Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Bowland Fells
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Bowland Fells
Zbudowane z piaskowca, pokryte wrzosowiskami torfowymi wzgórza stanowią część rozległej krainy, zwanej Forest of Bowland, rozciągającej się na obszarze północno-wschodniej części hrabstwa Lancashire i zachodnim skraju North Yorkshire. Wzniesienia przecinają liczne doliny, którymi spływają rzeki, m.in. Hodder i Wyre. Najwyższym szczytem na terenie Forest of Bowland jest Ward's Stone, liczący 560 m n.p.m. Obszar charakteryzuje się niewielkim zaludnieniem, a podstawę lokalnej gospodarki stanowi hodowla owiec i bydła. W bezpośrednim sąsiedztwie znajduje się kilka większych miast, jak chociażby Lancaster.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.11.23 1:22, w całości zmieniany 2 razy
Słowa, które padły z ust półgoblinki, zdawały się przynieść mu prawdziwą ulgę. W tych czasach trzeźwość była faktycznie okrutną karą. A też nie żyło się im lekko. Prostym i porządnym ludziom.
— Chyba czy na pewno? — Zapytał z uniesioną brwią. Wolał mieć pewność. Poczucie zawodu byłoby naprawdę trudne do przetrawienia w chwili obecnej.
— Czy ja wyglądam ci na konesera gadziej wódki? — Stwierdził z krzywym, nacechowanym rozbawieniem oraz wdzięcznością uśmiechem. Chwycił pewnie w potężną dłoń przekazaną mu piersiówkę, z której po odkorkowaniu pociągnął dwa porządne łyki. Parsknął, gdy ogień rozszedł się po jego przełyku i ciele. Przebywając długi czas na tej kurewskiej zimnicy, zaczynał tęsknić do ciepła kominka w swoim domu.
— Zajebiście kopie — Wychrypiał szczerze. Przy okazji musi kiedyś do niej wpaść na picie, bo coś mu mówiło że posiadała pewny dostęp do tego rodzaju dobra. Była w nim ta odrobina przyzwoitości, aby nie pozostawić Raskolnikovej o suchym pysku. Zakorkował szczelnie piersiówkę, po czym rzucił nią w stronę właścicielki. Może złapie.
Obserwował półgoblinkę, osypujący się z kopniętego przez nią krzaka biały puch. Czekał na szczerą odpowiedź z jej strony, pozbawioną jakichkolwiek wymówek. Od handlu magicznymi ingrediencjami i polowania na zagrażające człowiekowi gatunki magicznych stworzeń do handlu na czarnym rynku nie było aż tak bardzo daleko, jakby się mogło wydawać. Tyle, że on respektował to, że nawet magiczne stworzenia mają okresy ochronne przeznaczone na rozród. Z biegiem lat jakoś od tego odszedł. Choć gdyby znalazł się w takiej sytuacji, w której wytropiłby magiczne stworzenie to zmuszony koniecznością wykarmienia rodziny nie zawahałby się.
— Zapewne masz ich na pęczki. Dobry pieniądz nie śmierdzi. Pomimo gównianej roboty — Stwierdził ze wzruszeniem ramion. Nie znał nikogo, kto by nie chciał czuć w kieszeni ciężaru pełnego trzosu. Sam należał do tych osób. Uniósł prawą brew, gdy Zlata zadała mu to pytanie.
— Na czym dokładnie miałaby ta fucha? I ile bym na tym zarobił? — Zapytał spoglądając na nią ze zmrużonymi ślepiami. Wolał to wiedzieć zanim podejmie ostateczną decyzję. Chciał wiedzieć, jak Zlata widzi jego udział w tym wszystkim. Również wolałby poznać zakres swoich potencjalnych obowiązków i zarobki.
— Wiem... gdzieś raz czy raz dwa obiło mi się o uszy o szmalcownikach. Dokładnie tak, nie myślę inaczej — Odparł ze wzruszeniem ramion. Powinien ich potępić, traktować z uzasadnioną odrazą czy uznać ich za podludzi. Jednak w tym momencie domagał się więcej szczegółów od Zlaty i rozważał przyjęcie tej roboty albo odmówienie półgoblince. Nad tym, dlaczego nie uciekł, to już musiał się już zastanowić. — Chyba zrobiłem się za miękki... albo za stary... mam własny kąt — Wyburczał. Dobrze mu wracało się do tego domu, nawet jak tam kręcili się dziwni, obcy ludzie. Oprócz nich przebywała tam jego najbliższa rodzina.
— Robię to od lat — Stwierdził. Nie bez cienia dumy w głosie, gdyż to nie było łatwe i zawsze jakoś tak lepiej się robiło, gdy jednak ktoś doceniał jego umiejętności i doświadczenie. Zaskoczyła go tym pytaniem o możliwość obejrzenia należącej do niego kuszy. — Masz. Jeśli chcesz polować to powinnaś sobie sprawić taką broń. Idę po zwierzynę — Wyciągnął ku niej dłoń, w której trzymał skórzany pas od swojego narzędzia pracy. Nie wręczył jej sakwy z bełtami. Po ustrzeleniu gęsi podążył w stronę swojej zdobyczy, aby chwycić ją za łapki i wyciągnąć z jej ciała bełt, którego oczyścił w śniegu z krwi. Schował go do kołczanu z pozostałymi. Jeszcze się przyda. Wrócił do półgoblinki, której powierzył swoją broń myśliwską.
— Chyba czy na pewno? — Zapytał z uniesioną brwią. Wolał mieć pewność. Poczucie zawodu byłoby naprawdę trudne do przetrawienia w chwili obecnej.
— Czy ja wyglądam ci na konesera gadziej wódki? — Stwierdził z krzywym, nacechowanym rozbawieniem oraz wdzięcznością uśmiechem. Chwycił pewnie w potężną dłoń przekazaną mu piersiówkę, z której po odkorkowaniu pociągnął dwa porządne łyki. Parsknął, gdy ogień rozszedł się po jego przełyku i ciele. Przebywając długi czas na tej kurewskiej zimnicy, zaczynał tęsknić do ciepła kominka w swoim domu.
— Zajebiście kopie — Wychrypiał szczerze. Przy okazji musi kiedyś do niej wpaść na picie, bo coś mu mówiło że posiadała pewny dostęp do tego rodzaju dobra. Była w nim ta odrobina przyzwoitości, aby nie pozostawić Raskolnikovej o suchym pysku. Zakorkował szczelnie piersiówkę, po czym rzucił nią w stronę właścicielki. Może złapie.
Obserwował półgoblinkę, osypujący się z kopniętego przez nią krzaka biały puch. Czekał na szczerą odpowiedź z jej strony, pozbawioną jakichkolwiek wymówek. Od handlu magicznymi ingrediencjami i polowania na zagrażające człowiekowi gatunki magicznych stworzeń do handlu na czarnym rynku nie było aż tak bardzo daleko, jakby się mogło wydawać. Tyle, że on respektował to, że nawet magiczne stworzenia mają okresy ochronne przeznaczone na rozród. Z biegiem lat jakoś od tego odszedł. Choć gdyby znalazł się w takiej sytuacji, w której wytropiłby magiczne stworzenie to zmuszony koniecznością wykarmienia rodziny nie zawahałby się.
— Zapewne masz ich na pęczki. Dobry pieniądz nie śmierdzi. Pomimo gównianej roboty — Stwierdził ze wzruszeniem ramion. Nie znał nikogo, kto by nie chciał czuć w kieszeni ciężaru pełnego trzosu. Sam należał do tych osób. Uniósł prawą brew, gdy Zlata zadała mu to pytanie.
— Na czym dokładnie miałaby ta fucha? I ile bym na tym zarobił? — Zapytał spoglądając na nią ze zmrużonymi ślepiami. Wolał to wiedzieć zanim podejmie ostateczną decyzję. Chciał wiedzieć, jak Zlata widzi jego udział w tym wszystkim. Również wolałby poznać zakres swoich potencjalnych obowiązków i zarobki.
— Wiem... gdzieś raz czy raz dwa obiło mi się o uszy o szmalcownikach. Dokładnie tak, nie myślę inaczej — Odparł ze wzruszeniem ramion. Powinien ich potępić, traktować z uzasadnioną odrazą czy uznać ich za podludzi. Jednak w tym momencie domagał się więcej szczegółów od Zlaty i rozważał przyjęcie tej roboty albo odmówienie półgoblince. Nad tym, dlaczego nie uciekł, to już musiał się już zastanowić. — Chyba zrobiłem się za miękki... albo za stary... mam własny kąt — Wyburczał. Dobrze mu wracało się do tego domu, nawet jak tam kręcili się dziwni, obcy ludzie. Oprócz nich przebywała tam jego najbliższa rodzina.
— Robię to od lat — Stwierdził. Nie bez cienia dumy w głosie, gdyż to nie było łatwe i zawsze jakoś tak lepiej się robiło, gdy jednak ktoś doceniał jego umiejętności i doświadczenie. Zaskoczyła go tym pytaniem o możliwość obejrzenia należącej do niego kuszy. — Masz. Jeśli chcesz polować to powinnaś sobie sprawić taką broń. Idę po zwierzynę — Wyciągnął ku niej dłoń, w której trzymał skórzany pas od swojego narzędzia pracy. Nie wręczył jej sakwy z bełtami. Po ustrzeleniu gęsi podążył w stronę swojej zdobyczy, aby chwycić ją za łapki i wyciągnąć z jej ciała bełt, którego oczyścił w śniegu z krwi. Schował go do kołczanu z pozostałymi. Jeszcze się przyda. Wrócił do półgoblinki, której powierzył swoją broń myśliwską.
Sebastian Bartius
Zawód : Myśliwy, taksydermista
Wiek : 50
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don’t shake me
Don’t make me bear my teeth
You really don’t wanna meet that guy
Don’t make me bear my teeth
You really don’t wanna meet that guy
OPCM : 14 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 6
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 13
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Wzruszyłam ramionami.
-Słuchaj, teraz to takie czasy są, że pije się, co dają. Był u mnie niedawno znajomy z pracy… Taki młody gówniak, ale kumaty. I wiesz, że przyniósł mi to gadzie ustrojstwo? Merlin raczy wiedzieć, skąd to miał.
W sumie to nigdy nie spytałam, gdzie Cattermole wyhaczył to gówno. Może komuś podprowadził, może to łapówka, albo dorabia gdzieś na boku? Mimo rżnięcia głupa widać, że chłopaczek coś gdzieś kombinuje. Ja takie rzeczy wyczuwam na milę.
-I powiem ci tak. Wygląda to paskudnie, ale trzepie jak trzeba. No tylko drogie to cholerstwo, tak że pozostaje nam już tylko spiryt. - wyszczerzyłam zęby, a ze spojrzenia mężczyzny wyłapałem jeszcze jedno. Dlatego kładąc rękę po lewej stronie piersi i zmieniając ton na uroczysty, dodałam - No więc obiecuję, że jeśli kiedykolwiek dorwę znowu butelkę tego całego “tużura”, czy jak mu tam było, to dam ci znać i wypijemy to w najbardziej prostacki sposób, jaki się da.
Na pohybel skurwysynom.
Pewnie w tym kraju jest coś takiego jak zatrzymania za robienie publicznie niemoralnych rzeczy. Chociaż idąc tym tokiem myślenia, to powinni z osiemdziesiąt procent obywateli zamknąć w Tower.
Lecącą w moją stronę piersiówkę złapałam lewą dłonią i zacisnęłam mocniej palce jak na najdroższym skarbie. Skórzane rękawice skutecznie wygłuszyły metaliczny dźwięk uderzenia metalu o metal.
-Z tymi “na pęczki” to bym nie przesadzała - parsknęłam, w międzyczasie otrzepując zaklęciem śnieg z nogawki, czyniąc drobny gest dłonią. - Dokładnie. Nie śmierdzi - jak to i u mnie w rodzinie lubią powtarzać.
Zauważyłam jego wątpliwości. Był czujny. Wiadomo, kto by chciał się na ślepo pakować w parszywe interesy niebezpiecznie lawirujące na granicy wolności i obszczanej więziennej celi. Powoli podniosłam głowę, by nasze spojrzenia się skrzyżowały.
-No więc to jest tak. Czasem trzeba komuś coś przekazać. Dyskretnie. Albo dać znać, że się kogoś konkretnego gdzieś widziało. - ponownie pociągnęłam łyk z piersiówki. - Potrzebuję dodatkowych par oczu i rąk, Sebastianie. Próbuję rozwinąć biznes i mieć z tego coś więcej niż nędzną garść monet. I, jak mówiłam, za współpracę będę płacić.
Podeszłam bliżej, bardzo blisko, żeby podkreślić powagę słów, chociaż różnica wzrostu jak zawsze działała na moją niekorzyść.
-Jesteś myśliwym. Takim z krwi i kości. Nie powinieneś tak kisnąć na jakimś zadupiu, strzelając do głupich ptaków. Mógłbyś, zamiast tego kiedyś upolować większego zwierza. - powiedziałam, podchwytując słowa o jego fachu. Słyszałam, jaki był dumny z zestrzelenia ofiary. - Marnujesz się, stary. Na prawdę.
Kusza była piękna. Idealny mechanizm, który pięknie ze sobą współgrał, by w mgnieniu nieść ze sobą śmierć. Cichą i niespodziewaną. Bez zbędnych głośnych inkantacji, widocznych na odległość rozbłysków zaklęć. Oh, ile bym dała, żeby moja magia była właśnie taka.
-Chyba najpierw to bym musiała trochę poćwiczyć, bo już czuję, że mi ręce odpadają - odparłam. - Więc się nie musisz obawiać, że cię ustrzelę w plecy.
Ostatni komentarz dodałam z pewnym rozbawieniem. Chociaż doceniam przezorność mojego kumpla.
-Słuchaj, teraz to takie czasy są, że pije się, co dają. Był u mnie niedawno znajomy z pracy… Taki młody gówniak, ale kumaty. I wiesz, że przyniósł mi to gadzie ustrojstwo? Merlin raczy wiedzieć, skąd to miał.
W sumie to nigdy nie spytałam, gdzie Cattermole wyhaczył to gówno. Może komuś podprowadził, może to łapówka, albo dorabia gdzieś na boku? Mimo rżnięcia głupa widać, że chłopaczek coś gdzieś kombinuje. Ja takie rzeczy wyczuwam na milę.
-I powiem ci tak. Wygląda to paskudnie, ale trzepie jak trzeba. No tylko drogie to cholerstwo, tak że pozostaje nam już tylko spiryt. - wyszczerzyłam zęby, a ze spojrzenia mężczyzny wyłapałem jeszcze jedno. Dlatego kładąc rękę po lewej stronie piersi i zmieniając ton na uroczysty, dodałam - No więc obiecuję, że jeśli kiedykolwiek dorwę znowu butelkę tego całego “tużura”, czy jak mu tam było, to dam ci znać i wypijemy to w najbardziej prostacki sposób, jaki się da.
Na pohybel skurwysynom.
Pewnie w tym kraju jest coś takiego jak zatrzymania za robienie publicznie niemoralnych rzeczy. Chociaż idąc tym tokiem myślenia, to powinni z osiemdziesiąt procent obywateli zamknąć w Tower.
Lecącą w moją stronę piersiówkę złapałam lewą dłonią i zacisnęłam mocniej palce jak na najdroższym skarbie. Skórzane rękawice skutecznie wygłuszyły metaliczny dźwięk uderzenia metalu o metal.
-Z tymi “na pęczki” to bym nie przesadzała - parsknęłam, w międzyczasie otrzepując zaklęciem śnieg z nogawki, czyniąc drobny gest dłonią. - Dokładnie. Nie śmierdzi - jak to i u mnie w rodzinie lubią powtarzać.
Zauważyłam jego wątpliwości. Był czujny. Wiadomo, kto by chciał się na ślepo pakować w parszywe interesy niebezpiecznie lawirujące na granicy wolności i obszczanej więziennej celi. Powoli podniosłam głowę, by nasze spojrzenia się skrzyżowały.
-No więc to jest tak. Czasem trzeba komuś coś przekazać. Dyskretnie. Albo dać znać, że się kogoś konkretnego gdzieś widziało. - ponownie pociągnęłam łyk z piersiówki. - Potrzebuję dodatkowych par oczu i rąk, Sebastianie. Próbuję rozwinąć biznes i mieć z tego coś więcej niż nędzną garść monet. I, jak mówiłam, za współpracę będę płacić.
Podeszłam bliżej, bardzo blisko, żeby podkreślić powagę słów, chociaż różnica wzrostu jak zawsze działała na moją niekorzyść.
-Jesteś myśliwym. Takim z krwi i kości. Nie powinieneś tak kisnąć na jakimś zadupiu, strzelając do głupich ptaków. Mógłbyś, zamiast tego kiedyś upolować większego zwierza. - powiedziałam, podchwytując słowa o jego fachu. Słyszałam, jaki był dumny z zestrzelenia ofiary. - Marnujesz się, stary. Na prawdę.
Kusza była piękna. Idealny mechanizm, który pięknie ze sobą współgrał, by w mgnieniu nieść ze sobą śmierć. Cichą i niespodziewaną. Bez zbędnych głośnych inkantacji, widocznych na odległość rozbłysków zaklęć. Oh, ile bym dała, żeby moja magia była właśnie taka.
-Chyba najpierw to bym musiała trochę poćwiczyć, bo już czuję, że mi ręce odpadają - odparłam. - Więc się nie musisz obawiać, że cię ustrzelę w plecy.
Ostatni komentarz dodałam z pewnym rozbawieniem. Chociaż doceniam przezorność mojego kumpla.
Zlata Raskolnikova
Zawód : Komornik i najemniczka po godzinach
Wiek : 37
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Wisi mi kto wisi na latarni
A kto o nią się opiera
A kto o nią się opiera
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półgoblin
Nieaktywni
Westchnął ciężko, niechętnie musiał przyznać rację tej półgoblince w kwestii trudnych czasów dla wszystkich i tego, że należało pić, co dają aby móc jakoś przetrwać ten parszywy czas. Sam nie wylewał za kołnierz. Towarzystwo Zlaty sprzyjało temu. Wszak nie żałowała mu alkoholu.
— Jak dają to nie ma co wybrzydzać. Do najtańszych to nie należy, skoro bogate gnojki chlają to jak pojebani. Może ukradł jednemu z nich. Gdybym się tego gadziego ustrojstwa napił to pewnie w końcu zacząłbym słyszeć syk tego gada z wnętrza pustej flaszki. A to nie byłby pożądany stan. Nawet jak na bycie nawalonym — Przytaknął. Z tego co wiedział było to kurewsko drogie, choć podobno istniały te tańsze odmiany z pająkiem albo skorpionem. Nawet nie zdziwiłby się, gdy ktoś chciał podpierniczyć to jakiemuś dzianemu arystokracie. Wiedział o tych legendarnych związkach z jednym z założyli Hogwartu. W teorii opisywane przez niego zjawisko mogło mieć miejsce, gdy w grę wchodził brak trzeźwości. To, że sam trafił do Slytherinu, nie znaczy że pałał szczególną sympatią do węży. Zarówno tych bytujących w lasach, zamkniętych w butelkach i w ludzkiej skórze.
— Nie mam podstaw do tego, by ci nie wierzyć. Spiryt też trzepie jak trzeba — Odpowiedział z nikłym uśmiechem. Przecież nie będzie odmawiać starego dobrego spirytusu. Spojrzał na półgoblinkę spod uniesionych brwi w chwili, gdy kobieta oparła dłoń po lewej stronie piersi i zaczęła przemawiać uroczystym tonem, co sprawiło, że uśmiechnął się już szeroko, odsłaniając zęby. Zdołała go tym rozbawić. — Trzymam cię za słowo. Musimy to zrobić! — Przytaknął ochoczo. Perspektywa picia tak drogiego trunku w najbardziej prostacki sposób, jaki się da, wydała mu się niezwykle obiecująca i nader... przyjemna. Może nawet uda mu się wyłuskać tego gada z butelki. Wyrzucony przez okno na obskurne ulice Nokturnu będzie doskonale tam pasować. Choć wrzucenie go do kominka było równie kuszące. Dobrze, że Zlata miała dobry refleks.
— Obecne czasy powinny sprzyjać twoim interesom — Rzucił po chwili namysłu. Prawdą było jednak to, że pozostawał trochę oderwany od rzeczywistości. W końcu jego głównym miejscem pracy pozostawał las. Ale dobrze wiedział, że lepiej mieć pieniądze, niż ich nie mieć. Nieważne, skąd. Pieniądze to pełna jedzenia spiżarnia i alkoholu.
— I sądzisz, że się do tego nadaję? — Zapytał poważnie, pozostając czujnym. Dotychczas nie myślał o sobie jako kimś zaangażowanym w jakieś szemrane interesy. Dyskrecja nie była mu obca. Jako myśliwy był również zdolny wypatrywać swojej zwierzyny przez długie godziny. Obserwowanie człowieka raczej nie różniło się od wypatrywania zwierzyny w lesie. — Biznes? Musisz być bardziej konkretna. To oczywiste, nie ma nic za darmo — Dodał. Wiedział, czym ona zajmowała się na co dzień, ale własny szemrany interes to co innego. W tej materii jest żółtodziobem. Jednak dobrze wiedział, że tym światem rządzi pieniądz.
— Daj jeszcze — Wyciągnął ku niej dłoń po piersiówkę gdy wrócił z upolowanym ptactwem. Zgrało się w czasie z podejściem do niego. Miała rację co do niego. Jest myśliwym z krwi i kości. Miała też rację co do tego, że nie powinien kisnąć na zadupiu i polować na marne ptactwo. Dotąd nie wytropił większej zwierzyny. Miała rację, że się marnował.
— Masz rację, jestem. Tak wygląda jednak każde polowanie. Nie mogę już patrzeć na to ptactwo, ale przynajmniej nie chodzę głodny. Tropię go przez cały czas — Żachnął się. To nie była kwestia braku wprawy czy pogarszającej się sprawności. Ostatnia zima mogła skutecznie przetrzebić każdą inną zwierzynę. Nie był też jedynym łowczym w tym hrabstwie. W trudnej sytuacji życiowej ludzie mogli polować nawet na młode osobniki.
— To podstawa, nawet jak sama czarodziejska kusza jest stosunkowo lekka. Po kilku godzinach może zacząć ciążyć — Przyznał rację swojej towarzyszce. Nosił tę kuszę ze sobą przez parę godzin. Nie mówiąc o czatowaniu na zwierzynę. — Jak już bym się obawiał to tego, że strzelisz mi w dupę — Dodał z pewną dozą rozbawienia i złośliwości. Uważał, że w takich sytuacjach jak ta mógł nabijać się z niskiego wzrostu kobiety. Przezorny zawsze ubezpieczony.
— Jak dają to nie ma co wybrzydzać. Do najtańszych to nie należy, skoro bogate gnojki chlają to jak pojebani. Może ukradł jednemu z nich. Gdybym się tego gadziego ustrojstwa napił to pewnie w końcu zacząłbym słyszeć syk tego gada z wnętrza pustej flaszki. A to nie byłby pożądany stan. Nawet jak na bycie nawalonym — Przytaknął. Z tego co wiedział było to kurewsko drogie, choć podobno istniały te tańsze odmiany z pająkiem albo skorpionem. Nawet nie zdziwiłby się, gdy ktoś chciał podpierniczyć to jakiemuś dzianemu arystokracie. Wiedział o tych legendarnych związkach z jednym z założyli Hogwartu. W teorii opisywane przez niego zjawisko mogło mieć miejsce, gdy w grę wchodził brak trzeźwości. To, że sam trafił do Slytherinu, nie znaczy że pałał szczególną sympatią do węży. Zarówno tych bytujących w lasach, zamkniętych w butelkach i w ludzkiej skórze.
— Nie mam podstaw do tego, by ci nie wierzyć. Spiryt też trzepie jak trzeba — Odpowiedział z nikłym uśmiechem. Przecież nie będzie odmawiać starego dobrego spirytusu. Spojrzał na półgoblinkę spod uniesionych brwi w chwili, gdy kobieta oparła dłoń po lewej stronie piersi i zaczęła przemawiać uroczystym tonem, co sprawiło, że uśmiechnął się już szeroko, odsłaniając zęby. Zdołała go tym rozbawić. — Trzymam cię za słowo. Musimy to zrobić! — Przytaknął ochoczo. Perspektywa picia tak drogiego trunku w najbardziej prostacki sposób, jaki się da, wydała mu się niezwykle obiecująca i nader... przyjemna. Może nawet uda mu się wyłuskać tego gada z butelki. Wyrzucony przez okno na obskurne ulice Nokturnu będzie doskonale tam pasować. Choć wrzucenie go do kominka było równie kuszące. Dobrze, że Zlata miała dobry refleks.
— Obecne czasy powinny sprzyjać twoim interesom — Rzucił po chwili namysłu. Prawdą było jednak to, że pozostawał trochę oderwany od rzeczywistości. W końcu jego głównym miejscem pracy pozostawał las. Ale dobrze wiedział, że lepiej mieć pieniądze, niż ich nie mieć. Nieważne, skąd. Pieniądze to pełna jedzenia spiżarnia i alkoholu.
— I sądzisz, że się do tego nadaję? — Zapytał poważnie, pozostając czujnym. Dotychczas nie myślał o sobie jako kimś zaangażowanym w jakieś szemrane interesy. Dyskrecja nie była mu obca. Jako myśliwy był również zdolny wypatrywać swojej zwierzyny przez długie godziny. Obserwowanie człowieka raczej nie różniło się od wypatrywania zwierzyny w lesie. — Biznes? Musisz być bardziej konkretna. To oczywiste, nie ma nic za darmo — Dodał. Wiedział, czym ona zajmowała się na co dzień, ale własny szemrany interes to co innego. W tej materii jest żółtodziobem. Jednak dobrze wiedział, że tym światem rządzi pieniądz.
— Daj jeszcze — Wyciągnął ku niej dłoń po piersiówkę gdy wrócił z upolowanym ptactwem. Zgrało się w czasie z podejściem do niego. Miała rację co do niego. Jest myśliwym z krwi i kości. Miała też rację co do tego, że nie powinien kisnąć na zadupiu i polować na marne ptactwo. Dotąd nie wytropił większej zwierzyny. Miała rację, że się marnował.
— Masz rację, jestem. Tak wygląda jednak każde polowanie. Nie mogę już patrzeć na to ptactwo, ale przynajmniej nie chodzę głodny. Tropię go przez cały czas — Żachnął się. To nie była kwestia braku wprawy czy pogarszającej się sprawności. Ostatnia zima mogła skutecznie przetrzebić każdą inną zwierzynę. Nie był też jedynym łowczym w tym hrabstwie. W trudnej sytuacji życiowej ludzie mogli polować nawet na młode osobniki.
— To podstawa, nawet jak sama czarodziejska kusza jest stosunkowo lekka. Po kilku godzinach może zacząć ciążyć — Przyznał rację swojej towarzyszce. Nosił tę kuszę ze sobą przez parę godzin. Nie mówiąc o czatowaniu na zwierzynę. — Jak już bym się obawiał to tego, że strzelisz mi w dupę — Dodał z pewną dozą rozbawienia i złośliwości. Uważał, że w takich sytuacjach jak ta mógł nabijać się z niskiego wzrostu kobiety. Przezorny zawsze ubezpieczony.
Sebastian Bartius
Zawód : Myśliwy, taksydermista
Wiek : 50
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don’t shake me
Don’t make me bear my teeth
You really don’t wanna meet that guy
Don’t make me bear my teeth
You really don’t wanna meet that guy
OPCM : 14 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 6
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 13
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
W nocy przyozdobione setką świateł niebo jawiło się cudowną i zachwycającą iluminacją, która jednocześnie niosła za sobą śmierć i zniszczenie. Wtedy to ziemiami Lancashire zatrzęsło. Siła spadającego meteorytu była tak wielka, że okoliczne budynki zostały zrównane z ziemią, a dalsze gospodarstwa uległy zniszczeniu. Dach nad głową straciło wiele rodzin, a inne przestały istnieć w przeciągu paru minut. Wielki tuman ziemi i kurzu wzniósł się gwałtownie w powietrze pokrywając wszystko duszącym całunem. Uderzenie rozproszyło skały i pył w niebo. Szczątki te, zwane wyrzutami, pozostały nad powierzchnią ziemi niczym gęsta pokrywa chmur. Rankiem światło słoneczne nie było w stanie przebić się przez ciężkie i grube chmury. Powietrze, gęste i duszące, uniemożliwiało oddychanie, a w miejscu gdzie spadło ciało niebieskie widniał olbrzymi krater. Bił od niego niesamowity gorąc, który parzył przez ubranie, palił w gardło, nie pozwalał wziąć głębszego oddechu. W jego wnętrzu słychać było rozpaczliwe beczenie. Stado owiec, przerażone nagłym trzęsieniem ziemi, sforsowało zabezpieczenia ogrodzenia i popędziło w amoku przed siebie. Wpadając do krateru parę sztuk połamało nogi, część była ranna, a reszta biegała nie mogąc się wydostać z wnętrza.
Okoliczni mieszkańcy, którzy przetrwali, rzucili się na pomoc właścicielowi zwierząt, ale warunki nie były sprzyjające do pracy. Wszechobecny pył oraz żar bijący z ziemi, grożący pożarem, utrudniał znacznie pracę. Przerażone zwierzęta uciekały i nie dały się złapać oraz wyprowadzić na powierzchnię. Cześć z nich utknęła w małych dziurach i jamach skalnych, jakie odsłoniło uderzenie skały w ziemię.
| 15 sierpnia?
Okolica przywodziła na myśl mitologiczne Muspelheim.
Olbrzymów co prawda nie uświadczyłem, przynajmniej jeszcze, lecz duszące, gęste od pyłu powietrze i bijący od strony krateru palący gorąc, zmuszający do mrużenia oczu i przesłaniania twarzy dłońmi, zgadzały się co do joty z tym, co wyczytałem w spisanej norweskim księdze. A także zobaczyłem na barwnych, może nawet zbyt barwnych ilustracjach, bo przecież przed publikacją tomiszcza zadbano o tym, by kraina ognia została odpowiednio zobrazowana. Brakowało jeszcze tylko rzeki lawy, naprawdę, no i wychylającego się zza najbliższego wzniesienia giganta... I choć jeszcze do niedawna stanowiłem jedynie przechodnia, zbłąkanego wędrowca próbującego dotrzeć do znajomego, pomieszkującego w okolicy handlarza, tak budzący trwogę w sercu obraz zmusił mnie do działania. Nie mógłbym przecież przejść obojętnie wobec ludzkiej krzywdy, a już tym bardziej krzywdy, która w sposób bezpośredni wiązała się z losem będących pod ich opieką zwierząt.
Od strony nienaturalnej, stworzonej przez odłamek komety dziury, która musiała naznaczyć pastwisko ledwie dwa dni temu, dobiegały nerwowe pokrzykiwania kilku osób, mężczyzny i dwóch młodzików. Lepiej ich słyszałem niż widziałem, wszak widoczność skutecznie ograniczała wisząca nad kraterem chmura pyłu, dymu, odłamków skalnych. Prędko – choć nie bez trudu, wszak nieznajomy był roztrzęsiony, strzelał oczami to w stronę buchającego gorącem leju, to mnie – pojąłem istotę problemu. Złapane w pułapkę owce beczały co sił w płucach, latający koło nóg pies ujadał żałośnie, jak gdyby nie mogą zdecydować się, czy powinien skoczyć do dziury za nimi, czy wprost przeciwnie, zostać u boku swego pana. Jak do tego doszło – nie miałem pojęcia, choć najpewniej wystarczyła ledwie chwila nieuwagi i ogromna dawka pecha, by całe stado władowało się wprost do krateru.
Cholera jasna.
– Zaraz się tym zajmiemy, dobrze? Wspólnie, tylko weź się w garść. – Złapałem wąsatego czarodzieja za ramiona, spoglądając mu przy tym prosto w oczy. Nie mógł poddawać się panice, jeśli chciał uratować swe zwierzęta przed tragicznym losem. – Ty, młody – zwróciłem się do jednego z towarzyszących mu chłopaczków; był drobniejszy od tego drugiego, na oko ledwie kilkunastoletni. – Leć do domu. Leć po sąsiadów. Potrzebujemy więcej rąk do pomocy. Po pierwsze, ktoś musi załatać ogrodzenie. Zajmiesz się tym? – Spojrzałem na postawniejszego młodziana. Z jednej strony mógłby się przydać tam na dole, z drugiej – wolałbym nie ryzykować jego zdrowiem. – Po drugie, musimy wydostać stamtąd zwierzęta, może być problem z lewitowaniem ich, gdy są tak pobudzone, przerażone...
Nie wiem, ile czasu minęło od tamtej chwili. Może pół godziny. Może więcej. Prawie wykaszlałem sobie płuca, miałem problemy z wzięciem głębszego oddechu, do tego zostałem skopany przez kilka wybitnie spanikowanych osobników. Na szczęście śmiałków przybyło, uwijało się nas już tam prawie dziesięciu, dzięki czemu część owiec udało się wydostać na powierzchnię i opatrzeć. Inne jednak wciąż tkwiły w leju, ranne, ubrudzone złowróżbną czerwienią i zdjęte strachem.
Wcale im się nie dziwiłem; sam bałem się, i to nie na żarty. Chociażby że ten okropny gorąc przerodzi się zaraz w ogień, że dziwne, nienaturalne wgłębienie, pełne mniejszych dziur i jam, zaraz stanie się potrzaskiem, z którego nie będzie już ucieczki. Starałem się więc skupić na działaniu, na tu i teraz, bo każda chwila była na wagę goblińskiego złota.
Okolica przywodziła na myśl mitologiczne Muspelheim.
Olbrzymów co prawda nie uświadczyłem, przynajmniej jeszcze, lecz duszące, gęste od pyłu powietrze i bijący od strony krateru palący gorąc, zmuszający do mrużenia oczu i przesłaniania twarzy dłońmi, zgadzały się co do joty z tym, co wyczytałem w spisanej norweskim księdze. A także zobaczyłem na barwnych, może nawet zbyt barwnych ilustracjach, bo przecież przed publikacją tomiszcza zadbano o tym, by kraina ognia została odpowiednio zobrazowana. Brakowało jeszcze tylko rzeki lawy, naprawdę, no i wychylającego się zza najbliższego wzniesienia giganta... I choć jeszcze do niedawna stanowiłem jedynie przechodnia, zbłąkanego wędrowca próbującego dotrzeć do znajomego, pomieszkującego w okolicy handlarza, tak budzący trwogę w sercu obraz zmusił mnie do działania. Nie mógłbym przecież przejść obojętnie wobec ludzkiej krzywdy, a już tym bardziej krzywdy, która w sposób bezpośredni wiązała się z losem będących pod ich opieką zwierząt.
Od strony nienaturalnej, stworzonej przez odłamek komety dziury, która musiała naznaczyć pastwisko ledwie dwa dni temu, dobiegały nerwowe pokrzykiwania kilku osób, mężczyzny i dwóch młodzików. Lepiej ich słyszałem niż widziałem, wszak widoczność skutecznie ograniczała wisząca nad kraterem chmura pyłu, dymu, odłamków skalnych. Prędko – choć nie bez trudu, wszak nieznajomy był roztrzęsiony, strzelał oczami to w stronę buchającego gorącem leju, to mnie – pojąłem istotę problemu. Złapane w pułapkę owce beczały co sił w płucach, latający koło nóg pies ujadał żałośnie, jak gdyby nie mogą zdecydować się, czy powinien skoczyć do dziury za nimi, czy wprost przeciwnie, zostać u boku swego pana. Jak do tego doszło – nie miałem pojęcia, choć najpewniej wystarczyła ledwie chwila nieuwagi i ogromna dawka pecha, by całe stado władowało się wprost do krateru.
Cholera jasna.
– Zaraz się tym zajmiemy, dobrze? Wspólnie, tylko weź się w garść. – Złapałem wąsatego czarodzieja za ramiona, spoglądając mu przy tym prosto w oczy. Nie mógł poddawać się panice, jeśli chciał uratować swe zwierzęta przed tragicznym losem. – Ty, młody – zwróciłem się do jednego z towarzyszących mu chłopaczków; był drobniejszy od tego drugiego, na oko ledwie kilkunastoletni. – Leć do domu. Leć po sąsiadów. Potrzebujemy więcej rąk do pomocy. Po pierwsze, ktoś musi załatać ogrodzenie. Zajmiesz się tym? – Spojrzałem na postawniejszego młodziana. Z jednej strony mógłby się przydać tam na dole, z drugiej – wolałbym nie ryzykować jego zdrowiem. – Po drugie, musimy wydostać stamtąd zwierzęta, może być problem z lewitowaniem ich, gdy są tak pobudzone, przerażone...
Nie wiem, ile czasu minęło od tamtej chwili. Może pół godziny. Może więcej. Prawie wykaszlałem sobie płuca, miałem problemy z wzięciem głębszego oddechu, do tego zostałem skopany przez kilka wybitnie spanikowanych osobników. Na szczęście śmiałków przybyło, uwijało się nas już tam prawie dziesięciu, dzięki czemu część owiec udało się wydostać na powierzchnię i opatrzeć. Inne jednak wciąż tkwiły w leju, ranne, ubrudzone złowróżbną czerwienią i zdjęte strachem.
Wcale im się nie dziwiłem; sam bałem się, i to nie na żarty. Chociażby że ten okropny gorąc przerodzi się zaraz w ogień, że dziwne, nienaturalne wgłębienie, pełne mniejszych dziur i jam, zaraz stanie się potrzaskiem, z którego nie będzie już ucieczki. Starałem się więc skupić na działaniu, na tu i teraz, bo każda chwila była na wagę goblińskiego złota.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie było jej nigdzie.
Nie powinien być zdziwiony, minęły już długie miesiące, odkąd Emma zapadła się pod ziemię – ale w jakiś pokrętny sposób liczył na to, że nawet jeżeli się ukrywała, to koniec świata skłoni ją do sprawdzenia rodzinnego domu. Szansa była nikła, gospodarstwo stało puste od dawna; nie mieszkał w nim już nikt, kogo mogłaby szukać – ale musiał się upewnić. Drogę do przycupniętego na końcu wioski budynku wciąż znał na pamięć, choć ciężko było ją odnaleźć w gęstym, zaścielającym wszystko pyle. Edmund nadal nie mógł uwierzyć w to, jak drastycznie jedna noc zmieniła ich, cóż, świat – a jednocześnie ciągle miał wrażenie, że nie szokowało go tak bardzo, jak powinno. Zupełnie jakby jego umysł nie był w stanie tak do końca przetworzyć tego, co widział: zburzonych w gruzy kamienic, głębokich na kilkanaście metrów lejów, występujących z koryt rzek, miejscami sięgających drugiego piętra. Ogrom zniszczeń był tak potężny, że niemożliwym wydawało się ich odwrócenie; nieistotne, czego by nie robił, każde działanie było zaledwie kroplą w morzu, niewidoczną, nierobiącą żadnej różnicy.
Być może dlatego starał się za wszelką cenę o tym nie myśleć, od dwóch dni uparcie skupiając się wyłącznie na chwili obecnej. Na następnej minucie, kwadransie, godzinie. Na tym, żeby upewnić się, czy Maisie miała wszystko, czego potrzebowała, żeby zdobyć kawałek ryby na śniadanie i trochę chleba na wieczór. Nie rozmyślać nad tym, kiedy w sklepach skończy się towar, którego nie było jak uzupełnić. Ani co zrobi, gdy w domu w Lancashire nie odnajdzie nikogo.
Głośnie nawoływanie dotarło do niego, gdy przeskakiwał przez ogrodzenie – przechylone tak mocno, że właściwie wystarczyło wyżej podnieść nogi. Jakiś chłopiec krzyczał o pomoc, Edmund mgliście kojarzył jego twarz; chyba był synem sąsiadów Emmy, tych, którzy czasami kupowali od jej rodziny jajka, zupełnie nieporadnie próbując zapłacić za nie mugolskimi pieniędzmi. Podszedł do niego bez zastanowienia, z chaotycznej wypowiedzi wychwytując coś o dziurze w ziemi i owcach, i o tym, że nie było czasu. On też go nie miał – powinien wracać do Londynu, jeśli tego nie zrobi, spóźni się na swoją zmianę w Parszywym, a obiecał, że ją weźmie – ale coś w naglącym spojrzeniu chłopaka kazało mu zapytać, gdzie ma biec. I pobiegł.
Im bardziej zbliżał się do krawędzi krateru, tym trudniej było mu oddychać; naciągnął na twarz chustkę, zasłaniając usta i nos, starając się nie wciągać w płuca duszącego dymu. Jak to możliwe, że jeszcze nie opadł? Czy miał kiedykolwiek? Od deszczu meteorytów minęły dwa dni, zdawało mu się, że po tym czasie powietrze powinno się już oczyścić – ale we wszechobecnym kurzu było coś lepkiego, ciężkiego. – Proszę pana! – zawołał, dostrzegłszy wysokiego mężczyznę, który wyglądał, jakby wydawał polecenia, albo przynajmniej jakby wiedział, co robi. Do jego uszu dotarło beczenie owiec, dźwięk znajomy i niepokojący jednocześnie; pamiętał, jak zachowywały się czaroowce z hodowli ojca, gdy wpadły w panikę podczas wiosennego huraganu. Omiótł wzrokiem okolicę, część zwierząt była już pod opieką – to dobrze – ale rozpaczliwe odgłosy dochodzące z wnętrza wielkiego, czerniejącego krateru sprawiały, że Edmundowi skręcały się wnętrzności. – Frankie mówił, że jest potrzebna pomoc – wydyszał, zatrzymując się przed nieznajomym i jednocześnie ściągając z głowy czapkę, bo zrobiło mu się gorąco. Od biegu i od żaru buchającego od strony wyrwy po meteorycie. – Ja mogę pomóc – dodał koślawo. – Mój ojciec hoduje czaroowce; wiem, jak się z nimi obchodzić – wyjaśnił, ignorując silne ukłucie w klatce piersiowej. Hoduje, czy hodował? Powinien to wiedzieć, powinien już dawno napisać do domu albo tam polecieć; czy jak uratuje parę zwierzaków, to wyrzuty sumienia przestaną smakować tak gorzko?
Nie powinien być zdziwiony, minęły już długie miesiące, odkąd Emma zapadła się pod ziemię – ale w jakiś pokrętny sposób liczył na to, że nawet jeżeli się ukrywała, to koniec świata skłoni ją do sprawdzenia rodzinnego domu. Szansa była nikła, gospodarstwo stało puste od dawna; nie mieszkał w nim już nikt, kogo mogłaby szukać – ale musiał się upewnić. Drogę do przycupniętego na końcu wioski budynku wciąż znał na pamięć, choć ciężko było ją odnaleźć w gęstym, zaścielającym wszystko pyle. Edmund nadal nie mógł uwierzyć w to, jak drastycznie jedna noc zmieniła ich, cóż, świat – a jednocześnie ciągle miał wrażenie, że nie szokowało go tak bardzo, jak powinno. Zupełnie jakby jego umysł nie był w stanie tak do końca przetworzyć tego, co widział: zburzonych w gruzy kamienic, głębokich na kilkanaście metrów lejów, występujących z koryt rzek, miejscami sięgających drugiego piętra. Ogrom zniszczeń był tak potężny, że niemożliwym wydawało się ich odwrócenie; nieistotne, czego by nie robił, każde działanie było zaledwie kroplą w morzu, niewidoczną, nierobiącą żadnej różnicy.
Być może dlatego starał się za wszelką cenę o tym nie myśleć, od dwóch dni uparcie skupiając się wyłącznie na chwili obecnej. Na następnej minucie, kwadransie, godzinie. Na tym, żeby upewnić się, czy Maisie miała wszystko, czego potrzebowała, żeby zdobyć kawałek ryby na śniadanie i trochę chleba na wieczór. Nie rozmyślać nad tym, kiedy w sklepach skończy się towar, którego nie było jak uzupełnić. Ani co zrobi, gdy w domu w Lancashire nie odnajdzie nikogo.
Głośnie nawoływanie dotarło do niego, gdy przeskakiwał przez ogrodzenie – przechylone tak mocno, że właściwie wystarczyło wyżej podnieść nogi. Jakiś chłopiec krzyczał o pomoc, Edmund mgliście kojarzył jego twarz; chyba był synem sąsiadów Emmy, tych, którzy czasami kupowali od jej rodziny jajka, zupełnie nieporadnie próbując zapłacić za nie mugolskimi pieniędzmi. Podszedł do niego bez zastanowienia, z chaotycznej wypowiedzi wychwytując coś o dziurze w ziemi i owcach, i o tym, że nie było czasu. On też go nie miał – powinien wracać do Londynu, jeśli tego nie zrobi, spóźni się na swoją zmianę w Parszywym, a obiecał, że ją weźmie – ale coś w naglącym spojrzeniu chłopaka kazało mu zapytać, gdzie ma biec. I pobiegł.
Im bardziej zbliżał się do krawędzi krateru, tym trudniej było mu oddychać; naciągnął na twarz chustkę, zasłaniając usta i nos, starając się nie wciągać w płuca duszącego dymu. Jak to możliwe, że jeszcze nie opadł? Czy miał kiedykolwiek? Od deszczu meteorytów minęły dwa dni, zdawało mu się, że po tym czasie powietrze powinno się już oczyścić – ale we wszechobecnym kurzu było coś lepkiego, ciężkiego. – Proszę pana! – zawołał, dostrzegłszy wysokiego mężczyznę, który wyglądał, jakby wydawał polecenia, albo przynajmniej jakby wiedział, co robi. Do jego uszu dotarło beczenie owiec, dźwięk znajomy i niepokojący jednocześnie; pamiętał, jak zachowywały się czaroowce z hodowli ojca, gdy wpadły w panikę podczas wiosennego huraganu. Omiótł wzrokiem okolicę, część zwierząt była już pod opieką – to dobrze – ale rozpaczliwe odgłosy dochodzące z wnętrza wielkiego, czerniejącego krateru sprawiały, że Edmundowi skręcały się wnętrzności. – Frankie mówił, że jest potrzebna pomoc – wydyszał, zatrzymując się przed nieznajomym i jednocześnie ściągając z głowy czapkę, bo zrobiło mu się gorąco. Od biegu i od żaru buchającego od strony wyrwy po meteorycie. – Ja mogę pomóc – dodał koślawo. – Mój ojciec hoduje czaroowce; wiem, jak się z nimi obchodzić – wyjaśnił, ignorując silne ukłucie w klatce piersiowej. Hoduje, czy hodował? Powinien to wiedzieć, powinien już dawno napisać do domu albo tam polecieć; czy jak uratuje parę zwierzaków, to wyrzuty sumienia przestaną smakować tak gorzko?
Edmund McKinnon
Zawód : fałszerz
Wiek : 19
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
a man that flies from his fear may find that he has only taken a short cut to meet it
OPCM : 2
UROKI : 3 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
Kusiło mnie, by zrobić sobie przerwę, choćby krótką, na złapanie głębszego oddechu, wiedziałem jednak, że nie było na to czasu – Merlin jeden raczył wiedzieć, kiedy sytuacja na pastwisku ulegnie pogorszeniu oraz w jakim stanie były wciąż uwięzione w leju owce. Rozsądniej było zachować ciągły ruch, nie przystawać, nie zastanawiać się, a przynajmniej dopóki nie zyskamy pewności, że wszystkie zwierzęta zostały już odnalezione i opatrzone. Gdybym pozwolił sobie na moment zawahania, słabości, najpewniej zaległbym kawałek dalej, na pokrytej pyłem trawie, i nie wstał aż rozgrzane do czerwoności płuca nie zapomną o torturze oddychania w tych warunkach, a poranione dłonie nie przestaną piec – nie żeby w ogóle, ale chociaż aż tak.
Z początku nie zrozumiałem, że to zlewające się z innymi odgłosami proszę pana było skierowane do mnie; nie nawykłem do formalnych, budujących zbędny dystans zwrotów, większość znajomych czarodziejów pamiętała, by nie zwracać się do mnie w ten sposób. Dopiero kiedy chłopak podszedł bliżej, dojrzałem jego sylwetkę wśród dymu i pyłu, oraz zaoferował się we wsparciem, powoli, nieco otępiale zacząłem łączyć kropki. Wspomniany Frankie musiał być młodzikiem, którego posłałem na poszukiwanie ludzi dobrej woli; zasłużył na pochwałę, gdyby nie jego starania, uwijalibyśmy się tutaj jedynie w dwójkę, może trójkę, co z kolei przekładałoby się na dużo wolniejsze działanie, a tu proszę, kolejny śmiałek. Nieco idiotycznie było mi szukać w tej niedawnej katastrofie pozytywów, lecz miło było przekonać się, że czarodzieje potrafili zjednoczyć się w obliczu tragedii i nieść bezinteresowną pomoc.
Sapnąłem cicho, przecierając przy tym czoło wierzchem brudnej dłoni; zamrugałem gwałtownie, by wyostrzyć obraz, lepiej przyjrzeć się nowoprzybyłemu, a w ten sposób spróbować ocenić jego wiek. Był młody, bardzo młody. Nie jak Frankie, wciąż jednak wolałbym oszczędzić mu wyprawy do buchającego gorącem krateru, nie narażać niepotrzebnie na niebezpieczeństwo. Na końcu języka formowała mi się odpowiedź, żeby sprawdził, czy ogrodzenie zostało załatane, albo czy dotarły już zioła lecznicze niezbędne do uratowania co poważniej rannych zwierząt – jednak nim zdołałbym go pokierować dalej, nieznajomy pochwalił się doświadczeniem z owcami. Cóż, niewątpliwie przydałby mi się tam na dole ktoś jeszcze, kto wiedział, na co zwracać uwagę, jak nie podsycić strachu spanikowanego stada...
– Jesteś pewien? Jest tam pieruńsko gorąco – wyrzuciłem z siebie ochryple, słowa te podrażniły gardło, wyrwały z piersi suchy, bolesny kaszel, zmusiły mnie do przesłonięcia ust przedramieniem. Co za cholerstwo. Może dałbym mu więcej czasu na zastanowienie, albo pozwolił własnym skrupułom wygrać, gdyby nie to przeciągłe, dobiegające zza pleców beczenie, które nakazało ruszyć się z miejsca, już, teraz. – W porządku, chodźmy. Tylko trzymaj się blisko, dobra? – Spojrzałem na niego z pełną powagą, po czym nie czekając na reakcję odwróciłem się na pięcie i znów pomknąłem w kierunku zadymionego krateru.
Poruszałem się szybko, by ograniczyć czas spędzany w tej dziurze do minimum; koszulę kleiła mi się do grzbietu, miałem ochotę ją z siebie zedrzeć, do tego widziałem ledwie na kilka cali, musiałem więc kierować się słuchem – nie zamierzałem się jednak nad sobą rozczulać, mieliśmy zadanie do wykonania.
Po kilku minutach poszukiwań dotarliśmy do niewielkiej jamy, przy której nie kręcił się jeszcze nikt inny. Sierść uwięzionej w niej owcy była bura od wszechobecnego pyłu, nic dziwnego, ale również naznaczona plamami krwi. Niedobrze.
– Hej, młody – zawołałem, by młodzian na pewno mnie usłyszał, czego zaraz pożałowałem, kwitując to krótkim kaszlem. Przykucnąłem przy wyraźnie obolałym zwierzęciu, chcąc obejrzeć je z bliska; uważałem przy tym, by nie wykonywać gwałtownych ruchów, nie stresować go jeszcze bardziej. – Tutaj. Wydaje mi się, że jej noga utknęła w jakiejś jeszcze mniejszej dziurze, albo została przygnieciona, stąd nie widzę, a szarpiąc się zrobiła sobie krzywdę, nadziała się na ten ostry odłamek... Zobaczysz, czy dasz radę tam sięgnąć? – Może to tylko jakiś kamień, może dałoby się go usunąć bez korzystania z czarów, a może mój towarzysz byłby w stanie pomóc jej ułożyć nogę tak, by wydobyć ją z potrzasku; kto wie, czy upadek meteorytu nie naruszył naturalnego balansu, nie zakłócił działania magii, nie miałem ochoty przekonywać się o tym na własnej skórze. – Ja się tam raczej nie wcisnę, ale przytrzymam ją.
Z początku nie zrozumiałem, że to zlewające się z innymi odgłosami proszę pana było skierowane do mnie; nie nawykłem do formalnych, budujących zbędny dystans zwrotów, większość znajomych czarodziejów pamiętała, by nie zwracać się do mnie w ten sposób. Dopiero kiedy chłopak podszedł bliżej, dojrzałem jego sylwetkę wśród dymu i pyłu, oraz zaoferował się we wsparciem, powoli, nieco otępiale zacząłem łączyć kropki. Wspomniany Frankie musiał być młodzikiem, którego posłałem na poszukiwanie ludzi dobrej woli; zasłużył na pochwałę, gdyby nie jego starania, uwijalibyśmy się tutaj jedynie w dwójkę, może trójkę, co z kolei przekładałoby się na dużo wolniejsze działanie, a tu proszę, kolejny śmiałek. Nieco idiotycznie było mi szukać w tej niedawnej katastrofie pozytywów, lecz miło było przekonać się, że czarodzieje potrafili zjednoczyć się w obliczu tragedii i nieść bezinteresowną pomoc.
Sapnąłem cicho, przecierając przy tym czoło wierzchem brudnej dłoni; zamrugałem gwałtownie, by wyostrzyć obraz, lepiej przyjrzeć się nowoprzybyłemu, a w ten sposób spróbować ocenić jego wiek. Był młody, bardzo młody. Nie jak Frankie, wciąż jednak wolałbym oszczędzić mu wyprawy do buchającego gorącem krateru, nie narażać niepotrzebnie na niebezpieczeństwo. Na końcu języka formowała mi się odpowiedź, żeby sprawdził, czy ogrodzenie zostało załatane, albo czy dotarły już zioła lecznicze niezbędne do uratowania co poważniej rannych zwierząt – jednak nim zdołałbym go pokierować dalej, nieznajomy pochwalił się doświadczeniem z owcami. Cóż, niewątpliwie przydałby mi się tam na dole ktoś jeszcze, kto wiedział, na co zwracać uwagę, jak nie podsycić strachu spanikowanego stada...
– Jesteś pewien? Jest tam pieruńsko gorąco – wyrzuciłem z siebie ochryple, słowa te podrażniły gardło, wyrwały z piersi suchy, bolesny kaszel, zmusiły mnie do przesłonięcia ust przedramieniem. Co za cholerstwo. Może dałbym mu więcej czasu na zastanowienie, albo pozwolił własnym skrupułom wygrać, gdyby nie to przeciągłe, dobiegające zza pleców beczenie, które nakazało ruszyć się z miejsca, już, teraz. – W porządku, chodźmy. Tylko trzymaj się blisko, dobra? – Spojrzałem na niego z pełną powagą, po czym nie czekając na reakcję odwróciłem się na pięcie i znów pomknąłem w kierunku zadymionego krateru.
Poruszałem się szybko, by ograniczyć czas spędzany w tej dziurze do minimum; koszulę kleiła mi się do grzbietu, miałem ochotę ją z siebie zedrzeć, do tego widziałem ledwie na kilka cali, musiałem więc kierować się słuchem – nie zamierzałem się jednak nad sobą rozczulać, mieliśmy zadanie do wykonania.
Po kilku minutach poszukiwań dotarliśmy do niewielkiej jamy, przy której nie kręcił się jeszcze nikt inny. Sierść uwięzionej w niej owcy była bura od wszechobecnego pyłu, nic dziwnego, ale również naznaczona plamami krwi. Niedobrze.
– Hej, młody – zawołałem, by młodzian na pewno mnie usłyszał, czego zaraz pożałowałem, kwitując to krótkim kaszlem. Przykucnąłem przy wyraźnie obolałym zwierzęciu, chcąc obejrzeć je z bliska; uważałem przy tym, by nie wykonywać gwałtownych ruchów, nie stresować go jeszcze bardziej. – Tutaj. Wydaje mi się, że jej noga utknęła w jakiejś jeszcze mniejszej dziurze, albo została przygnieciona, stąd nie widzę, a szarpiąc się zrobiła sobie krzywdę, nadziała się na ten ostry odłamek... Zobaczysz, czy dasz radę tam sięgnąć? – Może to tylko jakiś kamień, może dałoby się go usunąć bez korzystania z czarów, a może mój towarzysz byłby w stanie pomóc jej ułożyć nogę tak, by wydobyć ją z potrzasku; kto wie, czy upadek meteorytu nie naruszył naturalnego balansu, nie zakłócił działania magii, nie miałem ochoty przekonywać się o tym na własnej skórze. – Ja się tam raczej nie wcisnę, ale przytrzymam ją.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
– Tak jest – przytaknął od razu na pytanie mężczyzny, nie wahając się ani przez moment, mimo że buchający od krateru gorąc rzeczywiście zaczął stawać się nie do zniesienia. Nie wyobrażał sobie, że mógłby odpowiedzieć inaczej; ojciec od małego wpajał mu, że pomocy nie należało odmawiać – bo człowiek nigdy nie wiedział, kiedy to on będzie jej potrzebował. W miasteczku, w którym się wychowywał, to była naturalna kolej rzeczy: gdy sztorm zatapiał jeden kuter rybacki, we wsparcie poszkodowanego angażowali się wszyscy sąsiedzi, a zdarzało się, że wieść niosła się i do okolicznych wiosek. Kiedy płonął czyjś dom, po wiadra z wodą też biegali wszyscy: młodzi, starzy, dzieciaki. W Londynie brakowało mu podobnego poczucia wspólnoty, bycia częścią całości; w porcie każdy dbał o siebie, a Edmund jeszcze nie do końca nauczył się w ten sposób funkcjonować. W ciągu pierwszych miesięcy w stolicy, niejednokrotnie dał się wykiwać.
Zrobienie czegoś pożytecznego stanowiło miłą odmianę, zwłaszcza w zestawieniu z towarzyszącym mu od dwóch dni poczuciem bezsilności – chociaż wgryzający się do płuc dym bardzo szybko wypchnął z jego głowy podobne sentymenty, a zdradliwe zbocze krateru zmusiło go do skupienia się wyłącznie na ostrożnym stawianiu kroków. Naciągnął koszulkę na nos i usta, starając się nie wdychać unoszącego się wysoko nad ziemią pyłu, ale i tak czuł się tak, jakby włożył głowę do rozgrzanego pieca. Trzeba było zaledwie paru minut, żeby włosy przykleiły mu się do szyi i czoła, skręcając się w loki tuż nad karkiem. Z daleka nie docenił też odpowiednio głębokości wydartej przez meteoryt wyrwy, gdy stanął nad samą krawędzią, zakręciło mu się w głowie – ale przecież za późno było, żeby się wycofać. Szedł więc za wysokim czarodziejem, starając się trzymać jak najbliżej pochyłej ściany; w stronę dna wzrok uciekł mu tylko raz, a ledwie sekundę później nastąpił na luźny kamień i stracił równowagę, zsuwając się o kilkadziesiąt centymetrów po drobnym żwirze, zanim zdołał podeprzeć się rękami i zatrzymać. – Nicsięniestałowszystkowporządku – powiedział bardzo szybko, na jednym wydechu, nie chcąc, żeby mężczyzna pomyślał, że był jakimś gamoniem, po czym otrzepał dłonie o spodnie z udawaną pewnością siebie, mimo że serce jeszcze przez dobre dwie minuty tłukło mu się głośno o klatkę piersiową.
Gdy czarodziej go zawołał, przyspieszył kroku, żeby się z nim zrównać, dopiero po wyjściu zza jego pleców dostrzegając uwięzioną w jamie owcę – choć słyszał ją rzecz jasna o wiele wcześniej; głośne beczenie trudno byłoby zignorować. Była bardzo brudna i jeszcze bardziej wystraszona. – Jasna sprawa, już do niej schodzę – przytaknął, odsuwając na chwilę koszulkę od ust. Żałował, że nie miał ze sobą wody; miał wrażenie, jakby język miał za moment przykleić mu się do podniebienia. Przełknął nieistniejącą ślinę, a potem przykucnął i podparł się rękami o ziemię, żeby powoli wsunąć się do jamy. W środku było jeszcze mniej miejsca niż początkowo mu się wydawało; manewrowanie przychodziło mu z trudem, zwłaszcza, że starał się nie wystraszyć dodatkowo biednej owcy. – No już, już, i po co te krzyki – odezwał się do niej łagodnie, jedną dłonią przytrzymując ją pod brodą, a drugą wspierając się o krawędź dziury – dla równowagi. – Zaraz cię stąd wyciągniemy i wrócisz do stada – dodał, zupełnie jakby owca mogła go zrozumieć. Jego ojciec twierdził, że tak było. Przesunął się niżej, próbując ustawić się tak, żeby nie zasłonić sobie zupełnie dopływu światła, ale jednocześnie móc z bliska obejrzeć zakrwawioną nogę. Przygryzł wewnętrzną stronę policzka. – Zaklinowała się w szczelinie. Wygląda, jakby tam wpadła, a potem zbocze się trochę osunęło. Pewno próbowała wyskoczyć i zraniła się o ten kawałek skały, tak, jak pan mówi – potwierdził, zadzierając głowę, żeby z dołu spojrzeć na mężczyznę. Odgarnął z czoła spocone włosy, nieświadomy, że rozsmarowuje sobie na skórze pył i ziemię, o którą przed chwilą się opierał. – Myślę, że dam radę wyciągnąć jej tę nogę, jak ją pan przytrzyma, żeby nie wierzgała – dodał. Miał nadzieję, że nie zrobi owcy krzywdy, ani że noga nie była złamana; póki tkwiła w szczelinie, nie był w stanie tego ocenić. Przesunął się jeszcze trochę, żeby móc pewniej wesprzeć się kolanami o – względnie – stabilny grunt, nie do końca świadomy, że zaczął pod nosem wygwizdywać prostą melodię; nuty piosenki, którą jego ojciec lubił śpiewać, gdy pracował przy owcach. – Chyba tak będzie dobrze. Możemy? Na trzy? – upewnił się, jednocześnie sygnalizując swoją gotowość.
Zrobienie czegoś pożytecznego stanowiło miłą odmianę, zwłaszcza w zestawieniu z towarzyszącym mu od dwóch dni poczuciem bezsilności – chociaż wgryzający się do płuc dym bardzo szybko wypchnął z jego głowy podobne sentymenty, a zdradliwe zbocze krateru zmusiło go do skupienia się wyłącznie na ostrożnym stawianiu kroków. Naciągnął koszulkę na nos i usta, starając się nie wdychać unoszącego się wysoko nad ziemią pyłu, ale i tak czuł się tak, jakby włożył głowę do rozgrzanego pieca. Trzeba było zaledwie paru minut, żeby włosy przykleiły mu się do szyi i czoła, skręcając się w loki tuż nad karkiem. Z daleka nie docenił też odpowiednio głębokości wydartej przez meteoryt wyrwy, gdy stanął nad samą krawędzią, zakręciło mu się w głowie – ale przecież za późno było, żeby się wycofać. Szedł więc za wysokim czarodziejem, starając się trzymać jak najbliżej pochyłej ściany; w stronę dna wzrok uciekł mu tylko raz, a ledwie sekundę później nastąpił na luźny kamień i stracił równowagę, zsuwając się o kilkadziesiąt centymetrów po drobnym żwirze, zanim zdołał podeprzeć się rękami i zatrzymać. – Nicsięniestałowszystkowporządku – powiedział bardzo szybko, na jednym wydechu, nie chcąc, żeby mężczyzna pomyślał, że był jakimś gamoniem, po czym otrzepał dłonie o spodnie z udawaną pewnością siebie, mimo że serce jeszcze przez dobre dwie minuty tłukło mu się głośno o klatkę piersiową.
Gdy czarodziej go zawołał, przyspieszył kroku, żeby się z nim zrównać, dopiero po wyjściu zza jego pleców dostrzegając uwięzioną w jamie owcę – choć słyszał ją rzecz jasna o wiele wcześniej; głośne beczenie trudno byłoby zignorować. Była bardzo brudna i jeszcze bardziej wystraszona. – Jasna sprawa, już do niej schodzę – przytaknął, odsuwając na chwilę koszulkę od ust. Żałował, że nie miał ze sobą wody; miał wrażenie, jakby język miał za moment przykleić mu się do podniebienia. Przełknął nieistniejącą ślinę, a potem przykucnął i podparł się rękami o ziemię, żeby powoli wsunąć się do jamy. W środku było jeszcze mniej miejsca niż początkowo mu się wydawało; manewrowanie przychodziło mu z trudem, zwłaszcza, że starał się nie wystraszyć dodatkowo biednej owcy. – No już, już, i po co te krzyki – odezwał się do niej łagodnie, jedną dłonią przytrzymując ją pod brodą, a drugą wspierając się o krawędź dziury – dla równowagi. – Zaraz cię stąd wyciągniemy i wrócisz do stada – dodał, zupełnie jakby owca mogła go zrozumieć. Jego ojciec twierdził, że tak było. Przesunął się niżej, próbując ustawić się tak, żeby nie zasłonić sobie zupełnie dopływu światła, ale jednocześnie móc z bliska obejrzeć zakrwawioną nogę. Przygryzł wewnętrzną stronę policzka. – Zaklinowała się w szczelinie. Wygląda, jakby tam wpadła, a potem zbocze się trochę osunęło. Pewno próbowała wyskoczyć i zraniła się o ten kawałek skały, tak, jak pan mówi – potwierdził, zadzierając głowę, żeby z dołu spojrzeć na mężczyznę. Odgarnął z czoła spocone włosy, nieświadomy, że rozsmarowuje sobie na skórze pył i ziemię, o którą przed chwilą się opierał. – Myślę, że dam radę wyciągnąć jej tę nogę, jak ją pan przytrzyma, żeby nie wierzgała – dodał. Miał nadzieję, że nie zrobi owcy krzywdy, ani że noga nie była złamana; póki tkwiła w szczelinie, nie był w stanie tego ocenić. Przesunął się jeszcze trochę, żeby móc pewniej wesprzeć się kolanami o – względnie – stabilny grunt, nie do końca świadomy, że zaczął pod nosem wygwizdywać prostą melodię; nuty piosenki, którą jego ojciec lubił śpiewać, gdy pracował przy owcach. – Chyba tak będzie dobrze. Możemy? Na trzy? – upewnił się, jednocześnie sygnalizując swoją gotowość.
Edmund McKinnon
Zawód : fałszerz
Wiek : 19
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
a man that flies from his fear may find that he has only taken a short cut to meet it
OPCM : 2
UROKI : 3 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Bowland Fells
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire