Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Świetlica wiejska
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Świetlica wiejska
Budynek niewątpliwie czasy swej świetności ma za sobą, lecz uparcie stoi dalej dzięki zwartej strukturze, bo wciśnięty został pomiędzy inne budowle w równym szeregu. Jeszcze dwa wieki temu była tu tawerna, ale od czasu śmierci ostatniego właściciela – który nikomu nie pozostawił dzieła życia w spadku – lokalna społeczność czarodziejów po jakimś czasie przekształciła cały parter na świetlicę wiejską do ogólnego użytku. Urządzane są tutaj małe zebrania zatroskanych mieszkańców, czasem ktoś wykorzystuje przestrzeń do uczczenia rodzinnych uroczystości, gdy jednak nie ma szansy pomieścić wszystkich gości w zaciszu swego domostwa. Po tawernie pozostała tylko lada, ciemnobrązowy blat jest porysowany i podziurawiony, a w umieszczonym w kącie pomieszczenia kominek rzadko cieszy się obecnością płomieni. W środku nie ma zbyt wiele, kilka drewnianych ław, w razie potrzeby znoszone są przez mieszkańców stoły i krzesła. Ściany zdobi drewniana boazeria, zamknięte w starych ramkach pozostają mapy najbliższej okolicy i mniej lub bardziej udane portrety zasłużonych mieszkańców, nad drzwiami wejściowymi wisi złoto-czarny herb rodu Abbott.
W rozkapryszonym słońcu pięknej, spokojnej Anglii. Promienie słońca karmią skóry pracowitych ludzi, napawają błogim optymizmem kiełkującym w myśl celebracji życia, szczęścia, godnych plonów. La vie est belle, ptaki ćwierkoczą, nadają rytm słodkim krokom dzieci, sielanka rozpościera się na dziecięcych twarzach, unosi eteryczną przyjemnością odpoczynku zmęczonych, rodzicielskich person. Zieleńsza trawa nadaje akompaniament schronionymi w niej organizmami, wiatr kołysze lśniącymi kosmykami włosów. Obraz zaczął się zamazywać, lekkie zarysowania prezentowanego dzieła rozkładały na czynniki pierwsze jestestwo każdego z przebywających tu żywotów. Upragnione szczęście, spokój, koniec wojny...
Na bogów, kurwa mać, skalanie boskie z tymi sąsiadami.
Co jeden to lepszy, jak tak sobie przeanalizować, to wszyscy byli pokraczni. Spójrzmy na takich Petersonów, co jej brakowało jedynek a jemu oleju w głowie, bo nikt normalny nie planował żniw na dwa tygodnie do przodu - wiadome było, że zawsze może popadać, a taki Green to już dawno rozstawił prasę na zapas. Potem idziemy dalej, w akompaniamencie kpiny widzimy wdowę po Walkerze, tym od kóz, bo podobno go rozjechała dorożka, ale wszyscy wiedzieli, że uciekł z cyganką, co tak naprawdę była podobno Greczynką, w porównaniu z jego przebrzydłą żoną, to i boginią grecką. Potem sobie patrzysz, masz takich dwóch pomyleńców - ten gbur cholerny, co żyje w komitywie tylko z kotem i szmira, która po mężu obrączki nie nosi, a jej dzieci to języka w gębie nie mają i gadają po żabojadowemu. Cały komediodramat, wyobraźmy sobie taką scenkę, że cała balanga poszła o kiełbasę - tak, otóż to. Dzień jak co dzień.
- Jakbym ukradła, byłoby łatwiej, ale to... - No nie zdążyła dokończyć, bo w sumie krzyki były głośniejsze niż start mugolskiej rakiety, nawet tej rosyjskiej, która ponoć była lepsza od amerykańskiej. Różdżki były już niemodne, nadchodził czas kija.
Dzięki Filch, dobry kolega.
Przejęła broń, gotowa do ataku - zwinność ruchów, niebywała precyzja ciosu. Za czterdzieści (prawie trzydzieści) lat mieli robić na jej podstawie postaci do Mortal Combat. Wsłuchajmy się w tę melodię, tiu tiu, ryk pani Grey, tiu tiu. Hazel, prawie jak wybitny drapieżnik, dłonie zacisnęła na gałęzi; naturalne instynkty ewidentnie przejęły władzę nad dominującą półkulą mózgu, czyli tymi resztkami sprawczości. Come on, Hazel, you can do it.
- W trakcie odsiadki za ukradziony pasztet. - Odparła z godnym sarkazmem, nawet niekoniecznie kryjąc to, że irracjonalność tego całego zajścia sięgała coraz głębiej, rozbawiając nawet ponuraka z dna filiżanki. Sił jej brakło podobnie jak Bettie, a tej krzyk rozdarł zniesmaczone już tym powietrze, dzieci chyba trzy razy zdążyły wydorośleć, zanim przeszli do clou całego spotkania, bo oto stała się złotkiem i brakowało jakoś jednej cząsteczki endorfiny, by nie opluła się ze śmiechu. Usta wygięte w półuśmiechu; czy stosują tu średniowieczne metody karania cudzołożnic? Coraz ciekawsze te upodobania seksualne. Ale utkwiła w tym blefie, bowiem pani Bettie Brown zmarszczyła brwi, więc jedna dłoń sięgnęła do ręki Argusa (nie wiem, czy pamiętamy, ale w tej drugiej dalej trzyma kij, który teraz robi za francuskiego buldożka na ramieniu) i pogłaskała mężczyznę łagodnie po plecach. Nie powiedziała nic do podłej baby, zamiast tego spojrzała w lico Filcha, niczym arras prosto z Luwru, a w tej perspektywie zlania jej tyłka, to wyglądał n a p r a w d ę dobrze. Trochę się skwasiła jak jabłko, a jeszcze jej nawet nie pobito, z ust momentalnie w geście desperacji i wybitnego aktorstwa, które trenowała przez dziesięć lat w małżeńskim alkowy, wybuchnęła żałosnym - a nawet żałobnym - jękiem.
- Ależ Argusie, absolutnie, ona wygaduje głupoty. Ja myślę tylko o Tobie, tyle nas łączy, och... błagam, błaaagam! - Wydawało jej się, że słyszy świst koło ucha, jak gdyby śmierć była już blisko, ale to chyba po prostu trauma po tej karkołomnej pogoni za życiem, bowiem usłyszawszy słowa Allison, pani Brown dodała z godną siebie charyzmą, wykwintnym słownictem niebywale elokwentnej osoby.
- Latawica! Za dwóch się bierze! - Bywało, że i za trzech, imprezy w Paryżu nie znają ograniczeń. Amateurs,can fucking suck it. Brwi pani Brown się zmarszczyły, wzięła się pod boki i z obrzydzeniem, jakby jadła pięciodniowego kurczaka w marynacie z octu, popatrzyła na ten obraz niegodności. - Pan ją zostawi, godną sobie znajdzie. Ta córka Clarke'a dobra dziewucha. Zna pan ją?
Zaaferowana, wyczulona w roli życia Hazel momentalnie podłapała aluzję, teraz to sama zmarszczyła brwi i ułożyła usta w grymas głębokiej dezaprobaty.
- A pani co, na starość się swatką chce zostać?
k3 na madame Brown
1. Postanawia zemścić się na Hazel za nazwanie starą.
2. Jest zbyt zaaferowana historią o pannie Clarke, by zauważyła problem.
3. Przypomina sobie, że zostawiła jedzenie na palniku, więc wyklina wszystkich pod niebiosa i idzie do domu, nareszcie.
Na bogów, kurwa mać, skalanie boskie z tymi sąsiadami.
Co jeden to lepszy, jak tak sobie przeanalizować, to wszyscy byli pokraczni. Spójrzmy na takich Petersonów, co jej brakowało jedynek a jemu oleju w głowie, bo nikt normalny nie planował żniw na dwa tygodnie do przodu - wiadome było, że zawsze może popadać, a taki Green to już dawno rozstawił prasę na zapas. Potem idziemy dalej, w akompaniamencie kpiny widzimy wdowę po Walkerze, tym od kóz, bo podobno go rozjechała dorożka, ale wszyscy wiedzieli, że uciekł z cyganką, co tak naprawdę była podobno Greczynką, w porównaniu z jego przebrzydłą żoną, to i boginią grecką. Potem sobie patrzysz, masz takich dwóch pomyleńców - ten gbur cholerny, co żyje w komitywie tylko z kotem i szmira, która po mężu obrączki nie nosi, a jej dzieci to języka w gębie nie mają i gadają po żabojadowemu. Cały komediodramat, wyobraźmy sobie taką scenkę, że cała balanga poszła o kiełbasę - tak, otóż to. Dzień jak co dzień.
- Jakbym ukradła, byłoby łatwiej, ale to... - No nie zdążyła dokończyć, bo w sumie krzyki były głośniejsze niż start mugolskiej rakiety, nawet tej rosyjskiej, która ponoć była lepsza od amerykańskiej. Różdżki były już niemodne, nadchodził czas kija.
Dzięki Filch, dobry kolega.
Przejęła broń, gotowa do ataku - zwinność ruchów, niebywała precyzja ciosu. Za czterdzieści (prawie trzydzieści) lat mieli robić na jej podstawie postaci do Mortal Combat. Wsłuchajmy się w tę melodię, tiu tiu, ryk pani Grey, tiu tiu. Hazel, prawie jak wybitny drapieżnik, dłonie zacisnęła na gałęzi; naturalne instynkty ewidentnie przejęły władzę nad dominującą półkulą mózgu, czyli tymi resztkami sprawczości. Come on, Hazel, you can do it.
- W trakcie odsiadki za ukradziony pasztet. - Odparła z godnym sarkazmem, nawet niekoniecznie kryjąc to, że irracjonalność tego całego zajścia sięgała coraz głębiej, rozbawiając nawet ponuraka z dna filiżanki. Sił jej brakło podobnie jak Bettie, a tej krzyk rozdarł zniesmaczone już tym powietrze, dzieci chyba trzy razy zdążyły wydorośleć, zanim przeszli do clou całego spotkania, bo oto stała się złotkiem i brakowało jakoś jednej cząsteczki endorfiny, by nie opluła się ze śmiechu. Usta wygięte w półuśmiechu; czy stosują tu średniowieczne metody karania cudzołożnic? Coraz ciekawsze te upodobania seksualne. Ale utkwiła w tym blefie, bowiem pani Bettie Brown zmarszczyła brwi, więc jedna dłoń sięgnęła do ręki Argusa (nie wiem, czy pamiętamy, ale w tej drugiej dalej trzyma kij, który teraz robi za francuskiego buldożka na ramieniu) i pogłaskała mężczyznę łagodnie po plecach. Nie powiedziała nic do podłej baby, zamiast tego spojrzała w lico Filcha, niczym arras prosto z Luwru, a w tej perspektywie zlania jej tyłka, to wyglądał n a p r a w d ę dobrze. Trochę się skwasiła jak jabłko, a jeszcze jej nawet nie pobito, z ust momentalnie w geście desperacji i wybitnego aktorstwa, które trenowała przez dziesięć lat w małżeńskim alkowy, wybuchnęła żałosnym - a nawet żałobnym - jękiem.
- Ależ Argusie, absolutnie, ona wygaduje głupoty. Ja myślę tylko o Tobie, tyle nas łączy, och... błagam, błaaagam! - Wydawało jej się, że słyszy świst koło ucha, jak gdyby śmierć była już blisko, ale to chyba po prostu trauma po tej karkołomnej pogoni za życiem, bowiem usłyszawszy słowa Allison, pani Brown dodała z godną siebie charyzmą, wykwintnym słownictem niebywale elokwentnej osoby.
- Latawica! Za dwóch się bierze! - Bywało, że i za trzech, imprezy w Paryżu nie znają ograniczeń. Amateurs,
Zaaferowana, wyczulona w roli życia Hazel momentalnie podłapała aluzję, teraz to sama zmarszczyła brwi i ułożyła usta w grymas głębokiej dezaprobaty.
- A pani co, na starość się swatką chce zostać?
k3 na madame Brown
1. Postanawia zemścić się na Hazel za nazwanie starą.
2. Jest zbyt zaaferowana historią o pannie Clarke, by zauważyła problem.
3. Przypomina sobie, że zostawiła jedzenie na palniku, więc wyklina wszystkich pod niebiosa i idzie do domu, nareszcie.
poetry and anarchism
it’s survival of the fittest, rich against the poor. I’m not the only one who finds it hard to understand I’m not afraid of God, I am afraid of man
Hazel Wilde
Zawód : naukowczyni, botaniczka, głos propagandy podziemnego ministerstwa
Wiek : 32 lata rozczarowań
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowa
widzę wyraźnie
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Hazel Wilde' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
Parodia trwała w najlepsze, a Filch ze zdumieniem obserwował trzy kobiety, niepomiernie ciekaw reakcji każdej z nich - na siebie, na kij, na skandal, na nagłe zwroty akcji. Pomyślałby kto, że parę minut temu życzył sobie przełomów w Dolinie Godryka, bo odnosił wrażenie, że nic się tu nie dzieje. Tak się po prostu trafiało, że przyciągał zamieszanie, czy mógł cokolwiek z tym zrobić? Ależ naturalnie - obserwować właśnie. Wzrokiem podążał od jednej do drugiej, tylko szukając pola do zamętu, którego nie mógł sobie odpuścić. Był po prawdzie zaskoczony postawą Hazel, sądził że od razu odrzuci zaoferowany w żarcie kij, ale skoro postanowiła go wykorzystać - nie zamierzał się przeciwstawiać, na Bettie Grey mogła przydać się specjalistyczna broń, kto wie? Na ten moment postanowił przyjąć ciosy ścierą, występując przed Hazel - sąsiadka okładająca go kawałkiem materiału na początku chyba nie zarejestrowała, że zdążył stanąć jej na drodze, bo kiedy zwrócił jej uwagę, poczerwieniała jeszcze mocniej i cofnęła się o pół kroku, wyraźnie zmieszana sytuacją. Może gdyby nie otwierał gęby ze swoimi komentarzami, miałby szansę zdobyć jej sympatię, ale tak się złożyło, że przypadkiem obraził jej męża. Zawstydzenie na jej twarzy prędko przeszło w oburzenie (też nowość) i gdyby nie sprytna dywersja pod postacią fikcyjnych romantycznych powikłań, pewnie znów zamachnęłaby się na niego szmatą. Nie zdążyła, pochłonięta intrygą, którą właśnie wprowadził, a która zdawała się wymykać spod kontroli - ach, cały urok intryg! Brwi Argusa uniosły się nieznacznie w zaskoczeniu dotykiem, na tyle niespodziewanym, że mężczyzna drgnął lekko, spiąwszy natychmiast mięśnie - odruchowo, nieprzyzwyczajony do podobnych zaskoczeń. Słysząc głos Hazel pozwolił brwiom powędrować jeszcze wyżej, a na usta wprowadził cień cwanego uśmiechu, mrużąc zaraz oczy w niemym pytaniu. Gdyby nie Penelope, zapewne przyglądająca się całej sytuacji z paru metrów, może poszedłby z farsą dalej, nie ograniczając się w słowach i czynach, bo jeśli cokolwiek w życiu uwielbiał, to prowokować - ale czy tego chciał uczyć córkę Camilli, którą wielokrotnie doprowadził na skraj nerwów nieprzystępnym zachowaniem? Zacisnął zęby, między zdaniami odwracając się ku dziecku - o którym zapomniał, pochłonięty sąsiedzkim absurdem. Była trochę skołowana, a trochę rozbawiona, chociaż tyle. Wrócił więc spojrzeniem do Hazel i Bettie Grey, akurat wyzywającej Wilde od latawic, przez co nie zdążył odpowiedzieć swojej świeżo upieczonej kochance. Ona też zdążyła go wyprzedzić, prędko zadając kobiecie pytanie. Ach, ależ kusiło żeby pozwolić im się teraz kłócić! Mimo tego wtrącił się, zanim Bettie zdążyła odpowiedzieć. Wyglądała na wściekłą, mógł dolać oliwy do ognia, ale przecież trzeba sprytnie, co się będzie ograniczał!
- Mówi pani, że córka Clarke'a? Nie znam, ale poznać mogę. Rozważę - kiwnął głową, potencjalnie biorąc tę opcję pod uwagę. Na dwie sekundy, w trakcie których zdołał objąć Hazel w talii i lekko przyciągnąć ku sobie. - A czy córka Clarke'a wyjaśni dzieciom, kim jest latawica, czy sama to pani zrobi? - zapytał w warkliwej dyplomacji, obdarzając kobietę nienawistnie uprzejmym uśmieszkiem, skinąwszy głową ku bawiącym się w tle dzieciom. Ależ oczy zmrużyła, zdeterminowana i wściekła!
- Ja... pan chyba nie... Nie myśl, że się wywiniesz - ostatecznie płomienne słowa skierowała do Hazel, wskazując ją palcem, gdy z dłoni ostrzegawczo zwisała szmatka.
- Och, Bettie - usłyszeli jeszcze westchnienie zza drzewa. Allison najwyraźniej się poddała, przykładając dłoń do czoła w geście pełnym roztargnienia.
- Mówi pani, że córka Clarke'a? Nie znam, ale poznać mogę. Rozważę - kiwnął głową, potencjalnie biorąc tę opcję pod uwagę. Na dwie sekundy, w trakcie których zdołał objąć Hazel w talii i lekko przyciągnąć ku sobie. - A czy córka Clarke'a wyjaśni dzieciom, kim jest latawica, czy sama to pani zrobi? - zapytał w warkliwej dyplomacji, obdarzając kobietę nienawistnie uprzejmym uśmieszkiem, skinąwszy głową ku bawiącym się w tle dzieciom. Ależ oczy zmrużyła, zdeterminowana i wściekła!
- Ja... pan chyba nie... Nie myśl, że się wywiniesz - ostatecznie płomienne słowa skierowała do Hazel, wskazując ją palcem, gdy z dłoni ostrzegawczo zwisała szmatka.
- Och, Bettie - usłyszeli jeszcze westchnienie zza drzewa. Allison najwyraźniej się poddała, przykładając dłoń do czoła w geście pełnym roztargnienia.
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Niewiele więc brakowało, by nie dość, że oberwałaby ścierą, to jeszcze kijem by dała. Urok małych mieścin był taki, że kusiły one niewiarygodnymi przeżyciami u boku niekoniecznie mądrych ludzi, którzy postrzegając społeczność przez swoje mikroskopijne światki domostwo, widzieli wszystko po swojemu. Tym samym widzieli ją, kobietę przyjezdną, z miasta, jako wroga publicznego numer jeden. Bo to ponoć mężowie patrzą, a co ona na siebie założyła, gotować zapewne też nie potrafi. Głupie to było niezmiernie, nielogiczne wprost, ale co mogła więcej poradzić, niż pozwolić im na te gadanie. Dzisiejsza sceneria pokazała dobitnie, że nie było co się kłócić, nie było o co walczyć. Kij w dłoni nie był orężem uniwersalnym, ściera była lepszą alternatywą, ale oba przedmioty przemawiały — mówiąc kolokwialnie — hołotą. Tak oto ona, Hazel Wilde, z domu Summers Boisselier stała się częścią tego wszystkiego, na co niegdyś kręciła nosem.
Kobiety powoli odchodziły w niepamięć, ich głosy zwieńczyła bowiem jedynie krótką reprymendą — nie próbujcie nawet się do mnie zbliżać, babsztyle! — a po tym usłyszała już jedynie dziecięcy śmiech, który trwał długo, dużo dłużej niż zdążyła zarejestrować. Dziecięce włoski zalśniły przed nią, chłopiec oglądający wszystko z oddali podszedł do matki, rzucając jej mieszane słowa francusko-angielskie.
— Maman, cette stupide dame, sąsiadka, la femme de ce monsieur. Raaaawr, o tak wyglądałaś, maman!!! — Podniósł dłonie, udając coś na kształt niedźwiedzia, po czym spojrzawszy ku swojej koleżance, wybuch śmiechem po raz kolejny. Nieświadomy był większości rozmowy, nie wiedział czego dotyczyła, gdy język angielski nie był dla niego tak naturalny jak francuski, którym Hazel do niego mówiła. Obu chłopców wychowywała w języku kraju, w którym żyli, gdyż nie spodziewała się, że przeprowadzka do Anglii nastąpi tak szybko... że w ogóle nastąpi. A jednak nastąpiła, a to spowodowało zgorzknienie, które współdzieliła z Argusem. To właśnie ku mężczyźnie spojrzała, gdy porzuciwszy kij, przytuliła syna do siebie i odetchnęła głębiej.
— Nasz kot ukradł kiełbasę... o to się wszystko zaczęło. — Czy w ogóle mu to tłumaczyła? Nie pamiętała, ale utulenie syna dało krótkie odetchnięcie nerwom, które teraz dobrały się do trzewi. Policzki zatliły się nerwowo czerwienią, na usta spłynął uśmiech a śmiech wybrał moment, by ujrzeć światło dzienne.
— Co powiecie na placki z jabłkami, dzieci? — Rzuciła, w pierwszej kolejności chcąc zdjąć zdziwienie z ramion latorośli, dopiero potem zastanawiając się nad tym, czy przypadkiem Argusowe jestestwo nie miało na to innego planu. No cóż, chyba to nie był jej dzień. — Będę robić na kolację.
| zt Hazia, buziaki!
Kobiety powoli odchodziły w niepamięć, ich głosy zwieńczyła bowiem jedynie krótką reprymendą — nie próbujcie nawet się do mnie zbliżać, babsztyle! — a po tym usłyszała już jedynie dziecięcy śmiech, który trwał długo, dużo dłużej niż zdążyła zarejestrować. Dziecięce włoski zalśniły przed nią, chłopiec oglądający wszystko z oddali podszedł do matki, rzucając jej mieszane słowa francusko-angielskie.
— Maman, cette stupide dame, sąsiadka, la femme de ce monsieur. Raaaawr, o tak wyglądałaś, maman!!! — Podniósł dłonie, udając coś na kształt niedźwiedzia, po czym spojrzawszy ku swojej koleżance, wybuch śmiechem po raz kolejny. Nieświadomy był większości rozmowy, nie wiedział czego dotyczyła, gdy język angielski nie był dla niego tak naturalny jak francuski, którym Hazel do niego mówiła. Obu chłopców wychowywała w języku kraju, w którym żyli, gdyż nie spodziewała się, że przeprowadzka do Anglii nastąpi tak szybko... że w ogóle nastąpi. A jednak nastąpiła, a to spowodowało zgorzknienie, które współdzieliła z Argusem. To właśnie ku mężczyźnie spojrzała, gdy porzuciwszy kij, przytuliła syna do siebie i odetchnęła głębiej.
— Nasz kot ukradł kiełbasę... o to się wszystko zaczęło. — Czy w ogóle mu to tłumaczyła? Nie pamiętała, ale utulenie syna dało krótkie odetchnięcie nerwom, które teraz dobrały się do trzewi. Policzki zatliły się nerwowo czerwienią, na usta spłynął uśmiech a śmiech wybrał moment, by ujrzeć światło dzienne.
— Co powiecie na placki z jabłkami, dzieci? — Rzuciła, w pierwszej kolejności chcąc zdjąć zdziwienie z ramion latorośli, dopiero potem zastanawiając się nad tym, czy przypadkiem Argusowe jestestwo nie miało na to innego planu. No cóż, chyba to nie był jej dzień. — Będę robić na kolację.
| zt Hazia, buziaki!
poetry and anarchism
it’s survival of the fittest, rich against the poor. I’m not the only one who finds it hard to understand I’m not afraid of God, I am afraid of man
Hazel Wilde
Zawód : naukowczyni, botaniczka, głos propagandy podziemnego ministerstwa
Wiek : 32 lata rozczarowań
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowa
widzę wyraźnie
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zaśmiał się cicho, chrypliwie, na podsumowujące zdanie, które padło z ust Hazel w akompaniamencie oburzonych pomruków sąsiadek - a przynajmniej pomruków Bettie Grey, bo Allison podejrzanie zamilkła. Wyglądała, jakby chciała zapaść się pod ziemię jak najszybciej, ale wiernie trwała przy swojej przyjaciółce, najwyraźniej mając w niej swoją obrończynię. Jaki mógł być inny powód? Nie wnikał, zamiast odprowadzać wzrokiem skandalistki skupił spojrzenie na Penelope, która podbiegła do nich wraz z synem Hazel. Argus zerknął przelotnie na znajomego chłopca, rozumiejąc trzy po trzy z jego wypowiedzi, ale jego podopieczna uparcie milczała, o dziwo nie mając nic do powiedzenia. Zmrużył podejrzliwie powieki, przyglądając się jej czujnie, ale nie wyciągnął z oględzin żadnych konkretów, nie mając pojęcia, że przypatrywała się jemu i cioci, próbując zrozumieć, czy w ich znajomości nie zaszły przypadkiem jakieś zmiany. Była mądrą dziewczynką, na pewno zrozumiała z wrzasków trochę więcej, ale jak wiele? Podejście Filcha, choć mogło wydawać się ogromnie odpowiedzialne, gdy zwracał uwagę natrętnej babie, w praktyce pozostało dosyć luźne. Życie, Penny kiedyś musiała nauczyć się, jakimi zasadami rządził się świat, więc dlaczego nie teraz? Miał co prawda nadzieje, że nie zapyta go później, kim jest latawica, ale na wszelki wypadek zanotował, by przygotować sobie na to wyjątkowo ciętą odpowiedź. Jeszcze tego brakowało żeby mu dziecko na łeb wchodziło... jakby do tej pory tego nie robiło.
- Chciał dobrze, wyszło jak zawsze - wtrącił ze zwyczajową burkliwością w wypowiedź o kiełbasie, mając nadzieję, że w tym wszystkim chociaż kot zdołał się najeść. Znając kota, mógł wzgardzić skradzionym skarbem i zostawić go w jakimś kącie, uznawszy, że jednak nie jest godny jego podniebienia.
- Idźcie - zasugerował, kładąc dłoń na ramieniu Penny, chcąc odwrócić ją w stronę Hazel. Mógłby sprytnie załatwić sobie wolne popołudnie, ale czy chciał? Siedzenie w pustej, zdezelowanej Łupince niekoniecznie mu się uśmiechało, poza tym u Hazel było pianino, mógłby niecnie wykorzystać sytuację pod pretekstem umilenia wszystkim czasu swoją grą. Nie grał odkąd zostawił za sobą Hogsmeade, rozdrażnienie z tego powodu sięgało już krytycznych poziomów. - Mamy trochę owoców. Skoczę po nie - jak mamy cię obżerać, to chociaż się dołożymy.
| zt
- Chciał dobrze, wyszło jak zawsze - wtrącił ze zwyczajową burkliwością w wypowiedź o kiełbasie, mając nadzieję, że w tym wszystkim chociaż kot zdołał się najeść. Znając kota, mógł wzgardzić skradzionym skarbem i zostawić go w jakimś kącie, uznawszy, że jednak nie jest godny jego podniebienia.
- Idźcie - zasugerował, kładąc dłoń na ramieniu Penny, chcąc odwrócić ją w stronę Hazel. Mógłby sprytnie załatwić sobie wolne popołudnie, ale czy chciał? Siedzenie w pustej, zdezelowanej Łupince niekoniecznie mu się uśmiechało, poza tym u Hazel było pianino, mógłby niecnie wykorzystać sytuację pod pretekstem umilenia wszystkim czasu swoją grą. Nie grał odkąd zostawił za sobą Hogsmeade, rozdrażnienie z tego powodu sięgało już krytycznych poziomów. - Mamy trochę owoców. Skoczę po nie - jak mamy cię obżerać, to chociaż się dołożymy.
| zt
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Tego dnia w świetlicy wiejskiej aż wrzało. Cierpiąca po deszczu meteorytów Dolina gdzieniegdzie przerodziła się w przerażającą stertę gruzu, niszcząc pamięć o utopijnej wiosce położonej pośród lasów i jezior, na którą nie czyha żadne niebezpieczeństwo. Ludzie stracili dobytki i krewnych, pozostali z niczym: serce Celine łamało się na pół, gdy o tym myślała. Sąsiedzi, których tak lubiła, przeistoczyli się w mary o bladych i stłamszonych zmartwieniem twarzach, ich oczy były puste, a jeśli nie, to odbijała się w nich czysta trwoga. W tych okolicznościach odzywało się w dolinowej społeczności poczucie braterstwa i niesnaski odchodziły w niepamięć; niepotrzebne wcześniej koce czy stare ubrania stały się towarem na wagę złota, udostępniano kąty, w których można było odpocząć, gotowano ciepłe posiłki, by wypełnić czymś ściśnięte przejęciem żołądki. Półwila również brała w tym udział, pomagając tam, gdzie mogła na coś się przydać - bawiła dzieci rodziców, którzy pracowali w pocie czoła, by odgruzować pogorzeliska lub naprawić zniszczone fragmenty budynków, które mimo to utrzymały się w pionie, roznosiła wodę i kompot zmęczonym, zamiatała pył - również gwiezdny. Ten jeden raz starsze mieszkanki Doliny przymykały oko na żywioną do dziewczyny niechęć z racji wilego genu krążącego w jej żyłach; przyjmowały pomoc, bo jej odrzucenie w takim położeniu byłoby głupotą. Celine wiedziała, że mimo to patrzą na nią z ukosa i odnoszą się do niej bardziej szorstko niż do innych dziewcząt, ale próbowała się tym nie przejmować, jak zawsze. Naiwnie wierzyła za to, że jej obecność i wsparcie mogłyby zaskarbić jej ich sympatię, albo przynajmniej akceptację. Zależało jej przecież, by żyć z nimi dobrze, dlatego wykonywała każde polecenie damskiej starszyzny, tego dnia kierując się do świetlicy, gdzie przed południem rozgorzał nowy przydział obowiązków.
Po długich pracach przy odbudowie budynków czarodzieje i mugole zasługiwali na ciepły posiłek, to nie ulegało wątpliwości. Kobiety zebrały się zatem w kuchni, będącej pozostałością po dawnej tawernie; najstarsza z nich rozdzieliła pracę przy przygotowaniu obiadu. Zbiory z pól były tego lata obfite pomimo upałów i prażącej toksyny komety, każdy przyniósł też z domu to, z czym mógł rozstać się na rzecz społeczności. W wiklinowym koszu Celine znalazło się kilka ziemniaków, dwie cebule i połowa bochenka chleba, nieco czerstwawa, ale zjadliwa. Ponadto owinięte w błękitno-żółtą szmatkę znajdowały się jabłka, soczyste, zielone i nęcące, obiecujące kwaskowatość przetykaną słodyczą. Sama z przyjemnością by je zjadła, ale uznała, że innym przydadzą się bardziej, a ona od tego nie zbiednieje.
Matrona Doliny nakazała jej obrać ziemniaki na babkę ziemniaczaną, zarówno te, które przyniosła, jak i porcje dostarczone przez innych mieszkańców. W garnkach bulgotał gulasz, gdzie indziej gotowały się warzywa i piekł się kurczak, dorodna, aczkolwiek dość osamotniona sztuka z czyjegoś podwórka. Gwar rozmów wznosił się do sufitu, jednak półwila przysłuchiwała się im z umiarkowanym zainteresowaniem, lekko pochylona nad koszem, do którego spadały obierki. Srebrne włosy przytrzymywała w ładzie karminowa wstążka, symbol wiążącej ją wiecznością obietnicy; czasem łapała się na tym, że chciałaby przesunąć opuszkami po materiale, jakby to mogło przybliżyć ją do Hectora. Ale to na tu i teraz powinna się skupić, na walce z apogeum zniszczeń, na poprawie nastrojów, której mogła się przysłużyć w kulinarny sposób, będąc częścią czegoś większego od niej. Drgnęła, gdy obok niej pojawiła się złota czupryna; pukle obramowywały twarz, którąś skąd znała. Nożyk na moment zatrzymał się w połowie drogi w dół ziemniaka; czyżby kobieta miała do niej dołączyć? W drugim koszu wciąż znajdowało się sporo nieobranych warzyw, a Celine była pewna, że przewodnicząca koła byłaby gotowa zrzędzić na jej zbyt wolną pracę, nawet gdyby obierała je w tempie uderzeń skrzydeł znikacza.
- Pracujesz w leśnej lecznicy, prawda? - olśniło ją, zwróciła się do nieznajomej ciepło, będąc już pewną, że jeden, dwa lub pięć razy minęła ją na korytarzu kliniki, którą odwiedzała przy okazji problemów z mięśniami albo drobnych dolegliwości. - One mnożą się w oczach, uważaj - stwierdziła żartobliwie, wskazując na oczekujące uwagi warzywa. Za ich plecami któraś z sąsiadek snuła kolejny rozdział historii: tym razem o córce kobiety z sąsiedniej wioski, która zamiast świni, kupiła na targu kołkogonka. Przez chwilę można było mieć wrażenie, że to zwykły towarzyski spęd, ale z tyłu głowy cały czas majaczyła jej myśl o tym, że niektórzy mieszkańcy nie mieli dokąd wrócić ani co jeść, gdyby nie pomoc innych, co zalewało ją poruszoną goryczą.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
You can tell me what you see
I will choose what I believe
I will choose what I believe
Każdy ciepły promień słońca na piegowatym policzku, każdy krótki chichot wyrwany z gardła dziecka na spędzie w wiejskiej świetlicy, szorstkość bandaża w dłoni, gdy owijała go wokół kostki innej niemagicznej kobiety - nawet ciężki i duszący zapach pozostałości upadłych meteorytów. Kerstin chłonęła świat całą sobą ilekroć wstawała różowym świtem, żeby uwijać się przy odbudowie Doliny Godryka. Ostatnie tygodnie nie nosiły już znamion depresyjnej mętności i trwania w pełnym lęku zawieszeniu. Na jakiś czas zdołała nawet zapomnieć o czarnych, rozlewających się w polu widzenia cieniach. Rzucanie się w wir pracy działało na nią wcześniej, ale tym razem miało zupełnie inny charakter - teraz pomagała poskładać do kupy świat, co do którego była pewna, że przyjdzie im pożegnać się z nim na zawsze. Deszcz ognia, pożary i tsunami na wybrzeżu Wyemouth miały stać się wspomnieniem, które będzie dręczyć ją nawet późną starością - jeżeli w ogóle jej dożyje - ale wciąż, były tylko wspomnieniem. Chociaż była tamtego dnia gotowa umierać, ściskając za dłonie swoich przyjaciół i tę rodzinę, która się nawinęła, wszyscy trwali dalej, jak najtrwalsze, najgrubsze drzewa w wiekowych puszczach. Jeżeli nie złamał ich koniec świata to co jeszcze mogło? Co mogło ich złamać, skoro świeży chleb pachniał teraz Kerstin po stokroć piękniej, ptaki śpiewały tak jakby koniec miał nigdy nie nadejść, a chociaż Dolina spłynęła stratą, żałobą i ubóstwem, wciąż istnieli ludzie, którym mogła pomóc i którzy pomagali jej? Zmarłych pochowano na prawdziwym cmentarzu, budynki można było odbudować, mogli odnowić plony. Och, jeszcze miesiąc temu nie miałaby ani szczypty tego optymizmu, jeszcze miesiąc temu zawinęłaby się w pierzynę i udawała, że to się nie dzieje, ale koniec świata musiał wpłynąć także i na nią - i skoro nie mógł wgnieść jej w ziemię, bo i tak dotykała już palcami dna, to czuła, że dodał jej sił.
A najwięcej szczęścia przynosiło jej patrzenie na dzieci, spędzanie z nimi czasu; przestała nawet przejmować się tym jak głęboką tęsknotę nosi w sercu za własnym potomstwem. Dzieci były największą emanacją niewinności i czystości życia jaką ten smutny, zniszczony kraj mógł z siebie jeszcze wykrzesać. Nie spędzała z nimi jednak tyle czasu ile by chciała.
Najwięcej zdziałać mogła w lecznicy, więc to tam spędzała prawie każdą godzinę dnia, a w niedługim czasie zobaczyła więcej oparzeń, ran ciętych, tłuczonych i miażdżonych niż chyba przez całe zawieszenie broni - ale nie roniła już łez, była skupiona i tak odważna jak zwykła być w Londynie, a dodatkową pracę w zarządzonych przerwach chętnie poświęcała na pomoc przy czysto kobiecych zajęciach. Rzadziej teraz robiła je w domu i salon trochę porósł kurzem, ale Michaela i Adriany przecież i tak prawie tam nie było, tak byli zajęci. Nie czuła żalu, a gotowanie i szycie nadal ją relaksowało.
- Cześć - powiedziała nieśmiało, dosiadając się do młodej dziewczyny, do której pokierowała ją pani Ryers w świetlicy. Kerstin była lubianą członkinią koła domowych gospodyń, bo od miesięcy z nimi szyła i sprzedawała swoje jajka i wyroby na straganiku, więc starsza kobieta poklepała ją też troskliwie po plecach i szepnęła coś w stylu "Tylko nie daj się wpędzić w kompleksy, kochanie, jesteś naszym skarbem", ale po prawdzie Kerstin nie umiałaby na to odpowiedzieć inaczej niż wzruszeniem ramion. Dziewczyna była... cóż, była chyba najładniejszą dziewczyną jaką Kerstin widziała w życiu, ale to przecież nie tak, że powinna być z tego powodu zazdrosna. Kerry nie bywała zazdrosna prawie nigdy, bo zazdrość jest czymś, z czym uczysz się radzić sobie prędko, kiedy dorastasz w domu z trójką magicznego rodzeństwa. - Tak, jestem pielęgniarką... ale nie możemy tam pracować cały czas, musimy sobie robić przerwy, wiesz, żeby nie paść. Ja mam dzisiaj wolną noc, więc będę spać, ale pomyślałam, że przyjdę jeszcze, bo naprawdę lubię... to - Uśmiechnęła się niepewnie, biorąc w rękę ziemniaka i z niebywałą wprawą zabierając się za obkrajanie skórek tak cieniutko jak to uczy się robić gospodyni kiedy każdy gram ziemniaka staje się nie mniej ważny niż złoto. - Nazywam się Kerstin, ale możesz mówić mi Kerry - powiedziała miękko, a chociaż nie była w Dolinie Godryka anonimowa, zawsze tak jakoś instynktownie pomijała nazwisko. Zwłaszcza gdy sama nie znała drugiej osoby. - Lepiej, żeby się mnożyły niż znikały... - zaśmiała się pod nosem. - Ja przyniosłam trochę jajek. Mam kury i szczęść Boże, że zaczęły ostatnio znowu znosić jajka, bo... no, nie umiem się z nimi rozstać - powiedziała ciszej, jakby wstydliwie, bo wiedziała jak mało mają tu mięsa. Ale nie zamierzała zmieniać zdania, kury były dla niej nie mniej ważne niż kot czy pufek. Miały imiona! - Czego używasz, że masz takie błyszczące włosy? To domowy specyfik? - spytała życzliwie gawędziarskim tonem, licząc w duchu, że nie byłoby to coś czego nie byłaby w stanie przyrządzić sama. Jej włosy pod kraciastą, zieloną chustką były co najwyżej słomiane i miały tendencję do wysuszania się przebrzydle, gdy myła je szarym mydłem. A nie zawsze miała czas i środki na więcej.
Nie miała pojęcia czym jest półwila ani co się z tym wiąże, ale sądziła, że nowa koleżanka mogłaby ją wiele nauczyć.
- Ja za to chyba nie widuję cię tu często... a może sama bywam za rzadko? - wymamrotała do siebie, sięgając teraz po pietruszkę.
Kerstin otaczała aura słońca wychylającego się spomiędzy chmur po długim, burzowym dniu; przypominała refleks światła - niby nieśmiały, a zarazem na tyle silny, by odgonić nadciągające z każdego kąta cienie i położyć im kres przynajmniej na chwilę. Półwila z początku obawiała się, że niepewny ton głosu mógł wynikać z niechęci zaszczepionej w nieznajomej przez inne gospodynie, które od zawsze spoglądały na nią bykiem, nawet gdy była zaledwie dojrzewającą, młodą panienką, ale gdy tylko z ust blondynki wydostała się niepohamowana girlanda słów, zamrugała z pełnym ulgi zdziwieniem. Nożyk zamarł jej w dłoni i przez moment po prostu patrzyła na swoją towarzyszkę, poniewczasie zdając sobie sprawę z napięcia, które zamieszkało w jej mięśniach, gdy ta się dosiadała. Spojrzenie z ukosa albo ostrawe nuty głosu były tym, do czego chcąc lub nie chcąc musiała przywyknąć i co nauczyła się ignorować (mimo iż to niezmiennie bolało, podsycając poczucie odrzucenia), tego też spodziewała się po blondynce, więc normalność, z jaką podeszła do niej Kerstin była niczym powiew przyjemnego, wiosennego powietrza. Nie każdy poznawał nowych ludzi z dziarską śmiałością, niektórzy przychodzili na świat pod inną gwiazdą, a teraz, kiedy wciąż świeże wspomnienie deszczu meteorytów wżynało się w serca przygnębieniem, zdumiałaby się na widok przesadnie szczęśliwego towarzystwa.
- To bardzo szlachetne z twojej strony - zauważyła cicho, stwierdzając fakt, zamiast kadząc kobiecie, by bezmyślnie się jej przypodobać. Hector robił to samo - nadwyrężał się, wiedząc, że był gdzieś potrzebny, i nie pozwalał sobie na narzekanie. - Lecznica musi pękać w szwach - dodała, zasmucona; noc gwiazd pozostawiła po sobie mnogość chorób i zagrożeń, niektóre mijały szybciej, ale inne rozciągały się i miały się rozciągać na wiele nadchodzących tygodni, więc to, że Kerstin mimo wszystko znalazła w sobie dostatecznie dużo siły, zapału i poświęcenia, by po niesieniu pomocy wesprzeć także gospodynie w świetlicy, naprawdę jej zaimponowało. - Też jestem po pracy, ale to, co robię, nie jest teraz nawet w połowie tak wymagające jak bycie pielęgniarką - posłała jej delikatny uśmiech. Harmonogram prób w teatrze był okrojony, wakaty jeszcze niewypełnione świeżym narybkiem, spektakle przesunięte, inne odroczone bezterminowo. Spojrzała na ziemniaka, z którym wprawne, smukłe dłonie blondynki radziły sobie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - wystarczyło kilka ruchów, by obierki spadły do kosza, pozostawiając po sobie wręcz nieskazitelne warzywo, precyzyjnie oczyszczone. Może naprawdę użyła do tego magii? Półwila ściągnęła lekko brwi i przechyliła głowę do ramienia, obarczając ziemniaka w swoich dłoniach krytycznym spojrzeniem, jakby to, że radziła sobie średnio, było jego winą. - W takim razie "Kerry" - chwyciła się zaproponowanego skrótu jak nici powierzonego zaufania, rozpromieniona, i powróciła wzrokiem do dziewczyny. - Celine. Bardzo mi miło.
Pokiwała głową na wieść o kurach - dopowiadając sobie, że przestały znosić jajka najpewniej przez skapującą z nieba tragedię, wyścielającą paniką i stresem serca tak ludzi, jak zwierząt. Nie miała pojęcia, że to sięgało głębiej, nurzając się w brei kleistej czerni i przerażenia odciśniętego na umyśle, wgryzającego się w glebę i zakwaszającego powietrze, plugawiącego je mrokiem. Z tego powodu o to nie zapytała, powstrzymała też cisnącą się na usta refleksję o Chrupce, bo lunaballa w zestawieniu z kurami na pewno brzmiałaby jak próba wywyższenia się, a nie chciała przecież tak błahym powodem tracić nowej potencjalnej koleżanki. Zresztą nie zdołała porozmyślać nad tym zbyt długo, bo niespodziewane pytanie Kerry najpierw rozwarło jej powieki tak, by przypominały monety, potem jej policzki musnął rumieniec, a na końcu uśmiech ułożył się na wargach. Wciąż nieco niepewny, ale jasny, drżący - jakby prawdziwie szeroki i podekscytowany grymas próbował wydostać się na powierzchnię, a ona z jakiegoś powodu próbowała go w sobie zatrzymać.
- Och, to... - naturalny połysk i miękkość, kolejny strzał bombardą w kolana. - Twoje kury znów znoszą jajka. Masz sposobność je wykorzystać na włosy? Wiem, że trudno teraz o miód, ale w połączeniu z miodem są w stanie zdziałać cuda. Tak samo kąpiele w piwie, co, uważam, jest jedynym dobrym przeznaczeniem piwa, bo jest niesmaczne - zaćwierkała wesoło, nie kryjąc dobrego humoru. W tym czasie nożyk poruszał się ziemniakach, a obrane warzywa trafiały do osobnego koszyczka. - Dla lepszego efektu możesz je najpierw zostawić na noc do odgazowania. Babcia mnie tego uczyła - a chociaż sama Celine wykorzystała jej nauki zaledwie kilka razy w życiu, to niejednokrotnie podpatrywała przy tym przyjaciółki, albo sama im w tym pomagała. - Śliczna chustka - wskazała na głowę Kerstin, po raz pierwszy od pewnego czasu czując taką swobodę ze świeżo poznaną w Dolinie osobą, wtłaczającą ciepło do jej serca, to słodkie poczucie akceptacji, autentyczności, naturalności. Nie uszło jej uwadze, że zazdrość, nawet jeśli Tonks ją w sobie czuła, nie przelała jadu w ich rozmowę; na Merlina, ta dziewczyna nawet o włosy spytała tak lekko i normalnie, że Celine wręcz to poraziło.
- Wychowałam się tutaj, ale potem... na pewien czas musiałam zamieszkać gdzieś indziej - odpowiedziała wymijająco. "Straciłam dom po aresztowaniu ojca, wyniosłam się do londyńskich doków, usługiwałam na Grimmauld Place, a koniec końców wylądowałam w Tower of London na pół roku" - nie, tego nie zamierzała jej mówić. - A ty? Nie jesteś stąd? - podjęła na wspomnienie o tym, że Kerry bywała w Dolinie za rzadko.
- To bardzo szlachetne z twojej strony - zauważyła cicho, stwierdzając fakt, zamiast kadząc kobiecie, by bezmyślnie się jej przypodobać. Hector robił to samo - nadwyrężał się, wiedząc, że był gdzieś potrzebny, i nie pozwalał sobie na narzekanie. - Lecznica musi pękać w szwach - dodała, zasmucona; noc gwiazd pozostawiła po sobie mnogość chorób i zagrożeń, niektóre mijały szybciej, ale inne rozciągały się i miały się rozciągać na wiele nadchodzących tygodni, więc to, że Kerstin mimo wszystko znalazła w sobie dostatecznie dużo siły, zapału i poświęcenia, by po niesieniu pomocy wesprzeć także gospodynie w świetlicy, naprawdę jej zaimponowało. - Też jestem po pracy, ale to, co robię, nie jest teraz nawet w połowie tak wymagające jak bycie pielęgniarką - posłała jej delikatny uśmiech. Harmonogram prób w teatrze był okrojony, wakaty jeszcze niewypełnione świeżym narybkiem, spektakle przesunięte, inne odroczone bezterminowo. Spojrzała na ziemniaka, z którym wprawne, smukłe dłonie blondynki radziły sobie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - wystarczyło kilka ruchów, by obierki spadły do kosza, pozostawiając po sobie wręcz nieskazitelne warzywo, precyzyjnie oczyszczone. Może naprawdę użyła do tego magii? Półwila ściągnęła lekko brwi i przechyliła głowę do ramienia, obarczając ziemniaka w swoich dłoniach krytycznym spojrzeniem, jakby to, że radziła sobie średnio, było jego winą. - W takim razie "Kerry" - chwyciła się zaproponowanego skrótu jak nici powierzonego zaufania, rozpromieniona, i powróciła wzrokiem do dziewczyny. - Celine. Bardzo mi miło.
Pokiwała głową na wieść o kurach - dopowiadając sobie, że przestały znosić jajka najpewniej przez skapującą z nieba tragedię, wyścielającą paniką i stresem serca tak ludzi, jak zwierząt. Nie miała pojęcia, że to sięgało głębiej, nurzając się w brei kleistej czerni i przerażenia odciśniętego na umyśle, wgryzającego się w glebę i zakwaszającego powietrze, plugawiącego je mrokiem. Z tego powodu o to nie zapytała, powstrzymała też cisnącą się na usta refleksję o Chrupce, bo lunaballa w zestawieniu z kurami na pewno brzmiałaby jak próba wywyższenia się, a nie chciała przecież tak błahym powodem tracić nowej potencjalnej koleżanki. Zresztą nie zdołała porozmyślać nad tym zbyt długo, bo niespodziewane pytanie Kerry najpierw rozwarło jej powieki tak, by przypominały monety, potem jej policzki musnął rumieniec, a na końcu uśmiech ułożył się na wargach. Wciąż nieco niepewny, ale jasny, drżący - jakby prawdziwie szeroki i podekscytowany grymas próbował wydostać się na powierzchnię, a ona z jakiegoś powodu próbowała go w sobie zatrzymać.
- Och, to... - naturalny połysk i miękkość, kolejny strzał bombardą w kolana. - Twoje kury znów znoszą jajka. Masz sposobność je wykorzystać na włosy? Wiem, że trudno teraz o miód, ale w połączeniu z miodem są w stanie zdziałać cuda. Tak samo kąpiele w piwie, co, uważam, jest jedynym dobrym przeznaczeniem piwa, bo jest niesmaczne - zaćwierkała wesoło, nie kryjąc dobrego humoru. W tym czasie nożyk poruszał się ziemniakach, a obrane warzywa trafiały do osobnego koszyczka. - Dla lepszego efektu możesz je najpierw zostawić na noc do odgazowania. Babcia mnie tego uczyła - a chociaż sama Celine wykorzystała jej nauki zaledwie kilka razy w życiu, to niejednokrotnie podpatrywała przy tym przyjaciółki, albo sama im w tym pomagała. - Śliczna chustka - wskazała na głowę Kerstin, po raz pierwszy od pewnego czasu czując taką swobodę ze świeżo poznaną w Dolinie osobą, wtłaczającą ciepło do jej serca, to słodkie poczucie akceptacji, autentyczności, naturalności. Nie uszło jej uwadze, że zazdrość, nawet jeśli Tonks ją w sobie czuła, nie przelała jadu w ich rozmowę; na Merlina, ta dziewczyna nawet o włosy spytała tak lekko i normalnie, że Celine wręcz to poraziło.
- Wychowałam się tutaj, ale potem... na pewien czas musiałam zamieszkać gdzieś indziej - odpowiedziała wymijająco. "Straciłam dom po aresztowaniu ojca, wyniosłam się do londyńskich doków, usługiwałam na Grimmauld Place, a koniec końców wylądowałam w Tower of London na pół roku" - nie, tego nie zamierzała jej mówić. - A ty? Nie jesteś stąd? - podjęła na wspomnienie o tym, że Kerry bywała w Dolinie za rzadko.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Spędzając znaczną część młodości wśród dziewcząt, zarówno w klasie szkoły średniej, jak i później, w dormitorium pielęgniarek, była przyzwyczajona do wszechobecności plotek. Były na swój sposób integralną część życia, zwłaszcza w społecznościach tak niewielkich jak Dolina Godryka i nie chciałaby kłamać twierdząc, że nigdy im nie ulegała ani nie przysiadała do miniaturowego koła dyskusyjnego na brukowanych schodkach za zapleczem lecznicy. Ale chociaż dowiadywanie się co, u kogo i dlaczego było niezmiernie ciekawe i sprawiało, że czuła się w jakiś sposób złączona z ludźmi, których widywała na co dzień, tak była rzecz, której Kerstin nie tolerowała. Chodziło oczywiście o obsmarowywanie kogoś za jego plecami. Kiedy między plotkami jak chwasty między zbożem zaczęły wyrastać obelgi i przytyki wyrosłe z zawiści lub pogardy zwykle uciekała w milczenie i zmianę tematu. Czasem nawet - jeśli ktoś naprawdę przesadził - stawała w obronie, ale wiadomo, że nie zawsze miała na to odwagę, zwłaszcza jak była w mniejszości. Mimo swoich małych, ludzkich słabostek starała się przynajmniej pilnować samej siebie i nie oceniać ludzi obcych wyłącznie przez pryzmat tego co o nich mówiono.
A plotkować to w ogóle wolała o znajomych.
Z tą myślą nietrudno było jej zbyć ciche komentarze kobiet, które mijała. Właściwie było jej szkoda Celine. Czy to jej wina, że była taka ładna? Skąd. Wydawała się tutaj jakoś nienaturalnie samotna, więc może to nawet dobrze, że akurat Kerstin posłano na obrabianie warzyw razem z nią. Nie uważała samej siebie za promyk słońca, ale na pewno lubiła zaczynać rozmowy; i poznawać nowe koleżanki.
- Niestety tak. Kładziemy ludzi na materacach na ziemi, paru mieszkańców oddało nawet swoje, żeby było ich więcej, zdrowi śpią teraz w domach na siennikach... wiesz, mam nadzieję, że będziemy jeszcze mieli okazję im je zwrócić. Wyprać i w ogóle. Że kiedyś znowu będzie tylko tylu pacjentów ile łóżek. Przez zawieszenie broni nawet bywało, że jakieś łóżko stało wolne! - odpowiadała chętnie na pytania, wychodząc z zaszczepionego przez tatę założenia, że rozmowa jest kluczem do rozwoju. Czy to siebie czy relacji. - No ale już nie. Teraz trzeba chodzić ostrożnie, żeby kogoś nie zdeptać - Podrapała się paznokciem małego palca po piegowatym nosie, a potem uśmiechnęła się smutno, rzucając pierwszym gładziutkim ziemniakiem do garnka. - Nie mów tak, każda praca jest ciężka na swój sposób. Wysiłek, trud i efekt jest zawsze tam, gdzie ludzie angażują się w coś, co uważają za ważne. - Spojrzała na dziewczynę z ukosa, trochę nieśmiało, ale nie na tyle, by sprawiać wrażenie spłoszonej. - Czym się zajmujesz... Celine? Jeśli chcesz mówić, oczywiście! - Pospieszyła z zaznaczeniem, chociaż serce jej rosło już z samego faktu, że dziewczyna nie kazała jej siedzieć cicho i robić swoje jak to miały skłonność niektóre znerwicowane panie z koła gospodyń.
Najlepsze, że zupełnie nie potrafiła ich winić. Sama była nieznośna w okresie najgłębszego cierpienia, a te kobiety straciły w ostatnim czasie więcej niż dałoby się wyrazić słowami.
Spokojną i miłą Celine obserwowała z zainteresowaniem; intuicja podpowiadała jej, że chyba zaczynają się lubić, ale dziewczyna tak usilnie starała się kryć swoje rumieńce i uśmiechy, że właściwie nie mogła stwierdzić co oznaczają.
- Mam trochę miodu - powiedziała z namysłem, biorąc się teraz za kalarepę. Widziała już, że warzyw było dość, żeby zrobić z nich gar gulaszu, to dobrze. - Ale wiesz, nie mam cukru, więc zwykle słodzimy tym miodem... nie wiem, czy zużywanie go na włosy nie byłoby marnotrawieniem. Ech - westchnęła ciężko, ale było to raczej westchnienie kogoś kto pogodził się już ze swoim ponurym losem niż realnej frustracji. Poza tym, promyczek nadziei zawsze gdzieś tam się mógł zaczaić; może zapyta Adę o to, czy byłaby w stanie zorganizować miód? Albo sama gdzieś go znajdzie i wymieni na przykład za narzuty na kanapę, na które właściwie chyba nikt poza Kerstin i tak nie zwracał uwagi? - Bleh, też nie cierpię alkoholu. Piwo powinno się znaleźć. Jakoś tak jest, że nawet jak jest bieda, to zawsze jest piwo... tylko nie wiem, czy to nie będą jakieś, no wiesz... siki - powiedziała bardzo cichutko i z zażenowaniem, bo Michael przecież nazwałby to co teraz sprzedawali w ciemnych, wielorazowych butelek szczynami, ale to nie było słowo brzmiące ładne w ustach dziewczyny. - Ale spróbuję tego triku z odgazowaniem! Może akurat. Co gorszego może się stać niż już jest? - Zaśmiała się niemrawo, bo miała świadomość, że w ostatnim czasie się zaniedbała; i nie mogła za to winić wyłącznie ubóstwa. Kiedy odszedł od niej Thomas, a rodzina zaczęła żyć w ustawicznym spięciu, przestała zwracać uwagę na nieumyte strąki pod wiecznie spiętą na karku chustą. Najwyższa pora to zmienić. Merlinie, Morgano, Godryku, musiała znaleźć sobie w końcu męża. - O, dziękuję! Mam ich trochę po mamie i babce, ale czasami sama przeszywam. Chciałabyś może jakąś? - Zmrużyła powieki i uśmiechnęła się szerzej. - W sumie pasowałaby ci czerwona, taka luźna, żeby włosy się z niej wylewały. Ślicznie by ci wybiło rumieńca na buzi, wiesz? O takiego jak teraz masz - Leciutko trąciła ją łokciem i trzema ruchami obrobiła kolejnego ziemniaka.
Skinęła głową, pochmurniejąc nieco na wzmiankę o przymusowej wyprowadzce, ale była to zmiana nastroju przesiąknięta wyłącznie współczuciem i zrozumieniem.
- Przykro mi. Ja jestem właściwie spod Londynu. Długo mieszkałam w samej stolicy, ale wiesz... no, wiesz. - Pokręciła głową. - Ja nie mam różdżki. - Nie pytała Celine o to, czy ona ma, bo zauważyła ją już wcześniej kątem oka, a zresztą nie miało to dla niej większego znaczenia, nie w Dolinie Godryka. - Teraz mieszkam kawałek za Doliną. Nie najmniejszy, ale dość, żeby chodzić pieszo do pracy - odparła na tyle enigmatycznie na ile pozwalały jej zaklęcia ochronne skrywające lokalizację ich domu.
Nie była pewna czy w ogóle jeszcze działały po tym wszystkim, ale co tam; nie zamierzała ryzykować.
A plotkować to w ogóle wolała o znajomych.
Z tą myślą nietrudno było jej zbyć ciche komentarze kobiet, które mijała. Właściwie było jej szkoda Celine. Czy to jej wina, że była taka ładna? Skąd. Wydawała się tutaj jakoś nienaturalnie samotna, więc może to nawet dobrze, że akurat Kerstin posłano na obrabianie warzyw razem z nią. Nie uważała samej siebie za promyk słońca, ale na pewno lubiła zaczynać rozmowy; i poznawać nowe koleżanki.
- Niestety tak. Kładziemy ludzi na materacach na ziemi, paru mieszkańców oddało nawet swoje, żeby było ich więcej, zdrowi śpią teraz w domach na siennikach... wiesz, mam nadzieję, że będziemy jeszcze mieli okazję im je zwrócić. Wyprać i w ogóle. Że kiedyś znowu będzie tylko tylu pacjentów ile łóżek. Przez zawieszenie broni nawet bywało, że jakieś łóżko stało wolne! - odpowiadała chętnie na pytania, wychodząc z zaszczepionego przez tatę założenia, że rozmowa jest kluczem do rozwoju. Czy to siebie czy relacji. - No ale już nie. Teraz trzeba chodzić ostrożnie, żeby kogoś nie zdeptać - Podrapała się paznokciem małego palca po piegowatym nosie, a potem uśmiechnęła się smutno, rzucając pierwszym gładziutkim ziemniakiem do garnka. - Nie mów tak, każda praca jest ciężka na swój sposób. Wysiłek, trud i efekt jest zawsze tam, gdzie ludzie angażują się w coś, co uważają za ważne. - Spojrzała na dziewczynę z ukosa, trochę nieśmiało, ale nie na tyle, by sprawiać wrażenie spłoszonej. - Czym się zajmujesz... Celine? Jeśli chcesz mówić, oczywiście! - Pospieszyła z zaznaczeniem, chociaż serce jej rosło już z samego faktu, że dziewczyna nie kazała jej siedzieć cicho i robić swoje jak to miały skłonność niektóre znerwicowane panie z koła gospodyń.
Najlepsze, że zupełnie nie potrafiła ich winić. Sama była nieznośna w okresie najgłębszego cierpienia, a te kobiety straciły w ostatnim czasie więcej niż dałoby się wyrazić słowami.
Spokojną i miłą Celine obserwowała z zainteresowaniem; intuicja podpowiadała jej, że chyba zaczynają się lubić, ale dziewczyna tak usilnie starała się kryć swoje rumieńce i uśmiechy, że właściwie nie mogła stwierdzić co oznaczają.
- Mam trochę miodu - powiedziała z namysłem, biorąc się teraz za kalarepę. Widziała już, że warzyw było dość, żeby zrobić z nich gar gulaszu, to dobrze. - Ale wiesz, nie mam cukru, więc zwykle słodzimy tym miodem... nie wiem, czy zużywanie go na włosy nie byłoby marnotrawieniem. Ech - westchnęła ciężko, ale było to raczej westchnienie kogoś kto pogodził się już ze swoim ponurym losem niż realnej frustracji. Poza tym, promyczek nadziei zawsze gdzieś tam się mógł zaczaić; może zapyta Adę o to, czy byłaby w stanie zorganizować miód? Albo sama gdzieś go znajdzie i wymieni na przykład za narzuty na kanapę, na które właściwie chyba nikt poza Kerstin i tak nie zwracał uwagi? - Bleh, też nie cierpię alkoholu. Piwo powinno się znaleźć. Jakoś tak jest, że nawet jak jest bieda, to zawsze jest piwo... tylko nie wiem, czy to nie będą jakieś, no wiesz... siki - powiedziała bardzo cichutko i z zażenowaniem, bo Michael przecież nazwałby to co teraz sprzedawali w ciemnych, wielorazowych butelek szczynami, ale to nie było słowo brzmiące ładne w ustach dziewczyny. - Ale spróbuję tego triku z odgazowaniem! Może akurat. Co gorszego może się stać niż już jest? - Zaśmiała się niemrawo, bo miała świadomość, że w ostatnim czasie się zaniedbała; i nie mogła za to winić wyłącznie ubóstwa. Kiedy odszedł od niej Thomas, a rodzina zaczęła żyć w ustawicznym spięciu, przestała zwracać uwagę na nieumyte strąki pod wiecznie spiętą na karku chustą. Najwyższa pora to zmienić. Merlinie, Morgano, Godryku, musiała znaleźć sobie w końcu męża. - O, dziękuję! Mam ich trochę po mamie i babce, ale czasami sama przeszywam. Chciałabyś może jakąś? - Zmrużyła powieki i uśmiechnęła się szerzej. - W sumie pasowałaby ci czerwona, taka luźna, żeby włosy się z niej wylewały. Ślicznie by ci wybiło rumieńca na buzi, wiesz? O takiego jak teraz masz - Leciutko trąciła ją łokciem i trzema ruchami obrobiła kolejnego ziemniaka.
Skinęła głową, pochmurniejąc nieco na wzmiankę o przymusowej wyprowadzce, ale była to zmiana nastroju przesiąknięta wyłącznie współczuciem i zrozumieniem.
- Przykro mi. Ja jestem właściwie spod Londynu. Długo mieszkałam w samej stolicy, ale wiesz... no, wiesz. - Pokręciła głową. - Ja nie mam różdżki. - Nie pytała Celine o to, czy ona ma, bo zauważyła ją już wcześniej kątem oka, a zresztą nie miało to dla niej większego znaczenia, nie w Dolinie Godryka. - Teraz mieszkam kawałek za Doliną. Nie najmniejszy, ale dość, żeby chodzić pieszo do pracy - odparła na tyle enigmatycznie na ile pozwalały jej zaklęcia ochronne skrywające lokalizację ich domu.
Nie była pewna czy w ogóle jeszcze działały po tym wszystkim, ale co tam; nie zamierzała ryzykować.
Głęboko poruszyła ją opowieść na temat warunków panujących w lecznicy. Potrzebujących pomocy było wielu, ludzi zdolnych jej udzielić - znacznie mniej, a mimo nieproporcjonalnego rozdania kart losu, i tak robili wszystko, co w ich mocy, aby ratować zdrowie i zapewniać jak najlepszą opiekę. Przez chwilę patrzyła na Kerstin w ciszy, ze zmartwieniem w oczach, potakując na jej słowa, i próbowała sobie wyobrazić te zatłoczone korytarzyki, pełne chorujących, wycieńczonych ludzi.
- Musisz być dla nich ogromnym wsparciem - zauważyła szeptem, w ściągniętych brwiach zamieszkał wyraz przejęcia i kontemplacji. Nie próbowała słodzić tej dzielnej młodej kobiecie, ale każdy potrzebował docenienia, podkreślenia wagi swoich działań, nieważne jak wielkie czy pozornie malutkie by one były. - Nie tylko jako pielęgniarka, ale też jako osoba. Widzę, że ci zależy, a przecież dopiero co cię poznałam. Masz to w sobie wypisane - kąciki jej ust drgnęły delikatnie, wytyczając miękki półksiężyc uśmiechu. W chwilach niepewności i troski o własne życie, mieć u boku kogoś, kto przypominał promień słońca i niósł w sobie ciepło, było zbawieniem, remedium samym w sobie. Celine wyobrażała sobie, że nadzieja jest równie ważna w procesie zdrowienia, jak medykamenty czy terapia - bo wiedziała, że sama nigdy nie stanęłaby na nogi, gdyby ktoś w końcu nie tchnął w nią nadziei, że ból pewnego dnia zmaleje, zblednie, zaniknie, obecny, ale przeistoczony w cichy szum gdzieś na dnie jej myśli. - Jestem tancerką - wyjawiła i w jej głosie pojawiła się nuta radości, bo chociaż ludzką uwagę zaprzątały zupełnie inne problemy, przyjdzie czas, kiedy sztuka pozwoli mieszkańcom Wysp znów odetchnąć. Kiedy stanie się drogowskazem wiodącym ich ku katharsis, kiedy odnajdą w niej to, co było im potrzebne, by na nowo poczuć powracającą do ich życia normalność. - W Plymouth, w Palace Theatre. Wcześniej tańczyłam w balecie i dalej to robię, ale po godzinach, bo okazało się, że tamtejsza choreografka była kiedyś baletmistrzynią. A nie chciałabym zatracić tego, czego się nauczyłam - słowa popłynęły z niej swobodnie i samoistnie, rozsupłany język wypuścił je z gardła i nadał im dźwięk, przez chwilę przydymiwszy obawę przed tym, czy nie zabrzmi to jak przechwałka. Nie taki jednak miała zamiar, cieszyło ją po prostu opowiadanie o tym, co robi, o pięknie tańca, o emocjach, które można nim pokazać, i historiach chwytających za serce. Nie chciała stracić perfekcji. Nie chciała pozwolić ciału zapomnieć. Nie chciała przestać być baletnicą, mimo że przeznaczenie lubiło rzucać kłody pod jej nogi. Naturalny, niesamowity talent pozostawał ostry dzięki surowym i wymagającym zajęciom dodatkowym pod okiem pani Stebbing i Celine była za nie wdzięczna, gloryfikując każdą kroplę potu i każde mrowienie satysfakcjonująco zmęczonych mięśni.
Obrane warzywa dołączały do pozostałych z cichymi plaśnięciami. Półwila podpatrywała wprawne ruchy Kerstin i próbowała je odtwarzać na swoich egzemplarzach, zauważywszy wreszcie, że pewne techniki faktycznie okazywały się łatwiejsze niż te, do których przywykła. Posłała zatem triumfalny uśmiech ładnie obranemu, niemal idealnie obłemu ziemniakowi, zanim odłożyła go na miejsce, po czym sięgnęła po ogórka. Może mogłaby zrobić dziś na obiad mizerię? Miała odłożone kilka kotlecików z poprzedniego dnia, które na pewno doceniłyby obecność surówki, nawet jeśli Elric mógłby na to grymasić. Na szczęście grymasił bardzo rzadko.
- O ile się nie mylę, mi też jeszcze troszkę go zostało, więc jak masz ochotę, to zapraszam na miodową kurację! Tylko chyba akurat skończyły się nam jajka - zastanowiła się, przywołując w pamięci zawartość schładzanych magicznie szafek i niedużej, ciasnej spiżarki. Sytuacja z cukrem była u nich podobna, ale nie mogła strząsnąć z siebie uroku wyobrażenia wspólnego popołudnia z tą miłą dziewczyną; czuła w sobie wypełniającą ją nadzieję na to, że wreszcie nie musiałaby być w Dolinie taka samotna, bo pomijając Eve i Aishę, mieszkające w starym domu pani Bagshot, doskwierał jej przemożny brak żeńskiego towarzystwa. Czy nie byłoby fantastycznie, móc przez chwilę poświęcić się takiemu relaksowi? Poznać kogoś nowego, zacieśnić świeżutką nić relacji? - Chyba dlatego, że alkohol pomaga o tej biedzie nie myśleć - skonkludowała, jej policzki musnął ledwo dostrzegalny rumieniec. Niegdyś w ten sposób nie myślała o własnej portowej niedoli, topiąc smutki, tęsknoty i poczucie niesprawiedliwości w krótkotrwałej uldze wróżkowego pyłu, gotowa oddać ostatnią monetę za kolejną działkę. Prędko jednak uśmiechnęła się pogodnie, widząc zażenowanie Kerstin z powodu dobranego przez nią słowa na piwo pod jej własnym dachem. Było w niej coś uroczego, świeżego jak poranek, jak wiosna. - Och, Kerry, przestań. Na pewno nie jest nawet w połowie tak nieładnie, jak sobie wyobrażasz - stwierdziła pokrzepiająco, ale przede wszystkim szczerze. Większość jasnych pukli przysłaniała chustka i Celine nie mogła ich szczegółowo ocenić, ale nie wierzyła, by pod płachetką materiału kryły się poskręcane, suche strąki, tak okropne, jak malowała je Tonks. - Umiesz szyć? Ale fajnie - zaćwierkała wesoło. - Sama mam do tego dwie lewe ręce i jak kiedyś próbowałam sobie coś uszyć, to skończyło się na tym, że moje dłonie zamieniły się w te śmieszne poduszeczki na igły - parsknęła cicho, z rumianym zażenowaniem, po czym jej oczy rozświetliły się entuzjazmem, niedowierzającą radością. Większość dolinowych gospodyń prędzej zjadłaby własne krawieckie wyroby, niż się nimi z nią podzieliła, tymczasem Kerstin tak chętnie i ufnie je zaoferowała, że serce półwili zalało się ciepłem. - Tak myślisz? Ojej, byłabym zachwycona! Może w takim razie chustka za miód na włosy? Co ty na to? - zaproponowała radośnie. Czerwona chustka pasowałaby jej zresztą do czerwonej wstążki od Hectora i chyba był to znak od losu, że powinna wybrać właśnie taką.
Nie mam różdżki, od razu zrozumiała, o co chodziło towarzyszce. Ludność mugolska została wypędzona z Londynu i okolic, a raczej... raczej wymordowana, jedynie szczęśliwcy zdołali w porę zbiec z miejsca masakry. Pokiwała głową, posępniejąc odrobinę. Nikt nie zasłużył na takie traktowanie. Nikt nie zasłużył na to, by być nazwanym półczłowiekiem, kimś gorszym, kimś, kogo należało unicestwić dla jakiejś bzdurnej idei czystości i wyższości.
- Mam nadzieję, że nie spotkało cię przy tym nigdy nic złego - rzuciła szeptem, troskliwie. Teleportacja zapewniała jej pewne poczucie bezpieczeństwa, nie musiała chodzić pieszo do pracy, nie musiała narażać się na spotkanie kogoś, kogo nigdy nie chciałaby spotkać.
- Musisz być dla nich ogromnym wsparciem - zauważyła szeptem, w ściągniętych brwiach zamieszkał wyraz przejęcia i kontemplacji. Nie próbowała słodzić tej dzielnej młodej kobiecie, ale każdy potrzebował docenienia, podkreślenia wagi swoich działań, nieważne jak wielkie czy pozornie malutkie by one były. - Nie tylko jako pielęgniarka, ale też jako osoba. Widzę, że ci zależy, a przecież dopiero co cię poznałam. Masz to w sobie wypisane - kąciki jej ust drgnęły delikatnie, wytyczając miękki półksiężyc uśmiechu. W chwilach niepewności i troski o własne życie, mieć u boku kogoś, kto przypominał promień słońca i niósł w sobie ciepło, było zbawieniem, remedium samym w sobie. Celine wyobrażała sobie, że nadzieja jest równie ważna w procesie zdrowienia, jak medykamenty czy terapia - bo wiedziała, że sama nigdy nie stanęłaby na nogi, gdyby ktoś w końcu nie tchnął w nią nadziei, że ból pewnego dnia zmaleje, zblednie, zaniknie, obecny, ale przeistoczony w cichy szum gdzieś na dnie jej myśli. - Jestem tancerką - wyjawiła i w jej głosie pojawiła się nuta radości, bo chociaż ludzką uwagę zaprzątały zupełnie inne problemy, przyjdzie czas, kiedy sztuka pozwoli mieszkańcom Wysp znów odetchnąć. Kiedy stanie się drogowskazem wiodącym ich ku katharsis, kiedy odnajdą w niej to, co było im potrzebne, by na nowo poczuć powracającą do ich życia normalność. - W Plymouth, w Palace Theatre. Wcześniej tańczyłam w balecie i dalej to robię, ale po godzinach, bo okazało się, że tamtejsza choreografka była kiedyś baletmistrzynią. A nie chciałabym zatracić tego, czego się nauczyłam - słowa popłynęły z niej swobodnie i samoistnie, rozsupłany język wypuścił je z gardła i nadał im dźwięk, przez chwilę przydymiwszy obawę przed tym, czy nie zabrzmi to jak przechwałka. Nie taki jednak miała zamiar, cieszyło ją po prostu opowiadanie o tym, co robi, o pięknie tańca, o emocjach, które można nim pokazać, i historiach chwytających za serce. Nie chciała stracić perfekcji. Nie chciała pozwolić ciału zapomnieć. Nie chciała przestać być baletnicą, mimo że przeznaczenie lubiło rzucać kłody pod jej nogi. Naturalny, niesamowity talent pozostawał ostry dzięki surowym i wymagającym zajęciom dodatkowym pod okiem pani Stebbing i Celine była za nie wdzięczna, gloryfikując każdą kroplę potu i każde mrowienie satysfakcjonująco zmęczonych mięśni.
Obrane warzywa dołączały do pozostałych z cichymi plaśnięciami. Półwila podpatrywała wprawne ruchy Kerstin i próbowała je odtwarzać na swoich egzemplarzach, zauważywszy wreszcie, że pewne techniki faktycznie okazywały się łatwiejsze niż te, do których przywykła. Posłała zatem triumfalny uśmiech ładnie obranemu, niemal idealnie obłemu ziemniakowi, zanim odłożyła go na miejsce, po czym sięgnęła po ogórka. Może mogłaby zrobić dziś na obiad mizerię? Miała odłożone kilka kotlecików z poprzedniego dnia, które na pewno doceniłyby obecność surówki, nawet jeśli Elric mógłby na to grymasić. Na szczęście grymasił bardzo rzadko.
- O ile się nie mylę, mi też jeszcze troszkę go zostało, więc jak masz ochotę, to zapraszam na miodową kurację! Tylko chyba akurat skończyły się nam jajka - zastanowiła się, przywołując w pamięci zawartość schładzanych magicznie szafek i niedużej, ciasnej spiżarki. Sytuacja z cukrem była u nich podobna, ale nie mogła strząsnąć z siebie uroku wyobrażenia wspólnego popołudnia z tą miłą dziewczyną; czuła w sobie wypełniającą ją nadzieję na to, że wreszcie nie musiałaby być w Dolinie taka samotna, bo pomijając Eve i Aishę, mieszkające w starym domu pani Bagshot, doskwierał jej przemożny brak żeńskiego towarzystwa. Czy nie byłoby fantastycznie, móc przez chwilę poświęcić się takiemu relaksowi? Poznać kogoś nowego, zacieśnić świeżutką nić relacji? - Chyba dlatego, że alkohol pomaga o tej biedzie nie myśleć - skonkludowała, jej policzki musnął ledwo dostrzegalny rumieniec. Niegdyś w ten sposób nie myślała o własnej portowej niedoli, topiąc smutki, tęsknoty i poczucie niesprawiedliwości w krótkotrwałej uldze wróżkowego pyłu, gotowa oddać ostatnią monetę za kolejną działkę. Prędko jednak uśmiechnęła się pogodnie, widząc zażenowanie Kerstin z powodu dobranego przez nią słowa na piwo pod jej własnym dachem. Było w niej coś uroczego, świeżego jak poranek, jak wiosna. - Och, Kerry, przestań. Na pewno nie jest nawet w połowie tak nieładnie, jak sobie wyobrażasz - stwierdziła pokrzepiająco, ale przede wszystkim szczerze. Większość jasnych pukli przysłaniała chustka i Celine nie mogła ich szczegółowo ocenić, ale nie wierzyła, by pod płachetką materiału kryły się poskręcane, suche strąki, tak okropne, jak malowała je Tonks. - Umiesz szyć? Ale fajnie - zaćwierkała wesoło. - Sama mam do tego dwie lewe ręce i jak kiedyś próbowałam sobie coś uszyć, to skończyło się na tym, że moje dłonie zamieniły się w te śmieszne poduszeczki na igły - parsknęła cicho, z rumianym zażenowaniem, po czym jej oczy rozświetliły się entuzjazmem, niedowierzającą radością. Większość dolinowych gospodyń prędzej zjadłaby własne krawieckie wyroby, niż się nimi z nią podzieliła, tymczasem Kerstin tak chętnie i ufnie je zaoferowała, że serce półwili zalało się ciepłem. - Tak myślisz? Ojej, byłabym zachwycona! Może w takim razie chustka za miód na włosy? Co ty na to? - zaproponowała radośnie. Czerwona chustka pasowałaby jej zresztą do czerwonej wstążki od Hectora i chyba był to znak od losu, że powinna wybrać właśnie taką.
Nie mam różdżki, od razu zrozumiała, o co chodziło towarzyszce. Ludność mugolska została wypędzona z Londynu i okolic, a raczej... raczej wymordowana, jedynie szczęśliwcy zdołali w porę zbiec z miejsca masakry. Pokiwała głową, posępniejąc odrobinę. Nikt nie zasłużył na takie traktowanie. Nikt nie zasłużył na to, by być nazwanym półczłowiekiem, kimś gorszym, kimś, kogo należało unicestwić dla jakiejś bzdurnej idei czystości i wyższości.
- Mam nadzieję, że nie spotkało cię przy tym nigdy nic złego - rzuciła szeptem, troskliwie. Teleportacja zapewniała jej pewne poczucie bezpieczeństwa, nie musiała chodzić pieszo do pracy, nie musiała narażać się na spotkanie kogoś, kogo nigdy nie chciałaby spotkać.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
W wielkim londyńskim szpitalu przy Kings College zdarzało im się czasem kłaść chorych na korytarzach; pamiętała dobrze ich widok, przepychanie się pomiędzy metalowymi barierkami i obijanie sobie sińców na udach podczas biegu na drugą stronę oddziału chirurgii. W lecznicy nie musieli tego robić, nie dlatego, że mieli dość miejsca, co właśnie dlatego że było go tak mało. Nie mieli prawdziwych korytarzy, tylko dwie większe sale połączone przez wąskie łączniki, komórki na pościel i gabinecik uzdrowiciela, który akurat dyżurował. Nawet magazyn eliksirów, leków i sprzętu mieli w szopie na zewnątrz, no ale przecież nie było na co narzekać. Pełni pasji ludzie stworzyli ten lazaret od podstaw, a w ponad rok od jego powstania mieli już sprawnie działającą kuchnię, izolatkę na poddaszu i parę innych udogodnień.
Początkiem tylko wzruszyła ramieniem na miły komplement Celine; na końcu języka zawisło, że robi po prostu to co do niej należy, co zawsze chciała robić, co każdy mógłby robić, gdyby tylko się odważył... ale zawahała się i zarumieniła, gdy Celine mówiła dalej.
- Och, no, może. Zależy mi, naprawdę - wydukała nieśmiało. - Obcy ludzie czy nie, cierpią. A ja się po to uczyłam, żeby z nimi w tym być. Ulżyć w cierpieniu albo pomóc je znieść, kiedy ulżyć się nie da... - powiedziała cicho, a potem uśmiechnęła się do blondynki uśmiechem, który pogłębiał dołeczki w policzkach. - Dziękuję, jest mi bardzo miło, że tak uważasz.
Kciuk zaczął jej cierpnąć od obierania ziemniaków, na stwardniałym palcu pojawił się kolejny odcisk. Przyjrzała mu się krytycznie, a potem z westchnieniem sięgnęła po marchewki. Miały już ponad pół garnka i sporo obierków, które skrzętnie magazynowała na boku w osobnym jutowym woreczku, bo nadawały się na pokarm dla zwierząt hodowlanych, a przynajmniej tych, które jeszcze im w Dolinie po sierpniu pozostały.
- Tancerką? Ale super! - powiedziała może nieco zbyt głośno przez narastający entuzjazm, a potem rozejrzała się nerwowo, spłoniona aż po czubki uszu. Kilka kobiet obejrzało się na nie krytycznie, ale nerwowy uśmiech Kerstin chwilowo oszczędził im komentarzy. - Naprawdę - dodała ciszej, ale z tą samą pogodą ducha. Dobrze było chociaż od czasu do czasu porozmawiać o czymś pięknym i wzniosłym. Czymś co było równie rzeczywiste w tym ich szarym świecie, ale ostatnio tak tragicznie zapomniane. - Wiesz, że nigdy nie widziałam baletu? - przyznała się, takim tonem jakby i ją ta myśl zaskoczyła. - Nie było okazji, no a na operę nie było mnie stać. Ale czasem chodziłyśmy z koleżankami do teatru na jakieś małe sztuki. Próbowałam nauczyć się trochę klasycznego tańca, wiesz, żeby dobrze wypaść... - urwała niepewnie. Na czym? Na swoim weselu? Na weselu rodzeństwa? Dalej żałowała, że jej serce i głowa znajdowały się w takiej rozsypce na nazbyt prędkim ślubie Michaela i Ady. - No ale chyba mam dwie lewe nogi albo coś w tym rodzaju. W każdym razie umiem tańczyć tylko jak ktoś mnie prowadzi - skwitowała, starając się usilnie nie myśleć o Thomasie.
Rozchyliła usta z zaskoczeniem, gdy Celine zaprosiła ją do swojego domu na kurację. Jej serce rwało się do odrobiny odskoczni od rzeczywistości, która nie byłaby zupełnym pochłonięciem przez pracę, ale od razu naszła ją świadomość, że powinna podpytać o to Mike'a. Tyle że czy młoda, śliczna dziewczyna, która mieszkała w Dolinie i która wspólnie z kołem gospodyń wiejskich robiła z nią gulasz dla potrzebujących mogła być jakimś zagrożeniem? Mimo wszystko spytała:
- To może być świetny pomysł, mogłybyśmy... a gdzie masz dom? - lekki niepokój, jakim podszyte było to pytanie sugerował, że Kerry obawiała się przede wszystkim o własne bezpieczeństwo; nie chęć wykorzystania tej informacji albo, o zgrozo, zrobienia krzywdy sympatycznej Celine. - O, to mamy szczęście. Ty masz miód, a ja będę mieć jajka. Naprawdę się cieszę, że znowu mogę na nie liczyć... - Pokręciła głową; był to jeden kamień na sercu mniej. Nie wiedziała jak długo jeszcze miałaby siłę przekonywać Michaela, że nie powinni zabić kur na mięso skoro nie przynoszą już niczego poza dodatkowymi dzióbkami do wykarmienia.
Nie wiedziała niczego o topieniu smutku w alkoholu; te kilka rzadkich razy, gdy naprawdę się upiła, czuła się potem nawet jeszcze gorzej. Chyba przez kaca. Wzruszyła więc tylko ramieniem, a potem uśmiechnęła się znów i położyła swoją lepką od warzyw dłoń na dłoni Celine.
- Dzięki, że tak mówisz. Zobaczymy - Nie była siebie wcale tak pewna. Potem ostrożnie zabrała rękę i przyjrzała się skórze na gładkich, choć już naznaczonych znamionami pracy dłoniach koleżanki. - W prawdziwe poduszeczki? - zapytała ze zgrozą, bo z czarodziejami to nigdy nie było wiadomo, kiedy mówili w metaforze, a kiedy zupełnie na poważnie. - Myślę, że to dobry układ. Przyniosłabym chustkę, a potem razem zrobiłybyśmy sobie babski wieczór. Może nawet mogłabym ci pokazać parę prostych sztuczek, nic skomplikowanego, wiesz takie zwykłe domowe naprawy - powiedziała, zapominając zupełnie o tych wszystkich magicznych sztuczkach z Reparo i innymi. Czarodzieje wiedli naprawdę wygodne życie, ale Michael pozwalał jej w domu realizować się we własnych zainteresowaniach i się w nie nie wtrącał. - I może... może byś mi pokazała jak się tańczy... albo coś... - początkowy entuzjazm przygasł nieco, gdy sama nieostrożnie przywołała Londyn i swój status. Przyszło jej na myśl, że brat mógłby jej chcieć zabronić nocowania w cudzym domu (mimo tego, że miewała przecież nocne dyżury w lecznicy) i zrobiło jej się przykro. Niby mogłaby go okłamać, że idzie do pracy, ale już jakiś czas temu przysięgła sobie, że nie zrobi tego nigdy więcej.
- Mmm - mruknęła tylko i wzruszyła ramionami, gdy Celine wyraziła swoją, naiwną poniekąd nadzieję. Kerstin nie chciała jednak opowiadać o wszystkich tych rzeczach, od których pietruszka ściskana w palcach zamieniłaby się w rozmazaną przez łzy białą plamę. Opuściła nieco głowę, uciekając wzrokiem, a potem, po krótkim milczeniu, któremu towarzyszył tylko dźwięk spadających do garnka warzyw, odważyła się powiedzieć: - Będę musiała tylko powiedzieć bratu gdzie idę... i do kogo, wiesz. - Zasugerowała, prosząc w ten sposób o nazwisko, nawet nieprawdziwe. - Jest czarodziejem, mój brat. Martwi go, kiedy nie wie, gdzie jestem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Początkiem tylko wzruszyła ramieniem na miły komplement Celine; na końcu języka zawisło, że robi po prostu to co do niej należy, co zawsze chciała robić, co każdy mógłby robić, gdyby tylko się odważył... ale zawahała się i zarumieniła, gdy Celine mówiła dalej.
- Och, no, może. Zależy mi, naprawdę - wydukała nieśmiało. - Obcy ludzie czy nie, cierpią. A ja się po to uczyłam, żeby z nimi w tym być. Ulżyć w cierpieniu albo pomóc je znieść, kiedy ulżyć się nie da... - powiedziała cicho, a potem uśmiechnęła się do blondynki uśmiechem, który pogłębiał dołeczki w policzkach. - Dziękuję, jest mi bardzo miło, że tak uważasz.
Kciuk zaczął jej cierpnąć od obierania ziemniaków, na stwardniałym palcu pojawił się kolejny odcisk. Przyjrzała mu się krytycznie, a potem z westchnieniem sięgnęła po marchewki. Miały już ponad pół garnka i sporo obierków, które skrzętnie magazynowała na boku w osobnym jutowym woreczku, bo nadawały się na pokarm dla zwierząt hodowlanych, a przynajmniej tych, które jeszcze im w Dolinie po sierpniu pozostały.
- Tancerką? Ale super! - powiedziała może nieco zbyt głośno przez narastający entuzjazm, a potem rozejrzała się nerwowo, spłoniona aż po czubki uszu. Kilka kobiet obejrzało się na nie krytycznie, ale nerwowy uśmiech Kerstin chwilowo oszczędził im komentarzy. - Naprawdę - dodała ciszej, ale z tą samą pogodą ducha. Dobrze było chociaż od czasu do czasu porozmawiać o czymś pięknym i wzniosłym. Czymś co było równie rzeczywiste w tym ich szarym świecie, ale ostatnio tak tragicznie zapomniane. - Wiesz, że nigdy nie widziałam baletu? - przyznała się, takim tonem jakby i ją ta myśl zaskoczyła. - Nie było okazji, no a na operę nie było mnie stać. Ale czasem chodziłyśmy z koleżankami do teatru na jakieś małe sztuki. Próbowałam nauczyć się trochę klasycznego tańca, wiesz, żeby dobrze wypaść... - urwała niepewnie. Na czym? Na swoim weselu? Na weselu rodzeństwa? Dalej żałowała, że jej serce i głowa znajdowały się w takiej rozsypce na nazbyt prędkim ślubie Michaela i Ady. - No ale chyba mam dwie lewe nogi albo coś w tym rodzaju. W każdym razie umiem tańczyć tylko jak ktoś mnie prowadzi - skwitowała, starając się usilnie nie myśleć o Thomasie.
Rozchyliła usta z zaskoczeniem, gdy Celine zaprosiła ją do swojego domu na kurację. Jej serce rwało się do odrobiny odskoczni od rzeczywistości, która nie byłaby zupełnym pochłonięciem przez pracę, ale od razu naszła ją świadomość, że powinna podpytać o to Mike'a. Tyle że czy młoda, śliczna dziewczyna, która mieszkała w Dolinie i która wspólnie z kołem gospodyń wiejskich robiła z nią gulasz dla potrzebujących mogła być jakimś zagrożeniem? Mimo wszystko spytała:
- To może być świetny pomysł, mogłybyśmy... a gdzie masz dom? - lekki niepokój, jakim podszyte było to pytanie sugerował, że Kerry obawiała się przede wszystkim o własne bezpieczeństwo; nie chęć wykorzystania tej informacji albo, o zgrozo, zrobienia krzywdy sympatycznej Celine. - O, to mamy szczęście. Ty masz miód, a ja będę mieć jajka. Naprawdę się cieszę, że znowu mogę na nie liczyć... - Pokręciła głową; był to jeden kamień na sercu mniej. Nie wiedziała jak długo jeszcze miałaby siłę przekonywać Michaela, że nie powinni zabić kur na mięso skoro nie przynoszą już niczego poza dodatkowymi dzióbkami do wykarmienia.
Nie wiedziała niczego o topieniu smutku w alkoholu; te kilka rzadkich razy, gdy naprawdę się upiła, czuła się potem nawet jeszcze gorzej. Chyba przez kaca. Wzruszyła więc tylko ramieniem, a potem uśmiechnęła się znów i położyła swoją lepką od warzyw dłoń na dłoni Celine.
- Dzięki, że tak mówisz. Zobaczymy - Nie była siebie wcale tak pewna. Potem ostrożnie zabrała rękę i przyjrzała się skórze na gładkich, choć już naznaczonych znamionami pracy dłoniach koleżanki. - W prawdziwe poduszeczki? - zapytała ze zgrozą, bo z czarodziejami to nigdy nie było wiadomo, kiedy mówili w metaforze, a kiedy zupełnie na poważnie. - Myślę, że to dobry układ. Przyniosłabym chustkę, a potem razem zrobiłybyśmy sobie babski wieczór. Może nawet mogłabym ci pokazać parę prostych sztuczek, nic skomplikowanego, wiesz takie zwykłe domowe naprawy - powiedziała, zapominając zupełnie o tych wszystkich magicznych sztuczkach z Reparo i innymi. Czarodzieje wiedli naprawdę wygodne życie, ale Michael pozwalał jej w domu realizować się we własnych zainteresowaniach i się w nie nie wtrącał. - I może... może byś mi pokazała jak się tańczy... albo coś... - początkowy entuzjazm przygasł nieco, gdy sama nieostrożnie przywołała Londyn i swój status. Przyszło jej na myśl, że brat mógłby jej chcieć zabronić nocowania w cudzym domu (mimo tego, że miewała przecież nocne dyżury w lecznicy) i zrobiło jej się przykro. Niby mogłaby go okłamać, że idzie do pracy, ale już jakiś czas temu przysięgła sobie, że nie zrobi tego nigdy więcej.
- Mmm - mruknęła tylko i wzruszyła ramionami, gdy Celine wyraziła swoją, naiwną poniekąd nadzieję. Kerstin nie chciała jednak opowiadać o wszystkich tych rzeczach, od których pietruszka ściskana w palcach zamieniłaby się w rozmazaną przez łzy białą plamę. Opuściła nieco głowę, uciekając wzrokiem, a potem, po krótkim milczeniu, któremu towarzyszył tylko dźwięk spadających do garnka warzyw, odważyła się powiedzieć: - Będę musiała tylko powiedzieć bratu gdzie idę... i do kogo, wiesz. - Zasugerowała, prosząc w ten sposób o nazwisko, nawet nieprawdziwe. - Jest czarodziejem, mój brat. Martwi go, kiedy nie wie, gdzie jestem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Świetlica wiejska
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka