Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire
Pozostałości Mostu, Warwick
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pozostałości Mostu
Most znajduje się nad rzeką Avon na południowy wschód od zamku Warwick. Został zniszczony podczas wielkiej powodzi, niedługo po tym jak został oddany do użytku i za każdym razem jak kończono odbudowę nadciągał kolejny kataklizm zmieniający go w ruinę. Dziwnym było, że zawsze nienaruszone pozostawały te same trzy łuki, które po dziś dzień stanowią atrakcję turystyczną. W końcu odpuszczono kolejne próby naprawy, a mieszkańcy pokaźnego dworu, podobnie jak okolicznych wiosek uznali, że został on przeklęty przez czarownicę, jaka rzekomo od samego początku była przeciwna jego budowie. Nie dowiedziono czy była to tylko legenda przekazywana z ust do ust, czy faktycznie czarnoksiężnik nałożył na most potężną klątwę.
Od czasu zaniechania remontów ludność miała w tradycji wrzucać do wody wartościowe przedmioty, a następnie monety, aby móc bezpiecznie przeprawić się na drugą stronę rzeki lub udać się dróżką wzdłuż niej.
Znajdując się w nad rzeką Avon w mieście Warwick rzuć kością k6, aby zobaczyć co się stanie:
1. Nurt nagle nabiera na sile, a poziom wody podnosi się. Jeśli nie uda Ci się szybko zareagować (zwinność x2, ST = 60) wpadniesz do rzeki, która porwie Cię kilkadziesiąt metrów dalej. Zatrzymasz się na wystającym kamieniu, jaki boleśnie obije Ci plecy (obrażenia tłuczone - 40)
2. Coś błysnęło tuż pod Twoimi nogami. Znajdujesz jednego galeona (1 PM).
3. Idąc brzegiem rzeki czujesz jak dookoła tych kostek zaplatają się glony i próbują wciągnąć pod taflę wody (sprawność x2, ST = 60 lub stosowny czar). Nieudane wyswobodzenie się skutkuje wpadnięciem do wody (obrażenia tłuczone - 20), jeśli nie posiadasz biegłości pływanie ktoś będzie zmuszony pomóc Ci wydostać się na bezpieczny ląd.
4. Nic się nie dzieje.
5. Momentalnie zapada ciemność, dostrzegasz jak kłęby gęstej mgły oplatają Twoje stopy i powoli wznoszą się ku górze. Odnosisz wrażenie, że coś chodzi po Twoich nogach, czujesz nieprzyjemne kąsanie i gdy tylko mgła uniesie się wystarczająco wysoko zauważysz setki małych pająków wędrujących po Twoich piszczelach. Zapadasz na klątwę Pajęcza Sieć.
6. Tuż przy brzegu dostrzegasz brudną butelkę. Gdy tylko chwycisz ją w dłoń zrozumiesz, że udało Ci się odnaleźć Ognistą Whisky.
Od czasu zaniechania remontów ludność miała w tradycji wrzucać do wody wartościowe przedmioty, a następnie monety, aby móc bezpiecznie przeprawić się na drugą stronę rzeki lub udać się dróżką wzdłuż niej.
Znajdując się w nad rzeką Avon w mieście Warwick rzuć kością k6, aby zobaczyć co się stanie:
1. Nurt nagle nabiera na sile, a poziom wody podnosi się. Jeśli nie uda Ci się szybko zareagować (zwinność x2, ST = 60) wpadniesz do rzeki, która porwie Cię kilkadziesiąt metrów dalej. Zatrzymasz się na wystającym kamieniu, jaki boleśnie obije Ci plecy (obrażenia tłuczone - 40)
2. Coś błysnęło tuż pod Twoimi nogami. Znajdujesz jednego galeona (1 PM).
3. Idąc brzegiem rzeki czujesz jak dookoła tych kostek zaplatają się glony i próbują wciągnąć pod taflę wody (sprawność x2, ST = 60 lub stosowny czar). Nieudane wyswobodzenie się skutkuje wpadnięciem do wody (obrażenia tłuczone - 20), jeśli nie posiadasz biegłości pływanie ktoś będzie zmuszony pomóc Ci wydostać się na bezpieczny ląd.
4. Nic się nie dzieje.
5. Momentalnie zapada ciemność, dostrzegasz jak kłęby gęstej mgły oplatają Twoje stopy i powoli wznoszą się ku górze. Odnosisz wrażenie, że coś chodzi po Twoich nogach, czujesz nieprzyjemne kąsanie i gdy tylko mgła uniesie się wystarczająco wysoko zauważysz setki małych pająków wędrujących po Twoich piszczelach. Zapadasz na klątwę Pajęcza Sieć.
6. Tuż przy brzegu dostrzegasz brudną butelkę. Gdy tylko chwycisz ją w dłoń zrozumiesz, że udało Ci się odnaleźć Ognistą Whisky.
Pozostawał w gotowości — Śmierciożercy udali się do zamku w Warwick, katedry w Bury St Edmunds, Landguard Fortu. Rycerze zintensyfikowali wysiłki i ruszyli do walki, przygotowani, pewni siebie. Ilość działała na ich niekorzyść, ale ani przez chwilę nie wątpił w ich sukces. Byli przygotowani, posiadali coś, czego żaden mugol nie mógł powstrzymać i pokonać — magię. Sympatycy mugoli nie doceniali jej wielkości, naiwnie i bezmyślnie powtarzając, że magia była tylko przypadkowym przywilejem, który otrzymali, nie różniąc się w żaden sposób od niemagicznej populacji. To nie była prawda. Magia była darem, który ich wyróżniał, oddzielał od pospólstwa. Czynił potężniejszymi, silniejszymi i lepszymi. I to właśnie przez nią zazdrośnie byli gnębieni, likwidowani, mordowani. I to właśnie dziś ta magia ich zniszczy i zepchnie do ofensywy. Koniec czasów życia w ukryciu. Ten kraj od zawsze należał do nich, budowali go, dbali o niego w tajemnicy, tworzyli, wstydliwie kryjąc się z potęgą, którą dzierżyli w dłoniach.
Wydarzenia z poprzedniego dnia wciąż były żarem w dogasającym ognisku — gdzieniegdzie z pewnością takim, które jeszcze przez długi czas miało się nie dopalić. Na głęboką analizę działań i skutków przyjdzie jeszcze czas — dziś było to, co dało się dostrzec własnym okiem. Pojawił się daleko od Warwick, daleko od zabudowań, nie będąc pewnym, co właściwie może tam zastać. Nie przybył na miejsce toczyć boju w otwartym konflikcie. Kiedy było już po wszystkim należało naprawić to, co wcześniej trzeba było popsuć. W okolice mostu dotarł pod postacią czarnej mgły, ale wyczuwając powoli gęstniejącą aurę silnie wpływającą na jego magiczną przemianę, zmaterializował się, by resztę drogi tak jak poprzednio przebyć piechotą. Różdżka w jego dłoni zdawała się reagować na magię przepływającą przez otoczenie — drzewa, ziemie, trawę. Magia wypełniająca wszystko dookoła reagowała na magiczną anomalię. Nie rozglądał się wokół za trupami, nie szukał śladów walki, ani efektów działań tajemniczych wyładowań. nie zbliżał się także do jej ścisłego centrum — podszedł do mostu z drugiej strony, od zamku, od którego się oddalał, mając go za plecami.
Ciemność okrywała płaszczem wszystko wokół. Niewiele był w stanie dostrzec w mroku. Nie słyszał jednak nigdzie ruchów, rozmów, niczyjej obecności. Nie ośmielił się rzucać zaklęć na tym obszarze, doskonale zdając sobie sprawę z konsekwencji. Znalazłwszy się jednak przy moście, po drugiej stronie rzeki Avon skierował koniec różdżki w miejsce, które ostatnim razem dzięki badaniom zlokalizował jako ścisłe centrum. Nagromadzone skupisko magicznych cząsteczek tętniło energią, każdy błąd mógł okazać się dla niego zabójczy, ale nie spieszył się. Rycerze zrobili co mogli, a teraz on — musiał wykorzystać swoją wiedzę i umiejętności, aby pozwolić im na doprowadzenie spraw do porządku. Anomalia musiała z tego mostu zniknąć, droga prowadząca do zamku w Warwick stać się przejezdną, a co najważniejsze: należało ją ukończyć, pozwalając ich najemnikom dotrzeć do fortecy w jak najkrótszym czasie z całym swoim zapleczem.
Wiedza przekazana im przez Czarnego Pana była zastrzeżona wyłącznie dla nich, ale dzięki temu mogli czynić to, co innym się nie śniło. Legendy o przeklętym moście i czarownicy, którą spalono na stoi nigdy nie znikną, ale wszyscy w końcu dowiedzą się, że to właśnie Rycerze Walpurgii powstrzymali ciążące na tym miejscu przekleństwo. Ruchem różdżki okiełznał magiczną wiązkę i nie pozwolił jej się wyślizgnąć. Anomalie były zaburzeniem, nieprawidłowością, a on potrafił naprawić rozerwane węzły i poplątane nici. Umiał wprowadzić harmonię i magiczną równowagę. Minuta po minucie, zupełnie jak dawniej, kiedy powstrzymywali anomalie, wyciszał magię, uspokajał drzemiącą w tym miejscu rozedrganą energię. Potrafił to robić, robił to z wprawą i bez wahania. A kiedy skończył, wyprostował się i przymknął na moment powieki. Nie zdecydował się wejść na most, pewien własnego sukcesu. Jego życie było cenniejsze niż życie ludzi, których każe tu przysłać.
Nie widział sensu w nakładaniu zabezpieczeń wokół — czarodzieje będą się tędy poruszać, musieli mieć drogę wolną. Nie wiedział kto i w jakim zakresie będzie potrzebny Rycerzom w zamku. Był pewien wyłącznie co do tego, że żaden mugol tędy nigdy już nie przejdzie. Poruszał lekko nadgarstkiem i zabrał się do nakładania banalnego zaklęcia na obszar mostu — wyłącznie mostu. Repello Mugoletum ukryje konstrukcje przed nimi. Chcąc ewentualnie dostać się do zamku będą musieli wybrać inną drogę, lub przeprawić się przez szeroką rzekę. Tkał sieć powoli, schodząc bliżej rzeki, wyciągając różdżkę przed siebie, by magią objąć cały most, a raczej budowlę, która miała kiedyś się nim stać. Wciąż pozostawała nieskończona.
Kiedy skończył jeszcze nie świtało. Wokół wciąż panowała ciemność. Deportował się z okolic mostu pod stolicę. W Londynie, w ministerstwie tuż o świcie, zlecił urzędniczce kontakt z inżynierami i magicznymi budowniczymi, by skierować ich prosto na most nad rzeką Avon — by go dokończyli w jak najkrótszym czasie.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Tajemnica mostu nad rzeką Avon została rozwiązana. Pętające budowlę anomalie, które były powodem śmierci wielu osób zostały zażegnane na dobre, a wraz z nimi legendy o rzekomej czarownicy i nałożonym przez nią przekleństwie. Rzecz jasna okoliczni mieszkańcy wciąż unikali rzeki jak ognia, albowiem nie wiedzieli o poczynaniach Rycerzy Walpurgii, podobnie jak mugole, dla których most przestał istnieć na skutek wprawnie nałożonego zaklęcia. Ofensywa zyskała ogromny atut, gdyż niemagiczny wróg nie był w stanie dostać się na tereny Zamku Warwick od tej strony.
Ponadto to właśnie dzięki tej przeprawie uwolnieni z niewoli więźniowie, kierowani przez Antonię Borgin, uciekli w bezpieczne miejsce.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki
Ponadto to właśnie dzięki tej przeprawie uwolnieni z niewoli więźniowie, kierowani przez Antonię Borgin, uciekli w bezpieczne miejsce.
07.05
Majowy wieczór w Warwickshire był chłodny i mżysty, a bliskość rzeki jedynie pogłębiała smętną wilgoć osiadającą na wełnie grubego płaszcza, w który zaopatrzyła się Elvira. Płaszcz był obszyty w środku ciepłym materiałem, miłym dla skóry i wygodnym, a choć nie było to jej ulubione okrycie - to wysłużone, męskie, czarne - przyzwyczaiła się już do swojej nowej garderoby, której łagodne szare odcienie i wąska talia przydawały zapomnianej kobiecości. Stała przy samym brzegu nieopodal mostu, przyglądając się nurtowi zielonej rzeki z wciśniętymi do kieszeni dłońmi. Słońce jeszcze nie zaszło, nie o tej porze roku, lecz niebo okryło się już różowawą łuną zwiastującą zbliżającą się noc. Nie stroiła się zbytnio na spotkanie biznesowe, więc makijaż miała skromny, a długie do pasa włosy upięte w cienkiego warkocza.
Nie miała pojęcia ile tak stała z przymkniętymi oczami, rozkoszując się spokojem i jednostajnym szumem. Zawsze zjawiała się przed czasem na miejscu ważnego spotkania, tak też było tym razem. Namiestnik Mulciber, jej niedoszły morderca, zgodził się przyjąć jej ochoczą pomoc na swoich włościach. Chciała doprowadzić do końca sprawę, którą rozpoczęła zimowego dnia w dzielnicy zubożałych czarodziejów, a przede wszystkim - nie chciała się zastać na herbatkach z Odettą i lekcjach z Valerie. Nie dlatego zaangażowała się w wojnę; chciała robić coś więcej, coś istotniejszego niż tylko babskie obowiązki. Mulciber chyba to rozumiał, a przynajmniej takie nadzieje żywiła z jego zaproszeniem.
Bardziej poczuła niż zobaczyła jego obecność. Mrowiąca aura, która mu towarzyszyła była specyficzna i wyjątkowa, zawsze też wzbudzała resztki gryzącego bólu wzdłuż nerwów lewego łokcia. Obróciła się zgrabnie, by powitać go lekkim ukłonem.
- Panie namiestniku - zaczęła i obrzuciła go uważnym spojrzeniem. - W ten sposób powinnam się zwracać, czy wystarczy imię? - Nie kpiła sobie, co było widać po tonie głosu i bezbarwnym wyrazie twarzy. Drew nie chciał być tytułowany przez znajomych, Mulciber za to zdawał jej się bardziej arogancki i nie chciała go urazić. - Nie miałam okazji pogratulować awansu, uczynię to więc teraz. Jestem przekonana, że hrabstwo rozkwitnie pod pieczą tak znamienitego człowieka. - Czy była sarkastyczna? Nie wiedziała, sama już nie rozpoznawała, kiedy wyuczone formuły stawały się kpiną. Być może tym razem wcale nią nie były.
Zarówno Drew jak i Ramsey Mulciber otrzymali olbrzymie wyróżnienia i pokaźne kawałki ziemi. Nie utytułowano ich lordami, ale podejrzewała, że to tylko kwestia czasu. I choć pierwszą reakcją Elviry na tę wieść, była zawistna myśl, że wcale go tutaj nie było, gdy twierdza spłynęła krwią, pogodziła się z tym, że taka pozycja mogła przypaść wyłącznie komuś kto osiągnął już niemal wszystko. Pewnie gdyby nawet jakimś cudem zdobyła Mroczny Znak i ludzki szacunek nikt by nie próbował jej w ten sposób nagradzać, bo była kobietą. Deirdre Mericourt otrzymała wszak zaledwie Londyn, od dawna podbity, opustoszały i ponury. - Wiesz, że to właśnie ta rzeka płynie pod moim domem? Na dalszym odcinku, rzecz jasna, ale jednak, to dokładnie ta sama woda - Zmrużyła oczy, oglądając się na rzekę. - Jakich wieści muszę wysłuchać? - poprosiła w końcu.
Every single one's got a story to tell
Everyone knows about it
From the Queen of England to the Hounds of Hell
Everyone knows about it
From the Queen of England to the Hounds of Hell
Majowy wieczór w Warwickshire był chłodny i mżysty, a bliskość rzeki jedynie pogłębiała smętną wilgoć osiadającą na wełnie grubego płaszcza, w który zaopatrzyła się Elvira. Płaszcz był obszyty w środku ciepłym materiałem, miłym dla skóry i wygodnym, a choć nie było to jej ulubione okrycie - to wysłużone, męskie, czarne - przyzwyczaiła się już do swojej nowej garderoby, której łagodne szare odcienie i wąska talia przydawały zapomnianej kobiecości. Stała przy samym brzegu nieopodal mostu, przyglądając się nurtowi zielonej rzeki z wciśniętymi do kieszeni dłońmi. Słońce jeszcze nie zaszło, nie o tej porze roku, lecz niebo okryło się już różowawą łuną zwiastującą zbliżającą się noc. Nie stroiła się zbytnio na spotkanie biznesowe, więc makijaż miała skromny, a długie do pasa włosy upięte w cienkiego warkocza.
Nie miała pojęcia ile tak stała z przymkniętymi oczami, rozkoszując się spokojem i jednostajnym szumem. Zawsze zjawiała się przed czasem na miejscu ważnego spotkania, tak też było tym razem. Namiestnik Mulciber, jej niedoszły morderca, zgodził się przyjąć jej ochoczą pomoc na swoich włościach. Chciała doprowadzić do końca sprawę, którą rozpoczęła zimowego dnia w dzielnicy zubożałych czarodziejów, a przede wszystkim - nie chciała się zastać na herbatkach z Odettą i lekcjach z Valerie. Nie dlatego zaangażowała się w wojnę; chciała robić coś więcej, coś istotniejszego niż tylko babskie obowiązki. Mulciber chyba to rozumiał, a przynajmniej takie nadzieje żywiła z jego zaproszeniem.
Bardziej poczuła niż zobaczyła jego obecność. Mrowiąca aura, która mu towarzyszyła była specyficzna i wyjątkowa, zawsze też wzbudzała resztki gryzącego bólu wzdłuż nerwów lewego łokcia. Obróciła się zgrabnie, by powitać go lekkim ukłonem.
- Panie namiestniku - zaczęła i obrzuciła go uważnym spojrzeniem. - W ten sposób powinnam się zwracać, czy wystarczy imię? - Nie kpiła sobie, co było widać po tonie głosu i bezbarwnym wyrazie twarzy. Drew nie chciał być tytułowany przez znajomych, Mulciber za to zdawał jej się bardziej arogancki i nie chciała go urazić. - Nie miałam okazji pogratulować awansu, uczynię to więc teraz. Jestem przekonana, że hrabstwo rozkwitnie pod pieczą tak znamienitego człowieka. - Czy była sarkastyczna? Nie wiedziała, sama już nie rozpoznawała, kiedy wyuczone formuły stawały się kpiną. Być może tym razem wcale nią nie były.
Zarówno Drew jak i Ramsey Mulciber otrzymali olbrzymie wyróżnienia i pokaźne kawałki ziemi. Nie utytułowano ich lordami, ale podejrzewała, że to tylko kwestia czasu. I choć pierwszą reakcją Elviry na tę wieść, była zawistna myśl, że wcale go tutaj nie było, gdy twierdza spłynęła krwią, pogodziła się z tym, że taka pozycja mogła przypaść wyłącznie komuś kto osiągnął już niemal wszystko. Pewnie gdyby nawet jakimś cudem zdobyła Mroczny Znak i ludzki szacunek nikt by nie próbował jej w ten sposób nagradzać, bo była kobietą. Deirdre Mericourt otrzymała wszak zaledwie Londyn, od dawna podbity, opustoszały i ponury. - Wiesz, że to właśnie ta rzeka płynie pod moim domem? Na dalszym odcinku, rzecz jasna, ale jednak, to dokładnie ta sama woda - Zmrużyła oczy, oglądając się na rzekę. - Jakich wieści muszę wysłuchać? - poprosiła w końcu.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Dostrzegł ją z daleka, poddając krótkiej ocenie to, co widział — jej włosy splecione w długi, gładki warkocz, szary, zaskakująco kobiecy płaszcz — i podobało mu się to, co widział, choć do wypełnienia tego wyglądu brakowało jej nakrycia głowy, delikatnych rękawiczek, wyższego może obcasa. Przechadzał się po Warwick, przyglądając się temu, co zostało oddane w jego ręce. Miasta, które postanowił uczynić miejscem najbardziej reprezentatywnym, chociaż leżące bardziej na północny zachód Birmingham było większe. Nie o wielkość terytorialną jednak chodziło, a o mieszkańców, środowisko, kulturę społeczności. Myślał o Warwick, jak o drugim Londynie, bardziej rozwiniętym niż Hogsmeade czy Dolina Godryka miejscu pełnym czarodziejów, kultury, może dla niektórych i biznesu. Chciał, by to miasto strzeżone od ognia miało szansę się rozwijać, a w końcu, stało się jego wizytówką. Poświęcał mu coraz więcej czasu. Praca w Departamencie Tajemnic pozwalała mu na małą autonomię, a odkąd powszechnie wiadome było jak blisko stał Czarnego Pana nikt nie ośmieliłby się zwrócić mu bezmyślnie uwagi.
Kroczył na miejsce powoli, ciepły płaszcz wymienił już na długą, powłóczystą pelerynę. Zawsze było mu zbyt ciepło, pogoda się zmieniała, zimno powoli odchodziło, by przywitać uciążliwe upały, dżdżysty dzień wydawał się idealny na podobne spotkanie. Czarny materiał spływał mu po szczupłych, szerokich ramionach, ukrywając niewielką wagę, której i tak nie podkreślały dobrze skrojone czarodziejskie szaty. Czyste, wypastowanej buty stukały lekko obcasami, kiedy się zbliżał, nie próbując ukryć swojej obecności. Zaczesane włosy opierały się lekkim powiewom wiatru, a stalowe spojrzenie niemalże od samego początku utkwione było w drobnej, blondwłose postaci.
— W twoich ustach brzmi dobrze — przyznał, podobał mu się ten tytuł, jakby wiele znaczył, czynił go kimś więcej niż zwykłym Ramseyem Mulciberem. Rozumiał jego wartość, ale istniały pozycje, które łechtały go bardziej. Nie był już zwykłym czarnoksiężnikiem, Ramseyem. Był śmierciożercą, trudno było go zadowolić. — Panno Multon. Elviro — zwrócił się do niej bardziej poufale, pieszczotliwym tonem zaświergotał, przystając przy niej. — Moja rodzina już dawno na to zasłużyła. Nadeszła odpowiednia pora. — Przywileje, które jego przodkowie mieli w Rosji były już prehistorią, na przełomie wieków rodziny ulegały zmianom, ich polityka. Przeszłość była ważna, dla podkreślenia teraźniejszości, ale każdy kto tęsknie wracał myślami do czasów świetności nie mając nic w zanadrzu był wyłącznie nadętym głupcem, a siebie za takiego nie miał. — Znałaś mojego ojca? — spytał z zaciekawieniem. Ignotus zniknął dawno temu, nie wiedział, co się z nim działo, nie pamiętał jego rozmów o Cassandrze ani różnic, które ich podzieliły. Wyczekiwał jego powrotu wciąż, a dziś mógłby pojawić się w Warwickshire, jako pan tych ziem. Jego służba była tak samo oddana i wymagająca, jak Ramseya. — W Anglii jest nas niewielu, historia przerzedziła naszą rodzinę. Kto wie. Jeśli wieści dotrą aż do zimnej, mroźnej Rosji, może spłyną szukając na tych ziemiach dostatku i chwały — mruknął z ironią; spodziewałby się tego, choć niewielu własnych krewnych zdołał poznać. — Wiesz, jak brzmi nasza dewiza? — spytał, przyglądając jej się. Mieli własny herb, dawno zapomniany, własne barwy. Otrzymane przywileje zamierzał wykorzystać, by przywrócić im świetność. Pod nieobecność ojca to był jego obowiązek. — Vsegda my vstayem— powiedział po rosyjsku. — Zawsze wstajemy.— Tak też było. Nieświadom roli Cassandry w tym przekonany był o własnej nieśmiertelności. — Koelgujesz się z Tatianą, ten język z pewnością nie jest ci obcy— dodał żartobliwie i zerknął na rzekę. — Niebywałe, prawda? Jeśli puszczę list złożony w papierowy okręt dopłynie do ciebie bez sowy. — Ruchem dłoni wskazał kierunek, zapraszał ją na krótki spacer. — Jak mieszka ci się w tamtych okolicach? Zdaje się, że wracasz do korzeni. — Pamiętał, że jej matka była Parkinsonówną, wspomniała o tym podczas jarmarku. Powoli ruszył w kierunku miasta, splatając ze sobą dłonie za plecami, ale zniknęły pod powłóczystą peleryną. — Odwiedziłem to miejsce z moim zaufanym doradcą, omówiliśmy najważniejsze kwestie. Szpital, o którym wspomniałaś w liście jest ruiną, choć nie dosłownie. Budynek jest w niezłym stanie, choć wymaga remontu, na który w najbliższym czasie wyłożę odpowiednią kwotę. Miałem przyjemność pomówić z córką dyrektora, Gabrielą Spencer-Moon, która opowiedziała mi o historii tego szpitala i tym, jak wygląda praca dzisiaj. Trudno mówić o zapewnieniu dobrej opieki medycznej w tym miejscu, ale kroki zostały podjęte i siły z okolicy zostaną zmobilizowane do tej placówki. Miejsce zostanie przygotowane, dostawy ingrediencji i komponentów zorganizowane. Potrzebny jest personel, chcę żebyś się tym zajęła. Oczywiście w porozumieniu z nowym opiekunem tego miejsca, dyrektorem.
Kroczył na miejsce powoli, ciepły płaszcz wymienił już na długą, powłóczystą pelerynę. Zawsze było mu zbyt ciepło, pogoda się zmieniała, zimno powoli odchodziło, by przywitać uciążliwe upały, dżdżysty dzień wydawał się idealny na podobne spotkanie. Czarny materiał spływał mu po szczupłych, szerokich ramionach, ukrywając niewielką wagę, której i tak nie podkreślały dobrze skrojone czarodziejskie szaty. Czyste, wypastowanej buty stukały lekko obcasami, kiedy się zbliżał, nie próbując ukryć swojej obecności. Zaczesane włosy opierały się lekkim powiewom wiatru, a stalowe spojrzenie niemalże od samego początku utkwione było w drobnej, blondwłose postaci.
— W twoich ustach brzmi dobrze — przyznał, podobał mu się ten tytuł, jakby wiele znaczył, czynił go kimś więcej niż zwykłym Ramseyem Mulciberem. Rozumiał jego wartość, ale istniały pozycje, które łechtały go bardziej. Nie był już zwykłym czarnoksiężnikiem, Ramseyem. Był śmierciożercą, trudno było go zadowolić. — Panno Multon. Elviro — zwrócił się do niej bardziej poufale, pieszczotliwym tonem zaświergotał, przystając przy niej. — Moja rodzina już dawno na to zasłużyła. Nadeszła odpowiednia pora. — Przywileje, które jego przodkowie mieli w Rosji były już prehistorią, na przełomie wieków rodziny ulegały zmianom, ich polityka. Przeszłość była ważna, dla podkreślenia teraźniejszości, ale każdy kto tęsknie wracał myślami do czasów świetności nie mając nic w zanadrzu był wyłącznie nadętym głupcem, a siebie za takiego nie miał. — Znałaś mojego ojca? — spytał z zaciekawieniem. Ignotus zniknął dawno temu, nie wiedział, co się z nim działo, nie pamiętał jego rozmów o Cassandrze ani różnic, które ich podzieliły. Wyczekiwał jego powrotu wciąż, a dziś mógłby pojawić się w Warwickshire, jako pan tych ziem. Jego służba była tak samo oddana i wymagająca, jak Ramseya. — W Anglii jest nas niewielu, historia przerzedziła naszą rodzinę. Kto wie. Jeśli wieści dotrą aż do zimnej, mroźnej Rosji, może spłyną szukając na tych ziemiach dostatku i chwały — mruknął z ironią; spodziewałby się tego, choć niewielu własnych krewnych zdołał poznać. — Wiesz, jak brzmi nasza dewiza? — spytał, przyglądając jej się. Mieli własny herb, dawno zapomniany, własne barwy. Otrzymane przywileje zamierzał wykorzystać, by przywrócić im świetność. Pod nieobecność ojca to był jego obowiązek. — Vsegda my vstayem— powiedział po rosyjsku. — Zawsze wstajemy.— Tak też było. Nieświadom roli Cassandry w tym przekonany był o własnej nieśmiertelności. — Koelgujesz się z Tatianą, ten język z pewnością nie jest ci obcy— dodał żartobliwie i zerknął na rzekę. — Niebywałe, prawda? Jeśli puszczę list złożony w papierowy okręt dopłynie do ciebie bez sowy. — Ruchem dłoni wskazał kierunek, zapraszał ją na krótki spacer. — Jak mieszka ci się w tamtych okolicach? Zdaje się, że wracasz do korzeni. — Pamiętał, że jej matka była Parkinsonówną, wspomniała o tym podczas jarmarku. Powoli ruszył w kierunku miasta, splatając ze sobą dłonie za plecami, ale zniknęły pod powłóczystą peleryną. — Odwiedziłem to miejsce z moim zaufanym doradcą, omówiliśmy najważniejsze kwestie. Szpital, o którym wspomniałaś w liście jest ruiną, choć nie dosłownie. Budynek jest w niezłym stanie, choć wymaga remontu, na który w najbliższym czasie wyłożę odpowiednią kwotę. Miałem przyjemność pomówić z córką dyrektora, Gabrielą Spencer-Moon, która opowiedziała mi o historii tego szpitala i tym, jak wygląda praca dzisiaj. Trudno mówić o zapewnieniu dobrej opieki medycznej w tym miejscu, ale kroki zostały podjęte i siły z okolicy zostaną zmobilizowane do tej placówki. Miejsce zostanie przygotowane, dostawy ingrediencji i komponentów zorganizowane. Potrzebny jest personel, chcę żebyś się tym zajęła. Oczywiście w porozumieniu z nowym opiekunem tego miejsca, dyrektorem.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 10
--------------------------------
#2 'Zdarzenia' :
#1 'k100' : 10
--------------------------------
#2 'Zdarzenia' :
Nie chciała mu się przypodobać, nawet jeśli istniała w niej cząstka kobiecej próżności, która zawsze łaskotała przyjemnie, gdy mężczyzna na dłużej zatrzymywał wzrok na jej sylwetce. Nic z tego co w sobie zmieniła - od płaszcza po neutralny wyraz twarzy, wyzbyty z kipiącej dotychczas zawiści - nie uczyniła specjalnie dla niego. W ostatnim czasie w ogóle rzadko o nim myślała, choć były tygodnie, gdy często zaprzątał jej głowę w chwilach samotności. Jego zimne spojrzenie, jego martwy uśmiech i żylaste palce owinięte elegancko wokół drewna różdżki. Nie chciała mu się podobać, ale nie chciała też się nie podobać. Był dziwnym, niepokojącym mężczyzną, z którym igranie przypominało raczej wkładanie dłoni w płomienie niż zwykłe kocie gierki w czasie wodzenia mężczyzn za nos.
Jeżeli w ogóle potrafiła to robić. Od czasu szczerych zwierzeń z bliskimi sobie czarownicami nie była tego już tak pewna.
- Jeżeli tak twierdzisz, namiestniku. - Pochyliła lekko głowę, gdy pojawił się i odpowiedział na jej pytanie. Dobrze skryła niechęć i kpinę za uśmiechem pustej sympatii, którego się nauczyła. Jakkolwiek chciał, by do niego mówiła, to były tylko słowa. Tak samo wątłe jak lord nestor. Uniosła nieco brodę, gdy zwrócił się do niej po imieniu, ale nie zaprotestowała. Nie powiedziała nic, obrzucając go uważnym spojrzeniem od skraju szaty do oczu. Rzęs, dokładniej, bo tak gładko nauczyła się unikać jego źrenic. - Bez wątpienia. Musisz mi jednak wybaczyć, panie, ale niestety nie miałam okazji go poznać. - Słowo "panie" od "pana namiestnika", bo przecież nie "lorda", nie miało w sobie ani drobiny tego palącego pragnienia, które czuła wobec ich prawdziwego Pana. Niemniej jednak, było uprzejme, ładne i pewnie łechtało jego ego.
A połechtany był mniej niebezpieczny, tak by pewnie uznała Primrose.
Niewiele się odzywała, gdy opowiadał jej o swojej rodzinie, która to interesowała ją równie mocno co gatunki ryb płynące pod taflą rzeki Avon. Uśmiechała się jednak i spacerowała pomału u jego boku, kiwając głową w odpowiednich momentach. A przynajmniej tych, które uznawała za odpowiednie. Dłonie po niedługim czasie schowała w miękkich, szarych kieszeniach; zwłaszcza w ostatnim czasie odczuwała ciągle drażniący chłód, który mógł mieć coś wspólnego z utratą wagi. Zastanawiała się, czy czarna magia mogłaby ją uodpornić na takie niedogodności. Ramsey Mulciber wydawał się wszystko znosić dobrze.
Ciekawe, czy równie lekko przyszłoby mu żyć z kikutem.
Zamruczała nisko, gdy wyrecytował motto swojego rodu. Rosyjski był prymitywnym językiem, ale miał w sobie coś brudnego i erotycznego.
- Nie jest, choć nie potrafiłabym się nim biegle komunikować. Preferuję łacinę, której uczyłam się od młodego wieku. Carta non erubescit, to nasze motto. Papier się nie rumieni. Nie jest tak dumne jak wasze, panie, ale również daje do myślenia - Odwróciła spojrzenie na moment i pozwoliła, by pobłądziło na linii horyzontu. Bezwiednie zacisnęła palce na schowanej w futerale różdżce. - Osobiście czuję też więź z boginią sprzyjającą odważnym. Więcej w tym mnie, tak sądzę. - Nigdy nie była w stanie w pełni powstrzymać się przed przesunięciem konwersacji w stronę mówienia o sobie. Zaraz jednak przestała i taktownie dała mu narzucić ton, szybko odpowiadając na pytanie. - Tak można stwierdzić. Samotność mnie uspokaja, panie. A czy wam dobrze jest w Warwickshire? Słyszałam, że zamek został odbudowany. - Jej powieki zwęziły się minimalnie, gdy w czaszce zabrzmiało echo eksplozji i syk palonego ciała. Mżawka padająca na ich blade skóry na moment stała się gorąca jak krew, Elvira szybko jednak rozwiała smętną wizję i pozwoliła sobie zatrzymać wzrok na jego nosie, potem ustach i krtani.
Uwag na temat szpitala wysłuchała z zainteresowaniem, gdyż poza kilkoma szczegółami, nie miała pełnego obrazu. Gdy opisał jej obecną sytuację, przygryzła różową wargę w zamyśleniu, a potem wypuściła ją z cichym westchnieniem.
- Oczywiście, uczynię wszystko co trzeba. Skontaktuję się z zaufanymi uzdrowicielami, którzy będą w stanie asystować mi w procesie rekrutacji. Czy jeśli sprowadzę uzdrowicieli z innych hrabstw, zostanie tu dla nich zorganizowane mieszkanie, panie? - zagadnęła o pierwszą rzecz, która była dla niej istotna. Dobrych medyków ze świecą było już szukać, bo ci, którzy nie wyjechali ani nie utrzymali sobie ciepłych posadek w państwowych ośrodkach, zwykle rozpierzchli się tam, gdzie żadna ze stron nie będzie ich niepokoiła. - Kiedy odbędzie się już renowacja, będę musiała zobaczyć ten szpital. Myślę, że w tej sprawie dogadam się z panią Cassandrą Vablatsky. Otrzymałam od niej informację, że zajmuje się sprawą przystosowania budynku. - Wygięła kącik ust w uśmiechu bardziej sarkastycznym niż dotąd, zaczynała bowiem podejrzewać kim był jego zaufany doradca. - Z jej wsparciem z pewnością sprawniej pójdzie podjęcie decyzji o ilości oddziałów, na które możemy sobie pozwolić. Co do dyrektora; czy na stanowisku pozostanie Spencer-Moon, panie? - Była ciekawa, lecz jej ciekawość musiała poczekać. Kolejne głośno zadane pytanie zmusiło ją do zatrzymania się w powolnym spacerze i zwrócenia uwagi na wszechogarniającą ciszę. Umilkł szum rzeki i szelest liści, wydawało się, że ich rozmowa powraca do nich echem. Nie wiedziała, jak daleko zawędrowali od rzeki i mostu, dostrzegła jednak ślady srebrnych nici na gałęziach, a pod czubkami zamszowych butów ujrzała wystające osobliwości. Kości, bez wątpienia, wystarczyło przyjrzeć się bliżej, by zauważyć szew na czaszce. - Interesujące - wymamrotała do siebie, a choć instynktownie przysunęła się bliżej do Ramseya, wcale nie wyglądała na zaniepokojoną. Była uważna i ostrożna, gotowa do działania, ale na pewno nie zdjęta strachem. Długa różdżka znalazła się znikąd w jej szczupłej dłoni, delikatnie wzniesiona ponad ziemią.
Jeżeli w ogóle potrafiła to robić. Od czasu szczerych zwierzeń z bliskimi sobie czarownicami nie była tego już tak pewna.
- Jeżeli tak twierdzisz, namiestniku. - Pochyliła lekko głowę, gdy pojawił się i odpowiedział na jej pytanie. Dobrze skryła niechęć i kpinę za uśmiechem pustej sympatii, którego się nauczyła. Jakkolwiek chciał, by do niego mówiła, to były tylko słowa. Tak samo wątłe jak lord nestor. Uniosła nieco brodę, gdy zwrócił się do niej po imieniu, ale nie zaprotestowała. Nie powiedziała nic, obrzucając go uważnym spojrzeniem od skraju szaty do oczu. Rzęs, dokładniej, bo tak gładko nauczyła się unikać jego źrenic. - Bez wątpienia. Musisz mi jednak wybaczyć, panie, ale niestety nie miałam okazji go poznać. - Słowo "panie" od "pana namiestnika", bo przecież nie "lorda", nie miało w sobie ani drobiny tego palącego pragnienia, które czuła wobec ich prawdziwego Pana. Niemniej jednak, było uprzejme, ładne i pewnie łechtało jego ego.
A połechtany był mniej niebezpieczny, tak by pewnie uznała Primrose.
Niewiele się odzywała, gdy opowiadał jej o swojej rodzinie, która to interesowała ją równie mocno co gatunki ryb płynące pod taflą rzeki Avon. Uśmiechała się jednak i spacerowała pomału u jego boku, kiwając głową w odpowiednich momentach. A przynajmniej tych, które uznawała za odpowiednie. Dłonie po niedługim czasie schowała w miękkich, szarych kieszeniach; zwłaszcza w ostatnim czasie odczuwała ciągle drażniący chłód, który mógł mieć coś wspólnego z utratą wagi. Zastanawiała się, czy czarna magia mogłaby ją uodpornić na takie niedogodności. Ramsey Mulciber wydawał się wszystko znosić dobrze.
Ciekawe, czy równie lekko przyszłoby mu żyć z kikutem.
Zamruczała nisko, gdy wyrecytował motto swojego rodu. Rosyjski był prymitywnym językiem, ale miał w sobie coś brudnego i erotycznego.
- Nie jest, choć nie potrafiłabym się nim biegle komunikować. Preferuję łacinę, której uczyłam się od młodego wieku. Carta non erubescit, to nasze motto. Papier się nie rumieni. Nie jest tak dumne jak wasze, panie, ale również daje do myślenia - Odwróciła spojrzenie na moment i pozwoliła, by pobłądziło na linii horyzontu. Bezwiednie zacisnęła palce na schowanej w futerale różdżce. - Osobiście czuję też więź z boginią sprzyjającą odważnym. Więcej w tym mnie, tak sądzę. - Nigdy nie była w stanie w pełni powstrzymać się przed przesunięciem konwersacji w stronę mówienia o sobie. Zaraz jednak przestała i taktownie dała mu narzucić ton, szybko odpowiadając na pytanie. - Tak można stwierdzić. Samotność mnie uspokaja, panie. A czy wam dobrze jest w Warwickshire? Słyszałam, że zamek został odbudowany. - Jej powieki zwęziły się minimalnie, gdy w czaszce zabrzmiało echo eksplozji i syk palonego ciała. Mżawka padająca na ich blade skóry na moment stała się gorąca jak krew, Elvira szybko jednak rozwiała smętną wizję i pozwoliła sobie zatrzymać wzrok na jego nosie, potem ustach i krtani.
Uwag na temat szpitala wysłuchała z zainteresowaniem, gdyż poza kilkoma szczegółami, nie miała pełnego obrazu. Gdy opisał jej obecną sytuację, przygryzła różową wargę w zamyśleniu, a potem wypuściła ją z cichym westchnieniem.
- Oczywiście, uczynię wszystko co trzeba. Skontaktuję się z zaufanymi uzdrowicielami, którzy będą w stanie asystować mi w procesie rekrutacji. Czy jeśli sprowadzę uzdrowicieli z innych hrabstw, zostanie tu dla nich zorganizowane mieszkanie, panie? - zagadnęła o pierwszą rzecz, która była dla niej istotna. Dobrych medyków ze świecą było już szukać, bo ci, którzy nie wyjechali ani nie utrzymali sobie ciepłych posadek w państwowych ośrodkach, zwykle rozpierzchli się tam, gdzie żadna ze stron nie będzie ich niepokoiła. - Kiedy odbędzie się już renowacja, będę musiała zobaczyć ten szpital. Myślę, że w tej sprawie dogadam się z panią Cassandrą Vablatsky. Otrzymałam od niej informację, że zajmuje się sprawą przystosowania budynku. - Wygięła kącik ust w uśmiechu bardziej sarkastycznym niż dotąd, zaczynała bowiem podejrzewać kim był jego zaufany doradca. - Z jej wsparciem z pewnością sprawniej pójdzie podjęcie decyzji o ilości oddziałów, na które możemy sobie pozwolić. Co do dyrektora; czy na stanowisku pozostanie Spencer-Moon, panie? - Była ciekawa, lecz jej ciekawość musiała poczekać. Kolejne głośno zadane pytanie zmusiło ją do zatrzymania się w powolnym spacerze i zwrócenia uwagi na wszechogarniającą ciszę. Umilkł szum rzeki i szelest liści, wydawało się, że ich rozmowa powraca do nich echem. Nie wiedziała, jak daleko zawędrowali od rzeki i mostu, dostrzegła jednak ślady srebrnych nici na gałęziach, a pod czubkami zamszowych butów ujrzała wystające osobliwości. Kości, bez wątpienia, wystarczyło przyjrzeć się bliżej, by zauważyć szew na czaszce. - Interesujące - wymamrotała do siebie, a choć instynktownie przysunęła się bliżej do Ramseya, wcale nie wyglądała na zaniepokojoną. Była uważna i ostrożna, gotowa do działania, ale na pewno nie zdjęta strachem. Długa różdżka znalazła się znikąd w jej szczupłej dłoni, delikatnie wzniesiona ponad ziemią.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Wciąż pogrążony w lekkiej zadumie, zmarszczył brwi. Dostrzegał w niej zmiany. Z jednej strony satysfakcjonujące — jak na kobietę, Rycerza Walpurgii — zaczynała sobą coś reprezentować. Wyglądać, zachowywać się, reagować tak, jak powinna kobieta w jej wieku, w danym środowisku Z drugiej zaś strony przywykł do żywych rozmów, wymiany zdań i spojrzeń. Nowa panna Multon wydawała się potwornie nudna i nijaka. Nie znalazła dotąd złotego środka, ani sensu w tym wszystkim, co miało miejsce. Ociekała teatralnością.
— Mogłabyś spróbować akcentować na pierwszą sylabę? — spytał ni stąd ni zowąd śmiertelnie poważnym tonem. Nie patrzył na nią, jego spojrzenie było skierowane gdzieś dalej. Kiedy jednak stalowe tęczówki skierowały się prosto ku niej, wyraz twarzy mu złagodniał. — Próbuję nowych brzmień. Wciąż nie przyzwyczaiłem się do tego tytułu. Brzmi tak poważnie — westchnął ciężko, kąciki ust drgnęły mu jednak. — Wybacz — dodał zaraz i westchnął, równie nieszczerze. Nie wierzył, że ludzie potrafili się zmienić. Zmieniały się wyłącznie ich priorytety. — Niepotrzebnie cię prowokuję. Przestanę zanim się rozczaruję.— Choć pewnie nawet gdyby przyznała, że nie pozwoli się sprowokować, nie poczułby ani ukłucia zawodu. Było mu wszystko jedno, kolejne spotkanie, które należało odbyć.— Owszem. Pergamin przyjmie wszystko, każdą bzdurę. Pasuje do ciebie bardziej teraz niż kiedyś. Próbujesz ukryć swoje prawdziwe myśli, być taka jaką inni chcieli byś była. To całkiem rozsądne. — Pokiwał głową. Elvira Multon mogła nauczyć się być przebiegłą, ale jak długo będzie w stanie ukrywać swoją prawdziwą naturę? Wymagali od niej — on także — stania się reprezentatywną, godną. Nie ukrywali, że kreowali otaczającą ich rzeczywistość według własnych pragnień, widzimisię, oczekiwań. Pewne rzeczy wychodziły poza granice kaprysów; pewnych zasad należało się trzymać. Walczyli o sprawę, w której musieli przemawiać jednym głosem. Ona też, niezależnie od tego jak była naprawdę, musiała umieć mówić to samo.
— Myślisz, że jesteś odważna? — spytał, tym razem jednak bez cienia kpiny. Był ciekaw, czy tak o sobie myślała, czy była pewna siebie. — Granice między odwagą, a brawurą, brawurą, a skrajną głupotą są bardzo cienkie. To jednak już doskonale wiesz.— Nie utraciłaby praw należnych innym Rycerzom Walpurgii, gdyby potrafiła to wtedy rozpoznać. Mógłby powiedzieć, że kiedyś się tego nauczy, pewne zachowania wejdą jej w krew, staną się naturalne, nie sztuczne i wystudiowane; ale nie był tu dziś po to by ją dokształcać.
— O jakie dobrze pytasz? — Wiedział, że spytała z kurtuazji, testowała samą siebie, próbowała stawiać kroki w tej grze. Pech chciał, że był wyjątkowo nieprzyjemnym przeciwnikiem. — Jest w trakcie, ale prace dobiegają już końca. Lord nestor Rosier obdarował Warwick hojnie, mieszkańcy do śmierci nie zapomną o jego szczodrości. — Zamierzał tego dopilnować, a kiedy sytuacja ekonomiczna na to pozwoli, być może i odwdzięczyć się tym samym. Nie mógł ignorować, że znalazł się w wyjątkowo komfortowej sytuacji — hrabstwo nie posiadało paskudnych naleciałości, choć było kompletną mieszaniną, odpowiednio zaprowadzony porządek miał prawo dobrze rokować na przyszłość. Zaangażowanie Rycerzy Walpurgii w te tereny procentowało już teraz, niespodziewanie otrzymał niebanalny prezent.
— W mieście nie brakuje opuszczonych lokali, mieszkań, domów, nawet rezydencji. Znajdzie się z pewnością miejsce, które będą mogli zaadaptować. — Co do majątków, ziem, możliwości i ewentualnych wpływów potrzebował opinii kogoś obeznanego i zaufanego. Kogoś kto dobrze zarządzi majątkiem pozostałym po mugolach, terenami. I bez ścisłych nauk ekonomicznych wiedział, że bezmyślne rozdawnictwo okaże się stratą dla hrabstwa.
Spojrzał na nią, gdy wspomniała o Cassandrze — czy coś jej wspominała? A jeśli tak, co? Milczał chwilę, aż w końcu potwierdził. — Owszem. — Zajmowała się tym, nie tylko tym, zresztą. — Sugerowałem pannę Vablatsky — nie panią. — Ale decyzję pozostawiam jej, jak każdą dotyczącą tej placówki. Losy tego szpitala są w jej dłoniach. — Sam się zastanawiał przez ostatnie dni, czy fakt, iż nie nie cciałs sprawować nad tym miejscem żadnej, nawet najmniejszej kontrol wynikał z faktu nieznajomości tematu i braku wiedzy — tak wygodnie byłoby to sobie wytłumaczyć; taki był rozsądek — czy może było w tym coś innego, coś jeszcze. Nieuświadomionego do końca, a jednak wystarczająco silnego, by zawierzył intuicji. Nie znał Cassandry, niewiele o niej wiedział, a jednak ani razu nie zadręczyła go niepewność, co do podejmowanej decyzji czy działań wobec niej.
Nie pierwszy raz go to spotkało, ale cisza miała różne wymiary. W przyrodzie rzadko kiedy — a może nigdy tak naprawdę — zdarzało się, by była naprawdę głucha i uciążliwa. Zawsze było coś jeszcze. Jakiś szum wiatru, szelest trawy, liści, odgłosy natury w tle. W przeciwieństwie do podziemi Gringotta, zawsze coś było słuchać, jeśli tylko dobrze było się wsłuchać. Odczuł to jednak na własnej skórze; wszystko się zatrzymało. Poczuł to — na samym sobie, wyraźniej niż usłyszał. Brwi ściągnęły się ku sobie na widok kamieni, kości? bielejących przed nimi w trawie. Na drzewach miotały srebrne nici, ale nie były dziełem natury. Ciszę przerwał nagły szelest.
— Ani drgnij — powiedział głośno. Na tyle, by nie było pewności, że słowa nie są skierowane do Elviry. Nie wyciągnął jednak różdżki, nasłuchując uważnie. W pierwszej chwili odpowiedziała mu znów cisza, dopiero po chwili szelest pojawił się znów, gdzieś za jego plecami. Obrócił się za źródłem dźwięku, napotykając w końcu na młodego mężczyznę. Wyłonił się z krzaków powoli, mierzył do nich z broni, przypominającej strzelbę. Cofnijcie się, krzyknął do nich w odpowiedzi. Rzućcie broń, dodał zaraz. Żadnej wciąż nie wydobył. Nie spuszczał jednak oczu z młodego człowieka. Ciągły szelest liści mówił jednak, że nie był sam.
— Doskonale. Mugole — westchnął cicho.
— Mogłabyś spróbować akcentować na pierwszą sylabę? — spytał ni stąd ni zowąd śmiertelnie poważnym tonem. Nie patrzył na nią, jego spojrzenie było skierowane gdzieś dalej. Kiedy jednak stalowe tęczówki skierowały się prosto ku niej, wyraz twarzy mu złagodniał. — Próbuję nowych brzmień. Wciąż nie przyzwyczaiłem się do tego tytułu. Brzmi tak poważnie — westchnął ciężko, kąciki ust drgnęły mu jednak. — Wybacz — dodał zaraz i westchnął, równie nieszczerze. Nie wierzył, że ludzie potrafili się zmienić. Zmieniały się wyłącznie ich priorytety. — Niepotrzebnie cię prowokuję. Przestanę zanim się rozczaruję.— Choć pewnie nawet gdyby przyznała, że nie pozwoli się sprowokować, nie poczułby ani ukłucia zawodu. Było mu wszystko jedno, kolejne spotkanie, które należało odbyć.— Owszem. Pergamin przyjmie wszystko, każdą bzdurę. Pasuje do ciebie bardziej teraz niż kiedyś. Próbujesz ukryć swoje prawdziwe myśli, być taka jaką inni chcieli byś była. To całkiem rozsądne. — Pokiwał głową. Elvira Multon mogła nauczyć się być przebiegłą, ale jak długo będzie w stanie ukrywać swoją prawdziwą naturę? Wymagali od niej — on także — stania się reprezentatywną, godną. Nie ukrywali, że kreowali otaczającą ich rzeczywistość według własnych pragnień, widzimisię, oczekiwań. Pewne rzeczy wychodziły poza granice kaprysów; pewnych zasad należało się trzymać. Walczyli o sprawę, w której musieli przemawiać jednym głosem. Ona też, niezależnie od tego jak była naprawdę, musiała umieć mówić to samo.
— Myślisz, że jesteś odważna? — spytał, tym razem jednak bez cienia kpiny. Był ciekaw, czy tak o sobie myślała, czy była pewna siebie. — Granice między odwagą, a brawurą, brawurą, a skrajną głupotą są bardzo cienkie. To jednak już doskonale wiesz.— Nie utraciłaby praw należnych innym Rycerzom Walpurgii, gdyby potrafiła to wtedy rozpoznać. Mógłby powiedzieć, że kiedyś się tego nauczy, pewne zachowania wejdą jej w krew, staną się naturalne, nie sztuczne i wystudiowane; ale nie był tu dziś po to by ją dokształcać.
— O jakie dobrze pytasz? — Wiedział, że spytała z kurtuazji, testowała samą siebie, próbowała stawiać kroki w tej grze. Pech chciał, że był wyjątkowo nieprzyjemnym przeciwnikiem. — Jest w trakcie, ale prace dobiegają już końca. Lord nestor Rosier obdarował Warwick hojnie, mieszkańcy do śmierci nie zapomną o jego szczodrości. — Zamierzał tego dopilnować, a kiedy sytuacja ekonomiczna na to pozwoli, być może i odwdzięczyć się tym samym. Nie mógł ignorować, że znalazł się w wyjątkowo komfortowej sytuacji — hrabstwo nie posiadało paskudnych naleciałości, choć było kompletną mieszaniną, odpowiednio zaprowadzony porządek miał prawo dobrze rokować na przyszłość. Zaangażowanie Rycerzy Walpurgii w te tereny procentowało już teraz, niespodziewanie otrzymał niebanalny prezent.
— W mieście nie brakuje opuszczonych lokali, mieszkań, domów, nawet rezydencji. Znajdzie się z pewnością miejsce, które będą mogli zaadaptować. — Co do majątków, ziem, możliwości i ewentualnych wpływów potrzebował opinii kogoś obeznanego i zaufanego. Kogoś kto dobrze zarządzi majątkiem pozostałym po mugolach, terenami. I bez ścisłych nauk ekonomicznych wiedział, że bezmyślne rozdawnictwo okaże się stratą dla hrabstwa.
Spojrzał na nią, gdy wspomniała o Cassandrze — czy coś jej wspominała? A jeśli tak, co? Milczał chwilę, aż w końcu potwierdził. — Owszem. — Zajmowała się tym, nie tylko tym, zresztą. — Sugerowałem pannę Vablatsky — nie panią. — Ale decyzję pozostawiam jej, jak każdą dotyczącą tej placówki. Losy tego szpitala są w jej dłoniach. — Sam się zastanawiał przez ostatnie dni, czy fakt, iż nie nie cciałs sprawować nad tym miejscem żadnej, nawet najmniejszej kontrol wynikał z faktu nieznajomości tematu i braku wiedzy — tak wygodnie byłoby to sobie wytłumaczyć; taki był rozsądek — czy może było w tym coś innego, coś jeszcze. Nieuświadomionego do końca, a jednak wystarczająco silnego, by zawierzył intuicji. Nie znał Cassandry, niewiele o niej wiedział, a jednak ani razu nie zadręczyła go niepewność, co do podejmowanej decyzji czy działań wobec niej.
Nie pierwszy raz go to spotkało, ale cisza miała różne wymiary. W przyrodzie rzadko kiedy — a może nigdy tak naprawdę — zdarzało się, by była naprawdę głucha i uciążliwa. Zawsze było coś jeszcze. Jakiś szum wiatru, szelest trawy, liści, odgłosy natury w tle. W przeciwieństwie do podziemi Gringotta, zawsze coś było słuchać, jeśli tylko dobrze było się wsłuchać. Odczuł to jednak na własnej skórze; wszystko się zatrzymało. Poczuł to — na samym sobie, wyraźniej niż usłyszał. Brwi ściągnęły się ku sobie na widok kamieni, kości? bielejących przed nimi w trawie. Na drzewach miotały srebrne nici, ale nie były dziełem natury. Ciszę przerwał nagły szelest.
— Ani drgnij — powiedział głośno. Na tyle, by nie było pewności, że słowa nie są skierowane do Elviry. Nie wyciągnął jednak różdżki, nasłuchując uważnie. W pierwszej chwili odpowiedziała mu znów cisza, dopiero po chwili szelest pojawił się znów, gdzieś za jego plecami. Obrócił się za źródłem dźwięku, napotykając w końcu na młodego mężczyznę. Wyłonił się z krzaków powoli, mierzył do nich z broni, przypominającej strzelbę. Cofnijcie się, krzyknął do nich w odpowiedzi. Rzućcie broń, dodał zaraz. Żadnej wciąż nie wydobył. Nie spuszczał jednak oczu z młodego człowieka. Ciągły szelest liści mówił jednak, że nie był sam.
— Doskonale. Mugole — westchnął cicho.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Gdyby mogła wiedzieć co oznacza jego puste spojrzenie, drobne drgnięcie kącików warg, pewnie oburzyłaby się na sekundę lub dwie. Nie więcej, bo tylko tyle miała w sobie jeszcze miejsca dla mężczyzn, którzy próbowali formować ją jak figurkę z gliny. Może go nudziła, może bawiła, a może oburzała. W intymnej głębi własnej jaźni nie musiała wcale hamować myśli o tym, że ma to kompletnie w dupie. I tak tego nie usłyszy, nie zobaczy, a jeśli nawet - ukaże ją za myśli? Był potężnym czarnoksiężnikiem i szanowanym obywatelem Anglii, ale nie był ich Panem, nie wkupił się w każdą z jej myśli bezwzględnym posłuszeństwem. Szanowała go, ale nie należała do niego. Jeśli kiedykolwiek i gdziekolwiek można byłoby rzec, że należała, to do człowieka, który był wyłącznie jeden.
- Mogłabym spróbować. Mam nadzieję, że sprawię ci przyjemność, panie namiestniku - powiedziała bez chwili wahania, choć jej oczy błyszczały złośliwością, a lekko przygryzione wargi trzeba było hamować przed uśmiechem. Widziała w tym jakąś formę gry, jakąś próbę, ale nie czuła takiego stresu jak przed sekundą. Według Mulcibera, jego tytuł brzmiał poważnie. Dla Elviry brzmiał on komicznie. Zwłaszcza teraz, dzisiaj, w czasie tej dziwacznej rozmowy. - Ależ nie. Masz prawo mówić co zechcesz, panie.
Machnęła dłonią i wybuchnęła krótkim, ostrym śmiechem, który mniej brzmiał jak kobiecy chichot, a bardziej jak szczeknięcie. Nie było w niej wiele delikatności, ale bardzo wiele agresji. Ale poza drobnymi wskazówkami nic z tego już nie przedostawało się do jej słów. Nawet nie przyspieszyła kroku, klucząc zgrabnie między co gęstszymi kępami traw nad rzeką.
Mówił do niej rzeczy, których powinna się była spodziewać, bo przecież obrazowały całą prawdę. Gdyby znał teraz jej myśli, wiedziałby natychmiast, że przykryła tylko prawdziwą naturę toną pudru i aksamitem damskich szat. Niemniej jednak uniosła dumniej brodę i zmarszczyła brwi w najlżejszym wyrazie urazy.
- Jestem jaka jestem - ucięła, nie próbując bronić rodowej dewizy. Nie czuła do niej w rzeczywistości żadnego przywiązania, zachowywała jedynie resztki pozorów. Nie chciała, by Multonowie pozostawali tacy jakimi byli dziś. Ich słabość i niezdecydowanie doprowadzały ją do szału. - Tak myślę, panie. Myślę, że gdy przyjdzie co do czego zamknę każdą twoją ranę, choćbym miała utonąć we krwi. Mojej, namiestnika. Bez znaczenia. Odetniesz mi rękę, a ja uratuję twoją. Mówią, że to lojalność, ale ja uważam, że odwaga. Skrajnie głupi człowiek próbowałby dobić bestię, a nie ją uratować. Bo nie domyśliłby się, że bestia, och tak, zawsze wstaje. - Pokręciła głową i uciekła spojrzeniem, choć po różowych ustach wciąż błąkało jej się coś co byłoby uśmiechem na twarzy delikatniejszej kobiety. - Chyba, że uważasz inaczej, panie? Co jest głupotą? Ratowanie bestii... czy urżnięcie jej głowy? - Spojrzała na niego z ukosa, wysuwając lekko dłoń jakby chciała ująć go pod ramię. I tak spacerowali. Ostatecznie jednak tylko zaoferowała ją miękko, a potem cofnęła, bo nie zamierzała o nic prosić ani niczego narzucać.
Prychnęłaby, gdyby miała jeszcze tyle samo samokontroli co przed rokiem. A tak tylko uniosła brew, gdy zadał jej pytanie.
- Dobrze dla ciebie, panie. Czy wolisz pałace ze złota czy rzeki spływające krwią, nic mi do tego. Jestem jedynie ciekawa, czy namiestnik znalazł na swych włościach to czego szukał - Nie była tego ciekawa, ale jeśli myślał, że już ją pokonał, był w błędzie. - Lord nestor to szczodry, odpowiedzialny człowiek - Jej ramię drgnęło, machinalnie poprawiła poły spódnicy. Potem skinęła głową, kierując myśli w stronę uzdrowicieli, których zamierzała tutaj zaprosić.
Wspomnienie o Cassandrze miało być nie tylko szpilą z jej strony, ale także wybadaniem gruntu. Naprawdę szanowała Cassandrę, chętnie słuchała jej opinii i uważała za przyjaciółkę. Coś nieprzyjemnego czaiło się w myśli, że mogłaby ona być też przyjaciółką dla Mulcibera. Albo że rozkładałaby przed nim nogi. Albo oba.
- Czy wdowy nie zachowują tytułu "pani"? Pani Vanity przedstawiła mi tę regułę w ten sposób - zagadnęła, po cichu zgrzytając zębami. Tytuły były zdradliwe i irytujące, ale ciężko byłoby nazywać Cassandrę, matkę od wielu lat, panną. - Niemniej jednak, pozostawił pan szpital w najlepszej opiece. Nie znam lepszej od niej uzdrowicielki. - Może poza sobą samą, nie chciała jednak pozostawiać mu pola do oczerniania jej i zachodzenia za skórę. Wystarczająco wiele razy testowała tu już swoją cierpliwość.
Spodziewała się, że przejdą do meritum, zarzucą uprzejme pogawędki i może zatrzymają w miejscu mniej wilgotnym i chłodnym od rzeki, na drodze jednak stanęły im jeszcze lokalne obdartusy. Podniesiony głos Ramseya sprawił, że rozchyliła usta i przez krótką chwilę gotowa była schować różdżkę - z bólem i złością, gdyż nienawidziła spełniać głupich rozkazów. Zorientowała się jednak prawdy i zachowała drewno w dłoni, wskazując różdżką w miejsce, z którego dobiegał szelest. Najpierw przed nimi, potem za ich plecami. Ramsey nie sięgnął po własną broń, ale widok strzelby sprawił, że Elvira natychmiast zapragnęła zneutralizować zagrożenie. Mulciber nie wyglądał wszak jakby się do tego palił. Chyba nie myślał, że zostanie jego tarczą?
- Mmm, widzę. Crucio - machnęła różdżką niemal od niechcenia. Nie zamierzała okazywać stresu przy śmierciożercy.
ST 65
- Mogłabym spróbować. Mam nadzieję, że sprawię ci przyjemność, panie namiestniku - powiedziała bez chwili wahania, choć jej oczy błyszczały złośliwością, a lekko przygryzione wargi trzeba było hamować przed uśmiechem. Widziała w tym jakąś formę gry, jakąś próbę, ale nie czuła takiego stresu jak przed sekundą. Według Mulcibera, jego tytuł brzmiał poważnie. Dla Elviry brzmiał on komicznie. Zwłaszcza teraz, dzisiaj, w czasie tej dziwacznej rozmowy. - Ależ nie. Masz prawo mówić co zechcesz, panie.
Machnęła dłonią i wybuchnęła krótkim, ostrym śmiechem, który mniej brzmiał jak kobiecy chichot, a bardziej jak szczeknięcie. Nie było w niej wiele delikatności, ale bardzo wiele agresji. Ale poza drobnymi wskazówkami nic z tego już nie przedostawało się do jej słów. Nawet nie przyspieszyła kroku, klucząc zgrabnie między co gęstszymi kępami traw nad rzeką.
Mówił do niej rzeczy, których powinna się była spodziewać, bo przecież obrazowały całą prawdę. Gdyby znał teraz jej myśli, wiedziałby natychmiast, że przykryła tylko prawdziwą naturę toną pudru i aksamitem damskich szat. Niemniej jednak uniosła dumniej brodę i zmarszczyła brwi w najlżejszym wyrazie urazy.
- Jestem jaka jestem - ucięła, nie próbując bronić rodowej dewizy. Nie czuła do niej w rzeczywistości żadnego przywiązania, zachowywała jedynie resztki pozorów. Nie chciała, by Multonowie pozostawali tacy jakimi byli dziś. Ich słabość i niezdecydowanie doprowadzały ją do szału. - Tak myślę, panie. Myślę, że gdy przyjdzie co do czego zamknę każdą twoją ranę, choćbym miała utonąć we krwi. Mojej, namiestnika. Bez znaczenia. Odetniesz mi rękę, a ja uratuję twoją. Mówią, że to lojalność, ale ja uważam, że odwaga. Skrajnie głupi człowiek próbowałby dobić bestię, a nie ją uratować. Bo nie domyśliłby się, że bestia, och tak, zawsze wstaje. - Pokręciła głową i uciekła spojrzeniem, choć po różowych ustach wciąż błąkało jej się coś co byłoby uśmiechem na twarzy delikatniejszej kobiety. - Chyba, że uważasz inaczej, panie? Co jest głupotą? Ratowanie bestii... czy urżnięcie jej głowy? - Spojrzała na niego z ukosa, wysuwając lekko dłoń jakby chciała ująć go pod ramię. I tak spacerowali. Ostatecznie jednak tylko zaoferowała ją miękko, a potem cofnęła, bo nie zamierzała o nic prosić ani niczego narzucać.
Prychnęłaby, gdyby miała jeszcze tyle samo samokontroli co przed rokiem. A tak tylko uniosła brew, gdy zadał jej pytanie.
- Dobrze dla ciebie, panie. Czy wolisz pałace ze złota czy rzeki spływające krwią, nic mi do tego. Jestem jedynie ciekawa, czy namiestnik znalazł na swych włościach to czego szukał - Nie była tego ciekawa, ale jeśli myślał, że już ją pokonał, był w błędzie. - Lord nestor to szczodry, odpowiedzialny człowiek - Jej ramię drgnęło, machinalnie poprawiła poły spódnicy. Potem skinęła głową, kierując myśli w stronę uzdrowicieli, których zamierzała tutaj zaprosić.
Wspomnienie o Cassandrze miało być nie tylko szpilą z jej strony, ale także wybadaniem gruntu. Naprawdę szanowała Cassandrę, chętnie słuchała jej opinii i uważała za przyjaciółkę. Coś nieprzyjemnego czaiło się w myśli, że mogłaby ona być też przyjaciółką dla Mulcibera. Albo że rozkładałaby przed nim nogi. Albo oba.
- Czy wdowy nie zachowują tytułu "pani"? Pani Vanity przedstawiła mi tę regułę w ten sposób - zagadnęła, po cichu zgrzytając zębami. Tytuły były zdradliwe i irytujące, ale ciężko byłoby nazywać Cassandrę, matkę od wielu lat, panną. - Niemniej jednak, pozostawił pan szpital w najlepszej opiece. Nie znam lepszej od niej uzdrowicielki. - Może poza sobą samą, nie chciała jednak pozostawiać mu pola do oczerniania jej i zachodzenia za skórę. Wystarczająco wiele razy testowała tu już swoją cierpliwość.
Spodziewała się, że przejdą do meritum, zarzucą uprzejme pogawędki i może zatrzymają w miejscu mniej wilgotnym i chłodnym od rzeki, na drodze jednak stanęły im jeszcze lokalne obdartusy. Podniesiony głos Ramseya sprawił, że rozchyliła usta i przez krótką chwilę gotowa była schować różdżkę - z bólem i złością, gdyż nienawidziła spełniać głupich rozkazów. Zorientowała się jednak prawdy i zachowała drewno w dłoni, wskazując różdżką w miejsce, z którego dobiegał szelest. Najpierw przed nimi, potem za ich plecami. Ramsey nie sięgnął po własną broń, ale widok strzelby sprawił, że Elvira natychmiast zapragnęła zneutralizować zagrożenie. Mulciber nie wyglądał wszak jakby się do tego palił. Chyba nie myślał, że zostanie jego tarczą?
- Mmm, widzę. Crucio - machnęła różdżką niemal od niechcenia. Nie zamierzała okazywać stresu przy śmierciożercy.
ST 65
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Elvira Multon' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 83
--------------------------------
#2 'k10' : 3
--------------------------------
#3 'k8' : 7, 4, 5
#1 'k100' : 83
--------------------------------
#2 'k10' : 3
--------------------------------
#3 'k8' : 7, 4, 5
Przyglądał jej się przez chwilę, z nieustającym uśmiechem, wciąż takim samym jak wcześniej, jakby przyklejonym na stałe do twarzy, na której bardziej od upływającego czasu odmalowywało się zmęczenie i nieustępująca od lat bezsenność; jakby mięśnie twarzy zdążyły przywyknąć i utrwalić się w określonych ruchach, nawet nie drgnąc, nie zdradzając żadnej niechcianej emocji. Spuścił wzrok na ziemię, przed siebie, na ścieżkę, którą kroczyli.
— Dziękuję. To bardzo miłe — przyznał z uśmiechem, nie ciągnąc już dłużej tej zabawy. Mruknął pod nosem. Ciche, twierdzące 'mhm' mogło być zarówno potwierdzeniem, jak i wyrazem wątpliwości na jej kolejne słowa. Mógł mówić, co chciał. Mógł.W dużej ilości padających słów trudniej było pochwycić sens, odszukać konkrety i wyłapać sedno sprawy. Mógł mówić, co tylko chciał, tak jak mógł wiele innych rzeczy. A ona musiała słuchać. Oszczędził i jej i sobie dalszych dywagacji. Zupełnie bezcelowych. Rozejrzał się dookoła, wzrokiem przemykając po mieście, majaczącym w oddali zamku. Odkąd został odbudowany, nie został w żaden rozsądny sposób zaadaptowany, a przecież wydawał się być idealny sam w sobie. Był gotów, był wszystkim, czego teraz potrzebowali. Krótki, niekontrolowany śmiech, a raczej parsknięcie sprawiło, że obrócił ku niej głowę z uwagą, nie mówiąc jednak nic. Przyglądał jej się przez chwilę. Czy to aby na pewno w reakcji na jego słowa? A może jednak nie, tak ją bawił? Szczerze i do bólu? A może jednak przypomniała sobie coś zabawnego, wyobraziła. Coś, czym wolała się z nim nie dzielić.
— Mądry człowiek mądrze likwiduje zagrożenie. Jeśli brak mu do tego sił, odwagi lub mądrości, stara się go unikać— odpowiedział jej, szczerze, zgodnie z jej własną prośbą. — Bestia pozostanie bestią, a bestii nie sposób kontrolować, tak jak nie sposób pozyskać jej wdzięczność za okazaną litość. Bestia, w przeciwieństwie do psa, którego cechuje oddanie i lojalność, zawsze odgryzie rękę, nawet tę, która ją karmi, tę, która ją leczy. Wiesz dlaczego? — spytał, nie patrząc na nią. Nie zgadzał się z tym, co powiedziała, w jego głosie rozbrzmiewało jednak rozczarowanie, nie ton mentora, który pragnął ją oświecić. Wiedział, że trudno jej było cokolwiek wytłumaczyć. — Ponieważ bestia kieruje się naturalnym instynktem. Jest dzika. A wiesz, co nas różni od bestii? — Zerknął na nią tym razem, ale na krótko, nie czekając na jej odpowiedź, idąc dalej, od razu odpowiedział. — Potrafimy te instynkty pohamować.
Wiedział, do czego nawiązywała. Bestia, o której wspominała, żyła w nim, jak pasożyt. Bytowała, pragnąc wydostać się, wykorzystać jego ciało i wykorzystując materię robić to, co miała ochotę. Trudno było ją okiełznać. Nie zawsze chciał ją powstrzymać. Ogma posiadał olbrzymią moc, z której korzystał, pozwalając mu na dzikość i odebranie kontroli. Nigdy nie podejrzewał samego siebie, że dla władzy i możliwości jest w stanie zrobić nawet to. Oddać kontrolę nad samym sobą. O tym, co go spotkało, o zanikach pamięci i noszonym duchu wiedzieli nieliczni. Ona nie należała do tego grona i nie zamierzał się przed nią tłumaczyć. — DOpiero się okaże — odparł enigmatycznie. Wiele było do zrobienia. Patrząc po ludziach, którzy dopiero zaczynali oddychać pełną piersią po odejściu mugoli, mogąc żyć bez strachu i w świetle. To wszystko należało do nich. Patrząc po miejscach, które wciąż dla mugoli pozostawały istotne; kryjówkach, w których się gromadzili, z których uciekali. Warwick było pierwsze, ale mieli całe hrabstwo do uporządkowania. Zdawał sobie sprawę, jak wiele pracy go czekało. Na wspomnienie wdowy zdumiał się, ale powstrzymał unoszące drwi w połowie. Spojrzał na nią i uśmiechnął się miękko, pogodnie.
— Wdowy? — Nie wiedział, że Cassandra była wdową. W swej ocenie względem niej był ostrożny, zdając sobie sprawę, że tracąc pamięć musiał filtrować informacje. Nie było powodów, by nie wierzyć Elvirze, nie miała pojęcia, że nie wiedział. Nie pamiętał. — Także w to wierzę. I mam nadzieję, że będzie wam się dobrze współpracować — przyznał; przekręcając głowę lekko. Może to cichy oddech, może ruch powietrza. A może żadne z nich, nie był w końcu prawdziwym drapieżnikiem, nie potrafił tak szybko i dobrze wyczuć obecności. Elvira wyciągnęła różdżkę w kierunku mężczyzny, on sam wciąż stał nieruchomo. W chwili, w której czarownica rzuciła zaklęcie, mężczyzna pociągnął za spust. Sięgnął po różdżkę, skrytą pod połami cienkiej peleryny, zdawał się jednak działać opieszale, a może zwyczajnie nie zdążył. Choć zaciskał już palce na różdżce, w chwili, w której zaklęcie Elviry ugodziło w mężczyznę, pocisk z jego broni przedarł się przed kilka warstw czarnego materiału, a potem skórę. Siła uderzenia była na tyle duża, że pociągnęła go do tyłu, zachwiała jego równowagą. Ustał, chwiejnie, kołysząc się, rozchylając wargi i oczy wpatrzone prosto w mugola. Ból powoli rozdzierał go ogniem, żarząc się wpierw w prawym barku, powoli promieniując dalej, na szyję, żebra. Zamrugał, nabierając powietrza w płuca. Mugol padł na ziemię, wijąc się w bólu, jego broń tarzała się w kurzu popychana wierzgającymi kończynami. Skamlał, błagając o śmierć. Dla Ramseya przez chwilę wszystko rozgrywało się wolniej. Było ich jeszcze dwóch, wyskoczyli z krzaków. Za nimi, za drzewami dostrzegł, że było ich jeszcze więcej. Trafili na miejsce spotkania? Przypadkiem? Między zieleniącymi się kawałkami drobnych liści, szerokimi gałęziami ujrzał jeden z tych paskudnych pojazdów, które poruszały się kiedyś po Londynie.
Zimne powietrze wypełniło jego płuca, nabrał je powoli. Zanim uniósł różdżkę, prawą dłonią, z trudem — czując pieczenie i rozrywający ból — sięgnął po drobne puzderko. Filakterium. Przymknął na sekundę, może dwie, powieki, otworzył je jednym ruchem palców, ściągając ku nim istotę — ni to żywą ni martwą; istotę zrodzoną z czarnej magii. Wychudzona sylwetka o cienkiej jak papier, ciemnej skórze wydawała się jednocześnie niemalże półprzezroczysta; jakby nagniła, pomarszczona niczym korą starego drzewa. Z jej boków zwisały żyły, ścięgna, na pozór twarde pnącza; wyżej zaś pięć par kościstych szponów, szeroko wyciągniętych rąk. Z piersi coś się rwało, jakby ze środka. Po powierzchni ciała plątała się sieć żył, kierując aż do mostka. Głowa była pozbawiona włosów, oczu i uszu. Miała jedynie paszczę, zaplecioną, zatkaną, owinięta siecią naczyń, które nie pozwalały wydać z niej żadnego dźwięku. Demon, duch, dusza z filakterium podjęła atak zanim jeszcze dwójka mugoli rozpoczęła atak. W dwóch silnych ciosach nie tylko zwalił wątłe ciała na ziemię, ale także wytrącił im broń. Ale to miał być dopiero początek, za nimi, za paroma drzewami, czekała grupa — to śmieszne, mugolskie wojsko?
Palące ramię szybko zwilgło; na czarnej szacie nie było widać krwi; ta jedynie połyskiwała delikatnie, ukryta pod osuwającą się z ramienia peleryną. Elvira zapewne widziała to samo; wiedziała, że jest ich więcej. Uniósł różdżkę wyżej, musieli się rozprawić z nimi wszystkimi.
| rzuty
— Dziękuję. To bardzo miłe — przyznał z uśmiechem, nie ciągnąc już dłużej tej zabawy. Mruknął pod nosem. Ciche, twierdzące 'mhm' mogło być zarówno potwierdzeniem, jak i wyrazem wątpliwości na jej kolejne słowa. Mógł mówić, co chciał. Mógł.W dużej ilości padających słów trudniej było pochwycić sens, odszukać konkrety i wyłapać sedno sprawy. Mógł mówić, co tylko chciał, tak jak mógł wiele innych rzeczy. A ona musiała słuchać. Oszczędził i jej i sobie dalszych dywagacji. Zupełnie bezcelowych. Rozejrzał się dookoła, wzrokiem przemykając po mieście, majaczącym w oddali zamku. Odkąd został odbudowany, nie został w żaden rozsądny sposób zaadaptowany, a przecież wydawał się być idealny sam w sobie. Był gotów, był wszystkim, czego teraz potrzebowali. Krótki, niekontrolowany śmiech, a raczej parsknięcie sprawiło, że obrócił ku niej głowę z uwagą, nie mówiąc jednak nic. Przyglądał jej się przez chwilę. Czy to aby na pewno w reakcji na jego słowa? A może jednak nie, tak ją bawił? Szczerze i do bólu? A może jednak przypomniała sobie coś zabawnego, wyobraziła. Coś, czym wolała się z nim nie dzielić.
— Mądry człowiek mądrze likwiduje zagrożenie. Jeśli brak mu do tego sił, odwagi lub mądrości, stara się go unikać— odpowiedział jej, szczerze, zgodnie z jej własną prośbą. — Bestia pozostanie bestią, a bestii nie sposób kontrolować, tak jak nie sposób pozyskać jej wdzięczność za okazaną litość. Bestia, w przeciwieństwie do psa, którego cechuje oddanie i lojalność, zawsze odgryzie rękę, nawet tę, która ją karmi, tę, która ją leczy. Wiesz dlaczego? — spytał, nie patrząc na nią. Nie zgadzał się z tym, co powiedziała, w jego głosie rozbrzmiewało jednak rozczarowanie, nie ton mentora, który pragnął ją oświecić. Wiedział, że trudno jej było cokolwiek wytłumaczyć. — Ponieważ bestia kieruje się naturalnym instynktem. Jest dzika. A wiesz, co nas różni od bestii? — Zerknął na nią tym razem, ale na krótko, nie czekając na jej odpowiedź, idąc dalej, od razu odpowiedział. — Potrafimy te instynkty pohamować.
Wiedział, do czego nawiązywała. Bestia, o której wspominała, żyła w nim, jak pasożyt. Bytowała, pragnąc wydostać się, wykorzystać jego ciało i wykorzystując materię robić to, co miała ochotę. Trudno było ją okiełznać. Nie zawsze chciał ją powstrzymać. Ogma posiadał olbrzymią moc, z której korzystał, pozwalając mu na dzikość i odebranie kontroli. Nigdy nie podejrzewał samego siebie, że dla władzy i możliwości jest w stanie zrobić nawet to. Oddać kontrolę nad samym sobą. O tym, co go spotkało, o zanikach pamięci i noszonym duchu wiedzieli nieliczni. Ona nie należała do tego grona i nie zamierzał się przed nią tłumaczyć. — DOpiero się okaże — odparł enigmatycznie. Wiele było do zrobienia. Patrząc po ludziach, którzy dopiero zaczynali oddychać pełną piersią po odejściu mugoli, mogąc żyć bez strachu i w świetle. To wszystko należało do nich. Patrząc po miejscach, które wciąż dla mugoli pozostawały istotne; kryjówkach, w których się gromadzili, z których uciekali. Warwick było pierwsze, ale mieli całe hrabstwo do uporządkowania. Zdawał sobie sprawę, jak wiele pracy go czekało. Na wspomnienie wdowy zdumiał się, ale powstrzymał unoszące drwi w połowie. Spojrzał na nią i uśmiechnął się miękko, pogodnie.
— Wdowy? — Nie wiedział, że Cassandra była wdową. W swej ocenie względem niej był ostrożny, zdając sobie sprawę, że tracąc pamięć musiał filtrować informacje. Nie było powodów, by nie wierzyć Elvirze, nie miała pojęcia, że nie wiedział. Nie pamiętał. — Także w to wierzę. I mam nadzieję, że będzie wam się dobrze współpracować — przyznał; przekręcając głowę lekko. Może to cichy oddech, może ruch powietrza. A może żadne z nich, nie był w końcu prawdziwym drapieżnikiem, nie potrafił tak szybko i dobrze wyczuć obecności. Elvira wyciągnęła różdżkę w kierunku mężczyzny, on sam wciąż stał nieruchomo. W chwili, w której czarownica rzuciła zaklęcie, mężczyzna pociągnął za spust. Sięgnął po różdżkę, skrytą pod połami cienkiej peleryny, zdawał się jednak działać opieszale, a może zwyczajnie nie zdążył. Choć zaciskał już palce na różdżce, w chwili, w której zaklęcie Elviry ugodziło w mężczyznę, pocisk z jego broni przedarł się przed kilka warstw czarnego materiału, a potem skórę. Siła uderzenia była na tyle duża, że pociągnęła go do tyłu, zachwiała jego równowagą. Ustał, chwiejnie, kołysząc się, rozchylając wargi i oczy wpatrzone prosto w mugola. Ból powoli rozdzierał go ogniem, żarząc się wpierw w prawym barku, powoli promieniując dalej, na szyję, żebra. Zamrugał, nabierając powietrza w płuca. Mugol padł na ziemię, wijąc się w bólu, jego broń tarzała się w kurzu popychana wierzgającymi kończynami. Skamlał, błagając o śmierć. Dla Ramseya przez chwilę wszystko rozgrywało się wolniej. Było ich jeszcze dwóch, wyskoczyli z krzaków. Za nimi, za drzewami dostrzegł, że było ich jeszcze więcej. Trafili na miejsce spotkania? Przypadkiem? Między zieleniącymi się kawałkami drobnych liści, szerokimi gałęziami ujrzał jeden z tych paskudnych pojazdów, które poruszały się kiedyś po Londynie.
Zimne powietrze wypełniło jego płuca, nabrał je powoli. Zanim uniósł różdżkę, prawą dłonią, z trudem — czując pieczenie i rozrywający ból — sięgnął po drobne puzderko. Filakterium. Przymknął na sekundę, może dwie, powieki, otworzył je jednym ruchem palców, ściągając ku nim istotę — ni to żywą ni martwą; istotę zrodzoną z czarnej magii. Wychudzona sylwetka o cienkiej jak papier, ciemnej skórze wydawała się jednocześnie niemalże półprzezroczysta; jakby nagniła, pomarszczona niczym korą starego drzewa. Z jej boków zwisały żyły, ścięgna, na pozór twarde pnącza; wyżej zaś pięć par kościstych szponów, szeroko wyciągniętych rąk. Z piersi coś się rwało, jakby ze środka. Po powierzchni ciała plątała się sieć żył, kierując aż do mostka. Głowa była pozbawiona włosów, oczu i uszu. Miała jedynie paszczę, zaplecioną, zatkaną, owinięta siecią naczyń, które nie pozwalały wydać z niej żadnego dźwięku. Demon, duch, dusza z filakterium podjęła atak zanim jeszcze dwójka mugoli rozpoczęła atak. W dwóch silnych ciosach nie tylko zwalił wątłe ciała na ziemię, ale także wytrącił im broń. Ale to miał być dopiero początek, za nimi, za paroma drzewami, czekała grupa — to śmieszne, mugolskie wojsko?
Palące ramię szybko zwilgło; na czarnej szacie nie było widać krwi; ta jedynie połyskiwała delikatnie, ukryta pod osuwającą się z ramienia peleryną. Elvira zapewne widziała to samo; wiedziała, że jest ich więcej. Uniósł różdżkę wyżej, musieli się rozprawić z nimi wszystkimi.
| rzuty
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber zawsze przywdziewał wyraz twarzy, który Elvirze nasuwał na myśl manekin. Niepokojąco stateczny uśmiech, który mógłby zdawać się miły i zachęcający, gdyby nie miała już okazji widzieć go w prawdziwej skórze - kiedy już niczym przysłowiowy wąż zrzucał z siebie te maszkarę sztucznej uprzejmości. Mulciber morderca, Mulciber kłamca, w tych rolach znała go najlepiej, ale w lekkiej rozmowie łatwo było zapomnieć o tym bólu, który winna pamiętać do końca życia. Łatwo, ale niebezpiecznie. Nie ważne jak troskliwy by się zdawał, wiedziała już, że nie mogła mu z niczym zaufać. Zwłaszcza wtedy, gdy się tak uśmiechał.
- To ja dziękuję. Twoje towarzystwo, panie, jest dla mnie wielkim zaszczytem - pociągnęła swoją gierkę, w której nie umiała jeszcze obracać się z wprawą, ale posiadała wszelkie zadatki do osiągnięcia przyszłej doskonałości. Przyjdzie taki dzień, może za miesiąc, może za rok, gdy będzie już mamić ich na tyle skutecznie, że zapomną, iż kiedykolwiek była kimś innym niż zaciętą i zdolną, ale uprzejmą kobietą. Ich wojowniczką. Ich czystokrwistą damą od siedmiu boleści. - Żadna ze mnie suka, ale potrafię być lojalna, panie. - Nagłe wtrącenie szorstkiego słowa przychodziło jej naturalnie, odsłaniało ten szczegół jej natury, który próbowała schować. Odsłaniało jednak umiejętnie, bo nie drgnęły jej usta ani wzrok nie stał się ani na moment mniej miękki i oddany. Bycie słabą dla niego mogło jej przynieść korzyści. A to że wiedział, że w rzeczywistości słaba nie była; cóż, pewnie przyjdzie mu się o tym jeszcze nie jeden raz przekonać. - Jeśli istniała we mnie bestia, a mam wszelkie podejrzenia sądzić, że tak było, zasnęła długim snem w swoim dogodnym cieniu. Nie zamierzam jej zabijać, bo może mi się jeszcze przydać. Chyba na tym polega poskromienie instynktów? - Bawiła ją ta rozmowa pełna metafor i sprzeczności, ale nie czuła lub nie umiała wyczuć, czy w ten sam sposób podchodzi do tego on. Każde drgnięcie jego brwi i błysk w oczach mogły okazać się kłamliwe i chyba nie próbowała się już nawet domyślać co może mu chodzić po tej zdezorganizowanej głowie.
Pochyliła brodę w wyrazie zrozumienia, prawie szacunku, a potem schowała dłoń i włożyła ją z powrotem do obszernej kieszeni płaszcza.
- Obym dożyła czasu, gdy te ziemie zakwitną pod pieczą nowego namiestnika. - Głupie słowa nawet jej już nie piekły w język, nawet jej nie mdliło, choć mogła zdawać się zdystansowana, jedną nogą gdzieś daleko w odmętach własnych myśli. - Jest matką dwójki. Sądziłam, że wiesz, panie? - Zmarszczyła lekko brwi, wątpiąc nagle w to, czy powinna o tym z nim w ogóle rozmawiać. Nie chciała zdradzać przyjaciółki, przynajmniej nie świadomie, ale też łatwiej przychodziło jej dzielenie się szczegółami życia nienależącego do niej samej. Czy Cassandra miałaby jej za złe? Podobno się znali. Podobno ją szanował. - Czy błędem było zakładać, że łączą was ciepłe relacje? - Nie sugerowała nawet seksu, choć ten nie raz przemknął jej dziś przez myśl. Ramsey Mulciber, mimo wszelkich odpychających szczegółów, miał w sobie coś mrocznie pociągającego. Może tę bestię wewnątrz. Potwora ciągnęło do potwora, choć nie sądziła, by okazała się choć w połowie tak okropna jak on. A już zwłaszcza nie Cassandra. - Będzie. Darzę ją wielkim szacunkiem. - Wzruszyła barkiem, kończąc temat.
Mieli jeszcze wiele poważnych rzeczy do omówienia, choć wkrótce okazało się, że przyjdzie im odłożyć dyskusję na później. Wojskowi rebelianci na terenie Warwickshire byli okolicznością niepożądaną i nieco ironiczną. Że też natknęła się na nich akurat dzisiaj i akurat w takim towarzystwie.
Słodka magia gładko przeskoczyła z gładkiej skóry na różdżkę, nie pozostawiając śladu w ciele poza może drobnymi wibracjami i narastającym w gardle podnieceniem. Zawsze czuła się bardziej żywa, gdy oddawała czarnym mocom cząstkę siebie, gdy człowiek naprzeciw niej padał na kolana, targany spazmami bólu. Błagał o życie, potem o śmierć. Ta kontrola uzależniała, upajała. Mogła być zgubna, ale smakowała tak dobrze.
Jej mroczna klątwa trwała chwilę, może dziesięć sekund, nie więcej. Rozproszył ją widok dostrzeżony kątem oka, podmuch, po którym Ramsey zachwiał się na nogach. Przyjął postrzał, tak po prostu? Nie próbował się bronić? Uniosła wysoko brwi i rzuciła mu spojrzenie pełne pytań, które zamarły w jej gardle na widok filakterium. Istota, która je opuściła, nie mogła być duchem - przynajmniej nie takim jakiego kiedykolwiek widziała. Wzbudzała ciarki na plecach i popłoch w głowie, wciskała w zmysły stęchły zapach wilgotnych podziemi, połyskiwała pod powiekami we wszystkich odcieniach tęczy.
- Mulciber...? - spytała słabszym głosem, ale nie pozwoliła sobie na chwiejność, ani na moment nie opuściła różdżki. Demon rzucił się do ataku na grupę, a ona instynktownie zaczęła szukać krwi, której na czarnych szatach nie dało się zobaczyć. Mogła ją jednak wyczuć, głęboki, metaliczny swąd, sugerujący duży krwotok. Nawet nie wiedziała kiedy zbliżyła się do niego kolejne pół kroku. - Mulciber, dusi cię? - Uproszczone pytanie, pozbawione medycznych formułek, ale być może najważniejsze. Co o niej pomyślą, jeśli śmierciożerca zginie w jej towarzystwie? Co z nią zrobi mara uwolniona z filakterium?
- Salvio Hexia - Spróbowała ich otoczyć barierą, skoro walczący skupili się na duchu, ale ani jej umysł ani różdżka nie chciały zwrócić się ku obronnej magii po tym jak tak bezdusznie skaziła je klątwą. Za drugim razem dopiero wzniosła barierę, ale wątłą i słabą, podobną do jej sumienia. Oby tylko biała moc leczenia nie opuściła jej teraz, gdy tak jej potrzebowała. - Zabij ich i zrzuć koszulę. Nie masz czasu. - Stała już tuż przy nim, z różdżką wyciągniętą troskliwie. Czekała jednak, bo i tak nic nie dało się zrobić, póki dział się chaos, a on skrywał ciężkie rany pod ubraniem.
rzuty
- To ja dziękuję. Twoje towarzystwo, panie, jest dla mnie wielkim zaszczytem - pociągnęła swoją gierkę, w której nie umiała jeszcze obracać się z wprawą, ale posiadała wszelkie zadatki do osiągnięcia przyszłej doskonałości. Przyjdzie taki dzień, może za miesiąc, może za rok, gdy będzie już mamić ich na tyle skutecznie, że zapomną, iż kiedykolwiek była kimś innym niż zaciętą i zdolną, ale uprzejmą kobietą. Ich wojowniczką. Ich czystokrwistą damą od siedmiu boleści. - Żadna ze mnie suka, ale potrafię być lojalna, panie. - Nagłe wtrącenie szorstkiego słowa przychodziło jej naturalnie, odsłaniało ten szczegół jej natury, który próbowała schować. Odsłaniało jednak umiejętnie, bo nie drgnęły jej usta ani wzrok nie stał się ani na moment mniej miękki i oddany. Bycie słabą dla niego mogło jej przynieść korzyści. A to że wiedział, że w rzeczywistości słaba nie była; cóż, pewnie przyjdzie mu się o tym jeszcze nie jeden raz przekonać. - Jeśli istniała we mnie bestia, a mam wszelkie podejrzenia sądzić, że tak było, zasnęła długim snem w swoim dogodnym cieniu. Nie zamierzam jej zabijać, bo może mi się jeszcze przydać. Chyba na tym polega poskromienie instynktów? - Bawiła ją ta rozmowa pełna metafor i sprzeczności, ale nie czuła lub nie umiała wyczuć, czy w ten sam sposób podchodzi do tego on. Każde drgnięcie jego brwi i błysk w oczach mogły okazać się kłamliwe i chyba nie próbowała się już nawet domyślać co może mu chodzić po tej zdezorganizowanej głowie.
Pochyliła brodę w wyrazie zrozumienia, prawie szacunku, a potem schowała dłoń i włożyła ją z powrotem do obszernej kieszeni płaszcza.
- Obym dożyła czasu, gdy te ziemie zakwitną pod pieczą nowego namiestnika. - Głupie słowa nawet jej już nie piekły w język, nawet jej nie mdliło, choć mogła zdawać się zdystansowana, jedną nogą gdzieś daleko w odmętach własnych myśli. - Jest matką dwójki. Sądziłam, że wiesz, panie? - Zmarszczyła lekko brwi, wątpiąc nagle w to, czy powinna o tym z nim w ogóle rozmawiać. Nie chciała zdradzać przyjaciółki, przynajmniej nie świadomie, ale też łatwiej przychodziło jej dzielenie się szczegółami życia nienależącego do niej samej. Czy Cassandra miałaby jej za złe? Podobno się znali. Podobno ją szanował. - Czy błędem było zakładać, że łączą was ciepłe relacje? - Nie sugerowała nawet seksu, choć ten nie raz przemknął jej dziś przez myśl. Ramsey Mulciber, mimo wszelkich odpychających szczegółów, miał w sobie coś mrocznie pociągającego. Może tę bestię wewnątrz. Potwora ciągnęło do potwora, choć nie sądziła, by okazała się choć w połowie tak okropna jak on. A już zwłaszcza nie Cassandra. - Będzie. Darzę ją wielkim szacunkiem. - Wzruszyła barkiem, kończąc temat.
Mieli jeszcze wiele poważnych rzeczy do omówienia, choć wkrótce okazało się, że przyjdzie im odłożyć dyskusję na później. Wojskowi rebelianci na terenie Warwickshire byli okolicznością niepożądaną i nieco ironiczną. Że też natknęła się na nich akurat dzisiaj i akurat w takim towarzystwie.
Słodka magia gładko przeskoczyła z gładkiej skóry na różdżkę, nie pozostawiając śladu w ciele poza może drobnymi wibracjami i narastającym w gardle podnieceniem. Zawsze czuła się bardziej żywa, gdy oddawała czarnym mocom cząstkę siebie, gdy człowiek naprzeciw niej padał na kolana, targany spazmami bólu. Błagał o życie, potem o śmierć. Ta kontrola uzależniała, upajała. Mogła być zgubna, ale smakowała tak dobrze.
Jej mroczna klątwa trwała chwilę, może dziesięć sekund, nie więcej. Rozproszył ją widok dostrzeżony kątem oka, podmuch, po którym Ramsey zachwiał się na nogach. Przyjął postrzał, tak po prostu? Nie próbował się bronić? Uniosła wysoko brwi i rzuciła mu spojrzenie pełne pytań, które zamarły w jej gardle na widok filakterium. Istota, która je opuściła, nie mogła być duchem - przynajmniej nie takim jakiego kiedykolwiek widziała. Wzbudzała ciarki na plecach i popłoch w głowie, wciskała w zmysły stęchły zapach wilgotnych podziemi, połyskiwała pod powiekami we wszystkich odcieniach tęczy.
- Mulciber...? - spytała słabszym głosem, ale nie pozwoliła sobie na chwiejność, ani na moment nie opuściła różdżki. Demon rzucił się do ataku na grupę, a ona instynktownie zaczęła szukać krwi, której na czarnych szatach nie dało się zobaczyć. Mogła ją jednak wyczuć, głęboki, metaliczny swąd, sugerujący duży krwotok. Nawet nie wiedziała kiedy zbliżyła się do niego kolejne pół kroku. - Mulciber, dusi cię? - Uproszczone pytanie, pozbawione medycznych formułek, ale być może najważniejsze. Co o niej pomyślą, jeśli śmierciożerca zginie w jej towarzystwie? Co z nią zrobi mara uwolniona z filakterium?
- Salvio Hexia - Spróbowała ich otoczyć barierą, skoro walczący skupili się na duchu, ale ani jej umysł ani różdżka nie chciały zwrócić się ku obronnej magii po tym jak tak bezdusznie skaziła je klątwą. Za drugim razem dopiero wzniosła barierę, ale wątłą i słabą, podobną do jej sumienia. Oby tylko biała moc leczenia nie opuściła jej teraz, gdy tak jej potrzebowała. - Zabij ich i zrzuć koszulę. Nie masz czasu. - Stała już tuż przy nim, z różdżką wyciągniętą troskliwie. Czekała jednak, bo i tak nic nie dało się zrobić, póki dział się chaos, a on skrywał ciężkie rany pod ubraniem.
rzuty
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Była lojalna — tak twierdziła, a on lubił poddawać wszelkie wątpliwości sprawdzeniu. W jej oczach, mimo tej całej maski tlił się pewnego rodzaju fanatyzm. Uwielbiała Czarnego Pana, wierzyła w niego. Ani przez chwilę w to nie wątpił. Wiedział, dlaczego została tak ukarana — czy ona wiedziała tak samo? Świat, który ją otaczał to nie tylko Lord Voldemort, ale także ludzie, których mianował swoim najbliższymi i najbardziej zaufanymi ludźmi. Gdyby nie pilnowali porządku, hierarchii, nie byli konsekwentni, świat stanąłby na głowie, a to, co powierzyłby im najważniejszy czarodziej wszech czasów — przepadłoby. Byli też egoistami, dbali o siebie i jak często im zarzucano o własne ego, ale także sumiennie i pieczołowicie dbali o to, co ofiarował im Pan. Bez zbędnych sentymentów.
— Wiem — odpowiedział po chwili. Była lojalna względem Czarnego Pana, musiała być także względem nich, tak jak oni byli względem niej. Pamiętał złość, która paliła ich niczym ogień, kiedy Craig Burke trafił do Azkabanu. Dziś, podczas wojennej zawieruchy trudniej im było pilnować siebie wzajemnie, ale wciąż życie każdego Rycerza Walpurgii było cenne. Czy jej słowa były tylko grą? Czy karmiłaby bestię, czy ucięła jej głowę przy najbliższej okazji? Warwickshire, które miał pod swoją opieką lada moment miał poddać ich próbie.
Szedł przed siebie jeszcze przez chwilę, nieświadom, że lada moment trafią na niespodziewany konwój, a ścieżka która wpierw przechodziła przez most, a skręcała później w stronę lasu, była miejscem, na którym miały się spotkać transporty. Nie był jej mentorem. Nie był czarodziejem, który miał ją pod opieką, nie próbował jej niczego uczyć a już napewno nie życia. Nie był w tym dobry — w egzekwowaniu owszem, ale nie w niańczeniu. Nie zamierzał jej głaskać po głowie, chwaląc jej zachowanie, nie planował go nawet szczegółowo oceniać. Był czarodziejem, którego trudno było urazić. Nie dbał o banały, nie przypisywał sobie słów krytyki innych, nie brakowało mu pewności siebie. Ocena innych go nie obchodziła, jej — w gruncie rzeczy, także. Czy była otwarta, czy zamknięta wyłącznie w jej głowie. Czy to arogancja, czy pewność siebie? Czy to nadmuchane ego, czy umiejętność zachowania dystansu? Nie obawiał się ataków z jej strony ani niezadowolenia, grymasów. Jej bestia go nie obchodziła, tak długo dopóki nie wisiała nad życiem jego lub innych jak mroczne widmo. Nie obchodziło go jej zachowanie i gwałtowność tak długo, dopóki nie przekraczała jego osobistych granic, a te nieustannie się zmieniały. Przesuwał je ciągle — względem siebie, względem innych. Czy on poskromił swoją bestię? Wierzył, że wiele lat temu uciszył wszystkie swoje demony. Spały grzecznie uśpione w najodleglejszych odmętach jego jaźni. Dopiero Ogma budził je do życia. Dopiero on zezwierzęcał go w s najpodlejszy ze sposobów.
Kiedy się zatrzymali, a z krzaków wyskoczył mężczyzna z mugolską bronią, wszystko zadziało się szybko. Ból rozpalił jego ramię, ale otwarte filakterum uwolniło istotę, która przynajmniej na chwilę zajęła się problemem przed nimi.
— Jeśli ci się to udało, należą ci się gratulacje — odpowiedział na kwestię okiełznania bestii. Nie kpił; ujarzmienie swojego najgorszego ja było najtrudniejszym wyzwaniem z jakim mierzył się człowiek. To jednak dotyczyło nie tylko zachowania, ale także sfery myśli — do nich jednak nie miał dostępu. Wziął głęboki wdech, nie odciągając spojrzenia od ludzi przed nimi. Popłoch, bo tak należało nazwać to co wydarzyło się za krzakami, przeistoczył się w panikę wywołaną akcjami istoty z filakterium. Była silna, ale nie nieśmiertelna. Nie mógł i nie chciał pozwolić jej zniszczyć. Nie zamierzał więc bezczynnie tkwić z boku, za wątłą ścianą dopiero budzących się do życia drzew. Kiedy Elvira wypowiedziała jego nazwisko, uniósł różdżkę w zamyśleniu. Nie widział dobrze celów, musieli podejść bliżej, przejść między chaszczami. Słyszał, że krzyczeli do siebie, Elvira także musiała to słyszeć. Spaleni, jesteśmy spaleni. Wycofać się. Zabrać transport i z powrotem. Ilu mogło ich być. Czterech? Przewozili jakiś ładunek, coś cennego. Wymieniali się z rebeliantami. Ten człowiek, który został pokonany zaklęciem Elviry być może by dawnym mieszkańcem Warwick. Być może wierzył wciąż, że mogą odbić miasto z rąk czarodziejów. Naiwnie łykał propagandowe regułki swoich dowódców, lub tych, którzy przeżyli.
— Nie — odpowiedział Elvirze. — Nie — powtórzył jeszcze raz, spoglądając na nią. Wiedział, że był ranny i wiedział, że musiał tracić krew, czuł jej zapach. — Jeśli pozwolimy im cięć wrócą. A ja nie chcę by tu wracali — odparł ze spokojem, odsuwając od siebie jej różdżkę. Nie było czasu do stracenia, nie mogli pozwolić sobie na opatrywanie ran tu i teraz. Cassandra była matką dwójki. Nie dał po sobie tego poznać wcześniej, a jednak zapiekło go tuż pod mostkiem — może z powodu odniesionej rany. Nie wiedział. Nie miał pojęcia — tak mało sobie zdawał sprawę. Przywykł do dziur pamięci, momentów, których nie potrafił przywołać. Bezpowrotnie odebranych przez Ogmę. Te jednak nieustannie przyprawiały go o zawód wywołany samym sobą. Cassandra była więc wdową, matką dwójki — poznał tylko Lyssandrę, z którą musiał być w bliskich relacjach. Traktowała go poufale, miała żal, że zniknął z jej życia. Jak wiele miał się jeszcze dowiedzieć?
Uśmiechnął się lekko, zdawkowo. Tak, jakby miało go to wcale nie obchodzić. O jego problemach z pamięcią mało kto wiedział.
— Jest jakiś powód, dla któregoś powinienem interesować się tą kwestią? Żejevt matką dwójki dzieci? — wrócił do tematu Cassandry. Mówiła coś o nim? Co Elvira wiedziała na temat ich relacji? Zdawał sobie już sprawę z tego, co było, a jak było? Czy wiedzieli o tym wszyscy? Jeśli tak, dlaczego w tym wszystkim byli tak daleko posunięci. Nie byli małżeństwem. Bywało to irytujące. Dowiadywanie się wszystkiego w jak najzgrabniejszy sposób, przy jednoczesnym przeświadczeniu, że nie było to nic istotnego. Czy było? Czy naprawdę powinien obchodzić go fakt, że panna, czy jak się okazywało pani Vablatsky miała dwójkę potomstwa z jakimś bezimiennym czarodziejem? Przeszłość powstawała już przeszłością, nie mogli jej zmienić. — Darzę, pannę Vablaltsky ogromnym szacunkiem — podjął mijając Elvirą, choć nie był pewien jakie naprawdę obie kobiety łączy relacja. Czy słowa przekazane Elvirze mogły mu pomóc czy zaszkodzić? Jak winien sformułować swoje myśli? — Jest wyjątkową kobietą. Nietuzinkową. Inteligentną i bardzo zaradną. — Trudno mu było podjąć taką ocenę na podstawie tej krótkiej znajomości, ale ich spotkanie z córką dyrektora szpitala mu zaimponowało. To, jak zajęła się sprawą, to jaką rolę przyjęła. Ten temat miał się jednak zakończyć, urwać niespodziewanie. Zatrzymał się nad ciałem mężczyzny. Odwrócił w stronę Elviry i spojrzał na nią zachęcająco. — Lepszej okazji nie będzie, baw się dobrze — zaproponował, powoli wkraczając w wysokie krzaki. Dłoń z palcami zamkniętymi na różdżce przytknął do prawego ramienia, w miejsce, które paliło go bólem. Skóra zabarwiła się szkarłatem. Musiał to odsunąć na bok, miał ważniejsze zadanie do wykonania. A Elvira — ponoć była lojalna, nie da mu umrzeć.
— Avada kadavra — wypowiedział, celując w mugola, który wsiadał do metalowego pojazdu, przypominającego stalową skrzynię.
— Wiem — odpowiedział po chwili. Była lojalna względem Czarnego Pana, musiała być także względem nich, tak jak oni byli względem niej. Pamiętał złość, która paliła ich niczym ogień, kiedy Craig Burke trafił do Azkabanu. Dziś, podczas wojennej zawieruchy trudniej im było pilnować siebie wzajemnie, ale wciąż życie każdego Rycerza Walpurgii było cenne. Czy jej słowa były tylko grą? Czy karmiłaby bestię, czy ucięła jej głowę przy najbliższej okazji? Warwickshire, które miał pod swoją opieką lada moment miał poddać ich próbie.
Szedł przed siebie jeszcze przez chwilę, nieświadom, że lada moment trafią na niespodziewany konwój, a ścieżka która wpierw przechodziła przez most, a skręcała później w stronę lasu, była miejscem, na którym miały się spotkać transporty. Nie był jej mentorem. Nie był czarodziejem, który miał ją pod opieką, nie próbował jej niczego uczyć a już napewno nie życia. Nie był w tym dobry — w egzekwowaniu owszem, ale nie w niańczeniu. Nie zamierzał jej głaskać po głowie, chwaląc jej zachowanie, nie planował go nawet szczegółowo oceniać. Był czarodziejem, którego trudno było urazić. Nie dbał o banały, nie przypisywał sobie słów krytyki innych, nie brakowało mu pewności siebie. Ocena innych go nie obchodziła, jej — w gruncie rzeczy, także. Czy była otwarta, czy zamknięta wyłącznie w jej głowie. Czy to arogancja, czy pewność siebie? Czy to nadmuchane ego, czy umiejętność zachowania dystansu? Nie obawiał się ataków z jej strony ani niezadowolenia, grymasów. Jej bestia go nie obchodziła, tak długo dopóki nie wisiała nad życiem jego lub innych jak mroczne widmo. Nie obchodziło go jej zachowanie i gwałtowność tak długo, dopóki nie przekraczała jego osobistych granic, a te nieustannie się zmieniały. Przesuwał je ciągle — względem siebie, względem innych. Czy on poskromił swoją bestię? Wierzył, że wiele lat temu uciszył wszystkie swoje demony. Spały grzecznie uśpione w najodleglejszych odmętach jego jaźni. Dopiero Ogma budził je do życia. Dopiero on zezwierzęcał go w s najpodlejszy ze sposobów.
Kiedy się zatrzymali, a z krzaków wyskoczył mężczyzna z mugolską bronią, wszystko zadziało się szybko. Ból rozpalił jego ramię, ale otwarte filakterum uwolniło istotę, która przynajmniej na chwilę zajęła się problemem przed nimi.
— Jeśli ci się to udało, należą ci się gratulacje — odpowiedział na kwestię okiełznania bestii. Nie kpił; ujarzmienie swojego najgorszego ja było najtrudniejszym wyzwaniem z jakim mierzył się człowiek. To jednak dotyczyło nie tylko zachowania, ale także sfery myśli — do nich jednak nie miał dostępu. Wziął głęboki wdech, nie odciągając spojrzenia od ludzi przed nimi. Popłoch, bo tak należało nazwać to co wydarzyło się za krzakami, przeistoczył się w panikę wywołaną akcjami istoty z filakterium. Była silna, ale nie nieśmiertelna. Nie mógł i nie chciał pozwolić jej zniszczyć. Nie zamierzał więc bezczynnie tkwić z boku, za wątłą ścianą dopiero budzących się do życia drzew. Kiedy Elvira wypowiedziała jego nazwisko, uniósł różdżkę w zamyśleniu. Nie widział dobrze celów, musieli podejść bliżej, przejść między chaszczami. Słyszał, że krzyczeli do siebie, Elvira także musiała to słyszeć. Spaleni, jesteśmy spaleni. Wycofać się. Zabrać transport i z powrotem. Ilu mogło ich być. Czterech? Przewozili jakiś ładunek, coś cennego. Wymieniali się z rebeliantami. Ten człowiek, który został pokonany zaklęciem Elviry być może by dawnym mieszkańcem Warwick. Być może wierzył wciąż, że mogą odbić miasto z rąk czarodziejów. Naiwnie łykał propagandowe regułki swoich dowódców, lub tych, którzy przeżyli.
— Nie — odpowiedział Elvirze. — Nie — powtórzył jeszcze raz, spoglądając na nią. Wiedział, że był ranny i wiedział, że musiał tracić krew, czuł jej zapach. — Jeśli pozwolimy im cięć wrócą. A ja nie chcę by tu wracali — odparł ze spokojem, odsuwając od siebie jej różdżkę. Nie było czasu do stracenia, nie mogli pozwolić sobie na opatrywanie ran tu i teraz. Cassandra była matką dwójki. Nie dał po sobie tego poznać wcześniej, a jednak zapiekło go tuż pod mostkiem — może z powodu odniesionej rany. Nie wiedział. Nie miał pojęcia — tak mało sobie zdawał sprawę. Przywykł do dziur pamięci, momentów, których nie potrafił przywołać. Bezpowrotnie odebranych przez Ogmę. Te jednak nieustannie przyprawiały go o zawód wywołany samym sobą. Cassandra była więc wdową, matką dwójki — poznał tylko Lyssandrę, z którą musiał być w bliskich relacjach. Traktowała go poufale, miała żal, że zniknął z jej życia. Jak wiele miał się jeszcze dowiedzieć?
Uśmiechnął się lekko, zdawkowo. Tak, jakby miało go to wcale nie obchodzić. O jego problemach z pamięcią mało kto wiedział.
— Jest jakiś powód, dla któregoś powinienem interesować się tą kwestią? Żejevt matką dwójki dzieci? — wrócił do tematu Cassandry. Mówiła coś o nim? Co Elvira wiedziała na temat ich relacji? Zdawał sobie już sprawę z tego, co było, a jak było? Czy wiedzieli o tym wszyscy? Jeśli tak, dlaczego w tym wszystkim byli tak daleko posunięci. Nie byli małżeństwem. Bywało to irytujące. Dowiadywanie się wszystkiego w jak najzgrabniejszy sposób, przy jednoczesnym przeświadczeniu, że nie było to nic istotnego. Czy było? Czy naprawdę powinien obchodzić go fakt, że panna, czy jak się okazywało pani Vablatsky miała dwójkę potomstwa z jakimś bezimiennym czarodziejem? Przeszłość powstawała już przeszłością, nie mogli jej zmienić. — Darzę, pannę Vablaltsky ogromnym szacunkiem — podjął mijając Elvirą, choć nie był pewien jakie naprawdę obie kobiety łączy relacja. Czy słowa przekazane Elvirze mogły mu pomóc czy zaszkodzić? Jak winien sformułować swoje myśli? — Jest wyjątkową kobietą. Nietuzinkową. Inteligentną i bardzo zaradną. — Trudno mu było podjąć taką ocenę na podstawie tej krótkiej znajomości, ale ich spotkanie z córką dyrektora szpitala mu zaimponowało. To, jak zajęła się sprawą, to jaką rolę przyjęła. Ten temat miał się jednak zakończyć, urwać niespodziewanie. Zatrzymał się nad ciałem mężczyzny. Odwrócił w stronę Elviry i spojrzał na nią zachęcająco. — Lepszej okazji nie będzie, baw się dobrze — zaproponował, powoli wkraczając w wysokie krzaki. Dłoń z palcami zamkniętymi na różdżce przytknął do prawego ramienia, w miejsce, które paliło go bólem. Skóra zabarwiła się szkarłatem. Musiał to odsunąć na bok, miał ważniejsze zadanie do wykonania. A Elvira — ponoć była lojalna, nie da mu umrzeć.
— Avada kadavra — wypowiedział, celując w mugola, który wsiadał do metalowego pojazdu, przypominającego stalową skrzynię.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 90
--------------------------------
#2 'k10' : 9
--------------------------------
#3 'Cienie' :
#1 'k100' : 90
--------------------------------
#2 'k10' : 9
--------------------------------
#3 'Cienie' :
Wmawiała sobie, że nie potrzebuje jego aprobaty, że jedyne szacunek i uznanie, na jakich jej zależy to te, które otrzymywała od Czarnego Pana - te, w które wierzyła i których pragnęła, choć widywała go tak rzadko, na krótką chwilę, jeszcze rzadziej mając okazję uchwycić jego spojrzenie. Był w końcu władcą, nie zwykłym czarodziejem, z którym mogłaby konkurować. Władcą, Panem, potęgą obleczoną we wszystkie barwy kryształów Locus Nihil. Ramsey Mulciber nie musiał jej ufać ani jej doceniać, a jednak kocia satysfakcja na sugestię jego pochwał i zrozumienia wzbudziła przyjemne, mrowiące ciepło w jej klatce i podbrzuszu. Skarciła się za to, skarciła się za to surowo, aby nie wpaść znowu w tę samą pułapkę. Dla pewności i bezpieczeństwa uciekła spojrzeniem na bok, panując jednak nad wyrazem ust, które całą sobą pragnęła wykrzywić. Cholerny Mulciber i jego cholerne gierki. Tylko czy to naprawdę była gra? A może wyłącznie żałosne resztki jej potrzeby przynależności?
Pojawienie się mugoli w każdej innej sytuacji byłoby drażniące, teraz jednak uznała je za szczęście. Mogła wyżyć się na nich za całą tę słabość, którą musiała wyplenić, przyoblec niechęć w ciemne i zabójcze zaklęcia. Czarna magia nigdy nie smakowała tak słodko jak wtedy, gdy była wściekła. Wtedy nawet suchość w ustach, metaliczny posmak na wargach i pieczenie ręki nie wydawały się niczym więcej jak pieszczotą.
- Jak żądasz, panie - zgodziła się bez namysłu, odsuwając od niego i od szkatuły, która stanowiła dom najprawdziwszego demona. Czy mógł pochodzić z podziemi, z odmętów tamtych ruin? Obawiała się pytać, choć dopóki trwała walka, stanowił raczej sprzymierzeńca niż powód do lęku. Nie była zadowolona z decyzji Mulcibera, wolałaby już teraz sprawdzić, czy kula nie drasnęła jakiegoś ważnego organu lub dużej arterii, kim jednak była, by mu się sprzeciwiać? Nie raz już przecież udowodnili, że nie ma do tego prawa. Jeśli wolał najpierw rozprawić się z wrogami, musiała mu na to pozwolić. Musiała pozwolić i przygotować się do tego, że w chwili gdy do niego dopadnie, będzie potrzebowała pełni skupienia i doświadczenia, aby mu pomóc. Żeby nie umarł.
Bo przecież nie chciała, żeby zdechł, nie będąc sam z nią, Merlinie.
Nigdy nie zdołałaby tego wyjaśnić. Gdyby jednak, osłabiony, stracił w walce kończynę, musiałaby dać mu czas do wyhodowania nowej i z najwyższym trudem powstrzymywać uśmiech.
- Ja... nie... - Była zdezorientowana, że wracał do tego tematu akurat teraz. W jaki sposób miała odpowiedzieć, gdy skupiona na ewentualnym zagrożeniu nie mogła się nawet spokojnie zastanowić? Czemu uznała, że może mu powiedzieć? Bo jest śmierciożercą, a Cassandra sojusznikiem? Bo Lysandra wspomina czasem o wujku, który może mieć imię na R? Bo po prostu rzuciła to bezmyślnie? - Pytałeś - mruknęła w końcu bez przekonania, niepewna, czy w ogóle ją usłyszał. Podążał już wszak śladem okrzyków i szelestów. Przynajmniej tyle, że szedł pewnie, co być może powinno ją uspokoić, choć z jakiegoś powodu było wręcz przeciwnie. Jak wytrzymały jest ten człowiek? - Jest. A ty ciągle o niej mówisz. Panie - Przeklęła w myślach i przygryzła język do krwi, kierując spojrzenie na człowieka wciąż wygiętego w spazmie, choć klątwa Cruciatus przestała już działać. Nie dodała nic więcej, nie zastanawiając się nad tym, dlaczego drażni ją, gdy Ramsey tak chwali jej przyjaciółkę. Sama przecież mówiła o niej te same rzeczy, gdy tylko miała okazję. Cassandra była zdolną wiedźmą i piękną kobietą. I on nie musiał jej o tym informować. - Mhm.
Kazał jej się zabawić, a mugol leżał i wręcz prosił się o eksperyment. Przygryzła spierzchnięte usta i powoli wskazała różdżką jego lewe przedramię, ignorując okrzyki z oddali i piszczenie we własnych uszach.
- Decollatio - szepnęła w końcu, zaciskając palce na drewnie aż stały się sine. Potężne mrowienie i pieczenie wspinające się do łokcia zaskoczyło ją i przeraziło, ale zaklęcie mimo całego lęku okazało się destrukcyjnie doskonałe. Chrzęst kości i mlaszczący odgłos rozrywanych tkanek zmieszał się z agonalnym wrzaskiem człowieka, a Elvira patrzyła jak zahipnotyzowana, chwiejąc się na nogach. Zbladła, zawirowało jej w głowie i była przekonana, że na moment zawisła na krawędzi omdlenia, ale mimo to pozwoliła, by z ust wyrwał jej się wariacki chichot, który zaraz przemienił się w przeciągłe syczenie. Jej własne, a może czegoś innego? Nie miała pojęcia. Klątwa zabijająca odbijała się echem w lesie, choć to nie ona ją wypowiedziała. Świat spowił mrok, powietrze zgęstniało, cienie wyciągnęły po nich swoje lepkie macki. A choć to nie ona stała się ich głównym celem, i tak upadła na kolana, wypuszczając różdżkę ze zmartwiałych palców. Wpiła paznokcie we włosy, ciągnąc za nie i łapiąc powietrze coraz szybciej, coraz płycej, targana okrutnym poczuciem, nie będącym ani bólem ani strachem - raczej czymś gorszym, straszniejszym, jakby ziemia miała rozstąpić się tu i teraz i pochłonąć ją całą. Suknię ubabrała sobie we krwi człowieka, którego bezpowrotnie okaleczyła, zabiła w najokrutniejszy sposób, jaki sama potrafiła sobie wyobrazić. To dało jej siłę, ale odebrało mowę. Nie mogła się poruszyć ani uspokoić, mogła tylko bezgłośnie walczyć. Walczyć i sięgnąć do tej części siebie, która gnieździła się w niej od kiedy wydostała się z pieczar, które miały stać się jej grobem - miejsca, w którym przechytrzyła śmierć. Okrutne wspomnienia bardziej niż kiedykolwiek zdominowały jej umysł, w tej histerii, która smakowała krwią i łzami.
Ramsey Mulciber 151/201 (-40 krwotok, -10 psychiczne) -10 do kości
Elvira Multon 221/231 (-10 psychiczne)
Jest okazja, Elvirze pierwszy raz wyszło Decollatio, a zaraz potem zeschizowała przez cień, więc próbuję rzucić na przejęcie kontroli nad Ogmą według mechaniki kontroli nad cieniami, bo jestem nim splamiona. ST dla mnie to 8 za +1 od czarnej magii.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Pojawienie się mugoli w każdej innej sytuacji byłoby drażniące, teraz jednak uznała je za szczęście. Mogła wyżyć się na nich za całą tę słabość, którą musiała wyplenić, przyoblec niechęć w ciemne i zabójcze zaklęcia. Czarna magia nigdy nie smakowała tak słodko jak wtedy, gdy była wściekła. Wtedy nawet suchość w ustach, metaliczny posmak na wargach i pieczenie ręki nie wydawały się niczym więcej jak pieszczotą.
- Jak żądasz, panie - zgodziła się bez namysłu, odsuwając od niego i od szkatuły, która stanowiła dom najprawdziwszego demona. Czy mógł pochodzić z podziemi, z odmętów tamtych ruin? Obawiała się pytać, choć dopóki trwała walka, stanowił raczej sprzymierzeńca niż powód do lęku. Nie była zadowolona z decyzji Mulcibera, wolałaby już teraz sprawdzić, czy kula nie drasnęła jakiegoś ważnego organu lub dużej arterii, kim jednak była, by mu się sprzeciwiać? Nie raz już przecież udowodnili, że nie ma do tego prawa. Jeśli wolał najpierw rozprawić się z wrogami, musiała mu na to pozwolić. Musiała pozwolić i przygotować się do tego, że w chwili gdy do niego dopadnie, będzie potrzebowała pełni skupienia i doświadczenia, aby mu pomóc. Żeby nie umarł.
Bo przecież nie chciała, żeby zdechł, nie będąc sam z nią, Merlinie.
Nigdy nie zdołałaby tego wyjaśnić. Gdyby jednak, osłabiony, stracił w walce kończynę, musiałaby dać mu czas do wyhodowania nowej i z najwyższym trudem powstrzymywać uśmiech.
- Ja... nie... - Była zdezorientowana, że wracał do tego tematu akurat teraz. W jaki sposób miała odpowiedzieć, gdy skupiona na ewentualnym zagrożeniu nie mogła się nawet spokojnie zastanowić? Czemu uznała, że może mu powiedzieć? Bo jest śmierciożercą, a Cassandra sojusznikiem? Bo Lysandra wspomina czasem o wujku, który może mieć imię na R? Bo po prostu rzuciła to bezmyślnie? - Pytałeś - mruknęła w końcu bez przekonania, niepewna, czy w ogóle ją usłyszał. Podążał już wszak śladem okrzyków i szelestów. Przynajmniej tyle, że szedł pewnie, co być może powinno ją uspokoić, choć z jakiegoś powodu było wręcz przeciwnie. Jak wytrzymały jest ten człowiek? - Jest. A ty ciągle o niej mówisz. Panie - Przeklęła w myślach i przygryzła język do krwi, kierując spojrzenie na człowieka wciąż wygiętego w spazmie, choć klątwa Cruciatus przestała już działać. Nie dodała nic więcej, nie zastanawiając się nad tym, dlaczego drażni ją, gdy Ramsey tak chwali jej przyjaciółkę. Sama przecież mówiła o niej te same rzeczy, gdy tylko miała okazję. Cassandra była zdolną wiedźmą i piękną kobietą. I on nie musiał jej o tym informować. - Mhm.
Kazał jej się zabawić, a mugol leżał i wręcz prosił się o eksperyment. Przygryzła spierzchnięte usta i powoli wskazała różdżką jego lewe przedramię, ignorując okrzyki z oddali i piszczenie we własnych uszach.
- Decollatio - szepnęła w końcu, zaciskając palce na drewnie aż stały się sine. Potężne mrowienie i pieczenie wspinające się do łokcia zaskoczyło ją i przeraziło, ale zaklęcie mimo całego lęku okazało się destrukcyjnie doskonałe. Chrzęst kości i mlaszczący odgłos rozrywanych tkanek zmieszał się z agonalnym wrzaskiem człowieka, a Elvira patrzyła jak zahipnotyzowana, chwiejąc się na nogach. Zbladła, zawirowało jej w głowie i była przekonana, że na moment zawisła na krawędzi omdlenia, ale mimo to pozwoliła, by z ust wyrwał jej się wariacki chichot, który zaraz przemienił się w przeciągłe syczenie. Jej własne, a może czegoś innego? Nie miała pojęcia. Klątwa zabijająca odbijała się echem w lesie, choć to nie ona ją wypowiedziała. Świat spowił mrok, powietrze zgęstniało, cienie wyciągnęły po nich swoje lepkie macki. A choć to nie ona stała się ich głównym celem, i tak upadła na kolana, wypuszczając różdżkę ze zmartwiałych palców. Wpiła paznokcie we włosy, ciągnąc za nie i łapiąc powietrze coraz szybciej, coraz płycej, targana okrutnym poczuciem, nie będącym ani bólem ani strachem - raczej czymś gorszym, straszniejszym, jakby ziemia miała rozstąpić się tu i teraz i pochłonąć ją całą. Suknię ubabrała sobie we krwi człowieka, którego bezpowrotnie okaleczyła, zabiła w najokrutniejszy sposób, jaki sama potrafiła sobie wyobrazić. To dało jej siłę, ale odebrało mowę. Nie mogła się poruszyć ani uspokoić, mogła tylko bezgłośnie walczyć. Walczyć i sięgnąć do tej części siebie, która gnieździła się w niej od kiedy wydostała się z pieczar, które miały stać się jej grobem - miejsca, w którym przechytrzyła śmierć. Okrutne wspomnienia bardziej niż kiedykolwiek zdominowały jej umysł, w tej histerii, która smakowała krwią i łzami.
Ramsey Mulciber 151/201 (-40 krwotok, -10 psychiczne) -10 do kości
Elvira Multon 221/231 (-10 psychiczne)
Jest okazja, Elvirze pierwszy raz wyszło Decollatio, a zaraz potem zeschizowała przez cień, więc próbuję rzucić na przejęcie kontroli nad Ogmą według mechaniki kontroli nad cieniami, bo jestem nim splamiona. ST dla mnie to 8 za +1 od czarnej magii.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Ostatnio zmieniony przez Elvira Multon dnia 26.11.22 19:06, w całości zmieniany 1 raz
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Elvira Multon' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3, 3, 2
'k3' : 3, 3, 2
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Pozostałości Mostu, Warwick
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire