Piwnice
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Lasciate ogni speranza, voi ch'entrate :>
Lasciate ogni speranza, voi ch'entrate :>
Pielęgnowanie czarodziejskiej tradycji zdawało się być obowiązkiem, niejako jednak zapominanym, więc Avery nie omieszkał pogratulować Colinowi. Który godnie sprawdził się w roli gospodarza oraz zdobył jego aprobatę precyzyjnym zaplanowaniem spotkania, jakie miało się już ku końcowi. Pozwalając im nareszcie na długo oczekiwane sam na sam. Towarzystwo księgarza nie równało się naturalnie obecności jego matki, lecz wraz z upływem czasu doceniał je. Coraz bardziej, z przyjemnością obserwując jego przemianę z płochliwego i drugorzędnego przedstawiciela arystokracji w szlachcica z krwi i kości. Dynamizm sylwetki Colina wyolbrzymiał również jego własne ego, rosnące z dumy, iż pod jego kuratelą i jego mecenatem wzrastał mąż o potencjale i aspiracjach podobnych i niemalże równie silnych, co jego własne.
Nie miał pojęcia, co takiego przygotował Fawley i czym postanowił się przed nim pochwalić, jednakowoż postanowił (w drodze wyjątku) zawierzyć mu całkowicie. Nie dopytywał o nic: co konkretnie pragnie mu pokazać, ani jaki jest jego cel. Nie wiedział nawet, dokąd zmierza, prowadzony niemalże na ślepo rękami Colina. Zaufanie ekstremalne, którego wcześniej z jego strony doświadczała jedynie Lai powinno wszakże zostać mu spłacone – w dość niekonwencjonalnej formie rozrywki. Dopatrywał się jej w każdym szczególe niezwykle intrygującej niespodzianki, gdy szedł za księgarzem krętymi korytarzami w podziemiach jego rezydencji. Niepokojący wystrój wyostrzył jego zmysły; woń stęchlizny uderzyła w nozdrza (ponoć każda rodzina ma trupa w szafie… lub w piwnicy), a oczy powoli przyzwyczajały się do panującej weń ciemności. Drogę rozświetlało im jedynie nikłe światło płynące z różdżki Colina, które później zastąpiły drżące płomienie wątłych świec, rozwieszonych u ścian. Rzucające blask reflektorów na miejsce kaźni – Avery przekraczając ciężkie wrota, z pieczołowitością zamknięte przez księgarza, poczuł znajomy dreszcz ekscytacji, przebiegający przez jego ciało. Zachował wszakże marsowe oblicze, milcząc i chłonąc wzrokiem cały obraz, piwnicznej celi. Na początku nie dostrzegł w niej żywego ducha prócz nich dwóch, lecz bystro zwrócił swą uwagę na strzęp łachmanów rzuconych w kąt – do złudzenia przypominających skuloną, wynędzniałą ludzką postać. Brudne włosy zlewały się z nijaką barwą szmat, w jakie była obleczona jej drobna, posiniaczona(?) postać, a gdy Colin wyeksponował ją w całej swojej krasie, Samael mógł podziwiać liczne, choć drobne uszkodzenia, pozostawione na ciele dziewczyny niby na płótnie. Fawley definitywnie zmężniał, nawet słowa, które do niego kierował, świadczyły o pewności tej decyzji, o jej dojrzałości. Ofiarował Samaelowi znacznie więcej, niż myślał: składał mu ofiarę ze swojej duszy oraz z ciała dziewczyny, co równało się doskonałej modlitwie dziękczynnej.
- To? – spytał powoli, wkraczając w najjaśniejszy krąg światła i brutalnie ciągnąc dziewczę za skołtunione włosy. Głowa bezwładnie odskoczyła w tył, a on mógł bez przeszkód dojrzeć każdy szczegół – przytłumiony blask w oczach, pobladłą twarz (ze strachu?) i popękane, drżące usta (od z trudem hamowanego łkania?). Usatysfakcjonowany oględzinami (niczym zwierzęcia przeznaczonego na rzeź), kontynuował je; bez pardonu zdarł z branki Colina strzępy jej odzienia, odkrywając całą mozaikę blizn. Liczył na doskonale zachowane ciało – okaleczanie i oszpecanie zwykł zachowywać na sam koniec, będąc estetą nawet w tak irracjonalnych sytuacjach.
- To dzieło twoich rąk? – rzekł, wolno cedząc słowa i odstępując od wiszącej w powietrzu dziewki. Badał sytuację i choć miał ochotę przyśpieszyć bieg wydarzeń, pozwalał Colinowi odgrywać pierwsze skrzypce. Oraz zaspokoić jego oszalałe w tym momencie pragnienia. Wiedzy oraz przyjemności, tej najczystszej, krystalizującej się bólem w cudzych oczach i niemym jęku ciała, wygiętym w nienaturalnej pozie.
Nie miał pojęcia, co takiego przygotował Fawley i czym postanowił się przed nim pochwalić, jednakowoż postanowił (w drodze wyjątku) zawierzyć mu całkowicie. Nie dopytywał o nic: co konkretnie pragnie mu pokazać, ani jaki jest jego cel. Nie wiedział nawet, dokąd zmierza, prowadzony niemalże na ślepo rękami Colina. Zaufanie ekstremalne, którego wcześniej z jego strony doświadczała jedynie Lai powinno wszakże zostać mu spłacone – w dość niekonwencjonalnej formie rozrywki. Dopatrywał się jej w każdym szczególe niezwykle intrygującej niespodzianki, gdy szedł za księgarzem krętymi korytarzami w podziemiach jego rezydencji. Niepokojący wystrój wyostrzył jego zmysły; woń stęchlizny uderzyła w nozdrza (ponoć każda rodzina ma trupa w szafie… lub w piwnicy), a oczy powoli przyzwyczajały się do panującej weń ciemności. Drogę rozświetlało im jedynie nikłe światło płynące z różdżki Colina, które później zastąpiły drżące płomienie wątłych świec, rozwieszonych u ścian. Rzucające blask reflektorów na miejsce kaźni – Avery przekraczając ciężkie wrota, z pieczołowitością zamknięte przez księgarza, poczuł znajomy dreszcz ekscytacji, przebiegający przez jego ciało. Zachował wszakże marsowe oblicze, milcząc i chłonąc wzrokiem cały obraz, piwnicznej celi. Na początku nie dostrzegł w niej żywego ducha prócz nich dwóch, lecz bystro zwrócił swą uwagę na strzęp łachmanów rzuconych w kąt – do złudzenia przypominających skuloną, wynędzniałą ludzką postać. Brudne włosy zlewały się z nijaką barwą szmat, w jakie była obleczona jej drobna, posiniaczona(?) postać, a gdy Colin wyeksponował ją w całej swojej krasie, Samael mógł podziwiać liczne, choć drobne uszkodzenia, pozostawione na ciele dziewczyny niby na płótnie. Fawley definitywnie zmężniał, nawet słowa, które do niego kierował, świadczyły o pewności tej decyzji, o jej dojrzałości. Ofiarował Samaelowi znacznie więcej, niż myślał: składał mu ofiarę ze swojej duszy oraz z ciała dziewczyny, co równało się doskonałej modlitwie dziękczynnej.
- To? – spytał powoli, wkraczając w najjaśniejszy krąg światła i brutalnie ciągnąc dziewczę za skołtunione włosy. Głowa bezwładnie odskoczyła w tył, a on mógł bez przeszkód dojrzeć każdy szczegół – przytłumiony blask w oczach, pobladłą twarz (ze strachu?) i popękane, drżące usta (od z trudem hamowanego łkania?). Usatysfakcjonowany oględzinami (niczym zwierzęcia przeznaczonego na rzeź), kontynuował je; bez pardonu zdarł z branki Colina strzępy jej odzienia, odkrywając całą mozaikę blizn. Liczył na doskonale zachowane ciało – okaleczanie i oszpecanie zwykł zachowywać na sam koniec, będąc estetą nawet w tak irracjonalnych sytuacjach.
- To dzieło twoich rąk? – rzekł, wolno cedząc słowa i odstępując od wiszącej w powietrzu dziewki. Badał sytuację i choć miał ochotę przyśpieszyć bieg wydarzeń, pozwalał Colinowi odgrywać pierwsze skrzypce. Oraz zaspokoić jego oszalałe w tym momencie pragnienia. Wiedzy oraz przyjemności, tej najczystszej, krystalizującej się bólem w cudzych oczach i niemym jęku ciała, wygiętym w nienaturalnej pozie.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dni mijały, ale Raven nie zdawała sobie sprawy z upływu czasu. W piwnicy nie było okien, więc nie wiedziała nawet, czy był dzień, czy noc. Była całkowicie odcięta od wszystkiego, co działo się poza tymi ciasnymi, zimnymi murami. Jej jedynym kontaktem ze światem pozostawały wizyty Colina, za każdym razem budzące narastający wstręt i niechęć.
Przez zdecydowaną większość czasu leżała jednak samotna w gęstej ciemności. Łańcuchy oplatające się wokół posiniaczonych, obdartych kostek ograniczały jej możliwość poruszania się. Nie mogła nawet chodzić po piwnicy, a jedynie leżeć, wstawać lub kulić się w kącie. Podłoga była twarda, zimna i wilgotna, co dodatkowo zwiększało jej dyskomfort.
Nawet ojciec nie trzymał jej w piwnicach tak długo. Ile mogło minąć dni? Kilka? Tydzień? Dłużej?
Przekręciła się nieznacznie w swojej niewygodnej pozycji. Jej ciało nosiło na sobie ślady siniaków po uderzeniach Colina, a ubrania były brudne i miejscami podarte, odsłaniały fragmenty bladej skóry, pokrytej widocznymi bliznami znaczącymi ślady po dawnych karach ojca. Zaklęcia maskujące przestały działać, a bez różdżki nie mogłaby ich odnowić. Zresztą, gdyby miała różdżkę, z pewnością próbowałaby ją wykorzystać w zupełnie innym celu. Jej usta spierzchły i popękały od uderzeń, nerwowego przygryzania ich, a także pragnienia. Czasami nawet z desperacji przesuwała językiem po wilgotnych piwnicznych kamieniach, próbując zwalczyć to uczucie.
Leżała w ciszy, nasłuchując i wiedząc, że ta cisza była dobra, a dźwięk zbliżających się kroków oznaczał kolejne porcje bólu: zarówno tego fizycznego, jak i psychicznego, wciąż raniącego ją dotkliwie, mimo że miała długie, samotne dni, by zacząć przyjmować do wiadomości fakt, że Colin od początku tylko grał, by na końcu ostatecznie wykorzystać ją do swoich pokręconych celów.
Po bliżej nieokreślonym czasie znowu to usłyszała. Zbliżające się kroki. Jej ciało natychmiast zesztywniało na posadzce, ale zwinęła się w ciasny kłębek w samym kącie, zupełnie jakby desperacko pragnęła opóźnić moment, kiedy ujrzy wykrzywioną szaleństwem twarz Fawleya. Który jeszcze niedawno obiecywał jej zaręczyny i szczęśliwe życie, a teraz przetrzymywał w piwnicy, krzywdząc i poniżając.
Drzwi otworzyły się, a świece zapłonęły. Raven zmrużyła odzwyczajone od światła oczy, zdając sobie jednak sprawę, że tym razem Colin nie był sam. I zanim zdążyła choćby zmienić pozycję, rzucił na nią zaklęcie, które uniosło ją w górę, sprawiając, że zawisła kilka cali nad posadzką w pozycji stojącej. Krzyknęła cicho, ale natychmiast zagryzła wargi, nie chcąc dawać satysfakcji ani Fawleyowi, ani jego nieznanemu towarzyszowi. Ostrożnie uchyliła załzawione oczy, próbując go lepiej zobaczyć, jednak jego twarz nic jej nie mówiła.
Obaj jednak mogli zobaczyć, że jej wymizerowane ciało drżało pod zniszczoną szatą ze strachu, który tak bardzo chciała przed nimi ukryć. Jednak było to trudne, bo wiedziała, że nic dobrego jej nie czeka. Próbowała jakoś zwalczyć działanie czaru i stanąć na ziemi, ale niestety, nadal unosiła się przed dwójką czarodziejów.
Poczuła mocne szarpnięcie za włosy, które zmusiło ją do szerszego otworzenia oczu. Pokręciła głową, próbując ją oswobodzić, a kiedy mężczyzna mimo to jej nie puścił, chwyciła jego rękę swoimi brudnymi i pokaleczonymi dłońmi, wbijając w nią nieporadnie połamane, poobgryzane paznokcie. Nadal tliły się w niej iskierki buntu, a dotyk nieznajomego budził w niej obrzydzenie równie silne, jak dotyk Fawleya.
- Nie – wychrypiała; jej głos odwykł od mówienia, poza tym jej gardło było niemal suche jak wiór. – Puść...!
Kiedy chwycił jej ubrania, zaczęła jednak, mimo osłabienia, szarpać się energiczniej, co nie było łatwe, skoro jej nogi nawet nie miały podparcia, a jedynie podrygiwały niespokojnie nad posadzką. Czarodziej z łatwością zdarł z niej potarganą szatę, odsłaniając wychudzone ciało pokryte mozaiką świeżych siniaków oraz znacznie starszych, jasnych już blizn.
Próbowała się nieudolnie zakryć w tej pozycji. Nie chciała, by na nią patrzyli, odsłoniętą i upokorzoną. Pozbawioną nawet tego skrawka godności, jaką były brudne szaty.
- Nie! – powtórzyła głośniej, wymierzając mężczyźnie słabego kopniaka. Nawet nie wiedziała, czy trafiła. Ciągle miotała się w powietrzu, próbując umknąć przed ich zachłannym wzrokiem, czując coraz silniejszy strach. Nie chciała cierpieć, nie chciała być poniżana. Wolałaby już na zawsze zostać sama w tej gęstej piwnicznej ciemności. Dlaczego Fawley sprowadził tu tego mężczyznę? Co planowali z nią zrobić? Chyba jednak wolałaby tego nie wiedzieć.
Przez zdecydowaną większość czasu leżała jednak samotna w gęstej ciemności. Łańcuchy oplatające się wokół posiniaczonych, obdartych kostek ograniczały jej możliwość poruszania się. Nie mogła nawet chodzić po piwnicy, a jedynie leżeć, wstawać lub kulić się w kącie. Podłoga była twarda, zimna i wilgotna, co dodatkowo zwiększało jej dyskomfort.
Nawet ojciec nie trzymał jej w piwnicach tak długo. Ile mogło minąć dni? Kilka? Tydzień? Dłużej?
Przekręciła się nieznacznie w swojej niewygodnej pozycji. Jej ciało nosiło na sobie ślady siniaków po uderzeniach Colina, a ubrania były brudne i miejscami podarte, odsłaniały fragmenty bladej skóry, pokrytej widocznymi bliznami znaczącymi ślady po dawnych karach ojca. Zaklęcia maskujące przestały działać, a bez różdżki nie mogłaby ich odnowić. Zresztą, gdyby miała różdżkę, z pewnością próbowałaby ją wykorzystać w zupełnie innym celu. Jej usta spierzchły i popękały od uderzeń, nerwowego przygryzania ich, a także pragnienia. Czasami nawet z desperacji przesuwała językiem po wilgotnych piwnicznych kamieniach, próbując zwalczyć to uczucie.
Leżała w ciszy, nasłuchując i wiedząc, że ta cisza była dobra, a dźwięk zbliżających się kroków oznaczał kolejne porcje bólu: zarówno tego fizycznego, jak i psychicznego, wciąż raniącego ją dotkliwie, mimo że miała długie, samotne dni, by zacząć przyjmować do wiadomości fakt, że Colin od początku tylko grał, by na końcu ostatecznie wykorzystać ją do swoich pokręconych celów.
Po bliżej nieokreślonym czasie znowu to usłyszała. Zbliżające się kroki. Jej ciało natychmiast zesztywniało na posadzce, ale zwinęła się w ciasny kłębek w samym kącie, zupełnie jakby desperacko pragnęła opóźnić moment, kiedy ujrzy wykrzywioną szaleństwem twarz Fawleya. Który jeszcze niedawno obiecywał jej zaręczyny i szczęśliwe życie, a teraz przetrzymywał w piwnicy, krzywdząc i poniżając.
Drzwi otworzyły się, a świece zapłonęły. Raven zmrużyła odzwyczajone od światła oczy, zdając sobie jednak sprawę, że tym razem Colin nie był sam. I zanim zdążyła choćby zmienić pozycję, rzucił na nią zaklęcie, które uniosło ją w górę, sprawiając, że zawisła kilka cali nad posadzką w pozycji stojącej. Krzyknęła cicho, ale natychmiast zagryzła wargi, nie chcąc dawać satysfakcji ani Fawleyowi, ani jego nieznanemu towarzyszowi. Ostrożnie uchyliła załzawione oczy, próbując go lepiej zobaczyć, jednak jego twarz nic jej nie mówiła.
Obaj jednak mogli zobaczyć, że jej wymizerowane ciało drżało pod zniszczoną szatą ze strachu, który tak bardzo chciała przed nimi ukryć. Jednak było to trudne, bo wiedziała, że nic dobrego jej nie czeka. Próbowała jakoś zwalczyć działanie czaru i stanąć na ziemi, ale niestety, nadal unosiła się przed dwójką czarodziejów.
Poczuła mocne szarpnięcie za włosy, które zmusiło ją do szerszego otworzenia oczu. Pokręciła głową, próbując ją oswobodzić, a kiedy mężczyzna mimo to jej nie puścił, chwyciła jego rękę swoimi brudnymi i pokaleczonymi dłońmi, wbijając w nią nieporadnie połamane, poobgryzane paznokcie. Nadal tliły się w niej iskierki buntu, a dotyk nieznajomego budził w niej obrzydzenie równie silne, jak dotyk Fawleya.
- Nie – wychrypiała; jej głos odwykł od mówienia, poza tym jej gardło było niemal suche jak wiór. – Puść...!
Kiedy chwycił jej ubrania, zaczęła jednak, mimo osłabienia, szarpać się energiczniej, co nie było łatwe, skoro jej nogi nawet nie miały podparcia, a jedynie podrygiwały niespokojnie nad posadzką. Czarodziej z łatwością zdarł z niej potarganą szatę, odsłaniając wychudzone ciało pokryte mozaiką świeżych siniaków oraz znacznie starszych, jasnych już blizn.
Próbowała się nieudolnie zakryć w tej pozycji. Nie chciała, by na nią patrzyli, odsłoniętą i upokorzoną. Pozbawioną nawet tego skrawka godności, jaką były brudne szaty.
- Nie! – powtórzyła głośniej, wymierzając mężczyźnie słabego kopniaka. Nawet nie wiedziała, czy trafiła. Ciągle miotała się w powietrzu, próbując umknąć przed ich zachłannym wzrokiem, czując coraz silniejszy strach. Nie chciała cierpieć, nie chciała być poniżana. Wolałaby już na zawsze zostać sama w tej gęstej piwnicznej ciemności. Dlaczego Fawley sprowadził tu tego mężczyznę? Co planowali z nią zrobić? Chyba jednak wolałaby tego nie wiedzieć.
Zignorował jęczącą i rzucającą się niemrawo kupę szmat, spod której wyzierała ludzka sylwetka zawieszona niejako w próżni. Żałował tylko, że nie unieruchomił jej dostatecznie mocno, pozwalając jej - w akcie najwyższej jednak łaskawości - poruszać niezdarnie rękami i nogami. Obserwował przez nikłe kilka sekund, jak Raven się ciska, jak wierzga, jak próbuje się uwolnić, a lekki uśmiech naznaczył mu usta w momencie, gdy Samael zdarł z niej resztki ubrania, a raczej tego, co niegdyś nim było, obnażając nagie ciało dziewczyny. Upokorzenie maksymalne? Nie, jeszcze nie - choć dla wielu ludzi obdarcie z wierzchniej szaty było bolesnym zdzieraniem duszy i godności - jeszcze był czas, by głębiej wbić się w świadomość Raven, by opleść mackami jej marzenia i fantazje, by przemienić je w przerażające koszmary, od których sama oszaleje. Jej ciało go już nie podniecało; budziło najczystsze obrzydzenie już z samego faktu tak bezgranicznego upodlenia, w jakim się znalazło. Gardził ludźmi słabymi - może dlatego, że sam kiedyś do nich należał? - czyniąc ich jeszcze słabszymi, demonstrując swoją wielkość i tę odrobinę władzy, jaką mógł nad nimi sprawować. Odsunął się jeszcze na krok, ustępując miejsca Samaelowi, by ten mógł z artystyczną dokładnością (odziedziczoną po matce?) obejrzeć wiszące prawie że dziewczęce truchło, czekające na jego miłosierny gest.
- Masz mnie za głupca? Kto otwiera prezent, zanim wręczy go swojemu mistrzowi? - zapytał z lekką urazą w głosie, przekręcając głowę, by przyjrzeć się bliżej śladom po bliznach. Starych, lekko zatartych upływem czasu, ale nadal doskonale widocznych, zdobiących jej ciało w jakiś uprzedmiotawiający, przyjemny sposób. Pojawiały się stopniowo w ciągu ostatnich dni, powoli odkrywane przez magię słabnącego zaklęcia kamuflującego, jakie Raven na siebie rzucała, wzbudzając w Colinie pierw zaniepokojenie - czyżby aż tak bardzo poddał się emocjom, że nie dostrzegał, jak sam ją kaleczy? - a potem podświadomą pewność, że oto odkrył tajemnicę swojej narzeczonej. Już wiedział, przed czym uciekała od ojca i podświadomie poczuł w stosunku do niego coś na kształt sympatii; niezależnie od tego, czym dziewczyna sobie zasłużyła na jego gniew, William z pewnością miał powód i prawo ją ukarać. Szkoda tylko, że zrobił to w tak nieumiejętny i nieprzemyślany sposób. Colin nie zareagował, gdy z ust Raven wyrwały się pierwsze jęknięcia protestu, ani gdy zaczęła się bezmyślnie szarpać; ukaranie jej zostawił Samaelowi, gotów przyjąć od Avery'ego kolejną naukę, być może znacznie słodszą od tych, jakie już otrzymał. - Jeszcze nie doszedłem do przyjemność znaczenia jej bliznami, ktoś mnie uprzedził - dodał po chwili tonem wyjaśnienia, spoglądając na wiszącą dziewczynę z odrazą. Te wszystkie długie rękawy, to unikanie ludzi, zaszywanie się w pracowni i w księgarni, niechęć do wizyt u ojca. Układanka puzzli zaczęła składać się w całość, czyniąc obraz wyraźniejszym i konkretniejszym. - A ona nie jest zbyt rozmowna - powiedział z rozbawieniem, spoglądając w oczy Raven, gdzie czaiło się zarzewie buntu, które za chwilę miał rozgromić i zgasić.
- Masz mnie za głupca? Kto otwiera prezent, zanim wręczy go swojemu mistrzowi? - zapytał z lekką urazą w głosie, przekręcając głowę, by przyjrzeć się bliżej śladom po bliznach. Starych, lekko zatartych upływem czasu, ale nadal doskonale widocznych, zdobiących jej ciało w jakiś uprzedmiotawiający, przyjemny sposób. Pojawiały się stopniowo w ciągu ostatnich dni, powoli odkrywane przez magię słabnącego zaklęcia kamuflującego, jakie Raven na siebie rzucała, wzbudzając w Colinie pierw zaniepokojenie - czyżby aż tak bardzo poddał się emocjom, że nie dostrzegał, jak sam ją kaleczy? - a potem podświadomą pewność, że oto odkrył tajemnicę swojej narzeczonej. Już wiedział, przed czym uciekała od ojca i podświadomie poczuł w stosunku do niego coś na kształt sympatii; niezależnie od tego, czym dziewczyna sobie zasłużyła na jego gniew, William z pewnością miał powód i prawo ją ukarać. Szkoda tylko, że zrobił to w tak nieumiejętny i nieprzemyślany sposób. Colin nie zareagował, gdy z ust Raven wyrwały się pierwsze jęknięcia protestu, ani gdy zaczęła się bezmyślnie szarpać; ukaranie jej zostawił Samaelowi, gotów przyjąć od Avery'ego kolejną naukę, być może znacznie słodszą od tych, jakie już otrzymał. - Jeszcze nie doszedłem do przyjemność znaczenia jej bliznami, ktoś mnie uprzedził - dodał po chwili tonem wyjaśnienia, spoglądając na wiszącą dziewczynę z odrazą. Te wszystkie długie rękawy, to unikanie ludzi, zaszywanie się w pracowni i w księgarni, niechęć do wizyt u ojca. Układanka puzzli zaczęła składać się w całość, czyniąc obraz wyraźniejszym i konkretniejszym. - A ona nie jest zbyt rozmowna - powiedział z rozbawieniem, spoglądając w oczy Raven, gdzie czaiło się zarzewie buntu, które za chwilę miał rozgromić i zgasić.
W zatęchłym pomieszczeniu upływający czas wyznaczały jedynie spazmatyczne oddechy; ciemność potęgowała wrażenie, jakby znaleźli się we wnętrzu grobowca, pochowani żywcem, skazani na ponurą śmierć w odosobnieniu. Mogilna atmosfera nie przytłaczała wszakże Samaela, który był zwyczajnie zaintrygowany okolicznościami, jak również młodą dziewczyną, kukiełką, podrygującą na sznurkach dwóch lalkarzy. Nie bardzo znających się na swym rzemiośle: pęta ją kaleczyły, plątały się, wrzynały się w blade, niemalże świecące kościaną bielą ciało, a oni szarpali za nie jeszcze mocniej, kompletnie obojętni (głusi?) na rozpaczliwe, wręcz potępieńcze wrzaski. Avery odnajdywał w drobnej niewiaście spersonifikowaną u ł o m n o ś ć – słabą, bezradną, niezdolną do wyrażenia myśli, poddaną, absolutnie uległą. Zależną w każdym stopniu od swych oprawców i od ich kaprysów. Życie Raven było niezwykle niepewne, wahające się od (z pozoru beznamiętnych) spojrzeń Colina i Samaela. Avery poniekąd nie posiadał żadnych motywów, aby pastwić się nad zawieszoną w powietrzu dziewczyną, jednakowoż nienawiść do jej gatunku okazała się silniejsza nad śmieszne przykazania, spisane przed wiekami na pękniętych, kamiennych tablicach. Nie musiał mieć skrupułów, by odnaleźć swą własną, szaleńczą radość w rozszerzonych ze strachu źrenicach. Lęk pobudzał go niemalże namacalnie, zwłaszcza ten dziewczęcy, wyczuwalny w piwnicznym powietrzu lepkim, mdłym aromatem. Zespolony z najprawdziwszą histerią, w jaką wpadła ich zabaweczka, naiwnie sądząc, iż protest przyniesie jej łaskę i odkupienie win? Avery zaśmiał się drwiąco: niech sobie pokrzyczy, zanim utraci taką możliwość i zamilknie na zawsze. Sugestywna wizja, jaka zarysowała mu się pod powiekami czyniła ją niemą i ślepą, podatną na werbalne obelgi oraz fizyczne razy. Był pewny, iż mógł zachować pełną swobodę i nie powstrzymywać się przed niczym. Zapewne, gdyby tylko wystosował takie życzenie, miałby ją całą wyłącznie do swej dyspozycji. Mógłby ją zagarnąć i brać na milion sposobów, za każdym kolejnym wydzierając jej cząsteczkę człowieczeństwa, by w końcu rzetelnie upodobniła się do zwierzęcia i już nigdy nie odważyłaby się powstać z kolan. Była jednak brudna i zużyta, nie wątpił, iż Colin zdążył zrobić już z niej użytek i nie potępiał go za to. Fawley dowiódł, iż doskonale pojął wszystkie jego nauki, a teraz składa mu dedykację w swoim pierwszym, własnoręcznym dziele. Nadal niedopracowanym oraz nieukształtowanym do końca; b u n t u j ą c y m s i ę, co przecież było absolutnie niedopuszczalne. Samaela dosięgnęło kopnięcie dziewczyny i choć nie sprawiło mu żadnego bólu, to rozbudziło (słuszny) gniew. Ułagodzony nieco słowami Colina – pozostawił mu ją do wytresowania? Powinien w odwecie połamać jej wszystkie kości i zostawić ją tutaj na długie miesiące bez fachowej pomocy i cierpliwie czekać, aż się zrosną – same, krzywo, pokracznie, aby rozpocząć zabawę od początku. Nie zrobił jednak tego, ograniczając się do wymierzenia jej siarczystego policzka. Mocnego, po którym jej głowa odskoczyła mocno w tył, a oczy najpewniej zaszły łzami.
-Nie szkodzi – zawyrokował cicho – zostawiono nam jeszcze sporo tego płótna – rzekł, jakby w zamyśleniu, obchodząc dookoła jej nagą postać. Oszpeconą, jednakowoż wciąż pozostawiającą pewne pole do delikatnych manewrów, kiedy rozszarpią jej skórę, znacząc blade ciało swymi inicjałami posiadaczy.
-Jak ja? – spytał, zwracając się w stronę Colina i unosząc kpiąco brew. Cenił umiejętność wyrażenia siebie w minimalnej treści, jednakowoż nadal miał poczucie, iż dziewczyna nadal zachowuje się zbyt hałaśliwie. Na całkowite jej uciszenie nie nadszedł wszakże stosowny czas.
-Nie szkodzi – zawyrokował cicho – zostawiono nam jeszcze sporo tego płótna – rzekł, jakby w zamyśleniu, obchodząc dookoła jej nagą postać. Oszpeconą, jednakowoż wciąż pozostawiającą pewne pole do delikatnych manewrów, kiedy rozszarpią jej skórę, znacząc blade ciało swymi inicjałami posiadaczy.
-Jak ja? – spytał, zwracając się w stronę Colina i unosząc kpiąco brew. Cenił umiejętność wyrażenia siebie w minimalnej treści, jednakowoż nadal miał poczucie, iż dziewczyna nadal zachowuje się zbyt hałaśliwie. Na całkowite jej uciszenie nie nadszedł wszakże stosowny czas.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Będąc zamkniętą w piwnicy, każdego dnia znosząc strach i niepewność, gdy w ciemności nasłuchiwała zbliżających się kroków, czasami zastanawiała się, czy w przeszłości jej matka, ta prawdziwa, musiała znosić podobne traktowanie. Czy też leżała tak w kącie piwnicy, zamknięta przez długie miesiące, czekając z lękiem, aż William znowu do niej wróci i znowu ją skrzywdzi? Czy też musiała znosić tyle upokorzeń, zanim dała mu to, czego pragnął – dziecko, które mogło zapewnić mu przepustkę do spełnienia wybujałych ambicji?
Tylko czego pragnął Fawley? Jaki powód, poza irracjonalną nienawiścią, pchał go do krzywdzenia i poniżania Raven? Do czego miało to ostatecznie doprowadzić?
To prawdziwa ironia losu, że Raven, która narodziła się w zimnych, piwnicznych murach, teraz sama znalazła się w podobnym miejscu. Czy jej życie także się zakończy, tak jak jej matki? Tego także nie wiedziała, ale w chwilach, kiedy Colin pozostawiał ją samej sobie, miała bardzo dużo czasu na rozmyślania. Tylko to jej jeszcze pozostało.
Jej ruchy były desperackie, irracjonalne. Wiedziała, że się nie oswobodzi, nie ucieknie z tej piwnicy. Mimo to czuła, że nie chce całkowicie biernie poddawać się ich woli. Nie chce być ich zabawką, nie chce dawać im satysfakcji, którą niewątpliwie czerpali z jej położenia. Już została upokorzona, odarta z godności, obnażona i słaba. Żałosna. Nienawidziła nie tylko Fawleya, ale i samej siebie, że mimo swoich doświadczeń dała się oszukać i omamić. Była taka głupia, a teraz za to płaciła.
Towarzysz Colina wymierzył jej siarczysty policzek. Głowa Raven odskoczyła w tył, w oczach jej pociemniało, a rozcięta wcześniej przez uderzenia Fawleya warga znowu pękła, zalewając usta i podbródek dziewczyny świeżą, szkarłatną krwią. Jęknęła cicho z bólu przeszywającego jej twarz, ale nie krzyknęła. Z jej ust nie padły też żadne kolejne desperackie słowa; doszła do wniosku, że najlepiej będzie milczeć, z pewnością czekali na jej krzyki, błagania, oznaki poddania się ich woli.
Wciąż tu byli, patrzyli na nią, patrzyli na blizny znaczące jej bladą skórę, widoczne nawet w wątłym blasku świec. Zapewne zastanawiali się, skąd pochodziły, choć podejrzewała, że Fawley zna właściwą odpowiedź, z łatwością skojarzy fakty i domyśli się, że to właśnie z tego powodu uciekła od swojego ojca... i wpadła prosto w jego sidła. Czy będzie chciał naśladować Williama (wiedząc, że to on zawsze był jej największym lękiem) i naznaczyć jej skórę nową plątaniną blizn? Na myśl o czekającym ją bólu znowu szarpnęła się i splunęła krwią prosto w ich stronę.
Tylko czego pragnął Fawley? Jaki powód, poza irracjonalną nienawiścią, pchał go do krzywdzenia i poniżania Raven? Do czego miało to ostatecznie doprowadzić?
To prawdziwa ironia losu, że Raven, która narodziła się w zimnych, piwnicznych murach, teraz sama znalazła się w podobnym miejscu. Czy jej życie także się zakończy, tak jak jej matki? Tego także nie wiedziała, ale w chwilach, kiedy Colin pozostawiał ją samej sobie, miała bardzo dużo czasu na rozmyślania. Tylko to jej jeszcze pozostało.
Jej ruchy były desperackie, irracjonalne. Wiedziała, że się nie oswobodzi, nie ucieknie z tej piwnicy. Mimo to czuła, że nie chce całkowicie biernie poddawać się ich woli. Nie chce być ich zabawką, nie chce dawać im satysfakcji, którą niewątpliwie czerpali z jej położenia. Już została upokorzona, odarta z godności, obnażona i słaba. Żałosna. Nienawidziła nie tylko Fawleya, ale i samej siebie, że mimo swoich doświadczeń dała się oszukać i omamić. Była taka głupia, a teraz za to płaciła.
Towarzysz Colina wymierzył jej siarczysty policzek. Głowa Raven odskoczyła w tył, w oczach jej pociemniało, a rozcięta wcześniej przez uderzenia Fawleya warga znowu pękła, zalewając usta i podbródek dziewczyny świeżą, szkarłatną krwią. Jęknęła cicho z bólu przeszywającego jej twarz, ale nie krzyknęła. Z jej ust nie padły też żadne kolejne desperackie słowa; doszła do wniosku, że najlepiej będzie milczeć, z pewnością czekali na jej krzyki, błagania, oznaki poddania się ich woli.
Wciąż tu byli, patrzyli na nią, patrzyli na blizny znaczące jej bladą skórę, widoczne nawet w wątłym blasku świec. Zapewne zastanawiali się, skąd pochodziły, choć podejrzewała, że Fawley zna właściwą odpowiedź, z łatwością skojarzy fakty i domyśli się, że to właśnie z tego powodu uciekła od swojego ojca... i wpadła prosto w jego sidła. Czy będzie chciał naśladować Williama (wiedząc, że to on zawsze był jej największym lękiem) i naznaczyć jej skórę nową plątaniną blizn? Na myśl o czekającym ją bólu znowu szarpnęła się i splunęła krwią prosto w ich stronę.
Obrzucił Raven milczącym, znudzonym spojrzeniem; na szczęście dla dziewczyny chwilowo bardziej zainteresowany był Samaelem i pragnieniem otrzymania aprobaty z jego strony, niż kolejną sesją pastwienia się nad jej na wpół zmaltretowanym ciałem. Przez ostatnie dni zaglądał tu często, raz, dwa, siedem razy w ciągu dnia. Przyglądał się jej jedynie w milczeniu lub wręcz przeciwnie, wykorzystywał swoją rozszalałą wyobraźnię, by móc zadawać jej najwymyślniejsze cierpienia; psychiczne raczej niż fizyczne, gdyż nie chciał kalać jej ciała - jak się zresztą okazało i tak skalanego - niepotrzebnymi śladami. Chciał przekazać swojemu mistrzowi podarek praktycznie nienaruszony, stąd więcej czasu poświęcał na psychiczne... niedogodności, jakie zapewniał Raven, niż na jej fizyczne okaleczanie. Domyślał się, że po swojej małej porażce (Colin wolał nie wracać ani słowem do chwili, gdy przez pięć minut trzymał w ramionach puszyste, królicze ciało Samaela) w pojedynkach, Avery będzie pałał żądzą zademonstrowania swojej siły, męskości i potęgi (chociaż Colin uważał, że pod zwierzęcią postacią jest o wiele bardziej ludzki) i właśnie to chciał mu zapewnić, prowadząc go dziś do piwnicy. Mała próba ułagodzenia Samaela i przekonania go, że dzień nie musi wcale zostać zaliczony do nieudanych. Beznamiętnie patrzył na zaskakującą łagodność swojego mistrza, gdy odpowiedział tej nic nieznaczącej dziewczynie delikatnym wręcz policzkiem (a mógł zabić) i równie beznamiętnie obserwował, jak jej głowa skacze w śmiesznym geście bezsilności. On z pewnością by się nie hamował, już w pierwszym dotyku pokazując Raven, gdzie jest jej miejsce, każąc ją o wiele bardziej dotkliwiej, do pierwszej krwi... ale Samael był w swoich poczynaniach o wiele bardziej subtelniejszy. Colin zadrżał na myśl, jakich wielkich rzeczy mógł się dzisiaj nauczyć.
- Na tym idiotycznym festynie wygrałem dziwny kamień - powiedział cicho, obchodząc swoją ofiarę w ślad za Samaelem, z trudem powstrzymując się, by nie położyć mu dłoni na ramieniu, nie obrócić przodem do siebie i nie dojrzeć w jego oczach tej samej namiętności polowania, jaką odczuwał od chwili wejścia do pomieszczenia. Nie musiał jednak tego robić, bo Samael zatrzymał się nagle i sam odwrócił w jego stronę, a jego drwiące spojrzenie i lekko uniesiona brew aż nazbyt wyraźnie świadczyły o kpinie, której zabrakło w głosie. - Nie... nie jak ty, Samaelu. Twoją wyjątkowość ciężko porównywać do czegokolwiek - cudem udało mu się uniknąć drżenia w swoim głosie, więc na wszelki wypadek odsunął się nieco i skierował wzrok na dziewczynę, wracając do przerwanego wątku. - Podobno jest w stanie leczyć drobne rany. Ciekaw jestem, czy nie pozostawia blizn - ostatnie słowa wyszeptał już do Raven, zaciekawionym spojrzeniem obrzucając jej twarz. Prócz kilku policzków i paru uderzeń nie wyrządził jej dotąd większej fizycznej krzywdy, ale teraz w obecności Samaela nie zamierzał się już dłużej... krępować. Obecność drugiego mężczyzny sprawiła, że wszelkie tamy puściły i Colin gotów był spróbować najwymyślniejszych tortur, aby tylko usłyszeć piskliwy jęk przerażenia wydostający się z jej gardła.
Wyciągnął z kieszeni kamień, obracając go powoli w palcach. Mały, niepozorny, w mdłym świetle sprawiał wrażenie ciemnokrwistego. Przejechał po nim delikatnie opuszkami palców, jakby badając, czy jest rzeczywisty. Festiwal Miłości okazał się przynajmniej w tej kwestii przydatny... nurkując za idiotycznymi wiankami (jakże wielką miał ochotę rzucić się w wir za kwieciem innej damy!), nie zdołał pochwycić tego uplecionego przez dziewczynę, ale jego nagrodą padł właśnie ten niewielki kamyczek, który - być może - stanie się potężnym narzędziem tortur.
- Na tym idiotycznym festynie wygrałem dziwny kamień - powiedział cicho, obchodząc swoją ofiarę w ślad za Samaelem, z trudem powstrzymując się, by nie położyć mu dłoni na ramieniu, nie obrócić przodem do siebie i nie dojrzeć w jego oczach tej samej namiętności polowania, jaką odczuwał od chwili wejścia do pomieszczenia. Nie musiał jednak tego robić, bo Samael zatrzymał się nagle i sam odwrócił w jego stronę, a jego drwiące spojrzenie i lekko uniesiona brew aż nazbyt wyraźnie świadczyły o kpinie, której zabrakło w głosie. - Nie... nie jak ty, Samaelu. Twoją wyjątkowość ciężko porównywać do czegokolwiek - cudem udało mu się uniknąć drżenia w swoim głosie, więc na wszelki wypadek odsunął się nieco i skierował wzrok na dziewczynę, wracając do przerwanego wątku. - Podobno jest w stanie leczyć drobne rany. Ciekaw jestem, czy nie pozostawia blizn - ostatnie słowa wyszeptał już do Raven, zaciekawionym spojrzeniem obrzucając jej twarz. Prócz kilku policzków i paru uderzeń nie wyrządził jej dotąd większej fizycznej krzywdy, ale teraz w obecności Samaela nie zamierzał się już dłużej... krępować. Obecność drugiego mężczyzny sprawiła, że wszelkie tamy puściły i Colin gotów był spróbować najwymyślniejszych tortur, aby tylko usłyszeć piskliwy jęk przerażenia wydostający się z jej gardła.
Wyciągnął z kieszeni kamień, obracając go powoli w palcach. Mały, niepozorny, w mdłym świetle sprawiał wrażenie ciemnokrwistego. Przejechał po nim delikatnie opuszkami palców, jakby badając, czy jest rzeczywisty. Festiwal Miłości okazał się przynajmniej w tej kwestii przydatny... nurkując za idiotycznymi wiankami (jakże wielką miał ochotę rzucić się w wir za kwieciem innej damy!), nie zdołał pochwycić tego uplecionego przez dziewczynę, ale jego nagrodą padł właśnie ten niewielki kamyczek, który - być może - stanie się potężnym narzędziem tortur.
Kiedy po raz pierwszy poczuł smak zadawania bólu oraz cierpienia, znalazł swój narkotyk, od którego uzależnił się natychmiastowo. Był stuprocentowo pewny, że żadna ze znanych substancji nie dostarczy mu ekstazy równej tej, jaką przeżywał podczas przelewania krwi i nurzania się w ekskrementach. Avery uważał, że wyzierający z tego prymitywizm zakrawał o dawne, magiczne gusła, wymagające ofiary z bijącego serce. Kultywował tradycję (na swoją chwałę), nie zaniechawszy starożytnych obrządków i spełniał przy tym własne żądze, domagające się zupełnej przyjemności. Spływającej purpurą, pachnącą żelazem i słyszalną żałobnymi pieśniami. Dzwony już mogły bić, obwieszczając dokonanie żywota przez brankę Colina (którą Avery od początku zaliczał do pocztu umarłych), bo choć miała przed sobą jeszcze kilka(naście?) godzin, jej los został już przesądzony. Samael pozostawał jeszcze łagodny, oszczędny w wymierzaniu razów, pragnąc poznać granice dziewczyny, przekroczyć je, a następnie brutalnie zatrzeć, wspólnie z Colinem rozbierając ją na pierwiastki biologiczne. Teraz była strzępem, marnym, przechodnim półcieniem, ale jednak: człowiekiem. Avery pragnął zaś jej całkowitej dehumanizacji, chciał, aby stała się momentalnie pulsującym cierpieniem i ziejącą przykrym odorem rozkładu raną. Oraz przestrogą? Płaciła teraz w końcu wyłącznie swoje długi; winy reszty kobiecego rodzaju pozostawiając nieuregulowane. Jej ciało winno wkrótce zawisnąć w żelaznej, pordzewiałej klatce, dziobane przez kruki i wrony, jako dobitne ostrzeżenie. Którego chyba jedynie głupiec nie potrafiłby zinterpretować?
Samael nie przestawał oceniać dziewczyny, poddając dokładniejszym oględzinom jej oszpecone ciało. Początkowo jedynie wzrokiem chłonął siatkę półprzezroczystych, niemalże niewidocznych w wątłym świetle blizn, by po chwili przesunąć zachłanną dłonią po obnażonych ramionach, obrysować palcami łopatki i kręgosłup w (niemalże) erotycznym geście. Wyczuwał palcami nierówną strukturę starych, zasklepionych ran, poszarpane krawędzie szram i zgrubiałą skórę, poddając brankę mechanicznym badaniom. Traktował ją jak ciekawy przypadek medyczny, (na razie) z perspektywy naukowca, szukającego odpowiedzi na frapujące pytania. Wyłącznie lubieżny wzrok Avery’ego zdradzał jego złe intencje; cały czas był maksymalnie skupiony, z precyzją oddając się oględzinom najmniejszej niedoskonałości. Podążający za nim krok w krok Colin prawdopodobnie dobrze poznał już to ciało, te możliwości oraz predyspozycje, jednakowoż Samael preferował sam zdobyć te informacje, niż bazować na doświadczeniu swego ucznia. Który z trudem ukrywał podniecenie, co niejako nakręcało również i Avery’ego. On wszakże potrafił rozgraniczyć owe żądze, zdominować je i nie pozwolić im przejąć kontroli – chciał nauczyć tego również księgarza, zignorował więc jego pochlebcze słowa, żeby skupić się na skrępowanej więźniarce. Zdecydowanie przesunął dłonią po jej nagim brzuchu, drażniąc piersi i mocno, boleśnie ściskając jej sutki.
-Podnieca ją to – rzekł do Colina beznamiętnym tonem, gdyż sam doskonale zdawał sobie sprawę, jakie emocje w tych ułomnych istotach wyzwala niebezpieczeństwo – chce tego. Jest gotowa – zauważył, wędrując ręką między jej udami. Skrzywił się z niesmakiem (poszło za łatwo), po czym rozwarł jej szczękę i brutalnie wepchnął jej do ust (niech się krztusi) palce, błyszczące od jej własnej wydzieliny. Dowodu zepsucia totalnego i rzeczywistej kobiecej słabości. Głupie rozchwianie – czemu broniły się przed doznaniami, jakich skrycie pragnęły?
-Nie przyda się – zawyrokował, przenosząc nieco zblazowane spojrzenie na Colina i uśmiechając się cierpko, wymownie. Żadnych d r o b n y c h ran: skoro mieli do dyspozycji zabawkę, mogli znowu poczuć się jak mali chłopcy. Którym największą radość przynosi oczywiście destrukcja. Zniszczenie całkowite, spopielenie i starcie na proch – jeśli tylko zechcą.
Samael nie przestawał oceniać dziewczyny, poddając dokładniejszym oględzinom jej oszpecone ciało. Początkowo jedynie wzrokiem chłonął siatkę półprzezroczystych, niemalże niewidocznych w wątłym świetle blizn, by po chwili przesunąć zachłanną dłonią po obnażonych ramionach, obrysować palcami łopatki i kręgosłup w (niemalże) erotycznym geście. Wyczuwał palcami nierówną strukturę starych, zasklepionych ran, poszarpane krawędzie szram i zgrubiałą skórę, poddając brankę mechanicznym badaniom. Traktował ją jak ciekawy przypadek medyczny, (na razie) z perspektywy naukowca, szukającego odpowiedzi na frapujące pytania. Wyłącznie lubieżny wzrok Avery’ego zdradzał jego złe intencje; cały czas był maksymalnie skupiony, z precyzją oddając się oględzinom najmniejszej niedoskonałości. Podążający za nim krok w krok Colin prawdopodobnie dobrze poznał już to ciało, te możliwości oraz predyspozycje, jednakowoż Samael preferował sam zdobyć te informacje, niż bazować na doświadczeniu swego ucznia. Który z trudem ukrywał podniecenie, co niejako nakręcało również i Avery’ego. On wszakże potrafił rozgraniczyć owe żądze, zdominować je i nie pozwolić im przejąć kontroli – chciał nauczyć tego również księgarza, zignorował więc jego pochlebcze słowa, żeby skupić się na skrępowanej więźniarce. Zdecydowanie przesunął dłonią po jej nagim brzuchu, drażniąc piersi i mocno, boleśnie ściskając jej sutki.
-Podnieca ją to – rzekł do Colina beznamiętnym tonem, gdyż sam doskonale zdawał sobie sprawę, jakie emocje w tych ułomnych istotach wyzwala niebezpieczeństwo – chce tego. Jest gotowa – zauważył, wędrując ręką między jej udami. Skrzywił się z niesmakiem (poszło za łatwo), po czym rozwarł jej szczękę i brutalnie wepchnął jej do ust (niech się krztusi) palce, błyszczące od jej własnej wydzieliny. Dowodu zepsucia totalnego i rzeczywistej kobiecej słabości. Głupie rozchwianie – czemu broniły się przed doznaniami, jakich skrycie pragnęły?
-Nie przyda się – zawyrokował, przenosząc nieco zblazowane spojrzenie na Colina i uśmiechając się cierpko, wymownie. Żadnych d r o b n y c h ran: skoro mieli do dyspozycji zabawkę, mogli znowu poczuć się jak mali chłopcy. Którym największą radość przynosi oczywiście destrukcja. Zniszczenie całkowite, spopielenie i starcie na proch – jeśli tylko zechcą.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jasne, choć obecnie zaczerwienione i podkrążone oczy dziewczyny niepewnie spoczęły na niewielkim kamyku trzymanym przez Fawleya. Choć wyglądał niepozornie, po tym nowym, odmienionym Colinie, który ujawnił jej się w tej piwnicy, nie spodziewała się niczego dobrego. Prawdopodobnie nawet przestała się łudzić, że coś go ruszy i uwolni ją z tego plugawego miejsca. Wciąż krwawiąc z rozciętych ust, wodziła za nim wzrokiem, zastanawiając się, czy nie odebrać mu kamyka. Tylko co by z nim zrobiła? Połknęła? To nie miało większego sensu. Nic nie miało większego sensu, skoro była ograniczona do tego małego skrawka w kącie piwnicy, nie mogąc przed nimi uciec ani uniknąć tego, co chcieli z nią zrobić.
Znowu czuła porażającą bezsilność, zupełnie jak w przeszłości, kiedy była dzieckiem, a potem nastolatką kulącą się przed ojcem. Tyle, że nawet ojciec mimo całego swojego szaleństwa nigdy nie robił jej takich rzeczy. Rzucał zaklęcia, czasem uderzył, jednak nie przekraczał pewnych niestosownych granic, które teraz w tak poniżający sposób przekroczył towarzysz Fawleya, sprawiając wrażenie, jakby upokarzanie Raven sprawiało mu chorą satysfakcję.
Czuła wyraźnie, jak ją dotykał, najpierw przeciągając ręką wzdłuż pleców i ramion; te obszary jej ciała były najbardziej poznaczone bliznami. Była też całkowicie odsłonięta przed jego wzrokiem, mogąc co najwyżej próbować zakrywać się rękami. Szarpnęła się, wierzgnęła dziko, jednak jego dłonie przesunęły się na jej wychudły brzuch i małe piersi. W bólu, który jej sprawił, było coś upokarzającego. Po krótkiej chwili zsunął się jeszcze niżej. Wydawał się nic nie robić sobie z jej protestów i szaleńczego, desperackiego szamotania się, rozpaczliwych prób uwolnienia się od dotyku jego dłoni. Który wydawał się niemal parzyć, przeszywać ją na wskroś i odzierać z resztek dumy.
- Nie dotykaj mnie! – zaprotestowała mimo wcześniejszego postanowienia o milczeniu, czując, jak po raz kolejny przeszył ją dreszcz najgłębszej odrazy. Jednak mimo obrzydzenia, jakie czuła do mężczyzny i tego, co robił, mimo całego strachu, jej ciało musiało w pewien sposób reagować na niestosowny, zbyt poufały dotyk. Cała się spięła, zagryzła usta i wierzgnęła nogami, odpychając jego rękę. – Nie chcę... Nie!
Jej krzyki zostały jednak uciszone, kiedy mężczyzna zmusił ją do otwarcia ust i brutalnie wepchnął w nie swoje palce, którymi chwilę temu jej dotykał. Raven, choć zdawała sobie sprawę, że to może ją drogo kosztować, natychmiast z całej siły zacisnęła na nich zęby, najmocniej jak potrafiła, i po chwili poczuła w ustach smak jego krwi. Chciała, by poczuł ból (choć to i tak pewnie był ułamek tego, co oni mogli sprawić jej), by poczuł, że nie godziła się na takie traktowanie i daleka była od odczuwania podniecenia. Gdyby tylko mogła, najchętniej odgryzłaby mu te palce, byle tylko trzymał ręce z daleka od jej ciała. Choć było w tym coś zwierzęcego, trzymała mocno, wciąż czując ten sam metaliczny, krwawy posmak i zaciskając powieki, zupełnie jakby nie chciała widzieć kary, która może ją spotkać.
Chyba wolałaby już trafić w ręce swojego ojca. A taka myśl w jej głowie dobitnie świadczyła o tym, jak bardzo obawiała się Colina i jego towarzysza.
Znowu czuła porażającą bezsilność, zupełnie jak w przeszłości, kiedy była dzieckiem, a potem nastolatką kulącą się przed ojcem. Tyle, że nawet ojciec mimo całego swojego szaleństwa nigdy nie robił jej takich rzeczy. Rzucał zaklęcia, czasem uderzył, jednak nie przekraczał pewnych niestosownych granic, które teraz w tak poniżający sposób przekroczył towarzysz Fawleya, sprawiając wrażenie, jakby upokarzanie Raven sprawiało mu chorą satysfakcję.
Czuła wyraźnie, jak ją dotykał, najpierw przeciągając ręką wzdłuż pleców i ramion; te obszary jej ciała były najbardziej poznaczone bliznami. Była też całkowicie odsłonięta przed jego wzrokiem, mogąc co najwyżej próbować zakrywać się rękami. Szarpnęła się, wierzgnęła dziko, jednak jego dłonie przesunęły się na jej wychudły brzuch i małe piersi. W bólu, który jej sprawił, było coś upokarzającego. Po krótkiej chwili zsunął się jeszcze niżej. Wydawał się nic nie robić sobie z jej protestów i szaleńczego, desperackiego szamotania się, rozpaczliwych prób uwolnienia się od dotyku jego dłoni. Który wydawał się niemal parzyć, przeszywać ją na wskroś i odzierać z resztek dumy.
- Nie dotykaj mnie! – zaprotestowała mimo wcześniejszego postanowienia o milczeniu, czując, jak po raz kolejny przeszył ją dreszcz najgłębszej odrazy. Jednak mimo obrzydzenia, jakie czuła do mężczyzny i tego, co robił, mimo całego strachu, jej ciało musiało w pewien sposób reagować na niestosowny, zbyt poufały dotyk. Cała się spięła, zagryzła usta i wierzgnęła nogami, odpychając jego rękę. – Nie chcę... Nie!
Jej krzyki zostały jednak uciszone, kiedy mężczyzna zmusił ją do otwarcia ust i brutalnie wepchnął w nie swoje palce, którymi chwilę temu jej dotykał. Raven, choć zdawała sobie sprawę, że to może ją drogo kosztować, natychmiast z całej siły zacisnęła na nich zęby, najmocniej jak potrafiła, i po chwili poczuła w ustach smak jego krwi. Chciała, by poczuł ból (choć to i tak pewnie był ułamek tego, co oni mogli sprawić jej), by poczuł, że nie godziła się na takie traktowanie i daleka była od odczuwania podniecenia. Gdyby tylko mogła, najchętniej odgryzłaby mu te palce, byle tylko trzymał ręce z daleka od jej ciała. Choć było w tym coś zwierzęcego, trzymała mocno, wciąż czując ten sam metaliczny, krwawy posmak i zaciskając powieki, zupełnie jakby nie chciała widzieć kary, która może ją spotkać.
Chyba wolałaby już trafić w ręce swojego ojca. A taka myśl w jej głowie dobitnie świadczyła o tym, jak bardzo obawiała się Colina i jego towarzysza.
W tym piwnicznym lochu ludzkie życie nie było warte więcej, niż zdmuchnięcie wątło palącej się świecy. Dla świecy jednakże taki podmuch był skróceniem męki, skróceniem powolnego dogorywania w agonii, gdzie walka o powietrze podtrzymujące płomień tonący w morzu wosku była bolesnym wyzwaniem. Życie Raven nie było warte takiego miłosierdzia; okazania litości, która byłaby wyłączną słabością a nie dowodem na istnienie w Colinie wyższych uczuć. Być może – ale tylko być może – gdyby nie płynęła w jej żyłach plugawa krew, która skaziła jej istotę, jej duszę i umysł, być może wtedy mógłby okazać więcej łaski. I nie cieszyłby się wtedy z widocznego w jej oczach przerażenia, nie podniecałoby go jej ciało drżące ze strachu, ani szamoczące się dłonie i stopy, które próbowała uwolnić. Była jednak tutaj, uwięziona i zdana na ich łaskę, rozpalając w Colinie głęboko skrywany mroczny instynkt, w którym nie znalazło się miejsce na litość i łaskę.
Obserwował w milczeniu powolne oględziny wykonywane przez Samaela; śledził jego dłoń i palce wędrujące po kobiecym ciele i zastanawiał się mimowolnie, czy podarunek dla mistrza smakowałby mu lepiej, gdyby był podarunkiem iście dziewiczym i nienaruszonym. Zaraz jednak odrzucił natarczywą myśl – ślubował Samaelowi wszak posłuszeństwo, a nie bezcelowe ślepe oddanie i wyrzeczenie. Raven była zresztą jego osobistą zdobyczą; ofiarą, za którą podążał krok w krok, którą śledził i wyczekiwał na moment, by zaatakować najbrutalniej i najmocniej. A gdy to zrobił, gdy siedziała w celi zakuta w pułapce własnego umysłu i strachu, odczuł po raz pierwszy otaczającą go ulgę.
- Jest twoja, jeśli chcesz sprawdzić, jak bardzo jest gotowa – odpowiedział równie beznamiętnym tonem, spoglądając z niesmakiem na twarz dziewczyny. Schował kamień do kieszeni; z ociąganiem i pewnym niezadowoleniem, że Samael nie dał mu okazji do wypróbowania nowej zabawki. Ale przecież nic straconego; obecność Avery'ego była wszak chwilowa, a małe i drobne sam na sam z Raven czekało Colina jeszcze niejednokrotnie; wtedy z pewnością będzie miał wiele okazji, by sprawdzić moc magicznego kamienia i przekonać się, jak drobne mogą być rany, na które zadziała jego moc. Był jednak pewien, że z pewnością nie uleczą ran na duszy i umyśle, które pozostawiały właśnie palce Samaela. Z pozoru błąkające się jedynie po dziewczęcym ciele, w rzeczywiści wyżerające bolesne piętno na jej młodej psychice. Obserwował, jak przesuwają się po wargach dziewczyny i giną w jej ustach; obserwował, jak jej szczęka zaciska się nagle; i był przy niej sekundę później, zaciskając dłoń na jej szyi, gwałtownie przypierając Raven do ściany, nie troszcząc się zupełnie o to, że uderzenie głowy o kamienny mur mogło jej zadać ból. Chciał, żeby cierpiała.
- Ty dziwko – wysyczał, zaciskając palce z jeszcze większą gwałtownością, gotów udusić ją na miejscu; gotów zapomnieć o tym, z jakim plugastwem ma do czynienia, które nie zasługiwało na litość. Wokół szyi Raven pojawiła się czerwona plama, widoczna nawet w mdłym blasku świec, który zasłaniał własnym ciałem i dopiero to sprawiło, że Colin odzyskał nad sobą kontrolę. Puścił ją, celując w dziewczynę różdżką i wypowiadając zaklęcie. - Timoria. - Doskonale znał jego działanie, znał strach, który potrafiło wywołać, znał przerażenie graniczące z szaleństwem, którego doznawały poddane zaklęciu ofiary. Miał nadzieję, że w wizjach, które pojawią się w myślach dziewczyny, to on będzie odgrywał rolę głównego koszmaru.
Obserwował w milczeniu powolne oględziny wykonywane przez Samaela; śledził jego dłoń i palce wędrujące po kobiecym ciele i zastanawiał się mimowolnie, czy podarunek dla mistrza smakowałby mu lepiej, gdyby był podarunkiem iście dziewiczym i nienaruszonym. Zaraz jednak odrzucił natarczywą myśl – ślubował Samaelowi wszak posłuszeństwo, a nie bezcelowe ślepe oddanie i wyrzeczenie. Raven była zresztą jego osobistą zdobyczą; ofiarą, za którą podążał krok w krok, którą śledził i wyczekiwał na moment, by zaatakować najbrutalniej i najmocniej. A gdy to zrobił, gdy siedziała w celi zakuta w pułapce własnego umysłu i strachu, odczuł po raz pierwszy otaczającą go ulgę.
- Jest twoja, jeśli chcesz sprawdzić, jak bardzo jest gotowa – odpowiedział równie beznamiętnym tonem, spoglądając z niesmakiem na twarz dziewczyny. Schował kamień do kieszeni; z ociąganiem i pewnym niezadowoleniem, że Samael nie dał mu okazji do wypróbowania nowej zabawki. Ale przecież nic straconego; obecność Avery'ego była wszak chwilowa, a małe i drobne sam na sam z Raven czekało Colina jeszcze niejednokrotnie; wtedy z pewnością będzie miał wiele okazji, by sprawdzić moc magicznego kamienia i przekonać się, jak drobne mogą być rany, na które zadziała jego moc. Był jednak pewien, że z pewnością nie uleczą ran na duszy i umyśle, które pozostawiały właśnie palce Samaela. Z pozoru błąkające się jedynie po dziewczęcym ciele, w rzeczywiści wyżerające bolesne piętno na jej młodej psychice. Obserwował, jak przesuwają się po wargach dziewczyny i giną w jej ustach; obserwował, jak jej szczęka zaciska się nagle; i był przy niej sekundę później, zaciskając dłoń na jej szyi, gwałtownie przypierając Raven do ściany, nie troszcząc się zupełnie o to, że uderzenie głowy o kamienny mur mogło jej zadać ból. Chciał, żeby cierpiała.
- Ty dziwko – wysyczał, zaciskając palce z jeszcze większą gwałtownością, gotów udusić ją na miejscu; gotów zapomnieć o tym, z jakim plugastwem ma do czynienia, które nie zasługiwało na litość. Wokół szyi Raven pojawiła się czerwona plama, widoczna nawet w mdłym blasku świec, który zasłaniał własnym ciałem i dopiero to sprawiło, że Colin odzyskał nad sobą kontrolę. Puścił ją, celując w dziewczynę różdżką i wypowiadając zaklęcie. - Timoria. - Doskonale znał jego działanie, znał strach, który potrafiło wywołać, znał przerażenie graniczące z szaleństwem, którego doznawały poddane zaklęciu ofiary. Miał nadzieję, że w wizjach, które pojawią się w myślach dziewczyny, to on będzie odgrywał rolę głównego koszmaru.
ze względu na brutalność +18
Przedmiotowe traktowanie ponoć godziło w naturalną człowieczą dumę, cóż jednak począć z istotami, które zostały z takowej oddarte? Już przy narodzinach stając się w połowie ludźmi w połowie zwierzętami, jednak ze zdecydowaną przewagą tego drugiego pierwiastka. Kobiet nie można było traktować ani kategoryzować inaczej; ich byt należało przyjąć w charakterze pomyłki Natury i dowcipu ewolucji, która owocem powolnych zmian miast idealnego osobnika wykształciła niewiastę. Której w swej nieopatrzności powierzyła również rolę wydania na świat kolejnych pokoleń – iście groteskowa pantomima, przewartościowująca wszystkie świętości Samaela. Czyż nie na tym bowiem polegał największy tragizm losu? Powierzać nowe życie w nieumiejętne ręce, które same zostały wykonane karykaturalnie i były najzwyczajniej w świecie – kalekie. Avery z dokładnością badał te deformacje, skupiając się teraz na bezimiennej (jej tożsamość nie była ważna) dziewczynie. Widział i dotykał defekty jej ciała, znaczące jasną skórę (zbladła i wymizerniała przez piwniczne ciemności?) chaotycznymi wzorami, niemalże pieścił palcami efekty pracy nieznanego rzemieślnika, po czym zagłębiał się w oczach, dużo bardziej wymownych niż najpaskudniejsze blizny. Za dużych w stosunku do twarzy, wylęknionych, pustych i prawie martwych – gdyby nie drobna iskierka tlącego się w nich gniewu, która nakręcała dziewczynę do słabych, mechanicznych ruchów. Nie mogła mu się jednak sprzeciwić i ni desperackie prośby, ni śmieszne (a głupie) żądania, ani nawet histeryczne spazmy ciała nie miały przynieść jej ukojenia czy bezpieczeństwa. W spokojnym, chłodnym wzroku Samaela odbijała się jednak odpowiedź na jej nieme pytanie: wyłącznie śmierć była w stanie uwolnić ją od katuszy, które zostały jej przeznaczone. Avery skinął głową Colinowi (w podzięce?) ze świętym zamiarem pozostawienia w dziewczęciu jeszcze cząstki silnej woli, niezbędnej do późniejszej (choć marnej) egzystencji. Szybko jednak owe postulaty przerodziły się w akt wojny totalnej, kiedy poczuł szczęki silnie zaciskające się na jego palcach. Wrzasnął i wyszarpnął rękę z ust dziewczyny, patrząc na nią nienawistnym wzrokiem i chwilowo ustępując pola księgarzowi. Który wyszlachetniał w tym wilgotnym, ciemnym lochu i pokazywał właśnie dowody swojej męskości. Czyżby i Colina uraziła bezczelność dziewki wobec jego mistrza i zapragnął również postawić się na stanowisku nauczyciela, dając jej swoistego rodzaju lekcję? Narzucona surowa dyscyplina musiała przynieść efekt; Samael z upodobaniem przyglądał się działaniom mężczyzny, nacechowanym coraz większą subtelnością. Skinął z aprobatą głową, napawając się widokiem dławiącej się swoimi własnymi koszmarami i ucieleśnioną trwogą dziewczyną, a kiedy minął efekt zaklęcia, zbliżył się do niej powoli, z grymasem niezwiastującym dlań niczego dobrego.
-Brzydzę się zwierząt – zwrócił się do Colina, niejako refleksyjnym tonem, jakby starając się przed nim usprawiedliwić. Lub też znaleźć złoty środek, s a t y s f a k c j o n u j ą c y oboje zainteresowanych. Chwycił jedną z unoszących się w powietrzu świec i w zamyśleniu pozwolił, aby odrobina gorącego wosku spłynęła z ogarka na nagie ramiona dziewczyny. Co było dopiero początkiem, bowiem przyszedł czas na odegranie się za wcześniejsze, urągające mu zachowanie dziewczyny. Którą niespodziewanie pochwycił w żelaznym uścisku i trzymając w stalowych kleszczach jakże czułych objęć, wsunął do jej środka wciąż palącą się świeczkę. Płomień zapewne został zduszony, jednakowoż ból i upokorzenie musiało ją rozsadzać, jak gdyby płonęła rzeczywiście. Zemsta najlepiej smakuje na zimno?
Przedmiotowe traktowanie ponoć godziło w naturalną człowieczą dumę, cóż jednak począć z istotami, które zostały z takowej oddarte? Już przy narodzinach stając się w połowie ludźmi w połowie zwierzętami, jednak ze zdecydowaną przewagą tego drugiego pierwiastka. Kobiet nie można było traktować ani kategoryzować inaczej; ich byt należało przyjąć w charakterze pomyłki Natury i dowcipu ewolucji, która owocem powolnych zmian miast idealnego osobnika wykształciła niewiastę. Której w swej nieopatrzności powierzyła również rolę wydania na świat kolejnych pokoleń – iście groteskowa pantomima, przewartościowująca wszystkie świętości Samaela. Czyż nie na tym bowiem polegał największy tragizm losu? Powierzać nowe życie w nieumiejętne ręce, które same zostały wykonane karykaturalnie i były najzwyczajniej w świecie – kalekie. Avery z dokładnością badał te deformacje, skupiając się teraz na bezimiennej (jej tożsamość nie była ważna) dziewczynie. Widział i dotykał defekty jej ciała, znaczące jasną skórę (zbladła i wymizerniała przez piwniczne ciemności?) chaotycznymi wzorami, niemalże pieścił palcami efekty pracy nieznanego rzemieślnika, po czym zagłębiał się w oczach, dużo bardziej wymownych niż najpaskudniejsze blizny. Za dużych w stosunku do twarzy, wylęknionych, pustych i prawie martwych – gdyby nie drobna iskierka tlącego się w nich gniewu, która nakręcała dziewczynę do słabych, mechanicznych ruchów. Nie mogła mu się jednak sprzeciwić i ni desperackie prośby, ni śmieszne (a głupie) żądania, ani nawet histeryczne spazmy ciała nie miały przynieść jej ukojenia czy bezpieczeństwa. W spokojnym, chłodnym wzroku Samaela odbijała się jednak odpowiedź na jej nieme pytanie: wyłącznie śmierć była w stanie uwolnić ją od katuszy, które zostały jej przeznaczone. Avery skinął głową Colinowi (w podzięce?) ze świętym zamiarem pozostawienia w dziewczęciu jeszcze cząstki silnej woli, niezbędnej do późniejszej (choć marnej) egzystencji. Szybko jednak owe postulaty przerodziły się w akt wojny totalnej, kiedy poczuł szczęki silnie zaciskające się na jego palcach. Wrzasnął i wyszarpnął rękę z ust dziewczyny, patrząc na nią nienawistnym wzrokiem i chwilowo ustępując pola księgarzowi. Który wyszlachetniał w tym wilgotnym, ciemnym lochu i pokazywał właśnie dowody swojej męskości. Czyżby i Colina uraziła bezczelność dziewki wobec jego mistrza i zapragnął również postawić się na stanowisku nauczyciela, dając jej swoistego rodzaju lekcję? Narzucona surowa dyscyplina musiała przynieść efekt; Samael z upodobaniem przyglądał się działaniom mężczyzny, nacechowanym coraz większą subtelnością. Skinął z aprobatą głową, napawając się widokiem dławiącej się swoimi własnymi koszmarami i ucieleśnioną trwogą dziewczyną, a kiedy minął efekt zaklęcia, zbliżył się do niej powoli, z grymasem niezwiastującym dlań niczego dobrego.
-Brzydzę się zwierząt – zwrócił się do Colina, niejako refleksyjnym tonem, jakby starając się przed nim usprawiedliwić. Lub też znaleźć złoty środek, s a t y s f a k c j o n u j ą c y oboje zainteresowanych. Chwycił jedną z unoszących się w powietrzu świec i w zamyśleniu pozwolił, aby odrobina gorącego wosku spłynęła z ogarka na nagie ramiona dziewczyny. Co było dopiero początkiem, bowiem przyszedł czas na odegranie się za wcześniejsze, urągające mu zachowanie dziewczyny. Którą niespodziewanie pochwycił w żelaznym uścisku i trzymając w stalowych kleszczach jakże czułych objęć, wsunął do jej środka wciąż palącą się świeczkę. Płomień zapewne został zduszony, jednakowoż ból i upokorzenie musiało ją rozsadzać, jak gdyby płonęła rzeczywiście. Zemsta najlepiej smakuje na zimno?
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Satysfakcja Raven nie trwała długo. Krótko po tym, jak jej szczęki zacisnęły się na palcach mężczyzny, raniąc je do krwi i prowokując jego krzyk (dziwnie przyjemnie było dla niej słyszeć wrzask ze strony kogoś, kto ją krzywdził), Colin zdecydował się zareagować. Ze strachu przed swoim towarzyszem? Miała wrażenie, że od początku pobytu w piwnicy starał się w jakiś dziwny sposób zaimponować tamtemu. Nie potrafiła jednak w pełni pojąć ich relacji, tym bardziej, że o wiele bardziej absorbował ją dławiący lęk, sprawiający, że wszystko inne wydawało się mało ważne.
Jego dłoń silnie zacisnęła się na jej szyi, a tył głowy dziewczyny uderzył o ścianę, co zamroczyło ją na moment. Zacisnęła powieki, jej reakcje przez moment były niemrawe, ale nie mogła nie poczuć silnych palców odcinających jej dopływ powietrza. Znowu zaczęła szarpać się i charczeć, rozpaczliwie próbując zaczerpnąć oddech. Ściskał ją tak mocno, że musiało to pozostawić ślady na jej szyi. Choć prawdopodobnie byłoby lepiej dla niej, gdyby Fawley po prostu ją udusił, oszczędzając dalszego cierpienia. Nie zrobił tego.
Widziała w ich oczach, że kara za jej wcześniejsze nieposłuszeństwo była nieunikniona. Na całej jej twarzy malował się strach, który pogłębił się, kiedy Colin rzucił zaklęcie, zmuszając Raven do przeniesienia się w świat przerażających omamów, w których pojawiał się ojciec, ciemne piwnice, krwawe rany pokrywające skórę... A także, zadziwiająco często, wykrzywiona w grymasie szaleństwa twarz Fawleya, cedzącego krzywdzące słowa, które raniły ją raz po raz; sączył je w nią, odwiedzając ją w piwnicy, a teraz powracały wśród majak, wdzierając się w jej świadomość jeszcze mocniej i intensywniej.
Miotając się, poobijała się jeszcze bardziej o szorstką, twardą ścianę. Całe jej wychudłe ciało drżało, a z ust wyrywały się pojedyncze zdania i słowa; myśląc, że to, co widziała w głowie, działo się naprawdę, wywrzaskiwała do Colina, próbując go dosięgnąć. Tego z omamów; wydawało jej się, że czołga się po ziemi w stronę drzwi, w których właśnie znikał mężczyzna... Wyciągała dłoń, żeby go powstrzymać, pozostawiała za sobą smugi krwi, ale potem wszystko nagle ustało i znów widziała teraźniejszego Fawleya oraz jego rozeźlonego, pałającego nienawiścią towarzysza, który, jeśli chodzi o szaleństwo, mógłby śmiało konkurować z jej ojcem i gdy tak patrzyła w jego oczy, budził w niej nie mniejszy lęk niż William Baudelaire.
Teraz to on zbliżył się do wciąż drżącej, próbującej otrząsnąć się z zaklęcia dziewczyny, jednocześnie chwytając jedną z unoszących się w pobliżu świec. Gorący wosk poparzył jej ramię; syknęła z bólu, patrząc, jak krzepnie na jej bladej skórze, a pod nim pojawia się piekące zaczerwienienie. On jednak przydusił ją do ściany, by uniemożliwić jej szamotaninę i już po chwili poczuła znacznie większy ból, gdy częściowo nadtopiona, wciąż gorąca świeca znalazła się w niej.
Z jej ust wyrwał się nieludzki wrzask, a ciało wygięło się w łuk. Przeszywający ją ból był niesamowity, trudny do porównania z czymkolwiek innym, i dużo bardziej upokarzający niż jakiekolwiek, nawet najgorsze zaklęcia. Znowu zaczęła podrygiwać, próbując jakoś pozbyć się świecy, jej nogi wyginały się w spazmach, ręce uderzały o ścianę, a paznokcie kruszyły się o twarde kamienie. Z oczu ciekły łzy, których już nie potrafiła hamować. Choć świeca z pewnością zgasła, ból nie mijał, wciąż czuła się, jakby dosłownie płonęła od środka.
Ale później, po niedługiej chwili, jej rozdygotane ciało nagle zwiotczało i bezwładnie opadło na ziemię. Zasłabła.
Jego dłoń silnie zacisnęła się na jej szyi, a tył głowy dziewczyny uderzył o ścianę, co zamroczyło ją na moment. Zacisnęła powieki, jej reakcje przez moment były niemrawe, ale nie mogła nie poczuć silnych palców odcinających jej dopływ powietrza. Znowu zaczęła szarpać się i charczeć, rozpaczliwie próbując zaczerpnąć oddech. Ściskał ją tak mocno, że musiało to pozostawić ślady na jej szyi. Choć prawdopodobnie byłoby lepiej dla niej, gdyby Fawley po prostu ją udusił, oszczędzając dalszego cierpienia. Nie zrobił tego.
Widziała w ich oczach, że kara za jej wcześniejsze nieposłuszeństwo była nieunikniona. Na całej jej twarzy malował się strach, który pogłębił się, kiedy Colin rzucił zaklęcie, zmuszając Raven do przeniesienia się w świat przerażających omamów, w których pojawiał się ojciec, ciemne piwnice, krwawe rany pokrywające skórę... A także, zadziwiająco często, wykrzywiona w grymasie szaleństwa twarz Fawleya, cedzącego krzywdzące słowa, które raniły ją raz po raz; sączył je w nią, odwiedzając ją w piwnicy, a teraz powracały wśród majak, wdzierając się w jej świadomość jeszcze mocniej i intensywniej.
Miotając się, poobijała się jeszcze bardziej o szorstką, twardą ścianę. Całe jej wychudłe ciało drżało, a z ust wyrywały się pojedyncze zdania i słowa; myśląc, że to, co widziała w głowie, działo się naprawdę, wywrzaskiwała do Colina, próbując go dosięgnąć. Tego z omamów; wydawało jej się, że czołga się po ziemi w stronę drzwi, w których właśnie znikał mężczyzna... Wyciągała dłoń, żeby go powstrzymać, pozostawiała za sobą smugi krwi, ale potem wszystko nagle ustało i znów widziała teraźniejszego Fawleya oraz jego rozeźlonego, pałającego nienawiścią towarzysza, który, jeśli chodzi o szaleństwo, mógłby śmiało konkurować z jej ojcem i gdy tak patrzyła w jego oczy, budził w niej nie mniejszy lęk niż William Baudelaire.
Teraz to on zbliżył się do wciąż drżącej, próbującej otrząsnąć się z zaklęcia dziewczyny, jednocześnie chwytając jedną z unoszących się w pobliżu świec. Gorący wosk poparzył jej ramię; syknęła z bólu, patrząc, jak krzepnie na jej bladej skórze, a pod nim pojawia się piekące zaczerwienienie. On jednak przydusił ją do ściany, by uniemożliwić jej szamotaninę i już po chwili poczuła znacznie większy ból, gdy częściowo nadtopiona, wciąż gorąca świeca znalazła się w niej.
Z jej ust wyrwał się nieludzki wrzask, a ciało wygięło się w łuk. Przeszywający ją ból był niesamowity, trudny do porównania z czymkolwiek innym, i dużo bardziej upokarzający niż jakiekolwiek, nawet najgorsze zaklęcia. Znowu zaczęła podrygiwać, próbując jakoś pozbyć się świecy, jej nogi wyginały się w spazmach, ręce uderzały o ścianę, a paznokcie kruszyły się o twarde kamienie. Z oczu ciekły łzy, których już nie potrafiła hamować. Choć świeca z pewnością zgasła, ból nie mijał, wciąż czuła się, jakby dosłownie płonęła od środka.
Ale później, po niedługiej chwili, jej rozdygotane ciało nagle zwiotczało i bezwładnie opadło na ziemię. Zasłabła.
Słodki zapach strachu drażnił nozdrza Colina, wprawiając go prawie że w ekstatyczne upojenie, gdy wysłuchiwał krzyków i jęków Raven, owładniętej przerażającymi wizjami kłębiącymi się w jej głowie. Miał nadzieję, że był przynajmniej jedną z nich, że zmusił ją zaklęciem do przypomnienia sobie i przeżywania na nowo każdego z doznanych upokorzeń... i wyobrażania kolejnych, których przyjdzie jej doświadczyć. Wkrótce jednak przekonał się, że było to niczym wobec losu, jaki przygotował dla niej Samael; mógł podziwiać kunszt swojego mistrza w najlepszej krasie, obserwować jego pewne siebie ruchy, którymi realizował nagłą wizję i zachciankę. Dostrzegł swoją własną małość, swój brak obycia i brak doświadczenia; swoje delikatne wręcz podrygi tortur, jakie dotąd fundował Raven, a które okazały się wręcz pieszczotą w porównaniu z tym, co robił Samael. Colinowi nigdy by na myśl nie przyszło - do teraz - by znaleźć tak bolesne zastosowanie dla zwykłej świecy; niemniej obserwował poczynania Samaela z ogromną fascynacją, nie zwracając najmniej uwagi na jęki, na krzyki i rozpaczliwą szamotaninę dziewczyny, skupiony na kształtnych dłoniach Samaela, które dokonywały grzesznego bezeceństwa, przekraczając granicę neutralnej nienawiści. Dopiero po chwili przeniósł wzrok na Raven, delektując się każdą sekundą jej cierpienia; podrygiwaniem nóg, drżeniem ciała, łzom spływającym po twarzy w jakiejś upiornej rzece upokorzenia. Widział jej palce drapiące ścianę, grymasy bólu i desperackie próby uwolnienia się od niego i nagle sam zapragnął uczynić jej dokładnie to samo. Zapragnął samemu przekroczyć nieprzekraczalną dotąd granicę, jakby przez minione dni podświadomie się hamował, nie posuwając się za daleko. Ale teraz nie widział już żadnych, najmniejszych nawet przeszkód - chciał, by to jego dłoń trzymała świecę, zagłębiając ją w dziewczęce ciało, nasłuchując panicznych jęków i czerpiąc przyjemność z samej świadomości, jak wielkiego cierpienia doświadcza Raven.
Nie miał jednakże okazji tego uczynić; słabość dziewczyny wzięła górę, zmuszając jej organizm do uległości; opadła na podłogę niczym skłębione szmaty, po raz pierwszy zajmując przysługujące jej miejsce. Omdlałe ciało leżało u ich stóp kompletnie nieruchomo i gdyby nie lekkie oddechy wydobywające się z jej płuc, Colin mógłby przysiąc, że padła bez życia. Na szczęście wystarczyło proste wodne zaklęcie wywołujące strumień lodowatej wody, by ocucić Raven; nie czekał jednak, aż stanie o własnych siłach - rzucił kolejne zaklęcie, a mocne, rzemienne liny oplotły jej dłonie, zmuszając ją ponownie do wyprostowania ciała. Ledwie muskała stopami ziemię, prawie że kręcąc się w powietrzu jak mucha złapana na lep, zwisając bezwładnie. Półprzytomne z podniecenia spojrzenie Colina wbiło się w jego ofiarę, gdy podchodził do niej wolnym krokiem, obracając w dłoniach różdżkę. Gdy przykładał ją do jej ciała, mrucząc cicho pod nosem inkantację i gdy skóra na ramieniu Raven rozrywała się powoli i boleśnie. Przesuwał różdżką z najwyższą uwagą, zdobiąc zabrudzone ciało czerwonymi, błyszczącymi pręgami krwi; przecięta skóra odsłaniała rozdartą tkankę i wystarczyło przycisnąć odrobinę mocniej, by dotrzeć do mięśnia... Opanował się ostatkiem sił, kontynuując swoje dzieło; zdobiąc Raven swoimi inicjałami, dopóki ramię nie spłynęło krwią, pozostawiając czerwony kontur dwóch liter.
Nie miał jednakże okazji tego uczynić; słabość dziewczyny wzięła górę, zmuszając jej organizm do uległości; opadła na podłogę niczym skłębione szmaty, po raz pierwszy zajmując przysługujące jej miejsce. Omdlałe ciało leżało u ich stóp kompletnie nieruchomo i gdyby nie lekkie oddechy wydobywające się z jej płuc, Colin mógłby przysiąc, że padła bez życia. Na szczęście wystarczyło proste wodne zaklęcie wywołujące strumień lodowatej wody, by ocucić Raven; nie czekał jednak, aż stanie o własnych siłach - rzucił kolejne zaklęcie, a mocne, rzemienne liny oplotły jej dłonie, zmuszając ją ponownie do wyprostowania ciała. Ledwie muskała stopami ziemię, prawie że kręcąc się w powietrzu jak mucha złapana na lep, zwisając bezwładnie. Półprzytomne z podniecenia spojrzenie Colina wbiło się w jego ofiarę, gdy podchodził do niej wolnym krokiem, obracając w dłoniach różdżkę. Gdy przykładał ją do jej ciała, mrucząc cicho pod nosem inkantację i gdy skóra na ramieniu Raven rozrywała się powoli i boleśnie. Przesuwał różdżką z najwyższą uwagą, zdobiąc zabrudzone ciało czerwonymi, błyszczącymi pręgami krwi; przecięta skóra odsłaniała rozdartą tkankę i wystarczyło przycisnąć odrobinę mocniej, by dotrzeć do mięśnia... Opanował się ostatkiem sił, kontynuując swoje dzieło; zdobiąc Raven swoimi inicjałami, dopóki ramię nie spłynęło krwią, pozostawiając czerwony kontur dwóch liter.
Avery miał ogromną słabość do rekwizytów, do symboli, do symbolizmu rekwizytów i rekwizytowości symboli, którymi spisywał apokryficzno-metaforyczną wersję każdej opowieści. Czyniły one rzeczywistość paraboliczną i dosłownie uniwersalną, odwołującą się do czasów zamierzchłych, splecioną z teraźniejszością i rozbrzmiewającej echem przyszłości. Kreowały wizyjny świat marzeń i pragnień, jak i fantomowy przedpokój strachów, lęków i paniki. Nasycały sepię obrazów bogatymi barwami, nadając jej głębi, finalnego kształtu, koniecznego do ostatecznej interpretacji. Artystycznej; tego wymagały zastosowane środki wyrazu, tego oczekiwał Samael, czując się niczym zblazowany grafoman, wytykający pospólstwu rażące kalectwo. Językowe?
Krzyki, prędzej: w r z a s k i, wrzaski nieziemskie, przypominające raczej dogorywającego zwierzęcia zawodzenie, niż dźwięk, jaki mógłby dobyć się z ludzkich ust, rozrywały jego uszy pogańską pieśnią, podobną tym, jakie rozbrzmiewały podczas składania ofiar z azteckich dziewic. Jedynie początkowo spływające niebiańską melodią, przechodzącą powolną metamorfozę w odgłosy anielskich trąb. Wieszczących nadejście dnia gniewu i sądu ostatecznego, nadciągającego niechybnie i rozkładającego krucze, złowróżbne skrzydła nad postacią nagiej dziewczyny. Proces trwał nieprzerwanie, lecz Avery umywał ręce od wyroku, wielkodusznie zostawiając osądzenie jej Colinowi. Pozostając doradcą, gadzim językiem, szepczącym księgarzowi do ucha rozmaite sugestie, roztaczając do bólu realne wizje tortur, mających jej sprawić cierpienie jak najdotkliwsze, zaś im… satysfakcję. Samaela nie obchodziło, co kieruje Colinem; jego pobudki były jasne i oczywiste. Miał przed sobą płótno, które winno zostać wypełnione, paleta farb zaś tonęła wyłącznie w odcieniach czerwieni. Najintensywniejszej, jaka jednak zmieniała swą barwę, od czystego, świeżego szkarłatu, po ordynarny brąz, pokrywający dziewczęce ciało zaschniętą skorupą. Ekspresjonistyczny krzyk niewiele jednak miał wspólnego z wołaniem duszy, branka Colina pozostawała wulgarnie biologiczna, egzystująca na najpodlejszym, zwierzęcym poziomie. Jej dehumanizacja była zaś oczywistą konsekwencją płciowości, czyniącą ją karykaturalną, zdeformowaną namiastką mężczyzny.
Skargi, błagania, rzucanie się, niemalże agonalne, przedśmiertne drgawki nie wzbudzały w Averym litości, podniecając go bardziej. Zadawanie bólu i obserwowanie piekielnych (gorszych) mąk, jakie cierpiała, przekuwało się na sadystyczną satysfakcję, niezwykle bliską rozkoszy seksualnej. Może nawet tożsamą, Samael jednakże wstrzymywał rozbuchany testosteron, skupiając się na widowisku pierwszorzędnie odgrywanym przez Colina. Który znakomicie przyjął rolę prowodyra, wracając dziewczęciu przytomność, by następnie skrępować ją mocnymi, rzemiennymi linami. Przedstawiała sobą żałosny widok, kręcąca się wokół własnej osi, utrzymywana w pionie jedynie za pomocą magii, bezbronna, wystawiona na kaprysy swoich oprawców. Na jej nieszczęście – oboje byli bardzo kreatywni, nie zatrzymując się na etapie policzków i kopniaków zdolnych połamać żebra – wychodzili daleko poza ramy stereotypowej przemocy, dążąc przede wszystkim do upokorzenia dziewczyny. Świeca tkwiąca w jej wnętrzu zapewne nadal sprawiała jej niewyobrażalny ból (rozrywając ją od środka i czyniąc spustoszenie w narządach?), nagość pozbawiła ją godności, a zabiegi Colina uczyniły zeń zwykły przedmiot. Niewolną, ludzką zabawkę, z podpisem swego posiadacza wyrytym głęboko w skórze oraz jeszcze głębiej – w podświadomości. Nie byłby sobą, gdyby pochwalił kunsztowną, precyzyjną kaligrafię księgarza (znowu: s ł o w a, słowa, słowa), jednakże położył mu dłoń na ramieniu w niemalże pieszczotliwym geście aprobaty. Podszedł bliżej, od niechcenia transmutując kolejną z lewitujących w powietrzu świec w nieduży nóż. Podrzucił go nonszalancko; brzeszczot zalśnił niepokojąco w przytłumionym świetle, obracając się kilkakrotnie, zanim Avery na powrót nie dzierżył go pewnie w swej dłoni.
-Nie ruszaj się – poradził dobrotliwie, ujmując kosmyk jej brudnych, lepiących się włosów. Opadały dookoła, zaściełając kamienną posadzkę, gdy golił jej głowę aż do skóry, przypadkiem zahaczając ostrzem o jej ucho, gdy nierozważnie jęła szarpać się w jego mocnym uścisku. Avery zacmokał z niezadowolenia, uderzając ją na odlew otwartą dłonią prosto w twarz, sprzeniewierzyła się jego prośbie, choć ostrzegał, daleki od chęci okaleczenia.
-Nie ruszaj się – powtórzył, sięgając zakrwawionym, stępionym nożem niżej, do kobiecości dziewczyny. Po wszystkim lekkim ruchem wbijając go w jej lewe udo i z chirurgiczną precyzją rozcinając płat skóry.
Krzyki, prędzej: w r z a s k i, wrzaski nieziemskie, przypominające raczej dogorywającego zwierzęcia zawodzenie, niż dźwięk, jaki mógłby dobyć się z ludzkich ust, rozrywały jego uszy pogańską pieśnią, podobną tym, jakie rozbrzmiewały podczas składania ofiar z azteckich dziewic. Jedynie początkowo spływające niebiańską melodią, przechodzącą powolną metamorfozę w odgłosy anielskich trąb. Wieszczących nadejście dnia gniewu i sądu ostatecznego, nadciągającego niechybnie i rozkładającego krucze, złowróżbne skrzydła nad postacią nagiej dziewczyny. Proces trwał nieprzerwanie, lecz Avery umywał ręce od wyroku, wielkodusznie zostawiając osądzenie jej Colinowi. Pozostając doradcą, gadzim językiem, szepczącym księgarzowi do ucha rozmaite sugestie, roztaczając do bólu realne wizje tortur, mających jej sprawić cierpienie jak najdotkliwsze, zaś im… satysfakcję. Samaela nie obchodziło, co kieruje Colinem; jego pobudki były jasne i oczywiste. Miał przed sobą płótno, które winno zostać wypełnione, paleta farb zaś tonęła wyłącznie w odcieniach czerwieni. Najintensywniejszej, jaka jednak zmieniała swą barwę, od czystego, świeżego szkarłatu, po ordynarny brąz, pokrywający dziewczęce ciało zaschniętą skorupą. Ekspresjonistyczny krzyk niewiele jednak miał wspólnego z wołaniem duszy, branka Colina pozostawała wulgarnie biologiczna, egzystująca na najpodlejszym, zwierzęcym poziomie. Jej dehumanizacja była zaś oczywistą konsekwencją płciowości, czyniącą ją karykaturalną, zdeformowaną namiastką mężczyzny.
Skargi, błagania, rzucanie się, niemalże agonalne, przedśmiertne drgawki nie wzbudzały w Averym litości, podniecając go bardziej. Zadawanie bólu i obserwowanie piekielnych (gorszych) mąk, jakie cierpiała, przekuwało się na sadystyczną satysfakcję, niezwykle bliską rozkoszy seksualnej. Może nawet tożsamą, Samael jednakże wstrzymywał rozbuchany testosteron, skupiając się na widowisku pierwszorzędnie odgrywanym przez Colina. Który znakomicie przyjął rolę prowodyra, wracając dziewczęciu przytomność, by następnie skrępować ją mocnymi, rzemiennymi linami. Przedstawiała sobą żałosny widok, kręcąca się wokół własnej osi, utrzymywana w pionie jedynie za pomocą magii, bezbronna, wystawiona na kaprysy swoich oprawców. Na jej nieszczęście – oboje byli bardzo kreatywni, nie zatrzymując się na etapie policzków i kopniaków zdolnych połamać żebra – wychodzili daleko poza ramy stereotypowej przemocy, dążąc przede wszystkim do upokorzenia dziewczyny. Świeca tkwiąca w jej wnętrzu zapewne nadal sprawiała jej niewyobrażalny ból (rozrywając ją od środka i czyniąc spustoszenie w narządach?), nagość pozbawiła ją godności, a zabiegi Colina uczyniły zeń zwykły przedmiot. Niewolną, ludzką zabawkę, z podpisem swego posiadacza wyrytym głęboko w skórze oraz jeszcze głębiej – w podświadomości. Nie byłby sobą, gdyby pochwalił kunsztowną, precyzyjną kaligrafię księgarza (znowu: s ł o w a, słowa, słowa), jednakże położył mu dłoń na ramieniu w niemalże pieszczotliwym geście aprobaty. Podszedł bliżej, od niechcenia transmutując kolejną z lewitujących w powietrzu świec w nieduży nóż. Podrzucił go nonszalancko; brzeszczot zalśnił niepokojąco w przytłumionym świetle, obracając się kilkakrotnie, zanim Avery na powrót nie dzierżył go pewnie w swej dłoni.
-Nie ruszaj się – poradził dobrotliwie, ujmując kosmyk jej brudnych, lepiących się włosów. Opadały dookoła, zaściełając kamienną posadzkę, gdy golił jej głowę aż do skóry, przypadkiem zahaczając ostrzem o jej ucho, gdy nierozważnie jęła szarpać się w jego mocnym uścisku. Avery zacmokał z niezadowolenia, uderzając ją na odlew otwartą dłonią prosto w twarz, sprzeniewierzyła się jego prośbie, choć ostrzegał, daleki od chęci okaleczenia.
-Nie ruszaj się – powtórzył, sięgając zakrwawionym, stępionym nożem niżej, do kobiecości dziewczyny. Po wszystkim lekkim ruchem wbijając go w jej lewe udo i z chirurgiczną precyzją rozcinając płat skóry.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ciemność, w jakiej tkwiła, przyniosła jej ulgę. Na tę krótką chwilę mogła oderwać się od strachu i cierpienia, nie czując po prostu nic. Niestety jednak szybko została wyrwana z tego cudownego stanu. Jej ciało drgnęło niespokojnie, kiedy poczuła na sobie strumień lodowatej wody, wybudzający ją gwałtownie i niemal boleśnie.
Znowu była w piwnicy.
Nie chciała podnosić się z posadzki, nawet nie miała siły, by to zrobić. Leżała tak na zimnych kamieniach, mokra, zziębnięta i drżąca ze strachu i chłodu. Nadal odczuwała ból spowodowany przez gorącą świecę, który wydawał się intensywniejszy niż wszystko inne, co teraz czuła. Fawley jednak miał inne plany; ciało dziewczyny już po chwili uniosło się w górę, zawisając na ciasno skrępowanych rękach. Jeszcze przez chwilę kręciła się w powietrzu w tej żałosnej pozycji, ledwie muskając nogami posadzkę. Musiała stawać na palcach, by choć częściowo odciążyć szybko drętwiejące ręce, ale nawet to nie przyniosło jej ulgi. Czuła się niemal rozrywana w pół, jej mięśnie naprężały się niczym postronki i miała wrażenie, że długo nie wytrzymają.
Patrząc na nich, zdawała sobie sprawę, że to nie koniec. Dla nich ta „zabawa” wciąż trwała, nadal nie zaspokoili swej chęci upokorzenia jej i ukarania za nieznane winy. Po raz kolejny zapragnęła pogrążenia się w tej cudownej, kojącej ciemności, z której chwilę wcześniej ją wyrwano.
Może na zawsze? Nie miała przecież po co żyć, nie miała po co pragnąć przetrwać do końca i naiwnie liczyć, że Fawley zwróci jej wolność. Wątpiła, by chciał to zrobić. Osoba, w której pokładała nadzieję, zdradziła ją w najbardziej perfidny sposób i stała się przyczyną jej obecnych krzywd. Nagle zdała sobie sprawę, że chyba wolałaby, żeby po prostu ją zabili, zamiast dalej męczyć i spełniać na niej swoje chore zachcianki. Przeżyła w swoim życiu sporo bólu, ale w przeszłości widziała przed sobą jakiś cel, który pozwalał jej przetrwać wszystkie kary ojca i dążyć do uwolnienia się spod jego wpływów.
Teraz takich nadziei nie widziała.
Ciemność i ukojenie. Tylko tego pragnęła, patrząc, jak Colin zbliża się do niej, wycinając w jej skórze swoje inicjały, zupełnie jakby była zwykłym przedmiotem, który można oznaczyć i podpisać jako swoją własność. Rozcięta skóra na ramieniu pulsowała bólem nawet po tym, jak skończył, a gorąca, czerwona krew spływała w dół, przez ramię, by zacząć skapywać po drżącym, wychudłym boku dziewczyny. Kolejne upokorzenie, jakie musiała tutaj znieść, dążące do całkowitego pozbawienia jej godności.
Nie powiedziała nic. Poza cichymi jękami i krzykami z jej ust nie wyrwały się żadne słowa. Chwilę później Fawley znowu ustąpił miejsca swojemu towarzyszowi. Widząc błysk stali, w oczach Raven zalśnił jeszcze większy lęk, a mężczyzna po chwili okrążył jej ciało i zaczął ścinać jej włosy, szarpiąc i ciągnąc, aż w końcu ogolił ją do gołej skóry. Próbowała poruszyć głową (choć wiedziała, że nie miało to większego sensu), jednak wtedy nóż omsknął się na jej uchu, które zawisło na kawałku skóry, obficie zalewając bok jej głowy krwią.
Później nastąpiło kolejne uderzenie, które ją zamroczyło. Skupiona na bólu i na krwi obficie sączącej się z ucha i z liter wyciętych na ramieniu, była niemal półprzytomna. Prawie nie myślała o tym, że została pozbawiona włosów, zawsze stanowiących jej zasłonę przed światem, a tym samym została pozbawiona kolejnego wątłego strzępu zdeptanej dumy (co było bardziej dotkliwe niż sam brak włosów), nie zwracała uwagi na to, co robił później, i dopiero kolejna fala bólu, jaką wywołało ostrze zagłębiające się w nodze, wyrwało z jej ust kolejny wrzask. Na moment wyrwało ją to z tego półprzytomnego stanu, zmusiło coraz bardziej osłabione ciało do kolejnej fali drgawek.
A potem znowu straciła przytomność, znów kręcąc się powoli wokół własnej osi, a krew ze zranionych miejsc skapywała po skórze na posadzkę, zostawiając na niej powiększające się czerwone plamy.
Czekała na koniec.
Znowu była w piwnicy.
Nie chciała podnosić się z posadzki, nawet nie miała siły, by to zrobić. Leżała tak na zimnych kamieniach, mokra, zziębnięta i drżąca ze strachu i chłodu. Nadal odczuwała ból spowodowany przez gorącą świecę, który wydawał się intensywniejszy niż wszystko inne, co teraz czuła. Fawley jednak miał inne plany; ciało dziewczyny już po chwili uniosło się w górę, zawisając na ciasno skrępowanych rękach. Jeszcze przez chwilę kręciła się w powietrzu w tej żałosnej pozycji, ledwie muskając nogami posadzkę. Musiała stawać na palcach, by choć częściowo odciążyć szybko drętwiejące ręce, ale nawet to nie przyniosło jej ulgi. Czuła się niemal rozrywana w pół, jej mięśnie naprężały się niczym postronki i miała wrażenie, że długo nie wytrzymają.
Patrząc na nich, zdawała sobie sprawę, że to nie koniec. Dla nich ta „zabawa” wciąż trwała, nadal nie zaspokoili swej chęci upokorzenia jej i ukarania za nieznane winy. Po raz kolejny zapragnęła pogrążenia się w tej cudownej, kojącej ciemności, z której chwilę wcześniej ją wyrwano.
Może na zawsze? Nie miała przecież po co żyć, nie miała po co pragnąć przetrwać do końca i naiwnie liczyć, że Fawley zwróci jej wolność. Wątpiła, by chciał to zrobić. Osoba, w której pokładała nadzieję, zdradziła ją w najbardziej perfidny sposób i stała się przyczyną jej obecnych krzywd. Nagle zdała sobie sprawę, że chyba wolałaby, żeby po prostu ją zabili, zamiast dalej męczyć i spełniać na niej swoje chore zachcianki. Przeżyła w swoim życiu sporo bólu, ale w przeszłości widziała przed sobą jakiś cel, który pozwalał jej przetrwać wszystkie kary ojca i dążyć do uwolnienia się spod jego wpływów.
Teraz takich nadziei nie widziała.
Ciemność i ukojenie. Tylko tego pragnęła, patrząc, jak Colin zbliża się do niej, wycinając w jej skórze swoje inicjały, zupełnie jakby była zwykłym przedmiotem, który można oznaczyć i podpisać jako swoją własność. Rozcięta skóra na ramieniu pulsowała bólem nawet po tym, jak skończył, a gorąca, czerwona krew spływała w dół, przez ramię, by zacząć skapywać po drżącym, wychudłym boku dziewczyny. Kolejne upokorzenie, jakie musiała tutaj znieść, dążące do całkowitego pozbawienia jej godności.
Nie powiedziała nic. Poza cichymi jękami i krzykami z jej ust nie wyrwały się żadne słowa. Chwilę później Fawley znowu ustąpił miejsca swojemu towarzyszowi. Widząc błysk stali, w oczach Raven zalśnił jeszcze większy lęk, a mężczyzna po chwili okrążył jej ciało i zaczął ścinać jej włosy, szarpiąc i ciągnąc, aż w końcu ogolił ją do gołej skóry. Próbowała poruszyć głową (choć wiedziała, że nie miało to większego sensu), jednak wtedy nóż omsknął się na jej uchu, które zawisło na kawałku skóry, obficie zalewając bok jej głowy krwią.
Później nastąpiło kolejne uderzenie, które ją zamroczyło. Skupiona na bólu i na krwi obficie sączącej się z ucha i z liter wyciętych na ramieniu, była niemal półprzytomna. Prawie nie myślała o tym, że została pozbawiona włosów, zawsze stanowiących jej zasłonę przed światem, a tym samym została pozbawiona kolejnego wątłego strzępu zdeptanej dumy (co było bardziej dotkliwe niż sam brak włosów), nie zwracała uwagi na to, co robił później, i dopiero kolejna fala bólu, jaką wywołało ostrze zagłębiające się w nodze, wyrwało z jej ust kolejny wrzask. Na moment wyrwało ją to z tego półprzytomnego stanu, zmusiło coraz bardziej osłabione ciało do kolejnej fali drgawek.
A potem znowu straciła przytomność, znów kręcąc się powoli wokół własnej osi, a krew ze zranionych miejsc skapywała po skórze na posadzkę, zostawiając na niej powiększające się czerwone plamy.
Czekała na koniec.
To przyjemne drżenie ciała, które ogarniało go z każdym jękiem Raven, z każdym płaczliwym wciągnięciem powietrza, było porównywalne z ekstazą, jakiej doświadczał przy czysto fizycznym spełnieniu. Odbywającego się w zamkniętych ścianach sypialni, ale równie mocno przejmującemu jak teraz, gdy wbity w ciało nóż rozdzierał delikatną tkankę docierając niemalże do dziewczęcej duszy. Głupia! Sycenie oczu jej cierpieniem było najwspanialszym wydarzeniem dzisiejszego dnia... no, może poza trzymaniem puchatego Samaela w ramionach. Ale wspomnienie to wyblakło wraz z pierwszym jękiem bólu, z pierwszym jękiem protestu, który wyrwał się z gardła Raven. Była teraz w ich mocy, bezbronna, wyciągnięta, poddana ich łasce, której nie zamierzali jej okazać. Nie, Colin nie chciał jej śmierci; nie teraz i nie w takich okolicznościach. Zaplanował dla niej zupełnie inny los, przesycony jeszcze większym cierpieniem i bólem, który wyrażałby całą nienawiść, jaką Colin kierował na swój ród. Nie mogąc jej okazać oficjalnie i bezpośrednio; nie mogąc własnoręcznie ryć ostrzem noża swoich inicjałów na skórze swoich kuzynów i kuzynek... na skórze starego nestora, którego mdłe widmo wisiało nad Colinem przez całe dziesięcioleci. Ten, który miał władzę nad księgarzem - a przynajmniej tak mu się wydawało - władzę rządzenia nim jak marionetką, stał teraz przed nim, a jego rysy były jednakowe z rysami Raven. To jego jęki słyszał umysł Colina i to jego ciało rozdzierane było sztyletem, krwistą pręgą znacząc podłogę piwnicy.
- Wystarczy - powiedział po chwili, kładąc Samaelowi rękę na ramieniu. Spojrzał w dół dziewczęcego ciała, gdzie ziejąca rana czyniła jawną abstrakcję na bladym, wychudzonym ciele. Zaburzyła jego czystość, jego idealność, dotychczasową nienaruszalność, ale uczyniła je jednocześnie abstrakcyjnie pięknym obrazem; nadal niekończonym, który wymagał kolejnych przemyślanych pociągnięć ostrza, kolejnych zanurzeń sztyletu w miękkim ciele; by stworzyć niezapomniane wzory, rozedrzeć skórę, by wymóc jęki bólu graniczącego z obłędem. - Nie dzisiaj - szepnął prawie z czułością dźwięczącą w głosie, gdy odciągał Samaela od nieruchomego ciała. Jedno machnięcie różdżką i Raven upadła na podłogę bez ruchu, a jedynym dowodem na to, że wciąż oddychała, psując swoją obecnością doskonałość świata, był cichy świst wydobywający się spomiędzy jej warg.
z/t
ufffff
- Wystarczy - powiedział po chwili, kładąc Samaelowi rękę na ramieniu. Spojrzał w dół dziewczęcego ciała, gdzie ziejąca rana czyniła jawną abstrakcję na bladym, wychudzonym ciele. Zaburzyła jego czystość, jego idealność, dotychczasową nienaruszalność, ale uczyniła je jednocześnie abstrakcyjnie pięknym obrazem; nadal niekończonym, który wymagał kolejnych przemyślanych pociągnięć ostrza, kolejnych zanurzeń sztyletu w miękkim ciele; by stworzyć niezapomniane wzory, rozedrzeć skórę, by wymóc jęki bólu graniczącego z obłędem. - Nie dzisiaj - szepnął prawie z czułością dźwięczącą w głosie, gdy odciągał Samaela od nieruchomego ciała. Jedno machnięcie różdżką i Raven upadła na podłogę bez ruchu, a jedynym dowodem na to, że wciąż oddychała, psując swoją obecnością doskonałość świata, był cichy świst wydobywający się spomiędzy jej warg.
z/t
ufffff
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Piwnice
Szybka odpowiedź