dół
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dół mieszkania
Ogromny, jasny pokój. Na półkach są porozstawiane pamiątki z podróży lub rodzinne. W kącie stoi biurko, zazwyczaj zawalone pergaminami, przy którym również dosyć często przesiaduje. Listy pisząc. Lub swój dziennik. Znajduje się tutaj kominek podłączony pod sieć, a także schody na górę, które prowadzą do sypialni oraz łazienki. Z salonu można bezpośrednio przejść do kuchni, nierzadko potykając się o porozsuwane krzesła od stołu, który stoi na drodze. Sama kuchnia nie ma drzwi, a jedyne framugi, toteż właściwie jest jedną wielką izbą wraz z pokojem dziennym i niewielką jadalnią. Przez pokój dzienny można się wydostać na balkon, z którego prowadzą alternatywne schody na piętro.
Ostatnio zmieniony przez Selina Lovegood dnia 05.01.17 21:27, w całości zmieniany 1 raz
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
/2 maja
Dezorganizacja. Brak informacji. Ludzie tonący w niepokoju, strachu i rozpaczy po bliskich. Rosnąca epidemia paniki związana z nieznanym, na które nikt nie był przygotowany.
Koniec kwietnia był przełomem, a przecież dopiero wczorajszej nocy nastąpił moment kulminacyjny. Były obietnice załamania porządku, wyjścia na ulice i stawiania samosądów. Przesłanki o przedziwnym ugrupowaniu, które wolno wypełzało na światło dzienne, znacząc niebo dziwnym symbolem. Informacja o ataku, śmierć szefa aurorów. Czarna magia zdawała się wylęgać w każdym kącie i zbierać coraz szersze żniwo. Lovegood zasypiała z coraz większym trudem, zastanawiając się, jak to możliwe, że wszystko wciąż biegnie względnie normalnym rytmem. Propaganda przesłaniała ludziom oczy, nie pozwalając im na rezygnację z codziennych trosk i stawienia się w miejscu pracy. Świat szedł dalej, mimo że niewiadome działania zbierały swoje żniwo. I coś wisiało w powietrzu.
Zwyczajne troski wciąż były absorbujące do pewnego czasu - dla Osy nie liczyło się nic poza kolejnym meczem, pozycją w drużynie, szczęściem kuzynostwa i własną niezależnością. Wolno przeglądała na oczy i dostrzegała szerszy obraz. Nic nie uderzało w nią mocniej niż rzeczy, które brała za pewne, a nagle ich podstawy zaczynały się kruszyć. Sama traciła wtedy grunt pod nogami.
Frederick Fox nie dawał znaku życia od 78 godzin. Zegar tykał wolno, a każda sekunda brzmiała jak wyrok śmierci. Miała wrażenie, że życie umarło, tylko ona miała dowiedzieć się o tym z opóźnieniem. Była zbyt dumna i gniewna na pozwolenie sobie na rozpacz. Zbyt przestraszona, by udać się do Munga i podać nazwisko, którego poszukiwała, bo istniała szansa, że mogła dostać potwierdzenie. Zbyt pyszna, by pozwolić sobie na zostawienie kartki z błaganiem o kontakt w drzwiach. Zbyt miękka, by nasłuchiwać bolesnej ciszy, kiedy na klatce schodowej nie było słychać najmniejszego szelestu, który sugerowałby nadejście gospodarza.
Napięcie wyniszczało.
Nie miała pojęcia w jaki sposób wcześniej potrafiła znaleźć ukojenie w winie. Wyciągnęła najlepszy rocznik, z przyzwyczajenia oceniając najpierw zapach pozostawiony na korku, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Nie doceniła jednak cudownego, lekko kwiatowego bukietu, a czerwona ciecz rozlewająca się po języku nie przeniosła jej w podniebieniowe rozkosze. Skręcało ją od środka, nie pozwalając się skupić na jakimkolwiek doznaniu. Trwała w zawieszeniu.
Noc z 30 kwietnia na 1 maja była koszmarem. Niebo rozdarły rozbłyski. Kraj porozdzierały wybuchy magii, zabierając ze sobą swoje pokosy. Lovegood miała więcej szczęścia od innych, znajdując się w bardziej szczęśliwym miejscu niż większość. Nocny trening prawdopodobnie nie był najrozsądniejszą decyzją w jej życiu, a podmuch eksplozji sprawił jedynie, że wylądowała zaledwie 2 mile dalej, rozbijając siebie i miotłę od mur - ją zostawiając w drzazgach, a sobie jedynie odbierając dech i tłucząc plecy. Samodzielna próba teleportacji zakończyła się przeniesieniem za próg i tak mocnym szarpnięciem w żołądku, że pozbawiła się jego zawartości. Nawet różdżka odmawiała posłuszeństwa, parząc jej dłoń przy próbie rzucenia prostego zaklęcia.
Zupełnie tak, jakby coś ich karało.
Ranek przyniósł więcej odpowiedzi, ale wciąż niewystarczająco. Dezinformacja budziła najwyższy stan histerii. Wieści o końcu świata kontrastowane były z testami Ministerstwa związanymi z działaniami Departamentu Tajemnic, ataku goblinów na społeczność czarodziejów, skażonym powietrzem przez śmierć mugolaków, która miała zakłócać magię lub przejęciem kontroli nad każdą różdżką przez Grindewalda na skutek czarnomagicznej klątwy. Tysiące teorii i żadna nie zdawała się pokrywać prawdziwej wersji. Prorok nie dostarczał żadnego logicznego wytłumaczenia. Niewiedza szerzyła niepokój i w Londynie zdawało się nie istnieć już miejsce, które było bezpieczne i mogło stanowić jakąkolwiek oazę. Podobno kilka miejsc zostało skażonych czarną magią; część nazywała je czarnymi dziurami, które wysysały moce, inni twierdzili, że to uwolniona magia obskurusów. Wszyscy jednak zgodnie trzymali się od tego z daleka - a przynajmniej ci, którzy posiadali reszty rozsądku.
Jakiekolwiek działanie zdawało się bezsensowne, a jednocześnie bezczynność doprowadzała do skraju zmysłów. Ile kilometrów zrobiła krążąc po salonie? Czy na posadzce wybiły się już jej obcasy, zdzierając skutecznie laminat? Ile niedopalonych papierosów zdobiła czerwona szminka? Czy mruczenie kota faktycznie uspokajało człowieka? Dlaczego więc nic nie działało?
Przykładała do ust tytoń, kiedy usłyszała ciche skrzypienie. Zdrętwiała, wolno, bez szmeru, odkładając trzymany filtr na stolik. Lampka wina dzielnie trwała w jej dłoni, choć jej zawartość nie znikała od godziny. Klatka piersiowa zaczęła unosić się szybciej, kiedy do uszu dotarła melodia odbijanej podeszwy od ziemi w tak dobrze znanym, zadziwiająco kojącym rytmie. Przymknęła oczy, pozwalając nozdrzom poruszyć się i spróbować upewnić się, że w powietrzu pojawił się ten zapach. Dym zdawał się zagłuszać każdą sensację, a nieznosząca zwłoki niecierpliwość kazała jej odwrócić głowę z tęsknotą.
Ile czasu chłonęła jego widok, jakby nie dowierzając, że stoi tu przed nią w tej właśnie chwili? W głowie miała chaos, i może to właśnie przytłoczenie sprawiło, że nie zdołała języka sformułować do jakiegokolwiek słowa. Patrzyła, jak podchodzi. Normowała unoszenie się klatki piersiowej, nawet nie mrugając, gdy czarny kot zeskoczył z jej kolan i zaczął owijać się wokół kostek mężczyzny, z łaknieniem doświadczając jego obecności.
-Czekałam.-wypowiedziała (a może tylko jej się wydawało? Zdawała się być ogłuszona i nie słyszała nawet własnego głosu) zanim zdołała się ugryźć w język, choć to wyznanie nie zawstydziło jej tak, jak powinno. Właściwie nawet nie czuła potrzeby, by się tłumaczyć, kiedy patrzyła na niego z dołu, wypatrując w jasnych tęczówkach śladu bagażu wydarzeń, jakie musiały się mu przytrafić - bo skąd miała wiedzieć, że jest ich bezpośrednim powodem?-Włamywacz zdaje się być teraz najmniejszym zagrożeniem.-zauważyła gorzko, pozwalając sobie na niepotrzebną uwagę, by wzrokiem ująć wyciągniętą w swoim kierunku dłoń. Instynktownie była już w połowie drogi, zanim spostrzegła się i ucięła ten gest nagłym poderwaniem się do góry. Chwyciła porzucony tytoń i odpaliła go (w pierwszym odruchu sięgając po różdżkę, którą jednak porzuciła na rzecz świeczki), by wydmuchnąć dym (maskując kasłanie) w kierunku Lisa, kiedy stała naprzeciwko niego, na wyciągnięcie ręki. Założyła niemalże dostojnie dłoń na biodrze, pozwalając połom szlafroka się rozchylić. Nie cierpiała papierosów. Dusiła się dymem. Ale mogła uciec się do wszystkiego, byleby tylko zaznać choć krztynę komfortu w namiastce relaksu - palacze podobno go zaznawali.
Nie potrafiła oderwać wzroku od szarych oczu. Smutnych i zmęczonych, które mimo wszystko pożerały ją tęsknie. Sama starała się mrużyć własne i ściągać usta w nieprzystępnym wyrazie, ale nerwowe gesty i przyspieszone tętno zdawały się ją zdradzać okrutnie. I chyba nie dbała już tak bardzo o tą pieprzoną grę pozorów.
Postąpiła o krok, przymykając oczy, kiedy uderzyło w nią obce ciepło - prawie otulało ją sobą, jednocześnie pozostając w minimalnym dystansie. Wyciągnęła szyję, sunąc nosem wzdłuż obojczyka do jabłka Adama aurora, wdychając leniwie jego woń.
-Zastanawiałam się co by było gdybyś nie wrócił.-wyznała cicho, spokojnie, jakby rozważała problem natury codziennej. Nie pociągnęła myśli dalej, gdy odsuwała się na tyle, by na niego spojrzeć i poczekać na reakcję. Cichsza. Wytłumiona. Gasła jak płomień pozbawiony tlenu.
Dezorganizacja. Brak informacji. Ludzie tonący w niepokoju, strachu i rozpaczy po bliskich. Rosnąca epidemia paniki związana z nieznanym, na które nikt nie był przygotowany.
Koniec kwietnia był przełomem, a przecież dopiero wczorajszej nocy nastąpił moment kulminacyjny. Były obietnice załamania porządku, wyjścia na ulice i stawiania samosądów. Przesłanki o przedziwnym ugrupowaniu, które wolno wypełzało na światło dzienne, znacząc niebo dziwnym symbolem. Informacja o ataku, śmierć szefa aurorów. Czarna magia zdawała się wylęgać w każdym kącie i zbierać coraz szersze żniwo. Lovegood zasypiała z coraz większym trudem, zastanawiając się, jak to możliwe, że wszystko wciąż biegnie względnie normalnym rytmem. Propaganda przesłaniała ludziom oczy, nie pozwalając im na rezygnację z codziennych trosk i stawienia się w miejscu pracy. Świat szedł dalej, mimo że niewiadome działania zbierały swoje żniwo. I coś wisiało w powietrzu.
Zwyczajne troski wciąż były absorbujące do pewnego czasu - dla Osy nie liczyło się nic poza kolejnym meczem, pozycją w drużynie, szczęściem kuzynostwa i własną niezależnością. Wolno przeglądała na oczy i dostrzegała szerszy obraz. Nic nie uderzało w nią mocniej niż rzeczy, które brała za pewne, a nagle ich podstawy zaczynały się kruszyć. Sama traciła wtedy grunt pod nogami.
Frederick Fox nie dawał znaku życia od 78 godzin. Zegar tykał wolno, a każda sekunda brzmiała jak wyrok śmierci. Miała wrażenie, że życie umarło, tylko ona miała dowiedzieć się o tym z opóźnieniem. Była zbyt dumna i gniewna na pozwolenie sobie na rozpacz. Zbyt przestraszona, by udać się do Munga i podać nazwisko, którego poszukiwała, bo istniała szansa, że mogła dostać potwierdzenie. Zbyt pyszna, by pozwolić sobie na zostawienie kartki z błaganiem o kontakt w drzwiach. Zbyt miękka, by nasłuchiwać bolesnej ciszy, kiedy na klatce schodowej nie było słychać najmniejszego szelestu, który sugerowałby nadejście gospodarza.
Napięcie wyniszczało.
Nie miała pojęcia w jaki sposób wcześniej potrafiła znaleźć ukojenie w winie. Wyciągnęła najlepszy rocznik, z przyzwyczajenia oceniając najpierw zapach pozostawiony na korku, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Nie doceniła jednak cudownego, lekko kwiatowego bukietu, a czerwona ciecz rozlewająca się po języku nie przeniosła jej w podniebieniowe rozkosze. Skręcało ją od środka, nie pozwalając się skupić na jakimkolwiek doznaniu. Trwała w zawieszeniu.
Noc z 30 kwietnia na 1 maja była koszmarem. Niebo rozdarły rozbłyski. Kraj porozdzierały wybuchy magii, zabierając ze sobą swoje pokosy. Lovegood miała więcej szczęścia od innych, znajdując się w bardziej szczęśliwym miejscu niż większość. Nocny trening prawdopodobnie nie był najrozsądniejszą decyzją w jej życiu, a podmuch eksplozji sprawił jedynie, że wylądowała zaledwie 2 mile dalej, rozbijając siebie i miotłę od mur - ją zostawiając w drzazgach, a sobie jedynie odbierając dech i tłucząc plecy. Samodzielna próba teleportacji zakończyła się przeniesieniem za próg i tak mocnym szarpnięciem w żołądku, że pozbawiła się jego zawartości. Nawet różdżka odmawiała posłuszeństwa, parząc jej dłoń przy próbie rzucenia prostego zaklęcia.
Zupełnie tak, jakby coś ich karało.
Ranek przyniósł więcej odpowiedzi, ale wciąż niewystarczająco. Dezinformacja budziła najwyższy stan histerii. Wieści o końcu świata kontrastowane były z testami Ministerstwa związanymi z działaniami Departamentu Tajemnic, ataku goblinów na społeczność czarodziejów, skażonym powietrzem przez śmierć mugolaków, która miała zakłócać magię lub przejęciem kontroli nad każdą różdżką przez Grindewalda na skutek czarnomagicznej klątwy. Tysiące teorii i żadna nie zdawała się pokrywać prawdziwej wersji. Prorok nie dostarczał żadnego logicznego wytłumaczenia. Niewiedza szerzyła niepokój i w Londynie zdawało się nie istnieć już miejsce, które było bezpieczne i mogło stanowić jakąkolwiek oazę. Podobno kilka miejsc zostało skażonych czarną magią; część nazywała je czarnymi dziurami, które wysysały moce, inni twierdzili, że to uwolniona magia obskurusów. Wszyscy jednak zgodnie trzymali się od tego z daleka - a przynajmniej ci, którzy posiadali reszty rozsądku.
Jakiekolwiek działanie zdawało się bezsensowne, a jednocześnie bezczynność doprowadzała do skraju zmysłów. Ile kilometrów zrobiła krążąc po salonie? Czy na posadzce wybiły się już jej obcasy, zdzierając skutecznie laminat? Ile niedopalonych papierosów zdobiła czerwona szminka? Czy mruczenie kota faktycznie uspokajało człowieka? Dlaczego więc nic nie działało?
Przykładała do ust tytoń, kiedy usłyszała ciche skrzypienie. Zdrętwiała, wolno, bez szmeru, odkładając trzymany filtr na stolik. Lampka wina dzielnie trwała w jej dłoni, choć jej zawartość nie znikała od godziny. Klatka piersiowa zaczęła unosić się szybciej, kiedy do uszu dotarła melodia odbijanej podeszwy od ziemi w tak dobrze znanym, zadziwiająco kojącym rytmie. Przymknęła oczy, pozwalając nozdrzom poruszyć się i spróbować upewnić się, że w powietrzu pojawił się ten zapach. Dym zdawał się zagłuszać każdą sensację, a nieznosząca zwłoki niecierpliwość kazała jej odwrócić głowę z tęsknotą.
Ile czasu chłonęła jego widok, jakby nie dowierzając, że stoi tu przed nią w tej właśnie chwili? W głowie miała chaos, i może to właśnie przytłoczenie sprawiło, że nie zdołała języka sformułować do jakiegokolwiek słowa. Patrzyła, jak podchodzi. Normowała unoszenie się klatki piersiowej, nawet nie mrugając, gdy czarny kot zeskoczył z jej kolan i zaczął owijać się wokół kostek mężczyzny, z łaknieniem doświadczając jego obecności.
-Czekałam.-wypowiedziała (a może tylko jej się wydawało? Zdawała się być ogłuszona i nie słyszała nawet własnego głosu) zanim zdołała się ugryźć w język, choć to wyznanie nie zawstydziło jej tak, jak powinno. Właściwie nawet nie czuła potrzeby, by się tłumaczyć, kiedy patrzyła na niego z dołu, wypatrując w jasnych tęczówkach śladu bagażu wydarzeń, jakie musiały się mu przytrafić - bo skąd miała wiedzieć, że jest ich bezpośrednim powodem?-Włamywacz zdaje się być teraz najmniejszym zagrożeniem.-zauważyła gorzko, pozwalając sobie na niepotrzebną uwagę, by wzrokiem ująć wyciągniętą w swoim kierunku dłoń. Instynktownie była już w połowie drogi, zanim spostrzegła się i ucięła ten gest nagłym poderwaniem się do góry. Chwyciła porzucony tytoń i odpaliła go (w pierwszym odruchu sięgając po różdżkę, którą jednak porzuciła na rzecz świeczki), by wydmuchnąć dym (maskując kasłanie) w kierunku Lisa, kiedy stała naprzeciwko niego, na wyciągnięcie ręki. Założyła niemalże dostojnie dłoń na biodrze, pozwalając połom szlafroka się rozchylić. Nie cierpiała papierosów. Dusiła się dymem. Ale mogła uciec się do wszystkiego, byleby tylko zaznać choć krztynę komfortu w namiastce relaksu - palacze podobno go zaznawali.
Nie potrafiła oderwać wzroku od szarych oczu. Smutnych i zmęczonych, które mimo wszystko pożerały ją tęsknie. Sama starała się mrużyć własne i ściągać usta w nieprzystępnym wyrazie, ale nerwowe gesty i przyspieszone tętno zdawały się ją zdradzać okrutnie. I chyba nie dbała już tak bardzo o tą pieprzoną grę pozorów.
Postąpiła o krok, przymykając oczy, kiedy uderzyło w nią obce ciepło - prawie otulało ją sobą, jednocześnie pozostając w minimalnym dystansie. Wyciągnęła szyję, sunąc nosem wzdłuż obojczyka do jabłka Adama aurora, wdychając leniwie jego woń.
-Zastanawiałam się co by było gdybyś nie wrócił.-wyznała cicho, spokojnie, jakby rozważała problem natury codziennej. Nie pociągnęła myśli dalej, gdy odsuwała się na tyle, by na niego spojrzeć i poczekać na reakcję. Cichsza. Wytłumiona. Gasła jak płomień pozbawiony tlenu.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Patrzenie sprawiało mi ból.
O ile łatwiej przyszłoby mi egzystować, gdybym pozwolił mrokowi odebrać mi zmysł wzroku na zawsze; być może ślepota, która dotknęła mnie chwilę po otworzeniu skrzyni Grindewalda, wcale nie miała być przekleństwem. Być może bezkresna nicość uchroniłaby mnie przed szaleństwem, które pogrążało mnie z każdą upływającą minutą. Bolesna świadomość odpowiedzialności ciążyła na moich barkach, wgniatając mnie w ziemię. Miałem być tym, który niesie światło. Miałem uwolnić Anglię od terroru czarnoksiężnika – tymczasem sam zostałem mordercą. Katem niewinnych dusz. Siewcą apokalipsy.
Moje dłonie były zbrukane krwią.
Zwątpienie zatruło mój organizm. Sparaliżowało umysł, zdusiło wiarę. Czy Bathilda Bagshot rzeczywiście była przyjaciółką, za którą się podawała? Czy sylwetka bezsilnej, starszej kobiety nie była wyłącznie manipulacją, która miała uśpić naszą czujność? Zaufałem jej. Otworzyłem własne żyły, by dowieść swojej gotowości. Zapłaciłem najwyższą cenę – tylko po to, by pogrążyć świat w jeszcze gęstszym mroku. Zrzucenie z siebie odpowiedzialności było jednak ścieżką wydeptaną przez słabych. Złożyłem przysięgę, która uczyniła mnie jedynie narzędziem w tej wojnie. Sukces nie miał przyjść łatwo – żyłem jednak w przekonaniu, że byłem gotowy na porażkę. Że choćby cień pochłonął wszystko, co znam, a nadzieja zgasła, stać będę nieulękły. A jednak moja wyobraźnia była zbyt skąpa, by wyobrazić sobie cień o tak szerokiej skali.
Nie wiedziałem, co miał przynieść jutrzejszy dzień – być może tylko kolejne zniszczenia. Być może zmierzch ludzkości. Po raz pierwszy od lat poczułem przenikliwą bezsilność, która napełniła mnie odrazą do samego siebie. Magia oszalała i ja sam byłem bliski szaleństwa. Pijane dziecko we mgle, pchane przez największą słabość na próg domu przy Queen Elizabeth Walk.
Powitałaś mnie w całej swojej okazałości. Niewzruszona, z lampką wina w jednej dłoni i papierosem w drugiej wyglądałaś, jakbyś egzystowała w innym świecie, niż w piekle, które rozpętałem niespełna dwadzieścia cztery godziny temu. A jednak z twojego oblicza zniknął typowy, władczy uśmiech, a mocno ściągnięte brwi zdawały się ustąpić miejsca przenikliwemu spojrzeniu, niepodobnemu bucie, która zwykle błyszczała w twoich tęczówkach. Zawiodłem cię, Selino. Nie mogłaś tego wiedzieć – i nigdy nie miałaś poznać prawdy – że to ja byłem powodem, dla którego otworzyłaś prawdopodobnie najlepsze wino, jakie trzymałaś w domu.
Jakbyś podskórnie czuła, że może to być twoja ostatnia szansa na ucztę dla kubków smakowych.
Przelotnie spojrzałem na kota, który otarł się o moją łydkę, pozostawiając ślad swojej sierści na podwiniętej nogawce, czując, jak samym spojrzeniem wypalasz mi blizny w sercu. Twoje bezkompromisowe wyznanie ścisnęło mi gardło. Myśl, że jednak nie byłem ci obojętny, wydała mi się równie ośmielająca, co paraliżująca. Nie mogłem wypaść z roli Fantastycznego Pana Lisa. Nawet, jeśli świat rozpadał się na naszych oczach.
- Z pewnością mniejszym ode mnie. - Przyznałem równie cierpko, choć nie mogłaś być świadoma tego, ile prawdy przemycałem we własnych słowach.
Byłem już gotów pochwycić twój nadgarstek, by złożyć na nim delikatny pocałunek, by poczuć, że nie jesteś złudzeniem, gdy w ostatniej chwili zniweczyłaś moje plany, zrywając się z kanapy jak oparzona. A jednak, pomimo realnego zagrożenia, pomimo ziszczenia się wszystkich proroctw, którymi nękałem cię przez ostatnie miesiące – nie wiedząc nawet, że samemu stanę się iskrą wywołującą to pogorzelisko – trzymałaś mnie na dystans, nieustannie wyznaczając granice naszej znajomości. Która, o dziwo, po raz pierwszy stała się dla mnie zrozumiała.
- Harriett i Charlie są bezpieczni. - Powiedziałem w końcu, wierząc, że informacja ta leżała w kręgu twoich zainteresowań. - W środku nocy jakaś siła przeniosła nas na Nokturn. Mnie i Hatsy. - Darowałem sobie szczegóły związane z charakterem spotkania, a także wizytą w szpitalu i widokiem sal pękających w szwach. - Dopilnowałem, by wróciła do domu. Musiałem się upewnić, że tobie także nic nie zagraża. - Świadomość, że mogłem cię zabić była nie do zniesienia.
Być może dopiero te słowa popchnęły cię w moją stronę, krusząc niewidzialną barierę, której chłodną fakturę zdołałem poznać na przestrzeni naszej wieloletniej znajomości. Byłaś obok. Mogłem wyczuć słodki zapach twojej skóry. Twój niespokojny oddech. Galopujące tętno. Twój strach. I chociaż sam nie czułem się w tej materii pewniejszy od ciebie, bliskość twojego ciała przyniosła mi upragniony spokój, który musiał wypaść mi z kieszeni, gdy przebudziłem się na Nokturnie. Nawet, jeśli stan ten nie miał prawa trwać permanentnie, była to jedyna ważna chwila. Wykorzystałem to nieme przyzwolenie, roztaczając nad tobą parasol własnych ramion i zatapiając nozdrza w twoich włosach.
To nie mogła być iluzja.
- Uznałabyś mnie za kłamcę. - Przyznałem cicho, wymijająco, obracając powagę twoich słów w żart. Nie chciałem znać odpowiedzi na to pytanie. Znacznie lżej przychodziło mi udawanie nieśmiertelnego. - Obiecałem ci coś. - Że nie odejdę. Na pewno pamiętasz.
Ale oboje wiedzieliśmy, jak mocno oderwana od rzeczywistości była ta przysięga.
O ile łatwiej przyszłoby mi egzystować, gdybym pozwolił mrokowi odebrać mi zmysł wzroku na zawsze; być może ślepota, która dotknęła mnie chwilę po otworzeniu skrzyni Grindewalda, wcale nie miała być przekleństwem. Być może bezkresna nicość uchroniłaby mnie przed szaleństwem, które pogrążało mnie z każdą upływającą minutą. Bolesna świadomość odpowiedzialności ciążyła na moich barkach, wgniatając mnie w ziemię. Miałem być tym, który niesie światło. Miałem uwolnić Anglię od terroru czarnoksiężnika – tymczasem sam zostałem mordercą. Katem niewinnych dusz. Siewcą apokalipsy.
Moje dłonie były zbrukane krwią.
Zwątpienie zatruło mój organizm. Sparaliżowało umysł, zdusiło wiarę. Czy Bathilda Bagshot rzeczywiście była przyjaciółką, za którą się podawała? Czy sylwetka bezsilnej, starszej kobiety nie była wyłącznie manipulacją, która miała uśpić naszą czujność? Zaufałem jej. Otworzyłem własne żyły, by dowieść swojej gotowości. Zapłaciłem najwyższą cenę – tylko po to, by pogrążyć świat w jeszcze gęstszym mroku. Zrzucenie z siebie odpowiedzialności było jednak ścieżką wydeptaną przez słabych. Złożyłem przysięgę, która uczyniła mnie jedynie narzędziem w tej wojnie. Sukces nie miał przyjść łatwo – żyłem jednak w przekonaniu, że byłem gotowy na porażkę. Że choćby cień pochłonął wszystko, co znam, a nadzieja zgasła, stać będę nieulękły. A jednak moja wyobraźnia była zbyt skąpa, by wyobrazić sobie cień o tak szerokiej skali.
Nie wiedziałem, co miał przynieść jutrzejszy dzień – być może tylko kolejne zniszczenia. Być może zmierzch ludzkości. Po raz pierwszy od lat poczułem przenikliwą bezsilność, która napełniła mnie odrazą do samego siebie. Magia oszalała i ja sam byłem bliski szaleństwa. Pijane dziecko we mgle, pchane przez największą słabość na próg domu przy Queen Elizabeth Walk.
Powitałaś mnie w całej swojej okazałości. Niewzruszona, z lampką wina w jednej dłoni i papierosem w drugiej wyglądałaś, jakbyś egzystowała w innym świecie, niż w piekle, które rozpętałem niespełna dwadzieścia cztery godziny temu. A jednak z twojego oblicza zniknął typowy, władczy uśmiech, a mocno ściągnięte brwi zdawały się ustąpić miejsca przenikliwemu spojrzeniu, niepodobnemu bucie, która zwykle błyszczała w twoich tęczówkach. Zawiodłem cię, Selino. Nie mogłaś tego wiedzieć – i nigdy nie miałaś poznać prawdy – że to ja byłem powodem, dla którego otworzyłaś prawdopodobnie najlepsze wino, jakie trzymałaś w domu.
Jakbyś podskórnie czuła, że może to być twoja ostatnia szansa na ucztę dla kubków smakowych.
Przelotnie spojrzałem na kota, który otarł się o moją łydkę, pozostawiając ślad swojej sierści na podwiniętej nogawce, czując, jak samym spojrzeniem wypalasz mi blizny w sercu. Twoje bezkompromisowe wyznanie ścisnęło mi gardło. Myśl, że jednak nie byłem ci obojętny, wydała mi się równie ośmielająca, co paraliżująca. Nie mogłem wypaść z roli Fantastycznego Pana Lisa. Nawet, jeśli świat rozpadał się na naszych oczach.
- Z pewnością mniejszym ode mnie. - Przyznałem równie cierpko, choć nie mogłaś być świadoma tego, ile prawdy przemycałem we własnych słowach.
Byłem już gotów pochwycić twój nadgarstek, by złożyć na nim delikatny pocałunek, by poczuć, że nie jesteś złudzeniem, gdy w ostatniej chwili zniweczyłaś moje plany, zrywając się z kanapy jak oparzona. A jednak, pomimo realnego zagrożenia, pomimo ziszczenia się wszystkich proroctw, którymi nękałem cię przez ostatnie miesiące – nie wiedząc nawet, że samemu stanę się iskrą wywołującą to pogorzelisko – trzymałaś mnie na dystans, nieustannie wyznaczając granice naszej znajomości. Która, o dziwo, po raz pierwszy stała się dla mnie zrozumiała.
- Harriett i Charlie są bezpieczni. - Powiedziałem w końcu, wierząc, że informacja ta leżała w kręgu twoich zainteresowań. - W środku nocy jakaś siła przeniosła nas na Nokturn. Mnie i Hatsy. - Darowałem sobie szczegóły związane z charakterem spotkania, a także wizytą w szpitalu i widokiem sal pękających w szwach. - Dopilnowałem, by wróciła do domu. Musiałem się upewnić, że tobie także nic nie zagraża. - Świadomość, że mogłem cię zabić była nie do zniesienia.
Być może dopiero te słowa popchnęły cię w moją stronę, krusząc niewidzialną barierę, której chłodną fakturę zdołałem poznać na przestrzeni naszej wieloletniej znajomości. Byłaś obok. Mogłem wyczuć słodki zapach twojej skóry. Twój niespokojny oddech. Galopujące tętno. Twój strach. I chociaż sam nie czułem się w tej materii pewniejszy od ciebie, bliskość twojego ciała przyniosła mi upragniony spokój, który musiał wypaść mi z kieszeni, gdy przebudziłem się na Nokturnie. Nawet, jeśli stan ten nie miał prawa trwać permanentnie, była to jedyna ważna chwila. Wykorzystałem to nieme przyzwolenie, roztaczając nad tobą parasol własnych ramion i zatapiając nozdrza w twoich włosach.
To nie mogła być iluzja.
- Uznałabyś mnie za kłamcę. - Przyznałem cicho, wymijająco, obracając powagę twoich słów w żart. Nie chciałem znać odpowiedzi na to pytanie. Znacznie lżej przychodziło mi udawanie nieśmiertelnego. - Obiecałem ci coś. - Że nie odejdę. Na pewno pamiętasz.
Ale oboje wiedzieliśmy, jak mocno oderwana od rzeczywistości była ta przysięga.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Lubiła zachowywać się, jakby świat kręcił się wokół niej. Z łatwością zdobywała spojrzenia - i nie musiała kręcić biodrami, by tego dokonać. Bycie w centrum uwagi - nawet jeśli poprzez sceny i złą reputację - łechtało jej pyszne ego jak nic innego. Z dziką przyjemnością prowadziła zaowalowane rozmowy popisując się inteligencją i spostrzegawczością, zawsze chowając asa w rękawie, prowokując rozmówcę do poświęcenia jej całej swojej uwagi, by nie przegapił nic, co pomogłoby mu wygrać słowną potyczkę. Brylowała na meczach, brawurowo zdobywając kafla i bramki. Nie znosiła sytuacji, w której była ignorowana lub pozbawiano ją wartości - zawsze musiała umieć choć sprowokować kogoś do udowodnienia w jakim jest błędzie nie doceniając jej.
Wojna miała to do siebie, że jednym dmuchnięciem potrafiła zabrać nawet najdzielniejszych i to wcale nie w honorowej walce. Ludzie umierali w ciszy. Zaskoczeni, niegotowi, niepogodzeni, niezauważeni, nie zasługujący na to, co miało ich spotkać.
Selina Lovegood właśnie dowiedziała się, że przez panikę ludzie zmieniają priorytety. Nikt już na nią nie patrzył. Czuła się jak duch; niewidoczna. O wiele gorsza była jednak inna refleksja - ze strachem spostrzegła się, że może nie odwzajemnić już spojrzenia pewnych szarych oczu. Z coraz większym roztargnieniem i przyspieszającym tętnem, rozglądała się za utkwionym w niej wzroku (który przez tyle czasu zdawał się ją nie opuszczać!), ale nie mogła go nigdzie dostrzec.
Oczywiście, martwiła się o swoje kuzynostwo. Musiała się upewnić, że są bezpieczni - to było najważniejsze. Sama też czuła niepokój, niepewność przyszłości, ciemność wiszącą w powietrzu i powoli przestawała ufać, że czasy kiedykolwiek staną się spokojnie. Wiedziała, że nadchodzą ciężkie, burzowe chmury. Zabawne w tym wszystkim było to, że życie toczyło się dalej - jakby nigdy nic. I człowiek ciągle przejmował się tym samym.
I kiedy tylko wszelkie powinności zostały wypełnione, pozostały m y ś l i. I nie brzmiały one: Co dalej ze mną? Czy drużyna jest cała? Jak grać Mistrzostwa w takiej atmosferze? Co z międzynarodowymi mitingami? Czy Aaron pamiętał o mojej dostawie herbaty? Czy będę musiała się wyprowadzić z Anglii? Czy cały świat pożre konflikt? Co z rodziną? (no dobrze, część z nich taka była), ale... w dużej części krzyczały o prośby ustalenia jak przedstawiają się losy ostatniej osoby, której poczynań nie była w stanie prześledzić. Pozostawała niespokojna, trawiona przez zmartwienie, które zdawało się jej być kompletnie obce. Powinna w przyjemnością sączyć ulubione wino i oddawać się rozrywkom, które należały do grona preferowanych. Była bezpieczna. Czy cokolwiek innego miało znaczenie?
Pan Lis był samodzielną jednostką - bo jeżeli z jego lubowaniem się w głupocie, naiwną wiarą w ludzi, lekkomyślnością, niepoważnym stylem bycia, bezinteresowną ofiarnością i nabytą dobrocią był w stanie przeżyć do tego czasu, pełniąc jeden z najniebezpieczniejszych zawodów na świecie, to blondynka była praktycznie pewna, że albo na czarnoksiężników - lepiej od Expelliarmusa - działa jego rozbrajający uśmiech, albo po prostu ma wybitne szczęście (lub umiejętności), że ciągle nie stracił głowy (no, chyba, że dla niej!). Nie istniał żaden logiczny powód, dla którego miałaby poświęcać tyle czasu na myślenie gdzie teraz jest oraz w jakim pozostaje zdrowiu. Nie powinna dawać myślom zapędzać się w stronę najczarniejszych ewantualności ani tym bardziej poddawać się zwodniczym emocjom, kiedy docierała do niej waga hipotetycznych najgorszych scenariuszy.
Selina Lovegood dbała wszak tylko o siebie. I tak było najbezpieczniej.
To nie miało być ckliwe wyznanie - bardziej bezpośrednie oskarżenie, że śmiał zmuszać ją do podobnego, jakże uwłaczającego aktu - czekania.Oraz do tęsknoty i strachu o niego.
Przecięła go spojrzeniem na tą głupią uwagę, choć jej wzrok pozostał nienaturalnie miękki.-To czego powinnam się obawiać?-zapytała, udając, że to tylko głupia gra słowna. Przełknęła ślinę zanim dopasowała minę do zagrywki, pozostawiając jedynie oczy niewzruszone podobnej rozrywce. Głos Fredericka był zbyt gorzki jak na droczenie się - brzmiał i wyglądał jakby na barki spadł mu los całego świata. Nie mogła go jednak zmusić do szczerości po prostu pytając. Musiał uważać, że nic jej tak naprawdę nie mówi. Musiał myśleć, że ona nic nie zauważa.
I byłaby o wiele lepszą aktorką, gdyby potrafiła pozostać niewzruszona.
Przymknęła oczy, słysząc kolejną nowinę. Pokiwała wolno głową, nie przyznając się ile listów dziś wysłała - chaos utrudniał jednak komunikację. Kolejna rewelacja wywołała jednak niekontrolowany szok. Zanim zdołała nałożyć na siebie opanowanie, już chwytała go za przedramię, zaciskając na nim palce, jakby chciała wymusić więcej informacji, a jednocześnie uniemożliwić mu ucieczkę.
-Co z nią?-intensywność spojrzenia nie pozwalała na zignorowanie siebie. Wymagała od niego czegoś, co ją uspokoi. Zignorowała troskę o swoją osobę, co na jej wadze priorytetów nagle straciło jakąkolwiek wartość.
Roztaczające się wokół niej ramiona przytrzymały oddech w jej piersi. Dopiero po chwili wypuściła powietrze, nie mogąc nic poradzić na to, jak rozpraszająca była bliskość. Zupełnie tak, jakby te dłonie zrzuciły z niej ciężar i przeniosły kilkadziesiąt pięter wyżej, z dala od tego wszystkiego. Przez moment była lekka.
-Cały dzień ratowałeś damy w opałach? Czy tylko moich bliskich?-zapytała miękko, niemalże z wdzięcznością, gdy zdała sobie sprawę, że bezpośrednio przyczynił się do tego, by Harriett nie spadł włos z głowy. I może dlatego, przepełniona abstrakcyjną euforią, wspięła się na palce, wyginając nawet usta w czymś przypominającym uśmiech.-Więc gdzie twój biały koń?-ściszyła głos, kiedy zbliżała usta do jego ucha, nawet nie zdając sobie sprawy jak nieodpowiednie było nazywanie go rycerzem i uważanie za bohatera.
Spięła mięśnie, gdy Fox spróbował zgadnąć po raz pierwszy co też jej siedziało w głowie. Oczywiście, faktem było, że ktoś, kto nie dotrzymuje słowa, definitywnie jest kłamcą. Frederick, znikając z jej zasięgu wzroku, bez wątpienia by takowym został - a podobny zawód musiał się spotkać ze wściekłością. Nigdy nie wybaczała łatwo. Nawet, gdy czyimś przewinieniem była śmierć. Nie było taryf ulgowych.
-Rzuciłabym twoje truchło na pożarcie wilkom.-wyjaśniła spokojnie, niemalże beztrosko, nachylając się w jego stronę, kiedy w palce łapała kępkę jego włosów, strosząc je leniwie, jakby z nudów. Zignorowała jego strzał, choć z każdą chwilą zdawała się zaciskać mocniej usta i ciągnąć go nieco boleśniej za złote kłaki, skupiając na nich całkowicie swoją uwagę - jakby nie mogła już więcej spojrzeć w jego twarz.
Bo nie mogła. Ledwo powstrzymywała drżenie ust.
Wojna miała to do siebie, że jednym dmuchnięciem potrafiła zabrać nawet najdzielniejszych i to wcale nie w honorowej walce. Ludzie umierali w ciszy. Zaskoczeni, niegotowi, niepogodzeni, niezauważeni, nie zasługujący na to, co miało ich spotkać.
Selina Lovegood właśnie dowiedziała się, że przez panikę ludzie zmieniają priorytety. Nikt już na nią nie patrzył. Czuła się jak duch; niewidoczna. O wiele gorsza była jednak inna refleksja - ze strachem spostrzegła się, że może nie odwzajemnić już spojrzenia pewnych szarych oczu. Z coraz większym roztargnieniem i przyspieszającym tętnem, rozglądała się za utkwionym w niej wzroku (który przez tyle czasu zdawał się ją nie opuszczać!), ale nie mogła go nigdzie dostrzec.
Oczywiście, martwiła się o swoje kuzynostwo. Musiała się upewnić, że są bezpieczni - to było najważniejsze. Sama też czuła niepokój, niepewność przyszłości, ciemność wiszącą w powietrzu i powoli przestawała ufać, że czasy kiedykolwiek staną się spokojnie. Wiedziała, że nadchodzą ciężkie, burzowe chmury. Zabawne w tym wszystkim było to, że życie toczyło się dalej - jakby nigdy nic. I człowiek ciągle przejmował się tym samym.
I kiedy tylko wszelkie powinności zostały wypełnione, pozostały m y ś l i. I nie brzmiały one: Co dalej ze mną? Czy drużyna jest cała? Jak grać Mistrzostwa w takiej atmosferze? Co z międzynarodowymi mitingami? Czy Aaron pamiętał o mojej dostawie herbaty? Czy będę musiała się wyprowadzić z Anglii? Czy cały świat pożre konflikt? Co z rodziną? (no dobrze, część z nich taka była), ale... w dużej części krzyczały o prośby ustalenia jak przedstawiają się losy ostatniej osoby, której poczynań nie była w stanie prześledzić. Pozostawała niespokojna, trawiona przez zmartwienie, które zdawało się jej być kompletnie obce. Powinna w przyjemnością sączyć ulubione wino i oddawać się rozrywkom, które należały do grona preferowanych. Była bezpieczna. Czy cokolwiek innego miało znaczenie?
Pan Lis był samodzielną jednostką - bo jeżeli z jego lubowaniem się w głupocie, naiwną wiarą w ludzi, lekkomyślnością, niepoważnym stylem bycia, bezinteresowną ofiarnością i nabytą dobrocią był w stanie przeżyć do tego czasu, pełniąc jeden z najniebezpieczniejszych zawodów na świecie, to blondynka była praktycznie pewna, że albo na czarnoksiężników - lepiej od Expelliarmusa - działa jego rozbrajający uśmiech, albo po prostu ma wybitne szczęście (lub umiejętności), że ciągle nie stracił głowy (no, chyba, że dla niej!). Nie istniał żaden logiczny powód, dla którego miałaby poświęcać tyle czasu na myślenie gdzie teraz jest oraz w jakim pozostaje zdrowiu. Nie powinna dawać myślom zapędzać się w stronę najczarniejszych ewantualności ani tym bardziej poddawać się zwodniczym emocjom, kiedy docierała do niej waga hipotetycznych najgorszych scenariuszy.
Selina Lovegood dbała wszak tylko o siebie. I tak było najbezpieczniej.
To nie miało być ckliwe wyznanie - bardziej bezpośrednie oskarżenie, że śmiał zmuszać ją do podobnego, jakże uwłaczającego aktu - czekania.
Przecięła go spojrzeniem na tą głupią uwagę, choć jej wzrok pozostał nienaturalnie miękki.-To czego powinnam się obawiać?-zapytała, udając, że to tylko głupia gra słowna. Przełknęła ślinę zanim dopasowała minę do zagrywki, pozostawiając jedynie oczy niewzruszone podobnej rozrywce. Głos Fredericka był zbyt gorzki jak na droczenie się - brzmiał i wyglądał jakby na barki spadł mu los całego świata. Nie mogła go jednak zmusić do szczerości po prostu pytając. Musiał uważać, że nic jej tak naprawdę nie mówi. Musiał myśleć, że ona nic nie zauważa.
I byłaby o wiele lepszą aktorką, gdyby potrafiła pozostać niewzruszona.
Przymknęła oczy, słysząc kolejną nowinę. Pokiwała wolno głową, nie przyznając się ile listów dziś wysłała - chaos utrudniał jednak komunikację. Kolejna rewelacja wywołała jednak niekontrolowany szok. Zanim zdołała nałożyć na siebie opanowanie, już chwytała go za przedramię, zaciskając na nim palce, jakby chciała wymusić więcej informacji, a jednocześnie uniemożliwić mu ucieczkę.
-Co z nią?-intensywność spojrzenia nie pozwalała na zignorowanie siebie. Wymagała od niego czegoś, co ją uspokoi. Zignorowała troskę o swoją osobę, co na jej wadze priorytetów nagle straciło jakąkolwiek wartość.
Roztaczające się wokół niej ramiona przytrzymały oddech w jej piersi. Dopiero po chwili wypuściła powietrze, nie mogąc nic poradzić na to, jak rozpraszająca była bliskość. Zupełnie tak, jakby te dłonie zrzuciły z niej ciężar i przeniosły kilkadziesiąt pięter wyżej, z dala od tego wszystkiego. Przez moment była lekka.
-Cały dzień ratowałeś damy w opałach? Czy tylko moich bliskich?-zapytała miękko, niemalże z wdzięcznością, gdy zdała sobie sprawę, że bezpośrednio przyczynił się do tego, by Harriett nie spadł włos z głowy. I może dlatego, przepełniona abstrakcyjną euforią, wspięła się na palce, wyginając nawet usta w czymś przypominającym uśmiech.-Więc gdzie twój biały koń?-ściszyła głos, kiedy zbliżała usta do jego ucha, nawet nie zdając sobie sprawy jak nieodpowiednie było nazywanie go rycerzem i uważanie za bohatera.
Spięła mięśnie, gdy Fox spróbował zgadnąć po raz pierwszy co też jej siedziało w głowie. Oczywiście, faktem było, że ktoś, kto nie dotrzymuje słowa, definitywnie jest kłamcą. Frederick, znikając z jej zasięgu wzroku, bez wątpienia by takowym został - a podobny zawód musiał się spotkać ze wściekłością. Nigdy nie wybaczała łatwo. Nawet, gdy czyimś przewinieniem była śmierć. Nie było taryf ulgowych.
-Rzuciłabym twoje truchło na pożarcie wilkom.-wyjaśniła spokojnie, niemalże beztrosko, nachylając się w jego stronę, kiedy w palce łapała kępkę jego włosów, strosząc je leniwie, jakby z nudów. Zignorowała jego strzał, choć z każdą chwilą zdawała się zaciskać mocniej usta i ciągnąć go nieco boleśniej za złote kłaki, skupiając na nich całkowicie swoją uwagę - jakby nie mogła już więcej spojrzeć w jego twarz.
Bo nie mogła. Ledwo powstrzymywała drżenie ust.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Choć stałem dumnie – wyprostowany, nieugięty niczym góra - tak naprawdę przyczołgałem się do ciebie przygnieciony nieoczekiwanym ciężarem odpowiedzialności. Musiałem wiedzieć, że ten dzień nadejdzie. Jeszcze niespełna trzy tygodnie temu, gdy czerwona krew powoli sączyła się z moich żył, zostałem ostrzeżony przed mrokiem, który miał spętać świat. Dopatrywałem się jego źródła w Grindewaldzie, a także Rycerzach Walpurgii, którzy nieoczekiwanie wypełzli z czarnej mgły, nie przypuszczając, że to mnie przyjdzie spuścić tę bestię ze smyczy. Przez cały ten czas trwałem w przekonaniu o własnej gotowości – a w chwili, gdy nad Anglią rzeczywiście zawisła wroga nawałnica, moje słabości wypłynęły na powierzchnię niczym nieumiejętnie porzucone dowody zbrodni. Czułem się właśnie tak - jak zbrodniarz. Ale za największą ze swoich przewin uważałem słabość, która przyczyniła się do tego, że w chwili zagrożenia moje myśli pozostawały rozproszone, krążąc wokół jednego tylko punktu, nie mającego z Zakonem Feniksa za wiele wspólnego. Paradoksalnie, jej źródło było jednocześnie siedliskiem bezmiernej siły, która pozwalała mi dokonywać niemożliwego. Sprzeczność ta z dumną nosiła twoje imię, rozdzierając moją duszę między powinnością a uczuciem, w którym nagle dostrzegłem zagrożenie, choć ty zdawałaś się być jego świadoma od dawna.
Ostrzegałaś mnie. Przybierałaś barwy ochronne, straszyłaś jadowitym żądłem, a ja z uporem głupca pozwalałem ci na ataki, ochoczo przyjmując truciznę, na którą z czasem stawałem się coraz bardziej odporny. Najwyraźniej przedarcie się przez wszystkie linie twojej obrony postawiłem sobie za punkt honoru – aż w końcu dotarłem do punktu, z którego nie było już odwrotu. Jeszcze wczoraj wydawało mi się to słuszne, ale świat, który znałem, stanął w ogniu - a ja nieuchronnie zmierzałem w sam jego środek. I nie mogłem zabrać cię ze sobą.
- Tego, że miałaś rację. Że będę twoim oprawcą. - Już nim jestem. Sukcesywnie odbieram ci każdą broń z rąk. Przyzwyczajam do swojej obecności, raczę białymi kłamstwami, udając, że wszystko jest w porządku, podczas gdy nic nie jest w porządku. Świat byłby prostszy, gdybym potrafił odejść bez słowa w drugą stronę, pozostawiając cię w sferze własnego komfortu. Ale bez ciebie byłe, martwy.
Z tobą zaś martwi byliśmy oboje.
Chciałem chronić cię przed złem tego świata, tymczasem samemu rozpętując burzę stulecia. Skoro nie byłem w stanie zapobiec temu wybuchu magii, jak mogłem śmieć przypuszczać, że mogłem wyrwać ciebie ze szponów niebezpieczeństwa?
W moim sercu zapanował chaos do złudzenia przypominający ten, który rozpętał się za oknami.
- Podczas tego... - zawiesiłem na moment głos, poszukując najtrafniejszego określenia – wybuchu, doznała ataku paniki i nieznacznych obrażeń. Uzdrowiciele o nią zadbali, to nic poważnego. Jest już w domu. - Wyjaśniłem krótko, ale twoje spojrzenie nie pozwalało mi na spuszczenie kurtyny milczenia. Nie po tym, jak przez ostatni miesiąc powtarzałem niczym mantrę, że nadciągały niespokojne czasy. Nadeszły szybciej, niż się spodziewałem. Zło uderzyło z siłą, która przewyższyła moje najśmielsze wyobrażenia – a jej źródłem stały się ostatnie osoby, jakie o to podejrzewałem. - Mung był przepełniony. - Słowa przychodziły mi ciężko. - Wszyscy, którzy tam trafili, mówili o tym samym. Że nagle znaleźli się w innych miejscach. Że chwilę przed tym towarzyszyły im straszne obrazy – a później już tylko ból. Że magia przestała słuchać się różdżek. - I nikt, poza szóstką Gwardzistów, nie potrafili znaleźć wytłumaczenia dla plagi anomalii, która nagle spadła na Londyn. - Słyszałem także o ofiarach śmiertelnych. - I dlatego przyszedłem do ciebie. Ja, Frederick Fox. Morderca szukający odkupienia win. Niewiedza nie była żadnym wytłumaczeniem dla naszego czynu – ani tym bardziej dla jego następstw.
Byłaś moim ostatnim bastionem, który był w stanie uchronić mnie od szaleństwa. Twoja bliskość otępiała moje zmysły, które jak nigdy potrzebowały oderwania od rzeczywistości.
- Nikogo nie uratowałem. - Odparłem chłodno, budując dystans między naszymi ciałami. W skórze bohatera czułem się równie nieswojo, jak w tej, która należała do Lycusa Malfoya. Nie potrafiłem wymazać z pamięci obrazu przepełnionego szpitala – i nie byłem w stanie wyobrazić sobie, ile łez zostało dziś przeze mnie wylanych. Nie, ty nie płakałaś. Byłaś na to zbyt silna. Ale za palisadą twoich oczu krył się niepokój, który czynił mnie największym spośród zbrodniarzy. - Tak naprawdę potrzebowałem Harriett bardziej, niż ona mnie. - Dodałem sucho, odwracając wzrok. Nie chciałem drążyć tego tematu. Nie chciałem wspominać o utracie wzroku, choć jeszcze nie tak dawno ochoczo dywagowałem na temat skutków plugawej magii w twoim towarzystwie. Nie chciałem, bo bałem się, że znasz mnie wystarczająco dobrze, by między wierszami odczytać prawdę, na która nie byłaś gotowa. - Najwyraźniej nie jestem tym, za kogo mnie uważasz.
Biały koń był symbolem zwycięzcy – a mnie należał się co najwyżej koń płowy.
Nie pozwoliłaś mi się odsunąć, jakby podstępem zatrzymując mnie przy sobie. Twoje palce wplecione agresywnie w kosmki moich włosów krzyczały jednogłośnie, że nie dasz mi nigdzie odejść – nawet, jeśli przez moment rozważałem tę abstrakcyjną myśl, choć zupełnie niewykonalną. Postradałem zmysły, czy może kazałaś mi wierzyć, że pomimo tego, iż żadna komórka twojego ciała nie chciała zaakceptować mnie jako integralną część swojego życia, było już za późno na odwet?
Skapitulowałem. Oparłem skroń o twoje czoło, niemal z namaszczeniem odnajdując dłońmi twoje policzki. Trafiłaś w sedno. Byłaś zbyt bystra, bym mógł dłużej cię zwodzić. Doskonale wiedziałaś, jak brzmi zakończenie tej historii – naszej historii - a jednak, zamiast wyrzucić mnie za próg, nieustannie wpuszczałaś mnie do swojego domu, do łóżka, do serca.
- Mojemu truchłu będzie już wszystko jedno. - Odczuwanie bólu było domeną żywych. Czuję go choćby teraz, gdy twoje ciało drga pod moimi palcami. - Nie chcę żyć przyszłością. Nie chcę zastanawiać się nad tym, co będzie jutro. Zaraz. Za chwilę. - A ty, Selino? Chcesz nadal budować swoje życie na niepewnościach? Przecież masz odwagę. Przecież jesteś jedną z tych, które nie znają strachu przed kruchym lodem, jedną z tych, które prędzej rozpoczną na nim nierozważny taniec, niż pozwolą nazwać się tchórzem. Znam cię. - Być może świat stanął na głowie. Być może jego koniec jest bliski. Nie jestem prorokiem. Nie wiem, co mnie czeka. Żadne z nas tego nie wie. Ale jedna rzecz pozostaje niezmienna. Bez względu na to, czy jutro wzejdzie Słońce, czy mrok na dobre zawładnie horyzontem, wyryłaś się na mapie mojego serca zbyt głęboko, bym zgubił drogę. - Byłaś wystarczająco blisko, by odczuć, jak moje tętno zaczęło galopować. Czy nadal uważałaś mnie za kłamcę? A może raczej za szaleńca? Tym drugim byłem z pewnością. - Jeśli kiedyś rzeczywiście zapadnę się pod ziemię, będziesz miała pełne prawo do tego, by mnie nienawidzić. - Więc bądź powodem, dla którego będę walczył do samego końca. Nie – ty już nim jesteś. Choć może o tym nie wiesz. Przecież nigdy ci tego nie powiedziałem. - Ale tak długo, jak w moich żyłach będzie krążyć krew, tak długo, jak tylko starczy mi tchu, nigdzie nie odejdę. Bo należę do ciebie. - Urwałem na chwilę, by opuszkami palców dotknąć twoich warg, by odnaleźć twój wzrok, by w końcu wyznać ci prawdę, która mogła kosztować mnie życie. - A ty należysz do mnie.
Na zawsze - nawet, jeśli świat własnie spadł mi na głowę. Nawet, jeśli byłem o krok od obłędu - a może już trwałem w jego objęciach, skoro pchnął mnie do tego, bym zawłaszczył sobie do ciebie prawo.
Ostrzegałaś mnie. Przybierałaś barwy ochronne, straszyłaś jadowitym żądłem, a ja z uporem głupca pozwalałem ci na ataki, ochoczo przyjmując truciznę, na którą z czasem stawałem się coraz bardziej odporny. Najwyraźniej przedarcie się przez wszystkie linie twojej obrony postawiłem sobie za punkt honoru – aż w końcu dotarłem do punktu, z którego nie było już odwrotu. Jeszcze wczoraj wydawało mi się to słuszne, ale świat, który znałem, stanął w ogniu - a ja nieuchronnie zmierzałem w sam jego środek. I nie mogłem zabrać cię ze sobą.
- Tego, że miałaś rację. Że będę twoim oprawcą. - Już nim jestem. Sukcesywnie odbieram ci każdą broń z rąk. Przyzwyczajam do swojej obecności, raczę białymi kłamstwami, udając, że wszystko jest w porządku, podczas gdy nic nie jest w porządku. Świat byłby prostszy, gdybym potrafił odejść bez słowa w drugą stronę, pozostawiając cię w sferze własnego komfortu. Ale bez ciebie byłe, martwy.
Z tobą zaś martwi byliśmy oboje.
Chciałem chronić cię przed złem tego świata, tymczasem samemu rozpętując burzę stulecia. Skoro nie byłem w stanie zapobiec temu wybuchu magii, jak mogłem śmieć przypuszczać, że mogłem wyrwać ciebie ze szponów niebezpieczeństwa?
W moim sercu zapanował chaos do złudzenia przypominający ten, który rozpętał się za oknami.
- Podczas tego... - zawiesiłem na moment głos, poszukując najtrafniejszego określenia – wybuchu, doznała ataku paniki i nieznacznych obrażeń. Uzdrowiciele o nią zadbali, to nic poważnego. Jest już w domu. - Wyjaśniłem krótko, ale twoje spojrzenie nie pozwalało mi na spuszczenie kurtyny milczenia. Nie po tym, jak przez ostatni miesiąc powtarzałem niczym mantrę, że nadciągały niespokojne czasy. Nadeszły szybciej, niż się spodziewałem. Zło uderzyło z siłą, która przewyższyła moje najśmielsze wyobrażenia – a jej źródłem stały się ostatnie osoby, jakie o to podejrzewałem. - Mung był przepełniony. - Słowa przychodziły mi ciężko. - Wszyscy, którzy tam trafili, mówili o tym samym. Że nagle znaleźli się w innych miejscach. Że chwilę przed tym towarzyszyły im straszne obrazy – a później już tylko ból. Że magia przestała słuchać się różdżek. - I nikt, poza szóstką Gwardzistów, nie potrafili znaleźć wytłumaczenia dla plagi anomalii, która nagle spadła na Londyn. - Słyszałem także o ofiarach śmiertelnych. - I dlatego przyszedłem do ciebie. Ja, Frederick Fox. Morderca szukający odkupienia win. Niewiedza nie była żadnym wytłumaczeniem dla naszego czynu – ani tym bardziej dla jego następstw.
Byłaś moim ostatnim bastionem, który był w stanie uchronić mnie od szaleństwa. Twoja bliskość otępiała moje zmysły, które jak nigdy potrzebowały oderwania od rzeczywistości.
- Nikogo nie uratowałem. - Odparłem chłodno, budując dystans między naszymi ciałami. W skórze bohatera czułem się równie nieswojo, jak w tej, która należała do Lycusa Malfoya. Nie potrafiłem wymazać z pamięci obrazu przepełnionego szpitala – i nie byłem w stanie wyobrazić sobie, ile łez zostało dziś przeze mnie wylanych. Nie, ty nie płakałaś. Byłaś na to zbyt silna. Ale za palisadą twoich oczu krył się niepokój, który czynił mnie największym spośród zbrodniarzy. - Tak naprawdę potrzebowałem Harriett bardziej, niż ona mnie. - Dodałem sucho, odwracając wzrok. Nie chciałem drążyć tego tematu. Nie chciałem wspominać o utracie wzroku, choć jeszcze nie tak dawno ochoczo dywagowałem na temat skutków plugawej magii w twoim towarzystwie. Nie chciałem, bo bałem się, że znasz mnie wystarczająco dobrze, by między wierszami odczytać prawdę, na która nie byłaś gotowa. - Najwyraźniej nie jestem tym, za kogo mnie uważasz.
Biały koń był symbolem zwycięzcy – a mnie należał się co najwyżej koń płowy.
Nie pozwoliłaś mi się odsunąć, jakby podstępem zatrzymując mnie przy sobie. Twoje palce wplecione agresywnie w kosmki moich włosów krzyczały jednogłośnie, że nie dasz mi nigdzie odejść – nawet, jeśli przez moment rozważałem tę abstrakcyjną myśl, choć zupełnie niewykonalną. Postradałem zmysły, czy może kazałaś mi wierzyć, że pomimo tego, iż żadna komórka twojego ciała nie chciała zaakceptować mnie jako integralną część swojego życia, było już za późno na odwet?
Skapitulowałem. Oparłem skroń o twoje czoło, niemal z namaszczeniem odnajdując dłońmi twoje policzki. Trafiłaś w sedno. Byłaś zbyt bystra, bym mógł dłużej cię zwodzić. Doskonale wiedziałaś, jak brzmi zakończenie tej historii – naszej historii - a jednak, zamiast wyrzucić mnie za próg, nieustannie wpuszczałaś mnie do swojego domu, do łóżka, do serca.
- Mojemu truchłu będzie już wszystko jedno. - Odczuwanie bólu było domeną żywych. Czuję go choćby teraz, gdy twoje ciało drga pod moimi palcami. - Nie chcę żyć przyszłością. Nie chcę zastanawiać się nad tym, co będzie jutro. Zaraz. Za chwilę. - A ty, Selino? Chcesz nadal budować swoje życie na niepewnościach? Przecież masz odwagę. Przecież jesteś jedną z tych, które nie znają strachu przed kruchym lodem, jedną z tych, które prędzej rozpoczną na nim nierozważny taniec, niż pozwolą nazwać się tchórzem. Znam cię. - Być może świat stanął na głowie. Być może jego koniec jest bliski. Nie jestem prorokiem. Nie wiem, co mnie czeka. Żadne z nas tego nie wie. Ale jedna rzecz pozostaje niezmienna. Bez względu na to, czy jutro wzejdzie Słońce, czy mrok na dobre zawładnie horyzontem, wyryłaś się na mapie mojego serca zbyt głęboko, bym zgubił drogę. - Byłaś wystarczająco blisko, by odczuć, jak moje tętno zaczęło galopować. Czy nadal uważałaś mnie za kłamcę? A może raczej za szaleńca? Tym drugim byłem z pewnością. - Jeśli kiedyś rzeczywiście zapadnę się pod ziemię, będziesz miała pełne prawo do tego, by mnie nienawidzić. - Więc bądź powodem, dla którego będę walczył do samego końca. Nie – ty już nim jesteś. Choć może o tym nie wiesz. Przecież nigdy ci tego nie powiedziałem. - Ale tak długo, jak w moich żyłach będzie krążyć krew, tak długo, jak tylko starczy mi tchu, nigdzie nie odejdę. Bo należę do ciebie. - Urwałem na chwilę, by opuszkami palców dotknąć twoich warg, by odnaleźć twój wzrok, by w końcu wyznać ci prawdę, która mogła kosztować mnie życie. - A ty należysz do mnie.
Na zawsze - nawet, jeśli świat własnie spadł mi na głowę. Nawet, jeśli byłem o krok od obłędu - a może już trwałem w jego objęciach, skoro pchnął mnie do tego, bym zawłaszczył sobie do ciebie prawo.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Zapominał o jednej rzeczy. Nie miała zamiaru mu pozwolić na to, by zostawił ją z tyłu. Sama, instynktownie, pchała się w samo oko cyklonu. Nie było siły, która miałaby zbawić Selinę Lovegood od obłędu. Nie, gdy nie było już powrotu. Nie, gdy tak tęsknie wypatrywała szarości, która topiła ją w swoich odmętach.
Zmrużyła oczy, rzucając pierwszym gromem.
-Wciąż popełniasz błąd, dodając sobie zbyt wielkiej roli.-skwitowała nieco jadowicie, nie mając mu pozwolić nigdy nad podobną władzę. Ale czy nie było już za późno? Czy jej zaprzeczenia czasem nie straciły na mocy już dawno temu?
Wieści o Harriett przyjmowała z drżącym sercem. Oczywiście, zdołała się z nią wczoraj skontaktować i upewnić się o jej bezpieczeństwie, ale relacja z pierwszej ręki trwożyła ją na nowo.
-Dobrze.-wydała z siebie automatycznie, na wydechu, patrząc bardziej przez niego, oczyma wyobraźni próbując odegnać od siebie obrazy kruchej, przestraszonej kuzynki, która wygnana jest na najmniej przyjazną ziemię. Mrugnęła, wybudzona, kiedy rysował przed nią jeszcze bardziej mroczną wizję. Odwróciła wzrok, kiwając krótko głową. Tak, wyglądało na to, że jak zwykle miała więcej szczęścia niż inni. Tylko jej bliscy byli dotknięci, gdy nad nią trwał jakiś cholerny, niezniszczalny parasol ochronny. Jak mogła go na nich przenieść, gdy niemożliwe było, by trwała u ich boku nieustannie?
-Ilu?-zapytała tylko na ostatnią nowinę, czując, jak zaciska się jej szczęka. Świat pogrążał się w niewytłumaczalnym chaosie.
Nagły chłód ją zaskoczył. Oderwała się od niego na moment, nie dowierzając w pierwszym momencie.-O czym ty mówisz?-zapytała bezlitośnie, ostro, nie mając zamiaru grać w jego grę pełną metafor i wyimagowanego poczucia winy. Marność nad marnościami wściekała ją jak nic innego. To nie była poza, którą znała u Fantastycznego Pana Lisa. Przyciągnęła go bliżej siebie, zaborczo, niesiona gniewem.-Przestań obwiniać się za każde zło świata, Fox. Masz większe mniemanie o sobie niż ja.-warknęła, ciągnąc go za włosy tak, by spojrzał w jej oczy, które nie miały zamiaru wybaczyć kolejnej słabości.
Jej złość była niesprawiedliwa - dostrzegła to dopiero wtedy, gdy niemalże wił się przy jej bliskości, męcząc się z każdym oddechem; stracony, zrozpaczony, zdesperowany i jednocześnie - zawsze - tak zastraszająco szczery, niemalże za każdym razem oddający jej sztylet w dłonie i pomagający jej go nakierować na swoje serce, niemalże z wdzięcznością wzdychając na zimno stali, która stykała się z jego skórą. Bo tak to kiedyś wyglądało, prawda? Sama oddawała najcelniejsze ciosy, nie bacząc na szkody, jakie wyrządzi. Bez mrugnięcia okiem karała go za wszystko, co uznała za jego winę, a on przyjmował to cierpliwie.
Zawsze wydawało jej się to grą. Drażnili się, ona wybuchała, ten kwitował to niegasnącym uśmiechem i kontynuowali dalej. Teraz zaś była to smutna ostateczność. Jej coraz bardziej drżały ręce, a on uważał to za ciche zbawienie - koniec. Zrezygnowany, jakby to była konieczność, bo nic innego na niego nie czekało. I ona też wolała, by konał z jej rąk niż z jakichkolwiek innych, nawet czasu.
Oczywiście, że coś jej obiecał. Że jej nie zostawi - i ona nie da mu tego wyboru. Nie odda innego wyjścia. Tylko ona będzie mieć prawo zadecydować, że będzie inaczej. Przysiągł jej kontrolę, nic innego nie mogło być wyżej ponad tym - nawet przeciwności i koleje losu. Bo należał do niej.
-Mi nie będzie.-odparła buńczucznie, gotowa stanąć w kolejnych szrankach. A potem, każdym słowem, odbierał jej dech z płuc, jakby wyznania zaciskały się na jej gardle, zniewalając głos, nieuchronnie zawłaszczając dla siebie główny wyznacznik wolności - swobodę języka, który miał kąsić kolejnymi oszczerstwami, które zagrabiały dla niej wystarczająco przestrzeni, by mogła dalej swobodnie tańczyć na swojej ulubionej planszy. Frederick Fox trzymał ją jednak w mocnym uścisku, zmuszając ją do dostosowania się do jego prowadzenia.
I ona sama wpadła w jego ramiona.
Była tknięta rozbrzmiewającym się głosem. Jak kierowana na sznurku, odjęła jedną dłoń zza jego głowy, by zbliżyć ją do klatki piersiowej i odnaleźć serce, które miało mieć na sobie naniesioną mapę. Czy czasem oboje nie posiadali podobnego kompasu?
Uniosła wzrok, jakby jego spojrzenie miało jej niemo odpowiedzieć na jej zagwozdkę. Była zagubiona i szukała w nim pewności, czując, że musi zacząć ostrożniej stawiać stopy. A może nawet nie zauważyła momentu, w którym lód się pod nią zapadł, a ona, przykryta lustrem wody, wypatrywała promienia, ostatniej nadziei, która kryła się gdzieś za tą smutną szarością?
Kolejne gdybanie odbiło się na jej twarzy pretensją - zbyt szybko, by mogła się jej przeciwstawić i pozostać niewzruszoną i dumną, jak powinna.-Należysz do mnie.-to stwierdzenie było zbyt naturalne, by miało nie przejść gładko przez jej usta, a ich wydźwięk nie miał załagodzić jej wyrazu lekką ulgą. To był prawidłowy porządek. Ale kolejne słowa zrodziły zadrę. Złość. I chęć odepchnięcia.
-Nie należę do nikogo i nigdy nie waż sobie do mnie rościć prawa.-grzmiała, burząc ostatnią ostoję. Jeśli myślał, że kiedykolwiek mógł ją m i e ć i nazywać swoją, to chyba stracił zmysły, które kazały mu przekłamywać rzeczywistość. Selina Lovegood miała swój świat, w którym była samozwańczą królową, i nie przyjmowała nikogo do środka. Sprawowała ścisłą kontrolę nad toczącą się grą; była ogniem, który nigdy nie gasł, stale wzniecany do wiru nieustannego szału - jak ktokolwiek mógłby chcieć opanować ten pożar? Kto był wystarczająco butny, by mógł uznać, że zdominował żywioł?
Ale ona jednak zgasła.
Nie odważyła się nawet zaprzeczyć, kręcąc głową. Wpatrywała się w niego z czystym strachem, pamiętając ciągle jak bała się, że wysmyknął się z zasięgu jej rąk. Miała w głowie terror, jaki zasiał się w jej duszy, gdy otrzymywała wieści o kolejnych zaginionych osobach, a myśl, że mógł należeć do jednej z nich, doprowadzała ją na skraj zmysłów. Poszłaby z nim na dno, byleby jeszcze raz zamknąć go w swoich ramionach.
Czy to czyniło ją jego?
Czy oszalała wystarczająco, by nie móc się od niego uwolnić? Stała się więźniem uczucia, którego nie potrafiła zrozumieć.-Nie.-powiedziała łagodnie, parskając pobłażliwym, niemalże dziewczęcym śmiechem.-Nie dostaniesz całej mnie.-oznajmiła, łapiąc jego dłoń. Poświęciła chwilę na obserwowaniu, jak wolno splatają się ich palce.-Tylko jeden narząd pozostaje mi nieposłuszny, sygnując się twoim imieniem. Odmawiam mu jednak władzy nad sobą.-uniosła ich dłonie, by przycisnąć do swojej piersi.-Więc weź moje głupie serce.-prawie ze złością, prawie z rozpaczą, prawie z obrzydzeniem, p r a w i e z miłością.
Zmrużyła oczy, rzucając pierwszym gromem.
-Wciąż popełniasz błąd, dodając sobie zbyt wielkiej roli.-skwitowała nieco jadowicie, nie mając mu pozwolić nigdy nad podobną władzę. Ale czy nie było już za późno? Czy jej zaprzeczenia czasem nie straciły na mocy już dawno temu?
Wieści o Harriett przyjmowała z drżącym sercem. Oczywiście, zdołała się z nią wczoraj skontaktować i upewnić się o jej bezpieczeństwie, ale relacja z pierwszej ręki trwożyła ją na nowo.
-Dobrze.-wydała z siebie automatycznie, na wydechu, patrząc bardziej przez niego, oczyma wyobraźni próbując odegnać od siebie obrazy kruchej, przestraszonej kuzynki, która wygnana jest na najmniej przyjazną ziemię. Mrugnęła, wybudzona, kiedy rysował przed nią jeszcze bardziej mroczną wizję. Odwróciła wzrok, kiwając krótko głową. Tak, wyglądało na to, że jak zwykle miała więcej szczęścia niż inni. Tylko jej bliscy byli dotknięci, gdy nad nią trwał jakiś cholerny, niezniszczalny parasol ochronny. Jak mogła go na nich przenieść, gdy niemożliwe było, by trwała u ich boku nieustannie?
-Ilu?-zapytała tylko na ostatnią nowinę, czując, jak zaciska się jej szczęka. Świat pogrążał się w niewytłumaczalnym chaosie.
Nagły chłód ją zaskoczył. Oderwała się od niego na moment, nie dowierzając w pierwszym momencie.-O czym ty mówisz?-zapytała bezlitośnie, ostro, nie mając zamiaru grać w jego grę pełną metafor i wyimagowanego poczucia winy. Marność nad marnościami wściekała ją jak nic innego. To nie była poza, którą znała u Fantastycznego Pana Lisa. Przyciągnęła go bliżej siebie, zaborczo, niesiona gniewem.-Przestań obwiniać się za każde zło świata, Fox. Masz większe mniemanie o sobie niż ja.-warknęła, ciągnąc go za włosy tak, by spojrzał w jej oczy, które nie miały zamiaru wybaczyć kolejnej słabości.
Jej złość była niesprawiedliwa - dostrzegła to dopiero wtedy, gdy niemalże wił się przy jej bliskości, męcząc się z każdym oddechem; stracony, zrozpaczony, zdesperowany i jednocześnie - zawsze - tak zastraszająco szczery, niemalże za każdym razem oddający jej sztylet w dłonie i pomagający jej go nakierować na swoje serce, niemalże z wdzięcznością wzdychając na zimno stali, która stykała się z jego skórą. Bo tak to kiedyś wyglądało, prawda? Sama oddawała najcelniejsze ciosy, nie bacząc na szkody, jakie wyrządzi. Bez mrugnięcia okiem karała go za wszystko, co uznała za jego winę, a on przyjmował to cierpliwie.
Zawsze wydawało jej się to grą. Drażnili się, ona wybuchała, ten kwitował to niegasnącym uśmiechem i kontynuowali dalej. Teraz zaś była to smutna ostateczność. Jej coraz bardziej drżały ręce, a on uważał to za ciche zbawienie - koniec. Zrezygnowany, jakby to była konieczność, bo nic innego na niego nie czekało. I ona też wolała, by konał z jej rąk niż z jakichkolwiek innych, nawet czasu.
Oczywiście, że coś jej obiecał. Że jej nie zostawi - i ona nie da mu tego wyboru. Nie odda innego wyjścia. Tylko ona będzie mieć prawo zadecydować, że będzie inaczej. Przysiągł jej kontrolę, nic innego nie mogło być wyżej ponad tym - nawet przeciwności i koleje losu. Bo należał do niej.
-Mi nie będzie.-odparła buńczucznie, gotowa stanąć w kolejnych szrankach. A potem, każdym słowem, odbierał jej dech z płuc, jakby wyznania zaciskały się na jej gardle, zniewalając głos, nieuchronnie zawłaszczając dla siebie główny wyznacznik wolności - swobodę języka, który miał kąsić kolejnymi oszczerstwami, które zagrabiały dla niej wystarczająco przestrzeni, by mogła dalej swobodnie tańczyć na swojej ulubionej planszy. Frederick Fox trzymał ją jednak w mocnym uścisku, zmuszając ją do dostosowania się do jego prowadzenia.
I ona sama wpadła w jego ramiona.
Była tknięta rozbrzmiewającym się głosem. Jak kierowana na sznurku, odjęła jedną dłoń zza jego głowy, by zbliżyć ją do klatki piersiowej i odnaleźć serce, które miało mieć na sobie naniesioną mapę. Czy czasem oboje nie posiadali podobnego kompasu?
Uniosła wzrok, jakby jego spojrzenie miało jej niemo odpowiedzieć na jej zagwozdkę. Była zagubiona i szukała w nim pewności, czując, że musi zacząć ostrożniej stawiać stopy. A może nawet nie zauważyła momentu, w którym lód się pod nią zapadł, a ona, przykryta lustrem wody, wypatrywała promienia, ostatniej nadziei, która kryła się gdzieś za tą smutną szarością?
Kolejne gdybanie odbiło się na jej twarzy pretensją - zbyt szybko, by mogła się jej przeciwstawić i pozostać niewzruszoną i dumną, jak powinna.-Należysz do mnie.-to stwierdzenie było zbyt naturalne, by miało nie przejść gładko przez jej usta, a ich wydźwięk nie miał załagodzić jej wyrazu lekką ulgą. To był prawidłowy porządek. Ale kolejne słowa zrodziły zadrę. Złość. I chęć odepchnięcia.
-Nie należę do nikogo i nigdy nie waż sobie do mnie rościć prawa.-grzmiała, burząc ostatnią ostoję. Jeśli myślał, że kiedykolwiek mógł ją m i e ć i nazywać swoją, to chyba stracił zmysły, które kazały mu przekłamywać rzeczywistość. Selina Lovegood miała swój świat, w którym była samozwańczą królową, i nie przyjmowała nikogo do środka. Sprawowała ścisłą kontrolę nad toczącą się grą; była ogniem, który nigdy nie gasł, stale wzniecany do wiru nieustannego szału - jak ktokolwiek mógłby chcieć opanować ten pożar? Kto był wystarczająco butny, by mógł uznać, że zdominował żywioł?
Ale ona jednak zgasła.
Nie odważyła się nawet zaprzeczyć, kręcąc głową. Wpatrywała się w niego z czystym strachem, pamiętając ciągle jak bała się, że wysmyknął się z zasięgu jej rąk. Miała w głowie terror, jaki zasiał się w jej duszy, gdy otrzymywała wieści o kolejnych zaginionych osobach, a myśl, że mógł należeć do jednej z nich, doprowadzała ją na skraj zmysłów. Poszłaby z nim na dno, byleby jeszcze raz zamknąć go w swoich ramionach.
Czy to czyniło ją jego?
Czy oszalała wystarczająco, by nie móc się od niego uwolnić? Stała się więźniem uczucia, którego nie potrafiła zrozumieć.-Nie.-powiedziała łagodnie, parskając pobłażliwym, niemalże dziewczęcym śmiechem.-Nie dostaniesz całej mnie.-oznajmiła, łapiąc jego dłoń. Poświęciła chwilę na obserwowaniu, jak wolno splatają się ich palce.-Tylko jeden narząd pozostaje mi nieposłuszny, sygnując się twoim imieniem. Odmawiam mu jednak władzy nad sobą.-uniosła ich dłonie, by przycisnąć do swojej piersi.-Więc weź moje głupie serce.-prawie ze złością, prawie z rozpaczą, prawie z obrzydzeniem, p r a w i e z miłością.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Chciałem wykrzyczeć ci prawdę – ale potrafiłem jedynie milczeć. Język miałem związany w supeł, który nosił imię Gwardii Zakonu Feniksa. Nie miałaś więc prawa wiedzieć, że nie przypisywałem sobie wielkiej roli w wyniku kaprysu. Rola ta cały czas wydawała mi się wyśniona, a gdy w końcu stanąłem na deskach theatrum mundi, okazałem się być czarnym charakterem.
Lubiłaś trzymać mnie na dystans, który umiłowałem nieustannie pokonywać. Z za każdym razem, gdy już cię dogoniłem, znów wymykałaś mi się z rąk, zapewne przekonana o tym, że w końcu się zniechęcę. Że odpuszczę. Ale wracałem nieugięcie, zawsze z tym swoim bezczelnym uśmiechem, zawsze z sercem na dłoni, z dumą gotowy przyjąć kolejny cios poniżej pasa. Dobrze odnajdywałem się w emocjach – oschłość nie leżała na mnie dobrze. A jednak, w ciągu ostatnich tygodni, to ja zacząłem unikać twojego spojrzenia, żonglując metaforami, które obrosły w mroczny kontekst, gubiąc cię pośród bezkresnej ciemności. Nie czułem się komfortowo w tej roli – jeszcze gorzej ze świadomością, że opadając na dno, pociągnąłem cię za sobą zbyt głęboko, byś znając prawdę mogła jeszcze wrócić na powierzchnię.
Wiesz, co czekało nas na dnie?
Mógłbym powiedzieć ci o Zakonie Feniksa. Być może nawet powinienem. Ale gdybym to zrobił, musiałbym chwycić za łopatę i wykopać dla ciebie grób.
Sobie pierwszemu.
Popełniłem błąd, przywiązując się do ciebie. I jeszcze gorszy, próbując tobie uczynić to samo. Wszystko - rozbiegane spojrzenie, drżące wargi, niespokojne dłonie, kieliszek najlepszego wina – utwierdzało mnie w przekonaniu, że być może nie byłem ci obojętny. Ale zamiast triumfu przyszło mi spijać czarę goryczy. Tak naprawdę nigdy nie sądziłem, że dożyję dnia, w którym przebiję się przez twoją skorupę. Przez długie lata trwałaś niewzruszona. I wybrałaś najgorszy moment na to, by zacząć się kruszyć.
Albo też ja, zaślepiony egoizmem, nie wiedziałem, kiedy przestać.
- Niech będzie i tak, że kiedy przyłożę ci nóż do gardła, sama chwycisz za rękojeść i przeciągniesz ją po naprężonej skórze. - Podsumowuję gorzko twoje słowa. Przecież kochasz błyszczeć. Przecież nie mam prawa odbierać ci chwały.
Świat stanął na głowie i nawet nasze role się odwróciły. Teraz to ja uciekam. Jesteś pewna, że za wszelką cenę chcesz dotrzymać mi kroku?
- Nie wiem. Wielu. W dużej mierze arystokraci obciążeni chorobami. - Być może nawet któreś z mojego rodzeństwa – nie mogłem wiedzieć. Zbyt szybko kazano mi opuścić szpital. Zajmowałem jedynie miejsce bardziej potrzebującym.
Ostre słowa i agresywne szarpnięcie zmusiło mnie do spojrzenia, przed którym nie było już odwrotu. Trzymałaś mnie w garści, żądając wyjaśnień, których nie mogłem ci złożyć. I choć obchodziłaś się ze mną bez zbędnej delikatności, choć kochałem twoją stanowczość, upór i bezczelność, bo w pewien sposób były moim własnym odbiciem (mimo całkowicie różnych motywacji), istniała granica, której nie zamierzałem pozwolić ci przekroczyć.
Nie z twoją brawurą, nie z twoim trudem do przystosowywania się, do słuchania, do bycia przynależnym.
- W takim razie kto twoim zdaniem ma je naprawić? - Wymykam się od odpowiedzi, zamykając ci usta pytaniem – choć wolałbym zamykać je pocałunkiem. Gubię do nich drogę, zatracając się w twoim spojrzeniu. Nie pamiętałem już, ile czasu minęło od ostaniego snu – nie więcej, niż czterdzieści osiem godzin. To niewiele jak na liczbę anomalii, która nastąpiła w tym wąskim przedziale. A ty byłaś najsilniejszą z nich.
W pierwszej chwili ujęła mnie obraza, w którą niezdarnie próbowałaś ubrać własne lęki. W drugiej - lekkość, z jaką przyszło ci potwierdzić moje słowa, jakby moja przynależność stała się zupełnie prozaiczna. Za oknami kończył się świat. Zdaje się, że nie mogłaś wybrać lepszej scenerii do unaturalnienia tego hasła. Twoja dłoń dobrze leżała na moim sercu – ale to nie chciało zwolnoć biegu, galopując przez wszystkie stany emocjonalne. Złość. Euforię. Niepokój. Szczęście. Gorycz. Radość. Smutek. Miłość.
W obliczu chwiejnej przyszłości przyszło nam odwrócić swoje priorytety. Krocząc dotychczas ścieżką pokoju, ja ruszyłem nagle szturmem z orężem uczuć. Ty natomiast złożyłaś broń. Ale nie zgasłaś - nie pozwoliłbym ci na to. Cały czas byłaś ogniem, rozgrzewając serca lub paląc je na popiół – a wszystko to działo się losowo, wedle chwilowego kaprysu. Byłaś nieobliczalna i z jakiegoś powodu ta nieobliczalność przyciągała mnie do ciebie, składając obietnicę przygody. Lubiłem odnajdywać się w tej ruletce emocji. Kiedy ty popadałaś w skrajności, ja nabywałem kolejnych blizn po oparzeniach, skrupulanie budując naskórek, który w końcu przywyknął do tego obezgwadniającego gorąca. Nie mogłaś już wyrządzić mi krzywdy. Nie w jedyny znany ci sposób.
Zaprzeczenie jeszcze nigdy nigdy nie smakowało tak słodko.
Nigdy nie żądałem tego, czego nie zamierzałaś mi ofiarować. Znam cię, Selino. Z twoim umiłowaniem do dyktowania własnych warunków, z twoją obsesją na punkcie sprawowania kontroli. A ty znasz mnie. Wiesz, że posiadanie nie leży w mojej naturze. Jesteś wolną istotą – i tylko taką mogę cię kochać. Bo widzisz, w miłości nie ma zwycięzcy. Nie ma dyktującego warunki, nie ma przegranego. Jest tylko kompromis.
- O nic więcej nie odważyłbym się prosić. Nigdy. - Poddaję się wszystkim twoim gestom, które w końcu przynoszą spokój mojemu sercu. Być może jutro znów przyjdzie mi stoczyć walkę z wiatrakami, być może znów przegram ją z kretesem, być może znów pogrążę świat w chaosie. Ale w tej chwili jesteś tylko ty – i nic poza tym. - Przyjmuję je jako swoje. Na zawsze. Więc nie uciekaj ode mnie. Ciężko żyć bez serca. - Dodaję, zniżając głos do szeptu. W końcu sięgam po twoje usta - wybrane przeze mnie w absolutnej wolności. Zachłannie, mocno, niczym wygłodzone zwierzę. I nagle, pośród tych zażarcie chwytanych oddechów, cały ciężar opada z moich barków.
Lubiłaś trzymać mnie na dystans, który umiłowałem nieustannie pokonywać. Z za każdym razem, gdy już cię dogoniłem, znów wymykałaś mi się z rąk, zapewne przekonana o tym, że w końcu się zniechęcę. Że odpuszczę. Ale wracałem nieugięcie, zawsze z tym swoim bezczelnym uśmiechem, zawsze z sercem na dłoni, z dumą gotowy przyjąć kolejny cios poniżej pasa. Dobrze odnajdywałem się w emocjach – oschłość nie leżała na mnie dobrze. A jednak, w ciągu ostatnich tygodni, to ja zacząłem unikać twojego spojrzenia, żonglując metaforami, które obrosły w mroczny kontekst, gubiąc cię pośród bezkresnej ciemności. Nie czułem się komfortowo w tej roli – jeszcze gorzej ze świadomością, że opadając na dno, pociągnąłem cię za sobą zbyt głęboko, byś znając prawdę mogła jeszcze wrócić na powierzchnię.
Wiesz, co czekało nas na dnie?
Mógłbym powiedzieć ci o Zakonie Feniksa. Być może nawet powinienem. Ale gdybym to zrobił, musiałbym chwycić za łopatę i wykopać dla ciebie grób.
Sobie pierwszemu.
Popełniłem błąd, przywiązując się do ciebie. I jeszcze gorszy, próbując tobie uczynić to samo. Wszystko - rozbiegane spojrzenie, drżące wargi, niespokojne dłonie, kieliszek najlepszego wina – utwierdzało mnie w przekonaniu, że być może nie byłem ci obojętny. Ale zamiast triumfu przyszło mi spijać czarę goryczy. Tak naprawdę nigdy nie sądziłem, że dożyję dnia, w którym przebiję się przez twoją skorupę. Przez długie lata trwałaś niewzruszona. I wybrałaś najgorszy moment na to, by zacząć się kruszyć.
Albo też ja, zaślepiony egoizmem, nie wiedziałem, kiedy przestać.
- Niech będzie i tak, że kiedy przyłożę ci nóż do gardła, sama chwycisz za rękojeść i przeciągniesz ją po naprężonej skórze. - Podsumowuję gorzko twoje słowa. Przecież kochasz błyszczeć. Przecież nie mam prawa odbierać ci chwały.
Świat stanął na głowie i nawet nasze role się odwróciły. Teraz to ja uciekam. Jesteś pewna, że za wszelką cenę chcesz dotrzymać mi kroku?
- Nie wiem. Wielu. W dużej mierze arystokraci obciążeni chorobami. - Być może nawet któreś z mojego rodzeństwa – nie mogłem wiedzieć. Zbyt szybko kazano mi opuścić szpital. Zajmowałem jedynie miejsce bardziej potrzebującym.
Ostre słowa i agresywne szarpnięcie zmusiło mnie do spojrzenia, przed którym nie było już odwrotu. Trzymałaś mnie w garści, żądając wyjaśnień, których nie mogłem ci złożyć. I choć obchodziłaś się ze mną bez zbędnej delikatności, choć kochałem twoją stanowczość, upór i bezczelność, bo w pewien sposób były moim własnym odbiciem (mimo całkowicie różnych motywacji), istniała granica, której nie zamierzałem pozwolić ci przekroczyć.
Nie z twoją brawurą, nie z twoim trudem do przystosowywania się, do słuchania, do bycia przynależnym.
- W takim razie kto twoim zdaniem ma je naprawić? - Wymykam się od odpowiedzi, zamykając ci usta pytaniem – choć wolałbym zamykać je pocałunkiem. Gubię do nich drogę, zatracając się w twoim spojrzeniu. Nie pamiętałem już, ile czasu minęło od ostaniego snu – nie więcej, niż czterdzieści osiem godzin. To niewiele jak na liczbę anomalii, która nastąpiła w tym wąskim przedziale. A ty byłaś najsilniejszą z nich.
W pierwszej chwili ujęła mnie obraza, w którą niezdarnie próbowałaś ubrać własne lęki. W drugiej - lekkość, z jaką przyszło ci potwierdzić moje słowa, jakby moja przynależność stała się zupełnie prozaiczna. Za oknami kończył się świat. Zdaje się, że nie mogłaś wybrać lepszej scenerii do unaturalnienia tego hasła. Twoja dłoń dobrze leżała na moim sercu – ale to nie chciało zwolnoć biegu, galopując przez wszystkie stany emocjonalne. Złość. Euforię. Niepokój. Szczęście. Gorycz. Radość. Smutek. Miłość.
W obliczu chwiejnej przyszłości przyszło nam odwrócić swoje priorytety. Krocząc dotychczas ścieżką pokoju, ja ruszyłem nagle szturmem z orężem uczuć. Ty natomiast złożyłaś broń. Ale nie zgasłaś - nie pozwoliłbym ci na to. Cały czas byłaś ogniem, rozgrzewając serca lub paląc je na popiół – a wszystko to działo się losowo, wedle chwilowego kaprysu. Byłaś nieobliczalna i z jakiegoś powodu ta nieobliczalność przyciągała mnie do ciebie, składając obietnicę przygody. Lubiłem odnajdywać się w tej ruletce emocji. Kiedy ty popadałaś w skrajności, ja nabywałem kolejnych blizn po oparzeniach, skrupulanie budując naskórek, który w końcu przywyknął do tego obezgwadniającego gorąca. Nie mogłaś już wyrządzić mi krzywdy. Nie w jedyny znany ci sposób.
Zaprzeczenie jeszcze nigdy nigdy nie smakowało tak słodko.
Nigdy nie żądałem tego, czego nie zamierzałaś mi ofiarować. Znam cię, Selino. Z twoim umiłowaniem do dyktowania własnych warunków, z twoją obsesją na punkcie sprawowania kontroli. A ty znasz mnie. Wiesz, że posiadanie nie leży w mojej naturze. Jesteś wolną istotą – i tylko taką mogę cię kochać. Bo widzisz, w miłości nie ma zwycięzcy. Nie ma dyktującego warunki, nie ma przegranego. Jest tylko kompromis.
- O nic więcej nie odważyłbym się prosić. Nigdy. - Poddaję się wszystkim twoim gestom, które w końcu przynoszą spokój mojemu sercu. Być może jutro znów przyjdzie mi stoczyć walkę z wiatrakami, być może znów przegram ją z kretesem, być może znów pogrążę świat w chaosie. Ale w tej chwili jesteś tylko ty – i nic poza tym. - Przyjmuję je jako swoje. Na zawsze. Więc nie uciekaj ode mnie. Ciężko żyć bez serca. - Dodaję, zniżając głos do szeptu. W końcu sięgam po twoje usta - wybrane przeze mnie w absolutnej wolności. Zachłannie, mocno, niczym wygłodzone zwierzę. I nagle, pośród tych zażarcie chwytanych oddechów, cały ciężar opada z moich barków.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Był pechowcem. Najprawdziwszym, okropnym pechowcem, niezdarą i ciamajdą. Potykał się o własne nogi, wypuszczał z rąk cokolwiek w nich trzymał, a kanapka zawsze spadała mu na stronę posmarowaną dżemem. Matka krzyczała, że jest niecnotą, ojciec wyzywał go od nierobów i leni, a Nastazji nie potrafił nic na to poradzić. Ukończenie Durmstrangu z przeciętnymi wynikami nie pomogło zadowolić Karkarova seniora, który mimo młodzieńczego wieku swego syna, pasem i różdżką usiłował wybić z niego fajtłapowatość. Na próżno: chłopak nie nadawał się ni w ząb do rodzinnego, przemytniczego biznesu. Po wyjątkowo przykrym incydencie, kiedy obładowany cennymi i rzadkimi ingrediencjami przypadkowo upuścił je wprost w dogasające ognisko, które pod wpływem dobrej rozpałki buchnęło płomieniem tak żywym, że nie dość, iż spopieliła cały dobytek, to jeszcze zaalarmowała węszących za nimi psów, co doprowadziło do pojmania dwójki ludzi z szajki jego ojca, Nastazji po prostu uciekł. Nie czekał, aż gniew Karkarova seniora zedrze mu pas skóry z pleców, tylko wziął nogi za pas, uprzednio przywłaszczając sobie całą zawartość ojcowskiej sakiewki. Za skradzione pieniądze zdołał zorganizować sobie nielegalnego świstoklika, jakim uciekł wprost do Anglii, za żadne skarby świata nie chcąc pozostawać w rodzinnych stronach, kojarzących mu się jednoznacznie z zimnem, strachem i bólem. Z ulgą pożegnał więc dziką Syberię i sól wżerającą się w otwarte rany - ulubiona metoda wychowawcza ojca - zapominając o jednym, istotnym szczególe. Kompletnie nie znał angielskiego. Bariera językowa była dla Nastazjiego istną katorgą: wschodnia uroda i znane, nawet na innym kontynencie nazwisko nie przysporzyło mu popularności, co w połączeniu z trudnością w komunikacji stało się dla chłopaka przekleństwem. Po kilku miesiącach biedowania nauczył się jednak nieszczęsnych podstaw i choć nadal nie opływał w luksusy, miał się już za szczęściarza - jako, że udało mu się wyrwać spod ojcowskiej, karzącej ręki - i za wielkiego pana - szastającego galeonami zarobionymi na malowaniu pejzaży (co Karkarov senior pogardliwie nazywał zajęciem dla panienek) na swoje drobne przyjemności. Oczywiście, dorosłe, samodzielne życie nie wystarczyło, by pozbyć się fatum, które najwyraźniej znalazło Nastazija i za wielką wodą, bo przykrych i niepożądanych wpadek zaliczał mnóstwo. Każdą jedną brał jednak z przymrużeniem błękitnego oka, bo wszędzie było mu lepiej niż w ich chacie, z despotą i pijakiem pod jednym dachem. Co prawda własny kąt Nastazija ograniczał się do wynajmowanego pokoju w tanim przybytku w gorszej dzielnicy Londynu, lecz miał tam swoje sztalugi oraz - luksus! - kominek, podłączony do sieci Fiuu. Takim też sposobem postanowił dostać się do galerii i skorzystać z wolnego popołudnia, podziwiając obrazy i podpatrując technikę, jednak podróż nieco przerosła młodego Rosjanina. Włażąc do kominka już na starcie miał usta pełne popiołu, co w połączeniu z mocnym akcentem mogło skończyć się jedynie katastrofą. Wywyriowało go kompletnie w innym miejscu, zataczając się wypadł z rusztu, nagle znajdując się pomiędzy jakąś parą w przytulnym mieszkaniu, chociaż jego celem były marmury i obrazy słynnej Galerii Sztuki.
-Szto eta...?/b] - zawołał, rozglądając się gorączkowo po pokoju, zaskoczony oraz wewnętrznie rozczarowany kolejną porażką - [b]niet, niet, niet! - wykrzyknął zaraz gorzko, puszczając przy okazji krótki monolog złorzeczeń i przekleństw na samego siebie w rodzinnym języku, w jakim łatwiej wyraził całą swą złość - Ty gawarisz pa ruski? - spytał bezsensownie mężczyzny, wlepiając w niego zrozpaczone spojrzenie - ja tu być... z przypadkiem - wyjaśnił, ostrożnie dobierając słowa - Chcieć kominkiem obrazy patrzeć, ale kij czort! Pomogite? - spytał, patrząc to na mężczyznę, to na kobietę. Coś stanęło mu w gardle, gdy pomyślał, że pewnie przerwał im romantycznie uświęcony czas, ale nie mógł dłużej nad nimi rozpaczać, bo zakrztusił się popiołem z kominka. Rozkaszlał się gwałtownie, gnąc się w pół i odwracając się prędko, by splunąć w śmiejące się iskrami palenisko. Dramatycznie wciągnął powietrza, zanim obrócił się do parki. Wymęczony, w zakurzonym ubraniu i z czarną smugą na nosie musiał wyglądać jak półtora nieszczęścia.
-Szto eta...?/b] - zawołał, rozglądając się gorączkowo po pokoju, zaskoczony oraz wewnętrznie rozczarowany kolejną porażką - [b]niet, niet, niet! - wykrzyknął zaraz gorzko, puszczając przy okazji krótki monolog złorzeczeń i przekleństw na samego siebie w rodzinnym języku, w jakim łatwiej wyraził całą swą złość - Ty gawarisz pa ruski? - spytał bezsensownie mężczyzny, wlepiając w niego zrozpaczone spojrzenie - ja tu być... z przypadkiem - wyjaśnił, ostrożnie dobierając słowa - Chcieć kominkiem obrazy patrzeć, ale kij czort! Pomogite? - spytał, patrząc to na mężczyznę, to na kobietę. Coś stanęło mu w gardle, gdy pomyślał, że pewnie przerwał im romantycznie uświęcony czas, ale nie mógł dłużej nad nimi rozpaczać, bo zakrztusił się popiołem z kominka. Rozkaszlał się gwałtownie, gnąc się w pół i odwracając się prędko, by splunąć w śmiejące się iskrami palenisko. Dramatycznie wciągnął powietrza, zanim obrócił się do parki. Wymęczony, w zakurzonym ubraniu i z czarną smugą na nosie musiał wyglądać jak półtora nieszczęścia.
I show not your face but your heart's desire
W twoich wargach odnajduję antidotum na zapomnienie. Znika ciążąca na barkach świadomość, poczucie winy odkleja się od powierzchni czaszki i ulatnia, jakby każdy łapczywie łapany oddech oczyszczał umysł, by w końcu nie było miejsca na nic innego, poza tym jednym pocałunkiem, którym byliśmy cali. Być może byłem szaleńcem, być może zaprzedałem duszę diabłu, ale ona należała przecież do ciebie, a tobie było bliżej do bogini, niźli do sił nieczystych. Należałaś jednak do mnie - nie ostatecznie, ale na zawsze. Nigdy nie chciałem cię całej, ty zawsze miałaś być wolna, zawsze swoja własna, bo wolałem poddać się twemu żywiołowi, niż próbować go ujarzmić, narażając na wygaśnięcie. Nauczyłem się ciebie tak samo, jak ty uzależniłaś się od mojej obecności. Byliśmy na siebie skazani, a ta roszada serc miała zapieczętować tę przynależność.
Na zawsze.
Łomot, a następnie kłęby kurzu, które nagle buchnęły z kominka, nakazały mi odsunąć się od ciebie. Zaledwie w ułamku sekundy stałem już przed tobą, zasłaniając Selinę swoim ciałem, z różdżką wymierzoną w intruza, którego świdrowałem niemal wrogim spojrzeniem. Być może niepotrzebnie, być może moja reakcja mogła wydawać się gwałtowna - ostatnie wydarzenia nie pozwalały mi jednak w ogóle być spokojnym. Nie znałem mężczyzny, który wyłonił się z kominka, Lovegood najwyraźniej również nie - a to już stawiało go w niezbyt komfortowej sytuacji, podobnie jak słowa rzucane w obcym języku. Niewiele mogłem zrozumieć z tego bełkotu, poza tym, że zdołałem rozpoznać wschodni akcent. Naciągacz, złodziej, a może pechowy turysta? Nie wyglądał jednak na kogoś, kto miałby za chwilę potraktować nas czarnomagicznym zaklęciem (tych potrafiłem wyczuć na milę), a dezorientacja i zakłopotanie wymalowane na twarzy kazało mi nieco poluźnić wodze nerwów i tym samym spróbować wyjaśnić tę przedziwną sytuację.
- Jesteś w Anglii. W Londynie. - Wytłumaczyłem powoli, w pierrwszej chwili przekonany, że pyta, jak dotrzeć do Rosji. Ale później zaczął mówić coś o diabelskich obrazach i pomocy... czyżby padł ofiafą anomalii? - Anomalia? - Spróbowałem, uznając, że równoważniki szybciej przemówią do niego niż pełne zdania. - Jaka pomoc? Komu potrzebna?
Kątem oka spojrzałem w kierunku Lovegood - najwyraźniej w tym całym chaosie nie było miejsca na miłość.
Na zawsze.
Łomot, a następnie kłęby kurzu, które nagle buchnęły z kominka, nakazały mi odsunąć się od ciebie. Zaledwie w ułamku sekundy stałem już przed tobą, zasłaniając Selinę swoim ciałem, z różdżką wymierzoną w intruza, którego świdrowałem niemal wrogim spojrzeniem. Być może niepotrzebnie, być może moja reakcja mogła wydawać się gwałtowna - ostatnie wydarzenia nie pozwalały mi jednak w ogóle być spokojnym. Nie znałem mężczyzny, który wyłonił się z kominka, Lovegood najwyraźniej również nie - a to już stawiało go w niezbyt komfortowej sytuacji, podobnie jak słowa rzucane w obcym języku. Niewiele mogłem zrozumieć z tego bełkotu, poza tym, że zdołałem rozpoznać wschodni akcent. Naciągacz, złodziej, a może pechowy turysta? Nie wyglądał jednak na kogoś, kto miałby za chwilę potraktować nas czarnomagicznym zaklęciem (tych potrafiłem wyczuć na milę), a dezorientacja i zakłopotanie wymalowane na twarzy kazało mi nieco poluźnić wodze nerwów i tym samym spróbować wyjaśnić tę przedziwną sytuację.
- Jesteś w Anglii. W Londynie. - Wytłumaczyłem powoli, w pierrwszej chwili przekonany, że pyta, jak dotrzeć do Rosji. Ale później zaczął mówić coś o diabelskich obrazach i pomocy... czyżby padł ofiafą anomalii? - Anomalia? - Spróbowałem, uznając, że równoważniki szybciej przemówią do niego niż pełne zdania. - Jaka pomoc? Komu potrzebna?
Kątem oka spojrzałem w kierunku Lovegood - najwyraźniej w tym całym chaosie nie było miejsca na miłość.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Spojrzał z czystą rozpaczą w oczach na młodego mężczyznę i jęknął głośno, łapiąc się za głowę, nie bacząc, że jego jasne włosy zapewne będą za chwilę przypominać przybrudzone futro niedźwiedzia polarnego. Tam, do licha, wszystko szło nie tak, a Nastazji miał żywą nadzieję, na spokojny, wolny dzień. Bez zaczepiających go drabów, bez prób oszukania go na kupnie obrazu, które i tak sprzedawał po śmiesznie niskiej cenie, no i przede wszystkim, bez wpadek. Takich jak ta, zdecydowanie najbardziej niefortunna od czasu, kiedy zamieszkał w Londynie. Odgarnął sobie z usmarowanego sadzą czoła przydługą grzywkę i otworzył usta, chcąc wysłowić się w miarę swych możliwości, zrozumiale. Starał się opanować ten piekielny angielski, ale szło mu jak po grudzie. No i ten akcent...
Zanim zdołał cokolwiek wykrztusić, znowu zachłysnął się popiołem i minął moment, nim zdołał go porządnie odkaszlnąć. Zrozumiał, co prostym językiem wyartykułował mu mężczyzna - przynajmniej on zdołał odcyfrować jego kod, co dawało nadzieję na dalszą komunikację.
-Da, w Londynie. Mieszkam ja tu - powiedział, kiwając głową, zaraz jednak popadając w zakłopotanie - ja myślę... nie tu! - dodał prędko, z paniką wymalowaną w jasnoniebieskich oczach, bo cóż by się dopiero stało, gdyby ten mężczyzna, najwyraźniej będący w zażyłych kontaktach z drobniutką dziołchą, stwierdziłby, że Nastazji nagabuje jego sukienkę? - w Londynie mieszkam - uzupełnił, mnąc z nerwów swoją wygniecioną i poplamioną sadzą szatę - ale z nią nie, wcale, e, e - pokręcił gwałtownie głową, by uzmysłowić mężczyźnie, że wcale a wcale nie jest zainteresowany jego dziołchą.
-Ten piepszny kominek - wybełkotał, wskazując drżącą ręką na palenisko, jakby to było nasienie szatana - mój engilski dobry nie być i dlatego, o - bezradnie wzruszył ramionami, robiąc nieszczęśliwą minę - bardzo, bardzo chcieć zobaczyć galeria i obrazy. Ponimaju, Monet, Degas, Turner i co tam macie - zdradził Nastazji i tak nie mając wielkiego wyboru. Musiał się stąd wynieść, a tak przynajmniej liczył, że mężczyzna wskaże mu właściwą drogę. I uchroni przed kolejnym kominkowym kataklizmem.
-To jak, pomogite? - spytał, strzelając oczami we Fredericka - et, i ja nie chcieć przerwać wam specjalnie. Jak wy to mówić? Prze-pra-szam - wyartykułował powoli, nieśmiało uśmiechając się do mężczyzny.
Zanim zdołał cokolwiek wykrztusić, znowu zachłysnął się popiołem i minął moment, nim zdołał go porządnie odkaszlnąć. Zrozumiał, co prostym językiem wyartykułował mu mężczyzna - przynajmniej on zdołał odcyfrować jego kod, co dawało nadzieję na dalszą komunikację.
-Da, w Londynie. Mieszkam ja tu - powiedział, kiwając głową, zaraz jednak popadając w zakłopotanie - ja myślę... nie tu! - dodał prędko, z paniką wymalowaną w jasnoniebieskich oczach, bo cóż by się dopiero stało, gdyby ten mężczyzna, najwyraźniej będący w zażyłych kontaktach z drobniutką dziołchą, stwierdziłby, że Nastazji nagabuje jego sukienkę? - w Londynie mieszkam - uzupełnił, mnąc z nerwów swoją wygniecioną i poplamioną sadzą szatę - ale z nią nie, wcale, e, e - pokręcił gwałtownie głową, by uzmysłowić mężczyźnie, że wcale a wcale nie jest zainteresowany jego dziołchą.
-Ten piepszny kominek - wybełkotał, wskazując drżącą ręką na palenisko, jakby to było nasienie szatana - mój engilski dobry nie być i dlatego, o - bezradnie wzruszył ramionami, robiąc nieszczęśliwą minę - bardzo, bardzo chcieć zobaczyć galeria i obrazy. Ponimaju, Monet, Degas, Turner i co tam macie - zdradził Nastazji i tak nie mając wielkiego wyboru. Musiał się stąd wynieść, a tak przynajmniej liczył, że mężczyzna wskaże mu właściwą drogę. I uchroni przed kolejnym kominkowym kataklizmem.
-To jak, pomogite? - spytał, strzelając oczami we Fredericka - et, i ja nie chcieć przerwać wam specjalnie. Jak wy to mówić? Prze-pra-szam - wyartykułował powoli, nieśmiało uśmiechając się do mężczyzny.
I show not your face but your heart's desire
Niespodziewany gość wydawał się co najmniej dziwny - trudno było mi stwierdzić, czy miotał się tak z powodu choroby, czy może rzeczywiście padł ofiarą jakiejś paskudnej anomalii (o których rzeczywistość, niczym wiadro zimnej wody, zdołała mi już przypomnieć). Ostatecznie... chyba był Rosjaninem, a chyba jeszcze w życiu nie spotkałem takiego, który okazałby się względnie normalny i w pełni sił umysłowych. Poczułem się jednak odpowiedzialny za - bądź co bądź - chłopaka, nawet cały w kominkowej sadzy wyglądał dość młody, który być może wybrał sobie najgorszy moment na zwiedzanie Londynu. Z tego dukania szybko okazało się jednak, że wcale nie wisiał nad nim miecz damoklesa, i najwyraźniej nie był w aż tak wielkich opałach, jak początkowo mi się zdawało.
W milczeniu słuchałem jego pokracznych monologów, kontrolnie spoglądając w kierunku Seliny, i będąc pod pełnym wrażeniem tego, że jeszcze nie wyrzuciła delikwenta za drzwi - choć może jeszcze nie zdążyła dojść do siebie po tym, jak właśnie prawie wyznała mi miłość.
- Dobrze, w porządu. - Uniosłem ręce przed siebie, chcąc nieco uspokoić Rosjanina, dla którego bariera językowa najwtraźniej pozostawała nie do przeskoczenia, zdołałem jednak wywnioskować, że chciał dostać się do galerii. Co prawda wybrał dziwny moment - szalejące anomalia raczej nie zachęcały nikogo do wychodzenia z domów, ale może chłopak rzeczywiście miał nierówno pod sufitem, nie zamierzałem jednak krzyżować mu planów. Nazwiska, które wspominał, niewiele mi mówiły; ze sztuką pozostawałem nieco na bakier, a jedynym miejscem, o którym wiedziałem na pewno, że znajdują się tam jakieś obrazy, była galeria mojej ciotki. - Chcesz się dostać do galerii sztuki. - Skinąłem głową, podchodząc do naczynia, w którym znajdował się proszek Fiuu. Uniosłem je w kierunku obcokrajowca. - Chyba wiesz jak korzystać z sieci Fiuu - bardziej stwierdziłem niż zapytałem, choć niczego nie mogłem być pewien. - Znam jeden adres. To galeria czarodziejska. Powtórz za mną: Galeria Laidan Avery. - Zdaje się, że lepszej pomocy nie mogłem mu zaoferować.
W milczeniu słuchałem jego pokracznych monologów, kontrolnie spoglądając w kierunku Seliny, i będąc pod pełnym wrażeniem tego, że jeszcze nie wyrzuciła delikwenta za drzwi - choć może jeszcze nie zdążyła dojść do siebie po tym, jak właśnie prawie wyznała mi miłość.
- Dobrze, w porządu. - Uniosłem ręce przed siebie, chcąc nieco uspokoić Rosjanina, dla którego bariera językowa najwtraźniej pozostawała nie do przeskoczenia, zdołałem jednak wywnioskować, że chciał dostać się do galerii. Co prawda wybrał dziwny moment - szalejące anomalia raczej nie zachęcały nikogo do wychodzenia z domów, ale może chłopak rzeczywiście miał nierówno pod sufitem, nie zamierzałem jednak krzyżować mu planów. Nazwiska, które wspominał, niewiele mi mówiły; ze sztuką pozostawałem nieco na bakier, a jedynym miejscem, o którym wiedziałem na pewno, że znajdują się tam jakieś obrazy, była galeria mojej ciotki. - Chcesz się dostać do galerii sztuki. - Skinąłem głową, podchodząc do naczynia, w którym znajdował się proszek Fiuu. Uniosłem je w kierunku obcokrajowca. - Chyba wiesz jak korzystać z sieci Fiuu - bardziej stwierdziłem niż zapytałem, choć niczego nie mogłem być pewien. - Znam jeden adres. To galeria czarodziejska. Powtórz za mną: Galeria Laidan Avery. - Zdaje się, że lepszej pomocy nie mogłem mu zaoferować.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Ostatecznie, mogło być gorzej. Postawny mężczyzna wcale nie wydawał się zły, a wręcz przeciwnie - pokojowo nastawiony i na pewno dużo spokojniejszy od samego Nastazija, nerwowo rozglądającego się po przytulnym mieszkaniu. Bał się skupić wzrok w jednym miejscu, nie chciał zostać posądzonym o wścibstwo, a zbyt długie przeszywanie spojrzeniem również nie brzmiało jak bezpieczna opcja. Czarodziej zbyt prędko wyjął różdżkę: Karkarov bystrym wzrokiem zdołał to zanotować, chociaż w oczach także miał pełno sadzy. Dlatego łzawił, ale wybieranie jej spod powiek brudnymi paluchami odbiegało od ram dobrych pomysłów.
-Dziękować, dziękować, dobry panie - Nastazji z płaczem (to wcale nie wzruszenie nad złotym sercem mężczyzny, to tylko sadza!) - pochwycił jego dłoń, by ją uścisnąć i kilkakrotnie potrząsnąć ją z ogromnym entuzjazmem. Był przekonany, że blondyn ratował mu życie, a co najmniej ratował szansę na spełnienie marzenia Rosjanina, nastawionego na cały dzień spędzony sam na sam z drogocennymi płótnami - da! da! - potwierdził, kiwając ochoczo głową, tak właśnie nazywał się ten przybytek pełen obrazów. Trudna nazwa, wciąż chrzęściła mu w zębach, nienawykłych do podobnego wymawiania głosek - nu, ale mówić trudno - zaniepokoił się znowu Nastazji, kiedy mężczyzna wspomniał o sieci Fiuu. Obejrzał się przez ramię, zerkając podejrzliwie na kominek, w którym wesoło trzeszczał ogień, choć Karkarovowi przypominało to raczej szyderczy śmiech.
-Galerija Lajdan Afery - spróbował wypowiedzieć wyraźnie, ale po minie blondyna natychmiast poznał, że zupełnie mu nie wyszło - aż tako beznadziejnie? - spytał, szczerze zmartwiony, a ramiona ponownie mu opadły, sprawiając, że Nastazji jakby się skurczył. Niesprawdzająca się metoda ukrywania się przed ojcem, znalazła swój nawyk w każdej sytuacji, gdy chłopakowi robiło się wstyd.
-Jiszcze raz - zakomenderował i kilkakrotnie powtórzył nazwę wyartykułowaną przez blondyna.
-Galeria Laidan Avery - rzekł w końcu, głośno i dumnie, kiwając głową, że tak, w końcu się udało.
-Dzięki! - powiedział, uśmiechając się szeroko i spontanicznie klepiąc mężczyznę po plecach - Jak Ty mnie znaleźć na Pokątnej, to cię z twoją dziołchą pomaluję. Za darmoszka - rzekł, ściszywszy głos i porozumiewawczo unosząc jasną brew, po czym wparował do kominka, tym razem wyraźnie wymawiając adres i zniknął równie nagle, jak się pojawił.
zt dla wszystkich
-Dziękować, dziękować, dobry panie - Nastazji z płaczem (to wcale nie wzruszenie nad złotym sercem mężczyzny, to tylko sadza!) - pochwycił jego dłoń, by ją uścisnąć i kilkakrotnie potrząsnąć ją z ogromnym entuzjazmem. Był przekonany, że blondyn ratował mu życie, a co najmniej ratował szansę na spełnienie marzenia Rosjanina, nastawionego na cały dzień spędzony sam na sam z drogocennymi płótnami - da! da! - potwierdził, kiwając ochoczo głową, tak właśnie nazywał się ten przybytek pełen obrazów. Trudna nazwa, wciąż chrzęściła mu w zębach, nienawykłych do podobnego wymawiania głosek - nu, ale mówić trudno - zaniepokoił się znowu Nastazji, kiedy mężczyzna wspomniał o sieci Fiuu. Obejrzał się przez ramię, zerkając podejrzliwie na kominek, w którym wesoło trzeszczał ogień, choć Karkarovowi przypominało to raczej szyderczy śmiech.
-Galerija Lajdan Afery - spróbował wypowiedzieć wyraźnie, ale po minie blondyna natychmiast poznał, że zupełnie mu nie wyszło - aż tako beznadziejnie? - spytał, szczerze zmartwiony, a ramiona ponownie mu opadły, sprawiając, że Nastazji jakby się skurczył. Niesprawdzająca się metoda ukrywania się przed ojcem, znalazła swój nawyk w każdej sytuacji, gdy chłopakowi robiło się wstyd.
-Jiszcze raz - zakomenderował i kilkakrotnie powtórzył nazwę wyartykułowaną przez blondyna.
-Galeria Laidan Avery - rzekł w końcu, głośno i dumnie, kiwając głową, że tak, w końcu się udało.
-Dzięki! - powiedział, uśmiechając się szeroko i spontanicznie klepiąc mężczyznę po plecach - Jak Ty mnie znaleźć na Pokątnej, to cię z twoją dziołchą pomaluję. Za darmoszka - rzekł, ściszywszy głos i porozumiewawczo unosząc jasną brew, po czym wparował do kominka, tym razem wyraźnie wymawiając adres i zniknął równie nagle, jak się pojawił.
zt dla wszystkich
I show not your face but your heart's desire
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
dół
Szybka odpowiedź