Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Wyspa Wight
Plaża
AutorWiadomość
Plaża
Linia brzegowa wyspy Wight obfituje w piękne plaże o złocistym piasku oraz wysokie kamieniste wybrzeża. Według wielu słynie z pięknych, malowniczych krajobrazów - i trudno odmówić im racji. Woda jest krystalicznie czysta, zaś piasek delikatny, przyjemny w dotyku; nie ma powodów, by obawiać się chodzić po nim na bosaka. Wśród majestatycznych, leniwie podmywających brzegi fal czasami da się nawet dostrzec ogony mieszkających przy wyspie syren.
Tristan jeszcze dobrze się z nią nie przywitał, a już miał dosyć - wyzywająco podchwycił jej spojrzenie, gdy obroniła zachowanie Caesara. Wiedział, że nie powinien, wiedział, że nie dzisiaj i wiedział, że sobie tym nie pomaga. Ale nie potrafił udawać, że akceptuje bezczelność tego człowieka, nie miał prawa zabierać od niego wtedy Evandry. Była już mu przeznaczona, niezależnie od aktualnych widzimisiów rozkapryszonej wili. W jego oczach błysnęła iskra gniewu, zniknęła jednak równie prędko, co się pojawiła. Nie mógł przecież dać się sprowokować, skinął więc na jej słowa głową, gubiąc to spojrzenie, i nie odezwał się ani słowem. Wiedziała, co myślał, wystarczająco dobrze. Jej aluzja również nie spłynęła po nim jak po kaczce, wiedział, że kobieta nie miała zamiaru widzieć się z nim na tej stypie. Ale to nie pomagało w żaden sposób, ani jemu, ani im.
Nie był zdziwiony jej tonem, nie spodziewał się ciepłego przywitania, lecz dziś każde chłodne słowo z jej ust odczuwał po stokroć dosadniej, niż zwykle. Czego spodziewał się po tej rozmowie, co chciał osiągnąć? Nie wiedział. Czego w ogóle spodziewał się po tym, co zrobił za jej plecami? To nieistotne, powtarzał sobie, potrzebowała tego - nawet, jeśli jeszcze nie do końca to rozumiała. Gdy tylko chwyciła go za ramię, skinął głową i wyprowadził ją z rezydencji na zewnątrz, z wolna kierując ich ku podmokniętej spienioną falą plaży. Wiedział, że była zła - nie był przecież ślepy, nie skomentował tego jednak żadnym słowem ani gestem. Obiecał jej ojcu, że Evandra nie odejdzie dalej, niż rozciąga się widok z okna salonu. Trzymał ją na bezpieczny dystans, nie przekraczając granicy, za którą mogłaby się poczuć niezręcznie - a przynajmniej starał się taki dystans wyczuć.
Początkowo milczał, zbyt długo, ostrożnie zbierając w myślach pogubione słowa i nie odezwał się, aż zeszli na kamienny skwer, tuż nad zejściem na plażę. Przez moment wpatrywał się w drewniane schodki, myśląc teraz wyłącznie o tym, gdzie właściwiej byłoby przysiąść. Uciekał, uciekał od powodu, dla którego tu przybył, choć wiedział, że narastająca między nimi cisza, nie sprzyjała polepszeniu atmosfery. Od morza wiał delikatny chłodny wiatr, promienie słońca otulały przyjemnym ciepłem. Podprowadził towarzyszkę pod wykutą z metalu ławeczkę ustawioną przodem ku morzu... lecz, jakby zmieniwszy zdanie, ruszył z powrotem ku schodkom na piasek; wolniej, uważając, aby się nie potknęła. Dopiero teraz przyciągnął ją nieco bliżej siebie, martwiąc się nierównym i niebezpiecznym podłożem. Przesunął się wraz z nią ku drewnianej barierce, tak, by miała ją pod prawicą, nim zacznie pokonywać schodki ku piaszczystej plaży. Pomimo chłodnego powitania musiał zacisnąć zęby.
- Wybacz mi to najście, Evandro - rzekł w końcu, choć w jego jak zawsze dumnym głosie nie zabrzmiała skrucha. Domyślał się, że rodzice rzeczywiście nie uprzedzili jej przed tą wizytą, a nawet gdyby, nie pytał jej przecież o zdanie. Ostrożnie składał w myślach zdania, wiedząc, jak łatwo było mu szarpnąć niewłaściwą strunę i wiedząc, że jego słowa działały na nią jak płachta na byka. Nie przyszedł jej prowokować. Nawet smoki słuchały, kiedy było się przy nich spokojnym, do jasnej pieprzonej cholery. - To musi być dla ciebie trudny okres... ale gdy ujrzałem cię na pogrzebie, ożywiła się we mnie nadzieja, że być może odpoczęłaś już w samotności wystarczająco długo. Nie chciałem niepokoić cię wcześniej. - Umilkł, spoglądając na jej lico, wypatrując jej reakcji. Ważył słowa ostrożniej, niż kiedykolwiek. - Wiedz, że... - że przetrząsnąłbym niebo i ziemię, żeby cię w końcu znaleźć. Umilknąwszy, zszedł szybciej jako pierwszy po kilku ostatnich schodkach i stanął naprzeciw niej, wyciągając ku niej rękę; tak łatwiej było ją asekurować.
- Martwiłem się o ciebie. - Wzniósł ku niej spojrzenie, tak pełne lęku, jeszcze nieznanego jej pochodzenia. Jego twarz pozostała niewzruszona, kamienna. - Jak się czujesz?
Nie był zdziwiony jej tonem, nie spodziewał się ciepłego przywitania, lecz dziś każde chłodne słowo z jej ust odczuwał po stokroć dosadniej, niż zwykle. Czego spodziewał się po tej rozmowie, co chciał osiągnąć? Nie wiedział. Czego w ogóle spodziewał się po tym, co zrobił za jej plecami? To nieistotne, powtarzał sobie, potrzebowała tego - nawet, jeśli jeszcze nie do końca to rozumiała. Gdy tylko chwyciła go za ramię, skinął głową i wyprowadził ją z rezydencji na zewnątrz, z wolna kierując ich ku podmokniętej spienioną falą plaży. Wiedział, że była zła - nie był przecież ślepy, nie skomentował tego jednak żadnym słowem ani gestem. Obiecał jej ojcu, że Evandra nie odejdzie dalej, niż rozciąga się widok z okna salonu. Trzymał ją na bezpieczny dystans, nie przekraczając granicy, za którą mogłaby się poczuć niezręcznie - a przynajmniej starał się taki dystans wyczuć.
Początkowo milczał, zbyt długo, ostrożnie zbierając w myślach pogubione słowa i nie odezwał się, aż zeszli na kamienny skwer, tuż nad zejściem na plażę. Przez moment wpatrywał się w drewniane schodki, myśląc teraz wyłącznie o tym, gdzie właściwiej byłoby przysiąść. Uciekał, uciekał od powodu, dla którego tu przybył, choć wiedział, że narastająca między nimi cisza, nie sprzyjała polepszeniu atmosfery. Od morza wiał delikatny chłodny wiatr, promienie słońca otulały przyjemnym ciepłem. Podprowadził towarzyszkę pod wykutą z metalu ławeczkę ustawioną przodem ku morzu... lecz, jakby zmieniwszy zdanie, ruszył z powrotem ku schodkom na piasek; wolniej, uważając, aby się nie potknęła. Dopiero teraz przyciągnął ją nieco bliżej siebie, martwiąc się nierównym i niebezpiecznym podłożem. Przesunął się wraz z nią ku drewnianej barierce, tak, by miała ją pod prawicą, nim zacznie pokonywać schodki ku piaszczystej plaży. Pomimo chłodnego powitania musiał zacisnąć zęby.
- Wybacz mi to najście, Evandro - rzekł w końcu, choć w jego jak zawsze dumnym głosie nie zabrzmiała skrucha. Domyślał się, że rodzice rzeczywiście nie uprzedzili jej przed tą wizytą, a nawet gdyby, nie pytał jej przecież o zdanie. Ostrożnie składał w myślach zdania, wiedząc, jak łatwo było mu szarpnąć niewłaściwą strunę i wiedząc, że jego słowa działały na nią jak płachta na byka. Nie przyszedł jej prowokować. Nawet smoki słuchały, kiedy było się przy nich spokojnym, do jasnej pieprzonej cholery. - To musi być dla ciebie trudny okres... ale gdy ujrzałem cię na pogrzebie, ożywiła się we mnie nadzieja, że być może odpoczęłaś już w samotności wystarczająco długo. Nie chciałem niepokoić cię wcześniej. - Umilkł, spoglądając na jej lico, wypatrując jej reakcji. Ważył słowa ostrożniej, niż kiedykolwiek. - Wiedz, że... - że przetrząsnąłbym niebo i ziemię, żeby cię w końcu znaleźć. Umilknąwszy, zszedł szybciej jako pierwszy po kilku ostatnich schodkach i stanął naprzeciw niej, wyciągając ku niej rękę; tak łatwiej było ją asekurować.
- Martwiłem się o ciebie. - Wzniósł ku niej spojrzenie, tak pełne lęku, jeszcze nieznanego jej pochodzenia. Jego twarz pozostała niewzruszona, kamienna. - Jak się czujesz?
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nadal nie wiedziała, co znajduje się pod szkarłatnym jedwabiem, lecz wolała odczekać z zaspokojeniem swej ciekawości aż przysiądą gdzieś - lub przystaną - i nie będzie musiała obawiać się potknięcia czy nawet spektakularnego upadku. Upadła w jego obecności w dniu, kiedy się poznali, i był to o jeden raz za dużo. Na szczęście Tristan szedł powoli, na tyle powoli, by bez trudu nadążała, lecz nie podziękowała za to nawet słowem. Skoro mężczyzna nie chciał przerywać tej niekomfortowej, ciężkiej ciszy, która między nimi zapadła, ona również nie miała takiego zamiaru. Przybył pooglądać ich piękne plaże - droga wolna, widoki najlepiej kontempluje się w milczeniu. Lecz jeśli zamierzał o czymś porozmawiać, to on winien wyjść z inicjatywą, podjąć jakąkolwiek próbę, wykazać chęci.
Po tym, jak na bagnach Yaxleya okazała się aż nazbyt wylewna, nie mogła - a raczej nie chciała - pozwolić sobie na kolejną, choćby najmniejszą, wpadkę. Ledwie kilka miesięcy temu rozstał się ze swą narzeczoną, a jej przyjaciółką, co tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że Rosier w żadnym stopniu nie był odpowiednim mężczyzną dla niej. Zniszczył kuzynkę Adelajdę, splugawił relację z Isolde... Niebawem z pewnością spróbuje rozbić małżeństwo jej rodziców, byle tylko sprawić jeszcze więcej bólu, złamać. Mścił się za to wesele, kiedy podniosła na niego rękę? Za to, że kilka listów z poezją - którą pewnie cytował każdej bajerowanej pannie - nie zmieniło jej nastawienia? Nie wiedziała. Nie wiedziała też, dlaczego, mimo upływu siedmiu lat, wciąż nie potrafiła zapomnieć i przestać się nim denerwować; denerwować plotkami, zaręczynami czy widokiem jego twarzy na kolejnych spotkaniach z bratankami.
Dłonią, w której trzymała podarek i różę, ostrożnie poprawiła opadające na twarz włosy; wiejący od morza wiatr, choć delikatny, skutecznie rozwiewał jej blond pukle, przelotnie ograniczając przy tym widoczność. Posłusznie kroczyła ku ławeczce, gdy nagle towarzysz zmienił kierunek; dopiero wtedy mimowolnie zerknęła ku jego licu w niemym zdziwieniu, lecz szybko odwróciła wzrok, powracając nim do schodów. Wsparła się na drewnianej barierce, udając, że zmniejszenie dzielącej ich odległości wcale nie zrobiło na niej wrażenia, że była wykutą z kamienia rzeźbą, a jej serce zamieniło się w bryłę lodu.
- Nic się nie stało, Tristanie, i tak nie mam teraz zbyt wielu zajęć - odpowiedziała cicho, niby to niedbale, choć w jej głosie pobrzmiewała nuta goryczy. Nie potrafiła przebywać wśród ludzi, bała się wrócić do pracy, lecz, paradoksalnie, potrzebowała jej, by móc normalnie funkcjonować. Kiedy tak spędzała całe dnie w domu, na dodatek ze swoją wilą matką, obawiała się, że niebawem postrada zmysły - tym razem tak doszczętnie.
Kącik ust drgnął jej lekko, gdy mężczyzna wspomniał o odpoczynku; czy naprawdę myślał, że ten czas wystarczył, by zapomnieć? By otrząsnąć się po czymś takim? Czy nie pamiętał już, w jakim była stanie, gdy widzieli się u Fortinbrasa...?
Powoli stawiała kolejne kroki, uważając przy tym na niesiony podarek i trzymaną w dłoni różę, której za nic nie chciała zgnieść, choć nigdy nie przyznałaby tego na głos. Ciągle bała się tego, co miało nadejść po tej kurtuazyjnej wymianie zdań, po uprzejmym wstępie. Wszak znali się już siedem lat i nie mógł przejść do sedna, oszczędzić jej tego stresu i nie kusić kolejnego napadu kaszlu.
Wzniosła na niego uważny, zaciekawiony wzrok, gdy niespodziewanie urwał. Trudno było nie zauważyć, że ma ogromne problemy z mówieniem, że ostrożnie dobiera słowa i coś, coś wielkiego, leży mu na sercu. Tym bardziej nie chciała go popędzać, czując, że i jej udziela się to zdenerwowanie, ta trema.
Ufnie podała mu dłoń, gdy stanął kilka schodków niżej i w końcu spojrzała prosto w jego oczy, próbując wyczytać z nich cokolwiek; nad mimiką swej twarzy panował przecież wprost doskonale, zawsze był doskonałym aktorem. Pierś zafalowała jej mocniej, kiedy posłyszała niespodziewane słowa i dotarł do niej ich sens. Martwił się? Naprawdę? W ciemnych ślepiach Tristana czaiło się coś na kształt lęku, przedziwnej obawy, lecz przecież mogła się mylić, nadinterpretować...
Pokonała dzielącą ich odległość i stanęła tuż obok niego, spięta, zdziwiona, rozemocjonowana. Skoro już zeszli na niepewny grunt plaży, musiała pozbyć się obcasików, które założyła, kiedy jeszcze myślała, że zostaną w domu. Przytrzymała się jego silnego ramienia, by przypadkiem nie stracić równowagi. Cały czas milczała.
- To miłe, że przejmowałeś się mym stanem, choć masz masę własnych zmartwień - odparła w końcu, niepewnie poszukując jego wzroku; tym razem to ona musiała ważyć swe słowa. Czy powinna być z nim szczera? Czy raczej ograniczyć się do wpojonej kurtuazji, podziękować za zainteresowanie i znów otoczyć szczelnym murem? - Źle - podjęła znowu, a przez jej twarz przemknął tajemniczy grymas; na chwilę zdjęła maskę, pozwalając sobie na prawdziwe emocje. Nadal nie odejmowała wzroku od jego lica. - Ciągle się boję, Tristanie. Boję się ludzi, bo przecież każdy może mnie skrzywdzić. Boję się zostać sama, bo wtedy znów ktoś może mnie zabrać... a najbardziej boję się tego, że to nigdy nie minie, że już zawsze będę taka - wyszeptała z prawdziwym, niekłamanym lękiem, z rozdzierającym serce bólem. Mówiła szybciej, oddychała szybciej, gdy uczucia znów zaczęły nieznośnie ścierać się ze sobą, mieszać, mącić przy tym w głowie. Naprawdę się bała, naprawdę nie wiedziała, co mówić i jak się zachowywać; już niczego nie wiedziała.
Jednak prędko otrząsnęła się z tej niestosownej prawdomówności, przeklinając w myślach swe rozedrganie, swą słabość. - Ale... przecież będzie lepiej, skoro jestem już w domu, jestem bezpieczna. - Odwróciła wzrok. - Dziękuję, że mnie wtedy odwiedziłeś.
Po tym, jak na bagnach Yaxleya okazała się aż nazbyt wylewna, nie mogła - a raczej nie chciała - pozwolić sobie na kolejną, choćby najmniejszą, wpadkę. Ledwie kilka miesięcy temu rozstał się ze swą narzeczoną, a jej przyjaciółką, co tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że Rosier w żadnym stopniu nie był odpowiednim mężczyzną dla niej. Zniszczył kuzynkę Adelajdę, splugawił relację z Isolde... Niebawem z pewnością spróbuje rozbić małżeństwo jej rodziców, byle tylko sprawić jeszcze więcej bólu, złamać. Mścił się za to wesele, kiedy podniosła na niego rękę? Za to, że kilka listów z poezją - którą pewnie cytował każdej bajerowanej pannie - nie zmieniło jej nastawienia? Nie wiedziała. Nie wiedziała też, dlaczego, mimo upływu siedmiu lat, wciąż nie potrafiła zapomnieć i przestać się nim denerwować; denerwować plotkami, zaręczynami czy widokiem jego twarzy na kolejnych spotkaniach z bratankami.
Dłonią, w której trzymała podarek i różę, ostrożnie poprawiła opadające na twarz włosy; wiejący od morza wiatr, choć delikatny, skutecznie rozwiewał jej blond pukle, przelotnie ograniczając przy tym widoczność. Posłusznie kroczyła ku ławeczce, gdy nagle towarzysz zmienił kierunek; dopiero wtedy mimowolnie zerknęła ku jego licu w niemym zdziwieniu, lecz szybko odwróciła wzrok, powracając nim do schodów. Wsparła się na drewnianej barierce, udając, że zmniejszenie dzielącej ich odległości wcale nie zrobiło na niej wrażenia, że była wykutą z kamienia rzeźbą, a jej serce zamieniło się w bryłę lodu.
- Nic się nie stało, Tristanie, i tak nie mam teraz zbyt wielu zajęć - odpowiedziała cicho, niby to niedbale, choć w jej głosie pobrzmiewała nuta goryczy. Nie potrafiła przebywać wśród ludzi, bała się wrócić do pracy, lecz, paradoksalnie, potrzebowała jej, by móc normalnie funkcjonować. Kiedy tak spędzała całe dnie w domu, na dodatek ze swoją wilą matką, obawiała się, że niebawem postrada zmysły - tym razem tak doszczętnie.
Kącik ust drgnął jej lekko, gdy mężczyzna wspomniał o odpoczynku; czy naprawdę myślał, że ten czas wystarczył, by zapomnieć? By otrząsnąć się po czymś takim? Czy nie pamiętał już, w jakim była stanie, gdy widzieli się u Fortinbrasa...?
Powoli stawiała kolejne kroki, uważając przy tym na niesiony podarek i trzymaną w dłoni różę, której za nic nie chciała zgnieść, choć nigdy nie przyznałaby tego na głos. Ciągle bała się tego, co miało nadejść po tej kurtuazyjnej wymianie zdań, po uprzejmym wstępie. Wszak znali się już siedem lat i nie mógł przejść do sedna, oszczędzić jej tego stresu i nie kusić kolejnego napadu kaszlu.
Wzniosła na niego uważny, zaciekawiony wzrok, gdy niespodziewanie urwał. Trudno było nie zauważyć, że ma ogromne problemy z mówieniem, że ostrożnie dobiera słowa i coś, coś wielkiego, leży mu na sercu. Tym bardziej nie chciała go popędzać, czując, że i jej udziela się to zdenerwowanie, ta trema.
Ufnie podała mu dłoń, gdy stanął kilka schodków niżej i w końcu spojrzała prosto w jego oczy, próbując wyczytać z nich cokolwiek; nad mimiką swej twarzy panował przecież wprost doskonale, zawsze był doskonałym aktorem. Pierś zafalowała jej mocniej, kiedy posłyszała niespodziewane słowa i dotarł do niej ich sens. Martwił się? Naprawdę? W ciemnych ślepiach Tristana czaiło się coś na kształt lęku, przedziwnej obawy, lecz przecież mogła się mylić, nadinterpretować...
Pokonała dzielącą ich odległość i stanęła tuż obok niego, spięta, zdziwiona, rozemocjonowana. Skoro już zeszli na niepewny grunt plaży, musiała pozbyć się obcasików, które założyła, kiedy jeszcze myślała, że zostaną w domu. Przytrzymała się jego silnego ramienia, by przypadkiem nie stracić równowagi. Cały czas milczała.
- To miłe, że przejmowałeś się mym stanem, choć masz masę własnych zmartwień - odparła w końcu, niepewnie poszukując jego wzroku; tym razem to ona musiała ważyć swe słowa. Czy powinna być z nim szczera? Czy raczej ograniczyć się do wpojonej kurtuazji, podziękować za zainteresowanie i znów otoczyć szczelnym murem? - Źle - podjęła znowu, a przez jej twarz przemknął tajemniczy grymas; na chwilę zdjęła maskę, pozwalając sobie na prawdziwe emocje. Nadal nie odejmowała wzroku od jego lica. - Ciągle się boję, Tristanie. Boję się ludzi, bo przecież każdy może mnie skrzywdzić. Boję się zostać sama, bo wtedy znów ktoś może mnie zabrać... a najbardziej boję się tego, że to nigdy nie minie, że już zawsze będę taka - wyszeptała z prawdziwym, niekłamanym lękiem, z rozdzierającym serce bólem. Mówiła szybciej, oddychała szybciej, gdy uczucia znów zaczęły nieznośnie ścierać się ze sobą, mieszać, mącić przy tym w głowie. Naprawdę się bała, naprawdę nie wiedziała, co mówić i jak się zachowywać; już niczego nie wiedziała.
Jednak prędko otrząsnęła się z tej niestosownej prawdomówności, przeklinając w myślach swe rozedrganie, swą słabość. - Ale... przecież będzie lepiej, skoro jestem już w domu, jestem bezpieczna. - Odwróciła wzrok. - Dziękuję, że mnie wtedy odwiedziłeś.
Ostatnio zmieniony przez Evandra Lestrange dnia 29.08.15 11:54, w całości zmieniany 1 raz
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Kątem oka obserwował sposób, w jaki trzymała podarunki. Spodziewał się, że wzgardzi jednym i drugim, zostawiając kwiat oraz grzebień w domu, rozważał nawet, czy nie zwróci mu prezentu - lecz miała go przy sobie. Czy przez grzeczność, czy przez wzgląd na rodziców, obojętne; oby tylko nie trzymała tego kwiatu wyłącznie celem zdzielenia go nim po twarzy. Dokładnie oskubał łodygę ze wszystkich kolców, tak jak wtedy, by nie poraniła sobie dłoni. Albo - by nie rozharatała jego twarzy, jeszcze się nie zdecydował. Skinął głową, na jej zapewnienie, ponownie zaciskając zęby. Szczędziła wobec niego uprzejmości, nie uraczyła ani jednym dobrym słowem i nie zamierzała zaprzeczać, że jego przybycie w istocie było najściem. A czego innego się spodziewał - że rzuci mu się w ramiona, tak jak wtedy, u wuja? Kątem oka dostrzegł niebezpieczne drgnienie kącika jej ust. Zbytnio przykładał wagę do tej rozmowy, by umknął mu z niej jakikolwiek detal - ale na szczęście, cokolwiek zaczęło się rodzić, najwyraźniej zostało zduszone w zarodku. Pierwszy przejaw dobrej woli? Wątpliwe, prędzej szczęście głupiego i fortunny - tym razem - zbieg okoliczności. Uciekł od jej spojrzenia, gdy wzniosła ku niemu zaciekawione oczy, zupełnie jakby nie wiedziała, że tak naprawdę nie chce tego słuchać. Odtrącała go przecież za każdym razem, krusząc jego serce od nowa każdego dnia. Siedem lat...
Bez słowa ujął jej dłoń, wyciągając drugie ramię ku jej talii, by pomóc jej zejść ze schodów i zapaść się w miękkim piasku; zachowywał się wyłącznie asekuracyjnie, broniąc się przed każdym zachowaniem, które Evandra mogłaby odczytać dwuznacznie. Był powściągliwy, ale uprzejmy, toteż przystanął przy schodkach z wyciągniętym ku niej ramieniem, gdy ściągnęła buty, mimowolnie, na moment, uciekając wzrokiem ku jej drobnym stópkom. Nieczęsto widywał je bose, a w tej dziewczęcej sukience, z włosami potarganymi delikatnym wiatrem przypominała mu słodką nimfę, tak zdumiewająco przepełnioną niewinnością tak okrutnie kontrastującą z brutalnością świata, w którym przyszło jej żyć. Nie patrzył jej w oczy, unikał spojrzenia. Uciekł gdzieś ku płynącym falom, słysząc pierwsze miłe słowo tego dnia. Na ile rzeczywiście pamiętała o jego zmartwieniach, a na ile wykazywała się jedynie grzeczną kurtuazją - tego nie potrafił już rozpoznać. Była jednak głupia, jeśli sądziła, że jej porwanie nie było czymś, co ostatnimi czasy spędzało mu sen z powiek. Lękał się każdego poranka i każdego wieczoru, oczekując nadejścia sowy niosących jakiekolwiek wieści i nie będąc pewnym, czy w takich okolicznościach w ogóle je otrzyma. Błądził, po pubach, knajpach, restauracjach, uruchamiał znajomości, pytał. Ludzie nie zapadają się tak po prostu pod ziemię, ktoś musiał coś przecież wiedzieć, ktoś musiał coś widzieć... Skinął głową ponownie, nie komentując tych słów w żaden sposób.
Powrócił ku niej spojrzeniem dopiero, gdy wypowiedziała słowo źle, spodziewał się, że to będzie koniec tej rozmowy. Ale Evandra ponownie go zaskoczyła, odsłaniając się przed nim z zaskakującą szczerością.
- Evandro... - szepnął, nie potrafiąc zareagować inaczej. Czuł, że był bezsilny, winien objąć ją ramieniem i przestrzec przed tym wszystkim, tym czasem zdawało mu się, że sam wytwarzał dla niej kolejne zagrożenie. Nie chciał jej spłoszyć zbyt śmiałym gestem, dlatego też zdusił w sobie tę okrutną chęć przygarnięcia dziewczyny bliżej siebie; w jego oczach wciąż czaił się ten sam lęk. Wziął ją pod ramię, kontynuując spacer wzdłuż plaży - niedaleko. Kilka kroków stąd dostrzegł niski głaz, wydawał się idealny, by na nim odpocząć... nie chciał proponować Evandrze spoczynku na piasku w podobnym stroju, mogła czuć się skrępowana zbyt krotką sukienka. Podprowadził ją ku niemu i przystanął, zrzucając z ramion wierzchnie okrycie. Przełożył je dwa razy przez siebie, po czym położył na kamień, gestem zachęcając Evandrę, aby spoczęła.
- Nie masz się już czego lękać - odparł, powoli obchodząc kamień i, po chwili, spokojnie przysiadając na piasku nieopodal. - Strach po tym, co przeszłaś, jest naturalny i oczywisty. Musisz nauczyć się ufać ludziom na nowo, twoi bliscy nie dadzą cię skrzywdzić. Nawet, jeśli... - urwał, zdążył ugryźć się w język. Nawet, jeśli Caesar nie potrafił cię chronić, Evandro, nie mógłbym pozwolić cię skrzywdzić. Odjął od niej spojrzenie, ponownie uciekając nim w kierunku morza, w Dover będziesz miała podobne widoki. Może nawet piękniejsze, jeśli tylko zechcesz je podziwiać. Moment słabości Evandry odsłonił wrażliwe miejsce, miłość była wojną. Uznał tę chwilę za dobry moment na pociągnięcie rozmowy.
- Kiedyś... - W jego głosie znowu pojawiło się drżenie. - Kiedyś przysięgałem, że nigdy nie pozostawię cię w nieszczęściu. Że... - zawahał się, przenosząc spojrzenie z powrotem ku jej licu. Pamiętała te słowa? - Że będę za ciebie walczyć jak lew. Moja katorga była niczym w porównaniu z tym, co spotkało ciebie, ale chcę, żebyś wiedziała, że nie pozwolę, by to się wydarzyło po raz drugi. Bądź spokojna i pozostaw frasunki innym. Nie jesteś przecież sama. - Umilkł na dłuższą, spoglądając na wciąż trzymany w jej smukłych dłoniach pakunek, w oczekiwaniu, aż ucichną krzyki mew, które zerwały się do lotu.
On też cieszył się, że ją wtedy odwiedził. I wiedział też, że Evandra nie zdawała sobie sprawy z tego, jak mocno ona powinna się z tego cieszyć. Jaki byłby jej los, gdyby - wyłącznie zrządzeniem losu przecież - nie zjawił się tamtego dnia u wuja? Nieznany zapewne. I bardzo okrutny. Poczuł ukłucie żalu, słysząc jej słowa, choć nie wątpił, w szczerość jej wdzięczności... to bez niego byłaby przecież martwa. W najlepszym przypadku martwa - i nigdy miała się o tym nie dowiedzieć.
- Niewiele mnie to kosztowało - odparł, zastanawiając się, czy kiedykolwiek wcześniej wypowiedział w życiu większe kłamstwo. - Cieszę się, że mogłem pomóc chociaż w taki sposób.
Bez słowa ujął jej dłoń, wyciągając drugie ramię ku jej talii, by pomóc jej zejść ze schodów i zapaść się w miękkim piasku; zachowywał się wyłącznie asekuracyjnie, broniąc się przed każdym zachowaniem, które Evandra mogłaby odczytać dwuznacznie. Był powściągliwy, ale uprzejmy, toteż przystanął przy schodkach z wyciągniętym ku niej ramieniem, gdy ściągnęła buty, mimowolnie, na moment, uciekając wzrokiem ku jej drobnym stópkom. Nieczęsto widywał je bose, a w tej dziewczęcej sukience, z włosami potarganymi delikatnym wiatrem przypominała mu słodką nimfę, tak zdumiewająco przepełnioną niewinnością tak okrutnie kontrastującą z brutalnością świata, w którym przyszło jej żyć. Nie patrzył jej w oczy, unikał spojrzenia. Uciekł gdzieś ku płynącym falom, słysząc pierwsze miłe słowo tego dnia. Na ile rzeczywiście pamiętała o jego zmartwieniach, a na ile wykazywała się jedynie grzeczną kurtuazją - tego nie potrafił już rozpoznać. Była jednak głupia, jeśli sądziła, że jej porwanie nie było czymś, co ostatnimi czasy spędzało mu sen z powiek. Lękał się każdego poranka i każdego wieczoru, oczekując nadejścia sowy niosących jakiekolwiek wieści i nie będąc pewnym, czy w takich okolicznościach w ogóle je otrzyma. Błądził, po pubach, knajpach, restauracjach, uruchamiał znajomości, pytał. Ludzie nie zapadają się tak po prostu pod ziemię, ktoś musiał coś przecież wiedzieć, ktoś musiał coś widzieć... Skinął głową ponownie, nie komentując tych słów w żaden sposób.
Powrócił ku niej spojrzeniem dopiero, gdy wypowiedziała słowo źle, spodziewał się, że to będzie koniec tej rozmowy. Ale Evandra ponownie go zaskoczyła, odsłaniając się przed nim z zaskakującą szczerością.
- Evandro... - szepnął, nie potrafiąc zareagować inaczej. Czuł, że był bezsilny, winien objąć ją ramieniem i przestrzec przed tym wszystkim, tym czasem zdawało mu się, że sam wytwarzał dla niej kolejne zagrożenie. Nie chciał jej spłoszyć zbyt śmiałym gestem, dlatego też zdusił w sobie tę okrutną chęć przygarnięcia dziewczyny bliżej siebie; w jego oczach wciąż czaił się ten sam lęk. Wziął ją pod ramię, kontynuując spacer wzdłuż plaży - niedaleko. Kilka kroków stąd dostrzegł niski głaz, wydawał się idealny, by na nim odpocząć... nie chciał proponować Evandrze spoczynku na piasku w podobnym stroju, mogła czuć się skrępowana zbyt krotką sukienka. Podprowadził ją ku niemu i przystanął, zrzucając z ramion wierzchnie okrycie. Przełożył je dwa razy przez siebie, po czym położył na kamień, gestem zachęcając Evandrę, aby spoczęła.
- Nie masz się już czego lękać - odparł, powoli obchodząc kamień i, po chwili, spokojnie przysiadając na piasku nieopodal. - Strach po tym, co przeszłaś, jest naturalny i oczywisty. Musisz nauczyć się ufać ludziom na nowo, twoi bliscy nie dadzą cię skrzywdzić. Nawet, jeśli... - urwał, zdążył ugryźć się w język. Nawet, jeśli Caesar nie potrafił cię chronić, Evandro, nie mógłbym pozwolić cię skrzywdzić. Odjął od niej spojrzenie, ponownie uciekając nim w kierunku morza, w Dover będziesz miała podobne widoki. Może nawet piękniejsze, jeśli tylko zechcesz je podziwiać. Moment słabości Evandry odsłonił wrażliwe miejsce, miłość była wojną. Uznał tę chwilę za dobry moment na pociągnięcie rozmowy.
- Kiedyś... - W jego głosie znowu pojawiło się drżenie. - Kiedyś przysięgałem, że nigdy nie pozostawię cię w nieszczęściu. Że... - zawahał się, przenosząc spojrzenie z powrotem ku jej licu. Pamiętała te słowa? - Że będę za ciebie walczyć jak lew. Moja katorga była niczym w porównaniu z tym, co spotkało ciebie, ale chcę, żebyś wiedziała, że nie pozwolę, by to się wydarzyło po raz drugi. Bądź spokojna i pozostaw frasunki innym. Nie jesteś przecież sama. - Umilkł na dłuższą, spoglądając na wciąż trzymany w jej smukłych dłoniach pakunek, w oczekiwaniu, aż ucichną krzyki mew, które zerwały się do lotu.
On też cieszył się, że ją wtedy odwiedził. I wiedział też, że Evandra nie zdawała sobie sprawy z tego, jak mocno ona powinna się z tego cieszyć. Jaki byłby jej los, gdyby - wyłącznie zrządzeniem losu przecież - nie zjawił się tamtego dnia u wuja? Nieznany zapewne. I bardzo okrutny. Poczuł ukłucie żalu, słysząc jej słowa, choć nie wątpił, w szczerość jej wdzięczności... to bez niego byłaby przecież martwa. W najlepszym przypadku martwa - i nigdy miała się o tym nie dowiedzieć.
- Niewiele mnie to kosztowało - odparł, zastanawiając się, czy kiedykolwiek wcześniej wypowiedział w życiu większe kłamstwo. - Cieszę się, że mogłem pomóc chociaż w taki sposób.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Gdy wyszeptał jej imię w ten bezradny, bezsilny sposób, pożałowała swej szczerości jeszcze mocniej. Przecież obiecywała sobie, że nie popełni więcej tego błędu i nie zacznie wypłakiwać mu się w ramię - przecież nie tak ją wychowano, nie tego oczekiwał od niej Rosier. W takich sytuacjach z całą siłą docierało do niej, jak bardzo tęskniła za tą ckliwą, utopijną wizją, którą rozciągnął przed nią ponad siedem lat temu - i jak bardzo nierealistyczna była, skoro miał taką, a nie inną reputację, skoro zaręczył się z inną, na dodatek z jej przyjaciółką... Potrzebowała go, lecz nie mógł być jej księciem z bajki, czuła z nim więź, lecz przecież nie umieli się ze sobą porozumiewać. Dlatego właśnie tęskniła, żałowała, lecz nie kontynuowała, kiedy - znów w ciszy - ruszyli dalej; unikała go wzrokiem, a wspomnienia ostatniego spotkania zaczęły powracać, męcząc i zamykając ją w sobie.
Próbowała skupić się na tym, by nie pogubić ani butów, ani niesionych dalej prezentów, jak gdyby naprawdę było to w tej chwili najistotniejsze. Drgnęła, gdy przystanęli, zbyt zatopiona we własnych myślach, by zauważyć głaz wcześniej; nie wiedziała już nawet, czy wolała taki bezpieczny dystans, szlachecką grę pozorów, czy te niestosowne chwile szczerości, kiedy żadne z nich nie wiedziało, jak winno się zachować. Czy nie czuła ulgi, kiedy zobaczyła go wtedy w progu swego pokoju? Czy nie czuła się bezpiecznie mogąc zatopić się w jego ramionach...? Nie, nie mogła tak myśleć, nie mogła patrzeć na niego w ten sposób - żyła ułudą, własnym wyobrażeniem na temat Tristana, które zaszczepił jej dawno temu, w tym przeklętym ogrodzie, podczas gdy rzeczywistość była zupełnie inna, dużo gorsza, brutalniejsza.
- Dziękuję - odparła głucho, gdy zrzucił z siebie swą odświętną szatę i ułożył na kamieniu, wyraźnie szykując jej miejsce do spoczynku. Nie oponowała, zbyt skrępowana i przytłoczona. Odstawiła obcasiki w piasek, by w końcu zasiąść, przytrzymując przy tym materiał sukienki w wyuczony sposób. Różę oraz pakunek złożyła na podołku, nerwowo podskubując jedwab, w końcu zabierając się do odpakowywania prezentu. Zamarła w bezruchu, gdy Tristan niespodziewanie powrócił do porzuconego tematu - może i minęła ledwie chwila, dwie, lecz dla niej trwały one wieczność, wymowną wieczność.
Niepewne wniosła na niego wzrok, w którym malowało się zdziwienie; serce załomotało jej mocniej, gdy przemawiał doń w taki sposób, gdy uspokajał, okazywał troskę i nie ganił za uchybienie. Choć może tylko grał, może chciał wykorzystać słabość, namieszać jej w głowie...
- Nawet, jeśli...? - powtórzyła za nim cicho, gdy urwał i odwrócił wzrok, zaczął namiętnie wpatrywać się w morze. Bliscy nie dadzą jej skrzywdzić, nawet jeśli... Nawet jeśli pozwolili tym razem, czy to właśnie chciał powiedzieć? Przymknęła powieki, gdy poczuła, że łzy znów napływają jej do oczu, zacisnęła mocniej usta, by przypadkiem nie wygiąć ich w jakimś grymasie. Gdyby została porwana gdzieś indziej, gdyby nie poszła tego dnia na Nokturn...
- Nawet nie wiesz jak chciałam, żeby znaleźli mnie wcześniej. Żebyście znaleźli mnie wcześniej - podjęła cicho, ledwie dosłyszalnie, wbijając wzrok w swoje dłonie, zakopując stopy w piasku; jej głos mieszał się z szumem fal. - Ale nie mogę ich obwiniać. Nie powinnam.
Poprawiła znów włosy, by mieć pretekst do, choćby przelotnego, skrycia przed nim swego zdradliwego lica; łudziła się, że zaraz odzyska kontrolę, uda jej się zepchnąć te przeklęte wspomnienia na margines świadomości.
Lecz wtedy mężczyzna odezwał się znowu, uderzając w najczulszy punkt, burząc namiastkę spokoju, która trzymała ją w całości. Czy pamiętała te słowa? Oczywiście. Wszak to one dały jej nadzieję na lepsze, zawróciły w głowie, a teraz pulsowały tępym bólem w okolicach klatki piersiowej. To przez nie tak bardzo cierpiała i nie potrafiła o nim zapomnieć.
- Przysięgałeś - przyznała z goryczą, podchwytując jego spojrzenie; jej lico pozostało kamienne, lecz ślepia błyszczały od łez. - Przysięgałeś siedem lat temu, zanim złamałeś mi serce - doprecyzowała drżącym od emocji głosem, może znów nieco zbyt szczerze. - I chyba nie mam prawa pytać, jak wielu obiecywałeś to samo. Isoldzie z pewnością, przecież była Twoją narzeczoną. - Odwróciła gniewny, przepełniony bólem wzrok, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że rani, lecz rani w obronie własnej. Bo była przerażona spływającymi po twarzy łzami, uczuciami, które zaczęły się w niej kłębić, w tym dojmującą zazdrością, narastającym przez lata zawodem i nie wiedziała, jak nad sobą zapanować, jak się tego pozbyć. Przecież musiała być arystokratką, dumną i wyniosłą, nie zaś roztrzęsionym, żałośnie zapłakanym podlotkiem.
Odetchnęła głębiej, próbując skupić się na miarowym szumie morza; mimowolnie przetarła twarz dłońmi, ciesząc się z tego, że magiczny makijaż nie rozmazywał się tak łatwo, jak ten mugolski. Tristan był dla niej dobry, a ostatnim razem dał jej poczucie bezpieczeństwa, którego tak bardzo potrzebowała - dlatego odczuwała tak wielki wstyd, i dlatego bała się być z nim blisko, jeszcze bliżej. Przecież mógł z nią zrobić wszystko, co tylko chciał...
- Również się cieszę, byłeś dużo lepszym kompanem od trolla - odpowiedziała w końcu, pozwalając sobie na subtelny żart, próbując powrócić - jakoś - do neutralniejszego, odpowiedniejszego tonu wypowiedzi. Unikała mężczyzny wzrokiem, obawiając się tego, co mogłaby dostrzec na jego twarzy. W końcu zajęła się znów ostrożnym odpakowywaniem podarku, by znaleźć inny temat do rozmowy.
Próbowała skupić się na tym, by nie pogubić ani butów, ani niesionych dalej prezentów, jak gdyby naprawdę było to w tej chwili najistotniejsze. Drgnęła, gdy przystanęli, zbyt zatopiona we własnych myślach, by zauważyć głaz wcześniej; nie wiedziała już nawet, czy wolała taki bezpieczny dystans, szlachecką grę pozorów, czy te niestosowne chwile szczerości, kiedy żadne z nich nie wiedziało, jak winno się zachować. Czy nie czuła ulgi, kiedy zobaczyła go wtedy w progu swego pokoju? Czy nie czuła się bezpiecznie mogąc zatopić się w jego ramionach...? Nie, nie mogła tak myśleć, nie mogła patrzeć na niego w ten sposób - żyła ułudą, własnym wyobrażeniem na temat Tristana, które zaszczepił jej dawno temu, w tym przeklętym ogrodzie, podczas gdy rzeczywistość była zupełnie inna, dużo gorsza, brutalniejsza.
- Dziękuję - odparła głucho, gdy zrzucił z siebie swą odświętną szatę i ułożył na kamieniu, wyraźnie szykując jej miejsce do spoczynku. Nie oponowała, zbyt skrępowana i przytłoczona. Odstawiła obcasiki w piasek, by w końcu zasiąść, przytrzymując przy tym materiał sukienki w wyuczony sposób. Różę oraz pakunek złożyła na podołku, nerwowo podskubując jedwab, w końcu zabierając się do odpakowywania prezentu. Zamarła w bezruchu, gdy Tristan niespodziewanie powrócił do porzuconego tematu - może i minęła ledwie chwila, dwie, lecz dla niej trwały one wieczność, wymowną wieczność.
Niepewne wniosła na niego wzrok, w którym malowało się zdziwienie; serce załomotało jej mocniej, gdy przemawiał doń w taki sposób, gdy uspokajał, okazywał troskę i nie ganił za uchybienie. Choć może tylko grał, może chciał wykorzystać słabość, namieszać jej w głowie...
- Nawet, jeśli...? - powtórzyła za nim cicho, gdy urwał i odwrócił wzrok, zaczął namiętnie wpatrywać się w morze. Bliscy nie dadzą jej skrzywdzić, nawet jeśli... Nawet jeśli pozwolili tym razem, czy to właśnie chciał powiedzieć? Przymknęła powieki, gdy poczuła, że łzy znów napływają jej do oczu, zacisnęła mocniej usta, by przypadkiem nie wygiąć ich w jakimś grymasie. Gdyby została porwana gdzieś indziej, gdyby nie poszła tego dnia na Nokturn...
- Nawet nie wiesz jak chciałam, żeby znaleźli mnie wcześniej. Żebyście znaleźli mnie wcześniej - podjęła cicho, ledwie dosłyszalnie, wbijając wzrok w swoje dłonie, zakopując stopy w piasku; jej głos mieszał się z szumem fal. - Ale nie mogę ich obwiniać. Nie powinnam.
Poprawiła znów włosy, by mieć pretekst do, choćby przelotnego, skrycia przed nim swego zdradliwego lica; łudziła się, że zaraz odzyska kontrolę, uda jej się zepchnąć te przeklęte wspomnienia na margines świadomości.
Lecz wtedy mężczyzna odezwał się znowu, uderzając w najczulszy punkt, burząc namiastkę spokoju, która trzymała ją w całości. Czy pamiętała te słowa? Oczywiście. Wszak to one dały jej nadzieję na lepsze, zawróciły w głowie, a teraz pulsowały tępym bólem w okolicach klatki piersiowej. To przez nie tak bardzo cierpiała i nie potrafiła o nim zapomnieć.
- Przysięgałeś - przyznała z goryczą, podchwytując jego spojrzenie; jej lico pozostało kamienne, lecz ślepia błyszczały od łez. - Przysięgałeś siedem lat temu, zanim złamałeś mi serce - doprecyzowała drżącym od emocji głosem, może znów nieco zbyt szczerze. - I chyba nie mam prawa pytać, jak wielu obiecywałeś to samo. Isoldzie z pewnością, przecież była Twoją narzeczoną. - Odwróciła gniewny, przepełniony bólem wzrok, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że rani, lecz rani w obronie własnej. Bo była przerażona spływającymi po twarzy łzami, uczuciami, które zaczęły się w niej kłębić, w tym dojmującą zazdrością, narastającym przez lata zawodem i nie wiedziała, jak nad sobą zapanować, jak się tego pozbyć. Przecież musiała być arystokratką, dumną i wyniosłą, nie zaś roztrzęsionym, żałośnie zapłakanym podlotkiem.
Odetchnęła głębiej, próbując skupić się na miarowym szumie morza; mimowolnie przetarła twarz dłońmi, ciesząc się z tego, że magiczny makijaż nie rozmazywał się tak łatwo, jak ten mugolski. Tristan był dla niej dobry, a ostatnim razem dał jej poczucie bezpieczeństwa, którego tak bardzo potrzebowała - dlatego odczuwała tak wielki wstyd, i dlatego bała się być z nim blisko, jeszcze bliżej. Przecież mógł z nią zrobić wszystko, co tylko chciał...
- Również się cieszę, byłeś dużo lepszym kompanem od trolla - odpowiedziała w końcu, pozwalając sobie na subtelny żart, próbując powrócić - jakoś - do neutralniejszego, odpowiedniejszego tonu wypowiedzi. Unikała mężczyzny wzrokiem, obawiając się tego, co mogłaby dostrzec na jego twarzy. W końcu zajęła się znów ostrożnym odpakowywaniem podarku, by znaleźć inny temat do rozmowy.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Tristan utkwił spojrzenie na jej drobnych, białych stopach zakopanych pod drobinami piasku. Mimo królewskiej wyniosłości, jaką epatowała, Evandra wydawała mu się dzisiaj, tak jak wtedy, u Fortinbrasa, dziewczęca i niewinna, mimo pozornej hardości zagubiona w zbyt brutalnym świecie. Potrzebowała go. Nawet, jeśli jeszcze tego nie rozumiała i nawet, jeśli tego nie chciała. Jeśli on jej weźmie, zrobi to ktoś inny - i rozszarpie jej wrażliwe serce, jak miał to zamiar zrobić jego wuj. Nie mógłby patrzeć na jej nieszczęście u boku innego mężczyzny, nie mógłby patrzeć na to, jak ktoś ją ciemięży, zmusza do posłuszeństwa i nie jest w stanie zrozumieć jej myśli. Czy to oznaczało, że niebawem nie będzie mógł spojrzeć do lustra? Zignorował jej pytanie, nie miał zamiaru dokańczać rozpoczętej myśli. Nie chciał jej drażnić, ta rozmowa i tak miała być wystarczająco trudna. Wciąż wpatrując się w falujące morze nie mógł dostrzec łez, jakie zabłyszczały w jej oczach. Czuł jedynie ton, zdystansowany i cichy.
- Powinnaś - odpowiedział krótko. Jak wiele błędów popełnili? Szukali przecież wszędzie, tymczasem okazało się, że odnaleziono ją zupełnym przypadkiem. I tym samym przypadkiem mogła zostać stracona. Co by z nią zrobili? Zostałaby dziwką, nieślubną nałożnicą jego wuja? Zabiliby ją dla jej serca? Krew zaczynała wrzeć w jego żyłach, gdy tylko powracały do myśli, że ktoś mógłby skrzywdzić Evandrę w tak okrutny, bezlitosny sposób. Że ktoś dla własnej radości mógłby poświęcić jej niewinność, młodość... Myśl o tym spędzała mu sen z powiek, ciągle zastanawiał się nad tym, gdzie popełnili błąd. Dlaczego nie znaleźli jej przed Fortinbrasem? To zdarzenie powinno dać mu nauczkę na przyszłość i przygotować do tego, by następnym razem lepiej rozplanować działanie. Nie liczył już na Lestrange'ów, jak pokazali już po raz drugi - do niczego się nie nadawali. Chciałby wierzyć, że nie będzie potrzeby poszukiwać jej po raz drugi. Chciałby, lecz musiał być przygotowany na wszystko. Ponure myśli jedna po drugiej kłębiły się w jego głowie, przysłaniając twarz pochmurnym grymasem. Miał ostatnio jeszcze więcej zmartwień, niż zwykle. Evandra powinna ich obwiniać, to ich wina, że czekała tak długo. To ich wina, że nie znaleźli jej od razu. - Ale wiedz, że próbowałem wszystkiego - wyznał w końcu, wciąż na nią nie patrząc. Jego głos drżał, tym samym drżeniem, jakim odznaczył się jeszcze wewnątrz salonu jej rodziców.
- Przetrząsnąłem każdą pieprzoną spelunę na Nokturnie. Każde podejrzane miejsce w Londynie, o jakim zdołałem usłyszeć. Wszystko... - Umilkł na moment, dziś jak nigdy brakowało mu słów. Większa fala uderzyła w ich stronę, ale nie dopłynęła do jej stóp, nie tym razem. - Byłem jak twój cień. - Jego głos wydawał się coraz odleglejszy; wracały wspomnienia. Potworne wspomnienia. Spóźnił się, by pomóc Marianne. I spóźnił się, by pomóc Evandrze. - Gdziekolwiek nie natrafiłem na ślad złotowłosej nimfiej harfiarki, już cię tam nie było. Uciekałaś przede mną jak sarna przed wilkiem, a ja... - Wsparł łokcie na kolanach, odgarnął z twarzy wzburzone wiatrem włosy. - Cały czas błądziłem po omacku. W końcu odnalazł cię mój wuj, resztę tej historii już znasz. - Czy jego pragnienie zapewnienia bezpieczeństwa dziewczynie nie było tylko wymówką, którą usprawiedliwiał siebie przed sobą samym? Czy w ogóle potrafiłby zapewnić jej bezpieczeństwo, którego potrzebowała? Wsparł się jedną z dłoni o piasek, wyczuł pod palcami niedużą muszelkę i chwycił ją między palce, dawno temu Marianne tylko tyle wystarczyło, żeby się uśmiechnęła. Nie spojrzawszy nawet na nią cisnął ją do wezbranej wody.
- Kiedy... - Z trudem zbierał myśli, słowa były zbyt trudne. - Kiedy dowiedziałem się, że nic ci nie zrobili... Blizny na twoim sercu są głębokie, ale w końcu znikną. Zapomnisz o całym tym koszmarze. - Dopiero teraz odwrócił się, by na nią spojrzeć, poszukiwał wzrokiem jej błękitnych oczu. Odwróciła się od niego, nadal skrywając łzy, uprzednio znów przebijając jego serce nożem.
Nie miała prawa mieć pretensji o Isoldę. Nie po tym, jak siedem lat go odrzucała. Nie miała prawa rozdrapywać ran, które jeszcze się do końca nie zabliźniły. Nie wiedziała też, co mówił innym kobietom. I nie miała pojęcia o tym, co czuł, a co najgorsze - nie rozumiała nic. Milczał po jej słowach jak ocean przed nadchodzącą burzą, tylko oczy zdradzały gniew - tych jednak dostrzec teraz nie mogła. Raniła go dzień po dniu, odtrącała dzień po dniu, bawiła się nim jak szmacianą lalką.
- Mam zamiar spełnić tę przysięgę, Evandro - rzekł, sucho, kryjąc tym samym ból po wydartej ranie. Kości zostały rzucone, i tak musiał to w końcu powiedzieć. - Mam zamiar spełnić każdą przysięgę, jaką ci wtedy złożyłem. - Przełknął ślinę, odwracając spojrzenie z powrotem ku morskiej toni. Jego głos oszronił się trudnym do przeniknięcia chłodem. Szybko zaczął żałować wypowiedzianych słów, lecz wiedział, że żal nie odwróci czasu; zrobił to za jej plecami, bo inaczej mu na to nie pozwalała. Powtarzał sobie w głowie liczne usprawiedliwienia, które go do tego pchnęły. Zrobił to, bo nie pozostawiła mu wyboru. Miał zamiar przekazać jej to delikatniej, naprawdę miał. Ale nie chciał dłużej prowadzić dyskusji o przysięgach i zadecydował ją ukrócić:
- Będziesz moja, a ja zatroszczę się o twoje bezpieczeństwo.
- Powinnaś - odpowiedział krótko. Jak wiele błędów popełnili? Szukali przecież wszędzie, tymczasem okazało się, że odnaleziono ją zupełnym przypadkiem. I tym samym przypadkiem mogła zostać stracona. Co by z nią zrobili? Zostałaby dziwką, nieślubną nałożnicą jego wuja? Zabiliby ją dla jej serca? Krew zaczynała wrzeć w jego żyłach, gdy tylko powracały do myśli, że ktoś mógłby skrzywdzić Evandrę w tak okrutny, bezlitosny sposób. Że ktoś dla własnej radości mógłby poświęcić jej niewinność, młodość... Myśl o tym spędzała mu sen z powiek, ciągle zastanawiał się nad tym, gdzie popełnili błąd. Dlaczego nie znaleźli jej przed Fortinbrasem? To zdarzenie powinno dać mu nauczkę na przyszłość i przygotować do tego, by następnym razem lepiej rozplanować działanie. Nie liczył już na Lestrange'ów, jak pokazali już po raz drugi - do niczego się nie nadawali. Chciałby wierzyć, że nie będzie potrzeby poszukiwać jej po raz drugi. Chciałby, lecz musiał być przygotowany na wszystko. Ponure myśli jedna po drugiej kłębiły się w jego głowie, przysłaniając twarz pochmurnym grymasem. Miał ostatnio jeszcze więcej zmartwień, niż zwykle. Evandra powinna ich obwiniać, to ich wina, że czekała tak długo. To ich wina, że nie znaleźli jej od razu. - Ale wiedz, że próbowałem wszystkiego - wyznał w końcu, wciąż na nią nie patrząc. Jego głos drżał, tym samym drżeniem, jakim odznaczył się jeszcze wewnątrz salonu jej rodziców.
- Przetrząsnąłem każdą pieprzoną spelunę na Nokturnie. Każde podejrzane miejsce w Londynie, o jakim zdołałem usłyszeć. Wszystko... - Umilkł na moment, dziś jak nigdy brakowało mu słów. Większa fala uderzyła w ich stronę, ale nie dopłynęła do jej stóp, nie tym razem. - Byłem jak twój cień. - Jego głos wydawał się coraz odleglejszy; wracały wspomnienia. Potworne wspomnienia. Spóźnił się, by pomóc Marianne. I spóźnił się, by pomóc Evandrze. - Gdziekolwiek nie natrafiłem na ślad złotowłosej nimfiej harfiarki, już cię tam nie było. Uciekałaś przede mną jak sarna przed wilkiem, a ja... - Wsparł łokcie na kolanach, odgarnął z twarzy wzburzone wiatrem włosy. - Cały czas błądziłem po omacku. W końcu odnalazł cię mój wuj, resztę tej historii już znasz. - Czy jego pragnienie zapewnienia bezpieczeństwa dziewczynie nie było tylko wymówką, którą usprawiedliwiał siebie przed sobą samym? Czy w ogóle potrafiłby zapewnić jej bezpieczeństwo, którego potrzebowała? Wsparł się jedną z dłoni o piasek, wyczuł pod palcami niedużą muszelkę i chwycił ją między palce, dawno temu Marianne tylko tyle wystarczyło, żeby się uśmiechnęła. Nie spojrzawszy nawet na nią cisnął ją do wezbranej wody.
- Kiedy... - Z trudem zbierał myśli, słowa były zbyt trudne. - Kiedy dowiedziałem się, że nic ci nie zrobili... Blizny na twoim sercu są głębokie, ale w końcu znikną. Zapomnisz o całym tym koszmarze. - Dopiero teraz odwrócił się, by na nią spojrzeć, poszukiwał wzrokiem jej błękitnych oczu. Odwróciła się od niego, nadal skrywając łzy, uprzednio znów przebijając jego serce nożem.
Nie miała prawa mieć pretensji o Isoldę. Nie po tym, jak siedem lat go odrzucała. Nie miała prawa rozdrapywać ran, które jeszcze się do końca nie zabliźniły. Nie wiedziała też, co mówił innym kobietom. I nie miała pojęcia o tym, co czuł, a co najgorsze - nie rozumiała nic. Milczał po jej słowach jak ocean przed nadchodzącą burzą, tylko oczy zdradzały gniew - tych jednak dostrzec teraz nie mogła. Raniła go dzień po dniu, odtrącała dzień po dniu, bawiła się nim jak szmacianą lalką.
- Mam zamiar spełnić tę przysięgę, Evandro - rzekł, sucho, kryjąc tym samym ból po wydartej ranie. Kości zostały rzucone, i tak musiał to w końcu powiedzieć. - Mam zamiar spełnić każdą przysięgę, jaką ci wtedy złożyłem. - Przełknął ślinę, odwracając spojrzenie z powrotem ku morskiej toni. Jego głos oszronił się trudnym do przeniknięcia chłodem. Szybko zaczął żałować wypowiedzianych słów, lecz wiedział, że żal nie odwróci czasu; zrobił to za jej plecami, bo inaczej mu na to nie pozwalała. Powtarzał sobie w głowie liczne usprawiedliwienia, które go do tego pchnęły. Zrobił to, bo nie pozostawiła mu wyboru. Miał zamiar przekazać jej to delikatniej, naprawdę miał. Ale nie chciał dłużej prowadzić dyskusji o przysięgach i zadecydował ją ukrócić:
- Będziesz moja, a ja zatroszczę się o twoje bezpieczeństwo.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Powinna? Zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc - albo nie chcąc zrozumieć - co Tristan próbuje powiedzieć. Obwiniał jej rodzinę? Sugerował, że mogli zrobić więcej...? Nie wiedział, co mówi. Od śmierci Marianne jego nastawienie do Lestrange'ów było, delikatnie rzecz ujmując, krytyczne. I gdyby nie maleńkie dzieci jego siostry, Rudolf i Rabastan, z pewnością zerwałby z nimi wszelkie kontakty, byle nie patrzeć więcej na twarz Caesara, nie wspominać tego tragicznego wieczoru... Nie wiedział, co mówi. Przemawiała przez niego złość, tłumiony od lat żal, lecz nic więcej. Przecież nie mógł mieć racji; jej rodzina zrobiłaby wszystko, żeby ją odnaleźć. Wszystko.
Potrząsnęła krótko głową, jakby próbowała odgonić od siebie te natrętne, szpetne myśli. Wbiła wzrok w śnieżnobiały materiał sukienki, pochylając się przy tym do przodu, kryjąc lico za kurtyną włosów; nie chciała na niego patrzeć, nie chciała okazywać mu słabości, choć przecież widział ją w Yaxley's Hall, tak bezbronną, tak szczerą w swej bezsilności. Otarła łzy wierzchem dłoni, łudząc się, że Serpentyna nie da jej się we znaki chociaż teraz, w obecności kogoś spoza rodziny. Nie powinien odwiedzać jej, kiedy była w tym stanie, nie powinien narażać jej na dodatkowe stresy, pytać jej, jak się czuje, atakować Caesara...
Wstrzymała oddech, kiedy wyznał drżącym głosem, że próbował wszystkiego. Czy naprawdę? Naprawdę tak się o nią lękał, przetrząsał cały Londyn, byle do niej dotrzeć, uchronić przed krzywdą...? Każde kolejne słowo Tristana sprawiało, że w jej piersi wzbierała coraz to większa fala szlochu - fala, którą do tej pory udawało się hamować. Wzruszało ją to, co mówił, jak mówił; oczyma wyobraźni wyobrażała go sobie w tych wszystkich przeklętych miejscach, tak blisko, a tak daleko, podczas gdy ona... Wspomnienia wracały, każąc jakże niearystokratycznie wykrzywiać usta w paskudnym, płaczliwym grymasie, próbować wstrzymywać cisnące się do oczu łzy. Dopóki jednak kryła twarz za zasłoną włosów, mogło być gorzej; najważniejsze, by nie zacząć szlochać, by szybko zapanować nad swym rozhisteryzowaniem.
Długo milczała, nim postanowiła się odezwać, choć przecież chciała mu tyle powiedzieć, chciała, żeby zrozumiał jej obawy i przytrzymał blisko, tak jak na bagnach, kiedy odchodziła od zmysłów, cierpiała w niekończącej się malignie.
- Nie wiedziałam, że... Nie wiedziałam. Nie powiedział mi. Ale czułam, że mnie szukasz. Że jeszcze zobaczymy się przed... - Mówiła zmienionym, słabym głosem, z trudem nad nim panując, lecz nie mogła zwlekać dłużej. - Przed końcem.
Nadal jednak nie śmiała podnieść na niego wzroku, czując, jak krew niebezpiecznie szumi w głowie, a zdrowy rozsądek zanika pod ogromem dojmujących uczuć. Było prawie jak wtedy, siedem lat temu, kiedy istniał w jej świadomości jedynie jako książę, wybawca, zagubiona na niebie gwiazda, jej gwiazda, którą w końcu odnalazła. Więc skąd ten ból? To poczucie beznadziei? Pociągnęła w końcu nosem, choć przecież młodej damie, którą bez wątpienia była, nie przystało zachowywać się tak w towarzystwie. Nie zauważyła, kiedy pierwsze krople krwi, zmieszane ze słonymi łzami, spadły na koronkę jej sukni.
- Nigdy tego nie zapomnę - dodała jeszcze szeptem, prędzej do siebie niż do niego, przytłoczona jaskrawością wspomnień, lękiem o przyszłość.
Tego było zbyt wiele - zbyt wiele sprzecznych uczuć, pytań bez odpowiedzi, wzajemnej sympatii i nienawiści. Chciała, by obronił ją przed całym złem tego świata - chciała też krzyczeć za każdą kolejną kobietę, za Adelajdę, za Izoldę, za wszystkie inne przed, po, w międzyczasie. Będzie walczył za nią jak lew? Na pewno za nią, a nie za jakąś inną? I jaką katorgę miał na myśli? Zależało mu na niej, czy jedynie na tym, by w końcu wygrać? Był przyjacielem czy wrogiem...?
Sięgnęła do torebki po chusteczkę, gdy w końcu przejrzała na oczy i zrozumiała, że krwawi, że musi się prędko uspokoić. Serce waliło głucho - przemawiał do niej tak oschle, lecz czy mogła mu się dziwić? Atakowała, żeby przetrwać, zachować kontrolę i nie dać się znowu owinąć wokół palca. Chciała być silna, w przeciwieństwie do tych wszystkich młódek, które uwierzyły jego pięknym słowom, by później gorzko żałować...
Przytknęła materiał do nosa, mając nadzieję, że Rosier nadal będzie wpatrywać się w morze, skutecznie omijać ją wzrokiem. Tak było lepiej, dla ich dwojga. Nie wierzyła w jego młodzieńcze przysięgi, zaś otrzymane w Hogwarcie listy miłosne, choć piękne, wkładała między mity. Czy człowiek, który był tak niestały w uczuciach mógł wiedzieć, czym jest prawdziwa miłość? Co minęło to minęło...
Jednak jego ostatnia wypowiedź szybko wyrwała ją z tego ckliwego romantycznego odrętwienia, zaś płaczliwa apatyczność została zastąpiona gniewem. Będziesz moja - jak śmiał tak do niej przemawiać? Jak śmiał żartować w taki sposób?
- Słucham? - zapytała twardo, butnie podnosząc głowę, wwiercając się w niego rozsierdzonym spojrzeniem zmrużonych kocio oczu. Nie obchodziło jej w tej chwili, czy Tristan dostrzeże krew, czy zainteresuje się chusteczką; wszak po porwaniu mogła być osłabiona, nic wielkiego. Najważniejsze były słowa, które wymówił i postanowienia, które sugerował. - Moja rodzina nigdy by mi tego nie zrobiła, nie teraz, kiedy otarłam się o śmierć, kiedy wiedzą, że... Nie potrzebuję więcej stresów, więc miej litość i oszczędź sobie, proszę. - Próbowała wyczytać z jego twarzy coś, cokolwiek, co mogłoby ją uspokoić; nie dopuszczała do siebie myśli, by ojciec mógł ją zdradzić. Lecz czy naprawdę powinna pokładać w nim aż tyle zaufania? Matka mogła naciskać, zwłaszcza po porwaniu, by szybko znaleźć jej kandydata, kogoś, kto mógłby ją ochronić... Brednie.
- Rozumiem, że mogło Ci się pomylić, wszak moi porywacze traktowali mnie zupełnie w ten sam sposób, lecz przyjmij to do wiadomości, że nie jestem przedmiotem, towarem na sprzedaż, czy panną lekkich obyczajów, więc jeśli chcesz coś mieć, to idź i to sobie kup, ale mnie nie dostaniesz - syknęła rozdrażniona, próbując zatamować coraz silniejszy krwotok z nosa. Chwyciła prezenty wolną dłonią i powoli wstała, z zamiarem udania się do domu; ta rozmowa nie miała sensu.
Potrząsnęła krótko głową, jakby próbowała odgonić od siebie te natrętne, szpetne myśli. Wbiła wzrok w śnieżnobiały materiał sukienki, pochylając się przy tym do przodu, kryjąc lico za kurtyną włosów; nie chciała na niego patrzeć, nie chciała okazywać mu słabości, choć przecież widział ją w Yaxley's Hall, tak bezbronną, tak szczerą w swej bezsilności. Otarła łzy wierzchem dłoni, łudząc się, że Serpentyna nie da jej się we znaki chociaż teraz, w obecności kogoś spoza rodziny. Nie powinien odwiedzać jej, kiedy była w tym stanie, nie powinien narażać jej na dodatkowe stresy, pytać jej, jak się czuje, atakować Caesara...
Wstrzymała oddech, kiedy wyznał drżącym głosem, że próbował wszystkiego. Czy naprawdę? Naprawdę tak się o nią lękał, przetrząsał cały Londyn, byle do niej dotrzeć, uchronić przed krzywdą...? Każde kolejne słowo Tristana sprawiało, że w jej piersi wzbierała coraz to większa fala szlochu - fala, którą do tej pory udawało się hamować. Wzruszało ją to, co mówił, jak mówił; oczyma wyobraźni wyobrażała go sobie w tych wszystkich przeklętych miejscach, tak blisko, a tak daleko, podczas gdy ona... Wspomnienia wracały, każąc jakże niearystokratycznie wykrzywiać usta w paskudnym, płaczliwym grymasie, próbować wstrzymywać cisnące się do oczu łzy. Dopóki jednak kryła twarz za zasłoną włosów, mogło być gorzej; najważniejsze, by nie zacząć szlochać, by szybko zapanować nad swym rozhisteryzowaniem.
Długo milczała, nim postanowiła się odezwać, choć przecież chciała mu tyle powiedzieć, chciała, żeby zrozumiał jej obawy i przytrzymał blisko, tak jak na bagnach, kiedy odchodziła od zmysłów, cierpiała w niekończącej się malignie.
- Nie wiedziałam, że... Nie wiedziałam. Nie powiedział mi. Ale czułam, że mnie szukasz. Że jeszcze zobaczymy się przed... - Mówiła zmienionym, słabym głosem, z trudem nad nim panując, lecz nie mogła zwlekać dłużej. - Przed końcem.
Nadal jednak nie śmiała podnieść na niego wzroku, czując, jak krew niebezpiecznie szumi w głowie, a zdrowy rozsądek zanika pod ogromem dojmujących uczuć. Było prawie jak wtedy, siedem lat temu, kiedy istniał w jej świadomości jedynie jako książę, wybawca, zagubiona na niebie gwiazda, jej gwiazda, którą w końcu odnalazła. Więc skąd ten ból? To poczucie beznadziei? Pociągnęła w końcu nosem, choć przecież młodej damie, którą bez wątpienia była, nie przystało zachowywać się tak w towarzystwie. Nie zauważyła, kiedy pierwsze krople krwi, zmieszane ze słonymi łzami, spadły na koronkę jej sukni.
- Nigdy tego nie zapomnę - dodała jeszcze szeptem, prędzej do siebie niż do niego, przytłoczona jaskrawością wspomnień, lękiem o przyszłość.
Tego było zbyt wiele - zbyt wiele sprzecznych uczuć, pytań bez odpowiedzi, wzajemnej sympatii i nienawiści. Chciała, by obronił ją przed całym złem tego świata - chciała też krzyczeć za każdą kolejną kobietę, za Adelajdę, za Izoldę, za wszystkie inne przed, po, w międzyczasie. Będzie walczył za nią jak lew? Na pewno za nią, a nie za jakąś inną? I jaką katorgę miał na myśli? Zależało mu na niej, czy jedynie na tym, by w końcu wygrać? Był przyjacielem czy wrogiem...?
Sięgnęła do torebki po chusteczkę, gdy w końcu przejrzała na oczy i zrozumiała, że krwawi, że musi się prędko uspokoić. Serce waliło głucho - przemawiał do niej tak oschle, lecz czy mogła mu się dziwić? Atakowała, żeby przetrwać, zachować kontrolę i nie dać się znowu owinąć wokół palca. Chciała być silna, w przeciwieństwie do tych wszystkich młódek, które uwierzyły jego pięknym słowom, by później gorzko żałować...
Przytknęła materiał do nosa, mając nadzieję, że Rosier nadal będzie wpatrywać się w morze, skutecznie omijać ją wzrokiem. Tak było lepiej, dla ich dwojga. Nie wierzyła w jego młodzieńcze przysięgi, zaś otrzymane w Hogwarcie listy miłosne, choć piękne, wkładała między mity. Czy człowiek, który był tak niestały w uczuciach mógł wiedzieć, czym jest prawdziwa miłość? Co minęło to minęło...
Jednak jego ostatnia wypowiedź szybko wyrwała ją z tego ckliwego romantycznego odrętwienia, zaś płaczliwa apatyczność została zastąpiona gniewem. Będziesz moja - jak śmiał tak do niej przemawiać? Jak śmiał żartować w taki sposób?
- Słucham? - zapytała twardo, butnie podnosząc głowę, wwiercając się w niego rozsierdzonym spojrzeniem zmrużonych kocio oczu. Nie obchodziło jej w tej chwili, czy Tristan dostrzeże krew, czy zainteresuje się chusteczką; wszak po porwaniu mogła być osłabiona, nic wielkiego. Najważniejsze były słowa, które wymówił i postanowienia, które sugerował. - Moja rodzina nigdy by mi tego nie zrobiła, nie teraz, kiedy otarłam się o śmierć, kiedy wiedzą, że... Nie potrzebuję więcej stresów, więc miej litość i oszczędź sobie, proszę. - Próbowała wyczytać z jego twarzy coś, cokolwiek, co mogłoby ją uspokoić; nie dopuszczała do siebie myśli, by ojciec mógł ją zdradzić. Lecz czy naprawdę powinna pokładać w nim aż tyle zaufania? Matka mogła naciskać, zwłaszcza po porwaniu, by szybko znaleźć jej kandydata, kogoś, kto mógłby ją ochronić... Brednie.
- Rozumiem, że mogło Ci się pomylić, wszak moi porywacze traktowali mnie zupełnie w ten sam sposób, lecz przyjmij to do wiadomości, że nie jestem przedmiotem, towarem na sprzedaż, czy panną lekkich obyczajów, więc jeśli chcesz coś mieć, to idź i to sobie kup, ale mnie nie dostaniesz - syknęła rozdrażniona, próbując zatamować coraz silniejszy krwotok z nosa. Chwyciła prezenty wolną dłonią i powoli wstała, z zamiarem udania się do domu; ta rozmowa nie miała sensu.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Tristan wciąż wpatrywał się w monotonnie falujące morze, kiedy usłyszał jej słowa. Czuła? Myślała o nim? Gdyby tylko wiedziała, jaką katorgę przeżywał, rozmyślając o wszystkim, co mogli jej zrobić, gdyby tylko wiedziała, jakie obrazy wyobraźnia podsuwała mu przed oczy w snach, dzień po dniu, gdyby tylko... Zmarszczył brew gniewnie, usta drgnęły w niewyraźnym grymasie. Nawet nie wiedziała, że jej szukał. Nikt jej nie powiedział - po co. Przecież i tak nic nie pomógł, a bohaterem został jego wuj. Przed końcem - czyżby miała dar jasnowidzenia? Gdyby nie zobaczyli się przed końcem, już by jej tutaj nie było. Płonęła w nim gorycz, ciężar tajemnicy, którą musiał skrywać i okrutny wręcz niesmak. Pięć długich dni... i nikt jej nie pomógł. Tylko ona wiedziała, jak wiele upokorzeń zniosła przez ten czas, jak wiele obelg i słów, których kobieta o jej pochodzeniu winna nie słyszeć nigdy. Gdyby tylko był w stanie poznać szczegóły, wymordowałby wszystkich, którzy ją tam wiedzieli. Nie mieściło mu się w głowie... jak ktoś mógł być tak bezczelny, by potraktować ją w taki sposób. Żądza zemsty była zdradliwą kochanką, ale Tristan zadawał się z nią zbyt żarliwie, by to dostrzegać.
Odwrócił się w jej stronę na pociągnięcie nosem; już wcześniej słyszał ten szloch słuch, z trudem powstrzymujący nagromadzone emocje. Nie mógł się dziwić jej reakcjom, koszmar, jaki ją spotkał, był nie do opisania, Evandra dopiero co wyszła z piekła, a raczej - została z niego wydarta, przez Fortinbrasa, który wszak sam był diabłem. Drgnął, dostrzegając krwawe plamy na jej białej sukience.
Kiedy dowiedział się, że Evandra jest chora, Tristan poczuł, że jego świat runął ponownie - a gruzy tych ruin były już tak głębokie, że przestał wierzyć, by kiedykolwiek zdołał się z nich odkopać. Chora idea czystej krwi, której i on się podporządkowywał, wychowany wszak w szlachetnym duchu, niosła za sobą okrutne przekleństwo, którego brzemię niosły zwłaszcza dziewczęta. Choroba pogrzebała marzenia Druelli. Choroba odtrąciła od niego Isoldę. Choroba mogła zabić Evandrę. W pierwszym odruchu chciał cofnąć umowę - dla jej dobra. Nim zdążył to uczynić, pojął jednak, że Evandra i tak będzie musiała wyjść za mąż i nosić pod sercem życie, bo takie było właśnie jej przeznaczenie - tego wymagał od niej ród i taka była cena za jej dziedzictwo. Czasem mu się wydawało, że ta cena bywa zbyt wysoka... że ich świat zbyt okrutnie traktował kobiety. Ale tak działo się od wieków i tak będzie działo przez kolejne stulecia. Wszystko, co mógł uczynić, to zabrać wreszcie Evandrę dla siebie i uchronić ją przed tymi, którzy nie pojmowali, jak cenną i kruchą jest porcelaną. Nawet, jeśli go nie chciała, nawet, jeśli go odtrącała... czy nie mogła pojąć, że to wyjście było dla niej najlepsze? Pojął jej odmowę, nie sprzeciwiał się jej woli, usiłował nawet ułożyć sobie życie inaczej. Ale ona wciąż kusiła los, a on... nie mógł przestać o niej myśleć.
Winien był od razu zasięgnąć porady lekarza, zapytać, jak zachowywać się w takich sytuacjach - nie wiedział. W jego rodzinie nie było Serpentyny. Nie dał po sobie poznać, jak potworne zajęły go nerwy, jak okrutnie zabiło mu serce i jak głośnym wydał się nagle szum w uchu.
- Od wczorajszej postacią i strojem odmienna, w bieliźnie, na kamieniu, sama jak kamienna; twarz schyloną w otwarte utuliła dłonie, choć nie słyszysz szlochania, znać, że we łzach tonie - wypowiedział cicho, w rytm szumiących fal, chcąc ją uspokoić, oderwać myślami od smutków, które sam wyciągnął. Nie chciał powstrzymywać jej od płaczu. Łzy oczyszczały duszę z frasunków, zdradzały emocje i pomagały nad nimi zapanować; ich również zakazywano arystokratkom. Bo arystokratce nie godzi się mieć uczuć.
Prędko pożałował wypowiedzianych w gniewie słów, choć Evandra sama go sprowokowała, wiedział, że to nie był dzień, w którym winien wykazywać się brakiem cierpliwości. Dużo ostatnio przeszła, a on... wciąż nie wiedział, dlaczego spodziewał się innej reakcji. Jak ją potraktował? Jak towar? Każde wypowiadane przez nią słowo raniło go jak ostrze przebijające jego serce na wylot, ciągle od nowa, aż po jego sercu pozostał jedynie strzęp, żałośnie wiszący niby chorągiew dla sępów. Sam nie wiedział, co raniło go mocniej - to, że tak uważała, czy może to, że miała rację. Patrzył na nią przez kamienną maskę, nie dając po sobie rozpoznać bolesnych emocji. Niewzruszenie. Mówił prawdę i Evandra musiała się z tą prawdą pogodzić. Oboje musieli. Odjął od niej spojrzenie, gdy kontynuowała naganę, powracając nim ku toni morskiej wody, starając się nie słuchać, zdystansować się i nie dać się - tym razem - sprowokować, nie mógł sobie pozwolić na drugi błąd, a pierwszy - musiał naprawić. Mówią, że w tych wodach żyją syreny - Evandra była jak syrena. Niezwykle piękna, diabelnie kusząca... i nieprzyzwoicie niebezpieczna. Mamiła śpiewem, łabędzią szyją i bystrym okiem, lecz miała charakter, przed którym niejeden by się ugiął. Wypowiadane przez nią słowa odbijały się w jego głowie bolesnym echem, w końcu odeszły mu dobre chęci, znów rozniecił się gniew, wynikły zapewne z bezradności. Kątem oka dostrzegł, jak wstaje i zapewne pozwoliłby jej odejść, gdyby nie dostrzegł, że krwotok z jej nosa staje się bardziej obfity, sprowadzając go z powrotem na ziemię. Zerwał się na równe nogi, szybko jak piorun i chwycił ją za ramię, nieświadomie szarpiąc nieco zbyt mocno, nim zdążyła uczynić pierwszy krok.
- Zaczekaj - rzucił podniesionym, poddenerwowanym tonem, jego uścisk natychmiast zelżał, jakby się opamiętał, wzrok błagalnie skierował ku jej licu. - Proszę - dodał, już ciszej, nie puszczając jednak jej ramienia całkiem. Powoli zaszedł jej drogę, wciąż starając się trzymać nerwy na wodzy.
- Nie... nie chciałem tego. Gardzę tymi, którzy cię tak potraktowali, a każdemu, kto kiedyś spróbuje wyciągnąć po ciebie ręce, ja tę ręce odrąbię. Nic tak okrutnego nie spotka cię po raz drugi, przysięgam. Kiedy... kiedy cię szukałem - umilkł, zastanawiając się nad odpowiednimi słowy - kiedy, nie wiedziałem, czy jeszcze kiedyś zdołam cię zobaczyć... Wybacz mi, że znów do tego wracam, chcę, byś wiedziała, że moja przysięga nie jest pusta. Moje życie bez ciebie nie ma sensu, jesteś w nim słońcem. Choć okrutnym i parzącym, lecz ponoć takim jest właśnie największe słońce na południu świata. - Usiłował ująć ją w ramiona, pragnąc tym samym zmusić, by usiadła z powrotem. - Usiądź, proszę, musisz odpocząć. - Powiódł spojrzeniem po jej twarzy, błądząc przy zaczerwienionej chusteczce przytkniętej do nosa. - Nie możesz nigdzie pójść w takim stanie, a już na pewno nie sama. Trzeba ci wody? ...leku?
Odwrócił się w jej stronę na pociągnięcie nosem; już wcześniej słyszał ten szloch słuch, z trudem powstrzymujący nagromadzone emocje. Nie mógł się dziwić jej reakcjom, koszmar, jaki ją spotkał, był nie do opisania, Evandra dopiero co wyszła z piekła, a raczej - została z niego wydarta, przez Fortinbrasa, który wszak sam był diabłem. Drgnął, dostrzegając krwawe plamy na jej białej sukience.
Kiedy dowiedział się, że Evandra jest chora, Tristan poczuł, że jego świat runął ponownie - a gruzy tych ruin były już tak głębokie, że przestał wierzyć, by kiedykolwiek zdołał się z nich odkopać. Chora idea czystej krwi, której i on się podporządkowywał, wychowany wszak w szlachetnym duchu, niosła za sobą okrutne przekleństwo, którego brzemię niosły zwłaszcza dziewczęta. Choroba pogrzebała marzenia Druelli. Choroba odtrąciła od niego Isoldę. Choroba mogła zabić Evandrę. W pierwszym odruchu chciał cofnąć umowę - dla jej dobra. Nim zdążył to uczynić, pojął jednak, że Evandra i tak będzie musiała wyjść za mąż i nosić pod sercem życie, bo takie było właśnie jej przeznaczenie - tego wymagał od niej ród i taka była cena za jej dziedzictwo. Czasem mu się wydawało, że ta cena bywa zbyt wysoka... że ich świat zbyt okrutnie traktował kobiety. Ale tak działo się od wieków i tak będzie działo przez kolejne stulecia. Wszystko, co mógł uczynić, to zabrać wreszcie Evandrę dla siebie i uchronić ją przed tymi, którzy nie pojmowali, jak cenną i kruchą jest porcelaną. Nawet, jeśli go nie chciała, nawet, jeśli go odtrącała... czy nie mogła pojąć, że to wyjście było dla niej najlepsze? Pojął jej odmowę, nie sprzeciwiał się jej woli, usiłował nawet ułożyć sobie życie inaczej. Ale ona wciąż kusiła los, a on... nie mógł przestać o niej myśleć.
Winien był od razu zasięgnąć porady lekarza, zapytać, jak zachowywać się w takich sytuacjach - nie wiedział. W jego rodzinie nie było Serpentyny. Nie dał po sobie poznać, jak potworne zajęły go nerwy, jak okrutnie zabiło mu serce i jak głośnym wydał się nagle szum w uchu.
- Od wczorajszej postacią i strojem odmienna, w bieliźnie, na kamieniu, sama jak kamienna; twarz schyloną w otwarte utuliła dłonie, choć nie słyszysz szlochania, znać, że we łzach tonie - wypowiedział cicho, w rytm szumiących fal, chcąc ją uspokoić, oderwać myślami od smutków, które sam wyciągnął. Nie chciał powstrzymywać jej od płaczu. Łzy oczyszczały duszę z frasunków, zdradzały emocje i pomagały nad nimi zapanować; ich również zakazywano arystokratkom. Bo arystokratce nie godzi się mieć uczuć.
Prędko pożałował wypowiedzianych w gniewie słów, choć Evandra sama go sprowokowała, wiedział, że to nie był dzień, w którym winien wykazywać się brakiem cierpliwości. Dużo ostatnio przeszła, a on... wciąż nie wiedział, dlaczego spodziewał się innej reakcji. Jak ją potraktował? Jak towar? Każde wypowiadane przez nią słowo raniło go jak ostrze przebijające jego serce na wylot, ciągle od nowa, aż po jego sercu pozostał jedynie strzęp, żałośnie wiszący niby chorągiew dla sępów. Sam nie wiedział, co raniło go mocniej - to, że tak uważała, czy może to, że miała rację. Patrzył na nią przez kamienną maskę, nie dając po sobie rozpoznać bolesnych emocji. Niewzruszenie. Mówił prawdę i Evandra musiała się z tą prawdą pogodzić. Oboje musieli. Odjął od niej spojrzenie, gdy kontynuowała naganę, powracając nim ku toni morskiej wody, starając się nie słuchać, zdystansować się i nie dać się - tym razem - sprowokować, nie mógł sobie pozwolić na drugi błąd, a pierwszy - musiał naprawić. Mówią, że w tych wodach żyją syreny - Evandra była jak syrena. Niezwykle piękna, diabelnie kusząca... i nieprzyzwoicie niebezpieczna. Mamiła śpiewem, łabędzią szyją i bystrym okiem, lecz miała charakter, przed którym niejeden by się ugiął. Wypowiadane przez nią słowa odbijały się w jego głowie bolesnym echem, w końcu odeszły mu dobre chęci, znów rozniecił się gniew, wynikły zapewne z bezradności. Kątem oka dostrzegł, jak wstaje i zapewne pozwoliłby jej odejść, gdyby nie dostrzegł, że krwotok z jej nosa staje się bardziej obfity, sprowadzając go z powrotem na ziemię. Zerwał się na równe nogi, szybko jak piorun i chwycił ją za ramię, nieświadomie szarpiąc nieco zbyt mocno, nim zdążyła uczynić pierwszy krok.
- Zaczekaj - rzucił podniesionym, poddenerwowanym tonem, jego uścisk natychmiast zelżał, jakby się opamiętał, wzrok błagalnie skierował ku jej licu. - Proszę - dodał, już ciszej, nie puszczając jednak jej ramienia całkiem. Powoli zaszedł jej drogę, wciąż starając się trzymać nerwy na wodzy.
- Nie... nie chciałem tego. Gardzę tymi, którzy cię tak potraktowali, a każdemu, kto kiedyś spróbuje wyciągnąć po ciebie ręce, ja tę ręce odrąbię. Nic tak okrutnego nie spotka cię po raz drugi, przysięgam. Kiedy... kiedy cię szukałem - umilkł, zastanawiając się nad odpowiednimi słowy - kiedy, nie wiedziałem, czy jeszcze kiedyś zdołam cię zobaczyć... Wybacz mi, że znów do tego wracam, chcę, byś wiedziała, że moja przysięga nie jest pusta. Moje życie bez ciebie nie ma sensu, jesteś w nim słońcem. Choć okrutnym i parzącym, lecz ponoć takim jest właśnie największe słońce na południu świata. - Usiłował ująć ją w ramiona, pragnąc tym samym zmusić, by usiadła z powrotem. - Usiądź, proszę, musisz odpocząć. - Powiódł spojrzeniem po jej twarzy, błądząc przy zaczerwienionej chusteczce przytkniętej do nosa. - Nie możesz nigdzie pójść w takim stanie, a już na pewno nie sama. Trzeba ci wody? ...leku?
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Przez chwilę znów była w piekle, w tej przeklętej, obskurnej sali pełnej obleśnych czarodziejów, wystawiona na pokaz, odarta z godności, pozbawiona nazwiska. A oni pożerali jej wyeksponowane ciało zachłannym wzrokiem, gwizdali na nią, za wszelką cenę próbowali dostać się na scenę... Nigdy o tym nie zapomni. Nigdy. Lecz głos Tristana wyrwał ją z tego koszmarnego odrętwienia, stopniowo sprowadzając na ziemię; mężczyzna koił jej nerwy poezją, która w połączeniu z miarowym szumem morza pozwalała jej poczuć się bezpieczniej, chociaż odrobinę. Była już w domu, na swej ukochanej wyspie, pod czujnym okiem rodziny. Przecież nie daliby jej skrzywdzić znowu. On nie dałby jej skrzywdzić. Radził sobie ze smokami, a nie poradziłby sobie z takimi łachudrami? Wierzyła, że jej szukał, wierzyła też, że bolały go kolejne niepowodzenia; pamiętała jak obwiniał się za śmierć Marianne i wolała nie zastanawiać się nad tym, jak zareagowałby, gdyby zniknęła na zawsze, gdzieś za granicami kraju, albo gdyby... Niezależnie od uczuć, które do niej żywił, a których natury nie rozumiała - byłby to dla niego cios, taki lub inny. Dlatego ufała jego determinacji i sile, zaś przez krótką chwilę uwierzyła nawet, że może być przy nim wrażliwa i chorowita.
Załkała głośniej, niczym na zawołanie, gdy doszedł do tonięcia we łzach; jej wątłym ciałem wstrząsnął nagły spazm, a na sukienkę spadło kilka kolejnych kropel szkarłatu. Wstydziła się tego, co robi, lecz nie umiała przestać, jeszcze - wszak przynosiło to ulgę, pozwalało zrzucić z siebie choćby niewielką część ciężaru, który przyszło jej dźwigać. Długie lata praktyki nauczyły ją płaczu do wewnątrz, bycia dyskretną po kość - jednak tym razem nie potrafiła nad tym zapanować, stłamsić targających nią emocji.
Pewnie dlatego tak łatwo przeszła w złość, gdy z wrażliwego, dzielnego obrońcy mężczyzna przeistoczył się w oschłego arystokratę, na którego został wychowany. Miała stać się jego własnością? Trofeum, którym mógłby pochwalić się przed kolegami z baru...? Na dodatek jednym z wielu, wszak nie wierzyła, by kuzynka Adelajda była pierwszą i ostatnią. I może myślał, że poezją wynagrodzi jej takie traktowanie, a ona pogodzi się z losem tłamszonej, pomiatanej, zdradzanej...
Jęknęła cicho, mimowolnie, gdy Tristan złapał ją za ramię i szarpnął mocno, za mocno, próbując nakłonić tym samym do pozostania; spojrzała na niego zdziwiona, z lekkim przestrachem, gdy przed oczyma stanął jej obraz nękających ją porywaczy. Nie miała siły, żeby się wyrywać, a nawet bała się wyrywać, sparaliżowana przez wspomnienie niedawnych katuszy. Odchylała głowę do tyłu, by ograniczyć krwotok z nosa do minimum i o ile miała problem z dostrzeżeniem rozciągającej się przed nią plaży, o tyle twarz wiele wyższego Rosiera była dlań doskonale widoczna.
Zaczęła znów oddychać, gdy użył słowa proszę i ściszył głos; przecież nie zrobiłby jej krzywdy, a już z pewnością nie na jej ziemi... Prawda?
Słuchała go z uwagą, w napięciu, bojąc się kolejnych ostrych słów, wyrzutów lub rozkazów. Dlaczego ją zatrzymał, czego jeszcze chciał? Jej oczy znów zalśniły od łez, gdy zaczął obiecywać protekcję, zaś policzki zrobiły się wilgotne, kiedy nazwał ją słońcem, okrutnym i parzącym, lecz słońcem jego życia, bez którego nie miałoby ono sensu. Usta zadrżały lekko, gdy walczyła z dojmującym wzruszeniem, próbując wyczytać z jego oczu, czy mógł mówić prawdę. Nie powinien bawić się z jej uczuciami, nie teraz, nie w tej chwili, kiedy każdy większy stres groził jej poważnym urazem, stawiał jej życie pod znakiem zapytania.
Posłusznie siadła, nie mogąc wykrztusić z siebie słowa przez to ściśnięte paskudnie gardło. Dłuższą chwilę jedynie patrzyła na niego tym miękkim, przepełnionym uczuciem wzrokiem, próbując zrozumieć, co się dzieje i dlaczego kręci jej się w głowie.
- I tonę w uczuć wezbranych powodzi, pod namiętności zbyt wielkim ciężarem - odpowiedziała cicho, prawie szeptem, z trudem panując nad swym głosem; czuła się jak wtedy, w ogrodzie, kiedy byli jedynymi ludźmi na świecie, jedyni przeciwko całemu światu. Chciała, naprawdę chciała, by był jej rycerzem, obrońcą, czułym kochankiem... Lecz jednocześnie nie mogła zapomnieć o tych wszystkich pogłoskach, które słyszała, o kuzynce Adelajdzie, czy w końcu o nieszczęsnych zaręczynach z Isoldą, zerwanych przecież z jego winy. Czy kiedykolwiek będzie w stanie mu to wybaczyć? Czy kiedykolwiek będzie mogła zapomnieć o nim, oddać serce innemu?
- Nie dasz mnie skrzywdzić? I sam też nie zrobisz mi krzywdy? - zapytała naiwnie, poddając się urokowi ulotnej, lecz magicznej chwili, nagłemu porywowi serca. Istniała jedyna poprawna odpowiedź na te pytania, odpowiedź, której Tristan miał już za chwilę udzielić, a która nie miała przynieść należytej ulgi. Wszak co jeśli za miesiąc nazwie tak inną, znów zacznie mówić, że tam, gdzie wczoraj biło źródło, dzisiaj wszystko wyginęło? Głowa rozbolała ją od płaczu i natłoku sprzecznych ze sobą myśli; za dużo uczuć, za dużo niewiadomych, za dużo słów, które musiała przejrzeć na wylot.
- Nie chcę, żebyś patrzył na mnie w takim stanie - dodała po chwili, dopiero teraz uciekając od niego wzrokiem. Musiała wyglądać naprawdę żałośnie, z zaczerwienionymi oczami, zakrwawioną sukienką; gdzie podziała się Evandra sprzed miesiąca? Gdzie była dumna, silna wila, która nie obawiała się niczego?
- W torebce powinna być fiolka z eliksirem, mógłbyś mi ją podać? Zaraz mi przejdzie, to tylko przemęczenie - poprosiła, obawiając się, że choćby przelotne opuszczenie głowy w dół skończyłoby się kolejną kaskadą krwi. Odkąd tylko wróciła do domu, a uzdrowiciele nastraszyli ją milionem możliwych komplikacji i powikłań, zawsze nosiła przy sobie chociażby jedną porcję eliksiru wzmacniającego, który pomagał z leczeniem objawowym. Nie sądziła jednak, że będzie musiała używać go właśnie dzisiaj, i to przy nim, na jego oczach.
- I usiądź koło mnie, proszę. Chciałabym się o ciebie oprzeć, jeśli pozwolisz.
Załkała głośniej, niczym na zawołanie, gdy doszedł do tonięcia we łzach; jej wątłym ciałem wstrząsnął nagły spazm, a na sukienkę spadło kilka kolejnych kropel szkarłatu. Wstydziła się tego, co robi, lecz nie umiała przestać, jeszcze - wszak przynosiło to ulgę, pozwalało zrzucić z siebie choćby niewielką część ciężaru, który przyszło jej dźwigać. Długie lata praktyki nauczyły ją płaczu do wewnątrz, bycia dyskretną po kość - jednak tym razem nie potrafiła nad tym zapanować, stłamsić targających nią emocji.
Pewnie dlatego tak łatwo przeszła w złość, gdy z wrażliwego, dzielnego obrońcy mężczyzna przeistoczył się w oschłego arystokratę, na którego został wychowany. Miała stać się jego własnością? Trofeum, którym mógłby pochwalić się przed kolegami z baru...? Na dodatek jednym z wielu, wszak nie wierzyła, by kuzynka Adelajda była pierwszą i ostatnią. I może myślał, że poezją wynagrodzi jej takie traktowanie, a ona pogodzi się z losem tłamszonej, pomiatanej, zdradzanej...
Jęknęła cicho, mimowolnie, gdy Tristan złapał ją za ramię i szarpnął mocno, za mocno, próbując nakłonić tym samym do pozostania; spojrzała na niego zdziwiona, z lekkim przestrachem, gdy przed oczyma stanął jej obraz nękających ją porywaczy. Nie miała siły, żeby się wyrywać, a nawet bała się wyrywać, sparaliżowana przez wspomnienie niedawnych katuszy. Odchylała głowę do tyłu, by ograniczyć krwotok z nosa do minimum i o ile miała problem z dostrzeżeniem rozciągającej się przed nią plaży, o tyle twarz wiele wyższego Rosiera była dlań doskonale widoczna.
Zaczęła znów oddychać, gdy użył słowa proszę i ściszył głos; przecież nie zrobiłby jej krzywdy, a już z pewnością nie na jej ziemi... Prawda?
Słuchała go z uwagą, w napięciu, bojąc się kolejnych ostrych słów, wyrzutów lub rozkazów. Dlaczego ją zatrzymał, czego jeszcze chciał? Jej oczy znów zalśniły od łez, gdy zaczął obiecywać protekcję, zaś policzki zrobiły się wilgotne, kiedy nazwał ją słońcem, okrutnym i parzącym, lecz słońcem jego życia, bez którego nie miałoby ono sensu. Usta zadrżały lekko, gdy walczyła z dojmującym wzruszeniem, próbując wyczytać z jego oczu, czy mógł mówić prawdę. Nie powinien bawić się z jej uczuciami, nie teraz, nie w tej chwili, kiedy każdy większy stres groził jej poważnym urazem, stawiał jej życie pod znakiem zapytania.
Posłusznie siadła, nie mogąc wykrztusić z siebie słowa przez to ściśnięte paskudnie gardło. Dłuższą chwilę jedynie patrzyła na niego tym miękkim, przepełnionym uczuciem wzrokiem, próbując zrozumieć, co się dzieje i dlaczego kręci jej się w głowie.
- I tonę w uczuć wezbranych powodzi, pod namiętności zbyt wielkim ciężarem - odpowiedziała cicho, prawie szeptem, z trudem panując nad swym głosem; czuła się jak wtedy, w ogrodzie, kiedy byli jedynymi ludźmi na świecie, jedyni przeciwko całemu światu. Chciała, naprawdę chciała, by był jej rycerzem, obrońcą, czułym kochankiem... Lecz jednocześnie nie mogła zapomnieć o tych wszystkich pogłoskach, które słyszała, o kuzynce Adelajdzie, czy w końcu o nieszczęsnych zaręczynach z Isoldą, zerwanych przecież z jego winy. Czy kiedykolwiek będzie w stanie mu to wybaczyć? Czy kiedykolwiek będzie mogła zapomnieć o nim, oddać serce innemu?
- Nie dasz mnie skrzywdzić? I sam też nie zrobisz mi krzywdy? - zapytała naiwnie, poddając się urokowi ulotnej, lecz magicznej chwili, nagłemu porywowi serca. Istniała jedyna poprawna odpowiedź na te pytania, odpowiedź, której Tristan miał już za chwilę udzielić, a która nie miała przynieść należytej ulgi. Wszak co jeśli za miesiąc nazwie tak inną, znów zacznie mówić, że tam, gdzie wczoraj biło źródło, dzisiaj wszystko wyginęło? Głowa rozbolała ją od płaczu i natłoku sprzecznych ze sobą myśli; za dużo uczuć, za dużo niewiadomych, za dużo słów, które musiała przejrzeć na wylot.
- Nie chcę, żebyś patrzył na mnie w takim stanie - dodała po chwili, dopiero teraz uciekając od niego wzrokiem. Musiała wyglądać naprawdę żałośnie, z zaczerwienionymi oczami, zakrwawioną sukienką; gdzie podziała się Evandra sprzed miesiąca? Gdzie była dumna, silna wila, która nie obawiała się niczego?
- W torebce powinna być fiolka z eliksirem, mógłbyś mi ją podać? Zaraz mi przejdzie, to tylko przemęczenie - poprosiła, obawiając się, że choćby przelotne opuszczenie głowy w dół skończyłoby się kolejną kaskadą krwi. Odkąd tylko wróciła do domu, a uzdrowiciele nastraszyli ją milionem możliwych komplikacji i powikłań, zawsze nosiła przy sobie chociażby jedną porcję eliksiru wzmacniającego, który pomagał z leczeniem objawowym. Nie sądziła jednak, że będzie musiała używać go właśnie dzisiaj, i to przy nim, na jego oczach.
- I usiądź koło mnie, proszę. Chciałabym się o ciebie oprzeć, jeśli pozwolisz.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Kolejny wyrzut sumienia uderzył w niego jak piorun, kiedy usłyszał jej jęknięcie; musiał zapanować nad nerwami. Niezależnie od tego, jak trudna była ta rozmowa, Tristan zdawał sobie sprawę z tego, że od jej przebiegu zależało wiele. Musiał Evandrę choć spróbować do siebie przekonać - nie mógł pogłębić niechęci i potwierdzić jej najgłębszych obaw. Nie był pewien, czy całkowicie dotarły już do niej jego słowa, nie wiedział, czy zrozumiała je tak, jak powinna. Ale je przekazał - i na tym mógł skończyć. Resztę załatwi bieg czasu oraz jej matka, która z pewnością przygotuje ją do tej wielkiej uroczystości. Wyjątkowo - Tristan naprawdę nie chciał tego schrzanić. Nie tym razem i nie po raz kolejny. Jej lęk nie umknął jego uwadze, żałował, nie rozumiejąc łez, jakie spłynęły po jej policzkach i pomógł jej usiąść, nie wypuszczając jej z ramion. I patrzył na nią - jak zaczarowany wilim urokiem, gdy posłużyła się słodkim językiem Szekspira. Ten wiersz nie był pozbawiony znaczenia, a między nimi miał on znaczenie podwójnie istotne. Kąsała jak wąż, lecz wciąż pamiętała. Czy po tych długich siedmiu latach da mu w końcu szansę? Musiała dać, nie pozostawił jej wyboru.
Przyklęknął przy niej, gdy usiadła, jakby nie chcąc, by oddaliła się nadto, chcąc być blisko, bliżej, by w razie potrzeby móc służyć pomocą. Powinien porozmawiać z uzdrowicielem, zasięgnąć rady. Był bezużyteczny - zupełnie nie wiedział, jak się zachować podczas jej napadu. Nie wiedział też, co powinien odpowiedzieć na jej pytanie. Pierwsza część - była oczywiste, nie, nie da jej skrzywdzić nikomu, ochroni przed światem i dla niej zamieni się w lwa. Druga część nastręczała jednak problemów, czy nie krzywdził jej teraz? Czy całe to wydarzenie nie było dla niej dość wielką krzywdą? Czy będzie się nią potrafił zaopiekować... nie krzywdząc?
- Nie pozwolę cię skrzywdzić - odparł drżącym głosem. - Lub zginę, próbując przeszkodzić. Daj mi świadka, a gotów ci jestem zarzec się na życie, składając przed tobą przysięgę wieczystą - rzekł szybciej, niż pomyślał, lecz bynajmniej nie czczo. - I ja także nie uczynię ci krzywdy. Jak mógłbym, Evandro? We mnie, jak i w tobie, płynie błękitna krew, szlachectwo zobowiązuje do szlachetnego postępowania. Musiałbym oszaleć, by podnieść na ciebie rękę. - Nie był pewien, czy dał jej kiedykolwiek powody do obaw, lecz wolał o to nie pytać, pomniawszy chociażby jękniecie sprzed chwili. Ilekroć zostawali sami przy dzieciach Marianne, Tristan zawsze prędzej czy później burzył słodycz chwili, czy brała to jako oznakę złej woli? Powiódł spojrzeniem po jej sukience zaplamionej szkarłatną krwią, pękate krople zdobiły ją jak błyszczące rubiny. Przerażał go ten widok.
Na jej polecenie bez ociągania - choć i nie bez skrępowania, w pewne rejony kobiecej garderoby nie miał zwyczaju się zapuszczać pewnie nigdy dotąd - chwycił jej torebkę, bez wyrazu krótki moment przyglądając się drugiej z zakrwawionych chusteczek; jak często Evandrze zdarzały się takie napady? Tylko dziś, czy męczyły ją dzień po dniu? Po raz kolejny zawładnęła nim złość na sztywne zasady, którym się oddawali, na podłość losu i beznadzieję szlacheckiego życia. Nie wypowiedział jednak ani słowa, wyjmując zeń zarówno chusteczkę, jak i fiolkę z zawartością o turkusowym zabarwieniu.
- Wiem, co to jest - odparł krótko, nie chcąc teraz rozmawiać o jej chorobie. Temat był trudny, dla niej, dla niego, a ona nerwów miała dziś zanadto. Przysiadł więc przy niej, zgodnie z jej życzeniem, na krańcu zimnego kamienia - po raz pierwszy tego dnia przekraczając barierę przyzwoitości. Odkorkował fiolkę, otoczył Evandrę ramieniem i włożył fiolkę w jej kruchą dłoń, kierując ją do malinowych ust niewiasty, tak, by nie musiała opuszczać głowy. Nie zakrztuś się, powtarzał w myślach, ufając, że ona sama wie najlepiej, co robi - przysunął ją ku sobie, by oprzeć jej głowę o swoją pierś, starając się wykonywać ruchy jak najmniej naprzykrzające się; nie chcąc dać jej powodów do obaw. Strzepnął chusteczkę, rozpościerając ją w powietrzu i rozłożył ją na kolanach Evandry. Nie odniósł się w żaden sposób do tego, że nie chciała, by patrzył na nią taką. Będzie, jeszcze niejeden raz. Zbliżył usta do jej ucha, mów szeptem, gdy mówisz o miłości.
- Ty albo od mych gniewów uciekasz ze wstrętem, albo lękasz się nudy z żałosnym natrętem - wyszeptał, lecz bez cienia wyrzutu; chciał odjąć jej myśli od choroby. - Spojrzyj w głąb duszy, tam znajdziesz skarbnice czułości, poświęcenia, łagodnej dobroci i wyobraźni, która ziemską dolę złoci. - Umilkł na krótką chwilę, ledwie zauważalnie przenosząc wolną dłoń na jej talię, zatapiając palce w miękkości jej ciała, tak rzadko widywał ją bez wykwintnej sukni i bez gorsetu uciskającego jej oddech. Choć jeszcze przed chwilą uważał, by nie popełnić ruchu, który mógłby ją spłoszyć, jej nadmierna bliskość skutecznie przegoniła jego i tak znikome poczucie moralności. - Jak duch, przez dzielnej wróżki zaklęty wyrazy, żyłbym twoje wypełniać, zgadywać rozkazy - mówił dalej, jak mogła pomyśleć, że byłby w stanie ją skrzywdzić? - A jeżeliby czasem duma rozdąsana kazała poddanemu udać humor pana: śmiej się, luba. Choć duma przyznać się zabrania, sługą będę; cóż miałbym do rozkazywania? - Mamił ją, mamił słodkim słowem, chcąc posiąść wreszcie jej ufność i serce.
Przyklęknął przy niej, gdy usiadła, jakby nie chcąc, by oddaliła się nadto, chcąc być blisko, bliżej, by w razie potrzeby móc służyć pomocą. Powinien porozmawiać z uzdrowicielem, zasięgnąć rady. Był bezużyteczny - zupełnie nie wiedział, jak się zachować podczas jej napadu. Nie wiedział też, co powinien odpowiedzieć na jej pytanie. Pierwsza część - była oczywiste, nie, nie da jej skrzywdzić nikomu, ochroni przed światem i dla niej zamieni się w lwa. Druga część nastręczała jednak problemów, czy nie krzywdził jej teraz? Czy całe to wydarzenie nie było dla niej dość wielką krzywdą? Czy będzie się nią potrafił zaopiekować... nie krzywdząc?
- Nie pozwolę cię skrzywdzić - odparł drżącym głosem. - Lub zginę, próbując przeszkodzić. Daj mi świadka, a gotów ci jestem zarzec się na życie, składając przed tobą przysięgę wieczystą - rzekł szybciej, niż pomyślał, lecz bynajmniej nie czczo. - I ja także nie uczynię ci krzywdy. Jak mógłbym, Evandro? We mnie, jak i w tobie, płynie błękitna krew, szlachectwo zobowiązuje do szlachetnego postępowania. Musiałbym oszaleć, by podnieść na ciebie rękę. - Nie był pewien, czy dał jej kiedykolwiek powody do obaw, lecz wolał o to nie pytać, pomniawszy chociażby jękniecie sprzed chwili. Ilekroć zostawali sami przy dzieciach Marianne, Tristan zawsze prędzej czy później burzył słodycz chwili, czy brała to jako oznakę złej woli? Powiódł spojrzeniem po jej sukience zaplamionej szkarłatną krwią, pękate krople zdobiły ją jak błyszczące rubiny. Przerażał go ten widok.
Na jej polecenie bez ociągania - choć i nie bez skrępowania, w pewne rejony kobiecej garderoby nie miał zwyczaju się zapuszczać pewnie nigdy dotąd - chwycił jej torebkę, bez wyrazu krótki moment przyglądając się drugiej z zakrwawionych chusteczek; jak często Evandrze zdarzały się takie napady? Tylko dziś, czy męczyły ją dzień po dniu? Po raz kolejny zawładnęła nim złość na sztywne zasady, którym się oddawali, na podłość losu i beznadzieję szlacheckiego życia. Nie wypowiedział jednak ani słowa, wyjmując zeń zarówno chusteczkę, jak i fiolkę z zawartością o turkusowym zabarwieniu.
- Wiem, co to jest - odparł krótko, nie chcąc teraz rozmawiać o jej chorobie. Temat był trudny, dla niej, dla niego, a ona nerwów miała dziś zanadto. Przysiadł więc przy niej, zgodnie z jej życzeniem, na krańcu zimnego kamienia - po raz pierwszy tego dnia przekraczając barierę przyzwoitości. Odkorkował fiolkę, otoczył Evandrę ramieniem i włożył fiolkę w jej kruchą dłoń, kierując ją do malinowych ust niewiasty, tak, by nie musiała opuszczać głowy. Nie zakrztuś się, powtarzał w myślach, ufając, że ona sama wie najlepiej, co robi - przysunął ją ku sobie, by oprzeć jej głowę o swoją pierś, starając się wykonywać ruchy jak najmniej naprzykrzające się; nie chcąc dać jej powodów do obaw. Strzepnął chusteczkę, rozpościerając ją w powietrzu i rozłożył ją na kolanach Evandry. Nie odniósł się w żaden sposób do tego, że nie chciała, by patrzył na nią taką. Będzie, jeszcze niejeden raz. Zbliżył usta do jej ucha, mów szeptem, gdy mówisz o miłości.
- Ty albo od mych gniewów uciekasz ze wstrętem, albo lękasz się nudy z żałosnym natrętem - wyszeptał, lecz bez cienia wyrzutu; chciał odjąć jej myśli od choroby. - Spojrzyj w głąb duszy, tam znajdziesz skarbnice czułości, poświęcenia, łagodnej dobroci i wyobraźni, która ziemską dolę złoci. - Umilkł na krótką chwilę, ledwie zauważalnie przenosząc wolną dłoń na jej talię, zatapiając palce w miękkości jej ciała, tak rzadko widywał ją bez wykwintnej sukni i bez gorsetu uciskającego jej oddech. Choć jeszcze przed chwilą uważał, by nie popełnić ruchu, który mógłby ją spłoszyć, jej nadmierna bliskość skutecznie przegoniła jego i tak znikome poczucie moralności. - Jak duch, przez dzielnej wróżki zaklęty wyrazy, żyłbym twoje wypełniać, zgadywać rozkazy - mówił dalej, jak mogła pomyśleć, że byłby w stanie ją skrzywdzić? - A jeżeliby czasem duma rozdąsana kazała poddanemu udać humor pana: śmiej się, luba. Choć duma przyznać się zabrania, sługą będę; cóż miałbym do rozkazywania? - Mamił ją, mamił słodkim słowem, chcąc posiąść wreszcie jej ufność i serce.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Pierś zafalowała jej mocniej, gdy próbowała uspokoić skołatane nerwy, spowolnić oddech. Nie odrywała od niego wzroku, śledząc każdy jego ruch, obserwując, jak przyklęka tuż obok; ile dałaby za to, by móc poznać jego myśli, by nie musieć odgadywać, jakie są jego prawdziwe zamiary. Gdyby tak po prostu mogła uwierzyć, że jest tym słońcem, że to ona, nie żadna inna...
Wolną dłonią, na tyle, na ile mogła, otarła błyszczące od łez policzki, walcząc ze sobą, by powstrzymać kolejne, które napływały do oczu - był w stanie składać przysięgę, że nie pozwoli już, że prędzej zginie niż da im ją skrzywdzić.
- Nie pozwolisz - powtórzyła za nim, na tyle pewnie, na ile mogła, w stanie rozedrgania i rozgorączkowania, z jednej strony, by uspokoić siebie, z drugiej - by uspokoić jego. Nie chciała nawet, by tak mówił; nie potrzebowała więcej powodów do zmartwień, nie mogła wyobrażać go sobie martwego... choć czy przy takim zawodzie nie ryzykował każdego dnia? Ile razy ocierał się o śmierć i nawet o tym nie wiedziała?
Nadal jednak nie dopuszczała do siebie myśli, by miał się stać jej mężem, by mieli zamieszkać pod jednym dachem, postarać się o potomka... Sprowadzić ją przy tym do roli bezwartościowej, mdłej pani domu, której jedynym zmartwieniem był wybór nowych firanek, tuż za wielomiesięczną katorgą noszenia pod sercem dziecka. Ich dziecka. Dziecka...?
Znów zakręciło jej się w głowie, nie, nie, nie, nie chciała o tym myśleć, to było jedno wielkie nieporozumienie, coś źle zrozumiała, on coś źle powiedział. Nie wyobrażała sobie, by miała porzucić pracę w Mungu, nie wyobrażała sobie siebie jako pani. I choć raz już przecież była zaręczona, to jeszcze nigdy nie czuła się tak zagrożona, jak w tej chwili.
- Nie potrzebuję przysięgi wieczystej, Tristanie, nie chcę, żebyś mi ją składał. Nie pozwolisz - mówiła nadal cicho, lecz z przekonaniem, czarując tę chwilę, próbując zapamiętać każdy detal: drżenie jego głosu, wyraz twarzy, odbijające się w ciemnych, przepastnych oczach emocje. Wolną dłonią sięgnęła ku jego licu, przełamując wcześniejszą obawę, przelotnie gładząc go po policzku; była w tym geście czułość, zarezerwowana tylko dla niego tkliwość. Spokojnie oczekiwała, aż mężczyzna poda jej fiolkę z lekarstwem, zastanawiając się, jak szybko minie atak i kiedy znów będzie mogła udawać dawną siebie. Każda chwila była na wagę złota. Chciała wyprzeć wydarzenia tego popołudnia, począwszy od władczych słów Tristana po ten przeklęty krwotok. Jedynie o słońcu chciała nie zapominać, by móc wspominać je późnymi, samotnymi nocami.
Drgnęła, kiedy odpowiedział; serce znów zakołatało jej szybciej, tym razem z nerwów.
- Nie możesz wiedzieć - odpowiedziała twardo, gniewnie, z rozpaczą, zła na niego, zła na rodzinę, od której musiał się dowiedzieć i zła na informację, którą niechybnie musiało to oznaczać. Przecież skąd miałby wiedzieć, przecież jak... Może jednak wcale nie miał tego na myśli. Może dowiedział się przypadkiem. W Yaxley's Hall również widział ją w złym stanie, musiał myśleć, że to osłabienie, szok, wynik traumy. Że nadal cierpi z tego powodu, tak jak cierpiała wtedy, u jego wuja.
Oddychała przez chwilę szybciej, ciężej, dopóki nie siadł przy niej i nie otoczył jej ramieniem. Jego bliskość również wprawiała ją w napięcie, lecz zupełnie innej natury, tej bardziej pożądanej; dopiero teraz mogła poczuć ciepło jego ciała, dotarł do niej charakterystyczny zapach perfum. Zazwyczaj musiała radzić sobie z atakami sama - tym razem mogła wesprzeć się na silnym ramieniu, poprosić o pomoc w znalezieniu leku; przynosił jej spokój.
Posłusznie wzniosła fiolkę do ust i wypiła przygotowany przez siebie eliksir, przymykając przy tym powieki. Była osłabiona, a przyjemne ciepło nieznanego pochodzenia, które nagle pojawiło się w jej klatce piersiowej, zachęcało do krótkiego odpoczynku, do bezwolnego odpłynięcia w ramionach Tristana. Poprawiła przytykaną do nosa chusteczkę, próbując sprawdzić, czy jeszcze jej potrzebuje, czy chwila kryzysu już za nią; była niecierpliwa.
Zdjął ją kolejny dreszcz, gdy poczuła na swej delikatnej skórze ciepło wydychanego przez niego powietrza. Był blisko, pewnie zbyt blisko i szeptał doń tak pięknie, wybierając znów poezję, która jak nic innego trafiała do jej sentymentalnej duszy, do wrażliwego serca. I nie mogła zastanawiać się już nad innymi, nad tonem, jakim jeszcze niedawno przemawiał; znów byli w ogrodzie, w którym doszło do jej pierwszych miłosnych wzruszeń, znów był jej wybawcą, jej bratnią duszą.
Nie oponowała, gdy przeniósł dłoń na jej talię i poznał miękkość ciała, gdy przekraczał kolejne granice, wprawnie rozbudzając jej pragnienia, potrącając odpowiednie struny, niczym największy z wirtuozów. Obiecywał być jej sługą, składał swe serce u jej stóp - a przynajmniej tak myślała.
- Tristanie - wymamrotała gorączkowo, miłośnie, nieprzytomnie, wyginając przy tym plecy w łuk; wolną dłonią sięgnęła do tyłu, ku jego żuchwie, wiodąc smukłymi palcami w kierunku jego karku. Choć jeszcze wtedy nie rozumiała, do czego dąży, chciała nakłonić go, by pochylił się odrobinę, by od ucha sięgnął raczej do jej ust.
- Na szlak moich blizn poprowadź palec, by nasze drogi spleść gwiazdom na przekór - podjęła niczym w transie, zmrużonymi z rozkoszy oczami wodząc po jego licu; nieświadomie odjęła od lica chusteczkę, nie myśląc już w tej chwili o tym, jak wygląda, czy krwotok zaraz nie powróci, czy nie powinna raczej uciec do domu i tam przeczekać. - Otwórz te rany, a potem zalecz, aż w zawiły losu ułożą się wzór. - Bezwolnie, wiedziona czuciem, przekrzywiła twarz tak, by ułatwić mu do niej dostęp, jednocześnie zatapiając dłoń w jego gęstych włosach, prawie wymusiła na nim ten spragniony, głodny pocałunek, na który czekała tak długo.
Wolną dłonią, na tyle, na ile mogła, otarła błyszczące od łez policzki, walcząc ze sobą, by powstrzymać kolejne, które napływały do oczu - był w stanie składać przysięgę, że nie pozwoli już, że prędzej zginie niż da im ją skrzywdzić.
- Nie pozwolisz - powtórzyła za nim, na tyle pewnie, na ile mogła, w stanie rozedrgania i rozgorączkowania, z jednej strony, by uspokoić siebie, z drugiej - by uspokoić jego. Nie chciała nawet, by tak mówił; nie potrzebowała więcej powodów do zmartwień, nie mogła wyobrażać go sobie martwego... choć czy przy takim zawodzie nie ryzykował każdego dnia? Ile razy ocierał się o śmierć i nawet o tym nie wiedziała?
Nadal jednak nie dopuszczała do siebie myśli, by miał się stać jej mężem, by mieli zamieszkać pod jednym dachem, postarać się o potomka... Sprowadzić ją przy tym do roli bezwartościowej, mdłej pani domu, której jedynym zmartwieniem był wybór nowych firanek, tuż za wielomiesięczną katorgą noszenia pod sercem dziecka. Ich dziecka. Dziecka...?
Znów zakręciło jej się w głowie, nie, nie, nie, nie chciała o tym myśleć, to było jedno wielkie nieporozumienie, coś źle zrozumiała, on coś źle powiedział. Nie wyobrażała sobie, by miała porzucić pracę w Mungu, nie wyobrażała sobie siebie jako pani. I choć raz już przecież była zaręczona, to jeszcze nigdy nie czuła się tak zagrożona, jak w tej chwili.
- Nie potrzebuję przysięgi wieczystej, Tristanie, nie chcę, żebyś mi ją składał. Nie pozwolisz - mówiła nadal cicho, lecz z przekonaniem, czarując tę chwilę, próbując zapamiętać każdy detal: drżenie jego głosu, wyraz twarzy, odbijające się w ciemnych, przepastnych oczach emocje. Wolną dłonią sięgnęła ku jego licu, przełamując wcześniejszą obawę, przelotnie gładząc go po policzku; była w tym geście czułość, zarezerwowana tylko dla niego tkliwość. Spokojnie oczekiwała, aż mężczyzna poda jej fiolkę z lekarstwem, zastanawiając się, jak szybko minie atak i kiedy znów będzie mogła udawać dawną siebie. Każda chwila była na wagę złota. Chciała wyprzeć wydarzenia tego popołudnia, począwszy od władczych słów Tristana po ten przeklęty krwotok. Jedynie o słońcu chciała nie zapominać, by móc wspominać je późnymi, samotnymi nocami.
Drgnęła, kiedy odpowiedział; serce znów zakołatało jej szybciej, tym razem z nerwów.
- Nie możesz wiedzieć - odpowiedziała twardo, gniewnie, z rozpaczą, zła na niego, zła na rodzinę, od której musiał się dowiedzieć i zła na informację, którą niechybnie musiało to oznaczać. Przecież skąd miałby wiedzieć, przecież jak... Może jednak wcale nie miał tego na myśli. Może dowiedział się przypadkiem. W Yaxley's Hall również widział ją w złym stanie, musiał myśleć, że to osłabienie, szok, wynik traumy. Że nadal cierpi z tego powodu, tak jak cierpiała wtedy, u jego wuja.
Oddychała przez chwilę szybciej, ciężej, dopóki nie siadł przy niej i nie otoczył jej ramieniem. Jego bliskość również wprawiała ją w napięcie, lecz zupełnie innej natury, tej bardziej pożądanej; dopiero teraz mogła poczuć ciepło jego ciała, dotarł do niej charakterystyczny zapach perfum. Zazwyczaj musiała radzić sobie z atakami sama - tym razem mogła wesprzeć się na silnym ramieniu, poprosić o pomoc w znalezieniu leku; przynosił jej spokój.
Posłusznie wzniosła fiolkę do ust i wypiła przygotowany przez siebie eliksir, przymykając przy tym powieki. Była osłabiona, a przyjemne ciepło nieznanego pochodzenia, które nagle pojawiło się w jej klatce piersiowej, zachęcało do krótkiego odpoczynku, do bezwolnego odpłynięcia w ramionach Tristana. Poprawiła przytykaną do nosa chusteczkę, próbując sprawdzić, czy jeszcze jej potrzebuje, czy chwila kryzysu już za nią; była niecierpliwa.
Zdjął ją kolejny dreszcz, gdy poczuła na swej delikatnej skórze ciepło wydychanego przez niego powietrza. Był blisko, pewnie zbyt blisko i szeptał doń tak pięknie, wybierając znów poezję, która jak nic innego trafiała do jej sentymentalnej duszy, do wrażliwego serca. I nie mogła zastanawiać się już nad innymi, nad tonem, jakim jeszcze niedawno przemawiał; znów byli w ogrodzie, w którym doszło do jej pierwszych miłosnych wzruszeń, znów był jej wybawcą, jej bratnią duszą.
Nie oponowała, gdy przeniósł dłoń na jej talię i poznał miękkość ciała, gdy przekraczał kolejne granice, wprawnie rozbudzając jej pragnienia, potrącając odpowiednie struny, niczym największy z wirtuozów. Obiecywał być jej sługą, składał swe serce u jej stóp - a przynajmniej tak myślała.
- Tristanie - wymamrotała gorączkowo, miłośnie, nieprzytomnie, wyginając przy tym plecy w łuk; wolną dłonią sięgnęła do tyłu, ku jego żuchwie, wiodąc smukłymi palcami w kierunku jego karku. Choć jeszcze wtedy nie rozumiała, do czego dąży, chciała nakłonić go, by pochylił się odrobinę, by od ucha sięgnął raczej do jej ust.
- Na szlak moich blizn poprowadź palec, by nasze drogi spleść gwiazdom na przekór - podjęła niczym w transie, zmrużonymi z rozkoszy oczami wodząc po jego licu; nieświadomie odjęła od lica chusteczkę, nie myśląc już w tej chwili o tym, jak wygląda, czy krwotok zaraz nie powróci, czy nie powinna raczej uciec do domu i tam przeczekać. - Otwórz te rany, a potem zalecz, aż w zawiły losu ułożą się wzór. - Bezwolnie, wiedziona czuciem, przekrzywiła twarz tak, by ułatwić mu do niej dostęp, jednocześnie zatapiając dłoń w jego gęstych włosach, prawie wymusiła na nim ten spragniony, głodny pocałunek, na który czekała tak długo.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie pozwolę, powtórzył w myślach raz jeszcze, powtórzył za nią - pewność w jej głosie dodawała mu otuchy; bał się, że mu nie uwierzy. Że wzgardzi jego protekcją, że wzgardzi wysiłkiem, jaki włożył w jej odnalezienie. Że znów uzna, że jedynie rzuca słowa na wiatr - gdyby tak było, czy trwałby przy niej przez te siedem długich lat? Siedem... Nie chciała od niego przysiąg, nie dawała im wiary, czy ufała, że i bez tego dopełni obietnicy? Nie bał się jej, po jej porwaniu zrozumiał, że zrobiłby dla niej wszystko. Przetrząsnął cały Londyn, poruszył ziemią, piekłem i niebem, że nie dałby jej skrzywdzić - nigdy, nikomu. Istota tak krucha nie zasługiwała na ból.
Mogę, Evandro, mogę i wiem, wiedział, czym jest Serpentyna i wiedział, że Evandra na nią choruje. Jej ojciec mu o tym powiedział, nim wspólnie podpisali przedmałżeńską umowę - musiał wiedzieć wszystko, by nie mieć potem powodu do żalów. By nie mógł jej odprawić, twierdząc, że nie wiedział. Chciała nie być towarem, chciała wierzyć, że może o sobie sama decydować - ale za nią zadecydowało jej urodzenie, krew Lestrange'ów płynąca w żyłach. Wszystko było już dograne, brakowało jedynie pierścionka na jej palcu, to należało jednak uczynić przy bardziej wystawnej uroczystości. Zabolało go, że nie potrafiła się z tym pogodzić - ale wiedział, że potrzebowała na to czasu. I łudził się, że czas wyleczy rany. Wiedział, że powinien coś odpowiedzieć, upewnić ją, że mówi poważnie - by wiedziała, czego może się spodziewać już za kilka dni. Nie przesuną tego obiadu tylko dlatego, że Evandra nie jest jeszcze na niego gotowa. Mógł próbować - gdyby tylko miał pewność, że kiedykolwiek u niej ta gotowość nadejdzie. Nie mógł mieć tej pewności.
Drgnął, gdy z taką namiętnością wypowiedziała jego imię; wbił palce mocniej w jej wątłą talię i osunął również drugą rękę niżej, chcąc wziąć ją w ramiona. Dotyk jej kruchej dłoni był jak muśnięcie morskiego wiatru; czuły, delikatny i przepełniony... uczuciem, którego tak pragnął. Miękkość opuszek jej palców przypominała jedwab, dłonie nieskażone pracą, smukłe i zręczne, wyćwiczone - dłonie harfistki. Nachylił się ku niej delikatnie, lekko, nie więcej, niż go o to prosiła, podsycając między nimi tą przepełnioną słodką pasją atmosferę. Nie chciał jej spłoszyć natarczywością, pozwolił więc, by to ona zetknęła swoje usta z jego, nie odwrotnie, dając jej złudne poczucie kontroli nad sytuacją. Tristan nie był już podlotkiem, tak jak wtedy, siedem lat temu, potrafił nad sobą zapanować. Długo wyczekiwany pocałunek smakował miodem i akacją, morzem i wiatrem, marzeniem i snem. Była jak syrena, ciągnąca go za sobą w morskie głębiny nieznanego świata, Tristan prędko przejął jednak rolę łowcy, chcąc tę chwilę zdominować - oddając jej pocałunek z rozbudzoną namiętnością. Potrafiła mu odpowiadać wierszem, płynęła razem z nim jedną falą, wiedząc przecież, że ich losy połączyło nieubłagane przeznaczenie.
Kątem oka dostrzegł okna dworku Lestrange'ów wznoszący się nad plażą... dłoń Tristana niemal instynktownie z talii osunęła się powoli na nagą łydkę dziewczyny, wysuniętą spod białej sukienki; i podążyła wyżej, delikatnie muskając jej mleczną skórę. Przyciągnął ją ku sobie, wraz z nią kryjąc się w cieniu pobliskiego głazu, biorąc ją na miękki piasek... wierząc, że jakoś wytłumaczy to potem jej ojcu - ponoć czego oczy nie widzą, tego sercu nie jest potem żal. Z wolna odjął odeń usta, lecz nie uniósł głowy, nachylając się nad jej ramieniem, szyją, odsłoniętym dekoltem. Pachniała jaśminem i morską bryzą. Jak zawsze. Ujął podarowany jej kwiat, zgniecioną między ich ciałami i założył go za ucho Evandry, wplatając w jej złote włosy. Zakrzepła krew pod nosem nie odejmowała jej urody.
- Zostaniesz królową tych róż, Evandro, panią naszych ogrodów oraz ich koroną. - Wciąż mówił szeptem. - Uczyń mi ten zaszczyt... ani ja, ani ty, nie możemy już dłużej zwlekać. - Słowa przypieczętował drugim pocałunkiem, nie mniej przepełnionego pasją od poprzedniego, lecz bardziej władczym; czerwień jej warg zbyt długo pozostawała dla niego niedostępną; jego palce mocniej wbiły się w miękkość jej zakrytego podwiniętym materiałem uda.
Mogę, Evandro, mogę i wiem, wiedział, czym jest Serpentyna i wiedział, że Evandra na nią choruje. Jej ojciec mu o tym powiedział, nim wspólnie podpisali przedmałżeńską umowę - musiał wiedzieć wszystko, by nie mieć potem powodu do żalów. By nie mógł jej odprawić, twierdząc, że nie wiedział. Chciała nie być towarem, chciała wierzyć, że może o sobie sama decydować - ale za nią zadecydowało jej urodzenie, krew Lestrange'ów płynąca w żyłach. Wszystko było już dograne, brakowało jedynie pierścionka na jej palcu, to należało jednak uczynić przy bardziej wystawnej uroczystości. Zabolało go, że nie potrafiła się z tym pogodzić - ale wiedział, że potrzebowała na to czasu. I łudził się, że czas wyleczy rany. Wiedział, że powinien coś odpowiedzieć, upewnić ją, że mówi poważnie - by wiedziała, czego może się spodziewać już za kilka dni. Nie przesuną tego obiadu tylko dlatego, że Evandra nie jest jeszcze na niego gotowa. Mógł próbować - gdyby tylko miał pewność, że kiedykolwiek u niej ta gotowość nadejdzie. Nie mógł mieć tej pewności.
Drgnął, gdy z taką namiętnością wypowiedziała jego imię; wbił palce mocniej w jej wątłą talię i osunął również drugą rękę niżej, chcąc wziąć ją w ramiona. Dotyk jej kruchej dłoni był jak muśnięcie morskiego wiatru; czuły, delikatny i przepełniony... uczuciem, którego tak pragnął. Miękkość opuszek jej palców przypominała jedwab, dłonie nieskażone pracą, smukłe i zręczne, wyćwiczone - dłonie harfistki. Nachylił się ku niej delikatnie, lekko, nie więcej, niż go o to prosiła, podsycając między nimi tą przepełnioną słodką pasją atmosferę. Nie chciał jej spłoszyć natarczywością, pozwolił więc, by to ona zetknęła swoje usta z jego, nie odwrotnie, dając jej złudne poczucie kontroli nad sytuacją. Tristan nie był już podlotkiem, tak jak wtedy, siedem lat temu, potrafił nad sobą zapanować. Długo wyczekiwany pocałunek smakował miodem i akacją, morzem i wiatrem, marzeniem i snem. Była jak syrena, ciągnąca go za sobą w morskie głębiny nieznanego świata, Tristan prędko przejął jednak rolę łowcy, chcąc tę chwilę zdominować - oddając jej pocałunek z rozbudzoną namiętnością. Potrafiła mu odpowiadać wierszem, płynęła razem z nim jedną falą, wiedząc przecież, że ich losy połączyło nieubłagane przeznaczenie.
Kątem oka dostrzegł okna dworku Lestrange'ów wznoszący się nad plażą... dłoń Tristana niemal instynktownie z talii osunęła się powoli na nagą łydkę dziewczyny, wysuniętą spod białej sukienki; i podążyła wyżej, delikatnie muskając jej mleczną skórę. Przyciągnął ją ku sobie, wraz z nią kryjąc się w cieniu pobliskiego głazu, biorąc ją na miękki piasek... wierząc, że jakoś wytłumaczy to potem jej ojcu - ponoć czego oczy nie widzą, tego sercu nie jest potem żal. Z wolna odjął odeń usta, lecz nie uniósł głowy, nachylając się nad jej ramieniem, szyją, odsłoniętym dekoltem. Pachniała jaśminem i morską bryzą. Jak zawsze. Ujął podarowany jej kwiat, zgniecioną między ich ciałami i założył go za ucho Evandry, wplatając w jej złote włosy. Zakrzepła krew pod nosem nie odejmowała jej urody.
- Zostaniesz królową tych róż, Evandro, panią naszych ogrodów oraz ich koroną. - Wciąż mówił szeptem. - Uczyń mi ten zaszczyt... ani ja, ani ty, nie możemy już dłużej zwlekać. - Słowa przypieczętował drugim pocałunkiem, nie mniej przepełnionego pasją od poprzedniego, lecz bardziej władczym; czerwień jej warg zbyt długo pozostawała dla niego niedostępną; jego palce mocniej wbiły się w miękkość jej zakrytego podwiniętym materiałem uda.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nie oponowała, kiedy władczo wbijał palce w bok, przesuwał drugą dłonią niżej, zbyt nisko, zdecydowanie przekraczając narzucane im przez etykietę granice. Szczęśliwie dla Tristana dziewczyna nie pamiętała już o rodzicach, nie pamiętała też o salonowym oknie, które wychodziło na plażę, a z którego byli doskonale widoczni; liczyło się tylko tu i teraz, szybsze bicie ich serc i przyśpieszone, mieszające się ze sobą oddechy. Czuła przy tym, że robi źle, że nie powinna, lecz łamanie narzucanych ich przez status społecznych zasad niosło ze sobą perwersyjną przyjemność. W końcu... jak wzgardzić niebem wiodącym do piekła? Zaś chwile, w których Tristan potrafił uspokoić ją poezją, wyciszyć wątpliwości i rozniecić płomień miłości, były dlań prawdziwym rajem. Później pewnie znów będzie wypłakiwać sobie oczy i żałować, srogo żałować, lecz teraz... Ich wcześniejsze, nieliczne zresztą pocałunki nie mogły konkurować z tą przepełnioną tęsknotą, żarliwą czułością, jaką się obdarzali. Nie bez znaczenia był niedawny lęk, że już nigdy się nie zobaczą; nie bez znaczenia były również narzeczeństwa, które ich od siebie odsuwały, dokładając kolejnych powodów do pogłębienia rozżalenia. Czekali na siebie tak długo, zaś przyszłość była niepewna - a przynajmniej dla Evandry stanowiła jeszcze zagadkę - więc, mimo poczucia pewnej niestosowności, pragnęła korzystać z okazji, wplatając palce w długie włosy mężczyzny, łącząc ich usta w bezwstydnych, płomiennych pocałunkach, przyciskając ciało do ciała.
Choć dla rozmiłowanego w hedonistycznych przyjemnościach Tristana z pewnością nie było to pierwsze takie doznanie, dla niedoświadczonej młódki stanowiło ono nowość - kuszący, zakazany owoc, który wprawiał jej serce w galop i mrowił skórę przyjemnym dreszczem pożądania. Dlatego nadal nie sprzeciwiała się, gdy skierował swą dłoń na delikatną skórę nogi, wiodąc nią w górę, pod materiał niewinnie białej, zroszonej krwią sukienki - choć mimowolnie stała się nieco spięta, na wspomnienie porywaczy, którzy wystawiali ją na pokaz, eksponując przy tym zbyt wiele. Zaufała mu, gdy przyciągnął bliżej i przeniósł na piasek, tym samym kryjąc ją przed wzrokiem postronnych; może powinna się bać, może powinna zacząć coś podejrzewać, lecz nadal miękkość jego spragnionych warg stanowiła dlań wartość nadrzędną. Nie przeszkodziła jej zmiana położenia, wprost przeciwnie - gdy zajęła bardziej leżącą pozycję, słabnący krwotok z nosa stał się jeszcze mniej uciążliwy. Nerwy powoli opadały, lekarstwo zaczynało działać; miała nadzieję, że już niebawem zapomni o nim całkiem.
Oddychała głośno i głęboko, kiedy mężczyzna odjął odeń usta; wodziła wzrokiem po jego licu, podziwiając głębię iskrzących od emocji oczu czy linię żuchwy, a za wzrokiem podążały opuszki palców. Chciała zapamiętać jego zapach, jego widok, ale i fakturę ogolonych wyjątkowo policzków, ciepło skóry. Później jednak, nieco zdeprymowana, przypomniała sobie o tej przeklętej, zaschniętej krwi i spróbowała ją wytrzeć, zawstydzona faktem, że przecież musiał ją zauważyć. Wygięła usta w niewielkim, zamyślonym uśmiechu, gdy, niczym bohater jakiejś romantycznej tragedii, ulokował kwiat za jej uchem, wprawnie czarując gestem i słowem.
Nie zdążyła zareagować na wypowiedziane przez niego słowa - ich wargi znów złączyły się w pocałunku, lecz odczuwane wcześniej napięcie wzrosło, a magia tej chwili zaczęła znikać. Zostań królową róż, uczyń mi ten zaszczyt... Słowa brzmiały pięknie, lecz jakie znaczenie ze sobą niosły? Wyzbądź się wszelkiej ambicji i siedź w domu, rodź dzieci, bądź posłuszna, korna, ugodowa. Pogódź się z losem i zaakceptuj wszelkie uchybienia małżonka. Przestań być sobą, a stań się funkcją, którą musisz pełnić z racji urodzenia.
Oddawała pieszczotę, lecz jej zapał osłabł; nie potrafiła być tu i teraz, kiedy w głowie pojawiły się setki myśli, a w sercu znów zagościła obawa. Wszak nie bez powodu unikała małżeństwa od tylu długich lat, zwyczajnie się do niego nie nadawała.
- Nie mogę - powiedziała cicho, nagle przerywając, spoglądając na niego szeroko otwartymi oczami; widoczny był w nich lęk. - Nie mogę, nie mogę być żoną, nie jestem gotowa, nie jesteśmy gotowi. Nie mogę porzucić swojej pracy, nie chcę rodzić dzieci, nie chcę też każdego dnia zastanawiać się nad tym, czy znalazłeś już sobie kochankę, czy to dopiero kwestia czasu - podjęła szybko, z paniką, sugerując przy tym, że i on powinien zastanowić się nad tym, co mówi. Tristan Rosier mężem? Statecznym ojcem? Niedoczekanie. Mogła być jego słońcem, a on mógł wzbudzać w niej powódź uczuć, lecz... Lecz cóż z tego, jeśli mieli być ze sobą nieszczęśliwi, męczyć się każdego kolejnego dnia. Cóż z tego. Czy nie mógł jej bronić bez pierścionka na palcu?
- Przepraszam - dodała szeptem, odwracając od niego wzrok; musiała być spięta i skrępowana. Poruszyła lekko nogą, dopiero teraz uznając, że uścisk na jej udzie jest zbyt niewłaściwy i powinien zabrać z niego swą rękę. Za co przepraszała? Chyba sama do końca nie była pewna; za przerwanie pocałunku, za te słowa.
Choć dla rozmiłowanego w hedonistycznych przyjemnościach Tristana z pewnością nie było to pierwsze takie doznanie, dla niedoświadczonej młódki stanowiło ono nowość - kuszący, zakazany owoc, który wprawiał jej serce w galop i mrowił skórę przyjemnym dreszczem pożądania. Dlatego nadal nie sprzeciwiała się, gdy skierował swą dłoń na delikatną skórę nogi, wiodąc nią w górę, pod materiał niewinnie białej, zroszonej krwią sukienki - choć mimowolnie stała się nieco spięta, na wspomnienie porywaczy, którzy wystawiali ją na pokaz, eksponując przy tym zbyt wiele. Zaufała mu, gdy przyciągnął bliżej i przeniósł na piasek, tym samym kryjąc ją przed wzrokiem postronnych; może powinna się bać, może powinna zacząć coś podejrzewać, lecz nadal miękkość jego spragnionych warg stanowiła dlań wartość nadrzędną. Nie przeszkodziła jej zmiana położenia, wprost przeciwnie - gdy zajęła bardziej leżącą pozycję, słabnący krwotok z nosa stał się jeszcze mniej uciążliwy. Nerwy powoli opadały, lekarstwo zaczynało działać; miała nadzieję, że już niebawem zapomni o nim całkiem.
Oddychała głośno i głęboko, kiedy mężczyzna odjął odeń usta; wodziła wzrokiem po jego licu, podziwiając głębię iskrzących od emocji oczu czy linię żuchwy, a za wzrokiem podążały opuszki palców. Chciała zapamiętać jego zapach, jego widok, ale i fakturę ogolonych wyjątkowo policzków, ciepło skóry. Później jednak, nieco zdeprymowana, przypomniała sobie o tej przeklętej, zaschniętej krwi i spróbowała ją wytrzeć, zawstydzona faktem, że przecież musiał ją zauważyć. Wygięła usta w niewielkim, zamyślonym uśmiechu, gdy, niczym bohater jakiejś romantycznej tragedii, ulokował kwiat za jej uchem, wprawnie czarując gestem i słowem.
Nie zdążyła zareagować na wypowiedziane przez niego słowa - ich wargi znów złączyły się w pocałunku, lecz odczuwane wcześniej napięcie wzrosło, a magia tej chwili zaczęła znikać. Zostań królową róż, uczyń mi ten zaszczyt... Słowa brzmiały pięknie, lecz jakie znaczenie ze sobą niosły? Wyzbądź się wszelkiej ambicji i siedź w domu, rodź dzieci, bądź posłuszna, korna, ugodowa. Pogódź się z losem i zaakceptuj wszelkie uchybienia małżonka. Przestań być sobą, a stań się funkcją, którą musisz pełnić z racji urodzenia.
Oddawała pieszczotę, lecz jej zapał osłabł; nie potrafiła być tu i teraz, kiedy w głowie pojawiły się setki myśli, a w sercu znów zagościła obawa. Wszak nie bez powodu unikała małżeństwa od tylu długich lat, zwyczajnie się do niego nie nadawała.
- Nie mogę - powiedziała cicho, nagle przerywając, spoglądając na niego szeroko otwartymi oczami; widoczny był w nich lęk. - Nie mogę, nie mogę być żoną, nie jestem gotowa, nie jesteśmy gotowi. Nie mogę porzucić swojej pracy, nie chcę rodzić dzieci, nie chcę też każdego dnia zastanawiać się nad tym, czy znalazłeś już sobie kochankę, czy to dopiero kwestia czasu - podjęła szybko, z paniką, sugerując przy tym, że i on powinien zastanowić się nad tym, co mówi. Tristan Rosier mężem? Statecznym ojcem? Niedoczekanie. Mogła być jego słońcem, a on mógł wzbudzać w niej powódź uczuć, lecz... Lecz cóż z tego, jeśli mieli być ze sobą nieszczęśliwi, męczyć się każdego kolejnego dnia. Cóż z tego. Czy nie mógł jej bronić bez pierścionka na palcu?
- Przepraszam - dodała szeptem, odwracając od niego wzrok; musiała być spięta i skrępowana. Poruszyła lekko nogą, dopiero teraz uznając, że uścisk na jej udzie jest zbyt niewłaściwy i powinien zabrać z niego swą rękę. Za co przepraszała? Chyba sama do końca nie była pewna; za przerwanie pocałunku, za te słowa.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Dotyk jej dłoni był dotykiem anioła, tak słodko kojącym, przyjemnym jak miód i miękkim jak jedwab. Rozbudzał go, rozbudzał jego krew i rozbudzał pragnienie, siedem lat musiał czekać, by ponownie zasmakować jej czerwonych ust. Siedem - przecież to liczba nieskończoności. Tristan nie przeczekał tych długich lat we wstrzemięźliwości, miał kochanki, i oddawał się bez reszty cielesnym rozkoszkom, Evandra była jednak dla niego czymś innym. Kimś wyjątkowym. Kobietą niewątpliwie najpiękniejszą spośród wszystkich, które w życiu poznał. Jej matka nie była już młoda, lecz Tristan był pewien, że w kwiecie wieku wyglądała bliźniaczo - zniewalający urok tych wil był jego obsesją, zajadłą, niszczącą obsesją, w imię której mógłby poświęcić samego siebie. Chłód, niedostępność Evandry, jaką darzyła go przez te wszystkie lata, nie sprawił, że zapomniał. Jej okrucieństwo pozostawiało na jego sercu grube blizny po każdym ich spotkaniu. Odtrącała, aż do teraz, oddając się jemu - zranionemu i wygłodniałemu. Jak wielką wznieciła tym zachłanność, mogła poczuć jedynie ona, smakując jego ust. Okrutna królowa lodu, namiętna pani róż i krucha nimfa. Zwodliwa syrena.
Poczuł jej osłabiony zapał. Jakiś czas temu stracił nadzieję, że kiedykolwiek jeszcze zdoła zobaczyć ją żywą - to wtedy zrozumiał, jak ogromnym błędem byłoby dać jej odejść. To wtedy zrozumiał, że Evandra, mimo ciągłej niechęci, mimo tego, że nie przestawała go odrzucać, potrzebowała go. Potrzebowała mężczyzny, który się nią zaopiekuje. Jej rodzice również to zrozumieli - i najwyraźniej przestali tolerować jej niechęć ku małżeństwu. Czy naprawdę powinien mieć wyrzuty sumienia? Co by sie z nią stało, gdyby to nie on zwyciężył wyścig po jej dłoń? Czy trafiła by na kogoś, kogo by zaakceptowała? Swego wybawcę, Fortinbrasa - z pewnością. Miał ochotę prychnąć z pogardą, wykląć i wyznać całą prawdę - ale przecież nie mógł. Poruszyła nogą, Tristan z żałosnej bezsilności zacisnął na niej dłoń mocniej. Tym razem lęk w jej oczach go nie wzruszył, miał nad nią władzę. A już niebawem miał otrzymać tę władzę całkowicie, i na nic były jej kobiece nastroje, na nic grymasy, na nic odmowy! W oku błysnęło coś złowrogo, podle, znowu z nim igrała. Znowu zabawiła się jego kosztem. Co sobie wyobrażała - że on chciał? Pragnął ustatkowania się, małżeństwa, trójki rozwydrzonych dzieci i wiecznie niezadowolonej małżonki? Nie. Nie chciał. Ale musiał, dokładnie tak, jak musiała Evandra.
- Przepraszasz - powtórzył za nią, z głosem balansującym między drwiną a niedowierzaniem. Czym był ten przypływ czułości - kolejną grą, sprawdzała, jak długo może wodzić go za nos? Za to przepraszała? Przez moment milczał jak zaklęty, nie poruszył się wcale i wciąż bezwstydnie się nad nią pochylał, najwyraźniej ani myśląc rezygnować. Tristanowi wydawało się, że dobrze nad sobą panuje, ale było to wyjątkowo mylne wrażenie. Evandra rozniecila jego uczucia, by potem brutalnie zasypać je piaskiem, wzbudzając w nim nie tylko wściekłość, nie tylko żal i tęknotę, ale nade wszystko ponownie raniąc na wskroś - i raniąc podwójnie. Nie rozumiał jej zachowania, ale przecież to tak naprawdę nie miało żadnego znaczenia - i tak będzie jego. Tristanowi nawet nie przyszło do głowy, że Evandra mogłaby sprzeciwić się woli swojego ojca i odmówić, narażając jego na śmieszność, a siebie na utratę szlacheckiej pozycji. Nie przyszedł przecież prosić ją o rękę. Przyszedł ją przygotować na to, że zostanie mu oddana. Wiedział jednak, że jej słowa były prawdziwe, Tristan nie był na to gotowy. Nie widział siebie w tej roli, a fakt, że również Evandra zdawała się dostrzegać jego zagubienie, był dla niego upokorzeniem.
- Wciąż nic nie rozumiesz - rzekł głosem zimnym jak lód i oschłym jak głaz. - Sądzisz, że jak długo pozwolą ci jeszcze powtarzać tę frazę, Evandro? Rok, dwa? Dziesięć? Sądzisz, że pozwolą ci opuścić rodziny dom za dekadę? Nie. - Urwał, walcząc samemu z własnymi emocjami. - Nie możesz dłużej czekać, nikt ci na to nie pozwoli. - Nie zdawał sobie sprawy z okrucieństwa słów, które wypowiadał, nie panował nad sobą na tyle, by ugryźć się w język, zamknąć się, lub chociaż odejść i oszczędzić jej tego spotkania. - I ja też nie mogę już dłużej czekać - mówił więc dalej. - Nie chcę innej kobiety. Nie pozwolę też, by wziął cię inny mężczyzna. Przysięgałem ci, że na to nie pozwolę, słowa dotrzymam. Być może nie jesteśmy na to jeszcze gotowi - przyznał gorzko. Raniła go, raniła, nie wierząc, że byłby w stanie być dobrym męzem. Kim byłby bez tego? Nikim, tak go wychowano. Miał zostać mężem i ojcem, głową rodziny. Trzeźwą głową. - Ale będziemy mieli kilka miesięcy, żeby się do tego przygtować - Jego głos wydał się obcy, daleki... jak daleka i obca była teraz jemu ona.
- Twoi rodzice zaprosili mnie na obiad, przyjdę. Nie zrób nic głupiego - nie chciał zabrzmieć żałośnie, błagając, zapewne dlatego ostatnie słowa mogły zabrzmieć... jak groźba? Teoretycznie mogła się temu sprzeciwić, ale konsekwencje złamałyby jej serce o wiele mocniej niż ten ślub. Nie chciał, by próbowała, nie chciał, by w ogóle o tym myślała.
Poczuł jej osłabiony zapał. Jakiś czas temu stracił nadzieję, że kiedykolwiek jeszcze zdoła zobaczyć ją żywą - to wtedy zrozumiał, jak ogromnym błędem byłoby dać jej odejść. To wtedy zrozumiał, że Evandra, mimo ciągłej niechęci, mimo tego, że nie przestawała go odrzucać, potrzebowała go. Potrzebowała mężczyzny, który się nią zaopiekuje. Jej rodzice również to zrozumieli - i najwyraźniej przestali tolerować jej niechęć ku małżeństwu. Czy naprawdę powinien mieć wyrzuty sumienia? Co by sie z nią stało, gdyby to nie on zwyciężył wyścig po jej dłoń? Czy trafiła by na kogoś, kogo by zaakceptowała? Swego wybawcę, Fortinbrasa - z pewnością. Miał ochotę prychnąć z pogardą, wykląć i wyznać całą prawdę - ale przecież nie mógł. Poruszyła nogą, Tristan z żałosnej bezsilności zacisnął na niej dłoń mocniej. Tym razem lęk w jej oczach go nie wzruszył, miał nad nią władzę. A już niebawem miał otrzymać tę władzę całkowicie, i na nic były jej kobiece nastroje, na nic grymasy, na nic odmowy! W oku błysnęło coś złowrogo, podle, znowu z nim igrała. Znowu zabawiła się jego kosztem. Co sobie wyobrażała - że on chciał? Pragnął ustatkowania się, małżeństwa, trójki rozwydrzonych dzieci i wiecznie niezadowolonej małżonki? Nie. Nie chciał. Ale musiał, dokładnie tak, jak musiała Evandra.
- Przepraszasz - powtórzył za nią, z głosem balansującym między drwiną a niedowierzaniem. Czym był ten przypływ czułości - kolejną grą, sprawdzała, jak długo może wodzić go za nos? Za to przepraszała? Przez moment milczał jak zaklęty, nie poruszył się wcale i wciąż bezwstydnie się nad nią pochylał, najwyraźniej ani myśląc rezygnować. Tristanowi wydawało się, że dobrze nad sobą panuje, ale było to wyjątkowo mylne wrażenie. Evandra rozniecila jego uczucia, by potem brutalnie zasypać je piaskiem, wzbudzając w nim nie tylko wściekłość, nie tylko żal i tęknotę, ale nade wszystko ponownie raniąc na wskroś - i raniąc podwójnie. Nie rozumiał jej zachowania, ale przecież to tak naprawdę nie miało żadnego znaczenia - i tak będzie jego. Tristanowi nawet nie przyszło do głowy, że Evandra mogłaby sprzeciwić się woli swojego ojca i odmówić, narażając jego na śmieszność, a siebie na utratę szlacheckiej pozycji. Nie przyszedł przecież prosić ją o rękę. Przyszedł ją przygotować na to, że zostanie mu oddana. Wiedział jednak, że jej słowa były prawdziwe, Tristan nie był na to gotowy. Nie widział siebie w tej roli, a fakt, że również Evandra zdawała się dostrzegać jego zagubienie, był dla niego upokorzeniem.
- Wciąż nic nie rozumiesz - rzekł głosem zimnym jak lód i oschłym jak głaz. - Sądzisz, że jak długo pozwolą ci jeszcze powtarzać tę frazę, Evandro? Rok, dwa? Dziesięć? Sądzisz, że pozwolą ci opuścić rodziny dom za dekadę? Nie. - Urwał, walcząc samemu z własnymi emocjami. - Nie możesz dłużej czekać, nikt ci na to nie pozwoli. - Nie zdawał sobie sprawy z okrucieństwa słów, które wypowiadał, nie panował nad sobą na tyle, by ugryźć się w język, zamknąć się, lub chociaż odejść i oszczędzić jej tego spotkania. - I ja też nie mogę już dłużej czekać - mówił więc dalej. - Nie chcę innej kobiety. Nie pozwolę też, by wziął cię inny mężczyzna. Przysięgałem ci, że na to nie pozwolę, słowa dotrzymam. Być może nie jesteśmy na to jeszcze gotowi - przyznał gorzko. Raniła go, raniła, nie wierząc, że byłby w stanie być dobrym męzem. Kim byłby bez tego? Nikim, tak go wychowano. Miał zostać mężem i ojcem, głową rodziny. Trzeźwą głową. - Ale będziemy mieli kilka miesięcy, żeby się do tego przygtować - Jego głos wydał się obcy, daleki... jak daleka i obca była teraz jemu ona.
- Twoi rodzice zaprosili mnie na obiad, przyjdę. Nie zrób nic głupiego - nie chciał zabrzmieć żałośnie, błagając, zapewne dlatego ostatnie słowa mogły zabrzmieć... jak groźba? Teoretycznie mogła się temu sprzeciwić, ale konsekwencje złamałyby jej serce o wiele mocniej niż ten ślub. Nie chciał, by próbowała, nie chciał, by w ogóle o tym myślała.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Przeraziła się złowrogiego błysku w jego ślepiach, przeraziła się mocniejszego uścisku na nodze – nie widziała go jeszcze w takim stanie, a już na pewno nie w takim stanie i tak niestosownej sytuacji jednocześnie. Bywał zły, przecież kłócili się wtedy, na balu, kłócili się też później, lecz nigdy nie patrzył na nią w ten sposób, nie drwił tak widocznie, najpewniej zadowolony ze swej przewagi. Dlaczego się nie odsunął, chciał ją zmusić do czegoś siłą? Ze słodkiego rycerza prędko przeistoczył się w podłego oprawcę, który za nic miał jej uczucia, za nic miał cześć i godność; krzywdził ją, nadal znajdując się blisko, zbyt blisko, dotykając zbyt poufale, przemawiając uwłaczająco i niegodnie. Naprawdę sądził, że ma do tego prawo? Że pełni nad nią jakąkolwiek władzę, bo – podobno – rozmawiał z jej rodzicami o zaręczynach? O naiwny.
Przez chwilę również milczała, spoglądając na niego wpierw z rosnącym strachem, a w końcu – z odrazą. Serce zaczęło walić głucho, tym razem z nerwów, z oburzenia i złości; wiedziała, że po wzięciu leku atak nie powinien być mocny, w ogóle nie powinien wystąpić, lecz nie chciała ryzykować. Wtedy zrozumiała, że to czas najwyższy wrócić do domu, do tej podłej rodziny, która spiskuje za jej plecami, lecz nie sprawia, że włos jeży się na głowie i musi drżeć o swoje zdrowie. Przecież pamiętała jak jeszcze chwilę temu silnie szarpnął ją za rękę, jak zawsze chciał okazywać swą dominację...
Szybko złapała go za tę nieszczęsną dłoń i siłą ściągnęła ją ze swej nogi, poprawiła też sukienkę, choć teraz i tak było już za późno, wszak i tak pozwoliła sobie na chwilę słabości z kimś, kto na tę słabość nie zasłużył.
- Nie tobie sądzić ile jeszcze i na co dokładnie będę czekać – odpowiedziała z wyższością, z pogardą. Bolało, bo miał rację; uniknęła już zamążpójścia dwa razy, na dodatek o dwa razy za dużo według jej szanownej matki. Jednak czy naprawdę chcieli zrobić to teraz, tuż po porwaniu, kiedy lękała się nawet własnego cienia, o kimś takim nawet nie wspominając? Chcieli, by trafiła na oddział zamknięty Munga, postradała zmysły...? Cóż, wtedy przynajmniej nie musieliby jej poszukiwać po całym Londynie.
W jej oczach znów zalśniły łzy, łzy wściekłości zmieszanej z rozpaczą.
- Nie chcesz innej kobiety? – powtórzyła za nim z drwiną, wyginając usta w paskudnym uśmiechu. Skoro on uderzał bez litości, nie mogła pozostać mu dłużna. – Nie bądź śmieszny. Chcesz każdej kobiety, mnie potrzebujesz jedynie po to, bym została trofeum. I dlatego właśnie przysięgałeś, wykorzystując naiwną młódkę.
Mieszał jej pierwsze romantyczne uniesienia z błotem, kiedy przedstawiał je w takim świetle; obiecywał zgoła coś innego, obiecywał ratunek, nie zaś uwięzienie, stłamszenie, pozbawienie godności. Już przynajmniej wiedziała, w jakim celu odgrywał troskę, wygadywał głupstwa na temat poszukiwań – podły i zakłamany, dopiero teraz odkrywał przed nią swą prawdziwą twarz.
- Nikt nie każe ci czekać dłużej, z pewnością znajdziesz sobie kolejną Isoldę, której przecież tak bardzo nie chciałeś – drwiła dalej, z goryczą wypowiadając imię kobiety, którą jeszcze kilka lat temu miała za najbliższą przyjaciółkę. Jednak to właśnie Rosier stał się ich kością niezgody; Evandra nie mogła o tym zapomnieć, zapomnieć o ich narzeczeństwie, związanej z tym bliskości i ciszy, w którą ta bliskość została obleczona. Głowa zapulsowała tępym bólem, gdy tylko znów pozwoliła sobie na odczucie zawodu, który jej sprawiła, który oboje jej sprawili; jak śmieli ją tak zlekceważyć? Tak bardzo nie liczyć się z jej uczuciami...?
Ostatnie z jego słów uderzyły ją najmocniej, każąc przeklinać swój los, żałować, że dała zaciągnąć się za ten kamień. Nie zrób nic głupiego, co on sugerował...? Czy naprawdę jej groził? Na jej wyspie, tuż pod jej domem, pod okiem jej rodziców...? Próbowała grać wyniosłą, dumną i pewną siebie, lecz jej serce ściskał strach, ten sam strach, który mroził krew w żyłach i kazał wszystkim mięśniom napinać się w gotowości do ucieczki. Nie mogła jednak nawet udawać, że przychyli się do jego gorącej prośby, że odda się w jego ręce bez próby sprzeciwu – była Lestrange i nie zamierzała uginać się pod ciężarem szantażu.
- Przysięgałeś mnie bronić, uciec ze mną do Paryża, by chronić przed krzywdą, lecz żadnej z tych próśb nie raczyłeś spełnić – podjęła cicho, lecz twardo, z trudem utrzymując nerwy na wodzy. – Skoro tak dobrze pamiętasz naszą przechadzkę, z pewnością utkwiły ci w pamięci moje słowa dotyczące narzeczeństwa. Wolałabym już uciec, wyprzeć się wszystkich. – Nie spuszczała wzroku, dzielnie wytrzymując jego groźne spojrzenia, próbując nie myśleć o skrępowaniu, jakie zaczęła odczuwać w związku z jego bliskością, wstydzie na myśl o podwiniętej chwilę temu sukience. Myślał, że tak dobrze ją zna? Że wie, do czego jest zdolna? Niedoczekanie. Myślał, że rzucała wtedy słowa na wiatr, że przesadzała...?
- Odsuń się, Rosier, skończyliśmy rozmawiać - zakończyła ozięble, próbując wyślizgnąć się z jego uścisku na tyle godnie, na ile tylko było ją stać.
Przez chwilę również milczała, spoglądając na niego wpierw z rosnącym strachem, a w końcu – z odrazą. Serce zaczęło walić głucho, tym razem z nerwów, z oburzenia i złości; wiedziała, że po wzięciu leku atak nie powinien być mocny, w ogóle nie powinien wystąpić, lecz nie chciała ryzykować. Wtedy zrozumiała, że to czas najwyższy wrócić do domu, do tej podłej rodziny, która spiskuje za jej plecami, lecz nie sprawia, że włos jeży się na głowie i musi drżeć o swoje zdrowie. Przecież pamiętała jak jeszcze chwilę temu silnie szarpnął ją za rękę, jak zawsze chciał okazywać swą dominację...
Szybko złapała go za tę nieszczęsną dłoń i siłą ściągnęła ją ze swej nogi, poprawiła też sukienkę, choć teraz i tak było już za późno, wszak i tak pozwoliła sobie na chwilę słabości z kimś, kto na tę słabość nie zasłużył.
- Nie tobie sądzić ile jeszcze i na co dokładnie będę czekać – odpowiedziała z wyższością, z pogardą. Bolało, bo miał rację; uniknęła już zamążpójścia dwa razy, na dodatek o dwa razy za dużo według jej szanownej matki. Jednak czy naprawdę chcieli zrobić to teraz, tuż po porwaniu, kiedy lękała się nawet własnego cienia, o kimś takim nawet nie wspominając? Chcieli, by trafiła na oddział zamknięty Munga, postradała zmysły...? Cóż, wtedy przynajmniej nie musieliby jej poszukiwać po całym Londynie.
W jej oczach znów zalśniły łzy, łzy wściekłości zmieszanej z rozpaczą.
- Nie chcesz innej kobiety? – powtórzyła za nim z drwiną, wyginając usta w paskudnym uśmiechu. Skoro on uderzał bez litości, nie mogła pozostać mu dłużna. – Nie bądź śmieszny. Chcesz każdej kobiety, mnie potrzebujesz jedynie po to, bym została trofeum. I dlatego właśnie przysięgałeś, wykorzystując naiwną młódkę.
Mieszał jej pierwsze romantyczne uniesienia z błotem, kiedy przedstawiał je w takim świetle; obiecywał zgoła coś innego, obiecywał ratunek, nie zaś uwięzienie, stłamszenie, pozbawienie godności. Już przynajmniej wiedziała, w jakim celu odgrywał troskę, wygadywał głupstwa na temat poszukiwań – podły i zakłamany, dopiero teraz odkrywał przed nią swą prawdziwą twarz.
- Nikt nie każe ci czekać dłużej, z pewnością znajdziesz sobie kolejną Isoldę, której przecież tak bardzo nie chciałeś – drwiła dalej, z goryczą wypowiadając imię kobiety, którą jeszcze kilka lat temu miała za najbliższą przyjaciółkę. Jednak to właśnie Rosier stał się ich kością niezgody; Evandra nie mogła o tym zapomnieć, zapomnieć o ich narzeczeństwie, związanej z tym bliskości i ciszy, w którą ta bliskość została obleczona. Głowa zapulsowała tępym bólem, gdy tylko znów pozwoliła sobie na odczucie zawodu, który jej sprawiła, który oboje jej sprawili; jak śmieli ją tak zlekceważyć? Tak bardzo nie liczyć się z jej uczuciami...?
Ostatnie z jego słów uderzyły ją najmocniej, każąc przeklinać swój los, żałować, że dała zaciągnąć się za ten kamień. Nie zrób nic głupiego, co on sugerował...? Czy naprawdę jej groził? Na jej wyspie, tuż pod jej domem, pod okiem jej rodziców...? Próbowała grać wyniosłą, dumną i pewną siebie, lecz jej serce ściskał strach, ten sam strach, który mroził krew w żyłach i kazał wszystkim mięśniom napinać się w gotowości do ucieczki. Nie mogła jednak nawet udawać, że przychyli się do jego gorącej prośby, że odda się w jego ręce bez próby sprzeciwu – była Lestrange i nie zamierzała uginać się pod ciężarem szantażu.
- Przysięgałeś mnie bronić, uciec ze mną do Paryża, by chronić przed krzywdą, lecz żadnej z tych próśb nie raczyłeś spełnić – podjęła cicho, lecz twardo, z trudem utrzymując nerwy na wodzy. – Skoro tak dobrze pamiętasz naszą przechadzkę, z pewnością utkwiły ci w pamięci moje słowa dotyczące narzeczeństwa. Wolałabym już uciec, wyprzeć się wszystkich. – Nie spuszczała wzroku, dzielnie wytrzymując jego groźne spojrzenia, próbując nie myśleć o skrępowaniu, jakie zaczęła odczuwać w związku z jego bliskością, wstydzie na myśl o podwiniętej chwilę temu sukience. Myślał, że tak dobrze ją zna? Że wie, do czego jest zdolna? Niedoczekanie. Myślał, że rzucała wtedy słowa na wiatr, że przesadzała...?
- Odsuń się, Rosier, skończyliśmy rozmawiać - zakończyła ozięble, próbując wyślizgnąć się z jego uścisku na tyle godnie, na ile tylko było ją stać.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Plaża
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Wyspa Wight