Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire
Przytułek dla ubogich w Coventry
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Przytułek dla ubogich
Założony w 1529 roku z inicjatywy Williama Forda, czarodzieja półkrwi, który postanowił wspomóc bezdomnych mieszkańców zapewniając im ciepły kąt oraz miskę gorącej zupy. W murach przytułku schronienie mogli znaleźć wszyscy członkowie magicznej społeczności, którzy z różnych powodów utracili dach nad głową oraz mugole. Obowiązkiem stałych mieszkańców była praca w budynku, aby jego funkcjonowanie nie zostało naruszone i mógł działać przez kolejne lata.
W 1621 roku wraz ze zmianą właściciela wprowadzono nowe reguły, jakie wyraźnie negowały obecność niemagicznych. Wywołało to ogromny bunt, który nie przeszedł bez echa, lecz nie przyniósł żadnych rezultatów. Prawo te nie uległo zmianie do dnia dzisiejszego, aczkolwiek coraz częściej w Coventry mówi się o nagminnym jego łamaniu.
W 1621 roku wraz ze zmianą właściciela wprowadzono nowe reguły, jakie wyraźnie negowały obecność niemagicznych. Wywołało to ogromny bunt, który nie przeszedł bez echa, lecz nie przyniósł żadnych rezultatów. Prawo te nie uległo zmianie do dnia dzisiejszego, aczkolwiek coraz częściej w Coventry mówi się o nagminnym jego łamaniu.
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k8' : 2, 7, 5
'k8' : 2, 7, 5
Kiedy przebywało się tyle czasu na Nokturnie i w sklepie, zapachy takie jakie unosiły się w piwnicy nie były niczym nowym. Może nie w aż takim natężeniu, ale nie przeszkadzało mu to jakoś specjalnie, ewentualnie lekko drażniło w nos. Na całe szczęście potrafił się szybko do takich warunków przyzwyczaić.
Mimowolnie lekko uśmiechnął się pod nosem słysząc wymianę zdań między Prim, a Drew. Kuzynka miała słuszność, psidawki bywały o wiele bardziej karne niż ich zarządca na łańcuchu. Osobiście nie spuszczałby go z łańcucha, aby bardziej cierpiał, ale to była jej decyzja. Mężczyzna i tak nigdzie im nie ucieknie, nie był w stanie chodzić, nie wspominając o rozległych poparzeniach na ciele.
- Możesz być spokojna, dowiemy się wszystkiego co trzeba. - odparł spokojnie kiwając głową.
O ile wiedział, że kuzynka jest silną kobietą, to jednak mimo wszystko wolał jej oszczędzić widoków, które z pewnością będą tutaj zaprezentowane. Niech chociaż trochę niewinności w niej zostanie, o ile było to w ogóle możliwe w dzisiejszych czasach. Fakt, że Elvira postanawia towarzyszyć Primrose na górze przyjął z ulgą. Lepiej żeby miała kogoś przy sobie, chociaż nie podejrzewał aby więcej przeciwników znajdowało się w sierocińcu. Odprowadził więc obie panie na spokojnie wzrokiem, po czym już przeniósł spojrzenie na Deirdre i Drew.
Wyłapał to znaczące spojrzenie ze strony Macnair’a i mimowolnie uśmiechnął się pod nosem. Burke nie miał nic przeciwko brudzenia sobie rąk, chociaż może nie użyłby tak mugolskiego sposobu jak kopniak w brzuch, co nie zmieniało faktu, że pewnie w jakiś stopniu odniosło to sukces. Widząc jak Drew po mistrzowsku straszny, i tak już przerażonego, Tremblay’a, sam stanął obok Madame Mericourt. Zerknął na nią na moment, ale widząc, że kolory powoli wracają na jej twarz, dzięki pomocy Multon, skupił się już na schwytanym przeciwniku. Potem ewentualnie zaproponuje jej pomoc w ewentualnym rozszyfrowaniu znaków na jej ręce, które mu nie umknęły.
- Tremblay was wydał jak na talerzu. Nie widzę powodu, dla którego miałbyś mu być teraz wierny. - odparł spokojnie, ale niesamowicie chłodno, patrząc na mężczyznę – Nie wierzę, że tylko wasza czwórka to wszystko zorganizowała, nie na taką skalę. - pokręcił głową – Radzę odpowiadać na pytania zadane przez Madame. Z kim jeszcze działacie, a przede wszystkim jak się komunikujecie? - uniósł brew ku górze.
Na razie zamierzał zadawać pytania, na groźby przyjdzie czas za chwilę. No chyba, że okaże się, że mężczyzna zacznie współpracować.
Mimowolnie lekko uśmiechnął się pod nosem słysząc wymianę zdań między Prim, a Drew. Kuzynka miała słuszność, psidawki bywały o wiele bardziej karne niż ich zarządca na łańcuchu. Osobiście nie spuszczałby go z łańcucha, aby bardziej cierpiał, ale to była jej decyzja. Mężczyzna i tak nigdzie im nie ucieknie, nie był w stanie chodzić, nie wspominając o rozległych poparzeniach na ciele.
- Możesz być spokojna, dowiemy się wszystkiego co trzeba. - odparł spokojnie kiwając głową.
O ile wiedział, że kuzynka jest silną kobietą, to jednak mimo wszystko wolał jej oszczędzić widoków, które z pewnością będą tutaj zaprezentowane. Niech chociaż trochę niewinności w niej zostanie, o ile było to w ogóle możliwe w dzisiejszych czasach. Fakt, że Elvira postanawia towarzyszyć Primrose na górze przyjął z ulgą. Lepiej żeby miała kogoś przy sobie, chociaż nie podejrzewał aby więcej przeciwników znajdowało się w sierocińcu. Odprowadził więc obie panie na spokojnie wzrokiem, po czym już przeniósł spojrzenie na Deirdre i Drew.
Wyłapał to znaczące spojrzenie ze strony Macnair’a i mimowolnie uśmiechnął się pod nosem. Burke nie miał nic przeciwko brudzenia sobie rąk, chociaż może nie użyłby tak mugolskiego sposobu jak kopniak w brzuch, co nie zmieniało faktu, że pewnie w jakiś stopniu odniosło to sukces. Widząc jak Drew po mistrzowsku straszny, i tak już przerażonego, Tremblay’a, sam stanął obok Madame Mericourt. Zerknął na nią na moment, ale widząc, że kolory powoli wracają na jej twarz, dzięki pomocy Multon, skupił się już na schwytanym przeciwniku. Potem ewentualnie zaproponuje jej pomoc w ewentualnym rozszyfrowaniu znaków na jej ręce, które mu nie umknęły.
- Tremblay was wydał jak na talerzu. Nie widzę powodu, dla którego miałbyś mu być teraz wierny. - odparł spokojnie, ale niesamowicie chłodno, patrząc na mężczyznę – Nie wierzę, że tylko wasza czwórka to wszystko zorganizowała, nie na taką skalę. - pokręcił głową – Radzę odpowiadać na pytania zadane przez Madame. Z kim jeszcze działacie, a przede wszystkim jak się komunikujecie? - uniósł brew ku górze.
Na razie zamierzał zadawać pytania, na groźby przyjdzie czas za chwilę. No chyba, że okaże się, że mężczyzna zacznie współpracować.
Xavier Burke
Zawód : artefakciarz, gospodarz Palarni Opium
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
I know what you are doing in the dark, I know what your greatest desires are
OPCM : 10 +2
UROKI : 11 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 18 +2
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
|Primrose i Elvira
Spojrzała jeszcze raz na pojmanych czarodziejów wiedząc, że gdy wyjdzie ci będą mogli odliczać czas do swojej śmierci, bo ta czaiła się już za ich plecami gotowa zakończyć ich żywot. Nic w spojrzeniach kuzyna, Drew i Deirdre nie wskazywało na to, że ujdą cało, jeżeli liczyli, że przeżyją to musieli być bardzo naiwni. Spojrzenie Tremblaya uświadomiło ją, że ten wie do czego to wszystko zmierza, a jego żona leżąca na górze była skazana na łaskę lady Burke i Elviry Multon, która pokazała, że potrafi być niebezpieczna.
Primrose skinęła do kuzyna kiedy ten zapewnił ją, że zajmą się resztą, a potem odwróciła się gdy Drew dosięgnął mocno wroga wymierzając mu precyzyjny cios w brzuch. Będąc już na schodach usłyszała jęk czarodzieja i głośne kasłanie gdy zostały złamane dwa żebra. Odwróciła głowę w stronę Elviry kiedy ta ujęła ją pod rękę i razem udały się na górę, gdzie wciąż przebywała żona zarządcy i cały przytułek.
-Nie jeden będzie testował co też szlachcianka potrafi. - Odparła niezrażonym i spokojnym tonem. To był dopiero początek, ale wykonała kolejne kroki na ścieżce, którą ośmieliła się kroczyć łamiąc zasady, które przypisywało się jej płci i pochodzeniu. Drzewo różane nadal ściskała mocno w jednej dłoni nie chcąc poluzować uchwytu w obawie, że różdżka upadnie na podłogę. Przechodząc przez drzwi na korytarzu nie spotkały żywego ducha, przytułek zdawał się być martwy, przepełniony przerażającą ciszą, która dzwoniła w uszach. Gdyby mogły usłyszeć oddechy mieszkańców te były płytkie, ledwo dostrzegalne jakby w obawie, że głębszy wdech sprowokuje obydwie kobiety.
-Wejdziemy do pani Tremblay. Została potraktowana petryfikusem, a potem otrzymała klątwą kiedy Zarządca nie chciał współpracować. - Wyjaśniła lady Burke skręcając w stronę gabinetu. Kobieta leżała na ziemi tak jak ją zostawili z przerażeniem w oczach. Nikt nie przyszedł jej z pomocą. Ale czy na pewno? -Homenum Revelio - wypowiedziała, ale nic się nie zadziało. Podobnie za drugim razem, najwidoczniej starcia w piwnicach dość mocno nadszarpnęły energię i siłę młodej czarownicy. Dopiero trzecie podejście ukazało świetlistą postać zza drzwiami, za które wcześniej chciał uciec mężczyzna. -Wyjdź. - Poleciła oschle, bardziej niż chciała, tonem który nie świadczył o tym, że była w nastroju do jakiekolwiek niesubordynacji. Po chwili ich oczom ukazała się uzdrowicielka z lecznicy w przytułku, z którą Elvira miała już okazję rozmawiać gdy była tu po raz pierwszy. Podniosła spojrzenie zmęczonych oczu na obydwie kobiety.
-Chciałam pomóc pani Tremblay. - wyjaśniła ledwo dosłyszalnie.
-Pani Tremblay uznana została zdrajczynią, która działała na szkodę Ministerstwa Magii oraz społeczności czarodziejskiej. - Oznajmiła Primrose i dopiero po chwili uzmysłowiła sobie, że brzmi jak polityk na wiecu. Przymknęła oczy. -Pani Tremblay pozwoliła na to aby narazić dzieci z przytułku na niebezpieczeństwo. Miała za zadanie je chronić.
-Tak, wiem. - Uzdrowicielka kiwnęła nieznacznie głową starając się nie patrzeć na leżącą na ziemi kobietę. -Zapewne chce lady z nią porozmawiać.
-Panna Multon na pewno ma wiele pytań do pani Tremblay. - Primrose spojrzała na Elvirę ustępując jej pola i pozwalając na działanie. Liczyła się z tym, że będzie więcej ofiar niż ci na dole. -A pani mi poda imiona i nazwiska wszystkich pracowników, następnie powie, którzy już opuścili przytułek. - Ucieczka była jawnym przyznaniem się do winy.
Udany rzut
|Drew, Xavier i Deirdre
W piwnicy śmierdziało strachem zmieszanym z krwią poległych towarzyszy. Tolan i Tremblay znajdowali się na łasce trójki czarodziejów, która była teraz władcami życia i śmierci. Zarządca jęknął gdy otrzymał silny cios od Drew, a dwa żebra poszły z głuchym trzaskiem niosąc się po kamiennych ścianach pomieszczenia. Z ust pociekła strużka krwi, którą charknął na Drew gdy ten szarpnął go za kołnierz. Nie bał się już śmierci, ale świadomość, że całe to miejsce może pójść z dymem napawało go większym strachem. Wzrok wodził za Deirdre, która zadała jako pierwsza pytanie.
-Farma Owiec… - Odpowiedź padła ze strony Tolana, a Tremblay rzucił się prawie w jego stronę, ale rany jakie nosił na ciele uniemożliwiły mu pełen ruch. -Tam się spotykaliśmy… - Najwidoczniej ratował skórę albo uważał, że nie ma już nic do stracenia. Tylko czy mówił prawdę?
-Zostawcie Alice w spokoju… - Wycharczał Tremblay, który chyba nie miał jeszcze świadomości, że jego żona właśnie może przeżywać własne tortur. Lady Burke i Multon zniknęły za drzwiami już jakiś czas temu, ale na zewnątrz nadal trwała cisza, niczym zwiastun czegoś bardzo niebezpiecznego. Ciężkie chmury zawisły nad przytułkiem, mury wręcz pociemniały czekając na apogeum, które ma się zaraz wydarzyć. -Dzieci nic nie zrobiły…
-Stanford Carter - Sypał dalej Tolan nie spuszczając wzroku z Xaviera. -Owen McGill
Spojrzała jeszcze raz na pojmanych czarodziejów wiedząc, że gdy wyjdzie ci będą mogli odliczać czas do swojej śmierci, bo ta czaiła się już za ich plecami gotowa zakończyć ich żywot. Nic w spojrzeniach kuzyna, Drew i Deirdre nie wskazywało na to, że ujdą cało, jeżeli liczyli, że przeżyją to musieli być bardzo naiwni. Spojrzenie Tremblaya uświadomiło ją, że ten wie do czego to wszystko zmierza, a jego żona leżąca na górze była skazana na łaskę lady Burke i Elviry Multon, która pokazała, że potrafi być niebezpieczna.
Primrose skinęła do kuzyna kiedy ten zapewnił ją, że zajmą się resztą, a potem odwróciła się gdy Drew dosięgnął mocno wroga wymierzając mu precyzyjny cios w brzuch. Będąc już na schodach usłyszała jęk czarodzieja i głośne kasłanie gdy zostały złamane dwa żebra. Odwróciła głowę w stronę Elviry kiedy ta ujęła ją pod rękę i razem udały się na górę, gdzie wciąż przebywała żona zarządcy i cały przytułek.
-Nie jeden będzie testował co też szlachcianka potrafi. - Odparła niezrażonym i spokojnym tonem. To był dopiero początek, ale wykonała kolejne kroki na ścieżce, którą ośmieliła się kroczyć łamiąc zasady, które przypisywało się jej płci i pochodzeniu. Drzewo różane nadal ściskała mocno w jednej dłoni nie chcąc poluzować uchwytu w obawie, że różdżka upadnie na podłogę. Przechodząc przez drzwi na korytarzu nie spotkały żywego ducha, przytułek zdawał się być martwy, przepełniony przerażającą ciszą, która dzwoniła w uszach. Gdyby mogły usłyszeć oddechy mieszkańców te były płytkie, ledwo dostrzegalne jakby w obawie, że głębszy wdech sprowokuje obydwie kobiety.
-Wejdziemy do pani Tremblay. Została potraktowana petryfikusem, a potem otrzymała klątwą kiedy Zarządca nie chciał współpracować. - Wyjaśniła lady Burke skręcając w stronę gabinetu. Kobieta leżała na ziemi tak jak ją zostawili z przerażeniem w oczach. Nikt nie przyszedł jej z pomocą. Ale czy na pewno? -Homenum Revelio - wypowiedziała, ale nic się nie zadziało. Podobnie za drugim razem, najwidoczniej starcia w piwnicach dość mocno nadszarpnęły energię i siłę młodej czarownicy. Dopiero trzecie podejście ukazało świetlistą postać zza drzwiami, za które wcześniej chciał uciec mężczyzna. -Wyjdź. - Poleciła oschle, bardziej niż chciała, tonem który nie świadczył o tym, że była w nastroju do jakiekolwiek niesubordynacji. Po chwili ich oczom ukazała się uzdrowicielka z lecznicy w przytułku, z którą Elvira miała już okazję rozmawiać gdy była tu po raz pierwszy. Podniosła spojrzenie zmęczonych oczu na obydwie kobiety.
-Chciałam pomóc pani Tremblay. - wyjaśniła ledwo dosłyszalnie.
-Pani Tremblay uznana została zdrajczynią, która działała na szkodę Ministerstwa Magii oraz społeczności czarodziejskiej. - Oznajmiła Primrose i dopiero po chwili uzmysłowiła sobie, że brzmi jak polityk na wiecu. Przymknęła oczy. -Pani Tremblay pozwoliła na to aby narazić dzieci z przytułku na niebezpieczeństwo. Miała za zadanie je chronić.
-Tak, wiem. - Uzdrowicielka kiwnęła nieznacznie głową starając się nie patrzeć na leżącą na ziemi kobietę. -Zapewne chce lady z nią porozmawiać.
-Panna Multon na pewno ma wiele pytań do pani Tremblay. - Primrose spojrzała na Elvirę ustępując jej pola i pozwalając na działanie. Liczyła się z tym, że będzie więcej ofiar niż ci na dole. -A pani mi poda imiona i nazwiska wszystkich pracowników, następnie powie, którzy już opuścili przytułek. - Ucieczka była jawnym przyznaniem się do winy.
Udany rzut
|Drew, Xavier i Deirdre
W piwnicy śmierdziało strachem zmieszanym z krwią poległych towarzyszy. Tolan i Tremblay znajdowali się na łasce trójki czarodziejów, która była teraz władcami życia i śmierci. Zarządca jęknął gdy otrzymał silny cios od Drew, a dwa żebra poszły z głuchym trzaskiem niosąc się po kamiennych ścianach pomieszczenia. Z ust pociekła strużka krwi, którą charknął na Drew gdy ten szarpnął go za kołnierz. Nie bał się już śmierci, ale świadomość, że całe to miejsce może pójść z dymem napawało go większym strachem. Wzrok wodził za Deirdre, która zadała jako pierwsza pytanie.
-Farma Owiec… - Odpowiedź padła ze strony Tolana, a Tremblay rzucił się prawie w jego stronę, ale rany jakie nosił na ciele uniemożliwiły mu pełen ruch. -Tam się spotykaliśmy… - Najwidoczniej ratował skórę albo uważał, że nie ma już nic do stracenia. Tylko czy mówił prawdę?
-Zostawcie Alice w spokoju… - Wycharczał Tremblay, który chyba nie miał jeszcze świadomości, że jego żona właśnie może przeżywać własne tortur. Lady Burke i Multon zniknęły za drzwiami już jakiś czas temu, ale na zewnątrz nadal trwała cisza, niczym zwiastun czegoś bardzo niebezpiecznego. Ciężkie chmury zawisły nad przytułkiem, mury wręcz pociemniały czekając na apogeum, które ma się zaraz wydarzyć. -Dzieci nic nie zrobiły…
-Stanford Carter - Sypał dalej Tolan nie spuszczając wzroku z Xaviera. -Owen McGill
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Widok krztuszącego się naczelnika potraktowanego z brutalnością należną społecznym szczurom nie robił na Elvirze żadnego wrażenia. Za murem obojętności zatliły się być może co najwyżej przebłyski niemoralnej przyjemności. Zadawanie bólu było w czasie wojny środkiem do celu, gwarantowało też jednak upajającą władzę nad drugim człowiekiem. Poszukiwanie granicy wytrzymałości ofiary było czynnością interesującą na najbardziej prymitywnym poziomie, pozwalało także testować organizm i podziwiać jego funkcje adaptacyjne w sposób niespotykany nigdzie indziej.
Ale nie mogła zostać dłużej ani podziwiać spektaklu żałości, ani zatrzymać jeszcze na moment wzrok na Drew, który zawsze wydawał jej się najbardziej fascynujący i pociągający wtedy, gdy był wściekły. Chyba, że był wściekły na nią. A może nawet wtedy.
- I niejeden gorzko tego pożałuje - odparła bez zawahania do Primrose już na parterze, opuszczając duszne odmęty piwnic i oddychając pełniejszą piersią. Aromat krwi nie miał prawa tu sięgać, ale i tak zdawał się osiąść w powietrzu, na ich włosach i połach szat, podążając za nimi niczym ponury zwiastun nadchodzącego cierpienia.
Nie spotkały na schodach żadnych dzieci, żadnych dorosłych; przytułek wstrzymał oddech i zamarł bez ruchu, oczekując na ich kolejny krok. Kara musiała zostać wymierzona, choć koniec końców zgadzała się z Primrose, że nie powinna ona dotyczyć dzieci. Te dało się zrehabilitować, sprowadzić na lepszą drogę, nawet jeśli ich przyszłość malowała się smętnie, bo były sierotami i biedakami. Ktoś musiał zapełnić najniższe szczeble społeczne, pracować na wykształconych, zdolnych i silnych. Spotka ich łaska, ale nie dotknie ona swoim złotym palcem pani Tremblay, co do tego nie miała większych wątpliwości.
Wysłuchała słów towarzyszki w milczeniu, a potem bez komentarza ani prób pomocy czekała aż zbierze siły, by rzucić zaklęcie. Pojedynki wyczerpywały, zwłaszcza w tak spaczonych miejscach jak tamta piwnica, nie winiła jej ani nie zamierzała rzucać na wiatr bezcelowych przytyków.
Zmarszczyła lekko nos w wyrazie pogardy, gdy przedstawiła im się znana już uzdrowicielka. Elvira nie czuła najmniejszej sympatii do swoich sióstr w karierze, które odznaczały się patetyczną misją niesienia pomocy bez względu na wszystko. Marnowały zasoby i litość na tych, którzy sami się jej wyrzekli swoimi głupimi decyzjami. Niech szlag weźmie przysięgi uzdrowicielskie; sama była zbyt uzdolniona, by ofiarować moc i dłonie zdrajcom.
Skinęła głową, gdy Primrose powierzyła jej zadanie przesłuchania kobiety. Łechtało to jej ego i przyjemnie rozpalało ambicję. Fakt, że miała teraz tę kreaturę całą dla siebie sprawiał, że przestawała żałować nieobecności na spektaklu w piwnicach.
Zbliżyła się do Tremblay i przykucnęła obok niej, podwijając ponad kostki spódnicę poszarzałą i wilgotną po walce, w niektórych miejscach przesiąkłą drobnymi szkarłatnymi plamami, które mogły być wyłącznie krwią. Luźne kosmyki wymykające się z ciasnego warkocza, bordowa obwódka pod niedokładnie otartym nosem i blask w pozornie niewzruszonych oczach powinny dać do zrozumienia, że żonie naczelnika nie przyjdzie rozmawiać z kimś łagodnym - mimo całej dziewczęcej aparycji.
- No i na co ci to było, powiedz? Ukrywanie zbrodni - wyszeptała, dłońmi badając ciało spetryfikowanej kobiety w poszukiwaniu różdżki. Nie była delikatna, szarpała za kieszenie i wciskała palce między żebra. Dopiero, gdy upewniła się, że nie ma żadnej broni ani ochrony, ciągnęła dalej. - Zrobiłaś to ze współczucia? Ze wstydu? Co było dość silne, by narazić na śmierć i demoralizację dziesiątki dzieci, które przewinęły się przez ten przytułek i które bezgranicznie ci zaufały? Bo chyba nie miłość do niego? - Do męża i jego zachcianek. - Powiem ci coś. Miłość ma swoją cenę, a jest ona cierpka i krwawa. Zaraz się o tym przekonasz. - Lekkim jak piórko ruchem odgarnęła kosmyk włosów za ucho przerażonej kobiety, obrysowując paznokciem jej zaczerwienione policzki i kąciki ust. - Nie został nikt kto może ci pomóc. Twój mąż nie żyje. Żyją jednak dzieci. I przeżyją i dostaną nową opiekę, nowe ciepło i troskę, bo dzieci są przyszłością. Żeby się to jednak dopełniło, musisz za nie zapłacić, bo nie ma nic za darmo. Odczaruję cię, a ty nie wstaniesz z podłogi i wyjawisz mi wszystko co ukrywał twój mąż. Kto nałożył zabezpieczenia w piwnicach. Ilu ludzi przewinęło się przez te piwnice i dokąd zostali odesłani. Kto jeszcze brał udział w spisku. Skąd braliście pieniądze na pomoc przestępcom. - Przechyliła głowę, zmrużyła oczy i uśmiechnęła się blado. - Umówmy się: jedna informacja za jedno żywe dziecko. Jeśli mnie zadowoli, oczywiście. Jeśli będą niepotrzebne albo będzie ich za mało, by uratować wszystkie dzieci, przyprowadzę je tutaj jedno za drugim i będę musiała je zabić. - Patrzyła w oczy kobiety z nieodpartą intensywnością, chcąc wzbudzić w niej świadomość, że nie żartuje. Może naprawdę nie żartowała. Sama nie wiedziała już, do czego była zdolna. Choć wcześniej zgodziła się z Primrose, rosnące podniecenie władzą odbierało jej skrupuły. Miała tylko nadzieję, że lady się nie wtrąci; nawet gdyby do niczego nie doszło, nie mogły dać kobiecie wierzyć, że by się zawahały. - Boli mnie to bardziej niż ciebie. Nie zmuszaj mnie do tego - dodała miękko, prawie z żalem, choć był on okryty obłudą, o której świadczyła krew wsiąkającą w krawędzie spódnicy. - Już pora. Nie zawiedź ich. Liczą na ciebie przecież, to tylko dzieci.
Ścisnęła różdżkę w palcach i ściągnęła z kobiety unieruchomienie. Oczekiwała w milczeniu, znacząco uderzając obcasem pantofla o podłogę. Czas uciekał.
Ale nie mogła zostać dłużej ani podziwiać spektaklu żałości, ani zatrzymać jeszcze na moment wzrok na Drew, który zawsze wydawał jej się najbardziej fascynujący i pociągający wtedy, gdy był wściekły. Chyba, że był wściekły na nią. A może nawet wtedy.
- I niejeden gorzko tego pożałuje - odparła bez zawahania do Primrose już na parterze, opuszczając duszne odmęty piwnic i oddychając pełniejszą piersią. Aromat krwi nie miał prawa tu sięgać, ale i tak zdawał się osiąść w powietrzu, na ich włosach i połach szat, podążając za nimi niczym ponury zwiastun nadchodzącego cierpienia.
Nie spotkały na schodach żadnych dzieci, żadnych dorosłych; przytułek wstrzymał oddech i zamarł bez ruchu, oczekując na ich kolejny krok. Kara musiała zostać wymierzona, choć koniec końców zgadzała się z Primrose, że nie powinna ona dotyczyć dzieci. Te dało się zrehabilitować, sprowadzić na lepszą drogę, nawet jeśli ich przyszłość malowała się smętnie, bo były sierotami i biedakami. Ktoś musiał zapełnić najniższe szczeble społeczne, pracować na wykształconych, zdolnych i silnych. Spotka ich łaska, ale nie dotknie ona swoim złotym palcem pani Tremblay, co do tego nie miała większych wątpliwości.
Wysłuchała słów towarzyszki w milczeniu, a potem bez komentarza ani prób pomocy czekała aż zbierze siły, by rzucić zaklęcie. Pojedynki wyczerpywały, zwłaszcza w tak spaczonych miejscach jak tamta piwnica, nie winiła jej ani nie zamierzała rzucać na wiatr bezcelowych przytyków.
Zmarszczyła lekko nos w wyrazie pogardy, gdy przedstawiła im się znana już uzdrowicielka. Elvira nie czuła najmniejszej sympatii do swoich sióstr w karierze, które odznaczały się patetyczną misją niesienia pomocy bez względu na wszystko. Marnowały zasoby i litość na tych, którzy sami się jej wyrzekli swoimi głupimi decyzjami. Niech szlag weźmie przysięgi uzdrowicielskie; sama była zbyt uzdolniona, by ofiarować moc i dłonie zdrajcom.
Skinęła głową, gdy Primrose powierzyła jej zadanie przesłuchania kobiety. Łechtało to jej ego i przyjemnie rozpalało ambicję. Fakt, że miała teraz tę kreaturę całą dla siebie sprawiał, że przestawała żałować nieobecności na spektaklu w piwnicach.
Zbliżyła się do Tremblay i przykucnęła obok niej, podwijając ponad kostki spódnicę poszarzałą i wilgotną po walce, w niektórych miejscach przesiąkłą drobnymi szkarłatnymi plamami, które mogły być wyłącznie krwią. Luźne kosmyki wymykające się z ciasnego warkocza, bordowa obwódka pod niedokładnie otartym nosem i blask w pozornie niewzruszonych oczach powinny dać do zrozumienia, że żonie naczelnika nie przyjdzie rozmawiać z kimś łagodnym - mimo całej dziewczęcej aparycji.
- No i na co ci to było, powiedz? Ukrywanie zbrodni - wyszeptała, dłońmi badając ciało spetryfikowanej kobiety w poszukiwaniu różdżki. Nie była delikatna, szarpała za kieszenie i wciskała palce między żebra. Dopiero, gdy upewniła się, że nie ma żadnej broni ani ochrony, ciągnęła dalej. - Zrobiłaś to ze współczucia? Ze wstydu? Co było dość silne, by narazić na śmierć i demoralizację dziesiątki dzieci, które przewinęły się przez ten przytułek i które bezgranicznie ci zaufały? Bo chyba nie miłość do niego? - Do męża i jego zachcianek. - Powiem ci coś. Miłość ma swoją cenę, a jest ona cierpka i krwawa. Zaraz się o tym przekonasz. - Lekkim jak piórko ruchem odgarnęła kosmyk włosów za ucho przerażonej kobiety, obrysowując paznokciem jej zaczerwienione policzki i kąciki ust. - Nie został nikt kto może ci pomóc. Twój mąż nie żyje. Żyją jednak dzieci. I przeżyją i dostaną nową opiekę, nowe ciepło i troskę, bo dzieci są przyszłością. Żeby się to jednak dopełniło, musisz za nie zapłacić, bo nie ma nic za darmo. Odczaruję cię, a ty nie wstaniesz z podłogi i wyjawisz mi wszystko co ukrywał twój mąż. Kto nałożył zabezpieczenia w piwnicach. Ilu ludzi przewinęło się przez te piwnice i dokąd zostali odesłani. Kto jeszcze brał udział w spisku. Skąd braliście pieniądze na pomoc przestępcom. - Przechyliła głowę, zmrużyła oczy i uśmiechnęła się blado. - Umówmy się: jedna informacja za jedno żywe dziecko. Jeśli mnie zadowoli, oczywiście. Jeśli będą niepotrzebne albo będzie ich za mało, by uratować wszystkie dzieci, przyprowadzę je tutaj jedno za drugim i będę musiała je zabić. - Patrzyła w oczy kobiety z nieodpartą intensywnością, chcąc wzbudzić w niej świadomość, że nie żartuje. Może naprawdę nie żartowała. Sama nie wiedziała już, do czego była zdolna. Choć wcześniej zgodziła się z Primrose, rosnące podniecenie władzą odbierało jej skrupuły. Miała tylko nadzieję, że lady się nie wtrąci; nawet gdyby do niczego nie doszło, nie mogły dać kobiecie wierzyć, że by się zawahały. - Boli mnie to bardziej niż ciebie. Nie zmuszaj mnie do tego - dodała miękko, prawie z żalem, choć był on okryty obłudą, o której świadczyła krew wsiąkającą w krawędzie spódnicy. - Już pora. Nie zawiedź ich. Liczą na ciebie przecież, to tylko dzieci.
Ścisnęła różdżkę w palcach i ściągnęła z kobiety unieruchomienie. Oczekiwała w milczeniu, znacząco uderzając obcasem pantofla o podłogę. Czas uciekał.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Przez dłuższą chwilę naprawdę zastanawiała się, czy nie przystać na nieme zaproszenie Macnaira i nie pociągnąć z piersiówki rozgrzewającego płynu, na pewno będącego alkoholem a nie ciepłą herbatką. Ciągle było jej zimno, ból mijał, osłabienie rozmywało się, lecz nie czuła się w pełni dobrze; ognista whisky mogłaby dodać jej nieco sił (i animuszu), ale finalnie zrezygnowała z tego sposobu zacieśnienia więzi z Drew. Musiała poradzic sobie bez wspomagaczy, za to przy wydatnym wsparciu bezpardonowego śmierciożercy.
Przyglądała się jego działaniom bez mrugnięcia okiem, przemoc fizyczna nie brzydziła jej, była prosta - prostacka? - i zaskakująco skuteczna, tak samo jak finezyjne groźby, opisywane malowniczym językiem Macnaira. Uśmiechnęła się do siebie lekko, prawie nieświadomie: bardzo lubiła obserwować w akcji innych magów, stanowiło to wyjątkową rozrywkę. I inspirację do ewentualnych kontynuacji przykrych działań. Wymagających nasilenia, mężczyźni owszem, rozpoczęli współpracę, lecz wydukane przez nich słowa nie były satysfakcjonujące. Czarownica podeszła jeszcze bliżej, zachowując jednak bezpieczny dystans, by nie ubrudzić się śliną, krwią i ogólną, ohydną wonią szlamolubów.
- Spotykaliście się tam regularnie? W jakich terminach - w konkretne dni tygodnia lub wieczory faz księżyca? - pytała dalej, chcąc zebrać wszystkie cenne informacje. - Jak się ze sobą porozumiewaliście? Mieliście ustalone hasła bezpieczeństwa lub zawołania? - dodała, zerkając przez ramię na Xaviera; być może on też posiadał w zanadrzu pytania wymagające drobiazgowej odpowiedzi. Carter, McGill, kto jeszcze? - naciskała, sugerując tonem i surowym spojrzeniem, że nie będą czekać w nieskończoność na dalsze rozmowy. - Może zachęć panów do szybszego przemawiania, Drew - zawiesiła znacząco głos, wiedząc, że postać Macnaira oraz ryzyko ponowienia przez niego brutalnych działań może zadziałać zbawiennie na chęć rozwinięcia swych wypowiedzi. Nie mieli przecież całego dnia, a zatrzymani rzezimieszkowie nie należeli też do priorytetów, którym mogliby poświęcić kilkanaście godzin oraz pełnię swych czarnomagicznych umiejętności z zakresu tortur. I tak ofiarowali dużo cennego czasu na starcie w ciasnych korytarzach podziemi.
Przyglądała się jego działaniom bez mrugnięcia okiem, przemoc fizyczna nie brzydziła jej, była prosta - prostacka? - i zaskakująco skuteczna, tak samo jak finezyjne groźby, opisywane malowniczym językiem Macnaira. Uśmiechnęła się do siebie lekko, prawie nieświadomie: bardzo lubiła obserwować w akcji innych magów, stanowiło to wyjątkową rozrywkę. I inspirację do ewentualnych kontynuacji przykrych działań. Wymagających nasilenia, mężczyźni owszem, rozpoczęli współpracę, lecz wydukane przez nich słowa nie były satysfakcjonujące. Czarownica podeszła jeszcze bliżej, zachowując jednak bezpieczny dystans, by nie ubrudzić się śliną, krwią i ogólną, ohydną wonią szlamolubów.
- Spotykaliście się tam regularnie? W jakich terminach - w konkretne dni tygodnia lub wieczory faz księżyca? - pytała dalej, chcąc zebrać wszystkie cenne informacje. - Jak się ze sobą porozumiewaliście? Mieliście ustalone hasła bezpieczeństwa lub zawołania? - dodała, zerkając przez ramię na Xaviera; być może on też posiadał w zanadrzu pytania wymagające drobiazgowej odpowiedzi. Carter, McGill, kto jeszcze? - naciskała, sugerując tonem i surowym spojrzeniem, że nie będą czekać w nieskończoność na dalsze rozmowy. - Może zachęć panów do szybszego przemawiania, Drew - zawiesiła znacząco głos, wiedząc, że postać Macnaira oraz ryzyko ponowienia przez niego brutalnych działań może zadziałać zbawiennie na chęć rozwinięcia swych wypowiedzi. Nie mieli przecież całego dnia, a zatrzymani rzezimieszkowie nie należeli też do priorytetów, którym mogliby poświęcić kilkanaście godzin oraz pełnię swych czarnomagicznych umiejętności z zakresu tortur. I tak ofiarowali dużo cennego czasu na starcie w ciasnych korytarzach podziemi.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Dobrze, zaczął mówić, chociaż nie koniecznie dużo. Zdecydowanie należało ich bardziej zachęcić do współpracy. Nie przewidywał jednak aby zarządca im coś powiedział. Sam fakt, że rzucił się, mimo prawie całkowitego braku możliwości poruszania się, w stronę towarzysza broni, kiedy ten zaczął mówić, sprawił, że Burke zdał sobie sprawę jak dużo wie ten mężczyzna. Nie zamierzał jednak odbierać frajdy Drew, który zdecydowanie dobrze się bawił w tym momencie. W zasadzie sam się o to nie podejrzewał, ale wyciąganie z ludzi informacji w taki sposób, groźbą i bólem, a nie tylko zwykłą rozmową czy łapówką, sprawiał, że czuł coś na wzór zadowolenie...może nawet lekkiego podniecenia? Władza jaką to dawało było pochłaniająca, ale nie odbierał tego jako czegoś złego.
- Farma Owiec nam dużo nie mówi. - pokręcił głową – Musi pan zdecydowanie rozwinąć temat. Potrzebujemy dokładnego adresu oraz nazwisk właścicieli. - odparł spokojnie wracając wzrokiem do przesłuchiwanego Tolana.
Jednocześnie wyciągnął z kieszeni papierośnicę i odpalił jednego papierosa. Zaciągnął się spokojnie i przez chwilę milczał.
- Alice z całą pewnością jest w dobrych rękach. Panna Multon posiada doskonale umiejętności uzdrowicielskie, które potrafi wykorzystać w odpowiedni sposób. - odparł uśmiechając się sugestywnie.
Doskonale wiedział, że posiadając wiedzę Elviry można z całą pewnością zrobić wiele dobrego, ale również i wykonać sporo krzywdy. Odpowiednie zaklęcie mogło zdziałać wiele.
- Tego nie wiemy...wszystko zależy od was. Jedna zła odpowiedź, jedno krzywe spojrzenie i dzieci poniosą konsekwencje waszych decyzji. - powiedział po chwili wracając spojrzeniem na Tremblay’a.
Przez chwilę mężczyźni patrzyli na siebie, po czym Xavier wyłapał kątem oka spojrzenie Deirdre.
- Przekażesz nam wszystkie kody, hasła, sposoby w jaki zbieraliście mugoli i zdrajców. - powiedział twardo, ale spokojnie, po czym zaciągnął się papierosem. - Jak również czy aktualnie czeka jakaś grupa na przerzut, a jeśli tak to gdzie i gdzie mieliście ich dokładnie przerzucić? - uniósł lekko brew ku górze.
Jeśli byli w trakcie jakieś akcji musieli o tym wiedzieć. Należało tych wszystkich ludzi złapać i odpowiednio się nimi zając. Im szybciej tym lepiej.
- Farma Owiec nam dużo nie mówi. - pokręcił głową – Musi pan zdecydowanie rozwinąć temat. Potrzebujemy dokładnego adresu oraz nazwisk właścicieli. - odparł spokojnie wracając wzrokiem do przesłuchiwanego Tolana.
Jednocześnie wyciągnął z kieszeni papierośnicę i odpalił jednego papierosa. Zaciągnął się spokojnie i przez chwilę milczał.
- Alice z całą pewnością jest w dobrych rękach. Panna Multon posiada doskonale umiejętności uzdrowicielskie, które potrafi wykorzystać w odpowiedni sposób. - odparł uśmiechając się sugestywnie.
Doskonale wiedział, że posiadając wiedzę Elviry można z całą pewnością zrobić wiele dobrego, ale również i wykonać sporo krzywdy. Odpowiednie zaklęcie mogło zdziałać wiele.
- Tego nie wiemy...wszystko zależy od was. Jedna zła odpowiedź, jedno krzywe spojrzenie i dzieci poniosą konsekwencje waszych decyzji. - powiedział po chwili wracając spojrzeniem na Tremblay’a.
Przez chwilę mężczyźni patrzyli na siebie, po czym Xavier wyłapał kątem oka spojrzenie Deirdre.
- Przekażesz nam wszystkie kody, hasła, sposoby w jaki zbieraliście mugoli i zdrajców. - powiedział twardo, ale spokojnie, po czym zaciągnął się papierosem. - Jak również czy aktualnie czeka jakaś grupa na przerzut, a jeśli tak to gdzie i gdzie mieliście ich dokładnie przerzucić? - uniósł lekko brew ku górze.
Jeśli byli w trakcie jakieś akcji musieli o tym wiedzieć. Należało tych wszystkich ludzi złapać i odpowiednio się nimi zając. Im szybciej tym lepiej.
Xavier Burke
Zawód : artefakciarz, gospodarz Palarni Opium
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
I know what you are doing in the dark, I know what your greatest desires are
OPCM : 10 +2
UROKI : 11 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 18 +2
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Czując na twarzy paskudną krew właściciela przytułku wygiąłem wargi w ironicznym wyrazie, po czym w ostentacyjny sposób przesunąłem dłonią wzdłuż policzka. Patrzyłem mu przy tym głęboko w oczy – bez krzty złości, poirytowania, lecz rozbawienia. -Szczodry i głupi zarazem. Mogłeś zachować ją dla siebie, przyda ci się każda ilość- skończony dureń. Był żałosny. Słysząc, że jego kolega zaczyna sypać wykonałem kilka kroków ku tyłowi, a następnie przechyliłem głowę przyglądając mu się badawczo. Próbowałem wyczuć lub ujrzeć jakiekolwiek dowody przemawiające za tym, że kłamie wszak tylko wprawny aktor robił czynił to bez zająknięcia. Miałem czujne oko i być może to mogło go zgubić. Nie mogłem się powstrzymać przed kolejnym łykiem alkoholu, kiedy to majaczył o miejscu spędu. Zbyt mało, zbyt wolno. Czy ci obrońcy szlam byli aż tak naiwni? Sądzili, że przeciąganie nieuniknionego sprawi, iż ktoś nadejdzie im z pomocą? Nic bardziej mnie nie irytowało jak brak szacunku do czyjegoś czasu, a to właśnie miało teraz miejsce. Skrzyżowałem przedramiona na piersi, po czym przeniosłem znudzone spojrzenie na Deirdre. -Wyrwałbym im języki, bo najwyraźniej nie wiedzą do czego służą- burknąłem wywracając oczami. -Do brzegu, zaraz wszyscy tu pośniemy- dodałem podniesionym tonem, lecz zamiast konkretów dostaliśmy kolejną falę bzdur, tym razem od samego Tremblaya. No niczym chłopak nas nie zaskoczył. -Dzieci zawsze płacą za grzechy swych rodziców czy opiekunów, szkoda że wcześniej o nich nie pomyślałeś- rozłożyłem szeroko ramiona w geście rzekomej bezradności.
Nie zapomniałem o jego czynie, miał zostać deserem, parszywym dżemem truskawkowym. Wymierzyłem w jego kierunku wężowe drewno, zaraz po tym jak ponownie schowałem piersiówkę, po czym wypowiedziałem w myślach krótkie, ale niezwykle precyzyjne crucio. Pragnąłem, aby jego ciało wygięło się w spazmach, a krzyk postanowił na nogi wszystkich w budynku, choć na me uszy będzie niczym wytworna melodia. Wbiłem w niego spojrzenie i uśmiechnąłem się lekko, czułem że towarzysze nie musieli słyszeć inkantacji, ale doskonale wiedzieli co uczyniłem. Jeśli przyjdzie mu umrzeć, a zapewne tak się stanie, to trudno – jeden wciąż pozostawał przy życiu. -Tik-tak cukiereczku, czas minął- skwitowałem z kpiącym uśmiechem.
Nie zapomniałem o jego czynie, miał zostać deserem, parszywym dżemem truskawkowym. Wymierzyłem w jego kierunku wężowe drewno, zaraz po tym jak ponownie schowałem piersiówkę, po czym wypowiedziałem w myślach krótkie, ale niezwykle precyzyjne crucio. Pragnąłem, aby jego ciało wygięło się w spazmach, a krzyk postanowił na nogi wszystkich w budynku, choć na me uszy będzie niczym wytworna melodia. Wbiłem w niego spojrzenie i uśmiechnąłem się lekko, czułem że towarzysze nie musieli słyszeć inkantacji, ale doskonale wiedzieli co uczyniłem. Jeśli przyjdzie mu umrzeć, a zapewne tak się stanie, to trudno – jeden wciąż pozostawał przy życiu. -Tik-tak cukiereczku, czas minął- skwitowałem z kpiącym uśmiechem.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
|Primrose i Elvira
Przychodzi taki moment w życiu kiedy uświadamiasz sobie, że wszystko jest już stracone i nie ma odwrotu. Drzwi zostały szczelnie zamknięte, a droga ucieczki kończy się ślepą ścianą. Nie ma możliwości cofnięcia się i podjęcia innych decyzji życiowych.
W takiej właśnie sytuacji znalazła się Alice Tramblay, która czuła jak paznokieć Elviry Multon dotyka jej zaczerwionej skóry, a przeszywające spojrzenie wraz z zimnym głosem miały być tym co zobaczy jako ostatnie w swoim życiu.
Nadzieja była w osobie lady Burke, która zdawała się mieć w sobie najwięcej miłosierdzia i ludzkich odruchów, ale jej postawa świadczyła o tym, że stała na granicy; jeden fałszywy ruch i nie kiwnie nawet palcem aby uchronić życie żony zarządcy przytułku.
Kobieta złapała gwałtownie powietrze kiedy paraliż minął, a ból uderzył w jej ciało ze zdwojoną siłą. Łzy napłynęły do oczu napędzane nie tylko cierpieniem fizycznym ale również strachem i obawą, która przejmowała całe jestestwo czarownicy. Nie zerwała się na równe nogi wiedząc, że tylko przebywanie na podłodze dawało jej czas na zastanowienie się, ale czas upływał. Zdawało się jej, że słyszy tykanie zegara, który odlicza czas do jej śmierci.
-Zabezpieczenia odkryliśmy przypadkiem jakiś czas temu. – Zaczęła mówić kobieta zerkając co jakiś czas w stronę lady Burke i medyczki, z którą ta rozmawiała. Mówiły cicho i nie dało się dosłyszeć dokładnie jakie informacje tamta przekazuje. –Mąż wraz z dwójką ludzi uruchomił zabezpieczenia, choć mówił, że nie zrobili wszystkiego, ale na tyle by chronić uciekających ludzi. – Łzy potoczyły się po policzku kobiety, nie ocierała ich rękawem ani dłonią pozwalając aby się toczyły w dół i znaczyły podłogę. –Nie znam wszystkich nazwisk! Naprawdę! Wiem o Tolanie, o McGillu, o Carterze. Mąż nie mówił mi wszystkiego, nie chciał abym była aż tak zaangażowana. Dzieciom nic się nie działo. Były tu bezpieczne! – Głos Alice drżał i gdy mówiła głośniej wchodził na wyższe rejestry. –Nie mieliśmy pieniędzy od nikogo… każdy co miał to poświęcał swoje środki. – Kaszlnęła, gdyż nadal odczuwała efekt tortur jakimi potraktowała ją Śmierciożerczyni. Uniosła wzrok na Elvirę. –Nikt nie zasługuje na śmierć, tylko dlatego, że urodził się jako mugol albo półczarodziej. Każde życie jest cenne.
Uzdrowicielka rozmawiająca z Primrose na chwilę zniknęła by powrócić z teczkami i dokumentami, a to sprawiło, że Alice jęknęła przeciągle. Nagle do niej dotarło, że właśnie przegrała i nic już jej nie uratuje. Nie miała powodów aby nie wierzyć w to, że jej mąż nie żyje. Słyszała co się działo w piwnicach, a właśnie teraz, w tym momencie do jej uszu doszedł męski, przytłumiony krzyk, który niósł się spod podłogi. Oni tam cierpieli, umierali. Jej koniec teraz chyba właśnie nadszedł. Zdradziła przyjaciół, ale na pewno już ktoś wie co się tutaj dzieje. Uciekną, zdołają się ukryć.
-Nie wierzę, że jest pani złą osobą. Podjęła tylko złe decyzje, ale wszystko można jeszcze zmienić. Sprawić, że ta wojna się skończy. – Nie wiedziała, że odwołuje się do osoby, która nie przyszła rozmawiać o wartościach. –Pani siłę można przekuć ku czynieniu dobra, zakończenia wojny.
Primrose przeglądała dokumentację, którą dostarczyła jej uzdrowicielka. Spis dzieci, każdego z osobna, wraz z danymi o pochodzeniu, jeżeli oczywiście do takich informacji dotarli. Kobieta poszła od razu na współpracę; choć Primrose nadal nie wiedziała co z nią zrobić. Na razie nakazała jej nie opuszczać przytułku i służyć wszelką pomocą oraz radą Rycerzom Walpurgii i przedstawicielom Ministerstwa Magii. Podeszła bliżej do Elviry oraz pani Tremblay, która właśnie odwoływała się do sumienia panny Multon.
-Będę czekać na zewnątrz. – Oznajmiła lady Burke posyłając ostatnie spojrzenie leżącej kobiecie. W szarym spojrzeniu nie było ani krzty nadziei. Wyrok został już dawno podpisany. Drzwi za szlachcianką zamknęły się cicho, a gdy stanęła w pustym i cichym korytarzu złapała głębszy oddech. W budynku śmierdziało śmiercią i strachem. Lista pracowników, którzy już opuścili przytułek była listą tych, za którymi popędzą ogary.
|Drew, Dei i Xavier
Widok trójki czarodziejów, krwi oraz ciał towarzyszy miał być tym, który wiedzieli po raz ostatni. Nawet jeżeli się łudzili, że choć na chwilę ujrzą coś innego to wszelka nadzieja została rozbita niczym cenna porcelana w drobny pył i mak.
Pytania padały niczym ostrzał, a jemu ciężko było mówić kiedy płuca bolały, kiedy każde drganie mięśni prawie odbierały widoczność i jasność umysłu.
-Farma Owiec mieści się niedaleko stąd. Na północ główną drogą… – Mówił dalej Tolan chociaż głos mu słabł, a przerwy między zdaniami się wydłużały. –Nie było nas wielu. Carter i McGill, ja, Tremblay, a Frickera i Bodge’a posłaliście już do piachu… – Z tymi słowami splunął krwistą flegmą pod własne kolana. Uniósł spojrzenie na Deirdre i uśmiechnął się krzywo, wręcz prowokująco. Nie obawiał się jej, nie teraz kiedy śmierć wyciągała po niego swoją kościstą dłoń. –Spotykaliśmy się jak była potrzeba, stąd nas tak łatwo wyłapaliście. Myślę, że kolejni nie popełnią tego samego błędu i będą hasła bezpieczeństwa. – Teraz spojrzał na Xaviera, widząc, że ten jest wyżej urodzony. Jego postawa, spojrzenie i ruchy świadczyły o pochodzeniu. –Jest nas więcej, działamy niezależnie od siebie. Nie wyłapiecie nas wszystkich, a na nasze miejsce przyjdą kolejni. Czy czeka grupa? Raczej już nie tutaj. – Wizja rychłej śmierci sprawiła, że rzucił na szalę swoje życie i kpił bawiąc się tym co mu pozostało. Wydał paru ziomków, ale co z tego? I tak ich nie lubił bo byli idealistami, którzy myśleli że zbawią świat. Tolan nie liczył się już z nikim, a tym bardziej z samym sobą.
-Ty gnido…- wysyczał Trambley patrząc na towarzysza niczym na robaka, którego chętnie by zgniótł czubkiem buta jakby miał możliwość. Więcej nic nie mógł powiedzieć bo całe jego ciało przeszył ból, który wyrwał z jego piersi rozdzierający krzyk. Zwinął się w pół kiedy uczucie rozrywania ciała na strzępy przeszło od nóg aż po głowę. Oczy praktycznie wyszły z orbit, a paznokcie zaciśniętej dłoni przebiły miękką skórę barwiąc ją na czerwono. Wrzask odbił się od ścian piwnic wibrując w uszach reszty, która przebywała wraz z nim. Po chwili z ust potoczyła się piana, z piersi wydobyło się rzężenie umierającego człowieka. Tremblay padł na ziemię z bólem wciąż wymalowanym na kredowobiałej twarzy, a Drew dostrzegł jak z jego spojrzenia uchodzi życie.
-Kurwa… – wyszeptał Tolan kiedy zarządca umarł tuż obok niego. Zrozumiał, że został sam, a jak źle pójdzie to na górze właśnie rozpoczyna się rzeź niewiniątek. Jedna z kobiet wyglądała na taką, która nie zawaha się utopić we krwi całego przytułku. –Ja tylko przychodziłem i zabierałem grupę. Mieliśmy przerzuty do Kornwalii albo uciekali statkami z Anglii. Zależy co się udało załatwić, ale to już inni robili. Przychodziłem do wyznaczonego punktu, osoby odbierano i tyle było mojej roboty. Nie interesowało mnie kto to załatwiał. Tak jest bezpieczniej.- Zdradzał dalej system działania przerzutu ludzi, ale wydawało się, że mówił prawdę.
|Primrose
Lady Burke stała na środku korytarza spodziewając się, że usłyszy kolejne krzyki i wrzaski. Nie mogła tego powstrzymać choć gdyby mogła wytoczyć sąd i postępowanie jej sumienie nie krwawiłoby tak mocno. Chciała tłumaczyć sobie, że tak działa wojna, że kiedyś to się zmieni, ale okrucieństwo i poczucie władzy było zbyt uzależniające. Przymknęła oczy zaciskając dłonie na teczkach pełnych dokumentów o przebywających w przytułku. Dostrzegła tam parę dzieci, których pochodzenie nie było pewne i jasne. Jeżeli będą mieć szczęście to przeżyją, a tą możliwość Primrose chciała im dać. Dzieci należało kształtować i wskazać im właściwą drogę, a w przyszłości być może uda im się osiągnąć miarę bezpieczne życie. Za zamkniętymi licznie drzwiami siedzieli mieszkańcy, ale nie miała zamiaru do nich wchodzić. Należało wysłać list do Ramseya i poinformować go o tym co się wydarzyło. Przekazać wszelkie szczegóły i zaproponować kolejne rozwiązania by taka sytuacja nie miała miejsca. Przenieść część dzieci do innych miejsc, wyłapać pracowników, którzy uciekli, wprowadzić nowego zarządcę nim ktoś równie pomysłowy co Trambley przejmie to miejsce.
Sięgnęła ku okryciu wierzchniemu, które nałożyła na swoje ramiona, obejrzała się przez ramię lustrując korytarz szarozielonym spojrzeniem i ostatecznie opuściła budynek wciągając w płuca jeszcze chłodne powietrze, które niosło ze sobą lekkie tchnienie wiosny.
Przychodzi taki moment w życiu kiedy uświadamiasz sobie, że wszystko jest już stracone i nie ma odwrotu. Drzwi zostały szczelnie zamknięte, a droga ucieczki kończy się ślepą ścianą. Nie ma możliwości cofnięcia się i podjęcia innych decyzji życiowych.
W takiej właśnie sytuacji znalazła się Alice Tramblay, która czuła jak paznokieć Elviry Multon dotyka jej zaczerwionej skóry, a przeszywające spojrzenie wraz z zimnym głosem miały być tym co zobaczy jako ostatnie w swoim życiu.
Nadzieja była w osobie lady Burke, która zdawała się mieć w sobie najwięcej miłosierdzia i ludzkich odruchów, ale jej postawa świadczyła o tym, że stała na granicy; jeden fałszywy ruch i nie kiwnie nawet palcem aby uchronić życie żony zarządcy przytułku.
Kobieta złapała gwałtownie powietrze kiedy paraliż minął, a ból uderzył w jej ciało ze zdwojoną siłą. Łzy napłynęły do oczu napędzane nie tylko cierpieniem fizycznym ale również strachem i obawą, która przejmowała całe jestestwo czarownicy. Nie zerwała się na równe nogi wiedząc, że tylko przebywanie na podłodze dawało jej czas na zastanowienie się, ale czas upływał. Zdawało się jej, że słyszy tykanie zegara, który odlicza czas do jej śmierci.
-Zabezpieczenia odkryliśmy przypadkiem jakiś czas temu. – Zaczęła mówić kobieta zerkając co jakiś czas w stronę lady Burke i medyczki, z którą ta rozmawiała. Mówiły cicho i nie dało się dosłyszeć dokładnie jakie informacje tamta przekazuje. –Mąż wraz z dwójką ludzi uruchomił zabezpieczenia, choć mówił, że nie zrobili wszystkiego, ale na tyle by chronić uciekających ludzi. – Łzy potoczyły się po policzku kobiety, nie ocierała ich rękawem ani dłonią pozwalając aby się toczyły w dół i znaczyły podłogę. –Nie znam wszystkich nazwisk! Naprawdę! Wiem o Tolanie, o McGillu, o Carterze. Mąż nie mówił mi wszystkiego, nie chciał abym była aż tak zaangażowana. Dzieciom nic się nie działo. Były tu bezpieczne! – Głos Alice drżał i gdy mówiła głośniej wchodził na wyższe rejestry. –Nie mieliśmy pieniędzy od nikogo… każdy co miał to poświęcał swoje środki. – Kaszlnęła, gdyż nadal odczuwała efekt tortur jakimi potraktowała ją Śmierciożerczyni. Uniosła wzrok na Elvirę. –Nikt nie zasługuje na śmierć, tylko dlatego, że urodził się jako mugol albo półczarodziej. Każde życie jest cenne.
Uzdrowicielka rozmawiająca z Primrose na chwilę zniknęła by powrócić z teczkami i dokumentami, a to sprawiło, że Alice jęknęła przeciągle. Nagle do niej dotarło, że właśnie przegrała i nic już jej nie uratuje. Nie miała powodów aby nie wierzyć w to, że jej mąż nie żyje. Słyszała co się działo w piwnicach, a właśnie teraz, w tym momencie do jej uszu doszedł męski, przytłumiony krzyk, który niósł się spod podłogi. Oni tam cierpieli, umierali. Jej koniec teraz chyba właśnie nadszedł. Zdradziła przyjaciół, ale na pewno już ktoś wie co się tutaj dzieje. Uciekną, zdołają się ukryć.
-Nie wierzę, że jest pani złą osobą. Podjęła tylko złe decyzje, ale wszystko można jeszcze zmienić. Sprawić, że ta wojna się skończy. – Nie wiedziała, że odwołuje się do osoby, która nie przyszła rozmawiać o wartościach. –Pani siłę można przekuć ku czynieniu dobra, zakończenia wojny.
Primrose przeglądała dokumentację, którą dostarczyła jej uzdrowicielka. Spis dzieci, każdego z osobna, wraz z danymi o pochodzeniu, jeżeli oczywiście do takich informacji dotarli. Kobieta poszła od razu na współpracę; choć Primrose nadal nie wiedziała co z nią zrobić. Na razie nakazała jej nie opuszczać przytułku i służyć wszelką pomocą oraz radą Rycerzom Walpurgii i przedstawicielom Ministerstwa Magii. Podeszła bliżej do Elviry oraz pani Tremblay, która właśnie odwoływała się do sumienia panny Multon.
-Będę czekać na zewnątrz. – Oznajmiła lady Burke posyłając ostatnie spojrzenie leżącej kobiecie. W szarym spojrzeniu nie było ani krzty nadziei. Wyrok został już dawno podpisany. Drzwi za szlachcianką zamknęły się cicho, a gdy stanęła w pustym i cichym korytarzu złapała głębszy oddech. W budynku śmierdziało śmiercią i strachem. Lista pracowników, którzy już opuścili przytułek była listą tych, za którymi popędzą ogary.
|Drew, Dei i Xavier
Widok trójki czarodziejów, krwi oraz ciał towarzyszy miał być tym, który wiedzieli po raz ostatni. Nawet jeżeli się łudzili, że choć na chwilę ujrzą coś innego to wszelka nadzieja została rozbita niczym cenna porcelana w drobny pył i mak.
Pytania padały niczym ostrzał, a jemu ciężko było mówić kiedy płuca bolały, kiedy każde drganie mięśni prawie odbierały widoczność i jasność umysłu.
-Farma Owiec mieści się niedaleko stąd. Na północ główną drogą… – Mówił dalej Tolan chociaż głos mu słabł, a przerwy między zdaniami się wydłużały. –Nie było nas wielu. Carter i McGill, ja, Tremblay, a Frickera i Bodge’a posłaliście już do piachu… – Z tymi słowami splunął krwistą flegmą pod własne kolana. Uniósł spojrzenie na Deirdre i uśmiechnął się krzywo, wręcz prowokująco. Nie obawiał się jej, nie teraz kiedy śmierć wyciągała po niego swoją kościstą dłoń. –Spotykaliśmy się jak była potrzeba, stąd nas tak łatwo wyłapaliście. Myślę, że kolejni nie popełnią tego samego błędu i będą hasła bezpieczeństwa. – Teraz spojrzał na Xaviera, widząc, że ten jest wyżej urodzony. Jego postawa, spojrzenie i ruchy świadczyły o pochodzeniu. –Jest nas więcej, działamy niezależnie od siebie. Nie wyłapiecie nas wszystkich, a na nasze miejsce przyjdą kolejni. Czy czeka grupa? Raczej już nie tutaj. – Wizja rychłej śmierci sprawiła, że rzucił na szalę swoje życie i kpił bawiąc się tym co mu pozostało. Wydał paru ziomków, ale co z tego? I tak ich nie lubił bo byli idealistami, którzy myśleli że zbawią świat. Tolan nie liczył się już z nikim, a tym bardziej z samym sobą.
-Ty gnido…- wysyczał Trambley patrząc na towarzysza niczym na robaka, którego chętnie by zgniótł czubkiem buta jakby miał możliwość. Więcej nic nie mógł powiedzieć bo całe jego ciało przeszył ból, który wyrwał z jego piersi rozdzierający krzyk. Zwinął się w pół kiedy uczucie rozrywania ciała na strzępy przeszło od nóg aż po głowę. Oczy praktycznie wyszły z orbit, a paznokcie zaciśniętej dłoni przebiły miękką skórę barwiąc ją na czerwono. Wrzask odbił się od ścian piwnic wibrując w uszach reszty, która przebywała wraz z nim. Po chwili z ust potoczyła się piana, z piersi wydobyło się rzężenie umierającego człowieka. Tremblay padł na ziemię z bólem wciąż wymalowanym na kredowobiałej twarzy, a Drew dostrzegł jak z jego spojrzenia uchodzi życie.
-Kurwa… – wyszeptał Tolan kiedy zarządca umarł tuż obok niego. Zrozumiał, że został sam, a jak źle pójdzie to na górze właśnie rozpoczyna się rzeź niewiniątek. Jedna z kobiet wyglądała na taką, która nie zawaha się utopić we krwi całego przytułku. –Ja tylko przychodziłem i zabierałem grupę. Mieliśmy przerzuty do Kornwalii albo uciekali statkami z Anglii. Zależy co się udało załatwić, ale to już inni robili. Przychodziłem do wyznaczonego punktu, osoby odbierano i tyle było mojej roboty. Nie interesowało mnie kto to załatwiał. Tak jest bezpieczniej.- Zdradzał dalej system działania przerzutu ludzi, ale wydawało się, że mówił prawdę.
|Primrose
Lady Burke stała na środku korytarza spodziewając się, że usłyszy kolejne krzyki i wrzaski. Nie mogła tego powstrzymać choć gdyby mogła wytoczyć sąd i postępowanie jej sumienie nie krwawiłoby tak mocno. Chciała tłumaczyć sobie, że tak działa wojna, że kiedyś to się zmieni, ale okrucieństwo i poczucie władzy było zbyt uzależniające. Przymknęła oczy zaciskając dłonie na teczkach pełnych dokumentów o przebywających w przytułku. Dostrzegła tam parę dzieci, których pochodzenie nie było pewne i jasne. Jeżeli będą mieć szczęście to przeżyją, a tą możliwość Primrose chciała im dać. Dzieci należało kształtować i wskazać im właściwą drogę, a w przyszłości być może uda im się osiągnąć miarę bezpieczne życie. Za zamkniętymi licznie drzwiami siedzieli mieszkańcy, ale nie miała zamiaru do nich wchodzić. Należało wysłać list do Ramseya i poinformować go o tym co się wydarzyło. Przekazać wszelkie szczegóły i zaproponować kolejne rozwiązania by taka sytuacja nie miała miejsca. Przenieść część dzieci do innych miejsc, wyłapać pracowników, którzy uciekli, wprowadzić nowego zarządcę nim ktoś równie pomysłowy co Trambley przejmie to miejsce.
Sięgnęła ku okryciu wierzchniemu, które nałożyła na swoje ramiona, obejrzała się przez ramię lustrując korytarz szarozielonym spojrzeniem i ostatecznie opuściła budynek wciągając w płuca jeszcze chłodne powietrze, które niosło ze sobą lekkie tchnienie wiosny.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Kim stała się na przestrzeni ostatnich miesięcy? Czy zmiana w istocie mogła być tak gwałtowna, czy może od zawsze nosiła w sobie pierwiastek okrucieństwa, intymny i wytresowany, zmuszający do otaczania się przez całe życie cierpiącymi ludźmi? Nie miała na to żadnej odpowiedzi, w którymś momencie musiała też przestać się tym przejmować, raz i definitywnie, bo okazywane skrupuły odepchnęłyby ją zbyt daleko poza przemarsz zwycięstwa. Nikomu nie mogła dać okazji do tego, by kpili sobie z jej kobiecości, z miękkości, którą podobno w sobie miała, ale nigdy jakoś nie potrafiła okazywać, wiecznie tak samo spięta, szorstka i zimna niczym porośnięty bluszczem posąg. Była im równa, była od nich lepsza. Nigdy więcej przebłysk emocji i drapanie w gardle nie wpłyną na jej decyzje, którymi winien kierować sam pragmatyzm.
Tak to sobie wyobrażała, przyglądając się Alice Tremblay. Kobieta wiła się na podłodze jak paskudna larwa na moment przed przybiciem do gabloty; na Elvirze nie robiły wrażenia ani jej łzy ani czarna rozpacz ani co tam jeszcze mogła czuć co pozostawało poza zasięgiem wyobrażenia pozbawionej współczucia uzdrowicielki. Przykucnięta obok, uderzała leciutko krańcem różdżki o własne kolano, nie zamierzając długo czekać aż przesłuchiwana się pozbiera. Krzyki z piwnic dobiegły ich ponownie, czasu nie zostało wiele. Widziała jak Tremblay wodzi wzrokiem za Primrose, ale nie odwróciła się przez ramię, by posłać przyjaciółce ostrzegawcze spojrzenie. Burke tego nie potrzebowała, a jeśli by nawet - mogła wyjść. Dotarły do etapu, w którym wycofanie się nie było możliwe. Dla Elviry nie było takie już od dawna, a Primrose wkrótce pójdzie ich śladem.
- Kobieto, czy wy naprawdę... czy myślisz, że uwierzę, że zdecydowaliście się aktywować przypadkiem odkryty rytuał? - spytała cicho, z wyrzutem, prawie zaskoczona. Co też ta kobieta wygadywała? Gdyby dała jej wiarę, musiałaby przyznać Tremblayowi więcej odwagi i umiejętności niż było to dla niej wygodne, niemniej jednak... niemniej jednak mogła to być prawda, choć niezwykle niezadowalająca. - Nie były, Alice - ucięła oschlej, gdy histeryczka zaczęła zapewniać ją o bezpieczeństwie dzieci. - Nie były i nie są. Słyszysz i widzisz co się dzieje. Winę za to ponosicie wy, ty i twój mąż. - Oni jedynie spełniali swoje szlachetne posłannictwo. Lubiła czasem mówić sobie, że torturowanie nie sprawia jej przyjemności, choć wiedziała, że jest przeciwnie. Że każda zbrodnia ma w sobie coś równie uzależniającego co Zielona Wróżka.
Westchnęła i zmrużyła powieki, z ledwością powstrzymując się przed wywróceniem oczami. To było... rozczarowujące. Nie wydusiła z kobiety niczego więcej ponad to co dało się wydedukować i wyciągnąć od jej męża. Choć w jakiejś części musiała się tego spodziewać, liczyła, że marny proch, jakim wkrótce stanie się Alice Tremblay, jeszcze im się na coś przyda.
Za plecami Elviry rozległo się skrzypnięcie zamykanych drzwi, ale cała jej uwaga skupiła się na ofierze i podnoszonych przez nią postulatach. Do czego ona próbowała się odwoływać? Do Elviry sumienia? Uniosła nieco kącik ust, z umyślną ironią, którą kobieta, nawet udręczona, powinna prędko wyłapać.
- Kto dał ci prawo mówić, że moje decyzje są złe? - widząc, że kobieta otwiera usta, szybko kontynuowała, choć najchętniej kazałaby jej stulić pysk. Gdyby jeszcze mówiła w ten sposób. Gdyby zapach krwi i szum w uszach jej nie otumaniły. - Nikt nie zaczyna wojny dla samej wojny ani nie podejmuje decyzji dlatego, że uważa, że są złe. Mówił ci to ktoś kiedyś? Ja też walczę o lepsze jutro dla przyszłych pokoleń. O świat, w którym nikt nie będzie się musiał ukrywać. W którym magia rozkwitnie. Śmiem nawet twierdzić, że moja pozycja jest trudniejsza. Wy walczycie przecież o status quo - Wzruszyła ramionami, powoli zbierając się na nogi, które zdążyły już ścierpnąć od kucania.
Nie była przekonana co do dalszej decyzji, dopóki po dwóch próbach nie unieruchomiła czarownicy ponownie, tym razem przy pomocy czarnej magii. Słowo "mortis" z inkantacji zaklęcia tłukło jej się boleśnie po głowie, aż musiała przyłożyć palce do skroni. Spociła się, było jej gorąco pod wielowarstwową szatą, ale gdy tylko spojrzała na Alice z góry, spłynęła na nią również chłodna i bezwzględna determinacja. Obiecała coś i musiała dotrzymać słowa. Nie dla Alice Tremblay, która nie dożyje, by opowiadać przyjaciołom o blondwłosym koszmarze z krawędzią sukienki utaplanym krwią. Dla siebie samej, dla swojej dumy, dla tożsamości.
- Zawiodłaś mnie, Alice. Miałam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Głupio z mojej strony; przecież wy potraficie tylko zawodzić.
Z impetem otworzyła drzwi i wypadła na korytarz, głucha na okrzyki i zawodzenia. Nie wiedziała, gdzie dokładnie kieruje kroki, niewiele dostrzegała, a dziewczynkę wyciągnęła za kołnierz z pierwszej sypialni, jaką miała na drodze.
- Będziesz rozmawiać z opiekunką. Nie szarp się. - Wepchnęła dziecko do gabinetu, w którym sparaliżowana kobieta dławiła się łzami, kołysała jak niemowlę i zapewniała, że nie wie nic więcej. Zabawne, że nie próbowała już odwoływać się do dobra w sercu Elviry. Sprawiło jej to satysfakcję, jak zawsze, gdy zdołała udowodnić komuś, że się myli. Ale nawet ta satysfakcja nie mogła zagłuszyć szumu krwi w uszach, drżenia kolan i tętnienia na wysokości tchawicy. Piekła ją skóra na policzkach i wiedziała, że jest zaczerwieniona, ale nie pozwoliła twarzy nawet drgnąć, gdy przez krótkie sekundy mierzyły się z Tremblay spojrzeniami.
Zdrajczyni była taka przerażona. Tak rozkosznie bezradna. I głupia, głupia, głupia.
W gabinecie naczelnika trzymano nóż do kopert. Potem nie będzie tego pamiętać, ale musiał znajdować się na wierzchu, skoro w pewnym momencie znalazł się w jej dłoni; prawej, bo lewą zaciskała przecież na ustach dziewczynki, która nie darła się już, ale gryzła, pluła i śliniła się. Krzyczała też Alice Tremblay póki ścięta część ostrza nie weszła w miękką krtań dziecka, najpierw lekko, potem z trudem. Pierwszy charkliwy bulgot posłał ogromną ilość krwi na eleganckie buty, ale potem Elvira zmieniła kąt w stronę tętnicy wspólnej. Szybko umrze. Nie będzie się dusić.
- Dlaczego? - wydusiła żona naczelnika, zbyt słaba, by wydobyć z siebie wiele więcej niż szept.
Świat zamazywał się przed oczami Elviry, krew spływała po rękach, po nogach. Dlaczego? Chciała się zemścić? Udowodnić, że nie żartuje? Że może zrobić co tylko zechce nawet, kiedy nie zostało już nic więcej do powiedzenia?
- Dobrze wiesz. To twoja wina! - Teraz ona podniosła głos, odwracając się, szukając Primrose, której nie było.
Włosy opadły Elvirze na czoło, ale nie śmiała ich odgarnąć dłońmi lepkimi od krwi. Nóż wypadł jej z ręki, ciało też. Pierwszy raz spojrzała na to dziecko, nie zrobiła tego wszak w korytarzu ani potem. Nie powinna zrobić tego też teraz. Ziejąca szpara w gardle wciąż tryskała z resztkami pulsu, ale w oczach zgasło już światło, co nie znaczy, że ich nie rozpoznała. Kapitanie, zgubił pan cylinder.
Do diabła z tym dzieckiem. Do diabła z nią. Do diabła z nim i z całym przytułkiem.
- Plumosa - szepnęła, wskazując różdżką zrezygnowany wrak pozostały po Alice Tremblay, drewno jednak drżało i wyślizgiwało się z mokrej ręki, nie mogła się skupić. - Plumosa! - podniosła głos do pisku, który nawet w jej uszach zabrzmiał skrzekliwie.
Dobranoc, Alice.
Zanim wyszła przed budynek mogło minąć pięć minut, a równie dobrze mogło minąć dwadzieścia. Nie spieszyło jej się, wiedziała, że będzie czekać na resztę, że nie odejdzie dopóki nie dostanie na to pozwolenia. Po drodze zaklęciem czyszczącym ściągnęła większość krwi, która obficie przesiąknęła jej buty i spódnicę; choć pozornie były one już czyste, odnosiła wrażenie, że wciąż czuje gorący ciężar. Ciało Tremblay zostawiła tam, gdzie umarła. Nie były to pierwsze zwłoki tego dnia, więc ktoś inny, ktoś odpowiedzialny, pewnie je wyniesie. Nie zostawiła jednak zwłok dziecka; tylko plamy posoki dość duże, by spulchniły deski. Wymowne.
Stała na świeżym powietrzu, pozwalając, by wiatr rozwiał włosy z jej spoconego czoła, napełnił płuca czymś nowym, lepszym. W palcach obracała drewnianą figurkę królika. Transfiguracja zwłok trwała dłużej niż żywego człowieka, ale i tak nie potrwa dalej jak trzy, maksymalnie cztery godziny. Nie wiedziała jeszcze co zrobi, czy wrzuci figurkę do Avon czy zakopie, czy porzuci przy drodze. Nie chciała tylko by ktoś ją znalazł tam, na górze. Bo przecież... przecież nie powinni. Nie musieli.
Schowała figurkę do kieszeni płaszcza i zakołysała się na piętach, zupełnie nie jak dama, na którą próbowała się robić. Opadła z sił, ale miała jeszcze w sobie wystarczająco wiele adrenaliny, by podsumować dzień z resztą, podzielić się wiadomościami i wrócić do domu.
Wystarczająco wiele.
/zt
Tak to sobie wyobrażała, przyglądając się Alice Tremblay. Kobieta wiła się na podłodze jak paskudna larwa na moment przed przybiciem do gabloty; na Elvirze nie robiły wrażenia ani jej łzy ani czarna rozpacz ani co tam jeszcze mogła czuć co pozostawało poza zasięgiem wyobrażenia pozbawionej współczucia uzdrowicielki. Przykucnięta obok, uderzała leciutko krańcem różdżki o własne kolano, nie zamierzając długo czekać aż przesłuchiwana się pozbiera. Krzyki z piwnic dobiegły ich ponownie, czasu nie zostało wiele. Widziała jak Tremblay wodzi wzrokiem za Primrose, ale nie odwróciła się przez ramię, by posłać przyjaciółce ostrzegawcze spojrzenie. Burke tego nie potrzebowała, a jeśli by nawet - mogła wyjść. Dotarły do etapu, w którym wycofanie się nie było możliwe. Dla Elviry nie było takie już od dawna, a Primrose wkrótce pójdzie ich śladem.
- Kobieto, czy wy naprawdę... czy myślisz, że uwierzę, że zdecydowaliście się aktywować przypadkiem odkryty rytuał? - spytała cicho, z wyrzutem, prawie zaskoczona. Co też ta kobieta wygadywała? Gdyby dała jej wiarę, musiałaby przyznać Tremblayowi więcej odwagi i umiejętności niż było to dla niej wygodne, niemniej jednak... niemniej jednak mogła to być prawda, choć niezwykle niezadowalająca. - Nie były, Alice - ucięła oschlej, gdy histeryczka zaczęła zapewniać ją o bezpieczeństwie dzieci. - Nie były i nie są. Słyszysz i widzisz co się dzieje. Winę za to ponosicie wy, ty i twój mąż. - Oni jedynie spełniali swoje szlachetne posłannictwo. Lubiła czasem mówić sobie, że torturowanie nie sprawia jej przyjemności, choć wiedziała, że jest przeciwnie. Że każda zbrodnia ma w sobie coś równie uzależniającego co Zielona Wróżka.
Westchnęła i zmrużyła powieki, z ledwością powstrzymując się przed wywróceniem oczami. To było... rozczarowujące. Nie wydusiła z kobiety niczego więcej ponad to co dało się wydedukować i wyciągnąć od jej męża. Choć w jakiejś części musiała się tego spodziewać, liczyła, że marny proch, jakim wkrótce stanie się Alice Tremblay, jeszcze im się na coś przyda.
Za plecami Elviry rozległo się skrzypnięcie zamykanych drzwi, ale cała jej uwaga skupiła się na ofierze i podnoszonych przez nią postulatach. Do czego ona próbowała się odwoływać? Do Elviry sumienia? Uniosła nieco kącik ust, z umyślną ironią, którą kobieta, nawet udręczona, powinna prędko wyłapać.
- Kto dał ci prawo mówić, że moje decyzje są złe? - widząc, że kobieta otwiera usta, szybko kontynuowała, choć najchętniej kazałaby jej stulić pysk. Gdyby jeszcze mówiła w ten sposób. Gdyby zapach krwi i szum w uszach jej nie otumaniły. - Nikt nie zaczyna wojny dla samej wojny ani nie podejmuje decyzji dlatego, że uważa, że są złe. Mówił ci to ktoś kiedyś? Ja też walczę o lepsze jutro dla przyszłych pokoleń. O świat, w którym nikt nie będzie się musiał ukrywać. W którym magia rozkwitnie. Śmiem nawet twierdzić, że moja pozycja jest trudniejsza. Wy walczycie przecież o status quo - Wzruszyła ramionami, powoli zbierając się na nogi, które zdążyły już ścierpnąć od kucania.
Nie była przekonana co do dalszej decyzji, dopóki po dwóch próbach nie unieruchomiła czarownicy ponownie, tym razem przy pomocy czarnej magii. Słowo "mortis" z inkantacji zaklęcia tłukło jej się boleśnie po głowie, aż musiała przyłożyć palce do skroni. Spociła się, było jej gorąco pod wielowarstwową szatą, ale gdy tylko spojrzała na Alice z góry, spłynęła na nią również chłodna i bezwzględna determinacja. Obiecała coś i musiała dotrzymać słowa. Nie dla Alice Tremblay, która nie dożyje, by opowiadać przyjaciołom o blondwłosym koszmarze z krawędzią sukienki utaplanym krwią. Dla siebie samej, dla swojej dumy, dla tożsamości.
- Zawiodłaś mnie, Alice. Miałam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Głupio z mojej strony; przecież wy potraficie tylko zawodzić.
Z impetem otworzyła drzwi i wypadła na korytarz, głucha na okrzyki i zawodzenia. Nie wiedziała, gdzie dokładnie kieruje kroki, niewiele dostrzegała, a dziewczynkę wyciągnęła za kołnierz z pierwszej sypialni, jaką miała na drodze.
- Będziesz rozmawiać z opiekunką. Nie szarp się. - Wepchnęła dziecko do gabinetu, w którym sparaliżowana kobieta dławiła się łzami, kołysała jak niemowlę i zapewniała, że nie wie nic więcej. Zabawne, że nie próbowała już odwoływać się do dobra w sercu Elviry. Sprawiło jej to satysfakcję, jak zawsze, gdy zdołała udowodnić komuś, że się myli. Ale nawet ta satysfakcja nie mogła zagłuszyć szumu krwi w uszach, drżenia kolan i tętnienia na wysokości tchawicy. Piekła ją skóra na policzkach i wiedziała, że jest zaczerwieniona, ale nie pozwoliła twarzy nawet drgnąć, gdy przez krótkie sekundy mierzyły się z Tremblay spojrzeniami.
Zdrajczyni była taka przerażona. Tak rozkosznie bezradna. I głupia, głupia, głupia.
W gabinecie naczelnika trzymano nóż do kopert. Potem nie będzie tego pamiętać, ale musiał znajdować się na wierzchu, skoro w pewnym momencie znalazł się w jej dłoni; prawej, bo lewą zaciskała przecież na ustach dziewczynki, która nie darła się już, ale gryzła, pluła i śliniła się. Krzyczała też Alice Tremblay póki ścięta część ostrza nie weszła w miękką krtań dziecka, najpierw lekko, potem z trudem. Pierwszy charkliwy bulgot posłał ogromną ilość krwi na eleganckie buty, ale potem Elvira zmieniła kąt w stronę tętnicy wspólnej. Szybko umrze. Nie będzie się dusić.
- Dlaczego? - wydusiła żona naczelnika, zbyt słaba, by wydobyć z siebie wiele więcej niż szept.
Świat zamazywał się przed oczami Elviry, krew spływała po rękach, po nogach. Dlaczego? Chciała się zemścić? Udowodnić, że nie żartuje? Że może zrobić co tylko zechce nawet, kiedy nie zostało już nic więcej do powiedzenia?
- Dobrze wiesz. To twoja wina! - Teraz ona podniosła głos, odwracając się, szukając Primrose, której nie było.
Włosy opadły Elvirze na czoło, ale nie śmiała ich odgarnąć dłońmi lepkimi od krwi. Nóż wypadł jej z ręki, ciało też. Pierwszy raz spojrzała na to dziecko, nie zrobiła tego wszak w korytarzu ani potem. Nie powinna zrobić tego też teraz. Ziejąca szpara w gardle wciąż tryskała z resztkami pulsu, ale w oczach zgasło już światło, co nie znaczy, że ich nie rozpoznała. Kapitanie, zgubił pan cylinder.
Do diabła z tym dzieckiem. Do diabła z nią. Do diabła z nim i z całym przytułkiem.
- Plumosa - szepnęła, wskazując różdżką zrezygnowany wrak pozostały po Alice Tremblay, drewno jednak drżało i wyślizgiwało się z mokrej ręki, nie mogła się skupić. - Plumosa! - podniosła głos do pisku, który nawet w jej uszach zabrzmiał skrzekliwie.
Dobranoc, Alice.
Zanim wyszła przed budynek mogło minąć pięć minut, a równie dobrze mogło minąć dwadzieścia. Nie spieszyło jej się, wiedziała, że będzie czekać na resztę, że nie odejdzie dopóki nie dostanie na to pozwolenia. Po drodze zaklęciem czyszczącym ściągnęła większość krwi, która obficie przesiąknęła jej buty i spódnicę; choć pozornie były one już czyste, odnosiła wrażenie, że wciąż czuje gorący ciężar. Ciało Tremblay zostawiła tam, gdzie umarła. Nie były to pierwsze zwłoki tego dnia, więc ktoś inny, ktoś odpowiedzialny, pewnie je wyniesie. Nie zostawiła jednak zwłok dziecka; tylko plamy posoki dość duże, by spulchniły deski. Wymowne.
Stała na świeżym powietrzu, pozwalając, by wiatr rozwiał włosy z jej spoconego czoła, napełnił płuca czymś nowym, lepszym. W palcach obracała drewnianą figurkę królika. Transfiguracja zwłok trwała dłużej niż żywego człowieka, ale i tak nie potrwa dalej jak trzy, maksymalnie cztery godziny. Nie wiedziała jeszcze co zrobi, czy wrzuci figurkę do Avon czy zakopie, czy porzuci przy drodze. Nie chciała tylko by ktoś ją znalazł tam, na górze. Bo przecież... przecież nie powinni. Nie musieli.
Schowała figurkę do kieszeni płaszcza i zakołysała się na piętach, zupełnie nie jak dama, na którą próbowała się robić. Opadła z sił, ale miała jeszcze w sobie wystarczająco wiele adrenaliny, by podsumować dzień z resztą, podzielić się wiadomościami i wrócić do domu.
Wystarczająco wiele.
/zt
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Słuchając zeznać pojmanego przeciwnika, na spokojnie notował to sobie w swoim notatniku. Nie chciał dopuścić do sytuacji kiedy jakaś informacja umknęłaby jego pamięci. Szczycił się swoją pamięcią, ale jak to mówią, przezorny zawsze ubezpieczony.
Zanotował na spokojnie nazwiska innych kolaborantów oraz lokalizację Owczej Farmy. To były bardzo przydatne informację, Xavier był przekonany, że uda im się z nich zrobić użytek.
- Myślę, że po tym co się tutaj dzisiaj wydarzyło, nie powinien pan nas nie doceniać. - odparł spokojnie lekko kiwając głową, słysząc jak Tolan twierdzi, że ich wszystkich nie wyłapią – Patrząc na pana oddanie sprawie śmiem twierdzić, że wasi towarzysze nie mają jej wcale więcej. - dodał uśmiechając się uprzejmie, aczkolwiek jadowicie zarazem.
Na moment przeniósł spojrzenie na zarządce, który kilka chwil pozwijał się z bólu pod wpływem zaklęcia torturującego rzuconego przez Drew. Cierpienie Tremblaya nie robiło na nim wrażenia. Dostał dokładnie to na co zasłużył. Zdrada nie była tolerowana, nie ważne w jakiej wierze się jej dopuszczano, a zdrada czystej krwi było tą najgorszą z możliwych. Widząc jak, były już, zarządca wydaje z siebie ostatnie tchnienie uśmiechnął się lekko pod nosem, po czym westchnął i na nowo skupił swoją uwagę na, jeszcze żyjącym, Tolanie.
Wysłuchał znów jego słów, po czym lekko pokręcił głową z rozczarowaniem wymalowanym na twarzy.
- Skoro tak, to nie wydaje mi się aby był pan nam jeszcze potrzebny. Jednakowoż dziękujemy za współprace. - odparł spokojnie chowając notatnik do kieszeni, a papierosa rzucając na posadzkę.
Ilość krwi na niej zebranej sprawiła, że nie musiał nawet przydeptywać niedopałka nogą, żar zgasł od razu po kontakcie z ziemią.
- Pozostawiam więźnia do państwa dyspozycji. Nie upatruje w nim już żadnego pożytku w moim mniemaniu. - odparł zwracając się do swoich towarzyszy, po czym spojrzał jeszcze krótko na Deirdre i Drew i skierował się do wyjścia.
Nawet nie zwrócił uwagi na zaduch i smród jakie panowały w piwnicy, dotarło to do niego dopiero kiedy wspiął się schodami na górę. W przytułku powietrze, chociaż nadal stęchłe i wilgotne, z całą pewnością było o wiele czystsze. Wziął na spokojnie oddech, po czym rozejrzał się po korytarzu. Nie zauważył nikogo, zastanawiał się jak idzie Prim i pannie Multon, jednak wiedział, że kuzynka z pewnością poinformuje go o swoich postępach. Strzepnął niewidzialny pyłek z poły płaszcza, po czym skierował się do wyjścia. Jego praca tutaj na dziś została zakończona i musiał się przyznać sam przed sobą, że był z niej zadowolony.
zt <3
Zanotował na spokojnie nazwiska innych kolaborantów oraz lokalizację Owczej Farmy. To były bardzo przydatne informację, Xavier był przekonany, że uda im się z nich zrobić użytek.
- Myślę, że po tym co się tutaj dzisiaj wydarzyło, nie powinien pan nas nie doceniać. - odparł spokojnie lekko kiwając głową, słysząc jak Tolan twierdzi, że ich wszystkich nie wyłapią – Patrząc na pana oddanie sprawie śmiem twierdzić, że wasi towarzysze nie mają jej wcale więcej. - dodał uśmiechając się uprzejmie, aczkolwiek jadowicie zarazem.
Na moment przeniósł spojrzenie na zarządce, który kilka chwil pozwijał się z bólu pod wpływem zaklęcia torturującego rzuconego przez Drew. Cierpienie Tremblaya nie robiło na nim wrażenia. Dostał dokładnie to na co zasłużył. Zdrada nie była tolerowana, nie ważne w jakiej wierze się jej dopuszczano, a zdrada czystej krwi było tą najgorszą z możliwych. Widząc jak, były już, zarządca wydaje z siebie ostatnie tchnienie uśmiechnął się lekko pod nosem, po czym westchnął i na nowo skupił swoją uwagę na, jeszcze żyjącym, Tolanie.
Wysłuchał znów jego słów, po czym lekko pokręcił głową z rozczarowaniem wymalowanym na twarzy.
- Skoro tak, to nie wydaje mi się aby był pan nam jeszcze potrzebny. Jednakowoż dziękujemy za współprace. - odparł spokojnie chowając notatnik do kieszeni, a papierosa rzucając na posadzkę.
Ilość krwi na niej zebranej sprawiła, że nie musiał nawet przydeptywać niedopałka nogą, żar zgasł od razu po kontakcie z ziemią.
- Pozostawiam więźnia do państwa dyspozycji. Nie upatruje w nim już żadnego pożytku w moim mniemaniu. - odparł zwracając się do swoich towarzyszy, po czym spojrzał jeszcze krótko na Deirdre i Drew i skierował się do wyjścia.
Nawet nie zwrócił uwagi na zaduch i smród jakie panowały w piwnicy, dotarło to do niego dopiero kiedy wspiął się schodami na górę. W przytułku powietrze, chociaż nadal stęchłe i wilgotne, z całą pewnością było o wiele czystsze. Wziął na spokojnie oddech, po czym rozejrzał się po korytarzu. Nie zauważył nikogo, zastanawiał się jak idzie Prim i pannie Multon, jednak wiedział, że kuzynka z pewnością poinformuje go o swoich postępach. Strzepnął niewidzialny pyłek z poły płaszcza, po czym skierował się do wyjścia. Jego praca tutaj na dziś została zakończona i musiał się przyznać sam przed sobą, że był z niej zadowolony.
zt <3
Xavier Burke
Zawód : artefakciarz, gospodarz Palarni Opium
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
I know what you are doing in the dark, I know what your greatest desires are
OPCM : 10 +2
UROKI : 11 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 18 +2
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Deirdre przyglądała się współpracującemu mężczyźnie z uwagą, bez mrugnięcia okiem, dalej wyłapując z drżącej wypowiedzi czarodzieja cenne detale, mogące wkrótce przydać się Primrose. I Rycerzom Walpurgii ogółem, bo chociaż ta niewielka organizacja wydawała się mizernie skonstruowana, rozpadając się przy prowizorycznej próbie zniszczenia, to właśnie od takich działań zaczynało się prawdziwe, wielkie zło. Zakon Feniksa też musiał być kiedyś zwykłą grupką szlamolubów, wąskim gronem osób zaangażowanych w szkodliwą sprawę; może gdyby dowiedzieli się o ich istnieniu wcześniej, w zalążku, zdołaliby uciąć hydrze głowę zanim dorobiłaby się odrastających ze szlamu - bo przecież nie z magicznego popiołu feniksa, tak ohydnie zawłaszczonego propagandowo - głów.
Było, minęło, i tak dobro - i słudzy Czarnego Pana - wygrywali: i nie powtórzą już tamtych błędów czy niedociągnięć. Rosną w siłę, także dzięki kolejnym sojusznikom; lady Burke była niezwykle zaangażowana, silna, a dziś pokazała zaskakującą determinację oraz chłodny rozsądek, nietypowy dla chowanej pod kloszem arystokratki. To zapewne geny Burke'ów, posępnych, wycofanych i chłodnych do bólu, Deirdre wierzyła jednak, że oprócz genetycznej wygranej na magicznej loterii prawo głosu miał także hardy charakter Primrose. Dobrze było mieć ją po swojej stronie, choć w innym zakresie działań niż chociażby Drew.
Mericourt uśmiechnęła się lekko, szczerze, słysząc nonszalanckie, ponaglające wypowiedzi kompana. Skuteczne, język zdrajcy się rozwinął, a żadna z wypowiedzianych informacji nie umknęła uwadze śmierciożerczyni, uwieczniona także w notesie Xaviera. Doskonale, dowiedzieli się wystarczająco. Trambley nie był już potrzebny - i szybko został zrównany z ziemią, niemal dosłownie. Nieludzkie, agonalne wycie, odbijające się od ścian piwnic, brzmiało w uszach Deirdre niczym najsłodsza klasyczna melodia. Zakończenie i zarazem uwertura do dalszych działań Burke'ów. Z uznaniem przesunęła wzrokiem po Macnairze, po czym przyjrzała się jeszcze raz Tolanowi. - Faktycznie, wydaje się już zbędny - poparła słowa Xaviera, najchętniej sama zadałaby ostateczny cios, lecz dalej czuła się nieco osłabiona, a cienie run, opasujących jej przedramię, sugerowały, że magia ponownie mogła obrócić się przeciwko niej. - Zajmiesz się nim? - zapytała Drew, znając odpowiedź. - Cieszę się, że uzyskaliście niezbędne informacje - zwróciła się jeszcze do Xaviera, po czym, w ślad za nim, ruszyła w stronę schodów, chcąc opuścić sierociniec. Dalsze obowiązki wzywały. Być może okażą się mniej krwawe.
| Dei zt, dziękuję za rozgrywkę! <3
Było, minęło, i tak dobro - i słudzy Czarnego Pana - wygrywali: i nie powtórzą już tamtych błędów czy niedociągnięć. Rosną w siłę, także dzięki kolejnym sojusznikom; lady Burke była niezwykle zaangażowana, silna, a dziś pokazała zaskakującą determinację oraz chłodny rozsądek, nietypowy dla chowanej pod kloszem arystokratki. To zapewne geny Burke'ów, posępnych, wycofanych i chłodnych do bólu, Deirdre wierzyła jednak, że oprócz genetycznej wygranej na magicznej loterii prawo głosu miał także hardy charakter Primrose. Dobrze było mieć ją po swojej stronie, choć w innym zakresie działań niż chociażby Drew.
Mericourt uśmiechnęła się lekko, szczerze, słysząc nonszalanckie, ponaglające wypowiedzi kompana. Skuteczne, język zdrajcy się rozwinął, a żadna z wypowiedzianych informacji nie umknęła uwadze śmierciożerczyni, uwieczniona także w notesie Xaviera. Doskonale, dowiedzieli się wystarczająco. Trambley nie był już potrzebny - i szybko został zrównany z ziemią, niemal dosłownie. Nieludzkie, agonalne wycie, odbijające się od ścian piwnic, brzmiało w uszach Deirdre niczym najsłodsza klasyczna melodia. Zakończenie i zarazem uwertura do dalszych działań Burke'ów. Z uznaniem przesunęła wzrokiem po Macnairze, po czym przyjrzała się jeszcze raz Tolanowi. - Faktycznie, wydaje się już zbędny - poparła słowa Xaviera, najchętniej sama zadałaby ostateczny cios, lecz dalej czuła się nieco osłabiona, a cienie run, opasujących jej przedramię, sugerowały, że magia ponownie mogła obrócić się przeciwko niej. - Zajmiesz się nim? - zapytała Drew, znając odpowiedź. - Cieszę się, że uzyskaliście niezbędne informacje - zwróciła się jeszcze do Xaviera, po czym, w ślad za nim, ruszyła w stronę schodów, chcąc opuścić sierociniec. Dalsze obowiązki wzywały. Być może okażą się mniej krwawe.
| Dei zt, dziękuję za rozgrywkę! <3
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie wiedziałem czy moją uwagę bardziej zwracały szczegółowe zeznania schwytanego mężczyzny, czy też twarz wyginającego się w spazmach bólu właściciela przytułku. Jego przekrwione oczy, nienaturalnie ułożone kończyny wprawiały mnie w swego rodzaju satysfakcję, pragnienie kontynuacji tortur, które z pewnością wkrótce miały się zakończyć. Nie był w stanie ich przetrwać; osłabiony umysł oraz ciało nie mogły powstrzymać kolejnych fal psychicznych katusz, a więc były to ostatnie chwile jego nędznego życia. Łoże jego śmierci było okrutne, pozbawione bliskich, z widokiem na własnych oprawców, jacy bez cienia zastanowienia wymierzyli sprawiedliwość. Ta wkrótce miała dosięgnąć każdego zdrajcę, każdą szumowinę czującą się bezkarnie.
Opuściłem różdżkę wraz z ostatnim tchnieniem Tremblaya i westchnąłem głośno, nieco teatralnie, po czym przeniosłem spojrzenie na swych towarzyszy. -Myślałem, że dłużej wytrzyma- wzruszyłem ramionami i wycofałem się nieznacznie, aby kątem oka dostrzec cóż tam notował Xavier. Czyżby był równie skrupulatny? -Ja tylko, ja tylko- powtórzyłem po mężczyźnie, a następnie pokręciłem głową z kpiącym uśmiechem. -Każdy to mówi. Coś tam robił, coś pomagał, ale to nie było nic złego, nic przeciw Ministerstwu- rzuciłem wbijając w niego wzrok. Można było czytać z jego mimiki obłudę, podobnie jak strach, którego dowodami były trzęsące się dłonie oraz głos.
-Nie mniej jednak współpraca z tobą była naprawdę ciekawa- oznajmiłem przeczuwając, że nie miał wiele więcej do powiedzenia. Dla przeżycia kilku kolejnych, nędznych dni był gotów sprzedać wszystkich swoich znajomych, być może nawet rodzinę, ale najwyraźniej pokaźna lista właśnie dobiegła końca.
Nie ukrywałem, że pozostawienie mi brudnej roboty nie było tym czego chciałem. Szybkie odejście Burke sprawiło, iż powiodłem za nim spojrzeniem nieco zirytowany, czego nie mogłem powiedzieć o Deirdre, albowiem z pewnością goniły ją pilne sprawy. Z resztą zmuszać kobietę do brudzenia sobie rąk było co najmniej nie na miejscu. Machnąłem na nich ręką, po czym zbliżyłem się do mężczyzny i kucnąłem nieopodal. -Naprawdę masz dzisiaj pecha stary- rzuciłem, jakoby chcąc dodać mu otuchy, co było tylko i wyłącznie fałszem. -Z chęcią bym pogadał, ale też mam kilka spraw do załatwienia- mruknąłem, po czym wyciągnąłem w jego kierunku wężowe drewno i tym samym momencie dźwignąłem się na równe nogi. -Imperio- syknąłem chcąc dokończyć spektakl, lecz zaklęcie chybiło. Nie poddawałem się – wypowiedziałem inkantację ponownie i tym razem bezbłędnie. Promień ugodził jego pierś, a oczy zaszły typową dla tego zaklęcia mgłą. Był pod moją pełną kontrolą. -Pójdziesz grzecznie przeprosić lady Burke i zaraz po tym dasz nogi za pas, aby przypadkiem nikt nie zdążył cię złapać. Znajdziesz nóż oraz najbardziej zaludnione miejsce w Warwick, po czym wykrzyczysz wszystkim o swej zdradzie. Dodasz też, że taki los czeka każdego zdrajcę krwi i podetniesz sobie gardło. Krew ma tryskać, ty natomiast zginąć. Nie poinformujesz o swoich zamiarach nikogo, nikomu też nie uczynisz krzywdy- wyjaśniłem licząc, że instrukcje były jasne oraz przejrzyste.
| cienie..
Opuściłem różdżkę wraz z ostatnim tchnieniem Tremblaya i westchnąłem głośno, nieco teatralnie, po czym przeniosłem spojrzenie na swych towarzyszy. -Myślałem, że dłużej wytrzyma- wzruszyłem ramionami i wycofałem się nieznacznie, aby kątem oka dostrzec cóż tam notował Xavier. Czyżby był równie skrupulatny? -Ja tylko, ja tylko- powtórzyłem po mężczyźnie, a następnie pokręciłem głową z kpiącym uśmiechem. -Każdy to mówi. Coś tam robił, coś pomagał, ale to nie było nic złego, nic przeciw Ministerstwu- rzuciłem wbijając w niego wzrok. Można było czytać z jego mimiki obłudę, podobnie jak strach, którego dowodami były trzęsące się dłonie oraz głos.
-Nie mniej jednak współpraca z tobą była naprawdę ciekawa- oznajmiłem przeczuwając, że nie miał wiele więcej do powiedzenia. Dla przeżycia kilku kolejnych, nędznych dni był gotów sprzedać wszystkich swoich znajomych, być może nawet rodzinę, ale najwyraźniej pokaźna lista właśnie dobiegła końca.
Nie ukrywałem, że pozostawienie mi brudnej roboty nie było tym czego chciałem. Szybkie odejście Burke sprawiło, iż powiodłem za nim spojrzeniem nieco zirytowany, czego nie mogłem powiedzieć o Deirdre, albowiem z pewnością goniły ją pilne sprawy. Z resztą zmuszać kobietę do brudzenia sobie rąk było co najmniej nie na miejscu. Machnąłem na nich ręką, po czym zbliżyłem się do mężczyzny i kucnąłem nieopodal. -Naprawdę masz dzisiaj pecha stary- rzuciłem, jakoby chcąc dodać mu otuchy, co było tylko i wyłącznie fałszem. -Z chęcią bym pogadał, ale też mam kilka spraw do załatwienia- mruknąłem, po czym wyciągnąłem w jego kierunku wężowe drewno i tym samym momencie dźwignąłem się na równe nogi. -Imperio- syknąłem chcąc dokończyć spektakl, lecz zaklęcie chybiło. Nie poddawałem się – wypowiedziałem inkantację ponownie i tym razem bezbłędnie. Promień ugodził jego pierś, a oczy zaszły typową dla tego zaklęcia mgłą. Był pod moją pełną kontrolą. -Pójdziesz grzecznie przeprosić lady Burke i zaraz po tym dasz nogi za pas, aby przypadkiem nikt nie zdążył cię złapać. Znajdziesz nóż oraz najbardziej zaludnione miejsce w Warwick, po czym wykrzyczysz wszystkim o swej zdradzie. Dodasz też, że taki los czeka każdego zdrajcę krwi i podetniesz sobie gardło. Krew ma tryskać, ty natomiast zginąć. Nie poinformujesz o swoich zamiarach nikogo, nikomu też nie uczynisz krzywdy- wyjaśniłem licząc, że instrukcje były jasne oraz przejrzyste.
| cienie..
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
#1 'Cienie' :
--------------------------------
#2 'Cienie' :
#1 'Cienie' :
--------------------------------
#2 'Cienie' :
Kiedy tylko powtórzyłem zaklęcie poczułem silne wibracje rozchodzące się wzdłuż wężowego drewna, lecz było już za późno na jakąkolwiek reakcję. Słyszałem o cieniach, o niewytłumaczalnych zjawiskach, które nawiedzały przypadkowe osoby, odkąd moc kamieni została przeciążona. Czy miałem w tym swój udział? Byłem przekonany, że tak, lecz nie sądziłem, iż sam ponownie stanę się ich ofiarą.
Blask promienia mnie oślepił. Zamrugałem powiekami pragnąć czym prędzej pozbyć się paskudnego uczucia, ale zamiast tego mym oczom ukazały się postacie; mroczne, złowieszcze. Wbijające we mnie swoje puste spojrzenie. Nie wiedziałem czego chciały. Przekazać jakąś informację? Zaatakować? Zawładnąć mym umysłem? Wspomnienie ośmiu odbić w lustrze, na jakich wpływ byłem nie tak dawno podatny sprawiło, że włosy zjeżyły mi się na karku. Nie wyobrażałem sobie przechodzić przez to ponownie, bić się z myślami, atakować własnych sojuszników, gdyż każdy drażliwy temat miał swą granicę, a ja już wtedy ją przekroczyłem. Nim jednak z mych ust wybrzmiało jakiekolwiek pytanie ujrzałem wrony oraz trupi orszak – wiedziałem, iż było to jedynie złudzenie. Gra na mojej wytrzymałości, badanie możliwości psychiki. Oblizałem nerwowo wargę, po czym zacisnąłem dłonie w pięści. Chciałem czym prędzej wyprzeć ten obraz i kiedy tylko to uczyniłem poczułem paskudny ból w okolicach potylicy. Katusze, jakie zaledwie chwilę wcześniej zadałem swemu wrogu. Czy robiły to celowo? Czy cienie, duchy, pieprzone zjawy chciały, abym zmierzył się z poczuciem winy? Mimowolnie chwyciłem się obiema dłońmi za skronie i zacisnąłem powieki pragnąć go pokonać, sprawić, żeby zelżał choć nieznacznie. Miałem wrażenie, że coś rozrywa moją czaszkę od środka, dostaje się wgłęb i rośnie do olbrzymich rozmiarów. Nie było to realne, nie miało żadnego związku z rzeczywistością na co wskazywała mina schwytanego mężczyzny, ale dla mnie było ostrzegawczym sygnałem. Cichym przypomnieniem, że czarna magia zawsze niesie za sobą konsekwencje. Nawet jeśli ofiarą ma być ten, który rzekomo wie o niej naprawdę wiele.
-Rusz się- warknąłem w kierunku więźnia zaraz po tym, jak dałem mu proste instrukcje. Potrzebowałem chwili, aby dojść do siebie. Złapać ostrość wzroku oraz myśli. Czułem, że mary nie odeszły, czułem ich obecność. Czy na długo? Mogłem pytać, ale wiedziałem, że nikt nie udzieli mi trafnej odpowiedzi. Ulotniłem się z przytułku czym prędzej, jakoby w wierze, iż to powstrzyma zjawy przed podążaniem za mną. Na marne.
/zt
Blask promienia mnie oślepił. Zamrugałem powiekami pragnąć czym prędzej pozbyć się paskudnego uczucia, ale zamiast tego mym oczom ukazały się postacie; mroczne, złowieszcze. Wbijające we mnie swoje puste spojrzenie. Nie wiedziałem czego chciały. Przekazać jakąś informację? Zaatakować? Zawładnąć mym umysłem? Wspomnienie ośmiu odbić w lustrze, na jakich wpływ byłem nie tak dawno podatny sprawiło, że włosy zjeżyły mi się na karku. Nie wyobrażałem sobie przechodzić przez to ponownie, bić się z myślami, atakować własnych sojuszników, gdyż każdy drażliwy temat miał swą granicę, a ja już wtedy ją przekroczyłem. Nim jednak z mych ust wybrzmiało jakiekolwiek pytanie ujrzałem wrony oraz trupi orszak – wiedziałem, iż było to jedynie złudzenie. Gra na mojej wytrzymałości, badanie możliwości psychiki. Oblizałem nerwowo wargę, po czym zacisnąłem dłonie w pięści. Chciałem czym prędzej wyprzeć ten obraz i kiedy tylko to uczyniłem poczułem paskudny ból w okolicach potylicy. Katusze, jakie zaledwie chwilę wcześniej zadałem swemu wrogu. Czy robiły to celowo? Czy cienie, duchy, pieprzone zjawy chciały, abym zmierzył się z poczuciem winy? Mimowolnie chwyciłem się obiema dłońmi za skronie i zacisnąłem powieki pragnąć go pokonać, sprawić, żeby zelżał choć nieznacznie. Miałem wrażenie, że coś rozrywa moją czaszkę od środka, dostaje się wgłęb i rośnie do olbrzymich rozmiarów. Nie było to realne, nie miało żadnego związku z rzeczywistością na co wskazywała mina schwytanego mężczyzny, ale dla mnie było ostrzegawczym sygnałem. Cichym przypomnieniem, że czarna magia zawsze niesie za sobą konsekwencje. Nawet jeśli ofiarą ma być ten, który rzekomo wie o niej naprawdę wiele.
-Rusz się- warknąłem w kierunku więźnia zaraz po tym, jak dałem mu proste instrukcje. Potrzebowałem chwili, aby dojść do siebie. Złapać ostrość wzroku oraz myśli. Czułem, że mary nie odeszły, czułem ich obecność. Czy na długo? Mogłem pytać, ale wiedziałem, że nikt nie udzieli mi trafnej odpowiedzi. Ulotniłem się z przytułku czym prędzej, jakoby w wierze, iż to powstrzyma zjawy przed podążaniem za mną. Na marne.
/zt
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Nad Przytułkiem zawisły ciemne chmury, ponura atmosfera zajrzała w każdy kąt, a śmierć sunęła spokojnie przez korytarze zabierając ze sobą kolejne ludzkie żywota. Mały pluszak w kształcie królika leżał bezwładnie na schodach, zaś czarny cylinder majaczył na parapecie przykurzonego okna. Cisza jak makiem zasiał pogłębiała się gdy z piwnic wyszedł ostatni uczestnik wizyty. Ciemne zjawy podążyły za nim, ale ich ślad był obecny w budynku, który zdawał się być przeklęty.
Tolan na sztywnych nogach opuścił przytułek. Przystanął przed lady Burke kłaniając się w jej pas sztywno, po czym odprowadzany jej niezrozumiałym wzrokiem zaczął biec przed siebie, jakby ktoś go gonił. Małe twarze przyklejone do szyb budynku ze smutnym i przerażonym wzrokiem podążało wraz z nim. Krzyki torturowanych wciąż odbijały się echem wśród kamiennych murów, chociaż ponura cisza hulała niczym wiatr.
Wszystko miało się zmienić, nic nie miało być już takie samo.
Jakiś czas później opowiadano o pewnym mężczyźnie, który zjawił się popołudniem w zatłoczonym pubie, kiedy na zewnątrz lało jak z cebra, a pogoda pogarszała się z każdą minutą. Piwo chrzczone wodą każdemu smakowało, a nikt nie śmiał na głos narzekać na swój los. Mężczyzna ten miał pusty wzrok, jakby stracił cały sens swojego życia. Mówiono, że krzyczał o zdradzie czarodziejskiej krwi, że pomagał mugolom oraz buntownikom, skaził swoje imię i nie ma dla niego miejsca na tym świecie. W dłoni błysnęło ostrze, że którym przeciął swoje gardło, a krew trysnęła na boki. Podniósł się wrzask, ale nikt nie ruszył na pomoc. Każdy patrzył jak krew barwi podłogę, jak mężczyzna dławi się i pada na ziemię głucho.
Ciche łkanie, milcząca rezygnacja pożegnały człowieka, który mówił, że nie ma dla zdrajców miejsca na ziemi, a on nim był.
Potem mówiono, że przy przytułku widziano odzianą w czerń postać, która wpatrywała się ponuro w przestrzeń przed siebie, a wiatr targał połami jej płaszcza. Później zniknęła; nikt nie wiedział twarzy.
Ciało mężczyzny wyniesiono i zakopano pod drzewem. Nikt nie zadawał pytań. Nikt nie nawoływał do powstania.
Jedynie w przytułku padło pytanie: “Gdzie jest Kapitan?”
|ZT dla wszystkich
Dziękuję wszystkim za grę i wsparcie III etapu misji Primrose.
Tolan na sztywnych nogach opuścił przytułek. Przystanął przed lady Burke kłaniając się w jej pas sztywno, po czym odprowadzany jej niezrozumiałym wzrokiem zaczął biec przed siebie, jakby ktoś go gonił. Małe twarze przyklejone do szyb budynku ze smutnym i przerażonym wzrokiem podążało wraz z nim. Krzyki torturowanych wciąż odbijały się echem wśród kamiennych murów, chociaż ponura cisza hulała niczym wiatr.
Wszystko miało się zmienić, nic nie miało być już takie samo.
Jakiś czas później opowiadano o pewnym mężczyźnie, który zjawił się popołudniem w zatłoczonym pubie, kiedy na zewnątrz lało jak z cebra, a pogoda pogarszała się z każdą minutą. Piwo chrzczone wodą każdemu smakowało, a nikt nie śmiał na głos narzekać na swój los. Mężczyzna ten miał pusty wzrok, jakby stracił cały sens swojego życia. Mówiono, że krzyczał o zdradzie czarodziejskiej krwi, że pomagał mugolom oraz buntownikom, skaził swoje imię i nie ma dla niego miejsca na tym świecie. W dłoni błysnęło ostrze, że którym przeciął swoje gardło, a krew trysnęła na boki. Podniósł się wrzask, ale nikt nie ruszył na pomoc. Każdy patrzył jak krew barwi podłogę, jak mężczyzna dławi się i pada na ziemię głucho.
Ciche łkanie, milcząca rezygnacja pożegnały człowieka, który mówił, że nie ma dla zdrajców miejsca na ziemi, a on nim był.
Potem mówiono, że przy przytułku widziano odzianą w czerń postać, która wpatrywała się ponuro w przestrzeń przed siebie, a wiatr targał połami jej płaszcza. Później zniknęła; nikt nie wiedział twarzy.
Ciało mężczyzny wyniesiono i zakopano pod drzewem. Nikt nie zadawał pytań. Nikt nie nawoływał do powstania.
Jedynie w przytułku padło pytanie: “Gdzie jest Kapitan?”
|ZT dla wszystkich
Dziękuję wszystkim za grę i wsparcie III etapu misji Primrose.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Przytułek dla ubogich w Coventry
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire