantacja kosztowała ją nieco sił; pod kocimi oczami wykwitły szare sińce, a prawy policzek wykwitł niezdrowym rumieńcem i siateczką popękanych naczynek krwionośnych. Niemalże czuła ciepło rozchodzące się wzdłuż kości policzkowych; zignorowała je jednak, nie westchnęła, nie jęknęła, ciągle unosząc różdżkę ponad podłokietnik i ponad biurko, gotowa posłać kolejne zaklęcie. - Petryficus totalus - tym razm skierowała różdżkę prosto w pierś kobiety, chcąc posłać ją na deski, obezwładnić, uniemożliwić jakikolwiek ruch. Zaczynała od uroków względnie nieszkodliwych, Burke'owie potrzebowali przecież informacji, a nie trupów, lecz jeśli sytuacja będzie tego wymagała...cóż, nie zamierzała sie ograniczać.
- Co ukrywacie, panie Trembley? Jakie są sekrety tego wspaniałego przytułku? Radzę odpowiedzieć wyczerpująco i szybko - moje kolejne zaklęcie odetnie pana żonie stopę; następne sprawi, że jej śliczne oczy wybuchną. Ciężko zmywa się białko i krew z dębowego biurka - powiedziała spokojnie, ale głośno, by Tremblay doskonale ją usłyszał, przenosząc spojrzenie na mężczyznę; informowała go, prawie nie groziła, jednak jej cała sylwetka, aura, sposób, w jaki intonowała kolejne slowa sprawiały, że nie sposób było uznać jej wypowiedzi za czczą, głupią groźbę bez pokrycia. Bez wątpienia miał do czynienia z czarownicą gotową na naprawdę wiele, by wydobyć interesujące ich informacje. Spojrzała z ukosa na Primrose i Xaviera, to oni wiedzieli dokładniej, na jakich konkretach im zależy. Deirdre liczyła, że Trembley zacznie współpracować, w innym wypadku naprawdę będzie musiała się dziś zmęczyć - i zalać krwią to stosunkowo ten ładny, choć stosunkowo skromnie urządzony gabinet. Kto wie, może nawet ochlapie krwią lorda i lady - doprawdy, wolałaby uniknąć tego faux pas.
Coś w mowie ciała kobiety, która pojawiła się po przywołaniu przez Tremblaya, nakazało Deirdre czujność. Znacznie lepiej odczytywała zamiary mężczyzn niż czarownic, nauczyła się dobrze rozpoznawać ich intencje, plany i pragnienia w Wenus, lecz coraz lepiej radziła sobie także w przypadku przyglądania się działaniom wiedźm. Żona opiekuna przytułku miała w oczach coś...specyficznego; jakąś butę, niepokój i odwagę jednocześnie. Deirdre nie skomentowała w żaden sposób jej przybycia, nie skinęła nawet głową, uważnie obserwując dynamikę rozmowy pomiędzy małżonkami. Plany szeleściły, rozmowy toczyły się w półciszy - przerwane dopiero gwałtownym zachowaniem kobiety. Najwidoczniej Mericourt potrafiła wyczuwać specyficzne wibracje; spodziewała się jednak, że to mężczyzna sięgnie po różdżkę, nie wiedźma; cóż, należało nieco przetasować swe przekonania. Śmierciożerczyni zareagowała instynktownie, właściwie bez myślenia, tak, jak nauczyło ją doświadczenie; w takich sytuacjach liczyła się każda sekunda.
Szybko wysunęła różdżkę z rękawa; sięgnęła po nią zwinnie i w mgnieniu oka, od razu celując w nogę Tremblaya, chcąc go unieruchomić, osłabić, utrudnić ucieczkę. - Movo - wychrypiała beznamiętnie, zaciskając palce na zitanowym drewnie. Czarnomagiczna klątwa pomknęła ku ofierze, lecz skuteczny, mroczny urok wiązał się z wymagającą zapłatą: Deirdre poczuła, że prosta skądinąd inkantacja kosztowała ją nieco sił; pod kocimi oczami wykwitły szare sińce, a prawy policzek wykwitł niezdrowym rumieńcem i siateczką popękanych naczynek krwionośnych. Niemalże czuła ciepło rozchodzące się wzdłuż kości policzkowych; zignorowała je jednak, nie westchnęła, nie jęknęła, ciągle unosząc różdżkę ponad podłokietnik i ponad biurko, gotowa posłać kolejne zaklęcie. - Petryficus totalus - tym razm skierowała różdżkę prosto w pierś kobiety, chcąc posłać ją na deski, obezwładnić, uniemożliwić jakikolwiek ruch. Zaczynała od uroków względnie nieszkodliwych, Burke'owie potrzebowali przecież informacji, a nie trupów, lecz jeśli sytuacja będzie tego wymagała...cóż, nie zamierzała sie ograniczać.
- Co ukrywacie, panie Trembley? Jakie są sekrety tego wspaniałego przytułku? Radzę odpowiedzieć wyczerpująco i szybko - moje kolejne zaklęcie odetnie pana żonie stopę; następne sprawi, że jej śliczne oczy wybuchną. Ciężko zmywa się białko i krew z dębowego biurka - powiedziała spokojnie, ale głośno, by Tremblay doskonale ją usłyszał, przenosząc spojrzenie na mężczyznę; informowała go, prawie nie groziła, jednak jej cała sylwetka, aura, sposób, w jaki intonowała kolejne slowa sprawiały, że nie sposób było uznać jej wypowiedzi za czczą, głupią groźbę bez pokrycia. Bez wątpienia miał do czynienia z czarownicą gotową na naprawdę wiele, by wydobyć interesujące ich informacje. Spojrzała z ukosa na Primrose i Xaviera, to oni wiedzieli dokładniej, na jakich konkretach im zależy. Deirdre liczyła, że Trembley zacznie współpracować, w innym wypadku naprawdę będzie musiała się dziś zmęczyć - i zalać krwią to stosunkowo ten ładny, choć stosunkowo skromnie urządzony gabinet. Kto wie, może nawet ochlapie krwią lorda i lady - doprawdy, wolałaby uniknąć tego faux pas.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Początkowo nie spuszczał wzroku z mężczyzny, bacznie go obserwując. Chociaż doskonale zdawał sobie sprawę, że zarówno Primrose, a już na pewno Deirdre, świetnie posługują się magią i z całą pewnością zareagują szybko, to jako mężczyzna czuł się w obowiązku jednak trzymać pieczę nad obiema damami.
- Będziemy wdzięczni. - kącik jego ust drgnął uprzejmie ku górze, po czym na moment przeniósł spojrzenie na Deirdre.
Widział, że ona również nie spuszcza wzroku z zarządcy. No tak, tego mógł się po niej spodziewać. Opanowana i profesjonalna, taką ją znał i szanował.
Kiedy w pomieszczeniu pojawiła się pani Tremblay przeniósł na nią wzrok. Przez krótką chwilę obserwował ją, po czym skinął jej lekko głową.
- Dzień dobry Pani. - odparł spokojnie – Proszę nie być taką skromną. Jako ktoś kto zajmuje się dziećmi z pewnością zna Pani dużo miejsc, w których dzieci mogą się chować lub bawić, a które szczególnie wymagałyby remontu. - powiedział podchodząc do bliżej do biurka zarządcy pod pretekstem zajrzenia w rozkładane przez niego plany.
Naturalnie spojrzał na niego. Faktycznie były dość stare, ale to wcale nie znaczyło, że im się do niczego nie przydadzą w przyszłości. Osoba, która będzie się w przyszłości zajmowała planowaniem remontu z całą pewnością z chęcią je przejrzy w celu dowiedzenia się co autor miał na myśli. Teraz jednak Xavier nie miał zamiaru za długo się nad nimi nachylać. Owszem, oficjalnie po to tu przyszli, ale należało już przejść do rzeczy.
- Panie Tremblay mówi Pan jak jakiś mugol. - pokręcił głową – Każdy wykształcony czarodziej doskonale wie, że nie ważne jak stare są zapisy runiczne, zwłaszcza jeśli chodzi o zabezpieczenia i pułapki, zawsze należy się mieć na baczności. - jego ton głosu automatycznie zmienił się na karcący. - I tak, poprzednie zapiski również się przydadzą. - dodał po chwili, ale w tym momencie nie był już zainteresowany już tymi wszystkimi papierami zgromadzonymi na biurku.
Słysząc słowa pani Trambley automatycznie się wyprostował. Różdżka wysunęła się z rękawa, a on skierował jej końcówkę w stronę nogi kobiety.
- Distorsio. - powiedział wyraźnie i choć działał szybko to był skupiony całkowicie.
Zaklęcia pomknęło w kierunku nogi kobiety. Widział, że Madame Mericourt działała również szybko, rzucając na początku zaklęcie na zarządce, chcąc uniemożliwić mu ucieczkę, a potem na jego żonę. Dlatego wyszedł z założenia, że uniemożliwienie ucieczki żonie też nie będzie złym pomysłem.
W końcu się wyprostował i spojrzał po nich. Pokiwał lekko głową na słowa Deirdre, kompletnie nie przeszkadzała mu perspektywa krwi i wybuchających gałek ocznych. Nie wiedział jednak jak ten widok zniosłaby jego kuzynka. Krew ciężko schodziła z ubrań, ale nie on się tym zajmował, więc trochę krwi też mu nie przeszkadzało.
- Skoro wstęp mamy już za sobą, myślę, że możemy przejść do prawdziwego powodu naszej wizyty. - odezwał się w końcu zerkając na Primrose.
- Będziemy wdzięczni. - kącik jego ust drgnął uprzejmie ku górze, po czym na moment przeniósł spojrzenie na Deirdre.
Widział, że ona również nie spuszcza wzroku z zarządcy. No tak, tego mógł się po niej spodziewać. Opanowana i profesjonalna, taką ją znał i szanował.
Kiedy w pomieszczeniu pojawiła się pani Tremblay przeniósł na nią wzrok. Przez krótką chwilę obserwował ją, po czym skinął jej lekko głową.
- Dzień dobry Pani. - odparł spokojnie – Proszę nie być taką skromną. Jako ktoś kto zajmuje się dziećmi z pewnością zna Pani dużo miejsc, w których dzieci mogą się chować lub bawić, a które szczególnie wymagałyby remontu. - powiedział podchodząc do bliżej do biurka zarządcy pod pretekstem zajrzenia w rozkładane przez niego plany.
Naturalnie spojrzał na niego. Faktycznie były dość stare, ale to wcale nie znaczyło, że im się do niczego nie przydadzą w przyszłości. Osoba, która będzie się w przyszłości zajmowała planowaniem remontu z całą pewnością z chęcią je przejrzy w celu dowiedzenia się co autor miał na myśli. Teraz jednak Xavier nie miał zamiaru za długo się nad nimi nachylać. Owszem, oficjalnie po to tu przyszli, ale należało już przejść do rzeczy.
- Panie Tremblay mówi Pan jak jakiś mugol. - pokręcił głową – Każdy wykształcony czarodziej doskonale wie, że nie ważne jak stare są zapisy runiczne, zwłaszcza jeśli chodzi o zabezpieczenia i pułapki, zawsze należy się mieć na baczności. - jego ton głosu automatycznie zmienił się na karcący. - I tak, poprzednie zapiski również się przydadzą. - dodał po chwili, ale w tym momencie nie był już zainteresowany już tymi wszystkimi papierami zgromadzonymi na biurku.
Słysząc słowa pani Trambley automatycznie się wyprostował. Różdżka wysunęła się z rękawa, a on skierował jej końcówkę w stronę nogi kobiety.
- Distorsio. - powiedział wyraźnie i choć działał szybko to był skupiony całkowicie.
Zaklęcia pomknęło w kierunku nogi kobiety. Widział, że Madame Mericourt działała również szybko, rzucając na początku zaklęcie na zarządce, chcąc uniemożliwić mu ucieczkę, a potem na jego żonę. Dlatego wyszedł z założenia, że uniemożliwienie ucieczki żonie też nie będzie złym pomysłem.
W końcu się wyprostował i spojrzał po nich. Pokiwał lekko głową na słowa Deirdre, kompletnie nie przeszkadzała mu perspektywa krwi i wybuchających gałek ocznych. Nie wiedział jednak jak ten widok zniosłaby jego kuzynka. Krew ciężko schodziła z ubrań, ale nie on się tym zajmował, więc trochę krwi też mu nie przeszkadzało.
- Skoro wstęp mamy już za sobą, myślę, że możemy przejść do prawdziwego powodu naszej wizyty. - odezwał się w końcu zerkając na Primrose.
Xavier Burke
Zawód : artefakciarz, gospodarz Palarni Opium
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
I know what you are doing in the dark, I know what your greatest desires are
OPCM : 10 +2
UROKI : 11 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 18 +2
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Ślady utkanej, magicznej sieci pozostawały wciąż wyczuwalne i niekiedy zauważalnie, choć byłem przekonany, że wiele znaków wyblakło, zniknęło wraz z rozproszeniem starożytnego zabezpieczenia, z jakim wcześniej nie przyszło mi się spotkać. Zastanawiało mnie czy za jego założeniem stał przypadek, manuskrypt, w którego posiadanie omyłkowo lub za pomocą niebywałego szczęścia wszedł zaklinacz, czy też jego doświadczenie i umiejętności wykraczały poza ramy przeciętności. Z pewnością odpowiednie przygotowanie tuneli kosztowało go wiele pracy, trudu i ryzyka związanego z wprawnym kreśleniem run, ale nie było też jasno powiedziane, że tylko jego różdżka była za takowe odpowiedzialna. Czyżby aż tak zależało im na ukryciu mugoli oraz ich popapranych sprzymierzeńców? Parszywych, obdartych z godności i honoru zdrajców krwi? Powielanie klątw, tworzenie ich spirali oraz wzmacnianie poszczególnych obszarów było o tyle niebezpieczne, iż jeden błąd mógł ich kosztować nie tylko zdrowie, ale i życie. Było warto? Byli z siebie dumni?
-Każdy magiczny ślad- odparłem z przekonaniem w głosie. -Jeśli chcemy zyskać pewność, co do natury zabezpieczenia muszę przyjrzeć się każdej rycinie, wskazówce, a nawet koślawo postawionej linii- dodałem chcąc nieco rozjaśnić jej wcześniejszą myśl. -Widzisz?- rzuciłem, po czym wskazałem wężowym drewnem na podłużną rysę we względnie nowej części piwnic. Nie byłem w tej kwestii znawcą, ale gołym okiem można było zauważyć znacznie lepszy stan otaczających nas kamiennych ścian. -To nie przypadek, wyżłobienie nie pojawiło się na skutek pracy budynku- zacząłem mówić, choć nie zwalniałem tempa. Nieustannie przemieszczałem się do przodu i prawdopodobnie coraz niżej względem parteru, albowiem odnosiłem wrażenie, że temperatura zaczęła spadać. -Przypuszczam, że tędy przechodziła linia wspomnianego labiryntu. Rzecz jasna było to złudzenie, lecz każdy zabezpieczony obszar musi mieć ściśle określone granice- zwieńczyłem krótkie wyjaśnienie, po czym zatrzymałem się przed ścianą. Nie było innej drogi. Już miałem przekląć pod nosem, kiedy to ujrzałem niewielką klamkę, która będąc w kolorze zakamuflowanych drzwi była ledwie widoczna. Wiedząc, że zaklęcia nie przyniosły żadnych negatywnych sygnałów nie wahałem się jej nacisnąć i zaraz po tym uderzył mnie podmuch świeżego powietrza. Czujnym wzrokiem rozejrzałem się po okolicy pozostawiając różdżkę w pogotowiu, jednakże po chwili odpuściłem zrozumiawszy, iż dotarliśmy do niczego innego, jak punktu wyjścia. -Masz rację, chociaż wiemy którędy ich przeprowadzali- mruknąłem nieco zawiedziony i obróciłem się z powrotem w ciemność. Posłałem dziewczynie krótkie spojrzenie i gestem zasugerowałem ponowną wędrówkę do poprzedniego pomieszczenia.
-Niełatwo jest nałożyć zabezpieczenie na obszar równie wielkiego budynku- powiedziałem właściwie sam do siebie zastanawiając się na rolą osłabionej magii leczniczej. Znałem runę odpowiadającą za blokowanie zaklęć spoza konkretnego obszaru i jeśli faktycznie takowa została użyta, to z uwagi na odległość mogła jedynie mieć negatywny wpływ na pewne inkantacje. Zwykle unikało się podobnych manewrów wszak znacznie obniża to ogólne bezpieczeństwo, jednakże nie wiedziałem, co kierowało zaklinaczem. Może taki był jego zamysł? Może szacując poniesione koszty i tak wyszli na tym z korzyścią?
Powróciwszy do korytarza, w którym drobinki magii były najbardziej wyczuwalne ponownie zerknąłem na rysunek starając się odnaleźć jakiekolwiek wskazówki. Zapewne trwało to chwilę nim naszła mnie myśl, być może pomysł, jaki musiałem sprawdzić w praktyce. -Stań tam- wskazałem dłonią przejście do pomieszczenia z prowizorycznymi pryczami. Krańcem wężowego drewna zacząłem sunąć wzdłuż linii run, po czym przechyliłem nieznacznie głowę, aby złapać odpowiedni kąt. Przesunąłem kartkę w lewą stronę i wolno dźwignąłem się na nogi. -Ingwaz nadrzędny miał za zadanie scalać to miejsce, pętać dodatkowe klątwy i znaki. Ofiara przemieszczała się, jakoby w jego środku- rzuciłem, a zaraz po tym uniosłem głowę ku górze i wyciągnąłem dłoń w kierunku sufitu, aby światło lumos pomogło mi dostrzec dokładną fakturę powierzchni. Blade linie łączyły się tworząc właściwą figurę. -Odwrócona Othala, osłabienie, kolejne z nich, nałożone na Ingwaz służyły rozprowadzeniu zabezpieczenia, ale to w źródle miało ono największą moc. Niemożność rzucenia poszczególnych zaklęć, halucynacje, strach, obłęd- kontynuowałem, choć zapewne niewiele rozumiała z moich rozważań. Skróty myślowe, ot nic więcej. -Dokładnie tam- wskazałem wejście do największego z pomieszczeń -zabezpieczenia miały swój punkt graniczny. Rozchodziły się ku górze, w prawo, lewo i ku tyłowi, jednak ta odwrócona runa nie miała za zadania przesyłania energii w twoim kierunku. Była spoiwem, bronią, ale zarazem blokadą- przesunąłem dłonią wzdłuż brody starając się pohamować napływ kolejnych myśli. -Krąg podzielony na cztery- rozważaniom nie było końca, ale potrzebowałem jeszcze chwili.
-Każdy magiczny ślad- odparłem z przekonaniem w głosie. -Jeśli chcemy zyskać pewność, co do natury zabezpieczenia muszę przyjrzeć się każdej rycinie, wskazówce, a nawet koślawo postawionej linii- dodałem chcąc nieco rozjaśnić jej wcześniejszą myśl. -Widzisz?- rzuciłem, po czym wskazałem wężowym drewnem na podłużną rysę we względnie nowej części piwnic. Nie byłem w tej kwestii znawcą, ale gołym okiem można było zauważyć znacznie lepszy stan otaczających nas kamiennych ścian. -To nie przypadek, wyżłobienie nie pojawiło się na skutek pracy budynku- zacząłem mówić, choć nie zwalniałem tempa. Nieustannie przemieszczałem się do przodu i prawdopodobnie coraz niżej względem parteru, albowiem odnosiłem wrażenie, że temperatura zaczęła spadać. -Przypuszczam, że tędy przechodziła linia wspomnianego labiryntu. Rzecz jasna było to złudzenie, lecz każdy zabezpieczony obszar musi mieć ściśle określone granice- zwieńczyłem krótkie wyjaśnienie, po czym zatrzymałem się przed ścianą. Nie było innej drogi. Już miałem przekląć pod nosem, kiedy to ujrzałem niewielką klamkę, która będąc w kolorze zakamuflowanych drzwi była ledwie widoczna. Wiedząc, że zaklęcia nie przyniosły żadnych negatywnych sygnałów nie wahałem się jej nacisnąć i zaraz po tym uderzył mnie podmuch świeżego powietrza. Czujnym wzrokiem rozejrzałem się po okolicy pozostawiając różdżkę w pogotowiu, jednakże po chwili odpuściłem zrozumiawszy, iż dotarliśmy do niczego innego, jak punktu wyjścia. -Masz rację, chociaż wiemy którędy ich przeprowadzali- mruknąłem nieco zawiedziony i obróciłem się z powrotem w ciemność. Posłałem dziewczynie krótkie spojrzenie i gestem zasugerowałem ponowną wędrówkę do poprzedniego pomieszczenia.
-Niełatwo jest nałożyć zabezpieczenie na obszar równie wielkiego budynku- powiedziałem właściwie sam do siebie zastanawiając się na rolą osłabionej magii leczniczej. Znałem runę odpowiadającą za blokowanie zaklęć spoza konkretnego obszaru i jeśli faktycznie takowa została użyta, to z uwagi na odległość mogła jedynie mieć negatywny wpływ na pewne inkantacje. Zwykle unikało się podobnych manewrów wszak znacznie obniża to ogólne bezpieczeństwo, jednakże nie wiedziałem, co kierowało zaklinaczem. Może taki był jego zamysł? Może szacując poniesione koszty i tak wyszli na tym z korzyścią?
Powróciwszy do korytarza, w którym drobinki magii były najbardziej wyczuwalne ponownie zerknąłem na rysunek starając się odnaleźć jakiekolwiek wskazówki. Zapewne trwało to chwilę nim naszła mnie myśl, być może pomysł, jaki musiałem sprawdzić w praktyce. -Stań tam- wskazałem dłonią przejście do pomieszczenia z prowizorycznymi pryczami. Krańcem wężowego drewna zacząłem sunąć wzdłuż linii run, po czym przechyliłem nieznacznie głowę, aby złapać odpowiedni kąt. Przesunąłem kartkę w lewą stronę i wolno dźwignąłem się na nogi. -Ingwaz nadrzędny miał za zadanie scalać to miejsce, pętać dodatkowe klątwy i znaki. Ofiara przemieszczała się, jakoby w jego środku- rzuciłem, a zaraz po tym uniosłem głowę ku górze i wyciągnąłem dłoń w kierunku sufitu, aby światło lumos pomogło mi dostrzec dokładną fakturę powierzchni. Blade linie łączyły się tworząc właściwą figurę. -Odwrócona Othala, osłabienie, kolejne z nich, nałożone na Ingwaz służyły rozprowadzeniu zabezpieczenia, ale to w źródle miało ono największą moc. Niemożność rzucenia poszczególnych zaklęć, halucynacje, strach, obłęd- kontynuowałem, choć zapewne niewiele rozumiała z moich rozważań. Skróty myślowe, ot nic więcej. -Dokładnie tam- wskazałem wejście do największego z pomieszczeń -zabezpieczenia miały swój punkt graniczny. Rozchodziły się ku górze, w prawo, lewo i ku tyłowi, jednak ta odwrócona runa nie miała za zadania przesyłania energii w twoim kierunku. Była spoiwem, bronią, ale zarazem blokadą- przesunąłem dłonią wzdłuż brody starając się pohamować napływ kolejnych myśli. -Krąg podzielony na cztery- rozważaniom nie było końca, ale potrzebowałem jeszcze chwili.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
|Drew i Elvira
Ulotki, gazety i wąskie przejście świadczyło już o tym co się działo i potwierdzało obawy lady Burke, którymi się podzieliła nim rozeszli się po przytułku. Posiadali namacalny dowód na to, że ktoś tutaj przechowywał zdrajców, ktoś współpracował z rebeliantami. Tylko kto? Zarządca, pracownik a może wszyscy siedzieli w tym umoczeni? Odpowiedzi na to pytanie mieli przynieść Xavier, Deirdre oraz Primrose, którzy wciąż byli na górze i na razie nic nie zapowiadało tego, że mieli zejść do podpiwniczeń budynku.
Pozostawała jeszcze jedna sprawa; ta nad którą pochylił się Drew. Zabezpieczenie magiczne, którego powstanie mógł spokojnie datować na dość stare, a odnawianie go było widoczne i nie zawsze poprawne. Kiedy czarodziej znalazł już schemat oraz linie po labiryncie był bardzo blisko rozwiązania zagadki.
Im więcej rozmyślał i spoglądał na zapiski oraz resztki rytuału i jego pozostałości w pomieszczeniu czuł, że majstrowało przy tym wiele osób i to niekoniecznie jednocześnie. Ktoś kiedyś postawił pierwszy rytuał zabezpieczający to miejsce, następnie kolejni odnowili go lub delikatnie modyfikowali wprowadzając swoje własne zmiany; niekoniecznie z powodzeniem. Na pewno zapis był stary, sięgający dawnych czasów, ktoś by mógł rzec, że sam rytuał sięgał jeszcze magii pierwotnej, ciężkiej i trudnej do okiełznania.
Musiała kiedyś służyć ochronie tego miejsca, zmiany osłabiające magię leczniczą były dość nowe, całkiem świeże.
Nagle na schodach rozległy się niepewne kroki. Ciche, lekkie, małe.
-Haaaalooooo? - Rozległ się dziecięcy głosik. -Jest pan tutaj, panie Kapitaaaanieee?
|Xavier , Deirdre, Primrose
Co właśnie działo się w głowie zarządcy i jego żony ciężko było stwierdzić, ale ta dwójka właśnie potwierdziła wszystkie podejrzenia jakie mieli kiedy tu przybywali celem zbadania przytułku. Reakcja Madame była natychmiastowa, a rzucone Movo zawibrowało w powietrzu. Czarna magia, jej cienkie sploty przecięły powietrze i uniemożliwiły mężczyźnie skuteczny bieg. Potknął się o własną nogę i chwiejąc się upadł na kolano tuż przed drzwiami. Zaraz usłyszał jak bezwładne ciało żony pada głucho na podłogę, a jej przerażona twarz zastygła bez ruchu. Chwilę wcześniej powietrze rozdarł jej krzyk kiedy noga ze stawu została wyłamana i kolejna wiązka czarnej magii rzucona przez Xaviera naruszyła powietrze, uderzając w ofiarę. Trzask stawu był bolesny dla samych uszu, a co dopiero dla żony zarządcy. Różdżka wypadła z dłoni i potoczyła się cicho pod biurko.
Groźba padająca z ust Madame kontrastowała z jej urodą, nie pasowały do siebie, a jednocześnie wydawało się, że nic bardziej jej nie pasuje jak wypowiedziane tortury.
Primrose natychmiast zerwała się ze swojego miejsca sięgając po różane drewno swojej różdżki czując, że żarty się skończyły i urocza pani Tremblay wraz z Zarządcą okazali się zdrajcami. Bardzo nie chciała aby tak się właśnie stało. Pozory okazały się mylić, a ona zrozumiała, że dała się nabrać, ale w porę wyczuła, że coś je na rzeczy.
Ujawnili się jednak, przyparci do muru zaczęli uciekać jak szczury zamiast zmierzyć się z pełną odwagą z konsekwencjami swoich czynów. Byli szkodnikami, tak samo jak ci, których chronili. A przecież że szkodnika można stworzyć wiernego sługę, karnego i posłusznego. Czemu wybrali inną drogę?
Słowa kuzyna sprawiły, że przeniosła na niego spojrzenie. Oddawał jej prym, by mogła dalej prowadzić to spotkanie. Spotkała się ze wściekłym spojrzeniem pana Tremblaya, który pochylał się teraz nad nieruchomą żoną. Walczył ze sobą, z ochotą pyskowania a ochrony żony. Nie mogła się teraz wahać, musiała pozostać niezłomna.
Miałą obok siebie dwójkę wprawny przedstawicieli Rycerzy, ludzi, którzy byli gotowi zaatakować i reagować gdyby człowiek ten uznał za koniecznie zaatakowanie jej.
Wyminęła Madame i kuzyna, podeszła do Zarządcy, który nie mógł się ruszyć z ziemi.
-Miał pan jedyne słuszne wyjście, wybrał pan to złe, ale nie oznacza to, że nie można naprawić części strat. - Powiedziała cicho nie chcąc aby jej własny głos ją zdradził. Dlaczego musiał uciekać? - Zadam teraz parę pytań i proszę na nie odpowiedzieć. - Wskazała na wyciągnięte różdżki w jego stronę. -Miło było, teraz może być jedynie przykro.
Tremblay z potulnego zmienił się w kłąb wściekłości, która miotała się między wyborami, a żaden z nich nie był dla niego idealnym. Nie wiedziała gdzie ma schowaną różdżkę więc musiała zachować czujność.
-Wiemy, że nie mają tu schronienie jedynie czarodzieje, ale też rebelianci lub zdrajcy… mugole. Kto panu pomaga?
Mężczyzna milczał jak zaklęty, jakby wraz z bezwładem nogi odebrano mu też możliwość chodzenia. Primrose westchnęła cicho.
-Radzę panu mówić. - Patrzyła uważnie na niego. -Teraz.
-Jest jeszcze paru ludzi w miasteczku… - Wydusił z siebie zerkając wciąż na żonę. Kiedy to robił zmartwienie i troska odmalowywała się na jego twarzy.
-Ilu dokładnie?
-Trzech…
Primrose spojrzała na Xaviera i Deirdre, potem wróciła do zarządcy.
-Od jak dawna?
-Od samego początku…
Ta odpowiedź ją zmroziła. Nie widzieli tego wcześniej, a przecież przybyli tu z pomocą medyczną, działali na rzecz hrabstwa. Odsunęła się do mężczyzny, który nagle nabrał odwagi.
-I co teraz? Zabijecie nas? Pójdziecie mordować wszystkich w miasteczku? Zabijecie wszystkie dzieci w przytułku? Dla przykładu?!
-Trzeba znaleźć tych ludzi. - Primrose zwróciła się do Xaviera i Deirdre. -Przywabić ich tutaj. Szukanie ich po okolicy nie ma sensu. Pan Macnair i panna Multon długo nie wracają.
|Czas na odpis 72h, tj do 9.05
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Nie zdawała sobie dotąd sprawy jak bardzo tęskniła za jego głosem - choćby w sytuacji tak prozaicznej jak dyskusje na temat odkryć podjętych podczas poszukiwań. Sama przez większość czasu milczała, skupiona, ale i nieco onieśmielona, umyślnie kierując uwagę na to co było ważne i pozwalało oczyścić głowę z niepotrzebnych wątpliwości. Skinęła głową, podążając za jego wskazówkami, rysami, które wskazywał krańcem różdżki.
- Rozumiem - powiedziała cicho, gdy wspomniał o granicach działania labiryntu. Mimo niewielkiej wiedzy na temat tego typu zabezpieczeń mówił na tyle prosto i graficznie, że potrafiła sobie to wyobrazić.
Odnalezienie wyjścia z piwnic nie posunęło ich poszukiwań do przodu, jedynie potwierdziło to, czego już się domyślali. Przytułek był miejscem nielegalnego skrywania wrogów systemu i przez głowę przemknęło Elvirze, że właściwym byłoby pozbycie się dodatkowego korytarza, ale plan ten pozostawiła na razie do przedyskutowania ze wszystkimi.
- Przed odejściem warto byłoby zapieczętować te drzwi lub zablokować korytarz - zaproponowała cicho, gdy wracali do głównego systemu starszych pomieszczeń. - Znam się na transmutacji na tyle, że podejmę się tego, ale najpierw przedstawimy informacje reszcie. W porządku? - Minęły czasy, gdy działała impulsywnie, nie zastanawiając się dwa razy w jaki sposób zostanie to odebrane przez jej towarzyszy. Bywała ostrożna, przynajmniej podczas zadań z ramienia Rycerzy Walpurgii, których nie chciała zawieść i - prawdopodobnie - nigdy nie zawiodła. Nie podczas misji, nie w terenie.
Gdy Drew wskazał jej miejsce, gdzie miała pozostać, zrobiła to bez zawahania i z cichym "jasne" na wargach. W palcach ściskała własną różdżkę, ale trzymała ją przy nodze, nie zamierzając interweniować w jego badania, nie miała do tego właściwego przygotowania. Słuchała go, zapamiętywała, zawsze głodna wiedzy, ale też słów wypływających z jego ust, mimo poczucia poniżenia, które w jego towarzystwie gnębiło ją od dłuższego czasu.
Nie zasłużyłam na twoją nienawiść, powiedziałaby, gdyby to było inne miejsce, inny czas. Ale teraz tylko słuchała, do momentu, w którym podsumował to, co już odkrył.
- Blokady użyto, żeby magia nie dosięgnęła tych, których chcieli tu trzymać - uzupełniła, kiwając głową na znak zrozumienia i wciąż nie przekraczając wyznaczonej jej granicy. Analizowała wszystko co usłyszała, zastanawiała się nad pytaniami, które mogły pomóc, wnieść cokolwiek do sprawy zabezpieczeń, ale wtem na schodach rozległy się kroki i jej spojrzenie błyskawicznie skierowało się na wejście do piwnicy. Wyczulone zmysły rozpoznały małe stopy jeszcze zanim potwierdził je dziecięcy głos.
- Zajmę się tym. Nie przeszkadzaj sobie - rzuciła, ale zanim wyszła poza granicę, spojrzała na niego z uniesionymi brwiami, by upewnić się, że wolno jej to zrobić i nie naruszy niczego istotnego.
Otrzymując potwierdzenie, ruszyła w stronę schodów, swobodnie wyciągając różdżkę i kierując ją na podest w oczekiwaniu, aż dziecko się pojawi.
- Duro - powiedziała cicho, ale mimo najszczerszych chęci zaklęcie wciąż ją przerastało. Warto było spróbować. - Locomotor Mortis - spróbowała znów, bez efektu. - Och szlag, kapitana nie ma - odgryzła się gniewnie, wbiegając na pierwszy stopień. - Kim jesteś?
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Rozumiem - powiedziała cicho, gdy wspomniał o granicach działania labiryntu. Mimo niewielkiej wiedzy na temat tego typu zabezpieczeń mówił na tyle prosto i graficznie, że potrafiła sobie to wyobrazić.
Odnalezienie wyjścia z piwnic nie posunęło ich poszukiwań do przodu, jedynie potwierdziło to, czego już się domyślali. Przytułek był miejscem nielegalnego skrywania wrogów systemu i przez głowę przemknęło Elvirze, że właściwym byłoby pozbycie się dodatkowego korytarza, ale plan ten pozostawiła na razie do przedyskutowania ze wszystkimi.
- Przed odejściem warto byłoby zapieczętować te drzwi lub zablokować korytarz - zaproponowała cicho, gdy wracali do głównego systemu starszych pomieszczeń. - Znam się na transmutacji na tyle, że podejmę się tego, ale najpierw przedstawimy informacje reszcie. W porządku? - Minęły czasy, gdy działała impulsywnie, nie zastanawiając się dwa razy w jaki sposób zostanie to odebrane przez jej towarzyszy. Bywała ostrożna, przynajmniej podczas zadań z ramienia Rycerzy Walpurgii, których nie chciała zawieść i - prawdopodobnie - nigdy nie zawiodła. Nie podczas misji, nie w terenie.
Gdy Drew wskazał jej miejsce, gdzie miała pozostać, zrobiła to bez zawahania i z cichym "jasne" na wargach. W palcach ściskała własną różdżkę, ale trzymała ją przy nodze, nie zamierzając interweniować w jego badania, nie miała do tego właściwego przygotowania. Słuchała go, zapamiętywała, zawsze głodna wiedzy, ale też słów wypływających z jego ust, mimo poczucia poniżenia, które w jego towarzystwie gnębiło ją od dłuższego czasu.
Nie zasłużyłam na twoją nienawiść, powiedziałaby, gdyby to było inne miejsce, inny czas. Ale teraz tylko słuchała, do momentu, w którym podsumował to, co już odkrył.
- Blokady użyto, żeby magia nie dosięgnęła tych, których chcieli tu trzymać - uzupełniła, kiwając głową na znak zrozumienia i wciąż nie przekraczając wyznaczonej jej granicy. Analizowała wszystko co usłyszała, zastanawiała się nad pytaniami, które mogły pomóc, wnieść cokolwiek do sprawy zabezpieczeń, ale wtem na schodach rozległy się kroki i jej spojrzenie błyskawicznie skierowało się na wejście do piwnicy. Wyczulone zmysły rozpoznały małe stopy jeszcze zanim potwierdził je dziecięcy głos.
- Zajmę się tym. Nie przeszkadzaj sobie - rzuciła, ale zanim wyszła poza granicę, spojrzała na niego z uniesionymi brwiami, by upewnić się, że wolno jej to zrobić i nie naruszy niczego istotnego.
Otrzymując potwierdzenie, ruszyła w stronę schodów, swobodnie wyciągając różdżkę i kierując ją na podest w oczekiwaniu, aż dziecko się pojawi.
- Duro - powiedziała cicho, ale mimo najszczerszych chęci zaklęcie wciąż ją przerastało. Warto było spróbować. - Locomotor Mortis - spróbowała znów, bez efektu. - Och szlag, kapitana nie ma - odgryzła się gniewnie, wbiegając na pierwszy stopień. - Kim jesteś?
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Burke miał racje, żona Tremblaya bez problemu mogłaby podzielić się z nimi cennymi informacjami, i to takimi, których mogli nie znaleźć na oficjalnych planach i rzutach budynku. Ktoś, kto stale przebywał w sierocińcu, wśród dzieci i stałych mieszkańców, mógł znać jego sekrety – niestety, kobieta nie skorzystała z szansy pomocy lady Burke, skazując i siebie, i swego małżonka na kontynuowanie spotkania w znacznie gorzej atmosferze.
Rozgrzane zitanowe drewno mile pulsowało w dłoni Deirdre; nieco rozluźniła palce na różdżce, obserwując to, co działo się za biurkiem. Przed momentem stała za nim wspaniałomyślnie opiekująca się sierotami para czarodziejów, a ułamek sekundy później ich ciała opadły na ziemię. Głucho, z mętnym stukotem, poprzedzającym niesamowity jęk bólu, wydzierający się z ust kobiety. Zaklęcie petryfikujące wkrótce ucięło ten dźwięk, Mericourt nie skupiała się jednak na dobrobycie ofiar, pozwalając Burke’om na podjęcie niezbędnych działań. – Czy mam zdjąć z niej zaklęcie? – zapytała beznamiętnie, przesuwając wzrokiem od Xaviera do Primrose: gdyby arystokratka chciała wydobyć z żony Trambleya dodatkowe informacje, powinna jej to umożliwić – i tak nie powinna zbyt sprawnie się poruszać, klątwą wprawnie rzucona przez szlachcica unieruchomiła ją chyba na dobre. Dei z uznaniem przyjęła szybką reakcję arystokraty, nie pochwaliła go jednak, nie było na to miejsca. Znajdowała się tutaj jako wsparcie, obserwując ze spokoniem działania damy. Wprawne i konkretne, podeszła do ranionego zarządcy, próbując przemówić mu do rozumu, bez wielkiego sukcesu. Wydukane przez zaciśnięte wargi słowa układały się w dość wątłą historyjkę, a przyciśnięty do muru czarodziej mógł kłamać. Należało więc przypomnieć mu cenę, jaką przyjdzie mu zapłacić za niefrasobliwość oraz serwowanie Burke’om lepkich kłamstw.
- Jak się nazywają te osoby? – zapytała zarządcy wprost, ostro, unosząc różdżkę po raz kolejny, nie groziła jednak mężczyźnie, a jego żonie, pozbawionej możliwości ruchu. – Podaj nazwiska. Cechy charakterystyczne. Miejsca zamieszkania. Gdzie spotykaliście się najczęściej? – kontynuowała, podchodząc nieco ku Primrose i Trambleyowi, fioletowe drewno różdżki ciągle kierowała w partnerkę czarodzieja. – Plumosa – wychrypiała, chcąc, by w płucach blondynki zaczął kłębić się dym; tak się działo, czarne pasma zaczęły wydobywać się z nosa i ust, a unieruchomione ciało nie pozwalało kobiecie na odkaszlnięcie czy obronienie się przed klątwą. Jej oczy, widoczne dla półsiedzącego męża, były doskonale widoczne, przerażone, błagające o ratunek. – Jeśli skłamiesz lub nie podasz nam tych informacji, udusi się na twoich oczach. Z twojej winy. Radzę posłuchać lady Burke i współpracować – kontynuowała swobodnie, przekręcając głowę nieco w bok, jakby w zaciekawieniu przyglądała się interesującej rzeźbie a nie oszalałemu z lęku i wściekłości zdrajcy czarodziejskiej krwi. Primrose miała rację, szukanie trzech osób w miasteczku byłoby zajmujące oraz męczące; powinni dostać komplet informacji od Tramblaya i unieszkodliwić miejscowych terrorystów za jednym zamachem. Im szybciej, tym lepiej dla wszystkich przebywających w tym budynku, także dla dwójki czarodziejów, którzy ciągle znajdowali się w tajemniczych piwnicach sierocińca. Oby żywi; Deirdre przez moment zastanowiła się, czy Drew i Elvira wyjdą z niższych pięter cali i zdrowi, lecz nie tyle obawiała się o ich konfrontację z pułapkami, a ze sobą nawzajem. Multon miewała specyficzne pomysły, a Macnair…cóż, bezpardonowy charakter nie ułatwiał rozwiązywania nieporozumień w pokojowy sposób.
Rozgrzane zitanowe drewno mile pulsowało w dłoni Deirdre; nieco rozluźniła palce na różdżce, obserwując to, co działo się za biurkiem. Przed momentem stała za nim wspaniałomyślnie opiekująca się sierotami para czarodziejów, a ułamek sekundy później ich ciała opadły na ziemię. Głucho, z mętnym stukotem, poprzedzającym niesamowity jęk bólu, wydzierający się z ust kobiety. Zaklęcie petryfikujące wkrótce ucięło ten dźwięk, Mericourt nie skupiała się jednak na dobrobycie ofiar, pozwalając Burke’om na podjęcie niezbędnych działań. – Czy mam zdjąć z niej zaklęcie? – zapytała beznamiętnie, przesuwając wzrokiem od Xaviera do Primrose: gdyby arystokratka chciała wydobyć z żony Trambleya dodatkowe informacje, powinna jej to umożliwić – i tak nie powinna zbyt sprawnie się poruszać, klątwą wprawnie rzucona przez szlachcica unieruchomiła ją chyba na dobre. Dei z uznaniem przyjęła szybką reakcję arystokraty, nie pochwaliła go jednak, nie było na to miejsca. Znajdowała się tutaj jako wsparcie, obserwując ze spokoniem działania damy. Wprawne i konkretne, podeszła do ranionego zarządcy, próbując przemówić mu do rozumu, bez wielkiego sukcesu. Wydukane przez zaciśnięte wargi słowa układały się w dość wątłą historyjkę, a przyciśnięty do muru czarodziej mógł kłamać. Należało więc przypomnieć mu cenę, jaką przyjdzie mu zapłacić za niefrasobliwość oraz serwowanie Burke’om lepkich kłamstw.
- Jak się nazywają te osoby? – zapytała zarządcy wprost, ostro, unosząc różdżkę po raz kolejny, nie groziła jednak mężczyźnie, a jego żonie, pozbawionej możliwości ruchu. – Podaj nazwiska. Cechy charakterystyczne. Miejsca zamieszkania. Gdzie spotykaliście się najczęściej? – kontynuowała, podchodząc nieco ku Primrose i Trambleyowi, fioletowe drewno różdżki ciągle kierowała w partnerkę czarodzieja. – Plumosa – wychrypiała, chcąc, by w płucach blondynki zaczął kłębić się dym; tak się działo, czarne pasma zaczęły wydobywać się z nosa i ust, a unieruchomione ciało nie pozwalało kobiecie na odkaszlnięcie czy obronienie się przed klątwą. Jej oczy, widoczne dla półsiedzącego męża, były doskonale widoczne, przerażone, błagające o ratunek. – Jeśli skłamiesz lub nie podasz nam tych informacji, udusi się na twoich oczach. Z twojej winy. Radzę posłuchać lady Burke i współpracować – kontynuowała swobodnie, przekręcając głowę nieco w bok, jakby w zaciekawieniu przyglądała się interesującej rzeźbie a nie oszalałemu z lęku i wściekłości zdrajcy czarodziejskiej krwi. Primrose miała rację, szukanie trzech osób w miasteczku byłoby zajmujące oraz męczące; powinni dostać komplet informacji od Tramblaya i unieszkodliwić miejscowych terrorystów za jednym zamachem. Im szybciej, tym lepiej dla wszystkich przebywających w tym budynku, także dla dwójki czarodziejów, którzy ciągle znajdowali się w tajemniczych piwnicach sierocińca. Oby żywi; Deirdre przez moment zastanowiła się, czy Drew i Elvira wyjdą z niższych pięter cali i zdrowi, lecz nie tyle obawiała się o ich konfrontację z pułapkami, a ze sobą nawzajem. Multon miewała specyficzne pomysły, a Macnair…cóż, bezpardonowy charakter nie ułatwiał rozwiązywania nieporozumień w pokojowy sposób.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zrobił krok w tył, jednak różdżkę cały czas miał w pogotowiu. Co prawda oboje byli w tym momencie unieruchomieni, ale jak mogli przekonać się przed chwilą, wszystkiego można się było po nich spodziewać. Widząc jak Deirdre podchodzi do zarządcy, jednocześnie będąc bliżej jego kuzynki, on sam podszedł do leżącej na ziemi, unieruchomionej kobiety. Spojrzał na nią z pogardą i pewnego rodzaju zadowoleniem, widząc przerażenie i ból w jej oczach, po czym ukucnął i podniósł jej różdżkę, którą po chwili schował do kieszeni. Jej już nie będzie potrzebna.
Po chwili przeniósł wzrok na zarządce i wsłuchał się w jego słowa. Więc od samego początku ich zwodzili i współdziałali ze zdrajcami.
Na pytanie Śmierciożerczyni zerknął na nią.
- Nie, jeszcze nie. - odparł spokojnie lekko kręcąc głową.
Chciał by Tramblay był świadomy co spotka jego żonę jeśli nie będzie współpracował. Musiał wiedzieć, że ani jedno z nich się nie zawaha by ją zabić, ale to chyba już wiedział. Na jego prowokacyjne słowa jedynie uśmiechnął się pod nosem. Ostatnimi czasy był bardzo w nastroju na mordowanie i zadawanie bólu i choć teraz nie zamierzał ich zabijać, to na pewno uszkodzić.
- Pan zarządca z chęcią nam pomoże tych ludzi złapać. - odparł spokojnie, zerkając obojętnie na moment w kierunku kobiety, która pod wpływem zaklęcia Madame zaczynała się dusić.
Poświęcił jej jednak zaledwie sekundę, po chwili przenosząc spojrzenie na Primrose. Przez moment wpatrywał się w nią w milczeniu, intensywnie myśląc jak można by było tych ludzi tutaj zwabić.
- Jeśli pan Tramblay chce aby jego żona pożyła jeszcze jakiś czas, sam z nimi się skontaktuje i zaprosi ich na spotkanie. - odezwał się w końcu, a kącik jego ust drgnął ku górze w jadowitym uśmiechu.
Widział ten strach w jego oczach, ten paraliżujący strach, że zaraz straci żonę jeśli nie będzie współpracować. Miał wpływ na to co się z nią działo, mógł ją uratować. Mężczyzna, który kochał swoją żonę był w stanie poświęcić wszystko aby ją uratować. Xavier to wiedział, on sam był gotów na wszystko, gdyby tylko mógł sprawić, że Charlotta by wyzdrowiała. Nie ważne ile pieniędzy, czasu, nerwów i innych rzeczy by go to kosztowało. Jednak on nie miał na to wpływu.
- A czas ucieka... -mruknął niby to obojętnie kierując końcówkę różdżki w kierunku kobiety.
Burke nie martwił się o pannę Multon i Drew. Znał umiejętności ich obojga i wiedział, że sobie poradzą. Co prawda nie znał historii tej dwójki i może i nawet lepiej. Dzisiaj jednak nie chodziło o ich osobiste porachunki, a doprowadzenie sprawy do końca.
Po chwili przeniósł wzrok na zarządce i wsłuchał się w jego słowa. Więc od samego początku ich zwodzili i współdziałali ze zdrajcami.
Na pytanie Śmierciożerczyni zerknął na nią.
- Nie, jeszcze nie. - odparł spokojnie lekko kręcąc głową.
Chciał by Tramblay był świadomy co spotka jego żonę jeśli nie będzie współpracował. Musiał wiedzieć, że ani jedno z nich się nie zawaha by ją zabić, ale to chyba już wiedział. Na jego prowokacyjne słowa jedynie uśmiechnął się pod nosem. Ostatnimi czasy był bardzo w nastroju na mordowanie i zadawanie bólu i choć teraz nie zamierzał ich zabijać, to na pewno uszkodzić.
- Pan zarządca z chęcią nam pomoże tych ludzi złapać. - odparł spokojnie, zerkając obojętnie na moment w kierunku kobiety, która pod wpływem zaklęcia Madame zaczynała się dusić.
Poświęcił jej jednak zaledwie sekundę, po chwili przenosząc spojrzenie na Primrose. Przez moment wpatrywał się w nią w milczeniu, intensywnie myśląc jak można by było tych ludzi tutaj zwabić.
- Jeśli pan Tramblay chce aby jego żona pożyła jeszcze jakiś czas, sam z nimi się skontaktuje i zaprosi ich na spotkanie. - odezwał się w końcu, a kącik jego ust drgnął ku górze w jadowitym uśmiechu.
Widział ten strach w jego oczach, ten paraliżujący strach, że zaraz straci żonę jeśli nie będzie współpracować. Miał wpływ na to co się z nią działo, mógł ją uratować. Mężczyzna, który kochał swoją żonę był w stanie poświęcić wszystko aby ją uratować. Xavier to wiedział, on sam był gotów na wszystko, gdyby tylko mógł sprawić, że Charlotta by wyzdrowiała. Nie ważne ile pieniędzy, czasu, nerwów i innych rzeczy by go to kosztowało. Jednak on nie miał na to wpływu.
- A czas ucieka... -mruknął niby to obojętnie kierując końcówkę różdżki w kierunku kobiety.
Burke nie martwił się o pannę Multon i Drew. Znał umiejętności ich obojga i wiedział, że sobie poradzą. Co prawda nie znał historii tej dwójki i może i nawet lepiej. Dzisiaj jednak nie chodziło o ich osobiste porachunki, a doprowadzenie sprawy do końca.
Xavier Burke
Zawód : artefakciarz, gospodarz Palarni Opium
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
I know what you are doing in the dark, I know what your greatest desires are
OPCM : 10 +2
UROKI : 11 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 18 +2
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
-Myślę, że po wybiciu szczurów nie będzie to konieczne. Decyzję pozostawiam jednak lady Burke, w końcu to ona nas tu zaprosiła- odparłem w kwestii zabezpieczenia korytarza, co teoretycznie miało sens, choć jeśli znajdzie się winny ryzyko powrotu do nielegalnych praktyk będzie niewielkie. Wątpiłem, aby mugole byli tak głupi i zdesperowani, aby odwiedzać spalone miejsc wszak informacja o zabójstwie z pewnością szybko się rozniesie w ich kuluarach. -W porządku- rzuciłem w odpowiedzi. Jeśli planowała się tym zająć, to nie widziałem ku temu żadnych przeciwwskazań, a nawet byłem rad, iż była gotów mnie z tego zadania wyręczyć.
Nie słyszałem jej potwierdzenia, jednakże kątem oka dostrzegłem, że się przemieściła. Ułatwiło mi to pracę; pomogło zwizualizować wspomniany labirynt i wniknąć głębiej w jego naturę. Im dłużej przyglądałem się rysom, jakie pozostawiały po sobie runiczne kręgi, tym większe zyskiwałem przekonanie, iż nie były uczynkiem jednego czarodzieja. Kreślone linie różniły się od siebie – jedne były tworzone pewną ręką, zaś inne sprawiały wrażenie nieco rozmytych, jakoby twórca zatrzymywał drewno i zastanawiał się nad kolejnym ruchem. Być może kierowały nim wątpliwości, brak wiedzy i odpowiedniego doświadczenia, a może był do tego zmuszony przez kata czającego się z różdżką tuż za jego plecami. Wątpliwości pozostawało wiele, ale nie zmieniało to faktu, iż podziemia tętniły starożytną magią; ściany mieniły się przesiąkniętymi drobinkami i nieustannie emanowały mocą, jaką w nich zaklęto.
-Cztery strefy, każda aktywowała się po kolei- mruknąłem sam do siebie, po czym przesunąłem wzrokiem wzdłuż najbardziej wyraźnej części kręgu. -Ona musiała być uruchamiana jako pierwsza. Każda odpowiadała za inny element halucynacji, miała inne negatywne konsekwencje. To tak jakby ktoś próbował doprowadzić ofiarę do obłędu. Wydaje Ci się, że już po wszystkim, a tu nagle dopada cię kolejna zmora, następna trudność- kontynuowałem przesuwając palcami wzdłuż żuchwy. Zastanawiało mnie, dlaczego akurat pierwsza sekwencja była najbardziej wyżłobiona – czyżby do uruchomienia kolejnych zabrakło umiejętności? Może jednak ktoś nie odkrył natury drugiej, na skutek czego aktywowanie dwóch ostatnich było niemożliwe? Starożytna magia rządziła się swoimi prawami, ale cechowała się harmonią i zwykle złamanie takowej kończyło się tragicznie dla nierozważnego czarodzieja. -Nie odtworzono całej inskrypcji, a jedynie jej część- rzuciłem głośno, po czym ponownie zerknąłem na rysunek. Dojście do prawdy było nie lada wyzwaniem i nawet ze swą wiedzą potrzebowałem więcej czasu, aby rozgryźć tą pradawną pieczęć. Niemniej jednak na ten moment nie była ona konieczna – fakty były niepodważalne, dlatego mogliśmy wracać do reszty.
Podniosłem się na równe nogi, kiedy mych uszu doszedł dźwięk kroków oraz dziecięcy głos. Skinąłem głową na słowa Elviry, albowiem sam nie zamierzałem użerać się z wścibskim gnojkiem. Jak oni ich tutaj pilnowali? -Pozbądź się go- odparłem w chwili, gdy minęła mnie i ruszyła w kierunku schodów. Sam sięgnąłem postanowiłem rozrysować na czystym pergaminie odnalezione wskazówki, gdyż ciekawość brała górę – pragnąłem rozwikłać działanie starożytnego kręgu i być może spróbować go odtworzyć.
Nie słyszałem jej potwierdzenia, jednakże kątem oka dostrzegłem, że się przemieściła. Ułatwiło mi to pracę; pomogło zwizualizować wspomniany labirynt i wniknąć głębiej w jego naturę. Im dłużej przyglądałem się rysom, jakie pozostawiały po sobie runiczne kręgi, tym większe zyskiwałem przekonanie, iż nie były uczynkiem jednego czarodzieja. Kreślone linie różniły się od siebie – jedne były tworzone pewną ręką, zaś inne sprawiały wrażenie nieco rozmytych, jakoby twórca zatrzymywał drewno i zastanawiał się nad kolejnym ruchem. Być może kierowały nim wątpliwości, brak wiedzy i odpowiedniego doświadczenia, a może był do tego zmuszony przez kata czającego się z różdżką tuż za jego plecami. Wątpliwości pozostawało wiele, ale nie zmieniało to faktu, iż podziemia tętniły starożytną magią; ściany mieniły się przesiąkniętymi drobinkami i nieustannie emanowały mocą, jaką w nich zaklęto.
-Cztery strefy, każda aktywowała się po kolei- mruknąłem sam do siebie, po czym przesunąłem wzrokiem wzdłuż najbardziej wyraźnej części kręgu. -Ona musiała być uruchamiana jako pierwsza. Każda odpowiadała za inny element halucynacji, miała inne negatywne konsekwencje. To tak jakby ktoś próbował doprowadzić ofiarę do obłędu. Wydaje Ci się, że już po wszystkim, a tu nagle dopada cię kolejna zmora, następna trudność- kontynuowałem przesuwając palcami wzdłuż żuchwy. Zastanawiało mnie, dlaczego akurat pierwsza sekwencja była najbardziej wyżłobiona – czyżby do uruchomienia kolejnych zabrakło umiejętności? Może jednak ktoś nie odkrył natury drugiej, na skutek czego aktywowanie dwóch ostatnich było niemożliwe? Starożytna magia rządziła się swoimi prawami, ale cechowała się harmonią i zwykle złamanie takowej kończyło się tragicznie dla nierozważnego czarodzieja. -Nie odtworzono całej inskrypcji, a jedynie jej część- rzuciłem głośno, po czym ponownie zerknąłem na rysunek. Dojście do prawdy było nie lada wyzwaniem i nawet ze swą wiedzą potrzebowałem więcej czasu, aby rozgryźć tą pradawną pieczęć. Niemniej jednak na ten moment nie była ona konieczna – fakty były niepodważalne, dlatego mogliśmy wracać do reszty.
Podniosłem się na równe nogi, kiedy mych uszu doszedł dźwięk kroków oraz dziecięcy głos. Skinąłem głową na słowa Elviry, albowiem sam nie zamierzałem użerać się z wścibskim gnojkiem. Jak oni ich tutaj pilnowali? -Pozbądź się go- odparłem w chwili, gdy minęła mnie i ruszyła w kierunku schodów. Sam sięgnąłem postanowiłem rozrysować na czystym pergaminie odnalezione wskazówki, gdyż ciekawość brała górę – pragnąłem rozwikłać działanie starożytnego kręgu i być może spróbować go odtworzyć.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
|Drew i Elvira
Wszystkie podejrzenia zostały przez nich potwierdzone. Przytułek, który miał stać się miejscem spokoju dla biednych i potrzebujących służył za miejsce ucieczki dla zdrajców i szlam. Sama ta myśl wzbudzała obrzydzenie, a co dopiero świadomość, że kiedy przebywali tutaj z pomocą jakiś czas temu to prawdopodobnie podziemia pełne były wroga.
Teraz mogli jedynie zapobiegać temu aby taka sytuacja ponownie nie miała miejsca.
Wiedza Drew oraz jego doświadczenie pozwalały mu na całkiem sprawne połączenie kropek informacji jakie do niego napływały im dłużej tu przebywał. Wiedział z czym miał do czynienia i co wcześniej tu wyczynia. Mógł dostrzec i doświadczyć tego gdy czarodzieje nakładają jedno zabezpieczenie na drugie, modyfikują już istniejące tworząc istną plątaninę magicznych nitek, które splotły się ze sobą w ciężką do rozplątania sieć powiązań i wzmocnień. Notatki zaś poczynione przez niego mogły potem posłużyć rozplątaniu zawiłej zagadki jaka się przed nim rysowała.
Elvira gdy tylko weszła na schody zobaczyła małą dziewczynkę o płowych włosach, która wielkimi, brązowymi oczami wpatrywała się w czarownicę, a w dłoni ściskała mały cylinder. Ubrana w proste ale czyste ubrania dobrze świadczyła o tym miejscu, gdzie miano zajmować się sierotami lub opiekować dziećmi, których rodzice pracowali od świtu do nocy i nie mieli czasu zajmować się potomstwem.
-Kapita zgubił cylinder. - Powiedziała dziewczynka rozglądając się dookoła. -Kapitan nie lubi piwnicy, ale Jimmy jest głupi i czasami go tutaj zanosi. - Widać, że miała z rzeczonym chłopcem na pieńku. -Kapitan to królik. Ma długie uszy.
|Primrose, Deirdre, Xavier
Xavier i Deidre wyraźnie pokazywali zarządcy, że przyjemna rozmowa się skończyła. Zaklęcie mogło odebrać jego żonie życie, a dokładniej to jego decyzja i działania. Musiał wybierać, choć wybór wydawał się oczywisty. Primrose widziała jednak w oczach mężczyzny przebłyski szaleństwa. Jeżeli przeżyje dzisiejszy dzień to każdy kolejny już nie będzie taki sam. Wybrał drogę, która prowadziła prosto ma stryczek, a zdrajcom się nie wybacza. Dym z ust kobiety unosił się złowieszczo, a w powietrzu prawie słychać było tykanie zegara. Zapadła głucha cisza, której nie śmiała przerwać czując, że to ona najbardziej zadziała na mężczyznę.
-Niech to Szyszymora - Warknął mężczyzna zerkając co jakiś czas na żonę, a potem podniósł wzrok na Deirdre, a w spojrzeniu tym mieszały się ze sobą złość, przerażenie i obrzydzenie do jej osoby. - Tolan Darby, Putnam Fricker i Boniface Bodge - Wydusił w końcu z siebie. -To oni mi pomagają. Mieszkają niedaleko.
Primrose westchnęła ciężko słysząc przyznanie się do winy i wydanie współ zbrodniarzy. Nie wróżyła im długiego życie, nie była aż tak naiwna. Powoli podniosła się ze swojego miejsca.
-Radzę posłuchać lorda Burke i napisać list do nich. Nie mają niczego podejrzewać. Proszę pamiętać, że życie pańskiej żony jest na szali. - Powiedział Primrose starając sobie nie wyobrażać jakie teraz ta kobieta przechodzi katusze. Z jednej strony jej współczuła, ale z drugiej w momencie ataku podjęła decyzję i musiała liczyć się z konsekwencjami.
Pan Trambley wstał z ziemi i pociągając nogą, która wciąż była unieruchomiona stanął przy biurku. Wyciągnął papier oraz pióro. Nakreślił szybko parę słów i nadał sowę, która od razu wyleciała dostarczyć list.
-Czy możemy zdjąć z pani Trambley zaklęcie? - Zapytała Deirdre wskazując na unoszący się dym z ust unieruchomionej kobiety. Została przykładnie ukarana, małżeństwo miało już świadomość co się stanie jeżeli nie będą współpracować. Następnie wskazała wyjście z pomieszczenia. -Gdzie się spotykacie?
-Na dole, w piwnicach. Znajduje się tam drugie wejście… tamtędy wejdą… - Powiedział zrezygnowany mężczyzna, do którego musiało dotrzeć w jakiej znalazł się sytuacji. -Proszę nie krzywdzić Alodie. Ona chciała mnie tylko chronić, ale opiekuje się z oddaniem dziećmi. Za wszystkim stoję ja. Nie ona.
|Wszyscy
Kiedy ostatnie decyzje zapadły w pomieszczeniu zarządcy pod czujnym okiem Xaviera i Deirdre mężczyzna wyszedł aby zejść z nimi do podziemi gdzie aktualnie przebywali Elvira wraz z Drew.
-Będziemy mieć gości. - Oznajmiła Primrose jako wstęp przed wyjaśnieniem co się wydarzyło w gabinecie zarządcy. -Przybędzie trzech mężczyzn, którzy pomagali przechowywać tutaj uciekinierów, zdrajców krwi. - Primrose spojrzała czujnie na zarządcę, która stał z opuszczoną głową wiedząc, że wydał na siebie wyrok. Czy uda mu się uchronić żonę? Lady Burke teraz zwróciła się do bardziej doświadczonych od niej w bojach ludzi. Ona mogła rozmawiać, perswadować, prowadzić negocjacje, ale na walce się nie znała i nie miała zamiaru udawać, że jest inaczej.
-Co dalej? Wejdą tu ponoć od jakiegoś wejścia. Czy udało się je odnaleźć? - Tym razem zwróciła się do Drew i Elviry, którzy byli tutaj cały czas.
|Czas na odpis 72h, do 15.05 (włącznie)
Wszystkie podejrzenia zostały przez nich potwierdzone. Przytułek, który miał stać się miejscem spokoju dla biednych i potrzebujących służył za miejsce ucieczki dla zdrajców i szlam. Sama ta myśl wzbudzała obrzydzenie, a co dopiero świadomość, że kiedy przebywali tutaj z pomocą jakiś czas temu to prawdopodobnie podziemia pełne były wroga.
Teraz mogli jedynie zapobiegać temu aby taka sytuacja ponownie nie miała miejsca.
Wiedza Drew oraz jego doświadczenie pozwalały mu na całkiem sprawne połączenie kropek informacji jakie do niego napływały im dłużej tu przebywał. Wiedział z czym miał do czynienia i co wcześniej tu wyczynia. Mógł dostrzec i doświadczyć tego gdy czarodzieje nakładają jedno zabezpieczenie na drugie, modyfikują już istniejące tworząc istną plątaninę magicznych nitek, które splotły się ze sobą w ciężką do rozplątania sieć powiązań i wzmocnień. Notatki zaś poczynione przez niego mogły potem posłużyć rozplątaniu zawiłej zagadki jaka się przed nim rysowała.
Elvira gdy tylko weszła na schody zobaczyła małą dziewczynkę o płowych włosach, która wielkimi, brązowymi oczami wpatrywała się w czarownicę, a w dłoni ściskała mały cylinder. Ubrana w proste ale czyste ubrania dobrze świadczyła o tym miejscu, gdzie miano zajmować się sierotami lub opiekować dziećmi, których rodzice pracowali od świtu do nocy i nie mieli czasu zajmować się potomstwem.
-Kapita zgubił cylinder. - Powiedziała dziewczynka rozglądając się dookoła. -Kapitan nie lubi piwnicy, ale Jimmy jest głupi i czasami go tutaj zanosi. - Widać, że miała z rzeczonym chłopcem na pieńku. -Kapitan to królik. Ma długie uszy.
|Primrose, Deirdre, Xavier
Xavier i Deidre wyraźnie pokazywali zarządcy, że przyjemna rozmowa się skończyła. Zaklęcie mogło odebrać jego żonie życie, a dokładniej to jego decyzja i działania. Musiał wybierać, choć wybór wydawał się oczywisty. Primrose widziała jednak w oczach mężczyzny przebłyski szaleństwa. Jeżeli przeżyje dzisiejszy dzień to każdy kolejny już nie będzie taki sam. Wybrał drogę, która prowadziła prosto ma stryczek, a zdrajcom się nie wybacza. Dym z ust kobiety unosił się złowieszczo, a w powietrzu prawie słychać było tykanie zegara. Zapadła głucha cisza, której nie śmiała przerwać czując, że to ona najbardziej zadziała na mężczyznę.
-Niech to Szyszymora - Warknął mężczyzna zerkając co jakiś czas na żonę, a potem podniósł wzrok na Deirdre, a w spojrzeniu tym mieszały się ze sobą złość, przerażenie i obrzydzenie do jej osoby. - Tolan Darby, Putnam Fricker i Boniface Bodge - Wydusił w końcu z siebie. -To oni mi pomagają. Mieszkają niedaleko.
Primrose westchnęła ciężko słysząc przyznanie się do winy i wydanie współ zbrodniarzy. Nie wróżyła im długiego życie, nie była aż tak naiwna. Powoli podniosła się ze swojego miejsca.
-Radzę posłuchać lorda Burke i napisać list do nich. Nie mają niczego podejrzewać. Proszę pamiętać, że życie pańskiej żony jest na szali. - Powiedział Primrose starając sobie nie wyobrażać jakie teraz ta kobieta przechodzi katusze. Z jednej strony jej współczuła, ale z drugiej w momencie ataku podjęła decyzję i musiała liczyć się z konsekwencjami.
Pan Trambley wstał z ziemi i pociągając nogą, która wciąż była unieruchomiona stanął przy biurku. Wyciągnął papier oraz pióro. Nakreślił szybko parę słów i nadał sowę, która od razu wyleciała dostarczyć list.
-Czy możemy zdjąć z pani Trambley zaklęcie? - Zapytała Deirdre wskazując na unoszący się dym z ust unieruchomionej kobiety. Została przykładnie ukarana, małżeństwo miało już świadomość co się stanie jeżeli nie będą współpracować. Następnie wskazała wyjście z pomieszczenia. -Gdzie się spotykacie?
-Na dole, w piwnicach. Znajduje się tam drugie wejście… tamtędy wejdą… - Powiedział zrezygnowany mężczyzna, do którego musiało dotrzeć w jakiej znalazł się sytuacji. -Proszę nie krzywdzić Alodie. Ona chciała mnie tylko chronić, ale opiekuje się z oddaniem dziećmi. Za wszystkim stoję ja. Nie ona.
|Wszyscy
Kiedy ostatnie decyzje zapadły w pomieszczeniu zarządcy pod czujnym okiem Xaviera i Deirdre mężczyzna wyszedł aby zejść z nimi do podziemi gdzie aktualnie przebywali Elvira wraz z Drew.
-Będziemy mieć gości. - Oznajmiła Primrose jako wstęp przed wyjaśnieniem co się wydarzyło w gabinecie zarządcy. -Przybędzie trzech mężczyzn, którzy pomagali przechowywać tutaj uciekinierów, zdrajców krwi. - Primrose spojrzała czujnie na zarządcę, która stał z opuszczoną głową wiedząc, że wydał na siebie wyrok. Czy uda mu się uchronić żonę? Lady Burke teraz zwróciła się do bardziej doświadczonych od niej w bojach ludzi. Ona mogła rozmawiać, perswadować, prowadzić negocjacje, ale na walce się nie znała i nie miała zamiaru udawać, że jest inaczej.
-Co dalej? Wejdą tu ponoć od jakiegoś wejścia. Czy udało się je odnaleźć? - Tym razem zwróciła się do Drew i Elviry, którzy byli tutaj cały czas.
|Czas na odpis 72h, do 15.05 (włącznie)
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Słuchanie Drew przypominało uczestniczenie w wykładzie z gatunku nie tych szkolnych, prostych i mdłych, ale specjalizacyjnych, ulubionych zajęć Elviry na kursie w Mungu pod okiem doświadczonych patologów i medyków. A może w ten sposób zaćmiewała jej osąd sympatia, może wciąż pamiętała o tym, że niegdyś miał uczyć ją odczytywać tajniki rytuałów łączących runy, których nazwy w większości nie były jej już obce? To były stare dzieje, zapewne niemające dłużej znaczenia, mimo wszystko gdy zamilkł na dłuższą chwilę, dochodząc widać do jakichś wniosków, pozwoliła sobie na cichy, szeptany niemal komentarz:
- Byłby z ciebie dobry nauczyciel. - Może nie dla dzieci, nie dla głupców, ale dla tych, którym naprawdę zależało na wiedzy, którą on posiadł przez doświadczenie.
Ruszając za głosem dziecka i jego malutkich pantofelków nie spodziewała się napotkać oporu w postaci rozproszonej magii. Łatwo byłoby zrzucić to na karb złej aury tej piwnicy, ale to byłyby wymówki, żałosne i zupełnie poniżej niej. Wbiegając na schody brzmiała może zbyt surowo, sfrustrowana, ale widząc dziewczynkę w schludnym ubraniu i z kapeluszem w dłoni, musiała spuścić z tonu. Nie cierpiała dzieci, ale to nie oznaczało, że trzeba je od razu zabijać. Nie zmieniło to faktu, że dziecko nie powinno było tutaj zachodzić, ktoś powinien je poinformować o tym, że piwnice były dziś zajęte przez ważne persony.
- Kapitana nie ma tutaj - powtórzyła już spokojniej. - Uwierz, dobrze sprawdziłam. Kto cię tu wpuścił? Nie słyszałaś, że nie wolno już tutaj wchodzić? Jak masz na imię, dziewczynko? - Z trudem powstrzymywała się przed zastraszaniem dzieciaka, by mówił, ale płaczące dziecko to ostatnie, czego by potrzebowała, wtedy nie miałaby wyjścia innego niż zamknięcie jej jadaczki.
Nie zdążyła przeprowadzić przesłuchania do końca, gdy drzwi na szczycie schodów otworzyły się, ukazując towarzyszy prowadzących zarządce. Błękitne oczy Elviry nabrały cieni, surowy uśmiech na ustach aż kipiał pogardą i złośliwą satysfakcją.
- Och? - skomentowała cicho, zaciskając palce na barku dziewczynki, zanim przyszłoby jej do głowy uciec między nogami śmierciożerczyni i arystokracji. - Pochyl głowę przed namiestniczką Londynu i lordostwem, dziecko - rzuciła półszeptem, a potem uniosła wzrok i skierowała go na Primrose, osobie, której w tym towarzystwie ufała najbardziej. - Owszem, znaleźliśmy korytarz prowadzący na zewnątrz, ewidentnie został wybudowany później niż reszta piwnicy. Jeśli nadejdą, to z pewnością stamtąd. - Czuła teraz ulgę i zadowolenie, że nie podjęła żadnej impulsywnej decyzji na temat korytarza. - Nikt miał tutaj nie wchodzić - powiedziała z miękką ironią, tłumacząc obecność dziewczynki, którą wciąż ściskała za ramię. - Zostanie z nami, słyszała i widziała za dużo, by wypuścić ją stąd zanim nadejdą goście. - Uniosła brew, zerkając na zarządcę.
Nie uznawała za nieprawdopodobne, by wykorzystywał dzieci do przekazywania wieści. Najmłodsi byli wygodnym środkiem do brudnej roboty, niepozorni, niezauważalni.
Naprawdę nie lubiła dzieci.
- Byłby z ciebie dobry nauczyciel. - Może nie dla dzieci, nie dla głupców, ale dla tych, którym naprawdę zależało na wiedzy, którą on posiadł przez doświadczenie.
Ruszając za głosem dziecka i jego malutkich pantofelków nie spodziewała się napotkać oporu w postaci rozproszonej magii. Łatwo byłoby zrzucić to na karb złej aury tej piwnicy, ale to byłyby wymówki, żałosne i zupełnie poniżej niej. Wbiegając na schody brzmiała może zbyt surowo, sfrustrowana, ale widząc dziewczynkę w schludnym ubraniu i z kapeluszem w dłoni, musiała spuścić z tonu. Nie cierpiała dzieci, ale to nie oznaczało, że trzeba je od razu zabijać. Nie zmieniło to faktu, że dziecko nie powinno było tutaj zachodzić, ktoś powinien je poinformować o tym, że piwnice były dziś zajęte przez ważne persony.
- Kapitana nie ma tutaj - powtórzyła już spokojniej. - Uwierz, dobrze sprawdziłam. Kto cię tu wpuścił? Nie słyszałaś, że nie wolno już tutaj wchodzić? Jak masz na imię, dziewczynko? - Z trudem powstrzymywała się przed zastraszaniem dzieciaka, by mówił, ale płaczące dziecko to ostatnie, czego by potrzebowała, wtedy nie miałaby wyjścia innego niż zamknięcie jej jadaczki.
Nie zdążyła przeprowadzić przesłuchania do końca, gdy drzwi na szczycie schodów otworzyły się, ukazując towarzyszy prowadzących zarządce. Błękitne oczy Elviry nabrały cieni, surowy uśmiech na ustach aż kipiał pogardą i złośliwą satysfakcją.
- Och? - skomentowała cicho, zaciskając palce na barku dziewczynki, zanim przyszłoby jej do głowy uciec między nogami śmierciożerczyni i arystokracji. - Pochyl głowę przed namiestniczką Londynu i lordostwem, dziecko - rzuciła półszeptem, a potem uniosła wzrok i skierowała go na Primrose, osobie, której w tym towarzystwie ufała najbardziej. - Owszem, znaleźliśmy korytarz prowadzący na zewnątrz, ewidentnie został wybudowany później niż reszta piwnicy. Jeśli nadejdą, to z pewnością stamtąd. - Czuła teraz ulgę i zadowolenie, że nie podjęła żadnej impulsywnej decyzji na temat korytarza. - Nikt miał tutaj nie wchodzić - powiedziała z miękką ironią, tłumacząc obecność dziewczynki, którą wciąż ściskała za ramię. - Zostanie z nami, słyszała i widziała za dużo, by wypuścić ją stąd zanim nadejdą goście. - Uniosła brew, zerkając na zarządcę.
Nie uznawała za nieprawdopodobne, by wykorzystywał dzieci do przekazywania wieści. Najmłodsi byli wygodnym środkiem do brudnej roboty, niepozorni, niezauważalni.
Naprawdę nie lubiła dzieci.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Decyzja była tylko jedna i każdy z nich zdawał sobie sprawę. Żona albo ludzie, którzy nawet nie zagwarantowali mu bezpieczeństwa. Oczywiście, oni również nie gwarantowali im bezpieczeństwa, wręcz przeciwnie. Byli zdrajcami, podnieśli na nich swoje różdżki, odpowiedź na to mogła być tylko jedna. Xavier najchętniej od razu by się ich pozbył, ale doszedł do wniosku, że jeśli nie oni, to odpowiednie osoby z całą pewnością wyciągnął z nich wiele przydatnych informacji.
Kącik jego ust drgnął lekko kiedy mężczyzna podał w końcu nazwiska kolaborantów. Szybko jednak się opanował i kiedy zarządca podniósł się i dokuśtykał do biurka, Xavier również się do niego przysunął. Chciał widzieć co ten parszywy zdrajca tam pisze, czy przypadkiem nikogo nie ostrzega przed zasadzką. Dopilnował aby nie napisał nic odpowiedniego, jednocześnie celując w niego różdżką, żeby czasami sobie nie myślał, że jest bezpieczny. W tym momencie ani on, ani jego żona, a tym bardziej ci, którzy przyjdą na spotkanie nie byli bezpieczni.
- Pana żona wydała na siebie wyrok w momencie kiedy skierowała różdżkę w kierunku Lady Burke. - odparł chłodno dosłownie na moment zerkając w kierunku duszącej się kobiety.
Nie miał zamiaru ściągać z niej zaklęcia. Jak jeszcze chwilę pocierpi to zrozumie bardziej dosadnie jak potężny błąd popełniła. W momencie kiedy jego żona odeszła z tego świata postanowił sobie, że nie pozwoli aby jego rodzina cierpiała. Nie ważne jakie było zagrożenie, nie pozwoli by cokolwiek im się stało.
- A teraz zapraszam Pana. - wskazał mu różdżką drzwi, dając mu jasno znać, że ma ich prowadzić do piwnic.
Szedł za nim nie spuszczając z niego wzroku. Wierzył, że Deirdre zajmie się panią Trambley jak należy, a potem do nich dołączy. Po krótkim spacerze znaleźli się na miejscu. Z końcem różdżki skierowanym w stronę zarządcy, spojrzał w kierunku Elviry, której towarzyszyła mała dziewczynka. Uniósł lekko brew ku górze w niemym pytaniu, jednak słysząc wyjaśnienie lekko skinął głową. Nigdy nie wiadomo do jakich rzeczy ci zdrajcy mogli wykorzystywać dzieci.
Kącik jego ust drgnął lekko kiedy mężczyzna podał w końcu nazwiska kolaborantów. Szybko jednak się opanował i kiedy zarządca podniósł się i dokuśtykał do biurka, Xavier również się do niego przysunął. Chciał widzieć co ten parszywy zdrajca tam pisze, czy przypadkiem nikogo nie ostrzega przed zasadzką. Dopilnował aby nie napisał nic odpowiedniego, jednocześnie celując w niego różdżką, żeby czasami sobie nie myślał, że jest bezpieczny. W tym momencie ani on, ani jego żona, a tym bardziej ci, którzy przyjdą na spotkanie nie byli bezpieczni.
- Pana żona wydała na siebie wyrok w momencie kiedy skierowała różdżkę w kierunku Lady Burke. - odparł chłodno dosłownie na moment zerkając w kierunku duszącej się kobiety.
Nie miał zamiaru ściągać z niej zaklęcia. Jak jeszcze chwilę pocierpi to zrozumie bardziej dosadnie jak potężny błąd popełniła. W momencie kiedy jego żona odeszła z tego świata postanowił sobie, że nie pozwoli aby jego rodzina cierpiała. Nie ważne jakie było zagrożenie, nie pozwoli by cokolwiek im się stało.
- A teraz zapraszam Pana. - wskazał mu różdżką drzwi, dając mu jasno znać, że ma ich prowadzić do piwnic.
Szedł za nim nie spuszczając z niego wzroku. Wierzył, że Deirdre zajmie się panią Trambley jak należy, a potem do nich dołączy. Po krótkim spacerze znaleźli się na miejscu. Z końcem różdżki skierowanym w stronę zarządcy, spojrzał w kierunku Elviry, której towarzyszyła mała dziewczynka. Uniósł lekko brew ku górze w niemym pytaniu, jednak słysząc wyjaśnienie lekko skinął głową. Nigdy nie wiadomo do jakich rzeczy ci zdrajcy mogli wykorzystywać dzieci.
Xavier Burke
Zawód : artefakciarz, gospodarz Palarni Opium
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
I know what you are doing in the dark, I know what your greatest desires are
OPCM : 10 +2
UROKI : 11 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 18 +2
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Próbowałem z nienaganną starannością przełożyć na papier wszelkie zdobyte informacje, a przede wszystkim magiczne wiązki, jakie udało mi się dostrzec w piwniczych odmętach. Niektóre zdawały się zakańczać przedwcześnie, zapewne na skutek nieudanego odtworzenia, co finalnie tworzyło trudną do rozszyfrowania spiralę. Zdawałem sobie sprawę, iż dogłębne przebadanie sprawy zajmie mi znacznie więcej czasu, niżeli kilkanaście minut, dlatego zaniechałem wydania jednoznacznego osądu odnośnie natury zabezpieczenia. Byłoby to skrajnie nieprofesjonalnie, albowiem każdy kto miał ponadprzeciętną wiedzę o starożytnych runach ujrzałby w nakreślonych znakach potężną magię. Takowa była złożona, wymagała poświęcenia mnóstwa czasu, aby odnaleźć tudzież odtworzyć właściwy rytuał. Byłem pewien swego, mogłem to uczynić i jeśli ten ruch okaże się niezbędny, to z pewnością podejmę się próby. Moja ciekawość była nienasycona, nieustannie szukała wyzwań, a zatem zapewne nawet dla samego siebie rozwikłam tę zagadkę.
Przeniosłem wzrok z pergaminu na dziewczynę, kiedy wspomniała o moich predyspozycjach do nauczania. Uniosłem brew nieco zdziwiony tym komentarzem, bowiem nawet do głowy mi nie przyszło, aby postawić się w tej roli. Brakowało mi spokoju, wyrozumiałości, a przede wszystkim cierpliwości, która w przekazywaniu wiedzy drugiemu człowiekowi była najważniejsza. Nie wszystko było logiczne i proste do zrozumienia po krótkiej teorii, nawet po mozolnej praktyce mogło stanowić niemożliwy do rozgryzienia orzech. Dostałbym szału powtarzając się, szukając innego sposobu dojścia do rozumowania słuchacza i tym samym przełożenia na jego język wyjątkowo trudnych zagadnień. -Nie chciałabyś być moją uczennicą- skwitowałem wyginając wargi w lekkim uśmiechu.
Powróciwszy jeszcze na moment do pergaminu upewniłem się, iż wszystkie detale zostały nań przeniesione. Złożyłem go wraz z wręczonym przez Primrose szkicem, a następnie wsunąłem do skórzanej torby. Słyszałem dochodzący z wejścia głos dziecka, lecz zignorowałem go licząc, że Elvira zajmie się problemem. Wolałem ten czas poświęcić na ponowne zlustrowanie ścian oraz wąskiego korytarza, który swego czasu służył jako kanał ewakuacyjny. Zastanawiało mnie czy nadal z niego korzystali, czy nawet po tym, co zaszło w Warwick mieli czelność stawić się Ministerstwu Magii i działać ponad prawem. Mugolska zaraza szerzyła się, wykorzystywała takie miejsca i najwyraźniej nikomu z tu obecnych to nie przeszkadzało. Wszyscy przebywający w przytułku byli winni – bez względu na wiek oraz wiedzę odnośnie nikczemnego przedsięwzięcia. Każdy powinien ponieść dotkliwą karę, aby bujdę o wolności i możności korzystania z czarodziejskich zasobów zdusić w zarodku. W tym hrabstwie nie było już na takie uczynki miejsca.
Rozchodzący się echem głos lady Burke sprawił, że ruszyłem w kierunku schodów. Kątem oka zlustrowałem Multon trzymającą dziecko i zdusiłem kpiący uśmiech słysząc o pokłonach. Czyżby naprawdę zasięgnęła jakiś lekcji? -Żywa przynęta- rzuciłem sam do siebie, po czym uniosłem wzrok na Primrose i skinąłem głową dla potwierdzenia słów towarzyszki. Nie było sensu powielać tych samych stwierdzeń, a kwestię zabezpieczeń prawdopodobnie mogliśmy zachować na później. -Droga jest bezpieczna- dodałem tylko gwoli ścisłości. Nikt z tu obecnych nie musiał się martwić o jakiekolwiek pułapki.
Przeniosłem wzrok z pergaminu na dziewczynę, kiedy wspomniała o moich predyspozycjach do nauczania. Uniosłem brew nieco zdziwiony tym komentarzem, bowiem nawet do głowy mi nie przyszło, aby postawić się w tej roli. Brakowało mi spokoju, wyrozumiałości, a przede wszystkim cierpliwości, która w przekazywaniu wiedzy drugiemu człowiekowi była najważniejsza. Nie wszystko było logiczne i proste do zrozumienia po krótkiej teorii, nawet po mozolnej praktyce mogło stanowić niemożliwy do rozgryzienia orzech. Dostałbym szału powtarzając się, szukając innego sposobu dojścia do rozumowania słuchacza i tym samym przełożenia na jego język wyjątkowo trudnych zagadnień. -Nie chciałabyś być moją uczennicą- skwitowałem wyginając wargi w lekkim uśmiechu.
Powróciwszy jeszcze na moment do pergaminu upewniłem się, iż wszystkie detale zostały nań przeniesione. Złożyłem go wraz z wręczonym przez Primrose szkicem, a następnie wsunąłem do skórzanej torby. Słyszałem dochodzący z wejścia głos dziecka, lecz zignorowałem go licząc, że Elvira zajmie się problemem. Wolałem ten czas poświęcić na ponowne zlustrowanie ścian oraz wąskiego korytarza, który swego czasu służył jako kanał ewakuacyjny. Zastanawiało mnie czy nadal z niego korzystali, czy nawet po tym, co zaszło w Warwick mieli czelność stawić się Ministerstwu Magii i działać ponad prawem. Mugolska zaraza szerzyła się, wykorzystywała takie miejsca i najwyraźniej nikomu z tu obecnych to nie przeszkadzało. Wszyscy przebywający w przytułku byli winni – bez względu na wiek oraz wiedzę odnośnie nikczemnego przedsięwzięcia. Każdy powinien ponieść dotkliwą karę, aby bujdę o wolności i możności korzystania z czarodziejskich zasobów zdusić w zarodku. W tym hrabstwie nie było już na takie uczynki miejsca.
Rozchodzący się echem głos lady Burke sprawił, że ruszyłem w kierunku schodów. Kątem oka zlustrowałem Multon trzymającą dziecko i zdusiłem kpiący uśmiech słysząc o pokłonach. Czyżby naprawdę zasięgnęła jakiś lekcji? -Żywa przynęta- rzuciłem sam do siebie, po czym uniosłem wzrok na Primrose i skinąłem głową dla potwierdzenia słów towarzyszki. Nie było sensu powielać tych samych stwierdzeń, a kwestię zabezpieczeń prawdopodobnie mogliśmy zachować na później. -Droga jest bezpieczna- dodałem tylko gwoli ścisłości. Nikt z tu obecnych nie musiał się martwić o jakiekolwiek pułapki.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Cierpienie małżeństwa zajmującego się sierocińcem nie robiło na Deirdre żadnego wrażenia - co właściwie było dość przykre, lubiła rozkoszować się bólem swych ofiar, sięgać głębiej, dosłownie i w przenośni, w ich ciała, pławić się we krwi, zachwycać wysmakowaną agonią. W dzisiejszym działaniu nie było jednak nic wyrafinowanego, ot, metodyczne wypełnianie obowiązków, prawie uzdrowicielska precyzja, mająca na celu przypomnienie Trambleyowi o wadze życiowych priorytetów. Ukochana czarownica powinna znajdować się na szczycie hierarchii, a jej ochrona być głównym celem zaślubionego mężczyzny. Łatwe do przewidzenia uczucia, zarządca ochronki podał im swoją największą słabość na tacy, głupotą byłoby jej nie wykorzystać. Nawet w obecności arystokraty, który niedawno stracił swą żonę, Mericourt nie myślała jednak o tym nawet przez chwilę. Wątpiła, by Burke zaczął płakać rzewnymi łzami, porównując swe wdowieństwo do potencjalnego losu, jaki miałby spotkać niewspółpracującego Trambleya.
Orientującego się najwyraźniej w powadze sytuacji dopiero w momencie obserwowania na własne oczy cierpienia duszącej się dymem wiedźmy. Deirdre beznamiętnie obserwowała kłęby czarnej mgły unoszące się znad spazmatycznie zaciskających się ust kobiety; była to jedyna atrakcja, dlatego rezygnowała z niej niechętnie. Mimo to skinęła głową na sugestię Primrose i cofnęła zaklęcie Plumosy - sekundę później pomieszczenie wypełniła nieprzyjemna kakofonia dźwięków: ochrypłego kaszlu, szlochu, pojękiwania i dławienia. Idealna ścieżka dźwiękowa do podjętych przez Tramblaya działań.
- Sugerowałabym przeczytanie listów przed ich wysłaniem - rzuciła spokojnie w stronę lady Burke, zarządca pokazał już, że nie można mu ufać; kto wie, co nabazgrał drżącą ręką na pergaminie? Może ostrzegł wspomnianą trójkę zdrajców, może wezwał posiłki i pomoc? Sama śmierciożerczyni nie skierowała się jednak ku parapetowi: dopiero po zakończonej kontroli ruszyła za całą trójką w stronę drzwi a później: schodami w dół.
W podziemiach szczęśliwie nie natrafili na dwa trupy, Drew i Elvira wyglądali na przyjemnie żywych; Deirdre przemknęła wzrokiem przez twarz Macnaira, doceniając jego zdolności wychowawcze, po czym zatrzymała wzrok na popychanej przez jasnowłosą dziewczynce. Dziwnie było słyszeć nowo nadane miano, nie przywykła do tego, wyprowadzało ją to z równowagi, powodowało irracjonalny wstyd - ale nie okazała żadnej z tych emocji. - Ile ma lat? - zapytała uzdrowicielkę, dziewczynka wydawała się względnie urocza i kto wie, może przydatna w innych rejonach rycerskich obowiązków; na razie jednak musiała skupić się na tu i teraz. - Czy ci ludzie są wyszkoleni? Jakie są ich czarodziejskie umiejętności? - zwróciła się do Trambleya, chcąc zaplanować swoje działania i przygotować się na stopień zaawansowania ewentualnej potyczki. - Pozbawiamy ich życia, czy zależy wam na ich przesłuchaniu? - dorzuciła kolejne pytanie, spoglądając w stronę opisanego przez Multon korytarza, w którym mieli pojawić się przyjaciele zarządcy sierocińca.
Orientującego się najwyraźniej w powadze sytuacji dopiero w momencie obserwowania na własne oczy cierpienia duszącej się dymem wiedźmy. Deirdre beznamiętnie obserwowała kłęby czarnej mgły unoszące się znad spazmatycznie zaciskających się ust kobiety; była to jedyna atrakcja, dlatego rezygnowała z niej niechętnie. Mimo to skinęła głową na sugestię Primrose i cofnęła zaklęcie Plumosy - sekundę później pomieszczenie wypełniła nieprzyjemna kakofonia dźwięków: ochrypłego kaszlu, szlochu, pojękiwania i dławienia. Idealna ścieżka dźwiękowa do podjętych przez Tramblaya działań.
- Sugerowałabym przeczytanie listów przed ich wysłaniem - rzuciła spokojnie w stronę lady Burke, zarządca pokazał już, że nie można mu ufać; kto wie, co nabazgrał drżącą ręką na pergaminie? Może ostrzegł wspomnianą trójkę zdrajców, może wezwał posiłki i pomoc? Sama śmierciożerczyni nie skierowała się jednak ku parapetowi: dopiero po zakończonej kontroli ruszyła za całą trójką w stronę drzwi a później: schodami w dół.
W podziemiach szczęśliwie nie natrafili na dwa trupy, Drew i Elvira wyglądali na przyjemnie żywych; Deirdre przemknęła wzrokiem przez twarz Macnaira, doceniając jego zdolności wychowawcze, po czym zatrzymała wzrok na popychanej przez jasnowłosą dziewczynce. Dziwnie było słyszeć nowo nadane miano, nie przywykła do tego, wyprowadzało ją to z równowagi, powodowało irracjonalny wstyd - ale nie okazała żadnej z tych emocji. - Ile ma lat? - zapytała uzdrowicielkę, dziewczynka wydawała się względnie urocza i kto wie, może przydatna w innych rejonach rycerskich obowiązków; na razie jednak musiała skupić się na tu i teraz. - Czy ci ludzie są wyszkoleni? Jakie są ich czarodziejskie umiejętności? - zwróciła się do Trambleya, chcąc zaplanować swoje działania i przygotować się na stopień zaawansowania ewentualnej potyczki. - Pozbawiamy ich życia, czy zależy wam na ich przesłuchaniu? - dorzuciła kolejne pytanie, spoglądając w stronę opisanego przez Multon korytarza, w którym mieli pojawić się przyjaciele zarządcy sierocińca.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Przytułek dla ubogich w Coventry
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire