Wydarzenia


Ekipa forum
Szopa
AutorWiadomość
Szopa [odnośnik]09.09.21 6:55

Szopa


Przylegająca do domu szopa jest nieco zaniedbana, ale Michael obiecuje sobie, że k i e d y ś ją posprząta. Znajdują się tu narzędzia, a większość pomieszczenia okupuje narąbany na zimę opał.
Dom objęty Zaklęciem Fideliusa.



Can I not save one
from the pitiless wave?



Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 30.05.23 4:09, w całości zmieniany 2 razy
Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Szopa 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Szopa [odnośnik]04.10.21 19:13
11 stycznia 1958
przedpołudnie


Wciąż jeszcze nie mógł przetrawić tego, co wydarzyło się w jego własnym salonie zaledwie godzinę temu. Wolał chyba wierzyć, że wszystko to było jakąś dziwną marą, snem, w który jego umysł wciskał się sam, bo snu mu ostatnio brakowało, pomimo ciepłych słów i zapewnień, że poradzą z tym sobie, że będzie lepiej.
Nigdy nie było.
Wyczekiwał Michaela i jego miotły przed Wrzosowiskiem. Zjawił się, oczywiście, jak zawsze skrajnie punktualny, choć nie umawiali się na jakąkolwiek porę. Castor siedział jednak na ośnieżonym ganku już jakiś czas. Na wysokim krześle, którego nie schowali przed zimą, z nogą założoną na nogę, barkami ściągniętymi do środka, ale w płaszczu, z szalikiem w srebrzysto—szmaragdowe pasy, w barwy wyraźnie ślizgońskie, które nie pasowały do wychudzonego młodzieńca. W jego palecie znajdować się musiały przede wszystkim kolory neutralne, albo te, które kojarzono z niebem. Słoneczne żółcie, celestialne błękity. Nie srebro, do którego nie przystawał, nie ze swoimi spracowanymi rękoma i ciałem poszarpanym bliznami. Nie szmaragd, bo zieleń, zwłaszcza w tym chłodnym odcieniu podkreślała jego bladość i tę specyficzną niemoc. Niemoc, która na moment rozmyła się wśród jasnego krajobrazu, gdy pojawił się przyjaciel, a Castor, pierwszy raz od dawna, odetchnął z ulgą na wizję podróży na miotle. Jak nie on.
Gdy wylądowali w Exmoor, Castor odruchowo ruszył w kierunku domu. Zamiast tego jednak mieli dziś rozmawiać, to znaczy jeść śniadanie, w szopie.
— Nie mówiłeś, że masz szopę... — powiedział cicho, spoglądając na niego kątem oka, ledwo kryjąc tańczące na ładnie skrojonych ustach rozbawienie. Ile to już szop w ostatnim czasie miał okazję zwiedzać? Z tego, co pamiętał, nikt z rodzeństwa Tonks nie zajmował się alchemią, toteż podstawowe — jak dla Castora — przeznaczenie szopy nie mogło mieć miejsca. Po wizycie w Little Kingshill miał po prostu wrażenie, że szopy bardzo często stawały się idealnym miejscem do warzenia eliksirów.
— Ale... Mam nadzieję, że się nie wstydzisz? — spytał wreszcie, gdy drzwi szopy zamknęły sie za ich dwójką. Gdyby jemu przyszło zaprosić Michaela na śniadanie, chyba nie podejmowałby go w szopie, pomimo wszystkich zawiłości ich relacji. Przyjaciel jednak musiał mieć powód, dla którego podjął go w takim, a nie innym miejscu. Może Justine miała mu za złe, że za pierwszym razem nie zapowiedział go odpowiednio? Dziś nie było czasu na zapowiedzi, a gniew starszej z sióstr Tonks powodował u niego poważne ściśnięcie żołądka. Może jednak lepiej, że posiedzą chwilę w szopie? Nawet jeżeli mieli po prostu pobyć ze sobą chwilę i porozmawiać o tym cholernym poranku i lordzie Black, którego szalik miał zawinięty wokół szyi, i o wszystkim, o czym milczeli przez ostatni czas. Im mniej osób miało im przeszkadzać tym lepiej.
— Bo wiesz, ja nie jestem głodny jak coś... — dodał jeszcze ściszonym głosem, przesuwając dłonią po blacie roboczym w szopie. Zebrał przy tym odrobinę kurzu, który roztarł we własnych palcach, nim ponownie schował dłoń do kieszeni. Wiedział, że Michael bardzo poważnie podchodził do kwestii jego odżywiania, ale gdy tylko mógł, Castor starał się przynajmniej trochę uspokajać jego obawy. [bylobrzydkobedzieladnie]


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Szopa [odnośnik]02.11.21 15:44
Obudził się ze snu, w którym znów (jeszcze…?) był szczęśliwy. Uśmiech chwilę błąkał się na ustach, ale potem Michael otworzył oczy i przypomniał sobie, w jakim świecie żyje.
Wtulił twarz w poduszkę i szlochał chwilę bezgłośnie, bo łez zabrakło mu już kilka dni temu.
W końcu wygrzebał się spod kołdry i spróbował zacząć nowy dzień. Wstawanie z łóżka stawało się coraz trudniejsze, gdy przyszłość rysowała się w szarych barwach. Bez barw, bez zapachu, bez nadziei na szczęście.
Ogolił się z obrzydzeniem. Ostatnio, spoglądając w lustro, czuł tylko obrzydzenie. I rozczarowanie. Zawsze spodzirwał się, że w swojej pracy umrze szybko.
Umierał już dwa lata.
To będzie powolna śmierć.
Chwilę obracal brzytwę w dłoniach, aż w głowie zadźwięczały j e g o słowa.

Wiesz, jak niemożliwe jest czasem znieść samego siebie. I nikomu nic nie można powiedzieć. I znikąd nie ma pomocy. Bo ta pomoc - czy to magiczne zaklęcie, czy eliksiry... po prostu nie istnieją. A tej złości...tej nienawiści. Tego było tak wiele… i to była jedyna możliwość, żeby w jakiś sposób z tym wszystkim poradzić... i nie zabić się, nie mogąc już dłużej nawet patrzeć na własne odbicie.

Podwinął rękaw i ostrożnie przytknął brzytwę do skóry - płyciutko, tylko tak, by poczuć trochę bólu i zobaczyć strużkę krwi. Nie mógł się naprawdę okaleczyć, musiał być zdolny do walki, do patroli. nie mógł się zabić, to ma być powolna śmierć.
Krew spłynęła do umywalki, a Mike patrzył na nią pustym wzrokiem i nie czuł żadnej ulgi, niczego. Ból nie zdołał przyćmić tego w sercu, a w głowie dudniło mu jedynie, że ma krew na rękach. Dosłownie. Przecież jesteś dobrym człowiekiem... nie mordercą?
Sam już nie wiedział. Opłukał brzytwę i zabandażował przegub, ze złością zaciskając usta.
Nie miałeś racji, to wcale nie pomaga.
Nigdy więcej.

Wrócił do sypialni, zawstydzony i upokorzony, a na parapecie leżał list. Mike musiał przebiec go wzrokiem dwukrotnie, za pierwszym razem bez pełnego zrozumienia. „Black”, nazwisko obijało się w czaszce i w duszy, a świat spowił się czernią.
Jednak miał w sobie jeszcze trochę łez. Otarł je pośpiesznie, a następnie szybko odpisał Castorowi, ubrał się, zrobił kanapki, zaniósł je do szopy i poleciał na Wrzosowisko.

Nie widzieli się od czasu tamtej pełni, a wtedy Sprout nie był w formie. Teraz mógł wyraźniej dostrzec ciemne cienie pod oczyma mentora, nieobecne spojrzenie, uśmiech tak wymuszony, że zupełnie niewiarygodny.
-Każdy mężczyzna ma szopę. Jeszcze jej nie posprzątałem. - wzruszył lekko, a następnie wskazał na talerz. -Jedz. - w głosie zadźwięczała stalowa nuta, nie przyjmował słowa sprzeciwu.
Zamknął drzwi, a nozdrza zadrżały nerwowo.
Ten zapach.
Czy los śmiał mu się w twarz?
-Skąd masz ten szalik? - rzucił ostro, chodząc od jednej ściany do drugiej. Wstydzisz? Podniósłm zdezorientowany wzrok, zupełnie bez zrozumienia. -Wszyscy zaraz zejdą się na śniadanie, a chciałeś chyba porozmawiać sam? - westchnął.
Kolejny krok, znów znalazł się pod ścianą.
-Wspominałeś, że twoją siostrę łączyło coś z Carrowem. - kąciki ust wygięły się w nieco histerycznym uśmiechu, ale Mike szybko odchrząknął i spoważniał. Próbował nie wymawiać nazwiska Black, ale romans z lordem brzmiał równie źle.
Świat stanął na głowie.
Przeczesał włosy palcami, zapominając, że rękaw podwinie się nieco, odsłaniając bandaż i świeżą krew.
-Skoro masz dezerterować i zarejestrowałeś różdzkę, to bezpieczniej żeby cię tam nie było. Zatrzymaj się u nas. - wypalił.



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Szopa 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Szopa [odnośnik]02.11.21 19:00
Kościste nogi, w górnej części ud, oparły się o blat roboczy. Przez moment chciał nawet usiąść na nim, w poszukiwaniu prowizorycznego miejsca na spoczęcie, bo siedząc wśród mrozów własnego ganku na wysokim krześle, przyzwyczaił się już do zgarbionej pozycji. Chyba jedynie prędkie przypomnienie sobie o kurzu roztartym pomiędzy palcami i swoista pokora, jaką do takich powierzchni nabierali rzemieślnicy wszelkiej maści, sprawiła, że stopami wciąż przywierał do ziemi.
Ręce natomiast skrzyżował prędko na klatce piersiowej, wciskając dłonie pod swe ramiona, prawie pod pachy. Z tej pozycji, łapiącej jak najwięcej ciepła uciekającego stopniowo z wątłego ciała — wydawało mu się, że rok temu nie czuł się równie źle; ale rok temu nie było też zimy stulecia, a on jadał normalnie, miał policzki pyzate, w których przy uśmiechu pojawiały się dołeczki — przyglądał się przyjacielowi. Mentorowi.
Michaelowi.
— Zauważyłem — odpowiedział nieco może bezmyślnie, z szarobłękitnym spojrzeniem wlepionym w jego zmęczoną twarz. Poświęcał mu bowiem dokładnie tyle samo uwagi, co wtedy. Ale od ostatniego razu, gdy mogli porozmawiać porządnie, tak od serca, minęło kilka miesięcy. Nie było już szarych poranków w listopadzie, nie było suszonej cynii, ani płaszcza ze smoczej skóry. Nawet szopa nie była ta sama, zapach kanapek znajdujących się na wyciągnięcie ręki mieszał się z wonią kurzu, tylko trochę drażniącą wrażliwy nos.
Widział przecież podkrążone oczy, widział przekrwione ze zmęczenia białka oczu. Nieobecność w spojrzeniu, którym go raczył, zarost, teoretycznie przecież ogolony, lecz w manierze, która wskazywała na niedbałość ruchów.
Zacisnął mocniej szczękę na upomnienie. Nie chciał myśleć o słowach przyjaciela w kategorii rozkazu, ale tym w istocie były. Na moment cisnął wzrokiem w kierunku kanapek, czując, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Dłonie, leżące dotychczas spokojnie na krawędzi blatu, zacisnęły się na nich w silnym uścisku, ręce zadrżały ostrzegawczo; wysiłek słabych mięśni.
— Nie wygłupiaj się — zaczął, a lewa dłoń odsunęła talerz dalej, na przeciwległą krawędź stołu. Im dalej od niego, tym lepiej. Czasami miał wrażenie, że nawet zapachy jedzenia wywołują w nim jakąś nieracjonalną złość, czy też uczucie wypełnienia. Nie chciał być najedzony, chciał wciąż trwać w tym delirycznym stanie półśmierci, bo tak było zdecydowanie prościej, nie musiał przecież żyć pełnią życia. Życia, które było zdecydowanie za głośne, zbyt kolorowe jak na jego zmęczoną duszę. Im mniej miał energii, tym lepiej się czuł. Spokojniej.
Ale tego nie mógł powiedzieć o przyjacielu.
Gdy kroczył między ścianami, wszystko stało się jasne. Nozdrza rozszerzyły się zupełnie odruchowo, poza zapachem czegoś dziwnie znajomego, ale należącego z pewnością do przeszłego życia, wyczuł coś jeszcze. Nie był pewien, co to. W pierwszej myśli pragnął przypisać woni postać lepkiego strachu, bowiem to te tony znał najmocniej, najlepiej, nie tak dawno przecież sam nim śmierdział, ponad wszelką miarę i własne chęci. Jednak było w tym coś jeszcze, coś do krwi niemal ludzkiego, rozdrapana skóra, zjętrzała rana.
— Ten? — jedna z dłoni oparła się na miękkim materiale; z pewnością kosztował znacznie więcej niż podobny, lecz inaczej ubarwiony szalik, który sam nosił w trakcie swoich szkolnych lat. Opuścił nawet brodę w dół, poświęcając chwilę na studiowanie misternie splecionych nitek. — Lord Black mi go dał. W Londynie, w listopadzie — mówił pewnie, nie kłamał. Choć dopiero po chwili poczuł kolejny dreszcz, tym razem ciepły, spływający drążącymi skórę kroplami w dół kręgosłupa, koncentrujący się szczególnie w okolicach nerek. Mike nie wiedział o jego londyńskich eskapadach. O żadnej z wizyt. Nawet tej niedawnej, bo sprzed dwóch dni.
Zabije mnie.
Prędka zmiana tematu.
— Masz rację — kiwnął kilkukrotnie głową, próbując przybrać na usta jeden ze swych rozmarzonych, chwytających za delikatne serca uśmiechów. Może udawanym entuzjazmem i poszanowaniem zdania przyjaciela uda się go udobruchać, przynajmniej na moment? Może zapomni o informacjach, którymi bombardował go Castor? Albo przynajmniej uzna je za mniej oburzające, jeżeli przekaże je tonem ciepłym, niemal śpiewającym, tak jakby rozprawiali o udanych zaklęciach i eliksirach?
Zesztywniał jednak na nazwisko Carrow. Plecy wyprostowały się nagle, nienaturalnie prędko, jakby ktoś pociągnął go za sznurek przywiązany do szyi, a znajdujący się na karku. Podbródek uniósł się równie szybko, by opaść po kilku sekundach. Wzrok naturalnie chciał spocząć na dłoniach przyjaciela.
Szkoda tylko, że ujrzał coś innego. Świeży opatrunek.
— Żeby tylko... — westchnienie przepełnione było rezygnacją, lecz wzrok mu nie zmętniał, jak zwykł robić w trakcie poruszania niewygodnych dla niego tematów. — Ares Carrow, Perseus Black... Nie wiem, ile jeszcze przede mną ukrywa — odbił się wreszcie od blatu, o który był do tej pory oparty. Kilka kroków wystarczyło, by dystans między nimi stopniał.
Zatrzymał się o pół kroku od ściany. Zapach rezygnacji wybijał się na przód, zostawiając za sobą nawet ten charakterystyczny dla zakurzonych, rzadko wietrzonych pomieszczeń.
— Ty też coś ukrywasz — grdyka poruszyła się nerwowo, gdy przełykał ślinę. Teraz był pewien, że znajoma woń, którą czuł gdzieś na krańcu świadomości, nie była ani strachem, ani rezygnacją, ani kurzem. Wolałby, by tak było. Chciał oszukiwać się najdłużej, jak tylko mógł. Ale język przesunął się już po ostrej krawędzi zębów, a impuls trafił do mózgu.
— Krew — dodał, wskazując podbródkiem na bandaż. Jakby to wszystko tłumaczyło. Gotów był do prędkiej reakcji. Złapania za zranioną rękę, użycia zaklęć, jeżeli było trzeba. Ale Mike stał oparty o ścianę, a on naprzeciw niego. Nie uciekał wzrokiem, oczekiwał tylko odpowiedzi. Szczerej odpowiedzi.
Choć jasne brwi zmarszczyły się na ostatnie słowa, prawie ugryzł się w język, gdy raz jeszcze zacisnął szczęki. Upomniał się jednak w porę, starając się panować przynajmniej nad mimiką.
— Nikt nie mówił, że dezerteruję. Nie jestem tchórzem, Mike. Nie tego mnie uczyłeś, pamiętasz?— pamiętasz?, przechylona ku prawemu ramieniu głowa pozwoliła miodowym lokom opaść na lewą część twarzy Sprouta.
Człowieka, który marzył, by Tonks był z nim szczery.
Jeden dzień. Bez świadków.


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Szopa [odnośnik]02.11.21 19:18
-Zaprosiłem cię na śniadanie. - przysunął talerz z powrotem, gestem ostrym, niemalże gwałtownym. -Szynka przydaje się po pełni. - dodał twardo, nie błądząc już wokół tematu, nie udając, że likantropia nie istnieje. -Prosiłem cię o coś, w listopadzie. - przypomniał, mrożąc Castora natarczywym spojrzeniem - szarym i zimnym, jak niebo na zewnątrz. -Musisz o siebie dbać, bo nie będziesz miał na nic siły, likantropia wyniszcza. -likantropia, likantropia, likantropia, niegdyś uciekał przed tym słowem, a teraz mógłby je wykrzyczeć całemu światu. Wilkołak, potwór, moderca, proszę bardzo, widźcie we mnie kogo chcecie.
Drgnął nerwowo, nadal nie odrywając - nieco szaleńczego - wzroku od Castora.
-Byłeś w Londynie w listopadzie. - powtórzył powoli. -I spotkałeś się z lordem Black. - chciałby się roześmiać albo rozpłakać, ale nozdrza jedynie drżały nerwowo, a twarz zastygła w masce niedowierzania. -Jak? Po co? Co zrobisz dalej, Castor, pójdziesz do brygady?! - podniósł lekko głos, zacisnął pięść z bezsilności, bo nie wiedział.
-Jaki on jest...? Perseus... - wyrwało mu się nagle, ale w połowie zdania zakrztusił się powietrzem (powietrzem, które pachniało jak on), nazwisko nie mogło mu przejść przez usta. -Ten lord Perseus? - dokończył ochryple i oparł się o stół, odwracając głowę i przymykając oczy.
Otworzył je szybko. Za zamkniętymi powiekami kryły się cienie, o których nie chciał pamiętać.
-No proszę. - wydusił tylko głucho, słysząc o kontaktach Aurory. -Zatem nie powinienem już u was bywać. Po liście gończym. - dodał bezbarwnie, zbyt zmęczony by wyrazić choćby pretensję, powinieneś mnie wcześniej ostrzec.
Carrow, Black, ty też coś ukrywasz, zapach kadzideł na ciele, jego palący dotyk, atlas astronomiczny, aromatyczna kawa, świat spowity czernią, czernią, czernią. Michael znów drgnął nerwowo, żołądek podszedł mu do gardła, ale spojrzenie uparcie miał utkwione w przeciwległej ścianie, a policzek przygryzł prawie do krwi.
-Mówi mi człowiek, który wybrał się do Londynu. - odparował, nic nie ukrywam, chciałby wykrzyczeć, ale musiałby kłamać.
Krew. Krótka fala ulgi, o to chodziło?
Prędko obciągnął rękaw.
-To nic takiego, to przy goleniu. Brzytwa mi wypadła. - wymamrotał pierwsze kłamstwo jakie przyszło mu na myśl, banalnie łatwe do przejrzenia - gdyby ktoś zobaczył prostą, celowo zadaną sobie ranę - ale nikt nie zobaczy, dłoń nerwowo obciągała rękaw, tak jakby materiał mógł ukryć zapach krwi.
A potem...
...poderwał głowę, nozdrza znów zadrżały, w oczach zalśnił złoty błysk.
-A czego cię uczyłem, Castor...? - zaczął powoli, zniżonym głosem, ale w niskim tonie czaił się gniew.
Dzika furia, która narastała w nim od drugiego stycznia, od piątego stycznia, od dawna.
-...zabijania mugoli? Pójdziesz zabijać mugoli, bo chcesz być, k u r w a, honorowy, bo t e ż wierzysz w propagandę Ministerstwa o wojnie i dezercji? - jak on, jak on, jak on, on wierzy w ich propagandę.
-Dalej, śmiało. Wydaj mnie jeszcze po drodze, pójdę z tobą. Przyda ci się pięć tysięcy galeonów, żołnierzu.



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Szopa 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Szopa [odnośnik]02.11.21 19:54
— Wprosiłem się — wtrącił dla poprawienia narracji, nie zsuwając z niego spojrzenia. Gwałtowność gestu spotkała się również z grymasem, który na moment przeciął jego twarz, chłodny jak ostrze noża, wybijający szarość tęczówek ponad błękit, z którym mieszał się w jego oczach. — Nie jadam śniadań — dodał chwilę później, ledwo powstrzymując się przed naglącą chęcią wywrócenia oczami. Żołądek już postanowił podejść mu do gardła, dziękował więc swej roztropności, która nakazała mu wcześniej oprzeć się o blat, dzięki czemu nie zachwiał się na samych tylko swych nogach. — To, jak przeżywam likantropię to moja decyzja.
Niemal czuł, jak słowo to kaleczy jego suche wargi. Jak przeciska się przez nie siłą, prawie przerywając delikatną skórę, tworząc kolejne mikrorany, stróżki krwi, które musiał przecież spijać, bo bestia zawsze była głodna, a karmienie jej swą własną niemocą i cierpieniem było odpowiednim do sytuacji rozwiązaniem. Przypomniał sobie strach Silasa, gdy dotknął jego ran. W tamtej chwili przestały być czymś, co Castor usilnie próbował wypchnąć ze swej świadomości. Stały się rzeczą jak najbardziej prawdziwą, wciąż nieakceptowalną częścią jego osoby, ale po raz pierwszy dziwnie realną.
— A ty byś nie poszedł? Mike, on upił moją siostrę i spał w jej łóżku, przyszła do mnie w środku nocy pijana i zapłakana. Musiałem bronić jej honoru, rozumiesz? — wycedził przez zaciśnięte zęby, wciąż chyba bardziej zaskoczony niż zły; nie spodziewał się po nim aż takiej reakcji. Nie wiedząc nic o sytuacji, założył, że Castor wybrał się do Blacka dla zabawy i dziwnej gierki w kotka i myszkę. To, że za sam fakt postawienia się lordowi z pozycją, w świętym Mungu na dodatek, groziła mu szybka wycieczka do Tower, było przecież na bocznym planie. Tak samo jak powody tej wizyty, teraz już jawne, gdy srebro błysnęło przez sekundę w jego spojrzeniu, gdy obracał głowę w bok, pod słabe, słoneczne promienie.
Knykcie palców pobielały. Ciałem wstrząsnął dreszcz, a Castor ledwo panował nad własnymi odruchami.
— Powinienem ci teraz przyłożyć — gardłowe warknięcie wydostało się z czeluści zaciśniętego w złości gardła. Ciepły dreszcz sprzed chwili spłynął do nóg, złość kotłowała się tam z zaskakującą intensywnością, prosząc wręcz blondyna, by wykonał pierwszy krok. Mrowienie w czubkach palców mówiło to samo, prosta, naturalna, zwierzęca reakcja. — Uważaj na słowa.
Świszczący wdech, świszczący wydech. Kanapki znów znalazły się na krawędzi stołu, tym razem znacznie mniej delikatnie.
— Do bólu przekonany o własnej potędze i tym, że mógłby zgnieść takiego robaka jak ja — odparł bez zastanowienia, wzruszając ramionami. Co Tonksa obchodziło, jaki był Perseus Black? Castor zapamiętał z tego spotkania strach, który pełzał mu pod skórą w momencie rozmowy o polityce, rozlaną herbatę i limonkowy kitel. — Aurora mu powiedziała. Po jakiej stronie jesteśmy. Ja też nie mogę tam wrócić.
I chyba wtedy serce mu naprawdę pękło. Tragiczna realizacja, że jego dom nie był już j e g o. Nie był bezpiecznym miejscem, w którym mógł zaszyć się z dala od wielkomiejskich i małomiejskich hałasów. Że szopa, w której renowacje włożył całkiem sporo energii, pozostanie już pusta; jeżeli nie z jego wyboru, to wyboru Ministerstwa, z tym cholernym listem i Plato na czele. A Michael gadał tylko o listach gończych, jakby tylko jedna tragedia mogła mieć miejsce w całym wszechświecie.
Człowiek, który wybrał się do Londynu.
Podniósł głowę prędko, choć dalej spoglądał na niego spod byka. Usta wygięły się w nieprzyjemnym grymasie, zupełnie tak, jakby rozgryzł właśnie ziarno pieprzu i nie miał przy sobie nic, by wypłukać tę niesmaczną sensację.
— Najlepiej, na mnie warczeć, a sam łazisz, gdzie nie trzeba! I jeszcze się dziwisz, że ci listy gończe drukują, obudź się wreszcie! — nie wiedział, kiedy podniósł głos. Nie wiedział też, kiedy znów zaczął brzmieć bardziej nerwowo, zwierzęco, wiedział tylko, że nagła wilgotność w gardle, przełknięcie śliny, to pierwszy sygnał, które jego własne ciało dawało mu w ostrzeżeniu przed nadchodzącymi łzami. Można było je przekierować?
— Kłamca — warknął wreszcie, a uwolnione z uścisków blatu dłonie splątały się nagle palcami, w manierze typowej dla zdenerwowanego Sprouta. Gdy głodówka nie wystarczała, pojawiał się jeden, prosty tik nerwowy.
Strzyknięcie kości.
Jasne i czyste.
Palec wskazujący prawej dłoni przesunął się gwałtownie, gdy szarpnął go lewą ręką.
Ból otumaniał i przywracał do zmysłów.
— Pójdę tam, bo mam chorą matkę, starego ojca i siostrę marzycielkę, a żadne z nich nie zasługuje na śmierć z mojego powodu! — znów zaciśnięta pięść, pierwszy impuls, tylko milimetry i ostatnie resztki dobrej woli sprawiły, że cios nie został wymierzony w nos, czy też dalej, prawy policzek Tonksa. Uderzył za to w ścianę, Castor syknął z bólu, gdzieś na krawędzi świadomości pojawiła się myśl o przekleństwie, lecz stłumił ją prędko, deski uszkodziły naskórek na knykciach. — Zamknij się! Jeszcze jedno słowo, a rozwalę ci ten durny łeb!
Lewa ręka, do tej pory znacznie spokojniejsza, złapała za górne odzienie Tonksa, szarpiąc nim do góry. Jakikolwiek dystans, który jeszcze im pozostał, stopniał do minimum. Serce Castora biło prędko, szybko, zdecydowanie zbyt głośno, a Mike chyba mógł to czuć. Nie tylko z nerwowych wdechów przy drżących ze złości nozdrzach, bowiem byli tak blisko, że niemal stykali się nosami.
— I zrobię to za darmo.


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Szopa [odnośnik]02.11.21 20:15
-Zaprosiłem cię, a śniadanie to najważniejszy posiłek dnia. - ile jeszcze będą się tak przekomarzać? W innych czasach, przed wojną i likantropią, uśmiechnąłby się ciepło, pewnie nawet roześmiał. Ale teraz nawet przekomarzał się bez specjalnej energii. Zupełnie, jakby wraz z krwią, uleciało z niego trochę uporu, trochę życia.
-I co, obroniłeś? Czy nadal bawi się czarodzieja... - szlag -...kami? Czarodziejkami? - westchnął, kręcąc lekko głową. Co to da, Castor? Kilka tygodni temu powiedziałby mu, że nic, że dla arystokratów wszystko jest zabawą, uczucia też.
Teraz nie wiedział już, co powiedzieć.
-Poszedłbym. Gdybyś mi powiedział, poszedłbym z tobą. W listopadzie. - wyszeptał, w głosie zadźwięczała skrucha. Na twarzy odbiłby się smutek, ale Michael był smutny już od początku spotkania.
Wzruszył ramionami, powinienem ci przyłożyć, uważaj na słowa. Chciał wykrzyczeć, że proszę bardzo, że może ból go otrzeźwi, ale milczał uparcie. Zwłaszcza, gdy Castor scharakteryzował Blacka, jakże trafnie.
Przygarbił się, odruchowo.
-I miałeś go na muszce? - w tych słowach powinien zabrzmieć podziw, albo chociaż rozbawienie, ale Michael nie był w stanie.
Nie miał już siły, nie miał siły.
-Jestem aurorem, ty nie. Chodź gdzie chcesz, gdy podszkolisz się z zakresu defensywy. - odciął się bez przekonania, resztkami sił.
Smutek i zmęczenie i ciemność, tyle ciemności.
I wstyd - wstyd, gdy Castor wspomniał o rodzicach i siostrze.
-Nie znajdą ich w Dolinie. Myślę, że nie. - wyszeptał, próbując tchnąć w te słowa przekonanie, ale nie miał siły, nie miał siły.
Castor zapalał się coraz bardziej, zapach złości był niemal wyczuwalny, ale za to Mike gasł w oczach.
Michael Tonks próbowałby przekonywać Castora, że jego rodzice będą bezpieczni. Dawać dobre rady. Próbowałby go uspokoić, albo wręcz przeciwnie, spróbowałby się wyrwać i zareagował jakże ludzką złością. Zawsze był pełen życia.
Ale teraz cofnął się tylko powoli - Castor mógł go puścić, albo postąpić o krok do przodu.
Nie dotykaj mnie. - przemknęło mu przez myśl, gdy dłoń blondyna musnęła blizn pod koszulą i swetrem. Nie dotykaj ich. - ale nie miał siły protestować.
Rozumiał tylko jedno.
Nie był ważniejszy od jego rodziny.
Przecież na jakimś poziomie wiedział, że tak to się skończy.
Odszedł już raz.
Miał czystą krew.
-Nie będę miał ci za złe, jeśli wybierzesz rodzinę. Jeśli odejdziesz, jak wszyscy. To rozsądne. - jak wszyscy, w słowach pobrzmiała dziwna gorycz, ale Mike mówił już dalej. -Pomyśl tylko o ryzyku poboru i likantropii. Zorientują się wtedy, a polują na wilkołaki - przez Zakon, przeze mnie. Proszę, Castor. - mógł go stracić, ale nie chciał go narażać.
Słowa zdawały się go kosztować wiele wysiłku, tak jakby nie miał siły się kłócić. Odwrócił wzrok od rozzłoszczonych, jasnych tęczówek i spojrzał gdzieś w podłogę.
Naprawdę nie miał już siły.
Nawet bronić się przed ciosami, jeśli Sprout jakieś wymierzy.



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Szopa 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Szopa [odnośnik]02.11.21 20:55
— Jeżeli jest takie ważne, to zjedz je sam — żachnął się wreszcie na koniec, chcąc pozostawić temat jedzenia daleko poza swoją świadomością. Mike mógł czuć — mógłby czuć, gdyby nie zrezygnowanie, gdyby nie emocje, które odpływały z jego ciała, wydawałoby się, że z każdym kolejnym oddechem — że brak apetytu Castora nie był wyłącznie atrybutem rozwijającej się likantropii. Że było w tym coś więcej, coś chyba nawet równającego się z okrucieństwem klątwy; wymierzone było bowiem znów w powłokę cielesną Sprouta, lecz on zarzekał się, najmocniej oczywiście przed sobą, że robił to wszystko świadomie, że ryzyko, które podejmował z każdym dniem, przyniesie mu tylko coś dobrego.
— Dziś zarzekał się, że był przypadkiem. Czkawka teleportacyjna. Że chciał jej bronić, zapewnić bezpieczeństwo... — ściszył na chwilę głos, odpływając gdzieś daleko, na tratwie zamyślenia, długich rachunków korzyści i strat, na których prowadzeniu łapał się zupełnie przypadkowo, nie do końca świadomy, że zatracał się w obliczeniach coraz częściej i częściej. — Wiesz, ja bym jej nie miał tego za złe. Jakby on ją gdzieś wywiózł, w bezpieczne miejsce. Ją i rodziców. Mają czystą krew, nie powinni mieć, problemów, chociaż...
Kolejne słowa nie mogły mu przejść przez gardło.
— Polują też na czystokrwistych. Moje nazwisko już dawno przestało być tarczą. Pomona... Pamiętasz Pomonę, prawda? — palce lewej dłoni wsunęły się w jasne kosmyki, prędkim ruchem przeczesując je, jakby Castor naprawdę nie miał czasu, jakby spieszył się gdzieś daleko, może za taflę niedalekiego morza. Oczy wreszcie zaszły łzami, choć łykał je dzielnie, nie pozwalając im nawet na zawieszenie na krańcach długich rzęs. Podbródek drżał alarmująco, wirowanie w nogach, wirowanie w palcach. — Co ona takiego zrobiła, że ją zabili... Przecież była taka dobra...
Głos wreszcie się załamał. Nie wiedział, czy oczekiwał odpowiedzi, zsunął wzrok gdzieś obok, na jedną, pękniętą deskę, nieudolnie zakamuflowaną przez większą łopatę. Chyba potrzebował jakiegoś gestu, może zamknięcia w uścisku, ciepła i ciszy.
Dostał złość, parzącą w policzki, gryzącą w skórę. I kwaśną ślinę, której przełykanie sprawiało mu ból.
— Mike... Do Świętego Munga byś ze mną poszedł? Złapaliby nas od razu — znają mnie, uczyłem się tam przecież, chciał dopowiedzieć, ale chyba nie miał siły. Podobnie jak do wypunktowania, że dwóch mężczyzn na spotkanie z jednym lordem Black stanowiło już otwartą manifestację siły i zaproszenie do konfliktu.
Uśmiechnął się blado na kolejne pytanie. W odpowiedzi skinął tylko głową, twierdząco, bowiem faktycznie, miał go na muszce. Powinien zakuć go w kajdany albo przynajmniej zrobić mu krzywdę, ale nie starczyło mu odwagi. Nie był w końcu aurorem, był tylko twórcą talizmanów. Dziś kontrast był niewymownie wyraźny.
— Dolina będzie pierwszym miejscem, do którego pójdą nowe wojska — powiedział ponuro, spoglądając prosto w oczy przyjaciela. Te same oczy, które jeszcze przed chwilą lśniły złotym blaskiem, teraz matowiały w zastraszającym tempie. Nie powinien dzielić się swymi czarnymi przemyśleniami, ale tak właśnie zakładał. Nikt z Doliny nie pójdzie zapewne na pobór, a najlepszym sposobem na zmotywowanie i zacieśnienie więzi wśród nowych rekrutów jest masakra na tych, którzy nie byli godni. My kontra oni.
I dopiero ta realizacja okazała się być kubłem zimnej wody, której potrzebował.
Palce wciąż zaciśnięte na materiale koszuli nie zamierzały jej puszczać. Z kolei oczy Castora nie zsuwały się z lineatury twarzy Tonksa, z przerażeniem obserwując, jak praktycznie z sekundy na sekundę odchodzą z niego siły. Sprout — jak zawsze — podążył jego krokiem. Zupełnie tak, jakby naturalne oddanie, które znaleźli we własnej prezencji, pomimo emocji buzujących w szopie od samego początku, było silniejsze od chaosu, który zadomowił się w grudniowych niedopowiedzeniach, zranionej męskiej dumie, dziurze po poczuciu własnej wartości.
Napięta linia uniesionych w gniewie ramion stopniowo ulegała wygładzeniu.
— Ja jestem tego wszystkiego świadomy — odezwał się wreszcie, głosem dorosłego mężczyzny, nie zaś zagubionego chłopca. — Gdy zamkną nas w koszarach, zostaną trzy dni. Przy założeniu, że nie zabiją mnie przy egzaminacji, za same blizny. — bok i klatka piersiowa do barku. Fantomowy ból przybrał na sile, a Castor nie wiedział już, czy bardziej drażni go ta nieprzyjemna sensacja pojawiająca się z każdą myślą i słowem skupionym wokół jego przypadłości, czy może irytująco—pulsująca rana na knykciach pozostała po spotkaniu z nieoszlifowaną deską. A może to ściśnięcie w żołądku, które niemal rzuciło go na kolana, gdy raz jeszcze przyjrzał się twarzy przyjaciela. Bez mgły złości wydawał się przeraźliwie nieswój.
Gdyby nie ciepło, które wciąż emitował, zdolny był pomyśleć, że rozmawia z nieboszczykiem.
— Ja i tak miałem umrzeć. Wtedy, we wrześniu. Co to za różnica, jeżeli zrobię to teraz — chciał się uśmiechnąć, lecz gdy zamykał oczy, znów widział te same twarze, co w chatce w Gloucestershire. Gdy je otwierał, miał przed sobą dobrze zapamiętanego Michaela, niemal idealną kopię tego, z którym rozmawiał w czerwcu. Czerwień złości ustąpiła bieli podszytej sinością, Castor zachwiał się na nogach.
Ale nie puszczał koszuli.
— Chciałbym zostać z tobą. Naprawdę... — szepnął wreszcie, nie mogąc zdobyć się na głośniejszy ton. Miał wrażenie, że klatkę piersiową przyciska mu olbrzymi głaz, że nie mógł się spod niego wydostać.
Rozgrzane czoło ułożył na barku Tonksa. Bez pytania.
— Ale mam obowiązki. Niewinnych do obronienia. To mój durny błąd, ta rejestracja różdżki. Muszę za niego odpowiedzieć... — od zapachu krwi kręciło mu się w głowie; kręciło się i od emocji, których niespotykany od ponownego podjęcia głodówki nadmiar uderzył w niego z całą swą mocą. Prawa dłoń po omacku odnalazła zranioną rękę Tonksa. Palce przesunęły się z efemeryczną delikatnością po materiale bandaża, aby dotrzeć do nadgarstka, za który pewnie chwyciły.
— Powiedz mi lepiej, czemu to sobie robisz. To nie jest przypadek, mam rację? — chyba jeszcze nie chciał patrzeć. Miał wrażenie, że ukrywane przed jego wzrokiem obrażenia stanowiły coś, czego nie powinien oglądać nieproszony. Co innego dotyk, pierwsze próby dowiedzenia się, czy rana była płytka, czy może potrzebowała interwencji.
— Wiem, że nie jestem idealny, ale... Możesz mi zaufać...


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Szopa [odnośnik]02.11.21 22:02
-Zjemy je razem. - odparował, bo chyba tylko to trzymało go w ryzach normalności, ta potrzeba posiadania ostatniego słowa. Zresztą, było mu po ludzku przykro - wyjął dla Castora najlepszą i jedną szynkę, jaką miał w domu od kilku tygodni.
A teraz nie dostanę nawet kawy ani pieczonych kasztanów ani czekolady, ani innych przysmaków, których pochodzenia nie kwestionowałem - pomyślał, a kąciki ust znów drgnęły histerycznie, gdy po raz kolejny zrozumiał, co to wszystko oznaczało.
Przynajmniej Aurora miała szansę być utrzymanką lorda Blacka. Albo Carrowa. Już się gubił.
-Nikomu nie miałbym tego za złe. - przyznał, Sproutowie zasługiwali na spokój, bezpieczeństwo.
Nikomu, poza samym sobą. Przygarbił się mocniej. Tak bardzo się teraz nienawidził. Nakrył oczy jasnymi rzęsami, nie odrywał wzroku od podłogi - gdy nie patrzył na Castora i przenosił się do innego, pustego świata, łatwiej było zmusić głos do łagodności.
-Pomona działała w Zakonie, jeszcze dłużej ode mnie. - szepnął. -Dowiedzieli się, nie wiem jak - o wszystkich, którzy dołączyli przede mną, wszystkich z listów gończych. Charlene jest tylko alchemiczką, a Pomona... walczyła, tak naprawdę. A potem, gdy już wzięła ślub... przeszłość wróciła. Pięć tysięcy galeonów to sporo, Cas, pewnie ktoś na nią doniósł. Za donosy też chyba przewidują nagrody. - drżące palce bawiły się mankietem koszuli, znów było tak zimno, jak w Azkabanie...
Wzruszył lekko ramionami.
-Wolę przynajmniej wiedzieć, kiedy mnie złapią. - wzruszył ramionami, zmuszając usta do bladego uśmiechu. Cienia łobuzerskiego uśmiechu, którym uraczyłby Castora w takiej sytuacji, bo przecież to oczywiste, że by z nim poszedł.
Wreszcie podniósł wzrok, zimny i znękany.
-Dlatego potrzebujemy w Dolinie Ciebie. Musimy jej bronić, kto jak nie my? Zagryzę wszystkich, którzy zbliżą się do granic. - jasne oczy błysnęły ostrzegawczo, Fenrir nie żartował.
A potem to Castor przestał żartować.
I zaczął mówić o śmierci.
Rysy twarzy Tonksa stężały, oczy wwierciły się w bliźniacze szarobłękitne tęczówki z ostrą intensywnością.
-Po to tam idziesz...? - wargi zadrżały, gdy wreszcie zrozumiał. Wziął głęboki, urywany oddech. Co miał mu powiedzieć? Też bym chciał, Castor...? Chciałem od dwóch lat...?
-Prosto jest umierać, trudniej jest żyć. - wydusił w końcu. -Jest różnica. Jak. Kiedy. Dla kogo. Z czyim karkiem w zębach. - głos obniżył się lekko i Castor mógł już wiedzieć, że przebija się ten drugi, choć to Mike spoglądał nadal na niego znękanym spojrzeniem i to jego usta drżały smutno.
Castor ułożył głowę na jego barku, a Michael zesztywniał lekko, całą siłą woli zmuszając się do pozostania w miejscu.
Nie dotykaj mnie, nie dotykaj ich, srebrne blizny lśniły na tym samym barku, paliły ogniem pod koszulą, a ciało chciało skurczyć się, uciec, nie istnieć, rozpaść w pył.
-Ja wybrałem tą wojnę dla siebie, przed tobą całe życie. Nikt cię tutaj nie znajdzie, nie pod Fideliusem - a różdżkę można zniszczyć. Upozorować nawet twoją śmierć, żeby rodzina była bezpieczna. - proponował cicho, świadom, że toczy się właśnie walka o chęć życia młodego Sprouta, że musi go odwieść od idiotycznych i pochopnych decyzji - dyktowanych lękiem i beznadzieją.
Chciałbym zostać z tobą, pozwolił tym słowom prześlizgnąć się obok, próbował ich nie słuchać. Nikt nie chciał z nim zostać, nie tak naprawdę.
Nie, gdy dowiadywali się kim - czym - tak naprawdę jest.
Stracił czujność, próbując skupić zagubione myśli na Castorze, próbując odnaleźć w sobie siłę i...
...poczuł chłodne palce na przegubie i zamarł na moment, wystawiając się na badawczy wzrok młodego uzdrowiciela.
A potem fala gorącego wstydu zalała policzki, dłoń zadrżała i Michael cofnął się gwałtownie, próbując wyszarpnąć nadgarstek.
Nie dotykaj, nie dotykaj, nie dotykaj.
W jasnych oczach błysnął zwierzęcy lęk, maska opadła na moment i twarz wykrzywił przez sekundę grymas rozpaczy, przez sekundę znów poczuł się żywym trupem, ale wziął prędki wdech, pokręcił głową, spróbował wziąć się w garść.
-To nic. - kłamstwo, palące równie mocno jak wstyd. Przygryzł wargę, poprawił się prędko. -To tylko jeden raz, słyszałem... że wtedy wszystko mniej... boli. Ale to nieprawda, może... może jestem odporniejszy na ból. - wzruszył lekko ramionami, tak jakby to było nic, bo to naprawdę nic, jedno draśnięcie. Musiał po prostu poczekać na pełnię, na prawdziwy ból - to w nim się zatraci.
-Ufam ci przecież, Castor. Zaproponowałem ci miejsce w moim domu, pod jednym dachem z dochodzącą do siebie Justine, charłaczką i kolejnym eks-aurorem. - przypomniał mu miękko, łagodnie, znów uciekając spojrzeniem.
Nie rozmawiajmy o tym.
-Nie martw się. - wyszeptał ledwo słyszalnie. To nic, co dotyczyłoby ciebie.
-O mnie. Martw się o siebie, wszyscy... wszyscy kiedyś odchodzą, naprawdę rozumiem. Skoro koszary to śmierć, a Doliny się boisz, mogę ci pomóc... uciec gdzieś indziej. - dodał, zmuszając głos do zabrzmienia pewniej, choć każde słowo bolało coraz bardziej.
A przecież wszyscy odchodzili. Naprawdę powinien się przyzwyczaić.

sprawność, wyrywam rekę : (



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Szopa 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Szopa [odnośnik]02.11.21 22:02
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością


'k100' : 88
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Szopa Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Szopa [odnośnik]02.11.21 22:47
Nie odpowiedział. Cisza przyjęła go z otwartymi ramionami, pustka objęła prędko wątłe ciało, wreszcie witając w domu. Wiedział, że Mike nie lubił tracić przywileju ostatniego słowa. Wiedział, że znalezienie szynki w tych czasach było niesamowicie trudne, zwłaszcza gdy dysponowało się niewielkim budżetem. Ale mimo wszystko nie czuł się godzien tego jedzenia, nie czuł, że na nie zasłużył. Bo czym mógł? Przyglądaniem się temu, jak jego przyjaciel popada w obłęd? Jak drgają mu kąciki warg, jak uśmiecha się jakoś dziwnie, nieprzystająco do sytuacji, jak odwraca wzrok?
Jak się garbi?
Czy takiego odnalazł go Ollie w śnieżnym lesie, gdy wracał z tegoż samego domu niespełna rozumu po pełni?
Wspomnienie kuzynki uderzyło — jak zawsze — z obezwładniającą siłą. Płuca zapiekły nagle, niezdolne do nabrania oddechu, on sam czuł się tak, jakby nagle zapomniał wszystkich podstawowych funkcji życiowych. Powrócił myślami do rozmowy z Justine, w kuchni Tonksów. O tym, jak Pomona piekła ciastka, gdy się denerwowała. O tym, że Justine podarowała jej dwa koty. Co z nimi? Nie był nawet pewien, co powinien zrobić, czy nie odezwać się może do męża zmarłej kuzynki, człowieka nierozsądnego na tyle, że nie mógł zadbać o bezpieczeństwo swej wybranki.
— Przez cały czas w Londynie bałem się, że zobaczę cię na tym plakacie, wiesz? — odezwał się wreszcie, choć wydawało mu się, jakby jego własny głos brzmiał jakoś obco, jakby wydobywał się zza szklanej tafli, która oddzielała go od wszystkiego wokół. Gdyby mógł, chyba teraz nie wypuszczał go z objęć, choć czuł przecież nerwowe reakcje na dotyk. Nie było ich wcześniej. Coś było zdecydowanie nie tak. — Coraz więcej "zlikwidowanych". Justine też była, ale przecież żyje... Czuje się lepiej, prawda? To... nie jest jeszcze przegrana gra?
Nie wiedział, czy mówił składnie. Prawdopodobnie nie. Obrazy powracały do niego w jaskrawych stopklatkach, nieznośne poczucie żałości towarzyszyło mu za każdym razem, gdy wybierał się na londyńskie ulice. Był tchórzem. Wtedy. Nie chciał popełniać więcej tego samego błędu. Nie odwróci się od tego, co było słuszne. Nawet jeżeli miałby ponieść za to najwyższą cenę.
— Zginąć przy twoim boku to największy z zaszczytów — mruknął wreszcie, uśmiechając się smutno. Dopiero wtedy udało mu się raz jeszcze unieść szare spojrzenie na swego przyjaciela. Przyjaciela gasnącego w oczach, ale wciąż próbującego się trzymać. Dla kogo? Castor był wyrozumiałym młodym mężczyzną. Dopóki nie kwestionowano jego miłości do najbliższych, rzecz jasna. I tak dał już popis swej najgorszej strony.
Prawa dłoń przysunęła się do jasnoróżowych warg, język przesunął się powoli po zaczerwienionych knykciach. Rany zapiekły znajomo, odsunął więc dłoń od ust, potrząsnął nią kilkukrotnie, jakby ruch zimnego powietrza miał przynieść jakąś ulgę. Chociaż iluzoryczną.
Zagryzę wszystkich...
Sam nie dasz rady.

Gotów był skapitulować, na ten jeden moment potrzebny do uspokojenia nastrojów. Powoli zaczynał rozróżniać zmiany nastrojów, choć wciąż niekoniecznie je rozumiał. Chyba zawsze tacy byli — palące pragnienie i świeże, krystaliczne źródło. W jakiś niespotykany sposób potrafili dopasować się do własnych nastrojów, czasami instynktownie pozwalając emocjom na ulotnienie się w niekonwencjonalny sposób, czasami po prostu spuszczając wzrok.
To właśnie zrobił, gdy zadane chyba w dobrej wierze pytanie Tonksa odbijało się od ścian jego czaszki. Blady uśmiech wykwitł na jego wargach, a on wzruszył ramionami rozbrajająco, co mogło oznaczać tylko tak.
— Jest szansa, że złapię trzy sroki za ogon jednocześnie. Ochronię rodzinę, zabiję w szale ich zwolenników, albo przynajmniej poranię, a potem... Potem wiesz. To znacznie lepsze niż śmierć przywiązanym do drzewa. Tak myślę... — nie był wojownikiem, a to była jego jedyna szansa, by chociaż umrzeć jak jeden. Jednakże lekkość, z jaką przedstawił własny plan, mogła być w istocie alarmująca. Chłodna kalkulacja, trzy możliwości, kilka wariantów powodzeń. A każdy kończył się w kałuży jego krwi. I w tej pewności odnalazł Castor coś, czego tak bardzo mu brakowało. Pewność swego losu.
Znacznie lepiej było po prostu poddać się prądowi. Nie rzucać się pod fale przeznaczenia, płynąć wraz z nimi. Jeżeli taki miał być jego koniec, był z niego zadowolony.
— Całe życie mierzone w interwałach między jedną przemianą a drugą — brak słowa pełnia oznaczał tylko jedno; Castor po kilku dniach przyjął do siebie wiadomość, że to już nie tylko pełnia wyznaczała okresy cierpienia. Przesunął dłonią po swym policzku, wreszcie odsuwając się od Tonksa. Bez jego ciepła przy boku było jakoś... zimno. Choć drzwi szopy pozostawały zamknięte. — Nie chcę umrzeć schowany jak tchórz. Chcę zrobić coś dla innych. Czemu nie chcesz mi na to pozwolić, Mike? — zebrał się wreszcie na odwagę, by zadać pytanie, które ciążyło mu gdzieś od dłuższego czasu. Tonks nie zachowywał się względem niego jak wobec każdego innego rekruta. Czy to skaza ich przyjaźni? Czy może — na wzór innych — traktował go jako niedołężnego? Słabego? Siła Castora nie przekładała się na obraz umięśnionego młodego mężczyzny, drzemała bowiem w duszy i jasnym umyśle, który umyślnie przyćmiewał odmawianiem kolejnych posiłków.
Cofnął grzecznie dłoń — nie miał nawet wyboru, siła z którą Mike się wyrwał zdolna była zachwiać nim w posadach i to właśnie zrobiła. Raz jeszcze oparł się dłonią o deski, nie wiedząc już, co właściwie powinien zrobić. Złapać go jeszcze raz, poddać medycznej egzaminacji, przycisnąć do muru o to dlaczego? Jak nie miało już przecież znaczenia.
— Jest kilka skutecznych metod na zabicie bólu — uniósł wreszcie spojrzenie na przyjaciela, na ostatnią sekundę spotykając się ze zwierzęcym przestrachem. Nie musiał widzieć go wcześniej. Strach — ludzki i zwierzęcy — pachniał tak samo. Uśmiechnął się jednak szerzej, podchodząc wreszcie do blatu i zabierając z niego talerz z kanapkami. — Możesz na przykład zasnąć w śniegu. Po prostu. Będziesz się czuł tak, jakby lód łączył się z kośćmi, ale na sam koniec będzie przyjemnie ciepło. Albo możesz robić dokładnie to, co ja — brodą wskazał na przygotowane jedzenie, chyba jedna łza, której nie zdążył jeszcze przełknąć przez zaciśnięte, czerwone z nerwów i pulsujące gardło, spłynęła mu po policzku, zatrzymując się na linii szczęki.
— Nie odmawiam ci po to, by sprawić ci przykrość. Nie chcę jeść, bo wtedy mam siłę c z u ćpowiedział wreszcie, odwracając się na pięcie, by po tej krótkiej demonstracji odłożyć wreszcie talerz z cichym, prawie umykającym zmysłom stuknięciem.
— Mike, nie chcesz mnie pod swoim dachem. Widzisz, jak się kłócimy? — spojrzał na niego przez ramię, pozwalając sobie na krótki, zachrypnięty śmiech. Taka była prawda; nie potrafili ze sobą rozmawiać zupełnie szczerze, spychali — w prawdziwie męski sposób — wiele rzeczy pod dywan, wysługiwali się półsłówkami. — Jesteś kolejnym człowiekiem, który mówi mi, że powinienem martwić się o siebie, ale wiesz... — wdech, wydech — Nie potrafię. I robię dobrze, bo skoro potrzebowałeś t o zrobić...
Głos utknął mu w gardle. Znów oparł się udami o blat, ręce skrzyżował na klatce piersiowej. Na chwilę, gdyż musiał znów poprawić zsuwające się z nosa okulary.
— Nie potrafię też uciekać. Nie chcę. Mogę... zostać tutaj. Ale pod jednym warunkiem — opuścił nieco głowę, zaś jedna z brwi uniosła się ku górze.
Spełnisz go?
— Będziemy już ze sobą szczerzy. Zero niedomówień czy sekretów — mówił spokojnie, choć wciąż cicho, niepewny, czy przyjaciel przyjmie ofertę. — Na początek powiesz mi, czemu to sobie zrobiłeś. [bylobrzydkobedzieladnie]


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Szopa [odnośnik]03.11.21 1:41
-Wiem. - szepnął do czubków swoich butów. Teraz widzisz mnie na plakacie. T e ż odejdziesz? - fakt, że Ril... że on zareagował na list gończy panicznym strachem był bolesny, ale przynajmniej przygotował Michaela do innych rozmów. Nawet Castor, a tym bardziej przyjaciele, mieli prawo reagować w taki sposób. Lęk był uzasadniony, ryzyko spore.
-I oto jestem. Na plakacie. Ale wciąż jest więcej poszukiwanych niż zlikwidowanych. - mruknął, usilnie próbując pokrzepić Castora. -Just dochodzi do siebie. Będzie dobrze. - uśmiech po raz pierwszy stał się bardziej szczery, odrobinę zbliżony do prawdziwego. Pamięć o młodszej siostrze ogrzewała jeszcze jego serce - choć czasami zdawało mu się, że to serce zamarło kilka dni temu i nic nie zdoła już roztopić lodu. Zdołał jednak wziąć się w garść w Azkabanie, dla niej - a wspomnienie dnia, gdy byli bezpieczni i szczęśliwi, nadal rozgrzewało jego serce gdy przywoływał patronusa. Chociaż tego jeszcze nie zatracił.
Zginąć u jej boku byłoby zaszczytem - ale nawet to nie było mu dane na Connaught Square. Wtedy żałował, a teraz - cieszył się, że był zdolny ją uratować.
Podniósł spojrzenie na Castora - na moment pojaśniało, zbłękitniało. Zaszkliło się.
-Po pierwsze, chciałbym, żebyś przeżył. Po drugie - w takim razie bądź u mojego boku, a nie... tam. - wyszeptał błagalnie, brwi ściągnęły się w niezrozumieniu. Dlaczego Sprout chciał iść na ten cholerny pobór, czym się kierował?
Gdyby miał w sobie jakąkolwiek siłę, spoliczkowałby go chyba za to nonszalanckie wzruszenie ramion, za ten pęd do śmierci.
Ale nie miał siły. Zgasł. Słuchał tylko bezradnie, jak Castor snuje wizje samobójstwa, a serce biło coraz ciężej i bardziej boleśnie. Zatem zawiódł nawet jako mentor.
-Czy to przez ostatnią pełnię? Mi... mi też się to zdarzyło, Cas. - zaprotestował nieśmiało, przemiana z emocji to nie powód, by się zabić - choć też chciałem się wtedy zabić. -Przy Hannah. - dodał ledwo słyszalnie. Castor musiał pamiętać jego uśmiech, gdy obwieszczał, że idzie odwiedzić dawną przyjaciółkę. Nadzieję, którą rozpalała w jego oczach. Nieśmiały rumieniec, gdy opowiadał o jej sklepie, początki zauroczenia.
Ona też się przestraszyła, gdy zobaczyła jego prawdziwe oblicze.
Zamrugał. Nie chciał i nie mógł pozwolić sobie na łzy, nie teraz.
-Nie umrzesz przywiązanym do drzewa. - warknął cicho, mniej agresywnie niż zazwyczaj, ale odrobinę dziko. W oczach zapłonął chorobliwy błysk - Michael na chwilę przygryzł wargę, ale ostatecznie zdecydował się posłuchać Fenrira i przyznać się mu. -Kontroluję przemiany coraz lepiej, ja... przestałem się porządnie przywiązywać, z łatwością zerwę łańcuch jeśli ktoś nas zaatakuje. - naiwnie myślał, że Castor lęka się tylko brygadzistów, a nie słabości własnego, wyniszczonego głodem ciała. Rozumiał zresztą ten strach. Nie wątpił, że taki Ulysses Vale byłby w stanie go zabić, choćby dla zabawy.
Już raz coś w nim zabił.
-Też chciałem zrobić coś... szalonego i samobójczego po Connaught Square, ale jeśli aż tak ci zależy na byciu pożytecznym, zgłoś się do Ministra Longbottoma. - odgryzł się, kryjąc pod maską zgryźliwości szczerą troskę, zwierzęcy strach. -Od jednej przemiany do drugiej...? Castor, aż tak... zły ze mnie mentor? - ramiona opadały coraz niżej, spojrzenie błądziło nerwowo po całej szopie, zatrzymując się od czasu do czasu na Castorze, w oczach lśniła panika. -Ja... wiem, że ciężko to przeżyłem, ale to nie tak, Castor, to... przecież nie tak. Są... są ludzie, którzy z tym żyją. Są ludzie, którzy są w stanie nas... pokochać, takich, mimo wszystko. - głos załamał się niebezpiecznie, Mike odchrząknął nerwowo. -Vincent mi opowiadał. - dodał na swoje usprawiedliwienie. -Spotkał ich w Rumunii, całe klany, wilkołaków z żonami, takich, którzy nad tym panują i... ja próbuję, Cas, i idzie mi coraz lepiej. Pamiętam większość ostatnich pełni. Zaczęło się od przebłysków, a teraz... ostatnio się kontrolowałem. - blady, niepewny uśmiech, tak jakby bał się zapeszyć i powiedzieć o słowo za dużo. -To jest możliwe. Zdobyliśmy z Halbertem tojad, to tylko chwila bólu i... może być prawie normalnie. - tak bardzo pragnął w to wierzyć.
Przecież w grudniu było prawie normalnie. Gorący dotyk na skórze, opuszki palców na bliznach, bliskość bez lęku, nadzieja.
-Też chciałem się zabić, tuż po ugryzieniu. - i później, wiele razy. Ściągnął lekko brwi, zmroził Sprouta spojrzeniem. -Nie pozwolę ci na coś pochopnego. - uciął temat, a przynajmniej tak mu się zdawało.
Castor mówił dalej.
O bólu.
O śmierci.
Twarz Tonksa złagodniała na myśl o śniegu. O zimnie. O tym, że nie musiałby już nic czuć.
Mógł zostać w tamtym schronie, w szkockich górach.
Na zawsze.
Ale był tu jeszcze potrzebny.
-Nie jesz, bo... - potrząsnął z niedowierzaniem głową, marszcząc brwi mocniej. -Pod moim dachem będziesz jadł. Albo powiem o wszystkim twojej matce, ojcu i siostrze. O wszystkim, Castor. - zagroził, wwiercając w niego jasne tęczówki. -I Farley'owi, on jest magipsychiatrą, albo znam Ronję, to... nie możesz tak, nie możesz się głodzić. Ja też nie mam siły, ale... - kręcił głową coraz bardziej rozpaczliwie, zdając sobie sprawę, jakim jest hipokrytą. Krew powoli przesiąkała przez pośpiesznie zawiązany bandaż.
Też nie chciał czuć, a Castor wypominał mu to, rzucał prawdą prosto w oczy.
-Nie kłócimy się, tylko dyskutujemy. I już tego nie zrobię, to był pierwszy i ostatni raz, chciałem sprawdzić... ktoś mi powiedział, że to pomaga. - wychrypiał gorączkowo, mówiąc coraz bardziej pośpiesznie.
Urwał.
Ultimatum.
Niemożliwe do spełnienia.
W jasnych oczach błysnął strach.
-Niektórych tajemnic nie możesz poznać, bo są tajemnicami Zakonu. - przypomniał mu cicho, desperacko uciekając od tematu.
-A za inne byś mnie znienawidził. - dodał jeszcze ciszej. Ramiona zadrżały, tak jakby chciał zaszlochać bezgłośnie, ale trzymał się w ryzach. Jakoś. Pokerowa twarz, zaciśnięta szczęka, pustka w spojrzeniu.
Cicha śmierć.
-Kiedyś... kiedyś możesz to zrobić. Ale jeszcze nie teraz. Potrzebujemy... potrzebujemy siebie na pełniach, Zakon potrzebuje Ciebie, a ty potrzebujesz... - przyjaciela -...bezpiecznego schronienia. Wojna... dojdzie do jakiegoś klarownego punktu, nauczysz się kontrolować przemiany, a po drodze poznasz prawdziwego mnie i wystraszysz się jak wszyscy - jak w czerwcu --ale nie teraz. - proszę, nie teraz.



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Szopa 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Szopa [odnośnik]03.11.21 18:24
Tragiczna nuta kończąca wypowiedziane przez starszego z blondynów słowo zakłuła gdzieś pod sercem; Castor długo nie przyjmował do siebie tej krótkiej słabości, która czasem zdarzała mu się w obecności Michaela, ból spychając na to pęknięte, nie do końca dobrze zrośnięte żebro, czwarte z lewej strony. Teraz jednak był pewien; to nie żebro, to te dziwne ukłucie żalu pomieszanego z czymś, czego jeszcze nie potrafił nazwać, dziwny tygiel uczuć, których pragnął się przecież pozbyć i które grzecznie czekały na podjęcie przez niego decyzji o kolejnym posiłku.
Czemu więc czuł się przy nim zupełnie tak, jakby pierwszy raz od dawna zjadł prawdziwe, pożywne śniadanie i zdołał się wyspać?
— Teraz to coś zupełnie innego — odezwał się wreszcie, klatka piersiowa uniosła się w gwałtownym wdechu, a ciało zadrżało, jakby nie spodziewało się tak nagłej dawki powietrza. Castor wypuścił powietrze z siebie po chwili, wolno, przez usta, przymykając na moment powieki. Potrzebował tej chwili przede wszystkim, by zebrać porozrzucane chaotycznie myśli. — Teraz, w tym wszystkim jest nadzieja. Wypiera strach, tak czuję. Znaczy... dalej się boję, strach jest chyba naturalny i jedyną oznaką, że jeszcze jest coś ze mną w porządku. Ale nie jest już tak źle, jak... Jak wtedy. Zresztą, mówiłem ci to tyle razy, a ty nigdy nie chciałeś mnie słuchać. Wszystko, co robię w tej wojnie, robię całkowicie świadomie. Nie patrz na mnie przez pryzmat człowieka, którym byłem kiedyś.
Prośba zadźwięczała w miękkim głosie Sprouta, który nie miał chyba serca znowu być równie agresywno—stanowczym co jeszcze chwilę wcześniej. Może to uśmiech, pierwszy, przynajmniej połowicznie zbliżony do tego, do czego przyzwyczaił go wcześniej Michael, nadkruszył kamień jego duszy; duszy, która niekoniecznie potrafiła utrzymać się w stalowej złości, która nigdy nie była stała, płynęła bowiem wraz z prądem, ze swym właścicielem, często nie wypełniając żadnego z wielu pryncypiów logiki.
Ruszyłby chyba do niego i poklepał znów po ramieniu, gdyby nie to, że prędko przypomniał sobie niemal paniczną reakcję na wcześniejszy dotyk. Już kiedyś tak było; też w szopie, tylko nie w tej, w listopadzie. Wtedy też Michael nie pozwalał Castorowi na pełną ekspresję, już wtedy nie nadawali na tych samych falach. Blondyn zmarszczył brwi w zamyśleniu, przypominając sobie wszystkie razy, w trakcie których Tonks się od niego dystansował. Robił to, a mimo wszystko mówił, że miał zostać u jego boku... Coś tutaj nie współgrało, dysonans był zbyt mocny.
— Czemu tak trudno jest ci przyjąć to, że podjąłem wybór? Bo już raz wybrałem źle? — pytanie wybrzmiało w gęstą ciszę narastającą pomiędzy nimi. Oczywiście, że pił tutaj do własnej decyzji o wycofaniu się z wojny. Miał nieodparte wrażenie, że Michael pomimo powierzchownego zrozumienia i uważania tej decyzji za słuszną, tak naprawdę traktował ją w kategoriach błędu. Trudno było jednak wyznaczyć jego granice, Castor musiał zadowolić się wyłącznie własnymi, słownymi zaczepkami. Wyciągnąć coś z Mike'a to jak wygrać na loterii. — Wciąż masz do mnie żal o czerwiec. I wciąż się go wypierasz, ale dajesz mi znać na każdym możliwym kroku, że postąpiłem źle, że cię zraniłem. Ile razy mam cię przepraszać? Jak długo jeszcze zmuszać cię do przebywania ze mną w jednym miejscu, skoro widzę dobrze, że tego nie chcesz? — przełknął głośno ślinę, pocierając dłonią o łokieć ukryty pod materiałami płaszcza i jasnego swetra. Koszuli nie nosił od ostatniego spotkania z Silasem, była zbyt cienka.
— Mike, nie jestem głupi. Widzę, że coś się zmieniło.
Zagryzł wnętrze policzka, odwracając wreszcie wzrok. Właściwie odwrócił w bok całą głowę, teraz spoglądał wprost podłogę w jednym z kątów szopy, próbując opanować skrawki wspomnień, które powracały do niego na wspomnienie ostatniej pełni. Słuchał więc, jak Michael mówił, jak zwierzał mu się z czegoś, co było dla niego tak trudnym przeżyciem. Wspomnienie imienia dawnej przyjaciółki Tonksa przywołało jego obraz. Cudnie rozkojarzonego, o roziskrzonym spojrzeniu, nieco nieobecnej manierze.
I nagle wszystko weszło na swoje miejsce.
Castor znał już takiego Michaela. I miał go przy sobie całkiem niedawno, gdy obce wonie i niebieski szalik stanowiły sól w jego oku, niemal naturalistyczną irytację.
— To nie przez pełnię — choć w pełnię się zaczęło. Minęło tak niewiele czasu, że myśli Sprouta wciąż pozostawały w bałaganie, nie potrafił doprowadzić ani ich, ani siebie do porządku. Najlepiej było wszystko zapomnieć, zostawić gdzieś daleko w odmętach własnego umysłu, otrzepać się z mrzonek o normalności — przecież nawet one umarły, pozostawiły go samemu sobie. — Rzecz w tym, że ja... ja też dużo pamiętam. Znaczy... z ostatniej... pamiętam tylko pierwsze. Drugiego nie, ale wcześniej pamiętałem. I w grudniu i w listopadzie... — nie wiedział, czy to dobrze. Sam zresztą nie mógł się zdecydować, które z rozwiązań było lepsze. Na informację o niedbałym węźle drgnął tylko, znów przenosząc na niego spojrzenie. Warknięcie i ta informacja. Zaczynało mu się kręcić w głowie.
— Tak się składa, że się zgłosiłem — wypalił nagle, od razu żałując własnej gadatliwości. Prędko zacisnął usta, znów odwracając wzrok. Nie, nie powie mu. Nie powie o spichlerzu w Wiltshire, o planach zwiadu i włamania się tam ze Steffenem, o konieczności przeprowadzenia odpowiednich badań, o Herbercie, którego pragnął zaangażować i może liście, który planował wystosować do lorda Prewett, który był zdolnym toksykologiem i w razie problemów mógłby służyć stosowną asystą, a lord Macmillan na pewno by się za nim wstawił. Nie, nie, nie. Mike nie mówił mu całej prawdy, nie dowie się zatem niczego ponad to, co Castor już i tak mu wypaplał.
Aż tak zły ze mnie mentor?
Ramiona uniosły się w nagłym oddechu, dolna warga zadrżała alarmująco. Już otwierał usta, gorące wyrazy sprzeciwu gnieździły się na czubku języka, ale co miał mu powiedzieć? Znał przyjaciela i wiedział, że gdy ten na czymś się zafiksuje, ciężko było ściągnąć jego myśli na inny tor.
— Jesteś najlepszym, co mnie spotkało — jednak siła nawyku była zbyt mocna. Mówił przecież szczerze, z głębi serca, choć taka chwila szczerości była szczególnie niewygodna, duma bolała, a on wolał zapaść się w sobie i zniknąć na dobre. Pierwsze mrowiące, ciepłe pocałunki wstydu zalały jego policzki, w odpowiedzi na co jedynie mocniej przygryzł wnętrze jednego z nich. Drżące dłonie schował w kieszenie spodni. — To wszystko piękne, co mówisz. Ale nie jesteśmy w Rumuni i z biegiem naszego przeznaczenia raczej nigdy nie będziemy. Muszę więc, musimy spójrz na mnie — zastanowić się nad tym, co realne. Czas na bujanie w obłokach się skończył — nagła rzeczowość w tonie Castora, w tonie jeszcze do niedawna chłopca, nie mężczyzny, człowieka o sercu na dłoni i fatalnych skłonnościach do idealizacji każdego zagadnienia i napotkanej trudności była czymś, czego chyba oboje potrzebowali. Nie był pewien, jak zareaguje Michael. Najchętniej spędziłby z nim po prostu poranek, na fotelu i kanapie, jak w domu pod Londynem, gdy zajmował się głównie czytaniem ksiąg o eliksirach, a Mike swoimi sprawami, albo w kawalerce w samym Londynie, tej pachnącej na przemian boazerią pokrywającą ścianę i miętowym olejkiem, z którego dodatkiem robił sobie pranie. W tym drugim miejscu tłoczyli się zazwyczaj na jego łóżku, ale nie mieli z tym szczególnego problemu.
Wtedy wszystko było prostsze.
— Dlatego rozmawiałem z Asbjornem, poleciłeś mi go. Dorwałem akonit, czy tojad, jak mówisz... Nie umiem jeszcze robić z niego eliksiru, ale... Ale on potrafi. Piłeś go już kiedyś, tak? Chciałem, żebyś mógł jeszcze. Ja... mi będzie prościej bez. Mimo wszystko — nie chciał się wdawać w szczegóły własnej decyzji, która podyktowana była przecież przede wszystkim typową dla alchemików dbałością o regularność dawek i ich wpływ na mechanizm przyjmującego ich czarodziejów. Michael, który znajdował się kiedyś pod wpływem regularnej terapii tojadowej skorzystałby na powrocie do niej najmocniej.
— Nie chcę się zabić — urwał nagle, marszcząc gniewnie brwi. Na moment te same iskry zapalczywości błysnęły w szarobłękicie, ciało znów zadrżało pod wpływem świeżego oddechu. — Ale wiem, że umrę. Raczej prędzej niż później. I wolałbym mieć po prostu choć minimum kontroli przynajmniej nad tym, skoro nie mogę kontrolować niczego innego. Z kolei to, co mówisz... Mów tym wszystkim, o których wspomniałeś. Panu Farleyowi, Ronji, kimkolwiek ona jest. I ani słowa więcej o mojej rodzinie. Obiecałeś mi coś. W listopadzie. Wciąż trzymam cię za słowo i honor aurora.
Wpół warczał, wpół mówił. Nic dziwnego, skoro szczęki miał zaciśnięte tak mocno, że ich zarys wydawał się teraz niemal przerysowany i tylko łagodne światło przedpołudnia wpadające do szopy sprawiało, że wciąż jeszcze wyglądał ludzko, nie zaś jak jeden z wygłodzonych potworów z obrazów tego czy owego artysty. Silas mówił, że pragnął namalować wreszcie coś pięknego, a jednak za temat obrał sobie akurat Sprouta. O słodka ironio.
— Mike, ktoś ci złamał serce i powiedział, że okaleczenie się jest w porządku. Nazwij rzeczy po imieniu — Ostrożnie uniósł okulary na czoło, po czym zamknął oczy. Kciuk i palec wskazujący prawej dłoni przycisnął do wewnętrznych kącików oczu, próbując zebrać myśli. Coraz bardziej intensywny zapach krwi dobijał się do wilczej świadomości, drażnił niemiłosiernie. — Daj mi to chociaż porządnie opatrzeć. Cały czas krwawisz, oszaleję z tobą.
Gdy otworzył oczy, początkowo widział tylko różnokolorowe smugi w miejscu całego krajobrazu szopy, w tym Tonksa. Podświadomie nie chciał go widzieć, nie w takim stanie. Serce rozpadało mu się na miliony kawałków, gdy inne skrawki rzeczywistości układał sobie w dość oczywisty obraz. Jego przyjaciel go potrzebował. I on potrzebował jego. Razem byli zdecydowanie silniejsi niż osobno, przecież pokazywali to przy każdej możliwej okazji, za każdą kolejną pełnią. Ale to nieporozumienia doprowadziły do cichej, tym razem lodowej złości Castora.
Nie ufasz mi i wciąż próbujesz wodzić za nos.
— Widziałem cię w najgorszych momentach a i tak jesteś tym, do którego zwracam się z każdym problemem, najmniejszą niedogodnością. Widziałem cię w skrawkach, gdy odmawiałeś sobie ludzkich przymiotów, widzę cię też teraz, roztrzaskanego. I wciąż tutaj jestem. Wiosna, lato, jesień, zima. Więc nie wkładaj mi do głowy własnych zamiarów. Nie znienawidzę i nie ucieknę. Tylko — na Merlina — bądź ze mną wreszcie szczery! — nerwy znów mu puściły, znów odbił się od blatu, obszedł szopę dookoła, dwukrotnie, nim zatrzymał się po drugiej jej stronie, w bezpiecznym dla Tonksa dystansie. — Inaczej nie dam rady. Poznałem na własnej skórze jak destrukcyjne jest okłamywanie siebie samego. I nie pozwolę, byś wpadł w to samo bagno. Tak robią przyjaciele, wiesz? Trwają w trudnościach, podnoszą po upadku.


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Szopa [odnośnik]03.11.21 19:27
-Słucham cię przecież. - westchnął, pocierając dłonią czoło, wyraźnie zmęczony. To nie tak. Wierzył mu. Chciał mu wierzyć. To... nie wina Castora. -A to, ile jesteśmy w stanie poświęcić, nie oznacza jakimi ludźmi jesteśmy. Nie widzę w tobie ani lepszego, ani gorszego człowieka niż kiedyś, Castor. Wciąż jesteś moim przyjacielem i zawsze życzyłem ci jak najlepiej. Może spokój byłby lepszy, ale szanuję twoją decyzję, a nazwisko Pomony nie ułatwia... bezpieczeństwa. - wyznał cicho, zupełnie tak jak wtedy. Jeśli czegokolwiek żałował, to tylko tego, że zaciągnął do na wojnę i odciągnął od spokojnego życia.
-Nie wybrałeś źle... - zaprotestował nieśmiało, tamten wybór był przecież rozsądny, zawsze to wiedział... Pozwolił mu wtedy odejść, bez słowa protestu. Nie mógł tylko wpłynąć na to, co czuje.
Podniósł z niedowierzaniem znękany wzrok, słuchając kolejnych zarzutów Castora. Naprawdę... tak tamten to odbierał? Jakby Michael go osądzał, jakby nie chciał jego towarzystwa? Potrząsnął błagalnie głową, to nie tak. Zdawał sobie sprawę z własnego zdystansowania, ale to nie twoja wina, Castor.
-W listopadzie przybyłem w kwadrans po otrzymaniu twojego listu i nadal uważasz, że chowam urazę? - zmarszczył brwi i bezradnie oparł się o ścianę. -Nie chodzi o ciebie, Cas. I to nie twoja wina. - uciął prędko, zmuszając się do podtrzymania kontaktu wzrokowego. Do ustania w pionie. -Po prostu... - nie mogę zbliżyć się znowu, jak Ikar do słońca, bo spłonę. Bo nie wytrzymam, gdy znowu zgaśniesz, Promyczku. -...nie jestem z żelaza. - wyszeptał gorzko, choć w ochrypłym głosie pobrzmiała jakaś stalowa nuta.
Przymknął oczy, nie miał już siły. To za bardzo bolało. Bolałoby mniej, gdyby trzymał się od wszystkich na dystans. Tak, jak rzadziej nawiedzali go martwi szmalcownicy, których nie znał z policji, z którymi nie pił piwa. To proste. Bestie należy trzymać w klatce, na powrót zamknie się w klatce, tak jak przed poznaniem Castora, tak będzie lepiej, lepiej, lepiej.
Nie podnosił wzroku, słuchając kolejnych słów jednym uchem, choć bardzo się starał. Skupiał się nad tym, by odpędzić ich spod powiek, ich głosy ze wspomnień, mój ojciec nie pozwoliłby mi na związek z mugolakiem, nieruchome oczy Ulyssesa, gdy już nawet nie starał się uśmiechać, zegarek z herbem Blacków, to nie moja wojna, Mike.
-To dobrze. - wymamrotał, gdy Castor wyznał, że pamięta pełnie, że zgłosił się do Ministra, to dobrze. Bandaż przesiąkał krwią, przegub piekł, adrenalina opadała.
Podniósł wzrok dopiero na niespodziewane jesteś najlepszym, co mnie spotkało. Gardło ścisnęło się, nie znalazł z początku słów odpowiedzi, aż wyrwało mu się smutno, cichutko.
-Niszczę wszystkich, których spotykam. - uśmiechnął się przeprazająco, oczy zalśniły, zamrugał szybko i nerwowo skrzyżował ramiona. -Przepraszam, Castor.
Czas na bujanie w obłokach skończył się, gdy zobaczył przed oczyma herb tamtego rodu, gdy wreszcie zrozumiał, co i z kim robił, kim się stał. Było zimno, ale gorący rumieniec wstydu znów przemknął przez policzki, spojrzenie w popłochu pomknęło w dół.
-Piłem, gdy pracowałem w Ministerstwie. Dziękuję. Też... powinieneś spróbować. Jest się potem sennym, mniej boli... - zawahał się, czy naprawdę chciał być wtedy... senny?
Chciałby pobiec prosto przed siebie, skosztować krwi, siać zniszczenie, tak jak potrafił.
-Mam w dupie honor aurora, gdy chodzi o twoje życie. - podniósł wzrok, w którym igrały już złote iskry, stracił swój honor dawno temu, na plaży w Kent, albo jeszcze dawniej. Spojrzał na Castora z naciskiem. -Jeśli nie słuchasz mnie - jeśli nie chcesz żyć na moją prośbę -to może posłuchasz chociaż ich. Jeśli planujesz kontrolę nad własną śmiercią, jakkolwiek nazywasz samobójcze myśli i misje, jeśli chcesz iść do Ministerstwa jak owca na rzeź, wszelkie obietnice przestają obowiązywać, Castor, nie będę na to patrzył, nie będę obojętny, jesteśmy wilkami, a nie owcami. - postąpił krok do przodu i uniósł dłoń, jakby tym razem to on chciał chwycić Sprouta za koszulę, ale ostatecznie zacisnął ją w pięść i ciężko opuścił rękę.
Oddychał równie ciężko. Zamrugał, zorientowawzy się, że chyba krzyczał. Gardło go piekło.
A potem...
...Dobrze, że Castor zamknął oczy.
Nie mógłby znieść jego spojrzenia, ledwo zniósł jego słowa. Ciałem wstrząsnął dreszcz, jakby stali na mrozie, jakby wcale nie chciał tego słuchać, jakby chciał uciec jak najdalej od niego, od wspomnień, od goryczy porażki i od bólu, bo to tak strasznie bolało...
...Myślał, że serce zamarzło mu tydzień temu, że to przejdzie, ale wcale nie przechodziło.
-Nie, że jest w porządku, ale że może... pomóc. - westchnął cicho, zamykając oczy. Piekły. Nie potrafił tego wytłumaczyć, w ustach tamtego wszystko brzmiało jakoś logiczniej. Krukoni.
Nadal widział go pod powiekami, pięknego i smutnego.
Po policzku spłynęła powoli samotna łza.
Otworzył oczy, ciałem szarpnął dreszcz paniki. Nie mógł o nim tyle myśleć, bolało.
-Tak było. - przyznał ciężko, smakując na języku gorycz porażki. -Przynajmniej... likantropia nie była... problemem, wiesz? - szepnął, zadziwiająco miękko. Rysy twarzy złagodniały na moment, jakby Mike uciekł gdzieś bardzo daleko, do jakiegoś dobrego miejsca, w którym lśniły gwiazdy, a chłodne palce odchylały łagodnie materiał koszuli, by z czułością dotknąć blizn.
Castor jeszcze go takim nie widział - nawet, gdy chodził do sklepu Hannah.
Zamrugał i wziął krótki, urywany wdech.
Już nigdy ich nie dotknie, nawet sam. Bał się, że jeśli to zrobi, to nie wytrzyma i rozpadnie się wreszcie w pył, utrzymywana z takim wysiłkiem w pionie konstrukcja tego nie wytrzyma.
Nie miał już siły.
-To już nieważne. - spróbował przykryć wzruszenie szorstkością, zacisnął usta i prędko podał Castorowi rękę. Sprout mówił, a Michael z trudem skupił na nim spojrzenie i słuchał.
-Przepraszam. Przyjacielu. - potwierdził krótko, chyba na znak, że się z nim zgadza. Gardło miał ściśnięte, na więcej... po prostu nie miał siły.





Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Szopa 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Szopa [odnośnik]03.11.21 20:30
— Słyszysz, nie słuchasz — głos wreszcie załamał się i jemu. Było mu po prostu przykro, że w swej misji obrony tych, których Michael postrzegał za niewinnych, zapomniał o tym, że jego przyjaciel miał swój rozum i był już od kilku dobrych lat za siebie odpowiedzialny. Castor nigdy nie chciał stanowić ciężaru — decyzyjnego, finansowego, osobistego — a jednak zawsze, w pewnym momencie ich relacji właśnie tym się stawiał. Duma bolała zdecydowanie za mocno, że nie potrafił poradzić sobie z problemami samemu. I nawet teraz, gdy nic innego nie pragnął równie mocno co w r e s z c i e wziąć swój własny los w ręce, obrać ster... Michael mu nie pozwalał.
— Wybrałem najgorzej. Gdybym przy tobie został, może... — słowa kotłowały się w jego głowie, w żołądku, w sercu, w przełyku, głośne i drażniące wypełniały każdą wolną przestrzeń, każdą pozornie niezagospodarowaną przestrzeń w komórkach. — Może dałbym radę ci pomóc. Prędzej i lepiej.
Oczywiście, że czuł się źle. Zawiódł przecież jako przyjaciel i to nie pierwszy raz. Przesunął spojrzeniem po przyjacielu. Całą swą siłę wkładał w pozostanie w bezpiecznym dla niego dystansie. Gdyby kierował się wyłącznie własnymi zachciankami, klęczałby przecież przy nim, zimne dłonie kładł na pewnie równie zimnych policzkach, może Michael zauważyłby nawet ten ślad po poparzeniu, teraz już blady i przygojony, ale którego nabawił się ledwie dwa dni wcześniej. Może zbyliby go milczeniem, może odwróciłby uwagę od dręczących przyjaciela myśli kolejną durną historią o tym, jak to Castor Sprout zrobił sobie nieumyślną krzywdę. Wypadki chodziły po nim nadzwyczaj często, nawet jak na warunki świata czarodziejów.
I wolałby, by chodziły częściej, by buciska losu wciskały go coraz mocniej w ziemię, kruszyły kości, kręgosłup pewności losu, gdyby tylko miał pewność, że dzięki temu Mike będzie mógł uśmiechnąć się wreszcie, szeroko, szczerze i pewnie. Jak kiedyś.
— Wiem, że nie jesteś... — wyszeptał, ledwie znajdując wystarczające pokłady odwagi, by zmusić wargi do ruchu. Gula ugrzęzła w bolącym gardle, a on powoli zaczynał panikować. Nie był chyba tak dobrym przyjacielem, jakim chciałby być. Nie wiedział, jak pomóc Michaelowi inaczej niż swą cichą obecnością, dotykiem, który uspokajał go przecież bez problemu tyle razy wcześniej. — Dlatego pozwól mi przyjąć na siebie trochę ciężaru.
Wreszcie ruszył. Odbił się od ściany, przestąpił dwa kroki do przodu i tak jak stał, usadowił się na nieco przybrudzonej podłodze, za nic mając sobie wyjściowe spodnie (przygotował się do śniadaniowej wizyty), ani tym bardziej ich czystość. Dystans nie był wygodny dla niego, lecz teraz — raz jeszcze — nie to było najważniejsze. Komfort Michaela musiał pozostać na pierwszym miejscu.
— Muszę jednak tam pójść przynajmniej jeden raz. W Londynie... czeka na mnie ktoś. Nie mogę jej w nieskończoność ściągać do Doliny, to nie jest jej świat — Jest dla mnie jak Hannah dla ciebie, albo może i bardziej, właściwie to nigdy nie wnikałem w wasze relacje. Ale nie mogę jej tak zostawić, samej w mieście, które cuchnie krwią, wymiocinami, szczynami i olejem z frytownicy. Nie zasługuje na to, nie Finnie.
Pociągnął krótko nosem. Kościsty łokieć wbił się wreszcie w kolano, prostopadle, umożliwiając mu złożenie podbródka na wierzchu dłoni.
— Nie gadaj głupot, Mike... — cień kwaśnego uśmiechu przebiegł mu przez usta, a dłoń odruchowo wyrwała się do przodu, jakby próbował mimo wszystko sięgnąć jasnych kosmyków, rozrzucić je na wszystkie strony własnymi rękami, w geście bliźniaczym do tego, jak zawsze włosy układał mu sam Tonks. Gorzkie przywołanie do porządku pozwoliło zdusić pokusę w zarodku. Pewnie wtedy nie byłby w stanie powstrzymać się od przytulenia go.
Nie chciał sprawiać mu bólu.
Widział i czuł strach.
Równie mocno, co tę krew.
— Nie mamy dużo akonitu, będziesz pił ty. Póki co. Jak będzie lepiej, podzielimy się po równo, zgoda? — marna była to pociecha, ale Castor próbował złapać się naprawdę wszystkiego, by chociaż na moment skierować jego myśli w innym kierunku. Przecież nie było tak, że Mike go niszczył. Jeżeli cokolwiek w nim zmienił, to przecież na lepsze. Pokazał, jak dużą wagę ma odpowiedzialność za swoje czyny, co to znaczy być odważnym człowiekiem, oddanym przyjacielem, zupełnie niemal wyzbytym własnych, egoistycznych pobudek, zdolnym rzucić wszystko dla człowieka, który zranił go przecież kilka miesięcy wcześniej tylko po to, by piętnaście minut po liście zjawić się przed jego domem.
Oczy zeszkliły mu się na samą myśl.
— Niedobrze mi — szepnął po przeciągającym się milczeniu. Sama myśl, że ktokolwiek poza Michaelem (i chyba Silasem, Silas się domyślał...) miałby dowiedzieć się o jego klątwie, o skazie, którą nosić będzie przez resztę życia, wzbudzała w nim nagłe szarpnięcia mdłości. Oderwał podbródek od skóry dłoni, oplótł się rękoma szczelnie, jakby próbował przytulić samego siebie, po czym nachylił się do przodu, z zaciśniętymi powiekami.
Nie teraz.
— Reszta nie ma wyboru, Mike... — dodał, tym razem starając się po pierwsze wyprzeć z pamięci wszystkie te twarze. Według Walczącego Maga wyłącznie określony przedział wiekowy otrzymał wezwania do stawiennictwa na komisji. Wszystkie dzieciaki, których drogi przecinały się w Hogwarcie, j e g o dzieciaki były właśnie tymi owieczkami. Czemu jemu jedynemu miało się powieść, czemu to on dostąpił łaski ucieczki sprzed oblicza dziejowej sprawiedliwości, przecież nie zasługiwał na łaskę. Był już wystarczająco szczęśliwy w przeszłym życiu — czystokrwisty czarodziej z dobrego, kochającego domu, zdolny alchemik i zielarz, twórca talizmanów z marzeniem o stworzeniu własnej apteki. A co miały inne dzieciaki? Marzenia o nocy spędzonej pod dachem, bo nawet nie w cieple, wspomnienia ramion kogoś bliskiego, kto dawno odszedł, niewysychające łzy na policzkach, juchę w ustach, pulsujące z bólu rozbite nosy, ukłucia igieł w palce. — Oni nie mają nikogo innego, nie chcę ich zostawiać z tym samych...
Znów syczący oddech. Tym razem odchylił się z całej siły do tyłu, próbując zatrzymać w sobie wszystko. Przełknąć podchodzącą do gardła treść żołądkową, łzy, które znów próbowały wydostać się z oczu. Czuł się zupełnie bezradny. Nie mógł pocieszyć przyjaciela, nie mógł uratować tych, którzy nie mieli wyboru.
To nigdy nie pomaga. Wraca falami i domaga się więcej. Nie pytaj — nie pytaj o tę jedną dziewczynę, którą widziałem w Mungu, w której zielonych oczach widziałem dokładnie tę samą desperację, co u ciebie. Nie pytaj o nogi i stóżki krwi, nie pytaj o pionowe blizny, nie widziałem wiele, byłem tam przypadkiem, ale obraz wraca do mnie czasem, tak samo jak ten starszy pan, którego krzyki odbijały się od ścian korytarza, gdy wraz z opiekunami naszego rocznika zastanawialiśmy się nad odpowiednim podaniem mu eliksiru uspokającego, bo zawsze zwracał. To z nerwów, z nerwów to wszystko, mugole podobno upuszczają krwi dla uspokojenia, ale to nie działa, nie działa.
Dopiero niemal miękkie głoski dźwięczące w sposób właściwy tylko dla Michaela znów przywołały go do nieco zatęchłej szopy. Nie było sterylnych korytarzy szpitala, różnokolorowych eliksirów. Nie było nawet ran, nie w zasięgu wzroku, bo znów miał oczy zamknięte, świat wirował przez chwilę, ale bardzo nie chciał dokładać mu więcej problemów ponad niezjedzenie kanapek.
Przez moment zrobiło się lżej.
Otworzył oczy, spróbował wstać. Udało się.
Ukucnął wreszcie przy nim. Tak, jak powinien od samego początku.
— Nie była? — spytał zaciekawiony, choć i odrobina rozczulenia pojawiła się w końcowych wibracjach jego głosu. Nie spoglądał mu w twarz, zajęty przede wszystkim koniecznością rozplątania bandażu. Chwilę mocował się z zawiązaniem, zauważając z przykrością, że nie było to zabezpieczenie nawet udające profesjonalne. Palce zaczynały kleić mu się od krwi przyjaciela, lecz wreszcie... — Curatio Vulnera Maxima — krew z rany zwolniła, lecz nie przestała lecieć całkowicie. Znów był rozkojarzony, podstawowy błąd przy rzucaniu jakichkolwiek zaklęć, zwłaszcza z zakresu magii leczniczej. Poczuł prędko, że zaczynają go piec uszy. Ze wstydu. Znowu zawodził. — Curatio Vulnera Maxima — powtórzył, z ulgą przyjmując, że tym razem krwawienie ustało całkowicie, a rana zagoiła się.
— Już dobrze... — dodał po chwili, na dalekim wydechu, ledwie wokalizując słowa. Nie wiedział już, kogo próbował pocieszyć. Siebie czy jego. — Ferula. No. Już po wszystkim...


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999

Strona 1 z 6 1, 2, 3, 4, 5, 6  Next

Szopa
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach