Szopa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Przylegająca do domu szopa jest nieco zaniedbana, ale Michael obiecuje sobie, że k i e d y ś ją posprząta. Znajdują się tu narzędzia, a większość pomieszczenia okupuje narąbany na zimę opał.
Dom objęty Zaklęciem Fideliusa.
Szopa
Przylegająca do domu szopa jest nieco zaniedbana, ale Michael obiecuje sobie, że k i e d y ś ją posprząta. Znajdują się tu narzędzia, a większość pomieszczenia okupuje narąbany na zimę opał.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 30.05.23 4:09, w całości zmieniany 2 razy
16.05
Wrócił z patrolu spóźniony, trochę przed północą - siostry wiedziały, że nie będzie go całą noc, ale Castorowi chyba powiedział nawet, że będzie wcześniej. Pewnie zastanie go w kuchni trochę naburmuszonego.
Ale na parterze nie było nikogo. Tknęło go coś w rodzaju złego przeczucia (nie paranoicznego, nie lubił tego słowa, coś, co inni uznawali za paranoję ratowało aurorom życie, a zignorowanie własnej intuicji prawie kosztowało już Michaela życie), więc bezpardonowo sprawdził sypialnię Sprouta - najwyżej go obudzi. Dziś nie środa i najwyraźniej nie zamknął drzwi na klucz.
Pusto. Obracał chwilę różdżkę w palcach, uznając, że poczeka jeszcze chwilę i wyśle po niego patronusa, na wszelki wypadek. To on nie wracał na noce do domu, był aurorem, ale i tak starał się mówić z grzeczności Sproutowi i siostrom ile go nie będzie. Gdy to Castora nie było, instynktownie bał się, że stało się coś złego - i w marcu się stało, młody wpadł na cholernego dementora. I czekał całe kilka godzin, by mu o tym napisać, miał szczęście, że obowiązki pchnęły wtedy Michaela na kilka dni do Northumberland i że nie miał czasu się martwić dopóki nie spotkali się w szopie w dobrych humorach.
Chwila trwała tyle, ile przejście z sypialni Castora do własnej. Zapalił światło, nerwowo chodząc po pokoju, a potem wziął głęboki wdech i przymknął oczy. Potrafił dać komuś znać, by się odezwał - nie miał powodu, by tego nie używać. Musi tylko ostrożnie dobrać słowa, by nie narazić Sprouta na nic w towarzystwie, ale z drugiej strony wiedział, że Castor jest rozważniejszy od cygańskich nastolatków.
-Expecto Patronum. - szepnął, przez chwilę myśląc o życiu przed wszystkim, o meczach Zjednoczonych i pełnych londyńskich pubach, ale ostatecznie zatrzymując się na najpewniejszym wspomnieniu. Wesele Macmillana, udowadniające, że pomimo wojny można znaleźć szczęście. Roześmiana Justine, słońce we włosach Kerrie.
Świetlisty wilk pomknął za okno, a Mike wyjrzał za nim i...
...w szopie zrobiło się jasno, za plecami Castora rozbłysło światło. Utkany z magii wilk przeniknął do pomieszczenia i zatrzymał się tuż obok Sprouta, promeniując ciepłą energią pozytywnych wspomnień. Nie wyglądał jak oni podczas pełni, choć poruszał się trochę jak Michael i miał białą sierść - był piękny, był dobry, byłby idealny gdyby nie przemówił lekko zirytowanym głosem swojego właściciela.
-Wracaj już. - zabrzmiał głos Michaela, dwa lakonicznie dobrane słowa - takie, które Sprout mógłby wytłumaczyć jako przypadkowe i wcale nieskierowane do niego, gdyby przypadkiem znalazł się w niewłaściwym towarzystwie. Niektórzy Anglicy kojarzyli z listów gończych twarz Tonksa, ale nie tembr jego głosu - a Mike wierzył w inteligencję przyjaciela i zdolność do jakiegoś wytłumaczenia postronnym osobom świetlistego patronusa, pseudonaukową hipotezę zmyśloną na poczekaniu.
Kilkadziesiąt sekund - tyle, ile zajmowało zbiegnięcie po schodach i dobiegnięcie do szopy - do środka wpadł prawdziwy Michael, początkowo z miną zastygłą w grymasie rozbawionej irytacji. Ale mina zrzedła jeszcze zanim otworzył drzwi szopy, gdy tylko do jego nozdrzy dobiegł metaliczny zapach krwi i jeszcze straszniejszy swąd spalonej skóry. Otworzył je gwałtownie, a na widok zakrwawionego Castora i tych wszystkich... obrażeń, jego mina wyrażała jedynie strach.
Znał jakieś podstawy, ale nie wiedział, co robić - nie potrafił tego oszacować natychmiastowo.
-Zabieram cię do leśnej lecznicy. Fortuno. - różdżkę nadal miał w dłoni, wycelował ją w Castora, tylko mi tu nie mdłej, musi kupić im trochę czasu, tyle ile zajmie Accio miotła i zawrotny lot do Doliny. Castor nie lubił latać, ale o to Michael nie dbał, nie teraz, gdy być może... może stać się najgorsze, bo rany wyglądały na poważne, a Tonks stał jeszcze zbyt daleko i myślał zbyt szybko, by zrozumieć stopień zagrożenia.
Wrócił z patrolu spóźniony, trochę przed północą - siostry wiedziały, że nie będzie go całą noc, ale Castorowi chyba powiedział nawet, że będzie wcześniej. Pewnie zastanie go w kuchni trochę naburmuszonego.
Ale na parterze nie było nikogo. Tknęło go coś w rodzaju złego przeczucia (nie paranoicznego, nie lubił tego słowa, coś, co inni uznawali za paranoję ratowało aurorom życie, a zignorowanie własnej intuicji prawie kosztowało już Michaela życie), więc bezpardonowo sprawdził sypialnię Sprouta - najwyżej go obudzi. Dziś nie środa i najwyraźniej nie zamknął drzwi na klucz.
Pusto. Obracał chwilę różdżkę w palcach, uznając, że poczeka jeszcze chwilę i wyśle po niego patronusa, na wszelki wypadek. To on nie wracał na noce do domu, był aurorem, ale i tak starał się mówić z grzeczności Sproutowi i siostrom ile go nie będzie. Gdy to Castora nie było, instynktownie bał się, że stało się coś złego - i w marcu się stało, młody wpadł na cholernego dementora. I czekał całe kilka godzin, by mu o tym napisać, miał szczęście, że obowiązki pchnęły wtedy Michaela na kilka dni do Northumberland i że nie miał czasu się martwić dopóki nie spotkali się w szopie w dobrych humorach.
Chwila trwała tyle, ile przejście z sypialni Castora do własnej. Zapalił światło, nerwowo chodząc po pokoju, a potem wziął głęboki wdech i przymknął oczy. Potrafił dać komuś znać, by się odezwał - nie miał powodu, by tego nie używać. Musi tylko ostrożnie dobrać słowa, by nie narazić Sprouta na nic w towarzystwie, ale z drugiej strony wiedział, że Castor jest rozważniejszy od cygańskich nastolatków.
-Expecto Patronum. - szepnął, przez chwilę myśląc o życiu przed wszystkim, o meczach Zjednoczonych i pełnych londyńskich pubach, ale ostatecznie zatrzymując się na najpewniejszym wspomnieniu. Wesele Macmillana, udowadniające, że pomimo wojny można znaleźć szczęście. Roześmiana Justine, słońce we włosach Kerrie.
Świetlisty wilk pomknął za okno, a Mike wyjrzał za nim i...
...w szopie zrobiło się jasno, za plecami Castora rozbłysło światło. Utkany z magii wilk przeniknął do pomieszczenia i zatrzymał się tuż obok Sprouta, promeniując ciepłą energią pozytywnych wspomnień. Nie wyglądał jak oni podczas pełni, choć poruszał się trochę jak Michael i miał białą sierść - był piękny, był dobry, byłby idealny gdyby nie przemówił lekko zirytowanym głosem swojego właściciela.
-Wracaj już. - zabrzmiał głos Michaela, dwa lakonicznie dobrane słowa - takie, które Sprout mógłby wytłumaczyć jako przypadkowe i wcale nieskierowane do niego, gdyby przypadkiem znalazł się w niewłaściwym towarzystwie. Niektórzy Anglicy kojarzyli z listów gończych twarz Tonksa, ale nie tembr jego głosu - a Mike wierzył w inteligencję przyjaciela i zdolność do jakiegoś wytłumaczenia postronnym osobom świetlistego patronusa, pseudonaukową hipotezę zmyśloną na poczekaniu.
Kilkadziesiąt sekund - tyle, ile zajmowało zbiegnięcie po schodach i dobiegnięcie do szopy - do środka wpadł prawdziwy Michael, początkowo z miną zastygłą w grymasie rozbawionej irytacji. Ale mina zrzedła jeszcze zanim otworzył drzwi szopy, gdy tylko do jego nozdrzy dobiegł metaliczny zapach krwi i jeszcze straszniejszy swąd spalonej skóry. Otworzył je gwałtownie, a na widok zakrwawionego Castora i tych wszystkich... obrażeń, jego mina wyrażała jedynie strach.
Znał jakieś podstawy, ale nie wiedział, co robić - nie potrafił tego oszacować natychmiastowo.
-Zabieram cię do leśnej lecznicy. Fortuno. - różdżkę nadal miał w dłoni, wycelował ją w Castora, tylko mi tu nie mdłej, musi kupić im trochę czasu, tyle ile zajmie Accio miotła i zawrotny lot do Doliny. Castor nie lubił latać, ale o to Michael nie dbał, nie teraz, gdy być może... może stać się najgorsze, bo rany wyglądały na poważne, a Tonks stał jeszcze zbyt daleko i myślał zbyt szybko, by zrozumieć stopień zagrożenia.
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 42
'k100' : 42
Gdy za plecami nagle zrobiło się jasno, był bliski podskoczenia w miejscu z przestrachu. Udało mu się jednak wyjrzeć przez ramię, a gdy tylko jego oczy przyzwyczaiły się do światła, do znajomego, d o b r e g o wilka, odetchnął tylko z ulgą. Nawet coś w zrzędliwości tonu Michaela sprawiało, że nie czuł się już zagrożony, że gdzieś podświadomie myślał, że jest w domu. I... choć powinien może delikatnie obrazić się na niego za dyktowanie mu kiedy ma wracać do domu, a o której porze może z niego wychodzić, zrobiło mu się jakoś cieplej na myśl o tym, że był na świecie ktoś, to się o niego aż tak martwił.
— Już jestem — odpowiedział więc patronusowi, odruchowo jakoś, nie będąc pewien, czy wiadomość dotrze do Michaela. Ale to samo powiedziałby mu, gdyby sam znalazł się w szopie, na spokojnie, a nie wbiegł do środka zupełnie tak, jakby właśnie stała w ogniu. Zdążył się obrócić, nim drzwi otworzyły się na dobre, nim wziął głęboki, syczący wdech przez zęby, bo zimne powietrze znów podrażniło rany. Dlatego też w mgnieniu oka z twarzy raczej zmęczonej, mimika Castora nabrała wyrazu zdenerwowanego, złego niemal, brwi ściągnęły się do środka i nos zmarszczył nagle.
— Jeju, Mike, nie umieram — westchnął głęboko, ale nie z tą samą werwą, z którą stawiał mu się w innych, bardziej normalnych sytuacjach. Nie zamierzał lecieć do Leśnej Lecznicy i właśnie zamierzał wytłumaczyć Tonksowi czemu. — Nie po to wracałem do domu, żeby teraz znowu lecieć do Doliny — dodał po chwili, ale nie zaprotestował przed rzuconym przez niego zaklęciem. Znał jego działanie i tak naprawdę... Był chyba dziwnie wdzięczny za to, że zostało ono rzucone. Niemniej jednak dalej pozostawał problem tego, że Michael wydawał się być tym wszystkim bardziej zestresowany niż on sam. Gdyby miał trochę więcej czystego umysłu, pewnie zdołałby jakoś z nim empatyzować, ale teraz... Nie miał na to czasu. — Paxo — wypowiedział inkantację zaklęcia, które od razu poleciało w stronę Michaela. Był wyraźnie przestraszony, a taki... Taki zupełnie mu się nie przyda. — Jeżeli chcesz, możesz tutaj zostać i mi pomóc, a jeżeli nie chcesz pomagać, to chociaż nie przeszkadzaj — dodał po chwili, zupełnie poważnie, próbując utrzymać rozedrgane spojrzenie w jasnych (dalej takie były, pomimo otaczającej ich ciemności) oczach przyjaciela. — Proszę. Pozwól mi tu zostać — szepnął jeszcze, zupełnie łagodnie, mając nadzieję, że jakoś przemówi do rozsądku przyjaciela.
Odstąpił krok w tył, opierając się tyłem o blat. Powoli wyciągnął lewą rękę do przodu. Każdy ruch kosztował go wiele, syczał przez zaciśnięte zęby i widać było, że potrzebuje naprawdę sporo siły, by opanować wszystkie reakcje, które próbowały się teraz wydostać z jego ciała.
Drżącą dłonią przyłożył różdżkę do wypalonej tkanki lewego boku.
— Cauma Sanavi Maxima — szepnął i westchnął, niemal od razu czując, że odchodzi z niego przynajmniej część bólu. Nie spodziewał się aż takiej reakcji własnego ciała na coś podobnego, kolana ugięły się nieco, a nogi zdawały się, że były stworzone z waty. Nic więc dziwnego, że widząc światło w tunelu, odrobinę nadziei na polepszenie własnej sytuacji, sięgnął po zaklęcie jeszcze raz — Cauma Sanavi Maxima — i dopiero po tym zaklęciu, nakierowanym tym razem na środkową część klatki piersiowej, zwiesił na moment głowę, pozwalając lokom opaść i na moment zasłonić jego twarz przed wszystkim, co mogło się dziać w tej chwili. Przez długi czas trwał w ciszy, przerywanej swym własnym, ciężkim oddechem, aż wreszcie zmusił usta do uśmiechu, spojrzał w kierunku, drzwi, czyli też w kierunku Michaela, po czym odezwał się raz jeszcze.
— Widzisz? Daję sobie radę świetnie...
| EM: 29/50
PŻ: 130/172 (-15 -5 za fortuno 1/3) (30 12 - poparzenia tułowia; 15 - psychiczne; 15 - tłuczone)
(pierwszy i drugi rzut miał modyfikator -10 za fortuno, w związku z wyleczeniem rany i podbicia pż Castora do 119/172, trzeci rzut ma modyfikator -5)
— Już jestem — odpowiedział więc patronusowi, odruchowo jakoś, nie będąc pewien, czy wiadomość dotrze do Michaela. Ale to samo powiedziałby mu, gdyby sam znalazł się w szopie, na spokojnie, a nie wbiegł do środka zupełnie tak, jakby właśnie stała w ogniu. Zdążył się obrócić, nim drzwi otworzyły się na dobre, nim wziął głęboki, syczący wdech przez zęby, bo zimne powietrze znów podrażniło rany. Dlatego też w mgnieniu oka z twarzy raczej zmęczonej, mimika Castora nabrała wyrazu zdenerwowanego, złego niemal, brwi ściągnęły się do środka i nos zmarszczył nagle.
— Jeju, Mike, nie umieram — westchnął głęboko, ale nie z tą samą werwą, z którą stawiał mu się w innych, bardziej normalnych sytuacjach. Nie zamierzał lecieć do Leśnej Lecznicy i właśnie zamierzał wytłumaczyć Tonksowi czemu. — Nie po to wracałem do domu, żeby teraz znowu lecieć do Doliny — dodał po chwili, ale nie zaprotestował przed rzuconym przez niego zaklęciem. Znał jego działanie i tak naprawdę... Był chyba dziwnie wdzięczny za to, że zostało ono rzucone. Niemniej jednak dalej pozostawał problem tego, że Michael wydawał się być tym wszystkim bardziej zestresowany niż on sam. Gdyby miał trochę więcej czystego umysłu, pewnie zdołałby jakoś z nim empatyzować, ale teraz... Nie miał na to czasu. — Paxo — wypowiedział inkantację zaklęcia, które od razu poleciało w stronę Michaela. Był wyraźnie przestraszony, a taki... Taki zupełnie mu się nie przyda. — Jeżeli chcesz, możesz tutaj zostać i mi pomóc, a jeżeli nie chcesz pomagać, to chociaż nie przeszkadzaj — dodał po chwili, zupełnie poważnie, próbując utrzymać rozedrgane spojrzenie w jasnych (dalej takie były, pomimo otaczającej ich ciemności) oczach przyjaciela. — Proszę. Pozwól mi tu zostać — szepnął jeszcze, zupełnie łagodnie, mając nadzieję, że jakoś przemówi do rozsądku przyjaciela.
Odstąpił krok w tył, opierając się tyłem o blat. Powoli wyciągnął lewą rękę do przodu. Każdy ruch kosztował go wiele, syczał przez zaciśnięte zęby i widać było, że potrzebuje naprawdę sporo siły, by opanować wszystkie reakcje, które próbowały się teraz wydostać z jego ciała.
Drżącą dłonią przyłożył różdżkę do wypalonej tkanki lewego boku.
— Cauma Sanavi Maxima — szepnął i westchnął, niemal od razu czując, że odchodzi z niego przynajmniej część bólu. Nie spodziewał się aż takiej reakcji własnego ciała na coś podobnego, kolana ugięły się nieco, a nogi zdawały się, że były stworzone z waty. Nic więc dziwnego, że widząc światło w tunelu, odrobinę nadziei na polepszenie własnej sytuacji, sięgnął po zaklęcie jeszcze raz — Cauma Sanavi Maxima — i dopiero po tym zaklęciu, nakierowanym tym razem na środkową część klatki piersiowej, zwiesił na moment głowę, pozwalając lokom opaść i na moment zasłonić jego twarz przed wszystkim, co mogło się dziać w tej chwili. Przez długi czas trwał w ciszy, przerywanej swym własnym, ciężkim oddechem, aż wreszcie zmusił usta do uśmiechu, spojrzał w kierunku, drzwi, czyli też w kierunku Michaela, po czym odezwał się raz jeszcze.
— Widzisz? Daję sobie radę świetnie...
| EM: 29/50
PŻ: 130/172 (
(pierwszy i drugi rzut miał modyfikator -10 za fortuno, w związku z wyleczeniem rany i podbicia pż Castora do 119/172, trzeci rzut ma modyfikator -5)
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Stres, nieznana sytuacja, nagły błysk zaklęcia. Michael zmarszczył lekko brwi, ale nie zdążył wyrwać z ust słowa protestu - rzucasz Paxo na m n i e, w takim stanie?
-Protego. - zareagował instynktownie, unosząc różdżkę. O moment za późno, tarcza wchłonęła zaklęcie - lepiej, jakby je odbiła. Po sekundzie zrozumiał znaną ze słyszenia, podstawową inkantację - a tej bardziej potrzebował Castor, nie on.
-Oszalałeś? Chcesz mnie uspokajać, w swoim stanie? I próbujesz rzucać zaklęcia w zaskoczonego aurora? - parsknął ze złością i z typowym dla siebie moralistycznym tonem. -Mój pierwszy odruch to obrona. - burknął w ramach usprawiedliwienia, choć obydwoje doskonale wiedzieli, że wcale nie musiał wyciągać różdżki, a po prostu chciał.
Nie potrzebował uspokojenia, musiał się uspokajać sam (tak powiedziałby Faolan, bez sztuczek i liczenia na innych, tego oczekiwałby Minister Longbottom), a poza tym był spokojny.
Prawie.
-Kto ci to zrobił? - warknął gardłowo, nozdrza zadrżały lekko, a lewa dłoń zacisnęła się w pięść gdy drzemiący w duszy wilk poderwał nagle łeb na myśl o niewypowiedzianej obietnicy.
Przy niektórych wrogach trzeba obiektywizmu, ale dla niektórych niewarto mieć jakiejkolwiek litości. Podszedł o krok bliżej, by przyjrzeć się oparzeniom. Nie potrafił rozpoznać ran i blizn, ale czuł swąd spalenizny i widział odciśnięty na skórze kształt.
-Poparzenia od łańcucha? Czarna magia? - syknął, a jego oczy wydały się jeszcze jaśniejsze. Złote.
-Potem opowiesz mi kto i gdzie. - powiedział spokojniej, tak powoli, że niemal upiornie. W międzyczasie czujnie obserwował każdy ruch Castora, zaciskając mocniej palce na różdżce - nie potrafił uzdrawiać, ale może przywołać kolejnego patronusa, zawołać Justine, pomoc.
-Cholera jasna, jak już chcesz tu zostać to nie zgrywaj bohatera. Masz kwadrans, potem zabieram cię do Doliny albo do sypialni Justine. - syknął, gdy jego uwadze nie umknęło, że Castor stara się powstrzymywać ból - i ile czasu kosztują go podobne gesty. -Merlinie, nie wszystko musi być twoim teatrem, zajmij się wreszcie sobą a nie mną! I powinieneś iść prosto do domu, co ci wpadło do głowy, tracić samemu przytomność w szopie?! - ponaglił go ze złością, świadomość, że Castor zgrywał twardziela przy nim i dla niego i marnował cenne sekundy nieprzyjemnie bolała. Miał ochotę nim potrząsnąć, ale na szczęście padły inkantacje kolejnych zaklęć. Z mimowolną fascynacją przyjrzał się zabliźniającym się ranom, a potem wpadł na praktyczniejszy pomysł.
-Magicus Extremos. - mruknął Michael przytomniej, tak mógł pomóc.
otrzymujesz +19 do rzutu z Magicusa
-Protego. - zareagował instynktownie, unosząc różdżkę. O moment za późno, tarcza wchłonęła zaklęcie - lepiej, jakby je odbiła. Po sekundzie zrozumiał znaną ze słyszenia, podstawową inkantację - a tej bardziej potrzebował Castor, nie on.
-Oszalałeś? Chcesz mnie uspokajać, w swoim stanie? I próbujesz rzucać zaklęcia w zaskoczonego aurora? - parsknął ze złością i z typowym dla siebie moralistycznym tonem. -Mój pierwszy odruch to obrona. - burknął w ramach usprawiedliwienia, choć obydwoje doskonale wiedzieli, że wcale nie musiał wyciągać różdżki, a po prostu chciał.
Nie potrzebował uspokojenia, musiał się uspokajać sam (tak powiedziałby Faolan, bez sztuczek i liczenia na innych, tego oczekiwałby Minister Longbottom), a poza tym był spokojny.
Prawie.
-Kto ci to zrobił? - warknął gardłowo, nozdrza zadrżały lekko, a lewa dłoń zacisnęła się w pięść gdy drzemiący w duszy wilk poderwał nagle łeb na myśl o niewypowiedzianej obietnicy.
Przy niektórych wrogach trzeba obiektywizmu, ale dla niektórych niewarto mieć jakiejkolwiek litości. Podszedł o krok bliżej, by przyjrzeć się oparzeniom. Nie potrafił rozpoznać ran i blizn, ale czuł swąd spalenizny i widział odciśnięty na skórze kształt.
-Poparzenia od łańcucha? Czarna magia? - syknął, a jego oczy wydały się jeszcze jaśniejsze. Złote.
-Potem opowiesz mi kto i gdzie. - powiedział spokojniej, tak powoli, że niemal upiornie. W międzyczasie czujnie obserwował każdy ruch Castora, zaciskając mocniej palce na różdżce - nie potrafił uzdrawiać, ale może przywołać kolejnego patronusa, zawołać Justine, pomoc.
-Cholera jasna, jak już chcesz tu zostać to nie zgrywaj bohatera. Masz kwadrans, potem zabieram cię do Doliny albo do sypialni Justine. - syknął, gdy jego uwadze nie umknęło, że Castor stara się powstrzymywać ból - i ile czasu kosztują go podobne gesty. -Merlinie, nie wszystko musi być twoim teatrem, zajmij się wreszcie sobą a nie mną! I powinieneś iść prosto do domu, co ci wpadło do głowy, tracić samemu przytomność w szopie?! - ponaglił go ze złością, świadomość, że Castor zgrywał twardziela przy nim i dla niego i marnował cenne sekundy nieprzyjemnie bolała. Miał ochotę nim potrząsnąć, ale na szczęście padły inkantacje kolejnych zaklęć. Z mimowolną fascynacją przyjrzał się zabliźniającym się ranom, a potem wpadł na praktyczniejszy pomysł.
-Magicus Extremos. - mruknął Michael przytomniej, tak mógł pomóc.
otrzymujesz +19 do rzutu z Magicusa
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nie spodziewał się, że Michael wyciągnie różdżkę, że rzuci protego. Nie względem czaru, który przecież nie miał zrobić mu krzywdy, bo przecież Castor nigdy nie rzuciłby na swojego przyjaciela, chyba jedynego, prawdziwego, tego najlepszego zaklęcia, które miałoby wywołać w nim ból. Przyglądał się jednak tej scenie, a wraz z pojawieniem się tarczy, która wchłonęła jedynie zaklęcie, zmarszczony do tej pory nos wyprostował się, brwi również powróciły do wcześniejszej pozycji, a Castor ledwo zmusił się do oczyszczenia gardła, kolejnego kaszlnięcia.
— Nie zrobiłbym ci krzywdy — powiedział najpierw, wyjątkowo wręcz smutnym tonem. Nie miał siły się z nim kłócić, nigdy nie lubił tego robić, ale teraz sytuacja była podwójnie wyjątkowa i wciąż drżał, wciąż w nozdrza — ich obu — wbijał się zapach okrucieństwa, a rzucone tymczasowo na ziemię ubrania wciąż nosiły na sobie plamy krwi. — Ale tu jest krew i... i ten zapach... — oboje dobrze wiedzieli, jak działały na nich te dwa elementy. Castor próbował ignorować głosy, które pojawiały się w jego głowie, ale nie mógł być odpowiedzialny za ich dwójkę. Uspokojenie Michaela zawczasu dałoby im trochę dodatkowych chwil na... Na cokolwiek by się stało. Teraz jednak nie było już o czym mówić, Michael zbliżył się i oglądał jego rany, a w tym samym czasie Castor uparcie spoglądał w bok, zaciskając mocno zęby. Nie lubił być widziany w żadnym stanie, który był dowodem na jego słabość, a jeszcze bardziej nie lubił, gdy były tego świadkiem osoby, na których mu zależało. Chciał, by Mike wreszcie przestał się o niego bać, czuł, że sobie poradzi, ale teraz znów wrócą do punktu wyjścia, on będzie się o niego martwił i może zamknie na zawsze w sklepie lub szopie przerobioną na pracownię i znowu będzie mówił, że Castor nie jest żołnierzem, tylko twórcą talizmanów, ale dziś nie szedł się przecież bić, tylko zebrać cholerne ingrediencje!
— Adolebitque — z trudem przywołał z pamięci inkantację zaklęcia odpowiedzialnego za jego stan. — I jeszcze... takie od wiszenia do góry nogami. Nie było najlepiej — wydusił z siebie, wyraźnie niezadowolony tym, że musiał przyznać się, jak bardzo dał się zaskoczyć. Jak bardzo nie stanął na wysokości zadania, wreszcie też — jak bardzo nie dał rady się obronić.
Skinął głową na to, że później przyjdzie czas na opowieść o reszcie. Zastanawiał się tylko, czy Michael zauważy te pięć różdżek leżących na blacie wcześniej, czy może dopiero po całej opowieści. Miał przecież mu do powiedzenia wiele, zdecydowanie więcej ponad to kto i gdzie. Drżąca różdżka przesunęła się dalej. Na największy płat oparzonej skóry, Castor musiał przymknąć powieki i skupić się na zaklęciu.
— Cauma Sanavi Maxima — i jak na stan, w którym się znajdował, poszło mu naprawdę bardzo dobrze. Drewno rozgrzało się pod ręką w sposób zbliżony, ale słabszy od tego, jak zrobiło to gdy w lesie rzucał homenum revelio. Wreszcie jednak rany po łańcuchu zaczynały się goić, ból, przynajmniej ten najmocniejszy, najbardziej wdający się we znaki, powoli zaczynał odchodzić, choć nie znikał zupełnie. Chyba dlatego zareagował tak ostro, jak zrobił to sekundy później, w odpowiedzi na zirytowaną złość przyjaciela.
— Przepraszam, że mnie boli i nie mogę tego robić szybciej! — krzyknął wreszcie, a krzyk jego wybrzmiał zdecydowanie ochryple. Zupełnie tak, jakby zdążył już sobie dzisiaj zetrzeć gardło, jakby spędził na krzyku naprawdę dużo czasu. Drżał już na całym ciele, wysunięta wcześniej dłoń odnalazła się na blacie, palce wbiły się w drewno aż do pobielenia knykci, a po policzkach pociekły łzy. Stres, który kazał mu trzymać się w pionie, próbować ratować sytuację jak najbardziej się da, stres, który pchał go przez całą drogę, wreszcie odpuścił, a on czuł się przede wszystkim wyczerpany i głodny.
Jeżeli miał sobie pomóc, musiał być spokojny.
A jeżeli Michael nie chciał jego pomocy w osiągnięciu podobnego stanu, nie będzie nalegał. Potrzebował jednak czegoś mocniejszego od zwykłego paxo, czegoś, czego magipsychiatrzy nie rzucają pochopnie, ale...
— Paxo Maxima — musiał wymamrotać inkantację, pełne wargi drżały niemal płaczliwe, emocje kotłowały się w nim przecież od dłuższego czasu, w ciągu kilku godzin przeżył zdecydowanie za dużo, by móc to przetrawić swą inteligencją emocjonalną. W dodatku napięte w stresie mięśnie bolały jeszcze bardziej, nie ułatwiając mu zupełnie niczego. Nic więc dziwnego, że magia nie przyszła na jego wezwanie, Castor musiał wziąć oddech, skupić się raz jeszcze, przystawić dla pewności drewno agarowej różdżki do swojego mostka, wyżej nad gojące się świeżo rany po oparzeniach. — Paxo Maxima — tym razem było spokojniej, tym razem znów poczuł przyjemne mrowienie ulgi, odrzucił nawet głowę do tyłu, wreszcie mógł logicznie myśleć.
Starał się skupić na unormowaniu oddechu. Na rozluźnieniu zaciśniętych palców, szczęk, wszystkiego, co robił, by powstrzymać się od bolesnych skowytów. I wśród ciszy, która tymczasowo zapadła w szopie, wśród schnących powoli na policzkach Castora łez, rozbrzmiał jeszcze jeden dźwięk. Dźwięk, o którego istnieniu w pewnym momencie Sprout zapomniał.
Burczenie w brzuchu.
— Mógłbyś... mógłbyś mi coś przynieść? — spytał wreszcie, słabym głosem. Śniadanie, które zjadł przed wyjściem do pracy, zwrócił pod stopy herszta bandy, ale o tym może nie powinien wspominać... — Jestem... głodny...
| EM: 26/50
PŻ: 166/172 (-15 -5 za fortuno 2/3 +14 za magicus extremos 1/3) (30 - poparzenia tułowia; 15 - psychiczne; 15 - tłuczone)
— Nie zrobiłbym ci krzywdy — powiedział najpierw, wyjątkowo wręcz smutnym tonem. Nie miał siły się z nim kłócić, nigdy nie lubił tego robić, ale teraz sytuacja była podwójnie wyjątkowa i wciąż drżał, wciąż w nozdrza — ich obu — wbijał się zapach okrucieństwa, a rzucone tymczasowo na ziemię ubrania wciąż nosiły na sobie plamy krwi. — Ale tu jest krew i... i ten zapach... — oboje dobrze wiedzieli, jak działały na nich te dwa elementy. Castor próbował ignorować głosy, które pojawiały się w jego głowie, ale nie mógł być odpowiedzialny za ich dwójkę. Uspokojenie Michaela zawczasu dałoby im trochę dodatkowych chwil na... Na cokolwiek by się stało. Teraz jednak nie było już o czym mówić, Michael zbliżył się i oglądał jego rany, a w tym samym czasie Castor uparcie spoglądał w bok, zaciskając mocno zęby. Nie lubił być widziany w żadnym stanie, który był dowodem na jego słabość, a jeszcze bardziej nie lubił, gdy były tego świadkiem osoby, na których mu zależało. Chciał, by Mike wreszcie przestał się o niego bać, czuł, że sobie poradzi, ale teraz znów wrócą do punktu wyjścia, on będzie się o niego martwił i może zamknie na zawsze w sklepie lub szopie przerobioną na pracownię i znowu będzie mówił, że Castor nie jest żołnierzem, tylko twórcą talizmanów, ale dziś nie szedł się przecież bić, tylko zebrać cholerne ingrediencje!
— Adolebitque — z trudem przywołał z pamięci inkantację zaklęcia odpowiedzialnego za jego stan. — I jeszcze... takie od wiszenia do góry nogami. Nie było najlepiej — wydusił z siebie, wyraźnie niezadowolony tym, że musiał przyznać się, jak bardzo dał się zaskoczyć. Jak bardzo nie stanął na wysokości zadania, wreszcie też — jak bardzo nie dał rady się obronić.
Skinął głową na to, że później przyjdzie czas na opowieść o reszcie. Zastanawiał się tylko, czy Michael zauważy te pięć różdżek leżących na blacie wcześniej, czy może dopiero po całej opowieści. Miał przecież mu do powiedzenia wiele, zdecydowanie więcej ponad to kto i gdzie. Drżąca różdżka przesunęła się dalej. Na największy płat oparzonej skóry, Castor musiał przymknąć powieki i skupić się na zaklęciu.
— Cauma Sanavi Maxima — i jak na stan, w którym się znajdował, poszło mu naprawdę bardzo dobrze. Drewno rozgrzało się pod ręką w sposób zbliżony, ale słabszy od tego, jak zrobiło to gdy w lesie rzucał homenum revelio. Wreszcie jednak rany po łańcuchu zaczynały się goić, ból, przynajmniej ten najmocniejszy, najbardziej wdający się we znaki, powoli zaczynał odchodzić, choć nie znikał zupełnie. Chyba dlatego zareagował tak ostro, jak zrobił to sekundy później, w odpowiedzi na zirytowaną złość przyjaciela.
— Przepraszam, że mnie boli i nie mogę tego robić szybciej! — krzyknął wreszcie, a krzyk jego wybrzmiał zdecydowanie ochryple. Zupełnie tak, jakby zdążył już sobie dzisiaj zetrzeć gardło, jakby spędził na krzyku naprawdę dużo czasu. Drżał już na całym ciele, wysunięta wcześniej dłoń odnalazła się na blacie, palce wbiły się w drewno aż do pobielenia knykci, a po policzkach pociekły łzy. Stres, który kazał mu trzymać się w pionie, próbować ratować sytuację jak najbardziej się da, stres, który pchał go przez całą drogę, wreszcie odpuścił, a on czuł się przede wszystkim wyczerpany i głodny.
Jeżeli miał sobie pomóc, musiał być spokojny.
A jeżeli Michael nie chciał jego pomocy w osiągnięciu podobnego stanu, nie będzie nalegał. Potrzebował jednak czegoś mocniejszego od zwykłego paxo, czegoś, czego magipsychiatrzy nie rzucają pochopnie, ale...
— Paxo Maxima — musiał wymamrotać inkantację, pełne wargi drżały niemal płaczliwe, emocje kotłowały się w nim przecież od dłuższego czasu, w ciągu kilku godzin przeżył zdecydowanie za dużo, by móc to przetrawić swą inteligencją emocjonalną. W dodatku napięte w stresie mięśnie bolały jeszcze bardziej, nie ułatwiając mu zupełnie niczego. Nic więc dziwnego, że magia nie przyszła na jego wezwanie, Castor musiał wziąć oddech, skupić się raz jeszcze, przystawić dla pewności drewno agarowej różdżki do swojego mostka, wyżej nad gojące się świeżo rany po oparzeniach. — Paxo Maxima — tym razem było spokojniej, tym razem znów poczuł przyjemne mrowienie ulgi, odrzucił nawet głowę do tyłu, wreszcie mógł logicznie myśleć.
Starał się skupić na unormowaniu oddechu. Na rozluźnieniu zaciśniętych palców, szczęk, wszystkiego, co robił, by powstrzymać się od bolesnych skowytów. I wśród ciszy, która tymczasowo zapadła w szopie, wśród schnących powoli na policzkach Castora łez, rozbrzmiał jeszcze jeden dźwięk. Dźwięk, o którego istnieniu w pewnym momencie Sprout zapomniał.
Burczenie w brzuchu.
— Mógłbyś... mógłbyś mi coś przynieść? — spytał wreszcie, słabym głosem. Śniadanie, które zjadł przed wyjściem do pracy, zwrócił pod stopy herszta bandy, ale o tym może nie powinien wspominać... — Jestem... głodny...
| EM: 26/50
PŻ: 166/172 (
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
-Wiem, że nie. - przerwał łagodniej, ale ze zniecierpliwieniem i poczuciem winy, bo użył przecież argumentu o obronnych odruchach tylko jako argumentu. Chęć wzniesienia przed sobą tarczy była instynktem, ale możliwym do opanowania, a Tonks wiedział przecież, kogo zastanie w szopie - i że Fidelius nie wpuści do domu nikogo innego. Wiedział, że nie będzie skrzywdzony, ale nie chciał po prostu być uspokojony, nie chciał, by Castor marnował na niego energię będąc w tym strasznym stanie, protego było jedynym i najdobitniejszym wyrazem protestu, który zdążył wyrazić zanim dosięgłoby go zaklęcie.
Myślał zresztą, że chodzi tylko o nieprzeszkadzanie i pewnie powinien zostawić temat, bo Castor wyjaśnił, a tego powodu Mike się nie spodziewał. Nie dzisiaj. Nie od niego. Logicznie rzecz biorąc, powinien się spodziewać właśnie od niego, Castor jako jedyny rozumiał, ale...
-Cas, ty myślisz, że... - otworzył oczy szeroko, kiepsko maskując i przykrość i zaskoczenie. Pokręcił lekko głową, próbując się uspokoić, jego uspokoić.
Nie mógł go winić, samemu bał się go w styczniu. Nic dziwnego, że Castor też się bał. Jak wszyscy. -...może i jestem wściekły na kogoś, kto ci to zrobił, ale... panuję nad sobą. Tutaj. - przecież o to chodziło, przecież nad tym pracował, nigdy więcej, już raz przemienił się pod domem i kolejny raz był tego bliski, nigdy więcej, po to była psychoterapia i eliksiry i wyrzeczenia i zaciskanie zębów by nie tracić przytomności podczas pełni i wszystko. -Dopuszczę do siebie gniew dopiero jak ich spotkam. - mruknął ciszej, nie przejmując się tym, jak złowieszczo to brzmi. "Ich", bo jego uwadze nie umknęło pięć różdżek, ale na razie nie pytał. -Spokojnie, skup się na sobie. - dodał by go pokrzepić, zmuszając nawet usta do bladego uśmiechu, to Castor jest teraz ważny, nie żadne przykrości i uczucia, wdech-wydech.
-Wiszenie do góry nogami to uroki, nie czarna magia - o ile nie towarzyszył temu dodatkowy ból. - nie potrafił powstrzymać wtrącenia, ale szybko ugryzł się w język. -Dobrze, że zapamiętałeś. Wyleczysz się i opowiesz mi wszystko po kolei. - dodał łagodniej, wyraźnie pod wrażeniem, że Castor powtórzył inkantację i miłosiernie nie pytając, jeszcze nie. Jasne, że nie było najlepiej - ale był tutaj. To się liczyło.
Ba, był nawet w stanie krzyczeć. I robił to już długo, nie umknęło jego uwadze, wdech-wydech, bo dłonie znów zacisnęły się w pięści, a usta układały w "kto..."
-Myślałem, że gdy boli to robi się szybciej... - mruknął tonem, który miał zakomunikować "przepraszam". -Nie przeszkadzam, pracuj, jak mogę pomóc? - poprosił, nie płacz, tylko nie płacz, ale to Maximowe Paxo (czy coś) chyba zadziałało.
I miał apetyt, Merlinowi dzięki. Nie chciał go tu zostawiać, ale musiał, -Zaraz wrócę - obiecał i wypadł z szopy biegiem.
Wrócił z talerzem, na którym pośpiesznie ułożył dwa solone śledzie, kilka szprotek, dwoma jabłka i paczkę fasolek Bertiego Botta.
-Nie znalazłem chleba. - wyjaśnił przepraszająco, chwilowo nie przejmując się tym, że banany i śledź nijak mają się do siebie. I to i to było przecież dobre.-Fasolkę? - spróbował uśmiechnąć się blado, fasolki to lepsze czasy, aż sam chyba jednej potrzebował.
-Co teraz? - pytająco wbił wzrok w nowe, czerwone blizny, już trochę zagojone. To Castor znał się tu lepiej na uzdrawianiu. -Mogę rzucić coś... podstawowego. - zaoferował bardzo nieśmiało, ze stresu wkładając do ust fasolkę.
rzucam na fasolkę
Myślał zresztą, że chodzi tylko o nieprzeszkadzanie i pewnie powinien zostawić temat, bo Castor wyjaśnił, a tego powodu Mike się nie spodziewał. Nie dzisiaj. Nie od niego. Logicznie rzecz biorąc, powinien się spodziewać właśnie od niego, Castor jako jedyny rozumiał, ale...
-Cas, ty myślisz, że... - otworzył oczy szeroko, kiepsko maskując i przykrość i zaskoczenie. Pokręcił lekko głową, próbując się uspokoić, jego uspokoić.
Nie mógł go winić, samemu bał się go w styczniu. Nic dziwnego, że Castor też się bał. Jak wszyscy. -...może i jestem wściekły na kogoś, kto ci to zrobił, ale... panuję nad sobą. Tutaj. - przecież o to chodziło, przecież nad tym pracował, nigdy więcej, już raz przemienił się pod domem i kolejny raz był tego bliski, nigdy więcej, po to była psychoterapia i eliksiry i wyrzeczenia i zaciskanie zębów by nie tracić przytomności podczas pełni i wszystko. -Dopuszczę do siebie gniew dopiero jak ich spotkam. - mruknął ciszej, nie przejmując się tym, jak złowieszczo to brzmi. "Ich", bo jego uwadze nie umknęło pięć różdżek, ale na razie nie pytał. -Spokojnie, skup się na sobie. - dodał by go pokrzepić, zmuszając nawet usta do bladego uśmiechu, to Castor jest teraz ważny, nie żadne przykrości i uczucia, wdech-wydech.
-Wiszenie do góry nogami to uroki, nie czarna magia - o ile nie towarzyszył temu dodatkowy ból. - nie potrafił powstrzymać wtrącenia, ale szybko ugryzł się w język. -Dobrze, że zapamiętałeś. Wyleczysz się i opowiesz mi wszystko po kolei. - dodał łagodniej, wyraźnie pod wrażeniem, że Castor powtórzył inkantację i miłosiernie nie pytając, jeszcze nie. Jasne, że nie było najlepiej - ale był tutaj. To się liczyło.
Ba, był nawet w stanie krzyczeć. I robił to już długo, nie umknęło jego uwadze, wdech-wydech, bo dłonie znów zacisnęły się w pięści, a usta układały w "kto..."
-Myślałem, że gdy boli to robi się szybciej... - mruknął tonem, który miał zakomunikować "przepraszam". -Nie przeszkadzam, pracuj, jak mogę pomóc? - poprosił, nie płacz, tylko nie płacz, ale to Maximowe Paxo (czy coś) chyba zadziałało.
I miał apetyt, Merlinowi dzięki. Nie chciał go tu zostawiać, ale musiał, -Zaraz wrócę - obiecał i wypadł z szopy biegiem.
Wrócił z talerzem, na którym pośpiesznie ułożył dwa solone śledzie, kilka szprotek, dwoma jabłka i paczkę fasolek Bertiego Botta.
-Nie znalazłem chleba. - wyjaśnił przepraszająco, chwilowo nie przejmując się tym, że banany i śledź nijak mają się do siebie. I to i to było przecież dobre.-Fasolkę? - spróbował uśmiechnąć się blado, fasolki to lepsze czasy, aż sam chyba jednej potrzebował.
-Co teraz? - pytająco wbił wzrok w nowe, czerwone blizny, już trochę zagojone. To Castor znał się tu lepiej na uzdrawianiu. -Mogę rzucić coś... podstawowego. - zaoferował bardzo nieśmiało, ze stresu wkładając do ust fasolkę.
rzucam na fasolkę
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 25.06.22 17:51, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k6' : 2
--------------------------------
#2 'k100' : 13
#1 'k6' : 2
--------------------------------
#2 'k100' : 13
— Myślę, że gorzej działa na mnie krew obca niż własna — wydusił z trudem, ze wstydem, którego smak Michael znał bardzo dobrze. Roztapiał się on przecież również na jego języku, zaczął przed dwoma laty i pojawiał się często, gdy wspominali o likantropii. Michael radził sobie z nią zdecydowanie lepiej — może to fakt bycia zarejestrowanym, może to, że sporo ludzi wiedziało o jego przypadłości, fakt, że nie musiał zawsze trzymać jej pod przykryciem, paranoicznie obawiając się wykrycia. A może to, że Tonks był starszym, doświadczonym czarodziejem, aurorem, który potrafił nad sobą panować i nawet tę podłą sytuację przekuć w swój atut, dopisać sobie jeszcze jeden sukces. To... imponowało Castorowi, który dalej czuł się, jakby błądził, jak dziecię we mgle, nigdy nie będąc pewny, co przyniesie następna pełnia. Radził sobie co prawda coraz lepiej — miał nadzieję, że i Michael mógł to zauważyć (ale to przecież tylko mała chęć bycia pochwalonym, nic wielkiego) — ale daleko było mu wciąż do poziomu, z jakim radził sobie przyjaciel.
I momentalnie zrobiło mu się wybitnie głupio.
— Na ciebie nie...? — dopytał więc, z wyraźnym brzęczeniem szczerego zaskoczenia w głosie. Był zmęczony, nie myślał tak, jak powinien, upraszczał świat w sposób dla niego niespotykany. A Michael, przyzwyczajony do raczej teoretyczno—praktycznego podejścia Sprouta mógł w swym własnym szoku nie wziąć pod uwagę, że jego przyjaciel, brat nawet, choć nie dzielili więzów krwi, używał dzisiaj prostych komend, prostych połączeń myślowych, które skutkowały sytuacją, w której się znaleźli. Ale już dość o tym.
— Chyba nie będziesz miał jak — odpowiedział cicho, choć wybitnie słaby, prawie niezauważalny uśmiech przemknął przez jego wargi, a on sam zatrzymał spojrzenie, póki co nie na sobie, na jasnej skórze pokrytej czerwienią świeżych blizn i wreszcie srebrnym blaskiem dochodzącym z blizn starych. Spoglądał prosto w oczy Michaela, by po chwili przesunąć wymownie wzrok na pięć różdżek ułożonych na stole, część z nich również była we krwi i Michael chyba nie mógł być pewien, czy to dalej krew Castora, czy może obcych.
— Episkey Maxima — wypowiedział inkantację przedostatniego zaklęcia, celując w bok, rękę i bok, która przyjęła na siebie cały ciężar uderzenia w ziemię o przerwaniu levicorpusa. Różdżka raz jeszcze rozgrzała się pod jego palcami, mocno, zdecydowanie, a ulga, jaką poczuł, była niemalże natychmiastowa. Ze świstem wypuścił z ust powietrze, bo wszystko wskazywało na to, że wyjdzie z tego i że jeszcze trochę na tym łez padole pożyje. Ostatni raz skierował swą różdżkę na siebie, znajomy ruch nadgarstkiem, świst — Ferula — a zaraz po tym jasnoczerwone ślady po łańcuchu zniknęły pod magicznym bandażem, pozwalając wreszcie odetchnąć z ulgą i odrobinę mniejszą dozą bólu. — To... to będzie już wszystko. Więcej zrobić się nie da, ale... — Michael mógł sam dokończyć sobie w głowie to zdanie. Castor dalej nie czuł się najlepiej, drżał na całym ciele, a co ciekawe, magiczny bandaż oplótł także jego lewy kciuk — obrażenie, na które Sprout nie zdawał się zwracać wcześniej szczególnej uwagi. Zamiast tego odsunął się na moment od blatu. Potrzebował oparcia, wsparcia, by nie przechylić się w którąś ze stron. Wreszcie po omacku odnalazł fragment ściany nieobstawionej narzędziami, do której przylgnął plecami, wreszcie akceptując jej przyjemne zimno. Później starał się powoli zjechać w dół, do siadu i szło mu to nawet całkiem nieźle, ale na koniec plasknął dość nieefektownie, mrucząc coś niezrozumiałego pod nosem.
— Zaraz zrzygam się drugi raz — i choć była to zapowiedź czegoś poważnego, w głosie blondyna dźwięczała jakaś przekora, nawet żart. Zaśmiał się — cicho i krótko, bo na więcej nie miał siły, ale przynajmniej widać było, że wraca mu jakikolwiek humor. Połączenie jabłek ze szprotkami nie brzmiało najapetyczniej, ale najpierw sięgnął po jedno z jabłek, uznając, że będzie to lepszy pokarm na zupełnie pusty żołądek. W milczeniu wgryzł się w nie, było chrupiące i soczyste, i wystarczające, by przypomniał sobie, że sam je przecież przyniósł do domu, po wielkim targowaniu się z jedną z przekupek w Bridgewater. — Dziękuję — dodał po chwili, klepiąc miejsce obok siebie, jakby dawał Michaelowi znać, żeby usiadł tuż obok. Nie skomentował nawet tego, że nie mógł znaleźć chleba. Wytłumaczył sobie, wreszcie, na spokojnie, że pewnie wpadł do kuchni jak poparzony i zebrał pierwsze lepsze rzeczy, by nie zostawiać go tutaj samego. W pewnym sensie było to zupełnie przeurocze i na moment przywołało na jego twarz szerszy uśmiech.
— Teraz już nic — powiedział wprost, biorąc kolejny gryz jabłka. Wszystkie jego ruchy były powolne, jakby oszczędzał energię i tak właśnie było. — Nic ze mną, znaczy się. Ale te zaklęcia, które rzucałeś... — to fortuno to znam i coś z extremosem... — Bardzo pomogły. Jeszcze... Chyba nie rzucałem tak mocnych zaklęć uzdrawiających... — dodał, wpatrując się z niedowierzaniem w swoją różdżkę. Może wreszcie zaczęli się jakoś ze sobą dogadywać? Dalej zdarzały jej się drobne przestoje i humorki, ale chyba wreszcie łapali wspólny język.
W wolnej chwili chwycił jedną z fasolek w palce, ale powstrzymał się przed jej zjedzeniem jeszcze chwilę.
Przez ten czas oparł potylicę o ścianę szopy, z przymkniętymi oczami próbując złapać prawidłowy rytm oddechu i bicia serca. Świat na całe szczęście nie wirował, choć miał wrażenie, że zrobić do może w każdej chwili. Ale... był na pewno spokojniejszy. Dalej nie wyglądał najlepiej, ale przynajmniej nie panikował.
— Powinienem tam wrócić, Mike. W Warwickshire grasuje nie tylko banda, która zrobiła mi to wszystko, ale są tam też cienie — powiedział wreszcie, przechylając głowę w bok tak, żeby spojrzeć na przyjaciela. Głos Castora nie brzmiał jednak w sposób, który Michael znał, którym oznajmiał wszystkie swoje stalowe zamiary, które zazwyczaj były jeszcze głupsze od poprzedniego. Teraz nie było w tym tonie zapalczywości, tej gorącej obietnicy, więcej było z obowiązku i zagubienia względem tego, co powinien teraz zrobić. Co się od niego wymagało. I mało, bardzo mało siły. — Próbowałem zapamiętać najwięcej, ile mogłem... Jeżeli któreś z nich uciekło, to na pewno idą na wioskę... — dodał po chwili, nie precyzując, czy chodziło mu o cienie, czy może o bandę. Niewykluczone, że o jedno i drugie. — Powiadomić Lorda Ministra? Oni tam szukają mugoli, mówili coś o jakimś zamku i niedobitkach i o bro... ni... palnej? — im dłużej mówił, tym bardziej marszczył czoło, a jego mina wskazywała na to, że tym mniej z tego wszystkiego rozumiał. Wspomnienie broni palnej przyszło mu chyba najtrudniej, resztę potrafił sobie jakoś wytłumaczyć, ale mugolska technika na długo pozostanie dla niego tajemnicą. — Wiesz, co to ta broń palna? — spytał wreszcie, z nadzieją dźwięczącą w głosie. Michael znał się na tym wszystkim zdecydowanie lepiej, może uda im się wspólnie poskładać elementy układanki.
Ale z tego, co zdołał z siebie wyrzucić Castor, nie zapowiadało się na krótką opowieść.
| EM: 24/50
PŻ: 195/172 172/172 (+19 za magicus extremos 2/3, fortuno 3/3) (30 - poparzenia tułowia; 15 - psychiczne; 15 - tłuczone)
i rzucam na fasolkę
I momentalnie zrobiło mu się wybitnie głupio.
— Na ciebie nie...? — dopytał więc, z wyraźnym brzęczeniem szczerego zaskoczenia w głosie. Był zmęczony, nie myślał tak, jak powinien, upraszczał świat w sposób dla niego niespotykany. A Michael, przyzwyczajony do raczej teoretyczno—praktycznego podejścia Sprouta mógł w swym własnym szoku nie wziąć pod uwagę, że jego przyjaciel, brat nawet, choć nie dzielili więzów krwi, używał dzisiaj prostych komend, prostych połączeń myślowych, które skutkowały sytuacją, w której się znaleźli. Ale już dość o tym.
— Chyba nie będziesz miał jak — odpowiedział cicho, choć wybitnie słaby, prawie niezauważalny uśmiech przemknął przez jego wargi, a on sam zatrzymał spojrzenie, póki co nie na sobie, na jasnej skórze pokrytej czerwienią świeżych blizn i wreszcie srebrnym blaskiem dochodzącym z blizn starych. Spoglądał prosto w oczy Michaela, by po chwili przesunąć wymownie wzrok na pięć różdżek ułożonych na stole, część z nich również była we krwi i Michael chyba nie mógł być pewien, czy to dalej krew Castora, czy może obcych.
— Episkey Maxima — wypowiedział inkantację przedostatniego zaklęcia, celując w bok, rękę i bok, która przyjęła na siebie cały ciężar uderzenia w ziemię o przerwaniu levicorpusa. Różdżka raz jeszcze rozgrzała się pod jego palcami, mocno, zdecydowanie, a ulga, jaką poczuł, była niemalże natychmiastowa. Ze świstem wypuścił z ust powietrze, bo wszystko wskazywało na to, że wyjdzie z tego i że jeszcze trochę na tym łez padole pożyje. Ostatni raz skierował swą różdżkę na siebie, znajomy ruch nadgarstkiem, świst — Ferula — a zaraz po tym jasnoczerwone ślady po łańcuchu zniknęły pod magicznym bandażem, pozwalając wreszcie odetchnąć z ulgą i odrobinę mniejszą dozą bólu. — To... to będzie już wszystko. Więcej zrobić się nie da, ale... — Michael mógł sam dokończyć sobie w głowie to zdanie. Castor dalej nie czuł się najlepiej, drżał na całym ciele, a co ciekawe, magiczny bandaż oplótł także jego lewy kciuk — obrażenie, na które Sprout nie zdawał się zwracać wcześniej szczególnej uwagi. Zamiast tego odsunął się na moment od blatu. Potrzebował oparcia, wsparcia, by nie przechylić się w którąś ze stron. Wreszcie po omacku odnalazł fragment ściany nieobstawionej narzędziami, do której przylgnął plecami, wreszcie akceptując jej przyjemne zimno. Później starał się powoli zjechać w dół, do siadu i szło mu to nawet całkiem nieźle, ale na koniec plasknął dość nieefektownie, mrucząc coś niezrozumiałego pod nosem.
— Zaraz zrzygam się drugi raz — i choć była to zapowiedź czegoś poważnego, w głosie blondyna dźwięczała jakaś przekora, nawet żart. Zaśmiał się — cicho i krótko, bo na więcej nie miał siły, ale przynajmniej widać było, że wraca mu jakikolwiek humor. Połączenie jabłek ze szprotkami nie brzmiało najapetyczniej, ale najpierw sięgnął po jedno z jabłek, uznając, że będzie to lepszy pokarm na zupełnie pusty żołądek. W milczeniu wgryzł się w nie, było chrupiące i soczyste, i wystarczające, by przypomniał sobie, że sam je przecież przyniósł do domu, po wielkim targowaniu się z jedną z przekupek w Bridgewater. — Dziękuję — dodał po chwili, klepiąc miejsce obok siebie, jakby dawał Michaelowi znać, żeby usiadł tuż obok. Nie skomentował nawet tego, że nie mógł znaleźć chleba. Wytłumaczył sobie, wreszcie, na spokojnie, że pewnie wpadł do kuchni jak poparzony i zebrał pierwsze lepsze rzeczy, by nie zostawiać go tutaj samego. W pewnym sensie było to zupełnie przeurocze i na moment przywołało na jego twarz szerszy uśmiech.
— Teraz już nic — powiedział wprost, biorąc kolejny gryz jabłka. Wszystkie jego ruchy były powolne, jakby oszczędzał energię i tak właśnie było. — Nic ze mną, znaczy się. Ale te zaklęcia, które rzucałeś... — to fortuno to znam i coś z extremosem... — Bardzo pomogły. Jeszcze... Chyba nie rzucałem tak mocnych zaklęć uzdrawiających... — dodał, wpatrując się z niedowierzaniem w swoją różdżkę. Może wreszcie zaczęli się jakoś ze sobą dogadywać? Dalej zdarzały jej się drobne przestoje i humorki, ale chyba wreszcie łapali wspólny język.
W wolnej chwili chwycił jedną z fasolek w palce, ale powstrzymał się przed jej zjedzeniem jeszcze chwilę.
Przez ten czas oparł potylicę o ścianę szopy, z przymkniętymi oczami próbując złapać prawidłowy rytm oddechu i bicia serca. Świat na całe szczęście nie wirował, choć miał wrażenie, że zrobić do może w każdej chwili. Ale... był na pewno spokojniejszy. Dalej nie wyglądał najlepiej, ale przynajmniej nie panikował.
— Powinienem tam wrócić, Mike. W Warwickshire grasuje nie tylko banda, która zrobiła mi to wszystko, ale są tam też cienie — powiedział wreszcie, przechylając głowę w bok tak, żeby spojrzeć na przyjaciela. Głos Castora nie brzmiał jednak w sposób, który Michael znał, którym oznajmiał wszystkie swoje stalowe zamiary, które zazwyczaj były jeszcze głupsze od poprzedniego. Teraz nie było w tym tonie zapalczywości, tej gorącej obietnicy, więcej było z obowiązku i zagubienia względem tego, co powinien teraz zrobić. Co się od niego wymagało. I mało, bardzo mało siły. — Próbowałem zapamiętać najwięcej, ile mogłem... Jeżeli któreś z nich uciekło, to na pewno idą na wioskę... — dodał po chwili, nie precyzując, czy chodziło mu o cienie, czy może o bandę. Niewykluczone, że o jedno i drugie. — Powiadomić Lorda Ministra? Oni tam szukają mugoli, mówili coś o jakimś zamku i niedobitkach i o bro... ni... palnej? — im dłużej mówił, tym bardziej marszczył czoło, a jego mina wskazywała na to, że tym mniej z tego wszystkiego rozumiał. Wspomnienie broni palnej przyszło mu chyba najtrudniej, resztę potrafił sobie jakoś wytłumaczyć, ale mugolska technika na długo pozostanie dla niego tajemnicą. — Wiesz, co to ta broń palna? — spytał wreszcie, z nadzieją dźwięczącą w głosie. Michael znał się na tym wszystkim zdecydowanie lepiej, może uda im się wspólnie poskładać elementy układanki.
Ale z tego, co zdołał z siebie wyrzucić Castor, nie zapowiadało się na krótką opowieść.
| EM: 24/50
PŻ: 195/172 172/172 (+19 za magicus extremos 2/3, fortuno 3/3) (
i rzucam na fasolkę
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
#1 'k6' : 6
--------------------------------
#2 'k100' : 21
#1 'k6' : 6
--------------------------------
#2 'k100' : 21
Nie potrafił nadać temu, co widział, żadnej fachowej, magipsychiatrycznej nazwy - ale wreszcie zaczęło do niego docierać, że przecież widział już ludzi w podobnym stanie. Przeważnie poszkodowanych przez czarną magię cywil, rzadziej kolegów, samemu niejednokrotnie czuł się podobnie i raz radził sobie z tym lepiej, raz gorzej. Po Crucio najgorzej. Fizyczny ból dało się wyleczyć, ale przecież Castorowi oprócz ran doskwierało coś jeszcze - adrenalina, szok?
W takim stanie trudno było myśleć logicznie, ale jego dzielny przyjaciel i tak próbował - w dodatku o nim, o likantropii, z niezgrabną troską. Twarz Michaela złagodniała, współczucie przemieszało się z zaskoczeniem.
-Myślę, że każdy z nas reaguje trochę... indywidualnie. - zawahał się, czy chciał z nim o tym rozmawiać, teraz? Czy powinien? Wiedział, że Castora drażni zapach krwi, ale do dzisiaj nie wiedział, że w ten sposób - nie wiedział też, czy własne odczucia powinien przypisać do likantropii czy do tej choroby nad którą pracował z psychiatrą. -To, że widząc czyjąś krew, mam ochotę ją przelać... z zemsty... - może nie tylko, może nie tylko, , ale szybko zdławił tą myśl. -...nie znaczy, że się przemienię. Jest czas na okiełznanie gniewu, przeważnie. Zobaczysz po mojej minie, jeśli nie. - rzuć na mnie Paxo, było kilka momentów, w których chciałby kogoś o to poprosić - ale wszystkie wydarzyły się przed listopadowym popołudniem w szopie na Wrzosowisku, wszystkie z wyjątkiem jednego, w styczniu, kiedy uspokoił się sam. Wymagał uspokojenia też tutaj, w tej szopie, zimą, ale wtedy nie groziła mu przemiana, tylko smutek.
-Zabiłeś ich...? - wyrwało mu się gdy podążył za spojrzeniem Castora, choć starał się ostrożnie dobierać słowa, a wyobraźnia pracowała mu na najwyższych obrotach. Krew, aż pięć, pytania o przemianę - nieprzypadkowe? Ale przecież ubrania Castor miał czyste - i swoje.
-Kiedyś, we wrześniu... - zaczął powoli, bardzo powoli. Nie był pewien, jak Sprout na to zareaguje, zawsze miał... silniejszy kompas moralny, a i Tonks długo nie mógł po tym dojść do siebie. Nadal nie mógł. Przełknął ślinę - ta rada może kiedyś uratować Castorowi życie, a jeśli już do tego doszedł, sam, to przynajmniej zdejmie z niego trochę poczucia winy. -w obliczu dużej przewagi liczebnej, przestałem próbować kontrolować gniew. Ryzyko było duże, największe dla osoby postronnej, dla mnie pewnie też, ale... dzięki temu przeżyłem. Ja i ktoś jeszcze. - zamrugał, odwrócił wzrok od krwi, tej na różdżkach i tej Castora. Może to niedobry moment na wspomnienia, nadal czuł ich krew na języku w koszmarach i na jawie, ale -Nie żałuję. - zaznaczył ostro, być może próbując przekonać Castora, a być może samego siebie.
Przyniósł posiłek, Sprout dokończył uzdrawianie, ale nawet magia miała swoje granice.
-Może rano sposoby Kerstin coś pomogą. - mruknął, bo siostra zawsze wiedziała jak pomóc mogolskimi sposobami, a jej troska pomagała choćby na dobry nastrój, nawet jeśli na ciało nie działała natychmiastowo. Na przykład... -Zrobić herbatę? - miał marne resztki, z jesieni. -Chodź może do salonu, tam jest wygodniej. I powinieneś się wyspać. - uniósł brew, widząc jak Castor siada na podłodze - najchętniej chwyciłby go za ramię i zaprowadził na fotel, ale po pierwsze bał się dotykać tych blizn, a po drugie wiedział jaki Sprout jest uparty - i że komfort można znaleźć w niespodziewanych miejscach.
-Co z nimi będzie za dwa-trzy tygodnie? - westchnął, zerkając za okno. Czerwcowa pełnia, otworzą się wtedy? Blizny wreszcie srebrzały, a teraz doszły nowe. Zabiję ich, ale Castor już ich najwyraźniej zabił.
-Brawo. Jesteś pewien, że nie potrzebujesz uzdrowiciela? - westchnął, siadając obok Castora - bez krytyki, pewnie z lekką dumą, choć na uzdrawianiu się nie znał. Nie wiedział co to "mocne" zaklęcia i czy Sprout da radę się w pełni wyleczyć. -Może tego... - odchrząknął nerwowo, dziś nie byli w nastroju do żartów. -Może w środę. - dokończył cicho, niemal nieśmiało.
-Co? - uniósł brwi, bo Castor, w typowy dla siebie sposób, był w stanie jednym idiotycznym (dla aurora) stwierdzeniem wytrącić go zarówno ze spokoju, jak i z nieśmiałości. -Nie, Sprout. - odezwał się ostro, po wojskowemu, tak jak do młodych rekrutów, a nie do przyjaciół. Bez złości, ale tonem tak stalowym że nie pozostawiającym pola do dyskusji. -Musisz napisać raport, powiadomić Lorda Ministra, tak jak mówisz i dojść do siebie. - wziął głęboki wdech i przesunął się tak, by spojrzeć mu prosto w oczy. Chciałby móc powiedzieć, że jego ton i spojrzenie złagodniały, ale obawiał się, że - gdy przechodził od aurora do Michaela - były jedynie bardziej zapalczywe. -I obiecać mi, że będziesz pamiętał, że jesteśmy organizacją, a nie grupą pojedynczych osób głupio bawiących się w bohaterów. Mimo najlepszych intencji, mimo planu, nawet osoby z przeszkoleniem bojowym i najlepszymi intencjami... - głos mu się nagle załamał. -Castor, mogliśmy stracić osiem dobrych osób po tym, co Justine zrobiła w Londynie. Nie będzie kolejnej odsieczy. Ja się wtedy przemieniłem, przy niewinnej dziewczynie. Obiecaj mi, że nie będziesz chodził sam do Warwickshire, do Londynu, bawił się piojedynczo w bohatera, bo narazisz nie mnie, nie siebie, a całą organizację. Plan, trzeba planu, to powiedział mi Farley gdy od razu chciałem ruszać po siostrę i to ja mówię ci teraz. Z tego co słyszałem, cienie są wszędzie. Ilu ich było? Jeśli pięciu, a pozostał jedne, to nikt w pojedynkę nie wyrżnie wioski. - wypowiedział, niemalże na jednym wydechu, ale każde słowo wymawiając starannie i chyba upewniając się, że Castor go rozumie, że nadal kontaktuje. Urwał wreszcie, wypuścił powietrze z płuc. -Mów dalej, wszystko. I spokojnie. Ilu ich było? Z kim tam byłeś? Gdzie? Co to za banda, były tam cienie? I tak, wiem co to broń palna - to broń mugoli.
W takim stanie trudno było myśleć logicznie, ale jego dzielny przyjaciel i tak próbował - w dodatku o nim, o likantropii, z niezgrabną troską. Twarz Michaela złagodniała, współczucie przemieszało się z zaskoczeniem.
-Myślę, że każdy z nas reaguje trochę... indywidualnie. - zawahał się, czy chciał z nim o tym rozmawiać, teraz? Czy powinien? Wiedział, że Castora drażni zapach krwi, ale do dzisiaj nie wiedział, że w ten sposób - nie wiedział też, czy własne odczucia powinien przypisać do likantropii czy do tej choroby nad którą pracował z psychiatrą. -To, że widząc czyjąś krew, mam ochotę ją przelać... z zemsty... - może nie tylko, może nie tylko, , ale szybko zdławił tą myśl. -...nie znaczy, że się przemienię. Jest czas na okiełznanie gniewu, przeważnie. Zobaczysz po mojej minie, jeśli nie. - rzuć na mnie Paxo, było kilka momentów, w których chciałby kogoś o to poprosić - ale wszystkie wydarzyły się przed listopadowym popołudniem w szopie na Wrzosowisku, wszystkie z wyjątkiem jednego, w styczniu, kiedy uspokoił się sam. Wymagał uspokojenia też tutaj, w tej szopie, zimą, ale wtedy nie groziła mu przemiana, tylko smutek.
-Zabiłeś ich...? - wyrwało mu się gdy podążył za spojrzeniem Castora, choć starał się ostrożnie dobierać słowa, a wyobraźnia pracowała mu na najwyższych obrotach. Krew, aż pięć, pytania o przemianę - nieprzypadkowe? Ale przecież ubrania Castor miał czyste - i swoje.
-Kiedyś, we wrześniu... - zaczął powoli, bardzo powoli. Nie był pewien, jak Sprout na to zareaguje, zawsze miał... silniejszy kompas moralny, a i Tonks długo nie mógł po tym dojść do siebie. Nadal nie mógł. Przełknął ślinę - ta rada może kiedyś uratować Castorowi życie, a jeśli już do tego doszedł, sam, to przynajmniej zdejmie z niego trochę poczucia winy. -w obliczu dużej przewagi liczebnej, przestałem próbować kontrolować gniew. Ryzyko było duże, największe dla osoby postronnej, dla mnie pewnie też, ale... dzięki temu przeżyłem. Ja i ktoś jeszcze. - zamrugał, odwrócił wzrok od krwi, tej na różdżkach i tej Castora. Może to niedobry moment na wspomnienia, nadal czuł ich krew na języku w koszmarach i na jawie, ale -Nie żałuję. - zaznaczył ostro, być może próbując przekonać Castora, a być może samego siebie.
Przyniósł posiłek, Sprout dokończył uzdrawianie, ale nawet magia miała swoje granice.
-Może rano sposoby Kerstin coś pomogą. - mruknął, bo siostra zawsze wiedziała jak pomóc mogolskimi sposobami, a jej troska pomagała choćby na dobry nastrój, nawet jeśli na ciało nie działała natychmiastowo. Na przykład... -Zrobić herbatę? - miał marne resztki, z jesieni. -Chodź może do salonu, tam jest wygodniej. I powinieneś się wyspać. - uniósł brew, widząc jak Castor siada na podłodze - najchętniej chwyciłby go za ramię i zaprowadził na fotel, ale po pierwsze bał się dotykać tych blizn, a po drugie wiedział jaki Sprout jest uparty - i że komfort można znaleźć w niespodziewanych miejscach.
-Co z nimi będzie za dwa-trzy tygodnie? - westchnął, zerkając za okno. Czerwcowa pełnia, otworzą się wtedy? Blizny wreszcie srebrzały, a teraz doszły nowe. Zabiję ich, ale Castor już ich najwyraźniej zabił.
-Brawo. Jesteś pewien, że nie potrzebujesz uzdrowiciela? - westchnął, siadając obok Castora - bez krytyki, pewnie z lekką dumą, choć na uzdrawianiu się nie znał. Nie wiedział co to "mocne" zaklęcia i czy Sprout da radę się w pełni wyleczyć. -Może tego... - odchrząknął nerwowo, dziś nie byli w nastroju do żartów. -Może w środę. - dokończył cicho, niemal nieśmiało.
-Co? - uniósł brwi, bo Castor, w typowy dla siebie sposób, był w stanie jednym idiotycznym (dla aurora) stwierdzeniem wytrącić go zarówno ze spokoju, jak i z nieśmiałości. -Nie, Sprout. - odezwał się ostro, po wojskowemu, tak jak do młodych rekrutów, a nie do przyjaciół. Bez złości, ale tonem tak stalowym że nie pozostawiającym pola do dyskusji. -Musisz napisać raport, powiadomić Lorda Ministra, tak jak mówisz i dojść do siebie. - wziął głęboki wdech i przesunął się tak, by spojrzeć mu prosto w oczy. Chciałby móc powiedzieć, że jego ton i spojrzenie złagodniały, ale obawiał się, że - gdy przechodził od aurora do Michaela - były jedynie bardziej zapalczywe. -I obiecać mi, że będziesz pamiętał, że jesteśmy organizacją, a nie grupą pojedynczych osób głupio bawiących się w bohaterów. Mimo najlepszych intencji, mimo planu, nawet osoby z przeszkoleniem bojowym i najlepszymi intencjami... - głos mu się nagle załamał. -Castor, mogliśmy stracić osiem dobrych osób po tym, co Justine zrobiła w Londynie. Nie będzie kolejnej odsieczy. Ja się wtedy przemieniłem, przy niewinnej dziewczynie. Obiecaj mi, że nie będziesz chodził sam do Warwickshire, do Londynu, bawił się piojedynczo w bohatera, bo narazisz nie mnie, nie siebie, a całą organizację. Plan, trzeba planu, to powiedział mi Farley gdy od razu chciałem ruszać po siostrę i to ja mówię ci teraz. Z tego co słyszałem, cienie są wszędzie. Ilu ich było? Jeśli pięciu, a pozostał jedne, to nikt w pojedynkę nie wyrżnie wioski. - wypowiedział, niemalże na jednym wydechu, ale każde słowo wymawiając starannie i chyba upewniając się, że Castor go rozumie, że nadal kontaktuje. Urwał wreszcie, wypuścił powietrze z płuc. -Mów dalej, wszystko. I spokojnie. Ilu ich było? Z kim tam byłeś? Gdzie? Co to za banda, były tam cienie? I tak, wiem co to broń palna - to broń mugoli.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Po twarzy Sprouta przemknęło wreszcie coś więcej niż szok, niż strach, gorycz, smutek. Zdziwienie. W jasnych oczach, teraz bardziej szarawych, zamigotała niepewność, ale nie chciał podważać żadnych z zasłyszanych dzisiaj słów. Musiał się uczyć — i to najlepiej na cudzych błędach, ale wciąż popełniał własne, jeden po drugim, pomimo szczerych chęci poprawy. Słuchał zatem — w pełnym, dostępnym w tej chwili skupieniu, próbując układać sobie w głowie każde postępujące słowo. Aż wreszcie poczuł, że gula w gardle wzrasta, że czuł coś zupełnie innego od tego, co opisywał przyjaciel i choć bał się szczerze, chyba nie będzie lepszego momentu do powiedzenia o tym.
— Gdy czuję krew... To... niekoniecznie chcę ją przelać. Nie zawsze z zemsty... — zaczął cicho, powoli ściągając ramiona do środka, jakby pragnął zajmować jak najwięcej przestrzeni. Wzrok wbił w podłogę, w jeden z sęków o trzy kroki od czubków swych butów. Przełknął głośno ślinę. — Bo zemsta... ona... nie wiem, wydaje mi się trochę... Dobra? Szlachetna nawet? No wiesz, jeżeli chcesz kogoś pomścić, to za tym stoją często szlachetne motywy. Miłość, przyjaźń, więź. Niezgoda na cierpienie. A... A ja... — dolna warga zadrżała ostrzegawczo, ale udało mu się unieść dłoń, jej wierzchem otrzeć ją z niewidocznego, wyimaginowanego prawdopodobnie brudu. — To, co czuję, to... Nie jest szlachetne. Ja... Ja się czuję przede wszystkim głodny. I to... To jest niskie uczucie, to jest instynkt i się martwię, że kiedyś nie wytrzymam i zrobię komuś krzywdę nawet, jak tego bardzo nie chcę, ale ten zapach i widok... — głos załamał mu się wreszcie, potrzebował chwili wytchnienia. Raz jeszcze odchylił głowę do tyłu, ale oddychał spokojnie, pod wpływem silnego zaklęcia uspokajającego mógł zebrać i myśli, i słowa, przekazać je w jakiś skondensowany sposób. Tylko Michael mógł to wszystko zrozumieć. Tylko on mógł nie spojrzeć na niego z obrzydzeniem, z lękiem już patrzył, ale on sam wtedy się bał. I choć przestał rozdrapywać rany, choć czuł, że powoli dochodzi do porozumienia z tym, kim będzie już do końca życia... Strach nigdy go nie opuszczał. — To sobie wybrałem, prawda? — zrezygnowana ironia, złośliwy, słaby uśmiech rozciągający wargi. — Nauczyłem się trochę zaklęć uzdrawiających, staram się pomagać, ale wszędzie przecież jest krew, krew, krew — ten, kto leczy, najczęściej ma dłonie we krwi, słyszał kiedyś to powiedzenie, ale dopiero teraz zrozumiał, po jak cienkiej linii musiał stąpać. Że musiał zrobić wszystko, by nad tym zapanować.
Pokręcił przecząco głową na pytanie, czy ich zabił. Sam nie dałby rady. Dalej był okropnym beztalenciem z zakresu uroków, nawet tarczy nie potrafił przywołać w odpowiednim momencie. Gdzie on na polu walki? Nim jednak zdążył odpowiedzieć, Michael kontynuował swoją historię, a jego młodszy przyjaciel wstrzymał oddech niemal zupełnie. Opuścił wreszcie głowę, ale zaraz przechylił ją ku mówiącemu Michaelowi. I nic na twarzy Castora nie wskazywało na jakąkolwiek negatywną ocenę. Wydawało się — ku możliwemu zaskoczeniu Tonksa — że Castor rozumiał, że było mu z tym wyznaniem naprawdę jakoś lżej, że jest przecież jeszcze ostatnia szansa, że gdyby znalazł się w podobnej sytuacji to mógłby spróbować i...
— Nie żałuj — powiedział, cichym, c i e p ł y m i wreszcie w pełni spokojnym głosem. Nie wiedział, kiedy głowa oparła się o ramię aurora, ale wiedział, że przymknął oczy. Był zmęczony, a Michael i szopa bezpieczni i wreszcie czuł, jak mięśnie mu się rozluźniają, jaki ciężar nosił na sobie przez ostatnie kilka godzin. Adrenalina powoli opuszczała, chociaż wspomnienia wciąż były żywe. Tego, co zobaczył w lesie i tego, co widział... w tunelu. I w tamtej malutkiej kuchni.
— Kerrie to się muszę spytać, jak sprać te plamy po krwi, to moja ulubiona koszula... — mruknął tym razem z dozą niezadowolenia, choć nie otwierał oczu. Na pytanie o herbatę pokiwał przecząco głową i mruknął coś, co nie było słowem, a oznaczać miało krótkie nie. — Posiedźmy tu jeszcze chwilę, muszę odpocząć — poprosił jednak, wreszcie podnosząc jedną powiekę, na moment tylko spoglądając w twarz Michaela, ale później to samo oko znów zostało zamknięte. Może to głupie, że chciał odpoczywać właśnie w szopie, ale wizja wstania i przejścia nawet tych kilkunastu metrów wydawała mu się teraz nie do przeżycia. Co więcej — w salonie ktoś mógł przypadkiem usłyszeć strzępki ich rozmowy, ale wolał... Wolał, by póki co pozostała ona między nimi.
— Dam sobie radę. Postaram się kupić ogniste nasiona, ale jakbyś wpadł na nie przypadkiem przede mną, to weź je, oddam ci pieniądze — mówił dalej, znów skacząc między jednym tematem a drugim, ale tym razem wreszcie przypomniał sobie, że przyjaciel może nie wiedzieć, po co mu były ogniste nasiona, a wobec tego, skąd pochodziły jego blizny, mógł się nawet delikatnie zmartwić. — To do pasty. Taka maść właściwie. Zrobię ją sobie, będę się smarował dwa razy dziennie i nie powinny się wtedy otworzyć. A jak... Jak będę to robił trochę dłużej, to blizny nie będą nawet takie złe — miał nadzieję, że wytłumaczył wszystko tak, jak należy. Chciał, by Tonks naprawdę uwierzył, że o siebie zadba, że nie robi wszystkiego sam tylko z powodu swojej durnej dumy, tylko dlatego, że naprawdę był w stanie sobie poradzić. O tym, na jak długo, przekonają się kiedy indziej. Uwagę o środzie może nie spotkałby smutny los bycia zbytą drobnym kuksańcem w bok, gdyby nie to, że naprawdę niewiele w nim było siły, ale przynajmniej Michael mógł widzieć, jak na twarzy jego przyjaciela znów formuje się uśmiech. Trochę smutny, melancholijny, a może tylko rozmarzony? — Uzdrowiciel zobaczyłby też inne blizny. Wolę nie ryzykować — dodał jeszcze, ale dzięki zaklęciu uspokajającemu temu wyznaniu nie towarzyszyły już żadne odruchy. Nie było nerwowego wyłamywania palców, ani prób ułożenia na sobie ubrania tak, by nie paliło.
Ale wobec tego, co stało się później, nie miało to już wielkiego znaczenia.
Milczał. Ale przynajmniej powoli otworzył oczy i dzięki temu ich spojrzenia wreszcie się spotkały. Castor nie cofał wzroku, ale nie przyjmował też postawy ofensywnej. Spoglądał na Michaela pragnąc odpowiedzi, wskazówki, drogi. Kiwał za to głową na zgodę, raz za razem. Pierwszy raz na to, że powiadomi Lorda Ministra, drugi — że dojdzie do siebie. Trzeci przyszedł mu jeszcze szybciej, może nawet odruchowo, choć czuł, że krew zaczyna mu prędzej krążyć w żyłach, dudnić w uszach, a Michael mógł czuć słodkawą, ale także kwaśną woń strachu.
Pierwszy raz, odkąd przestąpił próg szopy.
— Obiecuję, nigdy nie będę sam tam chodził — powiedział bez nuty wahania w głosie. Wciąż jednak spoglądał na przyjaciela z wyraźną niepewnością, jakby powaga sytuacji wreszcie do niego trafiała. Myślał o tym, by stamtąd uciec, by sprowadzić pomoc. Czy ściągnąłby wtedy dobrych Zakonników w pułapkę? Nie ważne, czy przeżyłby, czy nie — miałby ich wtedy przecież na sumieniu.
Ciałem wstrząsnął zimny dreszcz realizacji.
— Czy to nie czyni ze mnie tchórza? — spytał wreszcie, śmiertelnie poważnie. — Obiecałem też, że będę odważny i że będę stawał w obronie tych, którzy tego potrzebują... — dodał później, ciszej, bo to właśnie tu leżał problem. Nie odnalazł jeszcze swojej drogi albo nawigował po niej po omacku, ale prawda była taka, że nie miał w swoim życiu nikogo, kto mógłby go po niej poprowadzić. Nikt inny w Zakonie nie był rzemieślnikiem podobnym do niego, nawet wujek Stevie, o którym ostatnio niemal zapomniał. Wszyscy albo walczyli, albo szpiegowali, albo walczyli i szpiegowali, albo wspaniale latali na miotle, a on... Naturalnie chciał być tacy, jak oni, próbował ich dogonić, jednocześnie robiąc sobie krzywdę i zapominając, że jego rola była zupełnie inna. I że musiał sam — to była jego o d p o w i e d z i a l n o ś ć — zrobić sobie miejsce. Wyznaczyć kierunek. Trzymać się drogi, którą może niedługo podzieli z kimś podobnym, też poszukującym swego miejsca. Albo przejdzie ją sam, to bez znaczenia. Brał za dużo na swoje barki, ale w takich chwilach mógł przynajmniej liczyć na chłodny osąd przyjaciela i...
Był mu za to cholernie wdzięczny.
— Pod Nuneaton w Warwickshire jest Szarodrzewo. Nazywa się tak, bo ma korę szarą, ale to niekoniecznie ważne. To... Bardzo stare drzewo, obłożone pewnie setką zaklęć, ma dużą moc. Kwitną na nim, na samym szczycie kwiaty o właściwościach zapachowych podobnych do amortencji, to jedyny taki okaz w Anglii... — wraz z kolejnymi słowami znów się kurczył, ale dalej pozostawał w bezpośredniej bliskości Michaela, chyba świadom, jak głupio musiało to brzmieć dla doświadczonego aurora. — I rozmawiałem o tym z jednym z moich klientów, na imię ma Alfred, wołają na niego Alfie. On jest z Warwickshire, powiedział, że mnie tam zaprowadzi i w razie czego ochroni i miał tą całą broń palną, taką wielką żelazną różdżkę, nosił ją na plecach. I jak już tam byliśmy, to nagle zrobiło się... strasznie dziwnie... I pojawił się taki jeleń, zupełnie czarny, z oczami co się świecą na czerwono. I wszystko mnie zaczęło swędzieć, cała skóra... I co do skóry właśnie, to mu z poroża zwisały... Kawałki ludzkiej skóry i mięśni. To... To nie było nic dobrego, Mike. Ale postał tak chwilę, popatrzył się na nas i odszedł. Ale się przestraszyłem, że może jest ich więcej, to rzuciłem homenum revelio, jak mnie kiedyś uczyłeś i wtedy zrobiło się już w ogóle dziwnie... Bo pod ptakiem, który siedział na gałęzi pojawiła się sylwetka człowieka? I jak on, ten ptak znaczy, odleciał, to ten człowiek pod nim też pobiegł. Myślisz, że to był animag? — wreszcie przerwał na moment swój słowotok, próbując nabrać oddechu. — Ale na końcu tego pola, na którym działa zaklęcie, zobaczyłem sześć sylwetek, ale nie było tam ludzi. Znaczy, byli, ale pojawili się dopiero później, więc widziałem ich... No przed. Widziałeś kiedyś coś podobnego? — spytał, unosząc głowę do góry, zupełnie niepewny swych słów, mimo że relacjonował zdarzenia sprzed kilku godzin.
— Gdy czuję krew... To... niekoniecznie chcę ją przelać. Nie zawsze z zemsty... — zaczął cicho, powoli ściągając ramiona do środka, jakby pragnął zajmować jak najwięcej przestrzeni. Wzrok wbił w podłogę, w jeden z sęków o trzy kroki od czubków swych butów. Przełknął głośno ślinę. — Bo zemsta... ona... nie wiem, wydaje mi się trochę... Dobra? Szlachetna nawet? No wiesz, jeżeli chcesz kogoś pomścić, to za tym stoją często szlachetne motywy. Miłość, przyjaźń, więź. Niezgoda na cierpienie. A... A ja... — dolna warga zadrżała ostrzegawczo, ale udało mu się unieść dłoń, jej wierzchem otrzeć ją z niewidocznego, wyimaginowanego prawdopodobnie brudu. — To, co czuję, to... Nie jest szlachetne. Ja... Ja się czuję przede wszystkim głodny. I to... To jest niskie uczucie, to jest instynkt i się martwię, że kiedyś nie wytrzymam i zrobię komuś krzywdę nawet, jak tego bardzo nie chcę, ale ten zapach i widok... — głos załamał mu się wreszcie, potrzebował chwili wytchnienia. Raz jeszcze odchylił głowę do tyłu, ale oddychał spokojnie, pod wpływem silnego zaklęcia uspokajającego mógł zebrać i myśli, i słowa, przekazać je w jakiś skondensowany sposób. Tylko Michael mógł to wszystko zrozumieć. Tylko on mógł nie spojrzeć na niego z obrzydzeniem, z lękiem już patrzył, ale on sam wtedy się bał. I choć przestał rozdrapywać rany, choć czuł, że powoli dochodzi do porozumienia z tym, kim będzie już do końca życia... Strach nigdy go nie opuszczał. — To sobie wybrałem, prawda? — zrezygnowana ironia, złośliwy, słaby uśmiech rozciągający wargi. — Nauczyłem się trochę zaklęć uzdrawiających, staram się pomagać, ale wszędzie przecież jest krew, krew, krew — ten, kto leczy, najczęściej ma dłonie we krwi, słyszał kiedyś to powiedzenie, ale dopiero teraz zrozumiał, po jak cienkiej linii musiał stąpać. Że musiał zrobić wszystko, by nad tym zapanować.
Pokręcił przecząco głową na pytanie, czy ich zabił. Sam nie dałby rady. Dalej był okropnym beztalenciem z zakresu uroków, nawet tarczy nie potrafił przywołać w odpowiednim momencie. Gdzie on na polu walki? Nim jednak zdążył odpowiedzieć, Michael kontynuował swoją historię, a jego młodszy przyjaciel wstrzymał oddech niemal zupełnie. Opuścił wreszcie głowę, ale zaraz przechylił ją ku mówiącemu Michaelowi. I nic na twarzy Castora nie wskazywało na jakąkolwiek negatywną ocenę. Wydawało się — ku możliwemu zaskoczeniu Tonksa — że Castor rozumiał, że było mu z tym wyznaniem naprawdę jakoś lżej, że jest przecież jeszcze ostatnia szansa, że gdyby znalazł się w podobnej sytuacji to mógłby spróbować i...
— Nie żałuj — powiedział, cichym, c i e p ł y m i wreszcie w pełni spokojnym głosem. Nie wiedział, kiedy głowa oparła się o ramię aurora, ale wiedział, że przymknął oczy. Był zmęczony, a Michael i szopa bezpieczni i wreszcie czuł, jak mięśnie mu się rozluźniają, jaki ciężar nosił na sobie przez ostatnie kilka godzin. Adrenalina powoli opuszczała, chociaż wspomnienia wciąż były żywe. Tego, co zobaczył w lesie i tego, co widział... w tunelu. I w tamtej malutkiej kuchni.
— Kerrie to się muszę spytać, jak sprać te plamy po krwi, to moja ulubiona koszula... — mruknął tym razem z dozą niezadowolenia, choć nie otwierał oczu. Na pytanie o herbatę pokiwał przecząco głową i mruknął coś, co nie było słowem, a oznaczać miało krótkie nie. — Posiedźmy tu jeszcze chwilę, muszę odpocząć — poprosił jednak, wreszcie podnosząc jedną powiekę, na moment tylko spoglądając w twarz Michaela, ale później to samo oko znów zostało zamknięte. Może to głupie, że chciał odpoczywać właśnie w szopie, ale wizja wstania i przejścia nawet tych kilkunastu metrów wydawała mu się teraz nie do przeżycia. Co więcej — w salonie ktoś mógł przypadkiem usłyszeć strzępki ich rozmowy, ale wolał... Wolał, by póki co pozostała ona między nimi.
— Dam sobie radę. Postaram się kupić ogniste nasiona, ale jakbyś wpadł na nie przypadkiem przede mną, to weź je, oddam ci pieniądze — mówił dalej, znów skacząc między jednym tematem a drugim, ale tym razem wreszcie przypomniał sobie, że przyjaciel może nie wiedzieć, po co mu były ogniste nasiona, a wobec tego, skąd pochodziły jego blizny, mógł się nawet delikatnie zmartwić. — To do pasty. Taka maść właściwie. Zrobię ją sobie, będę się smarował dwa razy dziennie i nie powinny się wtedy otworzyć. A jak... Jak będę to robił trochę dłużej, to blizny nie będą nawet takie złe — miał nadzieję, że wytłumaczył wszystko tak, jak należy. Chciał, by Tonks naprawdę uwierzył, że o siebie zadba, że nie robi wszystkiego sam tylko z powodu swojej durnej dumy, tylko dlatego, że naprawdę był w stanie sobie poradzić. O tym, na jak długo, przekonają się kiedy indziej. Uwagę o środzie może nie spotkałby smutny los bycia zbytą drobnym kuksańcem w bok, gdyby nie to, że naprawdę niewiele w nim było siły, ale przynajmniej Michael mógł widzieć, jak na twarzy jego przyjaciela znów formuje się uśmiech. Trochę smutny, melancholijny, a może tylko rozmarzony? — Uzdrowiciel zobaczyłby też inne blizny. Wolę nie ryzykować — dodał jeszcze, ale dzięki zaklęciu uspokajającemu temu wyznaniu nie towarzyszyły już żadne odruchy. Nie było nerwowego wyłamywania palców, ani prób ułożenia na sobie ubrania tak, by nie paliło.
Ale wobec tego, co stało się później, nie miało to już wielkiego znaczenia.
Milczał. Ale przynajmniej powoli otworzył oczy i dzięki temu ich spojrzenia wreszcie się spotkały. Castor nie cofał wzroku, ale nie przyjmował też postawy ofensywnej. Spoglądał na Michaela pragnąc odpowiedzi, wskazówki, drogi. Kiwał za to głową na zgodę, raz za razem. Pierwszy raz na to, że powiadomi Lorda Ministra, drugi — że dojdzie do siebie. Trzeci przyszedł mu jeszcze szybciej, może nawet odruchowo, choć czuł, że krew zaczyna mu prędzej krążyć w żyłach, dudnić w uszach, a Michael mógł czuć słodkawą, ale także kwaśną woń strachu.
Pierwszy raz, odkąd przestąpił próg szopy.
— Obiecuję, nigdy nie będę sam tam chodził — powiedział bez nuty wahania w głosie. Wciąż jednak spoglądał na przyjaciela z wyraźną niepewnością, jakby powaga sytuacji wreszcie do niego trafiała. Myślał o tym, by stamtąd uciec, by sprowadzić pomoc. Czy ściągnąłby wtedy dobrych Zakonników w pułapkę? Nie ważne, czy przeżyłby, czy nie — miałby ich wtedy przecież na sumieniu.
Ciałem wstrząsnął zimny dreszcz realizacji.
— Czy to nie czyni ze mnie tchórza? — spytał wreszcie, śmiertelnie poważnie. — Obiecałem też, że będę odważny i że będę stawał w obronie tych, którzy tego potrzebują... — dodał później, ciszej, bo to właśnie tu leżał problem. Nie odnalazł jeszcze swojej drogi albo nawigował po niej po omacku, ale prawda była taka, że nie miał w swoim życiu nikogo, kto mógłby go po niej poprowadzić. Nikt inny w Zakonie nie był rzemieślnikiem podobnym do niego, nawet wujek Stevie, o którym ostatnio niemal zapomniał. Wszyscy albo walczyli, albo szpiegowali, albo walczyli i szpiegowali, albo wspaniale latali na miotle, a on... Naturalnie chciał być tacy, jak oni, próbował ich dogonić, jednocześnie robiąc sobie krzywdę i zapominając, że jego rola była zupełnie inna. I że musiał sam — to była jego o d p o w i e d z i a l n o ś ć — zrobić sobie miejsce. Wyznaczyć kierunek. Trzymać się drogi, którą może niedługo podzieli z kimś podobnym, też poszukującym swego miejsca. Albo przejdzie ją sam, to bez znaczenia. Brał za dużo na swoje barki, ale w takich chwilach mógł przynajmniej liczyć na chłodny osąd przyjaciela i...
Był mu za to cholernie wdzięczny.
— Pod Nuneaton w Warwickshire jest Szarodrzewo. Nazywa się tak, bo ma korę szarą, ale to niekoniecznie ważne. To... Bardzo stare drzewo, obłożone pewnie setką zaklęć, ma dużą moc. Kwitną na nim, na samym szczycie kwiaty o właściwościach zapachowych podobnych do amortencji, to jedyny taki okaz w Anglii... — wraz z kolejnymi słowami znów się kurczył, ale dalej pozostawał w bezpośredniej bliskości Michaela, chyba świadom, jak głupio musiało to brzmieć dla doświadczonego aurora. — I rozmawiałem o tym z jednym z moich klientów, na imię ma Alfred, wołają na niego Alfie. On jest z Warwickshire, powiedział, że mnie tam zaprowadzi i w razie czego ochroni i miał tą całą broń palną, taką wielką żelazną różdżkę, nosił ją na plecach. I jak już tam byliśmy, to nagle zrobiło się... strasznie dziwnie... I pojawił się taki jeleń, zupełnie czarny, z oczami co się świecą na czerwono. I wszystko mnie zaczęło swędzieć, cała skóra... I co do skóry właśnie, to mu z poroża zwisały... Kawałki ludzkiej skóry i mięśni. To... To nie było nic dobrego, Mike. Ale postał tak chwilę, popatrzył się na nas i odszedł. Ale się przestraszyłem, że może jest ich więcej, to rzuciłem homenum revelio, jak mnie kiedyś uczyłeś i wtedy zrobiło się już w ogóle dziwnie... Bo pod ptakiem, który siedział na gałęzi pojawiła się sylwetka człowieka? I jak on, ten ptak znaczy, odleciał, to ten człowiek pod nim też pobiegł. Myślisz, że to był animag? — wreszcie przerwał na moment swój słowotok, próbując nabrać oddechu. — Ale na końcu tego pola, na którym działa zaklęcie, zobaczyłem sześć sylwetek, ale nie było tam ludzi. Znaczy, byli, ale pojawili się dopiero później, więc widziałem ich... No przed. Widziałeś kiedyś coś podobnego? — spytał, unosząc głowę do góry, zupełnie niepewny swych słów, mimo że relacjonował zdarzenia sprzed kilku godzin.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Charakterystyczny zapach strachu - zbyt prędko bijących serc, zimnego potu, przyśpieszonego oddechu - rozlewał się po szopie, razem z rdzawą wonią krwi, łagodniejszym zapachem iskier leczniczej magii, niedawnym smrodem oparzonej skóry. Samego go dziwiło, że w tej plątaninie jest w stanie je wszystkie rozróżnić - nawet przytłumiony innymi woniami zapach wilgotnego drewna i mokrej trawy przed domem. Chyba, odkąd przed rokiem przestał bać się nadwrażliwego węchu i zaczął na nim naprawdę skupiać, nabrał wprawy..? Był chyba nawet rozróżnić strach własny i Castora, choć teraz splatały się w jedno - obydwoje lękali się w końcu tego samego. Czy to dlatego nie rozmawiali o tym wcześniej, normalnie, zwlekając niemalże na ostatnią chwilę - gdy Castor osuwał się po ścianie ze zmęczenia, a Michaelem targał niepokój?
Gryząc się w język i dławiąc w gardle kolejne pytania, próbował słuchać. Jeśli mają przejść przez własne koszmary żeby spokojniej omówić to, co spotkało dziś Castora - niech i tak będzie.
Spojrzenie mu złagodniało, gdy Sprout tak elokwentnie ujął w słowa coś, co czuł też Michael - i czego bał się nazwać.
-Ja chyba też czuję głód. - zmrużył oczy z namysłem, jakby próbował to jakoś nazwać. -Od późnej jesieni - zawsze. Trudno mi to rozplątać, czy głoduje wilk czy człowiek, bo wszyscy chodzą teraz głodni, ale my... - westchnął, przeczesał włosy palcami. -Przed wojną było jakoś lepiej. - mruknął, jakby do siebie. Wtedy nie miał ochoty - ani powodów - nikogo rozszarpać. Bo siedział samotnie w domu, a w Ministerstwie uważał na każdą myśl i każdy krok, świadom ciążących na nim spojrzeń. Paradoksalnie, to wojna dała mu więcej swobody od ciężaru likantropii - dla Zakonników piętno liczyło się teraz mniej niż jego gotowość do walki. A zarazem to na wojnie zaczął czuć ten nieustanny gniew, przeplatający się z powodu kryzysu zaopatrzenia z nieustannym głodem. -Wiem, że masz na myśli inny głód, ale zima mija, mamy więcej jedzenia, a ty... znam cię, ty nie jadłeś normalnie od września. Spróbuj, może to trochę pomoże. - doradził praktycznie, boleśnie świadom, że jabłko to nie obiad. Nie mieli dzisiaj w domu porządnego obiadu, może jutro się uda, ale dostawy dodatkowego, lepszego jedzenia skończyły się w lutym. Fala mdłości i wyrzutów sumienia podeszła mu do gardła, powinienem coś upolować.
"Krew, krew, krew", dźwięczało mu w uszach i grało w nozdrzach, i wtedy - po tej praktycznej radzie - zrozumiał, że Castor potrzebuje chyba czegoś innego, nie tylko suchej rady jak zaradzić głodowi. Westchnął cicho, próbując zebrać myśli, nie był w tym mocny, w myśleniu o uczuciach i w szukaniu jasnych stron i... ale musiał spróbować. Dla niego.
-Myślę, że emocje to emocje, i tyle. Nie ma tak, że jedne są brudne, a inne szlachetne... Czasami z czegoś brudnego może wyniknąć coś dobrego, a z czegoś na pozór szlachetnego coś... niedobrego. - wytłumaczył jakże elokwentnie, usiłując nie myśleć własnych błędach i konkretnych przykładach. To nie moment na rozpamiętywanie swoich porażek. -Przemieniłem się już pod wpływem emocji, ty też. Wiesz... wiemy, że sama krew nie wystarczy. Masz te kilka sekund, w trakcie których możesz powściągnąć gniew i strach, rzucić na siebie... nie wiem, Paxo czy coś. Mnie też powinieneś nauczyć. - dodał, z pewną ulgą przechodząc do konkretniejszych rozwiązań problemu, choć czoło przecięła pionowa zmarszczka - jak zawsze, gdy niechętnie próbował wrócić myślami do tego, co czuł i myślał tuż przed przemianami. Wiedział, że powinien to analizować, że to ułatwiało reagowanie w kolejnych sytuacjach - tak jak analizowanie pomyłek w akcjach aurorów, strategia, krok po kroku.
Ale to bolało.
Nie żałuj. Drgnął lekko i spróbował uśmiechnąć się blado, tym razem to chyba Castor pomógł jemu. Zamrugał, na tyle ośmielony, że...
-Chyba odgryzłem jednemu rękę. Całkiem. - słowa popłynęły same, lekko ironiczny, rozbawiony uśmiech też. Po raz pierwszy pozwolił (komu? Fenrirowi czy sobie? Sam już nie wiedział) sobie się z tego zaśmiać, ale szybko się opanował. -Magia by tego nie zrobiła. - dodał ciszej, jakby do siebie. Ten potencjał, nieokiełznany i niewykorzystany, wciąż powinien go przerażać, ale...
Jeden wilkołak, trójka aurorów. Olav by wtedy wygrał gdyby celował w moją tętnicę, nie bark. Trójka a u r o r ó w.
A czwórkę szmalcowników zjadł.
-Dobrze, posiedźmy. Ale jak mi tu zaśniesz, używam Mobilicorpus żeby odstawić się do domu. - wyszczerzył zęby, trzeba zmienić temat, ocieplić atmosferę.
-Pokażesz mi jak wyglądają te nasiona? Albo wyjaśnisz? Spróbuję, będę na patrolach w Lancashire, a tam można jeszcze dostać ingrediencje. - obiecał. Mina zrzedła mu trochę na nieśmiałe wyznanie o uzdrowicielu, wstrzymał oddech, dodał dwa do dwóch, a więc dlatego Castor nie chciał iść do lecznicy.
-Zaufany uzdrowiciel... - zaprotestował nieśmiało, może mając na myśli sojuszników Zakonu z Doliny Godryka (Roselyn, choćby, nie znał jej dobrze, ale jej ufał), a może (z większym wahaniem, wiedział zbyt dobrze, że uczucia potrafią zawieść) tamtego, którego poznał sam Castor, ale urwał w pół słowa. Przypomniał sobie, jak sam się czuł, w norweskim szpitalu, w Ministerstwie, podczas rejestracji, na kontrolach, upokorzenie za upokorzeniem. -...nieważne, rozumiem. Ale skoro poprosisz Kerstin o pranie, to gdyby te blizny się babrały, poproś o pomoc też Justine. Wiem, że nie widziałeś jej przy magii uzdrawiającej, ale była na kursie, byłaby naprawdę dobrą ratowniczką, a przecież magii się nie zapomina. I jeszcze lepszym aurorem. - uśmiechnął się z dumą, miał taką zdolną siostrę, ale zaraz spoważniał.
-Znam twoje obietnice, ty przemądrzały Promyczku. - i z pełną powagą dał Castorowi pstryczka w nos. -"Nie pójdę tam sam" to obietnica, którą zaraz złamiesz idąc tam z jakąś nastolatką w opałach, albo tym nieodpowiedzialnym Cattermolem, albo Szarlotką, albo nieznajomym, który poprosi cię o pilną pomoc, która tak naprawdę będzie podstępem. Nie pójdziesz tam bez osób z Zakonu, przeszkolonych w bojowo i bez potrzeby Zakonu. Ludzie cierpią i umierają w całej Anglii, nie możemy nieodpowiedzialnie marnować sił i zasobów na spontaniczne porywy serca. - westchnął. -A czasem kierujesz się za bardzo sercem, czy sumieniem, nazwij to jak chcesz. Na przykład teraz, gdy najpierw pomyślałeś o pójściu tam, a potem o raporcie. - dodał łagodniej. -Czasem ci tego zazdroszczę. - dodał ciszej, bardzo cicho. -Ale tak nie wygrywa się wojen. - cofnął dłoń, odwzajemniając jego spojrzenie, śmiertelnie poważnie. -Nie, to nie czyni z ciebie tchórza. Lekkomyślne narażanie czyniłoby z ciebie idiotę, a nie bohatera. Obiecałeś, że będziesz stawał w obronie innych, ale to chyba ty powinieneś wiedzieć, że najlepszy uzdrowiciel czy alchemik czy auror to żywy? Jeśli śmierć wyciągnie po kogoś z nas macki, zrobi to i tak. Nie ułatwiaj jej tego, Sprout, już i tak jest nas za mało. Każdy się boi, nawet aurorzy - i każdy chce być odważny, ale ci lekkomyślnie odważni nie przeszli nawet kursu. Myślenie i strategia, rozumiesz? - wyjaśnił, bo zapał Castora kojarzył mu się z tymi, którzy chcieli być bohaterami i których Rineheart odsiał po pierwszym roku. W przeciwieństwie do swojego mentora, Michael nie wierzył jednak w wykluczanie tych "myślących inaczej" - przynajmniej w przypadku Castora, wierzył w rozmowę i wyjaśnienia. Jest taki młody - dotarło do niego boleśnie, bo czasem o tym zapominał, Castor bywał przecież taki dojrzały, mądry, obeznany z rzemiosłem. W jego wieku Mike był o wiele bardziej lekkomyślny, choć w pracy nauczono go już bezwzględności i powagi.
Słuchał dalej, nie przerywając - choć na wieść o tym, że Castor poszedł gdzieś z klientem, zmrużył znacząco oczy. A nie mówiłem? - powiedziałby, ale mówił o takich sytuacjach przed chwilą, a Sprout doskonale odczytał te słowa z samej jego miny.
-Jakimś Alfiem z bronią palną? Poszedłeś tam z mugolem? - westchnął tylko c i ę ż k o, to nie brzmiało jak ktoś z przeszkoleniem bojowym. Alfie Summers miał co prawda i karabin i przeszkolenie bojowe, ale to nie mógł być przecież on - a nawet jeśli, to Mike nie skojarzył faktów, bo jego uwagę pochłonęły zresztą kolejne doniesienia, dziwne, zdumiewające. Zmarszczył brwi, jak zawsze gdy myślał intensywnie, sięgając wspomnieniam do doświadczeń z magią białą i czarną.
-Homenum zwykle nie działa... z wyprzedzeniem. Ale skoro wokół tego drzewa jest stara magia, nietypowe kwiaty - to może działa jakoś... inaczej? Ten jeleń - podobny był do cieni opisywanych przez Zakonników? - przełknął ślinę, zerknął wymownie na pięć różdżek. -Mów dalej.
Gryząc się w język i dławiąc w gardle kolejne pytania, próbował słuchać. Jeśli mają przejść przez własne koszmary żeby spokojniej omówić to, co spotkało dziś Castora - niech i tak będzie.
Spojrzenie mu złagodniało, gdy Sprout tak elokwentnie ujął w słowa coś, co czuł też Michael - i czego bał się nazwać.
-Ja chyba też czuję głód. - zmrużył oczy z namysłem, jakby próbował to jakoś nazwać. -Od późnej jesieni - zawsze. Trudno mi to rozplątać, czy głoduje wilk czy człowiek, bo wszyscy chodzą teraz głodni, ale my... - westchnął, przeczesał włosy palcami. -Przed wojną było jakoś lepiej. - mruknął, jakby do siebie. Wtedy nie miał ochoty - ani powodów - nikogo rozszarpać. Bo siedział samotnie w domu, a w Ministerstwie uważał na każdą myśl i każdy krok, świadom ciążących na nim spojrzeń. Paradoksalnie, to wojna dała mu więcej swobody od ciężaru likantropii - dla Zakonników piętno liczyło się teraz mniej niż jego gotowość do walki. A zarazem to na wojnie zaczął czuć ten nieustanny gniew, przeplatający się z powodu kryzysu zaopatrzenia z nieustannym głodem. -Wiem, że masz na myśli inny głód, ale zima mija, mamy więcej jedzenia, a ty... znam cię, ty nie jadłeś normalnie od września. Spróbuj, może to trochę pomoże. - doradził praktycznie, boleśnie świadom, że jabłko to nie obiad. Nie mieli dzisiaj w domu porządnego obiadu, może jutro się uda, ale dostawy dodatkowego, lepszego jedzenia skończyły się w lutym. Fala mdłości i wyrzutów sumienia podeszła mu do gardła, powinienem coś upolować.
"Krew, krew, krew", dźwięczało mu w uszach i grało w nozdrzach, i wtedy - po tej praktycznej radzie - zrozumiał, że Castor potrzebuje chyba czegoś innego, nie tylko suchej rady jak zaradzić głodowi. Westchnął cicho, próbując zebrać myśli, nie był w tym mocny, w myśleniu o uczuciach i w szukaniu jasnych stron i... ale musiał spróbować. Dla niego.
-Myślę, że emocje to emocje, i tyle. Nie ma tak, że jedne są brudne, a inne szlachetne... Czasami z czegoś brudnego może wyniknąć coś dobrego, a z czegoś na pozór szlachetnego coś... niedobrego. - wytłumaczył jakże elokwentnie, usiłując nie myśleć własnych błędach i konkretnych przykładach. To nie moment na rozpamiętywanie swoich porażek. -Przemieniłem się już pod wpływem emocji, ty też. Wiesz... wiemy, że sama krew nie wystarczy. Masz te kilka sekund, w trakcie których możesz powściągnąć gniew i strach, rzucić na siebie... nie wiem, Paxo czy coś. Mnie też powinieneś nauczyć. - dodał, z pewną ulgą przechodząc do konkretniejszych rozwiązań problemu, choć czoło przecięła pionowa zmarszczka - jak zawsze, gdy niechętnie próbował wrócić myślami do tego, co czuł i myślał tuż przed przemianami. Wiedział, że powinien to analizować, że to ułatwiało reagowanie w kolejnych sytuacjach - tak jak analizowanie pomyłek w akcjach aurorów, strategia, krok po kroku.
Ale to bolało.
Nie żałuj. Drgnął lekko i spróbował uśmiechnąć się blado, tym razem to chyba Castor pomógł jemu. Zamrugał, na tyle ośmielony, że...
-Chyba odgryzłem jednemu rękę. Całkiem. - słowa popłynęły same, lekko ironiczny, rozbawiony uśmiech też. Po raz pierwszy pozwolił (komu? Fenrirowi czy sobie? Sam już nie wiedział) sobie się z tego zaśmiać, ale szybko się opanował. -Magia by tego nie zrobiła. - dodał ciszej, jakby do siebie. Ten potencjał, nieokiełznany i niewykorzystany, wciąż powinien go przerażać, ale...
Jeden wilkołak, trójka aurorów. Olav by wtedy wygrał gdyby celował w moją tętnicę, nie bark. Trójka a u r o r ó w.
A czwórkę szmalcowników zjadł.
-Dobrze, posiedźmy. Ale jak mi tu zaśniesz, używam Mobilicorpus żeby odstawić się do domu. - wyszczerzył zęby, trzeba zmienić temat, ocieplić atmosferę.
-Pokażesz mi jak wyglądają te nasiona? Albo wyjaśnisz? Spróbuję, będę na patrolach w Lancashire, a tam można jeszcze dostać ingrediencje. - obiecał. Mina zrzedła mu trochę na nieśmiałe wyznanie o uzdrowicielu, wstrzymał oddech, dodał dwa do dwóch, a więc dlatego Castor nie chciał iść do lecznicy.
-Zaufany uzdrowiciel... - zaprotestował nieśmiało, może mając na myśli sojuszników Zakonu z Doliny Godryka (Roselyn, choćby, nie znał jej dobrze, ale jej ufał), a może (z większym wahaniem, wiedział zbyt dobrze, że uczucia potrafią zawieść) tamtego, którego poznał sam Castor, ale urwał w pół słowa. Przypomniał sobie, jak sam się czuł, w norweskim szpitalu, w Ministerstwie, podczas rejestracji, na kontrolach, upokorzenie za upokorzeniem. -...nieważne, rozumiem. Ale skoro poprosisz Kerstin o pranie, to gdyby te blizny się babrały, poproś o pomoc też Justine. Wiem, że nie widziałeś jej przy magii uzdrawiającej, ale była na kursie, byłaby naprawdę dobrą ratowniczką, a przecież magii się nie zapomina. I jeszcze lepszym aurorem. - uśmiechnął się z dumą, miał taką zdolną siostrę, ale zaraz spoważniał.
-Znam twoje obietnice, ty przemądrzały Promyczku. - i z pełną powagą dał Castorowi pstryczka w nos. -"Nie pójdę tam sam" to obietnica, którą zaraz złamiesz idąc tam z jakąś nastolatką w opałach, albo tym nieodpowiedzialnym Cattermolem, albo Szarlotką, albo nieznajomym, który poprosi cię o pilną pomoc, która tak naprawdę będzie podstępem. Nie pójdziesz tam bez osób z Zakonu, przeszkolonych w bojowo i bez potrzeby Zakonu. Ludzie cierpią i umierają w całej Anglii, nie możemy nieodpowiedzialnie marnować sił i zasobów na spontaniczne porywy serca. - westchnął. -A czasem kierujesz się za bardzo sercem, czy sumieniem, nazwij to jak chcesz. Na przykład teraz, gdy najpierw pomyślałeś o pójściu tam, a potem o raporcie. - dodał łagodniej. -Czasem ci tego zazdroszczę. - dodał ciszej, bardzo cicho. -Ale tak nie wygrywa się wojen. - cofnął dłoń, odwzajemniając jego spojrzenie, śmiertelnie poważnie. -Nie, to nie czyni z ciebie tchórza. Lekkomyślne narażanie czyniłoby z ciebie idiotę, a nie bohatera. Obiecałeś, że będziesz stawał w obronie innych, ale to chyba ty powinieneś wiedzieć, że najlepszy uzdrowiciel czy alchemik czy auror to żywy? Jeśli śmierć wyciągnie po kogoś z nas macki, zrobi to i tak. Nie ułatwiaj jej tego, Sprout, już i tak jest nas za mało. Każdy się boi, nawet aurorzy - i każdy chce być odważny, ale ci lekkomyślnie odważni nie przeszli nawet kursu. Myślenie i strategia, rozumiesz? - wyjaśnił, bo zapał Castora kojarzył mu się z tymi, którzy chcieli być bohaterami i których Rineheart odsiał po pierwszym roku. W przeciwieństwie do swojego mentora, Michael nie wierzył jednak w wykluczanie tych "myślących inaczej" - przynajmniej w przypadku Castora, wierzył w rozmowę i wyjaśnienia. Jest taki młody - dotarło do niego boleśnie, bo czasem o tym zapominał, Castor bywał przecież taki dojrzały, mądry, obeznany z rzemiosłem. W jego wieku Mike był o wiele bardziej lekkomyślny, choć w pracy nauczono go już bezwzględności i powagi.
Słuchał dalej, nie przerywając - choć na wieść o tym, że Castor poszedł gdzieś z klientem, zmrużył znacząco oczy. A nie mówiłem? - powiedziałby, ale mówił o takich sytuacjach przed chwilą, a Sprout doskonale odczytał te słowa z samej jego miny.
-Jakimś Alfiem z bronią palną? Poszedłeś tam z mugolem? - westchnął tylko c i ę ż k o, to nie brzmiało jak ktoś z przeszkoleniem bojowym. Alfie Summers miał co prawda i karabin i przeszkolenie bojowe, ale to nie mógł być przecież on - a nawet jeśli, to Mike nie skojarzył faktów, bo jego uwagę pochłonęły zresztą kolejne doniesienia, dziwne, zdumiewające. Zmarszczył brwi, jak zawsze gdy myślał intensywnie, sięgając wspomnieniam do doświadczeń z magią białą i czarną.
-Homenum zwykle nie działa... z wyprzedzeniem. Ale skoro wokół tego drzewa jest stara magia, nietypowe kwiaty - to może działa jakoś... inaczej? Ten jeleń - podobny był do cieni opisywanych przez Zakonników? - przełknął ślinę, zerknął wymownie na pięć różdżek. -Mów dalej.
Can I not save one
from the pitiless wave?
I on słuchał. Z wyraźnie zasmuconą miną, bo z każdą mijającą sekundą przypominał sobie, że przecież bali się tego samego. Że stali przed tymi samymi trudnościami, współdzieląc ten straszny sen, z którego wybudzą się tylko po śmierci. Wiedział, że mógł zaufać Michaelowi. Że nigdy nie ufał nikomu innemu równie mocno. Bo Michael rozumiał. Nie zawsze potrafił przedstawić to w łagodny sposób, którego zazwyczaj potrzebował Castor, ale nawet w szorstkości i dobitności aurorskich słów potrafił odnaleźć to głębokie ciepło, troskę, to, co powinni ze sobą dzielić, nikt inny nie zrozumie.
I przez to właśnie przestawał się bać. Smutek — och, smutek to co innego, smutek przylegał do niego od zawsze, smutek sprawiał, że był, kim był, smutku nie potrafił się pozbyć, bo zawsze siedział gdzieś w nim, zasiane ziarno, które czasem kiełkowało, pod jego nieuwagę, gdy zapominał o tym, że musiał je przykrywać, nie wystawiać na światło słońca. Ale to smutek doprowadził go też do tej realizacji, do słów, które wybrzmiały w szopie niedługo później.
— Przestałem to rozróżniać. Ten... wilk. To przecież też ja — szepnął, odruchowo szukając ręki Michaela, jego dłoni i choć wiedział, że nie stanowiło to typowego dla jego towarzystwa, środowiska sposobu rozładowania emocji (w tym departamencie Castorowi najbliżej było do Kerstin wyrzucającej z siebie wszystkie uczucia w gwałtownych wybuchach, potrzebującej fizycznej bliskości), ta fizyczność dała już się poznać jako najlepsze medium przekazywania tego, czego nie potrafił ubrać w słowa. Gdy odnalazł palce Tonksa, zacisnął na nich własne. Pewność. Pokrzepienie. Już sam nie wiedział, czy to dla niego, czy dla siebie. Pewnie dla nich obu. — Na początku to wszystko... było znacznie bardziej trudne i wydaje mi się, że właśnie dlatego, że traktowałem t o jako coś... obcego. Ale obcego, tak mi się wydaje, nie da się kontrolować. Im bardziej walczyłem, tym bardziej się wściekałem. I... na następną pełnię... Chciałbym... Nie walczyć. Ale nie myślisz... Że jakbym spróbował podejść do tego spokojnie. Nie ze strachem, nie ze złością... Może to byłoby łatwiejsze? Przecież... Ostatecznie to i tak ja. Nie chcę... Nie chcę być dla siebie zły, już... Widzisz, do czego mnie to doprowadziło.
Nie wiedział, jak długo mówił. Zatopiony we własnych myślach chyba nie był pewien, czy wszystkie z tych słów wybrzmiały naprawdę, ale płynęły z jego serca, wpływały na język, a on nie mógł ich tam zatrzymać. Wraz z ostatnim zdaniem, wolną ręką wskazał na swoją klatkę piersiową. Zapadniętą, wychudzoną. Gdyby Michael przesunął ręką po lewej stronie jego torsu, wyczułby nierówność przy czwartym żebrze, pęknięcie, które nie chciało się zrosnąć. Wystarczająco się krzywdził przez ostatni rok. Dwie okazje, w trakcie których dowiedział się, jak bardzo słaby był, każde doświadczenie rozrywającej ciało pełni sprawiało, że musiał wziąć się wreszcie za siebie.
Musiał wystąpić naprzeciw swym strachom. Wreszcie wziąć sprawy w swoje ręce, poprowadzić łódź swego życia, w której do tej pory pozwalał sobie wyłącznie na dryfowanie z nurtem.
Skinął krótko głową na prośbę—polecenie. Nauczy go. Nauczy go wszystkiego, co sam potrafi, choćby mieli spędzić na tym następny rok.
— Nie pamiętasz? — spytał, chociaż w pytaniu nie zabrzmiał żaden wyrzut. Pewnie nie pamiętał i tego od niego nie oczekiwał. Przemiany były... różne. Nawet te kilka, które sam przeżył. Z jednych pamiętał wszystko, trochę z perspektywy drugoosobowej, z innych zupełnie nic. Każda bolała, żadna nie skończyła się jeszcze metalowym posmakiem w ustach. Na słowa o mobilicorpusie zaśmiał się — cicho, ale zaraz syknął z bólu, nie powinien poruszać szczególnie torsem, a śmiech sprawił, że skóra napięła się prędko, posyłając nieprzyjemne promieniowanie bólu w dół, do samych nóg. — Jutro rano pokażę, dobrze? Nie chcę teraz wstawać. Ale zanim je od kogoś weźmiesz, rzuć na nie Glacius. To ziarna ognistego krzewu, parzą, jak się ich odpowiednio nie schłodzi. Zaklęcie powinno przetrzymać je w jakiejś znośnej temperaturze, do czasu aż wrócisz do domu, a resztą zajmę się sam — instrukcje jednak były ważne, wolał, by przyjaciel nie dorobił się podobnych oparzeń przez własną niewiedzę z zakresu zielarstwa, mając go pod ręką. Dopiero po chwili westchnął, może upuszczając trochę nagromadzonego w nim przez wcześniejszy wysiłek bólu, może prawdziwie zmartwiony tym, że...
— Nie mam zaufanych uzdrowicieli — powiedział wreszcie, wzruszając przy tym ostrożnie ramionami. Ostrożnie tak, by nie szarpnąć znowu za poparzoną skórę tułowia. Leśna Lecznica nie wchodziła w ogóle w grę, wszystkich znał i nie mógłby później spojrzeć im w oczy. Hector... Hector jeszcze nie wiedział, ale kiedyś się dowie, ale nie mógł zrobić tego dzisiaj, nie teraz. Myśli było za dużo, czuł już, że zaczyna mu się powoli kręcić w głowie, ale Michael zainterweniował i... — Just... Just jest zaufana. Reszta... Nie chcę, żeby wiedzieli. Im mniej osób wie, tym dla mnie lepiej, prawda? — sam Michael mówił podobnie w styczniu, w tej samej szopie. I tego zamierzał się trzymać Castor, nie pozwalając sekretowi rozlać się na większą liczbę osób, niż absolutnie konieczne. I to prawda, nie widział Justine w akcji medycznej, ale za to darzył ją ogromnym szacunkiem, miłością podobną do tej siostrzanej, choć trzymali chyba największy dystans wśród domowników. Ale mimo to... Ufał jej do granic.
Zaraz jednak prędko zszedł na ziemię, marszcząc nos w niezadowoleniu na to pstryknięcie.
— Dobrze, nie pójdę do Londynu ani do Warwickshire bez celu Zakonu i bez towarzystwa przeszkolonego w boju Zakonnika, lepiej? — spytał, trochę już zniecierpliwiony koniecznością precyzowania własnych obietnic, ale Michael znał go dobrze, może nawet lepiej niż on sam znał siebie. Sama obietnica nie przyszła mu zresztą prosto, bo to prawda, kierował się porywami serca lub sumienia, przede wszystkim nimi i nie potrafił obiektywnie ocenić sytuacji. — Żywy, zdecydowanie — odpowiedział, kiwając głową ze zrozumieniem. Czasami... Chyba zawsze potrzebował usłyszeć coś takiego, dostać wreszcie zimny prysznic, otrzymać granice, w których powinien się poruszać. Nawet jeżeli teraz nie do końca się z nimi zgadzał, to wiedział, że były konieczne, by utrzymać go przy życiu. Nie mieli drugich szans.
— Nie patrz tak na mnie... — burknął w odpowiedzi na reakcję Michaela na słowa o kliencie. Wiedział, że Tonks nie przyjmie ich najlepiej, ale po tym wykładzie nikt by ich chyba nie przyjął. Na słowa o broni i mugolu ożywił się jeszcze bardziej. — Nie, nie. To nie mugol. Ma po prostu tę... broń. Ale różdżkę też. Nie pytałem, skąd to ma, znaczy tę broń, bo różdżkę to wiadomo, że pewnie od Ollivandera... — znów zapędził się odrobinę w kozi róg, ale po raz kolejny interwencja Michaela doprowadziła go do porządku.
— Ale tym razem zadziałało. Różdżka... rozgrzała się tak mocno, tyle energii w sobie jeszcze nie czułem, to było bardzo silne zaklęcie, jeszcze silniejsze od tych, które rzucałem tutaj teraz... — i nic dziwnego, że był taki zmęczony. Poza tym, że doznał poważnego stresu, wyrzucił z siebie absurdalnie dużo energii magicznej. — Czy był podobny... Moore mówił o tym, że jego brata zaatakowały jakieś szpony. Tu było zwierzę. I z kawałkami mięsa na rogach. Wygląda, jakby napadało okolicę. No i nikt... nie mówił, że swędziało. Ale to na pewno nie było nic związanego z białą magią.
Sam również przełknął ślinę, po czym nabrał głębszy wdech, kontynuując historię.
— Dalej to nie wiedziałem, co to może być, więc na wszelki wypadek rzuciłem Festivo. No i trzy z tych sylwetek się zaświeciły, tak jak w książkach pisali. Czyli to byli czarnoksiężnicy. Chcieliśmy uciekać, ale otoczyli nas, jakby na planie koła. Źle się zrobiło, jak uznali, że Alfred to mugol, bo miał tę żelazną różdżkę na plecach — z rozpędu nie nazwał nawet broni palnej tym, czym była. — Alfred chciał nam zrobić przejście, odepchnął Everte Stati takie wrzeszczące babsko i zrobił się raban no i dostałem tymi zaklęciami, o których ci już mówiłem — dorozumiane było oczywiście to, że rzucał tarczę, ale mu nie wyszło. — Oni nas wzięli za mugoli, a żeby zmienili zdanie, chcieli nasze dokumenty. No i... Wiesz, ja tych swoich starych nie noszę, na nic mi nie są potrzebne. Więc zblefowałem, że się nazywam jak taki jeden ślizgon rok młodszy, on ma nazwisko czystokrwiste, więc pomyślałem, że różdżkę pewnie też. No i miałem rację, bo tam był taki... Leith? Chyba tak się nazywał. I herszt tej całej bandy... — widać było, że mówił w coraz to większych emocjach, szybciej i rozgorączkowany. Gdyby nie zaklęcie uspokajające, chyba mieliby poważny problem. — On miał... To obrzydliwe, ale jakby naszyjnik? Z odciętych ludzkich kciuków? — skrzywił się potężnie, a ciałem wstrząsnął dreszcz obrzydzenia — W każdym razie herszt bandy kazał temu Leithowi sprawdzić, czy jest takie imię i nazwisko w rejestrze, no i moje było, ale ten Connor, co się za niego podałem, chyba nie ma brata i no wzięli Alfreda za jakiegoś mojego kuzyna z mugolską krwią, ale Alfred też coś tam próbował z nimi rozmawiać, żeby mnie puścili przynajmniej i stwierdził, że ich zaprowadzi do wioski, w której mieszkają mugole? Że to gdzieś niedaleko? Chyba nazywało się Claverdon. Ale nie jestem pewien — zagryzł lekko dolną wargę, oddychając już znacznie ciężej. Przymknął na kilka chwil powieki, starając się unormować oddech, powrócić do wszelkiego spokoju. — I potem ten herszt powiedział, że utnie mi nogę, jak Alfred z nim nie będzie współpracował, ale że mnie lubi...? I że przez to utnie mi palec? I by to zrobił, ale Alfred rzucił wreszcie... Takie zaklęcie z mgłą czarną. I to...
Przekrzywił głowę w bok, chcąc raz jeszcze złapać spojrzenie Michaela. Musiał mieć jego pełną uwagę.
— Ja wiem, że to brzmi jak coś wyssane z palca, ale to naprawdę tak było. Zrobiło się zupełnie ciemno i zacząłem słyszeć... jakieś szepty w głowie? Ale w języku, w którym nic nie rozumiałem. I zewsząd patrzyły na nas oczy zwierząt, ale takie z czerwoną poświatą, bo wrócił ten jeleń, ale nie sam. Tam były same leśne zwierzęta, ale wszystkie... Z tego cienia? Ale na całe szczęście tamci się przestraszyli, więc zdołaliśmy się znaleźć z Alfredem i schowałem nas za tarczą z eliksiru ochrony. Cienie... ruszyły za tamtymi i... została z nich tylko krwawa miazga i te kilka różdżek — mruknął, wskazując brodą na leżące na blacie różdżki. Zabrał je na dowód i trochę z zemsty. — Było głośno, były krzyki, a potem była zupełna cisza. Cokolwiek to było, jestem pewien, że nie zaatakowało nas tylko przez ten eliksir. Chociaż... i to jeszcze nie koniec...
I przez to właśnie przestawał się bać. Smutek — och, smutek to co innego, smutek przylegał do niego od zawsze, smutek sprawiał, że był, kim był, smutku nie potrafił się pozbyć, bo zawsze siedział gdzieś w nim, zasiane ziarno, które czasem kiełkowało, pod jego nieuwagę, gdy zapominał o tym, że musiał je przykrywać, nie wystawiać na światło słońca. Ale to smutek doprowadził go też do tej realizacji, do słów, które wybrzmiały w szopie niedługo później.
— Przestałem to rozróżniać. Ten... wilk. To przecież też ja — szepnął, odruchowo szukając ręki Michaela, jego dłoni i choć wiedział, że nie stanowiło to typowego dla jego towarzystwa, środowiska sposobu rozładowania emocji (w tym departamencie Castorowi najbliżej było do Kerstin wyrzucającej z siebie wszystkie uczucia w gwałtownych wybuchach, potrzebującej fizycznej bliskości), ta fizyczność dała już się poznać jako najlepsze medium przekazywania tego, czego nie potrafił ubrać w słowa. Gdy odnalazł palce Tonksa, zacisnął na nich własne. Pewność. Pokrzepienie. Już sam nie wiedział, czy to dla niego, czy dla siebie. Pewnie dla nich obu. — Na początku to wszystko... było znacznie bardziej trudne i wydaje mi się, że właśnie dlatego, że traktowałem t o jako coś... obcego. Ale obcego, tak mi się wydaje, nie da się kontrolować. Im bardziej walczyłem, tym bardziej się wściekałem. I... na następną pełnię... Chciałbym... Nie walczyć. Ale nie myślisz... Że jakbym spróbował podejść do tego spokojnie. Nie ze strachem, nie ze złością... Może to byłoby łatwiejsze? Przecież... Ostatecznie to i tak ja. Nie chcę... Nie chcę być dla siebie zły, już... Widzisz, do czego mnie to doprowadziło.
Nie wiedział, jak długo mówił. Zatopiony we własnych myślach chyba nie był pewien, czy wszystkie z tych słów wybrzmiały naprawdę, ale płynęły z jego serca, wpływały na język, a on nie mógł ich tam zatrzymać. Wraz z ostatnim zdaniem, wolną ręką wskazał na swoją klatkę piersiową. Zapadniętą, wychudzoną. Gdyby Michael przesunął ręką po lewej stronie jego torsu, wyczułby nierówność przy czwartym żebrze, pęknięcie, które nie chciało się zrosnąć. Wystarczająco się krzywdził przez ostatni rok. Dwie okazje, w trakcie których dowiedział się, jak bardzo słaby był, każde doświadczenie rozrywającej ciało pełni sprawiało, że musiał wziąć się wreszcie za siebie.
Musiał wystąpić naprzeciw swym strachom. Wreszcie wziąć sprawy w swoje ręce, poprowadzić łódź swego życia, w której do tej pory pozwalał sobie wyłącznie na dryfowanie z nurtem.
Skinął krótko głową na prośbę—polecenie. Nauczy go. Nauczy go wszystkiego, co sam potrafi, choćby mieli spędzić na tym następny rok.
— Nie pamiętasz? — spytał, chociaż w pytaniu nie zabrzmiał żaden wyrzut. Pewnie nie pamiętał i tego od niego nie oczekiwał. Przemiany były... różne. Nawet te kilka, które sam przeżył. Z jednych pamiętał wszystko, trochę z perspektywy drugoosobowej, z innych zupełnie nic. Każda bolała, żadna nie skończyła się jeszcze metalowym posmakiem w ustach. Na słowa o mobilicorpusie zaśmiał się — cicho, ale zaraz syknął z bólu, nie powinien poruszać szczególnie torsem, a śmiech sprawił, że skóra napięła się prędko, posyłając nieprzyjemne promieniowanie bólu w dół, do samych nóg. — Jutro rano pokażę, dobrze? Nie chcę teraz wstawać. Ale zanim je od kogoś weźmiesz, rzuć na nie Glacius. To ziarna ognistego krzewu, parzą, jak się ich odpowiednio nie schłodzi. Zaklęcie powinno przetrzymać je w jakiejś znośnej temperaturze, do czasu aż wrócisz do domu, a resztą zajmę się sam — instrukcje jednak były ważne, wolał, by przyjaciel nie dorobił się podobnych oparzeń przez własną niewiedzę z zakresu zielarstwa, mając go pod ręką. Dopiero po chwili westchnął, może upuszczając trochę nagromadzonego w nim przez wcześniejszy wysiłek bólu, może prawdziwie zmartwiony tym, że...
— Nie mam zaufanych uzdrowicieli — powiedział wreszcie, wzruszając przy tym ostrożnie ramionami. Ostrożnie tak, by nie szarpnąć znowu za poparzoną skórę tułowia. Leśna Lecznica nie wchodziła w ogóle w grę, wszystkich znał i nie mógłby później spojrzeć im w oczy. Hector... Hector jeszcze nie wiedział, ale kiedyś się dowie, ale nie mógł zrobić tego dzisiaj, nie teraz. Myśli było za dużo, czuł już, że zaczyna mu się powoli kręcić w głowie, ale Michael zainterweniował i... — Just... Just jest zaufana. Reszta... Nie chcę, żeby wiedzieli. Im mniej osób wie, tym dla mnie lepiej, prawda? — sam Michael mówił podobnie w styczniu, w tej samej szopie. I tego zamierzał się trzymać Castor, nie pozwalając sekretowi rozlać się na większą liczbę osób, niż absolutnie konieczne. I to prawda, nie widział Justine w akcji medycznej, ale za to darzył ją ogromnym szacunkiem, miłością podobną do tej siostrzanej, choć trzymali chyba największy dystans wśród domowników. Ale mimo to... Ufał jej do granic.
Zaraz jednak prędko zszedł na ziemię, marszcząc nos w niezadowoleniu na to pstryknięcie.
— Dobrze, nie pójdę do Londynu ani do Warwickshire bez celu Zakonu i bez towarzystwa przeszkolonego w boju Zakonnika, lepiej? — spytał, trochę już zniecierpliwiony koniecznością precyzowania własnych obietnic, ale Michael znał go dobrze, może nawet lepiej niż on sam znał siebie. Sama obietnica nie przyszła mu zresztą prosto, bo to prawda, kierował się porywami serca lub sumienia, przede wszystkim nimi i nie potrafił obiektywnie ocenić sytuacji. — Żywy, zdecydowanie — odpowiedział, kiwając głową ze zrozumieniem. Czasami... Chyba zawsze potrzebował usłyszeć coś takiego, dostać wreszcie zimny prysznic, otrzymać granice, w których powinien się poruszać. Nawet jeżeli teraz nie do końca się z nimi zgadzał, to wiedział, że były konieczne, by utrzymać go przy życiu. Nie mieli drugich szans.
— Nie patrz tak na mnie... — burknął w odpowiedzi na reakcję Michaela na słowa o kliencie. Wiedział, że Tonks nie przyjmie ich najlepiej, ale po tym wykładzie nikt by ich chyba nie przyjął. Na słowa o broni i mugolu ożywił się jeszcze bardziej. — Nie, nie. To nie mugol. Ma po prostu tę... broń. Ale różdżkę też. Nie pytałem, skąd to ma, znaczy tę broń, bo różdżkę to wiadomo, że pewnie od Ollivandera... — znów zapędził się odrobinę w kozi róg, ale po raz kolejny interwencja Michaela doprowadziła go do porządku.
— Ale tym razem zadziałało. Różdżka... rozgrzała się tak mocno, tyle energii w sobie jeszcze nie czułem, to było bardzo silne zaklęcie, jeszcze silniejsze od tych, które rzucałem tutaj teraz... — i nic dziwnego, że był taki zmęczony. Poza tym, że doznał poważnego stresu, wyrzucił z siebie absurdalnie dużo energii magicznej. — Czy był podobny... Moore mówił o tym, że jego brata zaatakowały jakieś szpony. Tu było zwierzę. I z kawałkami mięsa na rogach. Wygląda, jakby napadało okolicę. No i nikt... nie mówił, że swędziało. Ale to na pewno nie było nic związanego z białą magią.
Sam również przełknął ślinę, po czym nabrał głębszy wdech, kontynuując historię.
— Dalej to nie wiedziałem, co to może być, więc na wszelki wypadek rzuciłem Festivo. No i trzy z tych sylwetek się zaświeciły, tak jak w książkach pisali. Czyli to byli czarnoksiężnicy. Chcieliśmy uciekać, ale otoczyli nas, jakby na planie koła. Źle się zrobiło, jak uznali, że Alfred to mugol, bo miał tę żelazną różdżkę na plecach — z rozpędu nie nazwał nawet broni palnej tym, czym była. — Alfred chciał nam zrobić przejście, odepchnął Everte Stati takie wrzeszczące babsko i zrobił się raban no i dostałem tymi zaklęciami, o których ci już mówiłem — dorozumiane było oczywiście to, że rzucał tarczę, ale mu nie wyszło. — Oni nas wzięli za mugoli, a żeby zmienili zdanie, chcieli nasze dokumenty. No i... Wiesz, ja tych swoich starych nie noszę, na nic mi nie są potrzebne. Więc zblefowałem, że się nazywam jak taki jeden ślizgon rok młodszy, on ma nazwisko czystokrwiste, więc pomyślałem, że różdżkę pewnie też. No i miałem rację, bo tam był taki... Leith? Chyba tak się nazywał. I herszt tej całej bandy... — widać było, że mówił w coraz to większych emocjach, szybciej i rozgorączkowany. Gdyby nie zaklęcie uspokajające, chyba mieliby poważny problem. — On miał... To obrzydliwe, ale jakby naszyjnik? Z odciętych ludzkich kciuków? — skrzywił się potężnie, a ciałem wstrząsnął dreszcz obrzydzenia — W każdym razie herszt bandy kazał temu Leithowi sprawdzić, czy jest takie imię i nazwisko w rejestrze, no i moje było, ale ten Connor, co się za niego podałem, chyba nie ma brata i no wzięli Alfreda za jakiegoś mojego kuzyna z mugolską krwią, ale Alfred też coś tam próbował z nimi rozmawiać, żeby mnie puścili przynajmniej i stwierdził, że ich zaprowadzi do wioski, w której mieszkają mugole? Że to gdzieś niedaleko? Chyba nazywało się Claverdon. Ale nie jestem pewien — zagryzł lekko dolną wargę, oddychając już znacznie ciężej. Przymknął na kilka chwil powieki, starając się unormować oddech, powrócić do wszelkiego spokoju. — I potem ten herszt powiedział, że utnie mi nogę, jak Alfred z nim nie będzie współpracował, ale że mnie lubi...? I że przez to utnie mi palec? I by to zrobił, ale Alfred rzucił wreszcie... Takie zaklęcie z mgłą czarną. I to...
Przekrzywił głowę w bok, chcąc raz jeszcze złapać spojrzenie Michaela. Musiał mieć jego pełną uwagę.
— Ja wiem, że to brzmi jak coś wyssane z palca, ale to naprawdę tak było. Zrobiło się zupełnie ciemno i zacząłem słyszeć... jakieś szepty w głowie? Ale w języku, w którym nic nie rozumiałem. I zewsząd patrzyły na nas oczy zwierząt, ale takie z czerwoną poświatą, bo wrócił ten jeleń, ale nie sam. Tam były same leśne zwierzęta, ale wszystkie... Z tego cienia? Ale na całe szczęście tamci się przestraszyli, więc zdołaliśmy się znaleźć z Alfredem i schowałem nas za tarczą z eliksiru ochrony. Cienie... ruszyły za tamtymi i... została z nich tylko krwawa miazga i te kilka różdżek — mruknął, wskazując brodą na leżące na blacie różdżki. Zabrał je na dowód i trochę z zemsty. — Było głośno, były krzyki, a potem była zupełna cisza. Cokolwiek to było, jestem pewien, że nie zaatakowało nas tylko przez ten eliksir. Chociaż... i to jeszcze nie koniec...
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Wilk to też ja?
Spojrzał na niego z rezygnacją, nie cofając dłoni. Wiedział, co powinien mu powiedzieć.
-Cas, nie... - ale nie wiedział, czy to prawda. -N..ie poza pełnią... - wymamrotał, to w co chciał wierzyć, ale wiedział przecież, że wszystko się zmieniło. Że nie jest już tym, kim był przed ugryzieniem i być może nigdy nie będzie.
Zmienił się też Castor, choć tak bardzo chciał go od tego uchronić. Jesienią i zimą gasł w oczach, choć Mike zauważył, że Sprout próbował wziąć się w garść wcześniej niż on i być może wcześniej wygrał z poczuciem beznadziei. Na przykład, wciąż był w stanie rozmawiać z ludźmi i szukał pomocy w już listopadzie, ledwo dwa miesiące po wrześniowej pełni. Tonksowi zajęło to o wiele dłużej, Castor chyba nigdy nie popadł w taką izolacją. Poza tym zmiany... Mike nie wiedział jak to określić, czy to zmiany, czy to dorosłość, ale nie wszystkie zmiany były z ł e. Może to wojna, może to czas, może to jeszcze coś innego, ale Castor był teraz odważny i zapalczywy jak młody wilk. Strach okazywany w maju i czerwcu zmienił się na inny, a zapalczywość w jasnych oczach nie znała litości. Nawet wobec osób, które mu się podobają, jest rozważniejszy niż ja - pomyślał z zazdrosną goryczą, słuchając o tym, jak medykom nie można ufać. Duma nie pozwalała mu przyznać, że mógłby nauczyć się od Castora równie wiele jak on od niego, ale pokora nie pozwalała mu dalej brnąć we frazesy. -...nie wiem - przyznał z rezygnacją. -Ale wiem, że musimy się nauczyć z nimi żyć. Z głodem. Z wilkami. Im bardziej próbuję to ignorować, tym... nie wiem, łatwiej jest próbować... - się z tym pogodzić, chciał powiedzieć, ale brakowało mu słów.
Na szczęście, Castorowi nie brakowało - a Mike spojrzał na niego z bladym uśmiechem, z nadzieją. Wiedział, jak Castor był uparty - i że żadne jego frazesy go nie zmienią. Teraz, gdy choćby dopuścił do siebie możliwość podchodzenia do likantropii na spokojniej, Mike był już spokojniejszy.
-Spróbuj. - zachęcił cicho. -Mój psychiatra mówi, że powinniśmy być dla siebie dobrzy. - dodał ciszej, bo nie lubił o tym rozmawiać. Jasne oczy zabłysły, jak zawsze gdy miał na końcu języka dobry dowcip, a twój magipsychiatra? chciał zapytać, ale Castor był ranny i potrafił się jeżyć jak nadąsana księżniczka, więc miłosiernie ugryzł się w język.
-Pamiętam urywki, ale nie o to chodzi. Nie wiedziałem, że mogę odgryźć komuś rękę. - dodał, niby niechętnie, ale oczy błyszczały... ciekawością? -Łatwo zapomnieć, że słabi jesteśmy tylko... w tych ciałach. - dodał ciszej, celowo zniżając głos - nie chcąc, by Castor wychwycił w jego głosie warkliwą nutę, która niegdyś tak go niepokoiła.
-Mhm. - słuchał o nasionach uważnie, choć wiele kosztowało go nieokazanie lekkiego znudzenia. Zioła, zioła, zioła. -Glacius, dobrze. - Merlinie, sporo zachodu z tymi ziołami.
Przygryzł lekko wnętrze policzka, gdy Castor powtórzył słowa jego samego, z jesieni. Słuszne, ale...
-Prawda, tak jest bezpieczniej. - mruknął, spoglądając w podłogę. Nie wiedział, co mu powiedzieć. -I wtedy wspominałeś o pieprzonym rejestrze, czasem mam wrażenie, że gdyby cię nie powstrzymać to zrobisz coś totalnie irracjonalnego, rzucisz się na głęboką wodę, rozpowiesz wszystkim. - zarzucił Castorowi niby to żartobliwie, ale w głosie dźwięczał cień strachu. Najpierw pieprzenie o rejestrze, potem pieprzenie o poborze do wojska, o tamtej dziewczynie nawet nie wspominając - w wieku Castora Mike nigdy nie podchodził do życia tak poważnie. Ostatnio był... spokojniejszy, ale prawdę mówiąc nawet dzisiaj, widząc te rany, Tonks bał się, że Castor zrobił coś równie głupiego jak w swoich dawnych zapewnieniach, rzucił w jakaś samobójczą misję, albo oddał życie za włóczęgę (jak w tych mugolskich opowieściach o świętych, którzy rozdawali obcym wszystkie ubrania i jedzenie). Na wieść, że to był tylko wypadek, pech, Mike poczuł prawie ulgę. -Ale niektóre decyzje musisz podejmować sam i niektórych... nie da się przewidzieć. O mnie wie cały Zakon, czasem zazdroszczę ci anonimowości, ale czasem prawie mi z tym lżej. Zależy przy kim. Lżej mi, że lord Prewett wie, dzięki temu postanowił nam pomagać - ale niektórzy patrzą na mnie wilkiem. - wzniósł oczy do góry, wyraźnie zirytowany. Castor znał tą minę, ratusz, spotkanie Zakonu.
-Lepiej. - mruknął. -I dodaj tam inne ogarnięte wojną antymugolskie hrabstwa, to co chwila się zmienia, ale sam doskonale wiesz, że Devon nie równa się Suffolkowi. Choćby dlatego, że tego drugiego nie znasz. - dodał ostro, ukrócając młodzieńczy idealizm. -W nieznane miejsca możesz iść ze mną, nie z mugolem Alfiem, który znalazł gdzieś różdżkę. Bo napiszę ci na nagrobku "zginął żeby sprzedać kwiatek w sklepie." - zaironizował, choć pierwszą część zdania powiedział zupełnie na poważnie. Chyba zrozumiał też, że Alfie nie jest mugolem, ale jak już się komuś nadało ksywkę to trzeba się jej trzymać.
Potem spoważniał, od razu. Potrafił się skupić i potrafił słuchać - zarówno gdy chodziło o krzywdę przyjaciela, jak i gdy chodziło o ważne informacje. Asekuracyjnie (i delikatnie, pamiętając o poparzeniach) położył dłoń na zdrow(sz)ym ramieniu Castora, jakby chcąc dodać mu otuchy. Był gotów przerwać, gdyby Sprout plątał się wzeznaniach opowieści, ale mówił zaskakująco logicznie, nawet pomimo pauz i mylenia się w nazwie mugolskiej broni.
-Może lepiej nosić dokumenty? - zastanowił się na głos, choć nie wiedział. To było ryzykowne, ale mniej ryzykowne niż brak rejestracji. -Chociaż, skoro nazwisko podziałało... - mruknął z uznaniem. -Blefował z tym Claverdon? - domyślił się, bo tak sam by zrobił na ich miejscu - nie wiedział jeszcze, czy Castor wziął pod uwagę taką ewentualność, czy sam nabrał się na słowa tego Alfiego, czy może były szczerą prawdą.
Zacisnął mocno usta, słuchając o bandzie, o zaklęciach, o kciukach. Nie przerywał, Castor trafnie opisał działanie zaklęć. -Ciemną mgłą, w której odechciewa się bić? - upewnił się tylko, bo ten opis był mało precyzyjny (jak na Pavor Veneno, które jako jedyne przychodziło mu do głowy bez sięgania po rzadsze zaklęcia).
-Krwawa miazga. Zasłużyli. - kąciki ust drgnęły lekko, choć oczy miał zimne i poważne. Chciał powiedzieć Castorowi, by ich nie żałował - ale najwyraźniej nie musiał. -Co to za eliksir? - zainteresował się. -Skoro chroni przed cieniami...czy zwierzętami z cienia... myślisz, że to te, o których mówiliśmy w ratuszu? - zastanowił się na głos, ale nagle urwał. Castor najwyraźniej chciał kontynuować i...
-Powiedziałeś już, co najważniejsze. Dokończ jeśli działo się coś jeszcze, ale powinieneś - powinniśmy - iść spać. - zaproponował, niby to łagodnie, ale z naciskiem. Wiedział, że w chwilach stresu przyjaciel jest zdolny gadać całą noc - a to zdecydowanie nie będzie mu służyć.
Spojrzał na niego z rezygnacją, nie cofając dłoni. Wiedział, co powinien mu powiedzieć.
-Cas, nie... - ale nie wiedział, czy to prawda. -N..ie poza pełnią... - wymamrotał, to w co chciał wierzyć, ale wiedział przecież, że wszystko się zmieniło. Że nie jest już tym, kim był przed ugryzieniem i być może nigdy nie będzie.
Zmienił się też Castor, choć tak bardzo chciał go od tego uchronić. Jesienią i zimą gasł w oczach, choć Mike zauważył, że Sprout próbował wziąć się w garść wcześniej niż on i być może wcześniej wygrał z poczuciem beznadziei. Na przykład, wciąż był w stanie rozmawiać z ludźmi i szukał pomocy w już listopadzie, ledwo dwa miesiące po wrześniowej pełni. Tonksowi zajęło to o wiele dłużej, Castor chyba nigdy nie popadł w taką izolacją. Poza tym zmiany... Mike nie wiedział jak to określić, czy to zmiany, czy to dorosłość, ale nie wszystkie zmiany były z ł e. Może to wojna, może to czas, może to jeszcze coś innego, ale Castor był teraz odważny i zapalczywy jak młody wilk. Strach okazywany w maju i czerwcu zmienił się na inny, a zapalczywość w jasnych oczach nie znała litości. Nawet wobec osób, które mu się podobają, jest rozważniejszy niż ja - pomyślał z zazdrosną goryczą, słuchając o tym, jak medykom nie można ufać. Duma nie pozwalała mu przyznać, że mógłby nauczyć się od Castora równie wiele jak on od niego, ale pokora nie pozwalała mu dalej brnąć we frazesy. -...nie wiem - przyznał z rezygnacją. -Ale wiem, że musimy się nauczyć z nimi żyć. Z głodem. Z wilkami. Im bardziej próbuję to ignorować, tym... nie wiem, łatwiej jest próbować... - się z tym pogodzić, chciał powiedzieć, ale brakowało mu słów.
Na szczęście, Castorowi nie brakowało - a Mike spojrzał na niego z bladym uśmiechem, z nadzieją. Wiedział, jak Castor był uparty - i że żadne jego frazesy go nie zmienią. Teraz, gdy choćby dopuścił do siebie możliwość podchodzenia do likantropii na spokojniej, Mike był już spokojniejszy.
-Spróbuj. - zachęcił cicho. -Mój psychiatra mówi, że powinniśmy być dla siebie dobrzy. - dodał ciszej, bo nie lubił o tym rozmawiać. Jasne oczy zabłysły, jak zawsze gdy miał na końcu języka dobry dowcip, a twój magipsychiatra? chciał zapytać, ale Castor był ranny i potrafił się jeżyć jak nadąsana księżniczka, więc miłosiernie ugryzł się w język.
-Pamiętam urywki, ale nie o to chodzi. Nie wiedziałem, że mogę odgryźć komuś rękę. - dodał, niby niechętnie, ale oczy błyszczały... ciekawością? -Łatwo zapomnieć, że słabi jesteśmy tylko... w tych ciałach. - dodał ciszej, celowo zniżając głos - nie chcąc, by Castor wychwycił w jego głosie warkliwą nutę, która niegdyś tak go niepokoiła.
-Mhm. - słuchał o nasionach uważnie, choć wiele kosztowało go nieokazanie lekkiego znudzenia. Zioła, zioła, zioła. -Glacius, dobrze. - Merlinie, sporo zachodu z tymi ziołami.
Przygryzł lekko wnętrze policzka, gdy Castor powtórzył słowa jego samego, z jesieni. Słuszne, ale...
-Prawda, tak jest bezpieczniej. - mruknął, spoglądając w podłogę. Nie wiedział, co mu powiedzieć. -I wtedy wspominałeś o pieprzonym rejestrze, czasem mam wrażenie, że gdyby cię nie powstrzymać to zrobisz coś totalnie irracjonalnego, rzucisz się na głęboką wodę, rozpowiesz wszystkim. - zarzucił Castorowi niby to żartobliwie, ale w głosie dźwięczał cień strachu. Najpierw pieprzenie o rejestrze, potem pieprzenie o poborze do wojska, o tamtej dziewczynie nawet nie wspominając - w wieku Castora Mike nigdy nie podchodził do życia tak poważnie. Ostatnio był... spokojniejszy, ale prawdę mówiąc nawet dzisiaj, widząc te rany, Tonks bał się, że Castor zrobił coś równie głupiego jak w swoich dawnych zapewnieniach, rzucił w jakaś samobójczą misję, albo oddał życie za włóczęgę (jak w tych mugolskich opowieściach o świętych, którzy rozdawali obcym wszystkie ubrania i jedzenie). Na wieść, że to był tylko wypadek, pech, Mike poczuł prawie ulgę. -Ale niektóre decyzje musisz podejmować sam i niektórych... nie da się przewidzieć. O mnie wie cały Zakon, czasem zazdroszczę ci anonimowości, ale czasem prawie mi z tym lżej. Zależy przy kim. Lżej mi, że lord Prewett wie, dzięki temu postanowił nam pomagać - ale niektórzy patrzą na mnie wilkiem. - wzniósł oczy do góry, wyraźnie zirytowany. Castor znał tą minę, ratusz, spotkanie Zakonu.
-Lepiej. - mruknął. -I dodaj tam inne ogarnięte wojną antymugolskie hrabstwa, to co chwila się zmienia, ale sam doskonale wiesz, że Devon nie równa się Suffolkowi. Choćby dlatego, że tego drugiego nie znasz. - dodał ostro, ukrócając młodzieńczy idealizm. -W nieznane miejsca możesz iść ze mną, nie z mugolem Alfiem, który znalazł gdzieś różdżkę. Bo napiszę ci na nagrobku "zginął żeby sprzedać kwiatek w sklepie." - zaironizował, choć pierwszą część zdania powiedział zupełnie na poważnie. Chyba zrozumiał też, że Alfie nie jest mugolem, ale jak już się komuś nadało ksywkę to trzeba się jej trzymać.
Potem spoważniał, od razu. Potrafił się skupić i potrafił słuchać - zarówno gdy chodziło o krzywdę przyjaciela, jak i gdy chodziło o ważne informacje. Asekuracyjnie (i delikatnie, pamiętając o poparzeniach) położył dłoń na zdrow(sz)ym ramieniu Castora, jakby chcąc dodać mu otuchy. Był gotów przerwać, gdyby Sprout plątał się w
-Może lepiej nosić dokumenty? - zastanowił się na głos, choć nie wiedział. To było ryzykowne, ale mniej ryzykowne niż brak rejestracji. -Chociaż, skoro nazwisko podziałało... - mruknął z uznaniem. -Blefował z tym Claverdon? - domyślił się, bo tak sam by zrobił na ich miejscu - nie wiedział jeszcze, czy Castor wziął pod uwagę taką ewentualność, czy sam nabrał się na słowa tego Alfiego, czy może były szczerą prawdą.
Zacisnął mocno usta, słuchając o bandzie, o zaklęciach, o kciukach. Nie przerywał, Castor trafnie opisał działanie zaklęć. -Ciemną mgłą, w której odechciewa się bić? - upewnił się tylko, bo ten opis był mało precyzyjny (jak na Pavor Veneno, które jako jedyne przychodziło mu do głowy bez sięgania po rzadsze zaklęcia).
-Krwawa miazga. Zasłużyli. - kąciki ust drgnęły lekko, choć oczy miał zimne i poważne. Chciał powiedzieć Castorowi, by ich nie żałował - ale najwyraźniej nie musiał. -Co to za eliksir? - zainteresował się. -Skoro chroni przed cieniami...czy zwierzętami z cienia... myślisz, że to te, o których mówiliśmy w ratuszu? - zastanowił się na głos, ale nagle urwał. Castor najwyraźniej chciał kontynuować i...
-Powiedziałeś już, co najważniejsze. Dokończ jeśli działo się coś jeszcze, ale powinieneś - powinniśmy - iść spać. - zaproponował, niby to łagodnie, ale z naciskiem. Wiedział, że w chwilach stresu przyjaciel jest zdolny gadać całą noc - a to zdecydowanie nie będzie mu służyć.
Can I not save one
from the pitiless wave?
— Czemu nie? — spytał od razu, lecz w żadnym wypadku nie podważał niczego, co mówił Michael. Pytał z czystym, niewinnym niezrozumieniem, zupełnie tak, jakby naprawdę nie rozumiał, dlaczego jest to aż tak trudny temat do poruszenia. Kąciki ust drgnęły tylko — w dziwnym grymasie, niepodobnym zupełnie do uśmiechu — gdy wspomniał o pełni. Po tych słowach zwiesił lekko głowę, dłoń ostrożnie podnosząc do karku, który potarł, w próbie rozładowania stresu. — Zmieniamy się poza pełnią. Ty i ja. Czy tego chcemy, czy nie. Walka z oczywistościami zabiera cenną energię — zwrócił mu uwagę, chcąc brzmieć przy tym jakoś dorośle i mądrze, może też poważnie. Zaraz jednak westchnął kolejny raz, oczy zaszły mgłą łez, które jednak przełknął, odrobinę dzielnie, nim spłynęły po policzkach. Słona skóra, słone łzy, słony wiatr. — A ja... nie mam już czego marnować — wyszeptał, czując kolejną falę gorąca, która oblewała jego ciało, zupełnie nieprzyjemnie, źle, źle, źle, bo to gorąc, który nie dawał wytchnienia i ukojenia, to gorąc, który niósł ze sobą wstyd i strach, gorąc lepki od potu i gorąc, którym karmił się wilk w nim, którym karmił się przecież on sam. Michael był zawsze od niego silniejszy — wzięty auror, wprawny w boju, dobrze zbudowany. Przy nim młody alchemik wyglądał jeszcze bardziej jak wymęczona przez życie marionetka z linkami obwiązanymi wokół przeraźliwie chudych nadgarstków.
— Nie możemy tego zmienić w coś dobrego...? — spytał wreszcie, ostrożnie, z tą samą dziecięcą niemal nadzieją, z którą mówił, gdy poruszali się wokół tematów etycznych, tych dobrych, tych fundamentalnych, w których nigdy się nie kłócili. Choć pesymizm przylgnął do niego mocno, ściśle, oblekając go jak druga skóra, cały czas starał się z nim walczyć. Na przekór światu, na przekór sobie. — Tak jak z tą ręką... To ryzyko, to boli, to czasem zakrawa o szaleństwo, ale... Jeżeli mogę dzięki temu uratować choć jedno istnienie, choćby nawet tylko swoje... To czy nie warto próbować?
Czy to nie o to chodzi, Mike? Próbować, próbować, próbować, gnieść pod zębami mech, by nie odgryźć sobie języka, podnosić się z kałuży, każdej kałuży. To chodzi o oddech, o pełny, o zduszony, świszczący przez zaciśnięte zęby, ale oddech — o życie, o kolejny dzień, w pewnym wariackim sensie nawet o kolejną p e ł n i ę. Z każdą jesteś, ja może też będę, silniejszy, pewniejszy siebie. Poradzimy sobie. Nie tylko razem, ale też sami, musimy być swoją siłą, swoją odwagą, nie czymś, co ciągnie nas w dół. Nikt inny nie szarpnie nami do góry, ale ja połamię paznokcie, rozedrę sobie ręce do krwi, bylebym tylko wciągnął nas do bezpieczeństwa, n i e m o g ę s i ę p o d d a ć.
Trwał chwilę w milczeniu, w milczeniu hardym, prawie bojowym, ale wreszcie i ta mina pękła, wreszcie złagodniał znowu, dmuchnął nawet do góry, jeden lok przyklejony do czoła uniósł się nagle i opadł we właściwe miejsce.
— Może miewam skłonności do przesady — przyznał wyjątkowo samokrytycznie jak na siebie, ale Michael miał rację. Często brakowało mu chwili wytchnienia, zatrzymania się, przemyślenia tego, czy plan, który obrał był tego wart, czy był proporcjonalny do potencjalnego zagrożenia, wielkości skutków. Lojalność pchała Castora do ekstremum i ciężko było mu postawić granice pomiędzy poświęceniem a samobójstwem. Ale zawsze przychodził po radę aurora, przyjaciela i stosował się do jego osądu, pomysłu, robił to przecież nawet teraz, choć milczał grzecznie zarówno na słowa o tym, że o likantropii Michaela wie Zakon i nawet lord Prewett, o wciąż wydłużającej się liście wrogich hrabstw. Dopiero słowa o Alfim—mugolu sprawiły, że jeszcze raz wywrócił oczami i dodał ściszonym głosem:
— Mówiłem ci, że Alfred nie jest mugolem... Tak mnie słuchasz... — wcisnął język w policzek, dodatkowo pokazując swoje obrażenie, czy też niezadowolenie. Dłoń na ramieniu podziałała, asekuracja dodała mu nieco więcej energii do opowiadania dalej.
— Mike, ja mam na dokumentach moje prawdziwe dane. Nie ma opcji, żebym je komuś pokazał. Zresztą, różdżkę może mam bliźniaczą, ale nie wiem, co oni z nią robią przy tej rejestracji, jakby wyszło, to byłoby jeszcze gorzej... — przypomniał, bo wydawało mu się oczywiste, że pierwszą zasadą bycia w szeroko pojętym podziemiu było nieafiszowanie się ze swoją tożsamością. Jeszcze w styczniu uznawał, że dostanie się na listy gończe było czymś fascynującym, ostatecznym uznaniem zasług i bohaterstwa. Teraz gdy o tym myślał, uznał, że znacznie komplikowałoby to wszelkie jego sprawy. Czym innym było bycie aurorem z listem gończym, zarabianie na chleb przez walkę z reżimem, całkiem skuteczną zresztą. Wtedy ten list był dodatkowym atutem, można było go wykorzystać przy przesłuchaniach, czy czym tam jeszcze zajmowali się ludzie podobni Michaelowi i Just. Bycie właścicielem sklepu z listem gończym brzmiało jednak jak jakiś nieśmieszny żart i Castor nawet przez chwilę wyobrażał sobie, że wywiesił swój własny list gończy na witrynie sklepu. Ironia i bezsens.
— Szczerze mówiąc, to nie wiem, czy blefował. Nawet jeżeli — wydał to miejsce. Dlatego chcę — chciałem wracać — znów mówił powoli, widać było, że ciężar informacji ciąży na nim prawie fizycznie. Świadomość, że Alfred mógł wydać jakieś niewinne miejsce, niewinne istnienia tylko po to, by próbować go uratować sprawiała, że to Castor topił się w poczuciu winy, niepokój o los mieszkańców nie opuści go chyba do czasu, aż sprawa nie zostanie załatwiona. W jakikolwiek sposób. — Tak szczerze to jak ją rzucił, to się wszystkiego nam odechciało, więc pewnie tak... — mruknął bez przekonania, jednak z wyraźną nutą smutku pobrzmiewającą w jego głosie. Skinął jedynie głową, zgadzając się ze słowami komentującymi los szmalcowników. Zasłużyli. Co do tego nie było wątpliwości.
Na pytanie o eliksiry nie odpowiedział — a przynajmniej nie od razu. Ostrożnie, choć z wyraźnym trudem i w akompaniamencie krótkich, jękliwych sapnięć podniósł się z miejsca, po czym po omacku, lecz trafnie (porządkował szopę regularnie, dzięki czemu wiedział, gdzie składuje odpowiednie rzeczy), sięgnął do półki z eliksirami. Ściągnął z niego kilka fiolek, które ułożył na blacie i przywołał gestem Michaela, aby podszedł do niego.
— Eliksir ochrony — powiedział, wysuwając przed szereg dwie fiolki srebrzystego płynu. — Wylej na ziemię wokół siebie, stworzy przez jakiś czas barierę, z której nic się nie wydostanie. Także zaklęcia, więc uważaj, żebyś nie dostał rykoszetem — poinstruował, przenoszac wzrok na przyjaciela. — Daję ci dwa, bo Charlie zaznaczała, że mogą nie zadziałać, że coś jej nie poszło w recepturze, ale dziś się udało, więc może też będziesz miał szczęście — uśmiechnął się słabo, tym razem chwytając w dłoń kolejną fiolkę. — Eliksir znieczulający. Dzięki niemu wróciłem w ogóle do domu — jego działanie zamykało się przecież w samej nazwie, tyle wystarczy. — Maść z wodnej gwiazdy. Nakładaj bezpośrednio na zranienia — mruknął, po czym przeszedł do kolejnej mieszanki. — To eliksir uspokajający. Na wszelki wypadek — oby nie za szybko, Mike. Zawartość ostatniej fiolki migotała na srebrno. — A to wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu. Na ciężkie przypadki. Korzystaj mądrze.
Wszystkie fiolki przesunął w kierunku Michaela tak, by mógł je ze sobą zabrać. Jeżeli chciał poznać zestaw eliksirów, które Castor uznawał za absolutnie konieczne do posiadania w terenie, oto i one.
Powoli przesunął dłoń w górę, po swoim policzku, klepiąc się w niego delikatnie, samymi opuszkami palców.
— Miałem wizję — powiedział wreszcie, zupełnie — śmiertelnie — poważnie. Szare w świetle wpadającego do szopy światła księżyca spojrzenie zatrzymał w bliźniaczym odcieniu oczu przyjaciela, nic nie wskazywało na to, by miał żartować i tak właśnie było; wszystko, co mu dziś opowiadał, było śmiertelną, ciężką do przyswojenia prawdą. — Spadałem, jakimś tunelem, nie było widać jego ścian, granic, czegokolwiek. Gdy wreszcie upadłem, byłem w... sali. Wielkiej. Światło padało na planie koła, ale najgorsze było to, że było tam... coś. Ciemność zakuta w świetliste łańcuchy. Najpierw pomyślałem... Wiesz, że to bestia. I czułem jej gniew. Jej, na pewno jej, to nie była moja emocja. Dziwnie się o tym mówi, ale jak to widziałem, to byłem pewien, że to nie ja jestem taki zły, tylko ona... Miałem wrażenie, że zaraz do mnie sięgnie, że próbuje się zerwać z tych łańcuchów... — zagryzł mocno dolną wargę, wreszcie opuszczając wzrok. Wiedział, jak to brzmi. Jak halucynacje ze zmęczenia, nie był przecież jasnowidzem, nie miał prawa mieć żadnych dziwnych wizji. Ale to wszystko była przecież prawda, święta prawda... — A potem znowu poczułem na twarzy jakby pióra ptaka i... To wszystko to jakieś szaleństwo...
Ale może w tym szaleństwie jest metoda. Może tą metodą był właśnie sen.
| z/t x2 (?)
Przekazuję Michaelowi:
- [?] Eliksir ochrony (2 porcje, stat. 46)
- Maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 46, moc +20)
- Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. ) [22.01.1958]
- Eliksir uspokajający (1 porcja, moc 60)
- Wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (1 porcja, moc +135) [22.01.1958]
— Nie możemy tego zmienić w coś dobrego...? — spytał wreszcie, ostrożnie, z tą samą dziecięcą niemal nadzieją, z którą mówił, gdy poruszali się wokół tematów etycznych, tych dobrych, tych fundamentalnych, w których nigdy się nie kłócili. Choć pesymizm przylgnął do niego mocno, ściśle, oblekając go jak druga skóra, cały czas starał się z nim walczyć. Na przekór światu, na przekór sobie. — Tak jak z tą ręką... To ryzyko, to boli, to czasem zakrawa o szaleństwo, ale... Jeżeli mogę dzięki temu uratować choć jedno istnienie, choćby nawet tylko swoje... To czy nie warto próbować?
Czy to nie o to chodzi, Mike? Próbować, próbować, próbować, gnieść pod zębami mech, by nie odgryźć sobie języka, podnosić się z kałuży, każdej kałuży. To chodzi o oddech, o pełny, o zduszony, świszczący przez zaciśnięte zęby, ale oddech — o życie, o kolejny dzień, w pewnym wariackim sensie nawet o kolejną p e ł n i ę. Z każdą jesteś, ja może też będę, silniejszy, pewniejszy siebie. Poradzimy sobie. Nie tylko razem, ale też sami, musimy być swoją siłą, swoją odwagą, nie czymś, co ciągnie nas w dół. Nikt inny nie szarpnie nami do góry, ale ja połamię paznokcie, rozedrę sobie ręce do krwi, bylebym tylko wciągnął nas do bezpieczeństwa, n i e m o g ę s i ę p o d d a ć.
Trwał chwilę w milczeniu, w milczeniu hardym, prawie bojowym, ale wreszcie i ta mina pękła, wreszcie złagodniał znowu, dmuchnął nawet do góry, jeden lok przyklejony do czoła uniósł się nagle i opadł we właściwe miejsce.
— Może miewam skłonności do przesady — przyznał wyjątkowo samokrytycznie jak na siebie, ale Michael miał rację. Często brakowało mu chwili wytchnienia, zatrzymania się, przemyślenia tego, czy plan, który obrał był tego wart, czy był proporcjonalny do potencjalnego zagrożenia, wielkości skutków. Lojalność pchała Castora do ekstremum i ciężko było mu postawić granice pomiędzy poświęceniem a samobójstwem. Ale zawsze przychodził po radę aurora, przyjaciela i stosował się do jego osądu, pomysłu, robił to przecież nawet teraz, choć milczał grzecznie zarówno na słowa o tym, że o likantropii Michaela wie Zakon i nawet lord Prewett, o wciąż wydłużającej się liście wrogich hrabstw. Dopiero słowa o Alfim—mugolu sprawiły, że jeszcze raz wywrócił oczami i dodał ściszonym głosem:
— Mówiłem ci, że Alfred nie jest mugolem... Tak mnie słuchasz... — wcisnął język w policzek, dodatkowo pokazując swoje obrażenie, czy też niezadowolenie. Dłoń na ramieniu podziałała, asekuracja dodała mu nieco więcej energii do opowiadania dalej.
— Mike, ja mam na dokumentach moje prawdziwe dane. Nie ma opcji, żebym je komuś pokazał. Zresztą, różdżkę może mam bliźniaczą, ale nie wiem, co oni z nią robią przy tej rejestracji, jakby wyszło, to byłoby jeszcze gorzej... — przypomniał, bo wydawało mu się oczywiste, że pierwszą zasadą bycia w szeroko pojętym podziemiu było nieafiszowanie się ze swoją tożsamością. Jeszcze w styczniu uznawał, że dostanie się na listy gończe było czymś fascynującym, ostatecznym uznaniem zasług i bohaterstwa. Teraz gdy o tym myślał, uznał, że znacznie komplikowałoby to wszelkie jego sprawy. Czym innym było bycie aurorem z listem gończym, zarabianie na chleb przez walkę z reżimem, całkiem skuteczną zresztą. Wtedy ten list był dodatkowym atutem, można było go wykorzystać przy przesłuchaniach, czy czym tam jeszcze zajmowali się ludzie podobni Michaelowi i Just. Bycie właścicielem sklepu z listem gończym brzmiało jednak jak jakiś nieśmieszny żart i Castor nawet przez chwilę wyobrażał sobie, że wywiesił swój własny list gończy na witrynie sklepu. Ironia i bezsens.
— Szczerze mówiąc, to nie wiem, czy blefował. Nawet jeżeli — wydał to miejsce. Dlatego chcę — chciałem wracać — znów mówił powoli, widać było, że ciężar informacji ciąży na nim prawie fizycznie. Świadomość, że Alfred mógł wydać jakieś niewinne miejsce, niewinne istnienia tylko po to, by próbować go uratować sprawiała, że to Castor topił się w poczuciu winy, niepokój o los mieszkańców nie opuści go chyba do czasu, aż sprawa nie zostanie załatwiona. W jakikolwiek sposób. — Tak szczerze to jak ją rzucił, to się wszystkiego nam odechciało, więc pewnie tak... — mruknął bez przekonania, jednak z wyraźną nutą smutku pobrzmiewającą w jego głosie. Skinął jedynie głową, zgadzając się ze słowami komentującymi los szmalcowników. Zasłużyli. Co do tego nie było wątpliwości.
Na pytanie o eliksiry nie odpowiedział — a przynajmniej nie od razu. Ostrożnie, choć z wyraźnym trudem i w akompaniamencie krótkich, jękliwych sapnięć podniósł się z miejsca, po czym po omacku, lecz trafnie (porządkował szopę regularnie, dzięki czemu wiedział, gdzie składuje odpowiednie rzeczy), sięgnął do półki z eliksirami. Ściągnął z niego kilka fiolek, które ułożył na blacie i przywołał gestem Michaela, aby podszedł do niego.
— Eliksir ochrony — powiedział, wysuwając przed szereg dwie fiolki srebrzystego płynu. — Wylej na ziemię wokół siebie, stworzy przez jakiś czas barierę, z której nic się nie wydostanie. Także zaklęcia, więc uważaj, żebyś nie dostał rykoszetem — poinstruował, przenoszac wzrok na przyjaciela. — Daję ci dwa, bo Charlie zaznaczała, że mogą nie zadziałać, że coś jej nie poszło w recepturze, ale dziś się udało, więc może też będziesz miał szczęście — uśmiechnął się słabo, tym razem chwytając w dłoń kolejną fiolkę. — Eliksir znieczulający. Dzięki niemu wróciłem w ogóle do domu — jego działanie zamykało się przecież w samej nazwie, tyle wystarczy. — Maść z wodnej gwiazdy. Nakładaj bezpośrednio na zranienia — mruknął, po czym przeszedł do kolejnej mieszanki. — To eliksir uspokajający. Na wszelki wypadek — oby nie za szybko, Mike. Zawartość ostatniej fiolki migotała na srebrno. — A to wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu. Na ciężkie przypadki. Korzystaj mądrze.
Wszystkie fiolki przesunął w kierunku Michaela tak, by mógł je ze sobą zabrać. Jeżeli chciał poznać zestaw eliksirów, które Castor uznawał za absolutnie konieczne do posiadania w terenie, oto i one.
Powoli przesunął dłoń w górę, po swoim policzku, klepiąc się w niego delikatnie, samymi opuszkami palców.
— Miałem wizję — powiedział wreszcie, zupełnie — śmiertelnie — poważnie. Szare w świetle wpadającego do szopy światła księżyca spojrzenie zatrzymał w bliźniaczym odcieniu oczu przyjaciela, nic nie wskazywało na to, by miał żartować i tak właśnie było; wszystko, co mu dziś opowiadał, było śmiertelną, ciężką do przyswojenia prawdą. — Spadałem, jakimś tunelem, nie było widać jego ścian, granic, czegokolwiek. Gdy wreszcie upadłem, byłem w... sali. Wielkiej. Światło padało na planie koła, ale najgorsze było to, że było tam... coś. Ciemność zakuta w świetliste łańcuchy. Najpierw pomyślałem... Wiesz, że to bestia. I czułem jej gniew. Jej, na pewno jej, to nie była moja emocja. Dziwnie się o tym mówi, ale jak to widziałem, to byłem pewien, że to nie ja jestem taki zły, tylko ona... Miałem wrażenie, że zaraz do mnie sięgnie, że próbuje się zerwać z tych łańcuchów... — zagryzł mocno dolną wargę, wreszcie opuszczając wzrok. Wiedział, jak to brzmi. Jak halucynacje ze zmęczenia, nie był przecież jasnowidzem, nie miał prawa mieć żadnych dziwnych wizji. Ale to wszystko była przecież prawda, święta prawda... — A potem znowu poczułem na twarzy jakby pióra ptaka i... To wszystko to jakieś szaleństwo...
Ale może w tym szaleństwie jest metoda. Może tą metodą był właśnie sen.
| z/t x2 (?)
Przekazuję Michaelowi:
- [?] Eliksir ochrony (2 porcje, stat. 46)
- Maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 46, moc +20)
- Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. ) [22.01.1958]
- Eliksir uspokajający (1 porcja, moc 60)
- Wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (1 porcja, moc +135) [22.01.1958]
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Szopa
Szybka odpowiedź