Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire
Locke Park
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Locke Park
Urokliwy park położony w południowej części hrabstwa, rozsławiony ze względu na zachwycające zachody słońca. Idealne miejsce na spacer we dwoje czy samotne wędrówki. Zadbane alejki i urzekające altanki nadają temu miejsca niepowtarzalnego klimatu, a z wieży widokowej podziwiać można całe miasto Barnsley. Choć miejsce to jest bardzo popularne, to jednak można odnaleźć tu ciszę i spokój.
20.02
Intensywne stukanie w szybę wybudziło ją z przedziwnego zamyślenia, w jakie popadała ostatnimi czasy. Odpływała myślami ku kolejnym obrazom, które tworzyły się niemal jak na poczekanie, jednak zamiast przypływu inspiracji prowadziły do irytacji. Zbyt mało czasu i rąk, by namalować je wszystkie, a przecież każdy z nich zasługiwał na to, by zostać przelanym na płótno. O czym dzisiaj myślała? O lecie. Nie, nie tym z Anglii, a tym greckim, gdzie słońce, choć dawało dwa razy tyle ciepła, nie parzyło, a jedynie rozgrzewało skórę, zaraz też chłodząc ją morskim wiatrem. Calypso lubiła te chwile, gdy mogła bez skrępowania nosić krótsze sukienki (oczywiście w dalszym ciągu przyzwoite), moczyć nogi przy brzegu, żeby móc nurzać się w wodzie. Błękitne wody, przechodziły w słone granaty, aż po ciemną jak złe oczy niemal czerń. I właśnie ten obraz, gniewnych ciemnych toni malował jej się w wyobraźni, gdy otrzymała list.
Z początku myślała, że to przypadkowo zmarznięty lotny przyjaciel szukał ciepła w zamku. Ale potrzebowała dosłownie kilku oddechów, by zrozumieć, czyim jest posłańcem. Z rozmachem odsunęła wtedy krzesło, zaszeleściła suknią i zaraz znalazła się przy oknie.
A stamtąd?
Kilka dni po tym, jak czarny kruk przyniósł jej wiadomość, Calypso przemierzała zadbane alejki parku w swoim hrabstwie. Lubiła ten park, który stanowił jedną z dum ich okolicy. Był przyjemny, nawet gdy z drzew zwisały ciężkie kurtyny śniegu. Obok Calypso kroczyła rzecz jasna Lilianna, wierna od lat służka, która miała za zadanie po prostu bywać przy swojej pani, gdy ta wybierała się gdzieś za granice zamku. Oczywiście to nie było tak, że mogła upilnować młodą Lady bez problemu, jednak nawet Calypso wiedziała, że w dzisiejszych czasach, dobre imię stanowiła gwarancję znalezienia dobrego męża. Ileż się razy bowiem słyszało o damach z innych hrabstw, które dość nieroztropnie oddawały się porywom serca, niekoniecznie z mężczyznami siebie godnym, a później płakały na sabacie, gdy nikt nie chciał z nimi choćby zatańczyć, by nie wzięto go za naiwnego. Owszem, każdemu zdarzały się błędy młodości, ale zaradna Calypso, biała róża i duma ojca, nie pozwalała sobie na takie zachowania. Może nie była wyrachowana, ale z pewnością wiedziała, że niektóre rzeczy są brane pod uwagę. I chyba nawet chciała wypaść jakoś dobrze, dumnie… do momentu, gdy w oddali nie zamajaczyła jej przyjacielska sylwetka rosłego mężczyzny.
Wiedziała, że milcząca Lilianna nie przepadała za jej wybuchami entuzjazmu, ale niewiele sobie robiła z jej zdania. Towarzysząca jej kobieta nie lubiła ani jednego mężczyzny, który kręcił się obok Lady, nieważne kim był. Calypso usłyszała kiedyś, że zwyczajnie obawia się, że straci swoją dobrą pozycję, gdy lady Carrow wyjdzie za mąż. Calypso nie miała jej tego za złe, ale oczekiwała w zamian tego, że to jak się cieszy na widok dawnego przyjaciela, musi zostać między nimi. Dlatego wiedząc, że nikt im nie przeszkodzi, w podskokach radosnych ruszyła w jego stronę, pokonując zadziwiająco zwinnie oblodzone fragmenty ścieżki.
- Rodachan! - Krzyknęła ku przyjacielowi, pozwalając jasnym puklom włosów roztańczyć się na wietrze. - Przyjacielu! - Och, inne lady miałyby z niej używanie. Ojciec pokręciłby głową z dezaprobatą, a Ares zaśmiewałby się do łez. Ale Rod był jej bliski od tak wielu lat, że nie widziała problemu ze szczerymi uczuciami. Gorzej, jeśli on się zmienił i nie był już tym samym przyjacielem, który opuścił ją przed laty. Jednak jeśli nawet tak było, to musiał się najpierw zmierzyć z mocnym uściskiem jej ramion, które zaplotły się w okolicy jego torsu, gdy dotarła wreszcie do niego. Lilianna wolnym krokiem również zbliżała się w ich stronę, jak zawsze z ponurym wejrzeniem przyglądając się uważnie, jednak nie mówiąc ani słowa. Zatrzymała się w pewnej odległości od nich i dopiero wtedy skłoniła się mężczyźnie z pokorą.
Calypso Carrow
But he that dares not grasp the thorn
should never crave the rose
should never crave the rose
Ostatnio zmieniony przez Calypso Carrow dnia 12.01.22 16:53, w całości zmieniany 1 raz
Calypso Carrow
Zawód : Malarka, Arystokratka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I won't be silenced
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
OPCM : 10
UROKI : 5 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słoneczna panorama Grecji przez lata pozostawała jedynie dobrym wspomnieniem. Nie miało znaczenia, jak bliska więź spajała tych dwoje, jak wiele przygodnych chwil spędzili w swoim towarzystwie, jak odwzajemnione uczucie nadawało ich życiom różowego kolorytu - rozłąka była nieunikniona. Szczeniackie miłostki, czy może poprawniej - intensywne zauroczenie zdawało się nigdy nie podupadać, nawet w listach słanych na drugi koniec świata, gdy Rodachan wypływał ze swoją bracią ku przygodzie, której dawna sympatia nie mogła być częścią. Tym trudniej było mu utrzymać relację z bratnią duszą, która wzniecała żar w jego sercu równie płomienny, co szczera miłość do Pani Wojny, bo okazji do jej podtrzymania było w istocie niewiele. Sentymentalną rutyną lorda Travers stało się spisywanie minionych dni za sprawą słów nacechowanych emocjonalnym ładunkiem, jednak listy pozostawały jego słodko-gorzką tajemnicą, skrywane w skrzyni na najważniejsze skarby obok wszystkich korespondencji, które kiedykolwiek od niej otrzymał.
Żyli w jednym uniwersum, ale jakby w dwóch różnych światach, tak blisko, a tak daleko. Calypso była zupełnie inną kobietą niż jej arystokratyczne kuzynki z prominentnych rodów szlacheckich. Ta żądna przygód niewiasta potrafiła zrozumieć jego morski zew, więcej, w pamiętnej Grecji uczestniczyła nawet w jednym rejsie, zwalczając stary, żeglarski przesąd. Jednak, choć oboje na pewnym etapie życia tego chcieli, nie było między nimi przyszłości. Jak wyglądałaby, gdyby Rodachan znów wypływał na wielomiesięczne wyprawy, wracając do domu tylko po to, by pozostawić obfite łupy i wyruszyć w dalszą podróż? Tak prezentowała się jego rzeczywistość przez wiele lat, nim otrzymał polecenie ustatkowania się i zajęcia pozycji defensywnej w obronie Norfolku. Oczywiście wciąż czuł zew tysiące mil morskich od domu, ale wojna była angażująca; rolą Zwiastuna Gniewu Morrigan było nieść pogrom w imieniu swojej Pani. Wiedząc, że w najbliższym czasie nie wyruszy na dalekosiężną wyprawę na dłużej niż kilka tygodni, zdecydował się przełamać barierę budowaną przez lata między nim, a dawną przyjaciółką i napisać pierwszy od dawna list, który został jej doręczony.
Spotkanie z lady Carrow wzbudzało stres większy, niż jakakolwiek morska bitwa czy rwący żagle wariacki sztorm, z jakimi przyszło mu się mierzyć. Adrenalina w żegludze była akcentem, z którym od dawna zdołał się oswoić, a którego nawet pożądał. Nad tremą, którą teraz odczuwał, nie miał z kolei żadnej kontroli. Przemierzając ośnieżone, zadbane alejki Locke Park napawał się chwilą obcowania z naturą, której tak brakowało mu przez te wszystkie miesiące spędzone pod kluczem we własnej komnacie. Z utęsknieniem wypatrywał dawnej przyjaciółki, aż jej dumna sylwetka wyrosła z oddali, a wtedy...
- Calypso! - odkrzyknął, za nic biorąc sobie dobre maniery wpajane mu przez długie lata. Serce bębniło teraz jeszcze mocniej, ale już nie ze stresu, a cudnej ekscytacji na widok lady, której urokliwa reakcja napawała nadzieją, że zdążyła już wybaczyć mu te wszystkie sowy bez odpowiedzi. W jej objęciach wydawało mu się, że odnalazł potwierdzenie tego przeświadczenia.
Wpatrzony bezgranicznie w żywą zieleń wielkich oczu, górował dłuższą chwilę w nienachalnym utuleniu, splatając dłonie za plecami kobiety, której twarz wedle złożonej obietnicy porzuciła znamiona zmartwień, rysując się w uroczym uśmiechu beztroski. Błękitne jak ten grecki akwen tęczówki błyszczały teraz dawnym płomieniem, napawając nadzieją, jakoby przyjaciel wcale się nie zmienił.
I cóż, można by nad tym polemizować, ale tu i teraz jego metamorfoza nie miała znaczenia, bo dwoje ludzi czuło się po prostu kompletnie.
Skarcony chrząknięciem Lilianny wypuścił kobietę ze swych ramion, rzucając wzrokiem na służkę o złowrogim spojrzeniu. Nie przepadała za nim, to oczywiste; zresztą doskonale pamiętała pirackie lico, które kazało jej ślęczeć pod pokładem w kręgu soli u boku lady, która na pokładzie znajdować się nie powinna. Wymiana uprzejmości skinieniem głów wystarczyła, by jego uwaga powróciła do przyjaciółki.
- Ta suknia wygląda na Tobie olśniewająco, pamiętałaś nawet o naszyjniku... - prezencie z ostatniego spotkania, wręczonym w ramach rozstania ku pamięci niespełnionej relacji. Łańcuszek z białego złota z eleganckim wisiorkiem łączył w sobie elementy drogiej biżuterii, gdyż wysadzany był kamieniami szlachetnymi, a medalionik z kruczym wizerunkiem był pamiątką o Rodachanie. Do drogiego prezentu dołączył wtedy rękodzieło - wystruganą z drewna figurkę kruka, którą mogła na przykład postawić w gablotce. Oczywiście nigdy nie odważył się powiedzieć jej, że to gest pożegnalny... - Tyle wspomnień... Tak bardzo raduje mnie Twój widok. Dziękuję, że zgodziłaś się na spotkanie.
Żyli w jednym uniwersum, ale jakby w dwóch różnych światach, tak blisko, a tak daleko. Calypso była zupełnie inną kobietą niż jej arystokratyczne kuzynki z prominentnych rodów szlacheckich. Ta żądna przygód niewiasta potrafiła zrozumieć jego morski zew, więcej, w pamiętnej Grecji uczestniczyła nawet w jednym rejsie, zwalczając stary, żeglarski przesąd. Jednak, choć oboje na pewnym etapie życia tego chcieli, nie było między nimi przyszłości. Jak wyglądałaby, gdyby Rodachan znów wypływał na wielomiesięczne wyprawy, wracając do domu tylko po to, by pozostawić obfite łupy i wyruszyć w dalszą podróż? Tak prezentowała się jego rzeczywistość przez wiele lat, nim otrzymał polecenie ustatkowania się i zajęcia pozycji defensywnej w obronie Norfolku. Oczywiście wciąż czuł zew tysiące mil morskich od domu, ale wojna była angażująca; rolą Zwiastuna Gniewu Morrigan było nieść pogrom w imieniu swojej Pani. Wiedząc, że w najbliższym czasie nie wyruszy na dalekosiężną wyprawę na dłużej niż kilka tygodni, zdecydował się przełamać barierę budowaną przez lata między nim, a dawną przyjaciółką i napisać pierwszy od dawna list, który został jej doręczony.
Spotkanie z lady Carrow wzbudzało stres większy, niż jakakolwiek morska bitwa czy rwący żagle wariacki sztorm, z jakimi przyszło mu się mierzyć. Adrenalina w żegludze była akcentem, z którym od dawna zdołał się oswoić, a którego nawet pożądał. Nad tremą, którą teraz odczuwał, nie miał z kolei żadnej kontroli. Przemierzając ośnieżone, zadbane alejki Locke Park napawał się chwilą obcowania z naturą, której tak brakowało mu przez te wszystkie miesiące spędzone pod kluczem we własnej komnacie. Z utęsknieniem wypatrywał dawnej przyjaciółki, aż jej dumna sylwetka wyrosła z oddali, a wtedy...
- Calypso! - odkrzyknął, za nic biorąc sobie dobre maniery wpajane mu przez długie lata. Serce bębniło teraz jeszcze mocniej, ale już nie ze stresu, a cudnej ekscytacji na widok lady, której urokliwa reakcja napawała nadzieją, że zdążyła już wybaczyć mu te wszystkie sowy bez odpowiedzi. W jej objęciach wydawało mu się, że odnalazł potwierdzenie tego przeświadczenia.
Wpatrzony bezgranicznie w żywą zieleń wielkich oczu, górował dłuższą chwilę w nienachalnym utuleniu, splatając dłonie za plecami kobiety, której twarz wedle złożonej obietnicy porzuciła znamiona zmartwień, rysując się w uroczym uśmiechu beztroski. Błękitne jak ten grecki akwen tęczówki błyszczały teraz dawnym płomieniem, napawając nadzieją, jakoby przyjaciel wcale się nie zmienił.
I cóż, można by nad tym polemizować, ale tu i teraz jego metamorfoza nie miała znaczenia, bo dwoje ludzi czuło się po prostu kompletnie.
Skarcony chrząknięciem Lilianny wypuścił kobietę ze swych ramion, rzucając wzrokiem na służkę o złowrogim spojrzeniu. Nie przepadała za nim, to oczywiste; zresztą doskonale pamiętała pirackie lico, które kazało jej ślęczeć pod pokładem w kręgu soli u boku lady, która na pokładzie znajdować się nie powinna. Wymiana uprzejmości skinieniem głów wystarczyła, by jego uwaga powróciła do przyjaciółki.
- Ta suknia wygląda na Tobie olśniewająco, pamiętałaś nawet o naszyjniku... - prezencie z ostatniego spotkania, wręczonym w ramach rozstania ku pamięci niespełnionej relacji. Łańcuszek z białego złota z eleganckim wisiorkiem łączył w sobie elementy drogiej biżuterii, gdyż wysadzany był kamieniami szlachetnymi, a medalionik z kruczym wizerunkiem był pamiątką o Rodachanie. Do drogiego prezentu dołączył wtedy rękodzieło - wystruganą z drewna figurkę kruka, którą mogła na przykład postawić w gablotce. Oczywiście nigdy nie odważył się powiedzieć jej, że to gest pożegnalny... - Tyle wspomnień... Tak bardzo raduje mnie Twój widok. Dziękuję, że zgodziłaś się na spotkanie.
Rodachan Travers
Zawód : Kapitan Zemsty Kruka Padlinożercy
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rzeczywiście — przyszłość tych dwojga nie malowała się w zbyt wiele wspólnych obrazów. Chociaż w dawnych latach Calypso wierzyła, że ona i jej przyjaciel zdolni byli do pokonania każdej przeszkody, z czasem z tego wyrosła zupełnie niezdolna do tego, by spędzać życie bez męża, żyjącego ciągle w morskich wyprawach. Morze zmienia człowieka, podobnie jak człowiek zmienia morze. Te dwie siły oddziaływały na siebie w takim stopniu, że nie można było z tym walczyć, ani wchodzić temu w drogę. Calypso bynajmniej nie należała do tego typu kobiet, które zamierzały walczyć o atencję. Kojarzyło jej się to ze znienawidzonymi wilami, które musiały uciekać się do sztuczek, żeby zainteresować sobą mężczyzn — w innym wypadku bowiem były zupełnie przeciętne. Tak przynajmniej postrzegała je Calypso. Postrzegała podobnie pasje mężczyzn, z którymi nigdy nie zamierzała stawać w szranki. Mogła być z czymś na równi, ale nie zamierzała dopuścić do bycia na drugim miejscu. Znała swoją wartość, a do tego, cóż, wychowana w Greckim duchu nie była kobietą potulną — bliżej mentalnością jej było do spartańskich kobiet, gdzie to one nosiły władzę, wiedząc, że mężczyźni prędzej czy później zginą na wojnie. I chociaż oczywiście swoimi przemyśleniami nie podzieliła się z ojcem, to była gotowa wejść w miejsce swoich braci, gdyby oni nie podołali temu, by nieść na barkach ciężar rodziny Carrow. Jeśli oczywiście zaszłaby taka potrzeba. A zaczynała w ostatnim czasie wierzyć, że właśnie taki los ja czeka. Nie miała kandydatów do swej ręki, nikt do jej ojca nie posyłał próśb o próbę obłaskawienia młodej lady. Może chodziło o charakter? A może o to, że w ramach figla, czy złośliwości transmutowała swoje złote włosy w kolor miedzi? Wszystko było możliwe. Jak również to, że może niektórzy dostrzegli to, że większość tegorocznego sabatu spędziła, ku zaskoczeniu z młodym lordem Rosier, a i w czasie życzeń stała przy jego boku. Tego już Calypso nie wiedziała, a nie zamierzała dochodzić takich prawd, które mogłyby jej samej sprawić wewnętrzną przykrość. Na zewnątrz bowiem okazywała twardość godną ich rodowych wierzchowców, ale wewnątrz w zasadzie brakowało jej tej siły momentami.
Siłę tę czerpała z chwil takich jak ta — gdy mogła w przyjaźni odnaleźć swoistą skałę, która opierała się dzikim falom czasu. Czy pogodziła się już z myślą, że Rod pozostanie jedynie jej przyjacielem? A i owszem. Nie zamierzała jednak psuć sobie tym chwili. Nie była już podlotkiem, a panną na wydaniu, która w zasadzie nie powinna zachowywać się w ten sposób. Z drugiej jednak strony ludzie gorsze rzeczy wyprawiali, więc radość ze spotkania przyjaciela powinna zostać jej wybaczona. Nie miała pojęcia, jak długo będzie mogła się cieszyć jego towarzystwem — morze miało swój koncert, na którego Rod miał zawsze bilety w pierwszym rzędzie, więc nie spodziewała się, że pozostanie zbyt długo. Niemniej jednak i ona nie mogła zbyt długo przebywać poza zamkiem. Nie, żeby specjalnie ktoś jej bronił, ale zwyczajnie całkiem niedawno zadana rana jej sercu wciąż wymagała czasu spędzonego w samotności. Rod oczywiście nie miał pojęcia, że to jego własny kuzyn jest w odpowiedzialny za smutek przyjaciółki, ale nie była to rzecz, którą Calypso chciała się chwalić w pierwszych minutach spotkania.
Zaraz jednak obejrzała się chmurnie na służkę. Być może dziewczynie coś stanęło w gardle, bo Calypso nie sądziła, by ta ośmieliła się na nią chrząknąć, niemniej jednak przerwała jej przyjacielski uścisk z lordem Traversem. Służąca nieco skurczyła się w sobie pod groźnym wejrzeniem młodej lady i cofnęła pół kroku, doskonale świadoma tego, że czeka ją przynajmniej reprymenda, gdy wrócą do zamku. Nawet jeśli nie przepadała za Rodem, nie miała prawa się w ten sposób zachować. Ale chwila minęła i Calypso musiała cofnąć się o krok.
- Przyjacielu… Oczywiście, że pamiętałam o naszyjniku, chociaż powinnam teraz zdjąć go z szyi i łańcuszek w ramach zemsty zacisnąć na twej szyi. Za co? Za te wszystkie czasy bez odpowiedzi, ot co. - Nie byłaby sobą, gdyby odrobina jej butności nie wzięła góry. Oczywiście, że i ona cieszyła się na spotkanie, ale chyba nie myślał, że tak łatwo, wszelakie winy, zostaną mu wybaczone? Zaraz jednak uśmieszek godny tylko jej szczwanych zachowań zatańczył na pełnych wargach.
- Myślałam już, że piana morska wypłukała ci głowę i zapomniałeś o starej przyjaciółce. - Dodała, ruszając niespiesznie alejką, dłonie wsuwając w futrzaną mufkę.
Siłę tę czerpała z chwil takich jak ta — gdy mogła w przyjaźni odnaleźć swoistą skałę, która opierała się dzikim falom czasu. Czy pogodziła się już z myślą, że Rod pozostanie jedynie jej przyjacielem? A i owszem. Nie zamierzała jednak psuć sobie tym chwili. Nie była już podlotkiem, a panną na wydaniu, która w zasadzie nie powinna zachowywać się w ten sposób. Z drugiej jednak strony ludzie gorsze rzeczy wyprawiali, więc radość ze spotkania przyjaciela powinna zostać jej wybaczona. Nie miała pojęcia, jak długo będzie mogła się cieszyć jego towarzystwem — morze miało swój koncert, na którego Rod miał zawsze bilety w pierwszym rzędzie, więc nie spodziewała się, że pozostanie zbyt długo. Niemniej jednak i ona nie mogła zbyt długo przebywać poza zamkiem. Nie, żeby specjalnie ktoś jej bronił, ale zwyczajnie całkiem niedawno zadana rana jej sercu wciąż wymagała czasu spędzonego w samotności. Rod oczywiście nie miał pojęcia, że to jego własny kuzyn jest w odpowiedzialny za smutek przyjaciółki, ale nie była to rzecz, którą Calypso chciała się chwalić w pierwszych minutach spotkania.
Zaraz jednak obejrzała się chmurnie na służkę. Być może dziewczynie coś stanęło w gardle, bo Calypso nie sądziła, by ta ośmieliła się na nią chrząknąć, niemniej jednak przerwała jej przyjacielski uścisk z lordem Traversem. Służąca nieco skurczyła się w sobie pod groźnym wejrzeniem młodej lady i cofnęła pół kroku, doskonale świadoma tego, że czeka ją przynajmniej reprymenda, gdy wrócą do zamku. Nawet jeśli nie przepadała za Rodem, nie miała prawa się w ten sposób zachować. Ale chwila minęła i Calypso musiała cofnąć się o krok.
- Przyjacielu… Oczywiście, że pamiętałam o naszyjniku, chociaż powinnam teraz zdjąć go z szyi i łańcuszek w ramach zemsty zacisnąć na twej szyi. Za co? Za te wszystkie czasy bez odpowiedzi, ot co. - Nie byłaby sobą, gdyby odrobina jej butności nie wzięła góry. Oczywiście, że i ona cieszyła się na spotkanie, ale chyba nie myślał, że tak łatwo, wszelakie winy, zostaną mu wybaczone? Zaraz jednak uśmieszek godny tylko jej szczwanych zachowań zatańczył na pełnych wargach.
- Myślałam już, że piana morska wypłukała ci głowę i zapomniałeś o starej przyjaciółce. - Dodała, ruszając niespiesznie alejką, dłonie wsuwając w futrzaną mufkę.
Calypso Carrow
But he that dares not grasp the thorn
should never crave the rose
should never crave the rose
Calypso Carrow
Zawód : Malarka, Arystokratka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I won't be silenced
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
OPCM : 10
UROKI : 5 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dawna percepcja świetlanej przyszłości przeminęła z dniem, w którym Rodachan uzmysłowił sobie, jak wielką krzywdę wyrządziłby najdroższej, gdyby dał jej ułudę spełnienia w relacji na odległość. Oboje łączyła wtedy nadzwyczajna chemia, lecz powołanie Traversa było daleko stąd - setki, tysiące mil morskich od domu, w niebezpiecznych ekspedycjach pełnych przygód mogących bezpowrotnie go jej odebrać. Nie chciał, aby jego miłostka była skazana na cierpienie w samotności, kiedy realizował szalenie niebezpieczne pasje, głodny świata i wiedzy o jego historii. Zawsze powtarzał sobie, że zasługiwała na kogoś innego, kogoś kto zapewni jej poczucie bezpieczeństwa; z przygody wszak wyrośnie - i zapragnie stabilizacji, której on nie mógł jej wtedy dać. I nie mylił się. Po tych wszystkich latach, kiedy oboje poszli własnymi ścieżkami, tego właśnie potrzebowała lady Carrow - i teraz także była tego świadoma. Jednak zmieniło się coś jeszcze. Kapitan Travers, Kruk Padlinożerca, Zwiastun Gniewu Morrigan. Ten, który dedykował życie Pani Wojny, który jeszcze kilka miesięcy temu konał z głodu u jej stóp, nieświadom w mitomanii, że to nie bogini - a urok wili wzbudzał kołatanie serca. Arystokrata potrzebował wiele miesięcy pod kluczem, by pojąć, że nadszedł w jego życiu przełom, w którym musi zadbać o własną rodzinę. Nie tą z pokładu Zemsty, a prawdziwą, której winien był sukcesję.
Tak Morrigan, jak najprawdziwsza wila, którą utożsamiał ze swoją boginią, w jego sercu miały szczególne miejsce. Wciąż ciągnęło go tam, na Kruczy Półwysep, ale potrafił kontrolować swoje pragnienia, a te słabły z każdym dniem, zastępowane (do pewnego stopnia) racjonalnym myśleniem. Wciąż jednak pozostawała głęboka wiara w przeznaczenie. Rozdarty między podążaniem jego ścieżką a realizacją rodowej powinności, odnalazł spoiwo istotnych elementów życia w wojnie, która zmuszała go do obrony ziem terytorialnych. Wyprawy stały się nie dłuższe niż kilka dni, w porywach do tygodni, a sam lord Travers przez nestorski nacisk miał ograniczony czas, aby się zakotwiczyć. Być może podświadomie z tą myślą odsyłał list do przyjaciółki, dla której niegdyś tak wiele znaczył, a która wciąż była bliska jego sercu.
Chyba to właśnie upór i własna inicjatywa od zawsze najbardziej urzekały go w jej charakterze. Zupełnie inaczej niż dworskie damy, lady Carrow potrafiła podejmować - trzeba to niestety powiedzieć - męskie decyzje, przed którymi wahałby się niejeden mąż. Posiadała wszystkie cechy, jakich Rodachan mógłby oczekiwać od kobiety: była urodziwa, utalentowana, pałała żądzą przygody, posiadała pasje i własne ambicje. Nie przerażała go jej butność, ten przysłowiowy pazur, który lubiła wbijać wyjątkowo głęboko, by osiągnąć swój cel. To właśnie jej silna osobowość najbardziej go pociągała i potrafiła sprawić, że pomimo tych wszystkich lat, mężczyzna wciąż był nią oczarowany - mimo, że w jego sercu w pewnym okresie zrobiło się dość ciasno. Jeszcze nie był świadom, że to tylko ślepa fascynacja budująca jego wybrańcze ego, a nie prawdziwa miłość, którą mógł obdarować tylko jedną kobietę.
W relacjach nie odnajdywał się tak dobrze, jak we własnej profesji. Na Zemście Kruka Padlinożercy wszystko było wpisane w wieloletni fach, uczucia zaś były jak dewastujący rejs przez mgłę w oko cyklonu. Lord Travers nie miał właściwie żadnych doświadczeń w romantycznym obcowaniu z kobietami błękitnej krwi; nie pojawiał się na salonach i był raczej intrygującą legendą, niżeli faktyczną figurą na arystokratycznej planszy, o której wiele słyszano... i na tym się niestety kończyło. Owszem, był w kręgach znaną postacią, pojawiał się na Sabatach - choć nie na każdym, bywał też na rodowych spotkaniach, ale czy kiedykolwiek produktywnie wykorzystał te okazje? Tylko raz; tego pamiętnego dnia, kiedy jego kuzyn poprosił go o towarzystwo w podróży do Sandal Castle, a wówczas po raz pierwszy spotkał tą wyjątkową kobietę, do której co wieczór pisał listy przez ostatnie kilka lat... nie wysyłając żadnego z nich.
Należało jednak pamiętać, że w chwili tego spotkania Rodachan był świadom, że jego przyjaciółka mogła już dawno znaleźć amantów, którzy mogli mu ją odebrać. Co więcej, w pewnym sensie pogodził się z tą myślą, wciąż mając w głowie zjawę z Kruczego Półwyspu, która koiła to zauroczenie. Jego przeznaczenie nie szło w parze z miłością do kobiet innych, niż gniewna Morrigan, dlatego, choć w głębi serca rościł sobie wielkie nadzieje wobec Calypso, na swój sposób pogodzony był z rolą przyjaciela, nieświadom, że zjawił się paradoksalnie (zależnie od tego, jak to rozegra) w najgorszym i najlepszym momencie na podbój jej ręki. Teraz co prawda nie myślał tymi kategoriami, napawając się towarzystwem dawnej przyjaciółki bez ukrytych intencji, lecz jego wielkim marzeniem było pogodzić te dwie emocje, kierowane do dwóch różnych istot, wypierające się wzajemnie z jego serca. Zamierzał przynajmniej spróbować pokonać przeszkody stojące mu na drodze do jego spełnienia.
Naprawdę dawno nie widział się z lady Carrow, bo przez czas spędzony w objęciach zdołał zapomnieć o jej zadziornym temperamencie i przeliczył się z domniemanym przebaczeniem. Wiedział, że się z nim droczy, ale wiele racji było w jej słowach... a tak mało słów, by wytłumaczyć się z własnych czynów. Jak bardzo nie pragnął jej wyjaśnić intencje swoich decyzji, to nie było to teraz możliwe; miał przeczucie, że jego próby spełzną na niczym, ale i tak zamierzał się ich podjąć.
- Calypso, ja... ostatnie miesiące były naprawdę trudne, ale uświadomiły mi, że ślepo podążałem ścieżką przeznaczenia, zapominając o tym, co naprawdę bliskie memu sercu. Zaniedbałem naszą przyjaźń, ale teraz tu jestem - i już nigdzie się nie wybieram. Wciąż będę realizował powinność Kruka Padlinożercy, ale nie czułem się w zgodzie z samym sobą w ciągu tych wszystkich straconych lat i nie chcę powtórzyć swoich błędów. - pominął oczywiście fakt, że głowę zawróciła mu wila, w co sam zresztą nie wierzył - według niego to wszak objawiona bogini, której wolę spełniał. - Nie gniewaj się... Dobrze wiesz, że żyłem szybko i intensywnie, taki też mógł być mój zgubny los. Nie chciałem abyś po mnie rozpaczała. Przeczytałem każdy Twój list po wielokroć, zawsze dodawały mi otuchy w trudnych chwilach, ale... - wyczerpał powietrze, którego haust dość łapczywie złapał, jakby wyjątkowo stresował się tą rozmową. Po chwili spaceru przystanął w miejscu i spojrzał w jej śliczne oczęta wyjątkowo skruszony swoimi słowami. - Wtedy uważałem, że tak było lepiej, przyjaciółko. Przebacz mi i pozwól nadrobić te stracone lata. Teraz mogę być przy Tobie.
Tak Morrigan, jak najprawdziwsza wila, którą utożsamiał ze swoją boginią, w jego sercu miały szczególne miejsce. Wciąż ciągnęło go tam, na Kruczy Półwysep, ale potrafił kontrolować swoje pragnienia, a te słabły z każdym dniem, zastępowane (do pewnego stopnia) racjonalnym myśleniem. Wciąż jednak pozostawała głęboka wiara w przeznaczenie. Rozdarty między podążaniem jego ścieżką a realizacją rodowej powinności, odnalazł spoiwo istotnych elementów życia w wojnie, która zmuszała go do obrony ziem terytorialnych. Wyprawy stały się nie dłuższe niż kilka dni, w porywach do tygodni, a sam lord Travers przez nestorski nacisk miał ograniczony czas, aby się zakotwiczyć. Być może podświadomie z tą myślą odsyłał list do przyjaciółki, dla której niegdyś tak wiele znaczył, a która wciąż była bliska jego sercu.
Chyba to właśnie upór i własna inicjatywa od zawsze najbardziej urzekały go w jej charakterze. Zupełnie inaczej niż dworskie damy, lady Carrow potrafiła podejmować - trzeba to niestety powiedzieć - męskie decyzje, przed którymi wahałby się niejeden mąż. Posiadała wszystkie cechy, jakich Rodachan mógłby oczekiwać od kobiety: była urodziwa, utalentowana, pałała żądzą przygody, posiadała pasje i własne ambicje. Nie przerażała go jej butność, ten przysłowiowy pazur, który lubiła wbijać wyjątkowo głęboko, by osiągnąć swój cel. To właśnie jej silna osobowość najbardziej go pociągała i potrafiła sprawić, że pomimo tych wszystkich lat, mężczyzna wciąż był nią oczarowany - mimo, że w jego sercu w pewnym okresie zrobiło się dość ciasno. Jeszcze nie był świadom, że to tylko ślepa fascynacja budująca jego wybrańcze ego, a nie prawdziwa miłość, którą mógł obdarować tylko jedną kobietę.
W relacjach nie odnajdywał się tak dobrze, jak we własnej profesji. Na Zemście Kruka Padlinożercy wszystko było wpisane w wieloletni fach, uczucia zaś były jak dewastujący rejs przez mgłę w oko cyklonu. Lord Travers nie miał właściwie żadnych doświadczeń w romantycznym obcowaniu z kobietami błękitnej krwi; nie pojawiał się na salonach i był raczej intrygującą legendą, niżeli faktyczną figurą na arystokratycznej planszy, o której wiele słyszano... i na tym się niestety kończyło. Owszem, był w kręgach znaną postacią, pojawiał się na Sabatach - choć nie na każdym, bywał też na rodowych spotkaniach, ale czy kiedykolwiek produktywnie wykorzystał te okazje? Tylko raz; tego pamiętnego dnia, kiedy jego kuzyn poprosił go o towarzystwo w podróży do Sandal Castle, a wówczas po raz pierwszy spotkał tą wyjątkową kobietę, do której co wieczór pisał listy przez ostatnie kilka lat... nie wysyłając żadnego z nich.
Należało jednak pamiętać, że w chwili tego spotkania Rodachan był świadom, że jego przyjaciółka mogła już dawno znaleźć amantów, którzy mogli mu ją odebrać. Co więcej, w pewnym sensie pogodził się z tą myślą, wciąż mając w głowie zjawę z Kruczego Półwyspu, która koiła to zauroczenie. Jego przeznaczenie nie szło w parze z miłością do kobiet innych, niż gniewna Morrigan, dlatego, choć w głębi serca rościł sobie wielkie nadzieje wobec Calypso, na swój sposób pogodzony był z rolą przyjaciela, nieświadom, że zjawił się paradoksalnie (zależnie od tego, jak to rozegra) w najgorszym i najlepszym momencie na podbój jej ręki. Teraz co prawda nie myślał tymi kategoriami, napawając się towarzystwem dawnej przyjaciółki bez ukrytych intencji, lecz jego wielkim marzeniem było pogodzić te dwie emocje, kierowane do dwóch różnych istot, wypierające się wzajemnie z jego serca. Zamierzał przynajmniej spróbować pokonać przeszkody stojące mu na drodze do jego spełnienia.
Naprawdę dawno nie widział się z lady Carrow, bo przez czas spędzony w objęciach zdołał zapomnieć o jej zadziornym temperamencie i przeliczył się z domniemanym przebaczeniem. Wiedział, że się z nim droczy, ale wiele racji było w jej słowach... a tak mało słów, by wytłumaczyć się z własnych czynów. Jak bardzo nie pragnął jej wyjaśnić intencje swoich decyzji, to nie było to teraz możliwe; miał przeczucie, że jego próby spełzną na niczym, ale i tak zamierzał się ich podjąć.
- Calypso, ja... ostatnie miesiące były naprawdę trudne, ale uświadomiły mi, że ślepo podążałem ścieżką przeznaczenia, zapominając o tym, co naprawdę bliskie memu sercu. Zaniedbałem naszą przyjaźń, ale teraz tu jestem - i już nigdzie się nie wybieram. Wciąż będę realizował powinność Kruka Padlinożercy, ale nie czułem się w zgodzie z samym sobą w ciągu tych wszystkich straconych lat i nie chcę powtórzyć swoich błędów. - pominął oczywiście fakt, że głowę zawróciła mu wila, w co sam zresztą nie wierzył - według niego to wszak objawiona bogini, której wolę spełniał. - Nie gniewaj się... Dobrze wiesz, że żyłem szybko i intensywnie, taki też mógł być mój zgubny los. Nie chciałem abyś po mnie rozpaczała. Przeczytałem każdy Twój list po wielokroć, zawsze dodawały mi otuchy w trudnych chwilach, ale... - wyczerpał powietrze, którego haust dość łapczywie złapał, jakby wyjątkowo stresował się tą rozmową. Po chwili spaceru przystanął w miejscu i spojrzał w jej śliczne oczęta wyjątkowo skruszony swoimi słowami. - Wtedy uważałem, że tak było lepiej, przyjaciółko. Przebacz mi i pozwól nadrobić te stracone lata. Teraz mogę być przy Tobie.
Rodachan Travers
Zawód : Kapitan Zemsty Kruka Padlinożercy
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nieco inaczej wyglądało to z perspektywy Calypso, która nie do końca chyba wiedziała, co znaczy chemia międzyludzka. Była młodą, sabatową debiutantką, więc schlebiało jej z pewnością, że starszy od niej szlachcic, właśnie jej podarował jagodę. Wyczuwała też rosnące między nimi napięcie, wiedząc doskonale, że Rod jej się podoba. Ale będąc w pewnym sensie zupełnie niedoświadczoną w tych sprawach, nie do końca umiałaby nazwać rodzącą się między nimi relacje. Zwłaszcza że ta została urwana tak nagle. Calypso nie odebrała tego jednak jako chęci zakończenia znajomości, a jedynie tego, że być może ktoś inny jest w życiu jej przyjaciela i komu innemu chce poświęcać czas i uwagę. I chociaż tęskniła, to z czasem pogodziła się z taką właśnie myślą. I słała listy, które nigdy nie doczekały się odpowiedzi. Gdyby nie to, że ród Travers istniał i miał się dobrze, gotowa była pomyśleć, że tego całego Rodachana i ich wspólne przygody, to ona sobie po prostu wymyśliła. Nie miała pojęcia, że mężczyzna odsunął się od niej ze względu na to, że chciał dla niej dobrze. Nawet najwyraźniej on, znający ją od wielu lat, nie potrafił zaufać jej na tyle, by mogła samodzielnie podjąć jakąś decyzję. A Calypso była przekonana, że to była domena jej ojca.
Kolejną rzeczą, która ratowała dawnego przyjaciela przed złością damy, była jej nieświadomość. Sama świadoma była ciążących na niej obowiązków, ale nie chciała nigdy, by ten, kto poprosi ojca o jej rękę, przychodził jedynie z tego powodu. Miała szczerą nadzieję, że gdy już przyjdzie pora na jej ożenek, przyszły małżonek spróbuje, chociaż ją poznać i wysłuchać jej opinii, nawet jeśli nie myślał nawet o tym, żeby wziąć ją pod uwagę. Jeśli dowiedziałaby się, że Rod myśli o ślubie jedynie z woli nestora, z pewnością stałby się ofiarą złości Calypso — byli przecież przyjaciółmi i mógł z nią porozmawiać o wszystkim. Ale to nie była najgorsza z możliwych rzeczy, o których nie miała pojęcia. Wile. Jak ona ich wszystkich nie znosiła. Spotkania z Evandrą, jedynie raz za razem utwierdzały jej w tym mniemaniu, że to istoty bezduszne, mordercze i zimne. Nigdy nie pojmie, jaki rodzaj czaru kładzie wszystkich mężczyzn u ich stóp. Być może jednak nigdy nie miała poznać prawdy, ale czy to w tym momencie nieświadomości miało jakieś znaczenie? Teraz gdy wreszcie mogła cieszyć się towarzystwem dawnego przyjaciela? Pytanie jedynie, czy wciąż mają coś wspólnego ze sobą? Czy umieją rozmawiać, żartować i śmiać się w taki sposób, jak przed laty.
Dobrym znakiem było to, że Rodachan nie bał się tego, że Calypso potrafiła podejmować własne decyzje. Trudno powiedzieć, w jaki sposób do tego doszła — zachęcana była do wyrażania siebie już od dawna, co objawiała rzecz jasna głównie w sztuce. Ale zapytana o zdanie, potrafiła zwięźle i mądrze odpowiedzieć, chociaż zachowała przy tym nienaganne maniery. Nawet jeśli wbijała szpile, były one na tyle subtelne, że niektórzy mogli nawet się nie zorientować i wziąć to za przymiarki szaty. I wtedy właśnie lady Carrow wiedziała, że z tą osobą na poziomie nie porozmawia.
Dlatego zawsze najbardziej ceniła mężczyzn, którzy patrzyli na nią, jak na coś więcej niż jedynie ozdobę u swego boku. Czy miała adoratorów? Wbrew temu, co mógł myśleć Rodachan, wcale nie tak wielu — w zasadzie tak zupełnie na poważnie, to tylko jednego, który nawet oficjalnie z tym nie wyszedł. Z jakiegoś powodu do Calypso nie było kolejki chętnych. Być może właśnie dlatego, że miała swoje zdanie? A może nie była w typie kawalerów? W każdym jednak razie to nikt inny, jak nie kuzyn lorda Traversa, Mathieu Rosier, złamał jej serce. W pewnym sensie na własne życzenie. I to chyba właśnie najbardziej bolało lady Carrow — że nie zawalczył o nią, od razu stwierdzając, że nic się nie uda. Może dlatego z takim szczęściem zareagowała na widok dawnego przyjaciela? Szukała pocieszenia i dobrych słów. Najpewniej tak. Przy okazji jednak jej charakter sprawiał, że potrafiła w pewnym sensie chronić swoje wrażliwe wnętrze, otulając je szczelnym pancerzem ciętych uwag. Miała nadzieję, że lata nieobecności nie zmieniły Roda i nie poczuje się dotknięty, jak delikatna laleczka. Chyba takiej zmiany by nigdy w życiu nie przyjęła. Tylko on mógł sprawić, że chociaż na chwilę przestanie myśleć o tym, jak bardzo wciąż bolało ją serce na wspomnienie okrutnych słów Mathieu. Wtedy też z miejsca przyjęła pozycję obronną i w zasadzie później już jej nie zdjęła. Tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś próbował zranić ją kolejny raz. Miała jednak nadzieję, że Mathieu nie był świadomy krzywdy, jaką jej wyrządził. Nie zniosłaby tej satysfakcji, że zakpił sobie z niej i teraz może radować się z jej smutków.
Poniekąd więc Rodachan obrywał rykoszetem, ale było w tym coś leczącego. Znów miała przyjaciela.
I nauczy się, że on jest znów tutaj gdzieś obok.
- Stracone lata mają to do siebie stary przyjacielu, że odzyskać się ich nie da. Minęło wiele wschodów i zachodów słońca, o których ci nie napisałam, więc mam nadzieję, że przynajmniej w jakimś stopniu przynajmniej patrzyliśmy wspólnie na to samo niebo. Jednak miałeś swoją ścieżkę, którą musiałeś podążać, a mi nie byłeś nic winien, chociaż szkoda, że nie zasłużyłam nawet na słowo wyjaśnienia. - Bo przecież nie mogła się gniewać, że robił to, co było mu zapisane w gwiazdach. Ale podobnie jak wypełnia się tymi przepowiedniami horoskopy, tak wypełnienie jednego skrawka papieru do Calypso nie zajęłoby mu wiele czasu. - Strach mnie czasem przejmował, że zaskoczył cię sztorm pośród fal i nigdy już cię nie zobaczę. - Powiedziała i wydęła nieznacznie usta, w lekkim grymasie oznaczającym niezadowolenie. - Nie wiem, czy jestem gotowa w pełni ci wybaczyć, ale wiedz, że z pewnością będę się starać. Chociaż nie wiem, co takiego musiałbyś zrobić, żeby moja złość całkowicie minęła. Trzy lata to bardzo długo. - Calypso nie miała nawet 20 lat, gdy Rod opuścił Anglię. Teraz była już panną bardziej niż bardzo gotową do zamążpójścia. W zasadzie chyba tylko jakiś ogromny przypadek sprawił, że wciąż nie miała obrączki na palcu i mogła bez skrępowania spacerować tu z przyjacielem. Zamężnej kobiecie już by nie wypadało. Teraz co prawda towarzyszyła im przyzwoitka, ale ich drogi mogły się i tak niedługo rozejść, jeśli Calypso lub Rod staną na ślubnych kobiercach. Wtedy pozostaną im jedynie spotkania w większym gronie, a jak wiadomo, im więcej uszu słucha, tym mniej można dosłyszeć podszeptów przyjaźni.
Kolejną rzeczą, która ratowała dawnego przyjaciela przed złością damy, była jej nieświadomość. Sama świadoma była ciążących na niej obowiązków, ale nie chciała nigdy, by ten, kto poprosi ojca o jej rękę, przychodził jedynie z tego powodu. Miała szczerą nadzieję, że gdy już przyjdzie pora na jej ożenek, przyszły małżonek spróbuje, chociaż ją poznać i wysłuchać jej opinii, nawet jeśli nie myślał nawet o tym, żeby wziąć ją pod uwagę. Jeśli dowiedziałaby się, że Rod myśli o ślubie jedynie z woli nestora, z pewnością stałby się ofiarą złości Calypso — byli przecież przyjaciółmi i mógł z nią porozmawiać o wszystkim. Ale to nie była najgorsza z możliwych rzeczy, o których nie miała pojęcia. Wile. Jak ona ich wszystkich nie znosiła. Spotkania z Evandrą, jedynie raz za razem utwierdzały jej w tym mniemaniu, że to istoty bezduszne, mordercze i zimne. Nigdy nie pojmie, jaki rodzaj czaru kładzie wszystkich mężczyzn u ich stóp. Być może jednak nigdy nie miała poznać prawdy, ale czy to w tym momencie nieświadomości miało jakieś znaczenie? Teraz gdy wreszcie mogła cieszyć się towarzystwem dawnego przyjaciela? Pytanie jedynie, czy wciąż mają coś wspólnego ze sobą? Czy umieją rozmawiać, żartować i śmiać się w taki sposób, jak przed laty.
Dobrym znakiem było to, że Rodachan nie bał się tego, że Calypso potrafiła podejmować własne decyzje. Trudno powiedzieć, w jaki sposób do tego doszła — zachęcana była do wyrażania siebie już od dawna, co objawiała rzecz jasna głównie w sztuce. Ale zapytana o zdanie, potrafiła zwięźle i mądrze odpowiedzieć, chociaż zachowała przy tym nienaganne maniery. Nawet jeśli wbijała szpile, były one na tyle subtelne, że niektórzy mogli nawet się nie zorientować i wziąć to za przymiarki szaty. I wtedy właśnie lady Carrow wiedziała, że z tą osobą na poziomie nie porozmawia.
Dlatego zawsze najbardziej ceniła mężczyzn, którzy patrzyli na nią, jak na coś więcej niż jedynie ozdobę u swego boku. Czy miała adoratorów? Wbrew temu, co mógł myśleć Rodachan, wcale nie tak wielu — w zasadzie tak zupełnie na poważnie, to tylko jednego, który nawet oficjalnie z tym nie wyszedł. Z jakiegoś powodu do Calypso nie było kolejki chętnych. Być może właśnie dlatego, że miała swoje zdanie? A może nie była w typie kawalerów? W każdym jednak razie to nikt inny, jak nie kuzyn lorda Traversa, Mathieu Rosier, złamał jej serce. W pewnym sensie na własne życzenie. I to chyba właśnie najbardziej bolało lady Carrow — że nie zawalczył o nią, od razu stwierdzając, że nic się nie uda. Może dlatego z takim szczęściem zareagowała na widok dawnego przyjaciela? Szukała pocieszenia i dobrych słów. Najpewniej tak. Przy okazji jednak jej charakter sprawiał, że potrafiła w pewnym sensie chronić swoje wrażliwe wnętrze, otulając je szczelnym pancerzem ciętych uwag. Miała nadzieję, że lata nieobecności nie zmieniły Roda i nie poczuje się dotknięty, jak delikatna laleczka. Chyba takiej zmiany by nigdy w życiu nie przyjęła. Tylko on mógł sprawić, że chociaż na chwilę przestanie myśleć o tym, jak bardzo wciąż bolało ją serce na wspomnienie okrutnych słów Mathieu. Wtedy też z miejsca przyjęła pozycję obronną i w zasadzie później już jej nie zdjęła. Tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś próbował zranić ją kolejny raz. Miała jednak nadzieję, że Mathieu nie był świadomy krzywdy, jaką jej wyrządził. Nie zniosłaby tej satysfakcji, że zakpił sobie z niej i teraz może radować się z jej smutków.
Poniekąd więc Rodachan obrywał rykoszetem, ale było w tym coś leczącego. Znów miała przyjaciela.
I nauczy się, że on jest znów tutaj gdzieś obok.
- Stracone lata mają to do siebie stary przyjacielu, że odzyskać się ich nie da. Minęło wiele wschodów i zachodów słońca, o których ci nie napisałam, więc mam nadzieję, że przynajmniej w jakimś stopniu przynajmniej patrzyliśmy wspólnie na to samo niebo. Jednak miałeś swoją ścieżkę, którą musiałeś podążać, a mi nie byłeś nic winien, chociaż szkoda, że nie zasłużyłam nawet na słowo wyjaśnienia. - Bo przecież nie mogła się gniewać, że robił to, co było mu zapisane w gwiazdach. Ale podobnie jak wypełnia się tymi przepowiedniami horoskopy, tak wypełnienie jednego skrawka papieru do Calypso nie zajęłoby mu wiele czasu. - Strach mnie czasem przejmował, że zaskoczył cię sztorm pośród fal i nigdy już cię nie zobaczę. - Powiedziała i wydęła nieznacznie usta, w lekkim grymasie oznaczającym niezadowolenie. - Nie wiem, czy jestem gotowa w pełni ci wybaczyć, ale wiedz, że z pewnością będę się starać. Chociaż nie wiem, co takiego musiałbyś zrobić, żeby moja złość całkowicie minęła. Trzy lata to bardzo długo. - Calypso nie miała nawet 20 lat, gdy Rod opuścił Anglię. Teraz była już panną bardziej niż bardzo gotową do zamążpójścia. W zasadzie chyba tylko jakiś ogromny przypadek sprawił, że wciąż nie miała obrączki na palcu i mogła bez skrępowania spacerować tu z przyjacielem. Zamężnej kobiecie już by nie wypadało. Teraz co prawda towarzyszyła im przyzwoitka, ale ich drogi mogły się i tak niedługo rozejść, jeśli Calypso lub Rod staną na ślubnych kobiercach. Wtedy pozostaną im jedynie spotkania w większym gronie, a jak wiadomo, im więcej uszu słucha, tym mniej można dosłyszeć podszeptów przyjaźni.
Calypso Carrow
But he that dares not grasp the thorn
should never crave the rose
should never crave the rose
Calypso Carrow
Zawód : Malarka, Arystokratka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I won't be silenced
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
OPCM : 10
UROKI : 5 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Poniekąd to właśnie nestorski przymus zobowiązał go do zawarcia związku małżeńskiego, ale decyzja o tym, z kim go zawrze, pozostawała w rękach Rodachana. Właśnie dlatego niemłody już arystokrata zdecydował się zaczekać jeszcze kilka miesięcy z wysyłaniem listów do głów rodów z prośbą o rękę ich córek. Jedna myśl o Calypso potrafiła przynieść mu otuchę w trudnych chwilach, nie wspominając o bliskości zdolnej zatrzymać wokół czas, w którym tylko rozpalone serce mogło wybić swą rytmiczną melodię. Nie chciał wyobrażać sobie spędzania żywota z kobietą, która nie byłaby dlań wyzwaniem, a jedynym z niej pożytkiem byłby (oby męski) potomek. Calypso się od nich różniła; mogła obdarować go każdą upragnioną cechą, wystarczyłoby tylko sięgnąć po to, co oferowała.
Tylko czy ona wciąż cokolwiek mu oferowała?
Lord Travers kontemplował nad relacją z Calypso przez wiele miesięcy. Nie potrafił wprost wyznać, że zdefiniowana jest jego miłością, ale gdyby ta kwestia padła z cudzych ust, nie mógłby się jej wyprzeć. Manannan niejeden raz nakrył młodszego brata na spisywaniu listów w kajucie, które co wieczór lądowały do prywatnego, zabezpieczonego magią kufra. Ci dwaj nie mieli przed sobą żadnych tajemnic i Rodachan mógł okłamywać każdego, nawet samego siebie, ale nie jego. Kapitan Szalonej Selmy odbył z nim wiele uświadamiających rozmów, ale to wielomiesięczne przemyślenia w zamknięciu pozwoliły młodszemu Traversowi zdać sobie sprawę, że panna Carrow jest kobietą, o którą winien był zadbać przed laty. I co ważniejsze, wciąż jest panną. Travers nie był świadom, czy kręcą się wokół niej inni absztyfikanci, lecz te kilka miesięcy zwłoki miało ostatecznie rozwiązać kwestię niespełnionej relacji, a tedy wepchnąć ją przed ołtarz, tudzież ramy wiecznej przyjaźni, po której wkrótce mogłoby nie być już żadnego śladu. Niestety, obecnie było zbyt wiele nurtujących go kwestii na drodze do wyznania. Rodachan zwyczajnie obawiał się zaoferować jej coś więcej niż przyjaźń. Nie z tremy, czy strachu przed wyjątkowo uszczypliwym charakterem. On wciąż był na wojnie, wciąż mógł na niej polec i więcej z niej nie wrócić, zostawiając potencjalną ukochaną w rozpaczy. Czy podejmując decyzję o odcięciu się dla jej dobra, robił to z braku zaufania do niej samej? Niezupełnie; po prostu bał się bezpowrotnych pożegnań. Gdyby wtedy powiedział jej, że to koniec - najpewniej spaliłby most, którego nie dałoby się już odbudować. Jednak w obecnej sytuacji, tak długo, jak dziewczyna pozostawała bez obrączki na palcu, szansa wciąż istniała. Musiał tylko na powrót się do niej zbliżyć, a wtedy poważnie zastanowić, czy wciąż łączy ich uczucie, a mariaż z tą kobietą byłby decyzją zgodną z jego wewnętrznym kodeksem.
Jednak teraz, kiedy słuchał jej słów, nie potrafił dobrać własnych, by ułożyć je w sensowną linię obrony. Calypso posługiwała się słusznymi argumentami, którymi zaprzeczyć mogłyby tylko jego własne; ale tego przecież nie mógł jej powiedzieć. I tak by nie zrozumiała.
- Jeśli spoglądasz w przeszłość, wejrzyj jeszcze głębiej. Do czasów, kiedyśmy spotkali się ten pierwszy raz, a każdy kolejny dawał nam coraz więcej radości. Do czasów, nim Szalona Selma odbiła od brzegu bezpowrotnie przez trzy okrągłe lata. Do dni, w których Badb Catha był częstszym gościem w Twoich progach, a wiadomości, które słał, niosły Ci jedynie uciechę. Nie odzyskamy lat, które straciliśmy, lecz wciąż możemy je nadrobić, przyjaciółko. - mówił z pełnym przekonaniem, posiłkując się przeszłością i falą intensywnych przeżyć, które towarzyszyły im w tamte dni. To przecież nie był tylko jeden wyjazd do Grecji, a długie dwanaście miesięcy korespondencji jeszcze przed debiutanckim Sabatem lady Carrow.
Mina mu zrzedła, kiedy wspomniała o strachu, przed którym próbował ją uchronić. Jakże głupim był człowiekiem, jeśli nie zdawał sobie sprawy, że w toku listów nadsyłanych bez odpowiedzi przez te trzy lata wciąż widniał w niej płomień nadziei na odezwę, a dziewczę mimo realnych obaw parszywej śmierci dawnego przyjaciela, wciąż i wciąż je nadsyłało? Chyba właśnie dlatego nie zdawał sobie sprawy, że kobieta nadal mogła się o niego zamartwiać i dla jego durnowatości nie miało znaczenia, że w niemal każdym liście okazywała swą troskę.
- Zrobię, co będzie konieczne, by na powrót odzyskać Twoje zaufanie, Cal. - trzy lata to bardzo długo, ale zarazem nic w perspektywie spędzenia wspólnego życia. Może kiedyś mu wybaczy i odkryje, co naprawdę chodzi mu po głowie? Bez wzajemności w uczuciach wszak listu do jej Nestora posyłać nie zamierzał. - Wierze, że nadarzy się jeszcze wiele okazji, bym udowodnił, jak żałuje swoich przeszłych decyzji. Cieszmy się tym spotkaniem, przyjaciółko. I każdym kolejnym, które nam się nadarzy. Winniśmy należycie celebrować tę przyjaźń. - zaproponował, aby zejść już z tematu, który na chwilę obecną został wyczerpany. Poznała jego zdanie, on dostrzegł jej frustrację; co mogli począć, jeśli nie spróbować się dotrzeć na nowo? - Mam Ci tak wiele do opowiedzenia. Jednak zacznij, proszę i podziel się ze mną, choć skrawkiem ostatnich wydarzeń ze swojego życia. Bardzo stęskniłem się za Twoim głosem. - wyznał bez skrępowania, zachęcając ją do podzielenia się swoją historią.
Tylko czy ona wciąż cokolwiek mu oferowała?
Lord Travers kontemplował nad relacją z Calypso przez wiele miesięcy. Nie potrafił wprost wyznać, że zdefiniowana jest jego miłością, ale gdyby ta kwestia padła z cudzych ust, nie mógłby się jej wyprzeć. Manannan niejeden raz nakrył młodszego brata na spisywaniu listów w kajucie, które co wieczór lądowały do prywatnego, zabezpieczonego magią kufra. Ci dwaj nie mieli przed sobą żadnych tajemnic i Rodachan mógł okłamywać każdego, nawet samego siebie, ale nie jego. Kapitan Szalonej Selmy odbył z nim wiele uświadamiających rozmów, ale to wielomiesięczne przemyślenia w zamknięciu pozwoliły młodszemu Traversowi zdać sobie sprawę, że panna Carrow jest kobietą, o którą winien był zadbać przed laty. I co ważniejsze, wciąż jest panną. Travers nie był świadom, czy kręcą się wokół niej inni absztyfikanci, lecz te kilka miesięcy zwłoki miało ostatecznie rozwiązać kwestię niespełnionej relacji, a tedy wepchnąć ją przed ołtarz, tudzież ramy wiecznej przyjaźni, po której wkrótce mogłoby nie być już żadnego śladu. Niestety, obecnie było zbyt wiele nurtujących go kwestii na drodze do wyznania. Rodachan zwyczajnie obawiał się zaoferować jej coś więcej niż przyjaźń. Nie z tremy, czy strachu przed wyjątkowo uszczypliwym charakterem. On wciąż był na wojnie, wciąż mógł na niej polec i więcej z niej nie wrócić, zostawiając potencjalną ukochaną w rozpaczy. Czy podejmując decyzję o odcięciu się dla jej dobra, robił to z braku zaufania do niej samej? Niezupełnie; po prostu bał się bezpowrotnych pożegnań. Gdyby wtedy powiedział jej, że to koniec - najpewniej spaliłby most, którego nie dałoby się już odbudować. Jednak w obecnej sytuacji, tak długo, jak dziewczyna pozostawała bez obrączki na palcu, szansa wciąż istniała. Musiał tylko na powrót się do niej zbliżyć, a wtedy poważnie zastanowić, czy wciąż łączy ich uczucie, a mariaż z tą kobietą byłby decyzją zgodną z jego wewnętrznym kodeksem.
Jednak teraz, kiedy słuchał jej słów, nie potrafił dobrać własnych, by ułożyć je w sensowną linię obrony. Calypso posługiwała się słusznymi argumentami, którymi zaprzeczyć mogłyby tylko jego własne; ale tego przecież nie mógł jej powiedzieć. I tak by nie zrozumiała.
- Jeśli spoglądasz w przeszłość, wejrzyj jeszcze głębiej. Do czasów, kiedyśmy spotkali się ten pierwszy raz, a każdy kolejny dawał nam coraz więcej radości. Do czasów, nim Szalona Selma odbiła od brzegu bezpowrotnie przez trzy okrągłe lata. Do dni, w których Badb Catha był częstszym gościem w Twoich progach, a wiadomości, które słał, niosły Ci jedynie uciechę. Nie odzyskamy lat, które straciliśmy, lecz wciąż możemy je nadrobić, przyjaciółko. - mówił z pełnym przekonaniem, posiłkując się przeszłością i falą intensywnych przeżyć, które towarzyszyły im w tamte dni. To przecież nie był tylko jeden wyjazd do Grecji, a długie dwanaście miesięcy korespondencji jeszcze przed debiutanckim Sabatem lady Carrow.
Mina mu zrzedła, kiedy wspomniała o strachu, przed którym próbował ją uchronić. Jakże głupim był człowiekiem, jeśli nie zdawał sobie sprawy, że w toku listów nadsyłanych bez odpowiedzi przez te trzy lata wciąż widniał w niej płomień nadziei na odezwę, a dziewczę mimo realnych obaw parszywej śmierci dawnego przyjaciela, wciąż i wciąż je nadsyłało? Chyba właśnie dlatego nie zdawał sobie sprawy, że kobieta nadal mogła się o niego zamartwiać i dla jego durnowatości nie miało znaczenia, że w niemal każdym liście okazywała swą troskę.
- Zrobię, co będzie konieczne, by na powrót odzyskać Twoje zaufanie, Cal. - trzy lata to bardzo długo, ale zarazem nic w perspektywie spędzenia wspólnego życia. Może kiedyś mu wybaczy i odkryje, co naprawdę chodzi mu po głowie? Bez wzajemności w uczuciach wszak listu do jej Nestora posyłać nie zamierzał. - Wierze, że nadarzy się jeszcze wiele okazji, bym udowodnił, jak żałuje swoich przeszłych decyzji. Cieszmy się tym spotkaniem, przyjaciółko. I każdym kolejnym, które nam się nadarzy. Winniśmy należycie celebrować tę przyjaźń. - zaproponował, aby zejść już z tematu, który na chwilę obecną został wyczerpany. Poznała jego zdanie, on dostrzegł jej frustrację; co mogli począć, jeśli nie spróbować się dotrzeć na nowo? - Mam Ci tak wiele do opowiedzenia. Jednak zacznij, proszę i podziel się ze mną, choć skrawkiem ostatnich wydarzeń ze swojego życia. Bardzo stęskniłem się za Twoim głosem. - wyznał bez skrępowania, zachęcając ją do podzielenia się swoją historią.
Rodachan Travers
Zawód : Kapitan Zemsty Kruka Padlinożercy
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cóż, zapewne decyzja pozostawała w jego rękach tak długo, jak długo sam Rodachan nie zwlekał zbyt długo. Być może mogło się bowiem okazać, że jeśli nie spełni ojcowskiego przykazu w odpowiednim czasie, decyzja zostanie podjęta za niego i wcale wybór nie musiał mu się podobać. A taki obrót spraw wcale nie był aż tak nieprawdopodobny. Calypso bowiem nie miała zielonego pojęcia o tym, że w pewnym sensie podczas ich spotkania jest badany grunt. Mogła jednak przecież w każdej chwili oznajmić mu, że ktoś inny przychodzi do niej w konkury i wtedy pozostawałaby jedynie interwencja u jej nestora, który mógłby ocenić, który z panów jest lepszą opcją dla Calypso. Ona sama bowiem mogła ojcu to i owo zasugerować, ale wcale ta prośba nie musiała zostać spełniona. Musiała liczyć się, że w jakimś sensie będzie transakcją, która powinna nieść korzyść dla obu rodzin.
Byłaby to jednak niebywale przykra perspektywa, jeśli okazałoby się, że jedyne co łączy ją z jej przyszłym mężem, to ów biznesowa wymiana. Czy jednak mogło się okazać, że nawet gdyby miała dobrego męża, który chciałby ją zdobywać, czyli tak jak Rodachan to określił, byłaby dlań wyzwaniem, to czy nie znudziłby się, gdy przyjęłaby jego nazwisko? Czy nie szukałby smuklejszej odmiany, gdyby przyszła małżonka nosiła dziecko?
Jak wiadomo, w obecnych czasach mężczyźnie dużo więcej wybaczano i na wiele spraw przymykano oczy, podczas, gdy kobieta była krytykowana i oceniana za najmniejsze nawet przewinienie. Calypso udało się cudem uniknąć stłamszenia i spłaszczenia, jakie okazywały niektóre szlachcianki. Miała swoje zdanie, które umiała wyrazić w sposób kulturalny, acz dobitny. Z pewnym współczuciem nawet zerkała na potakiwaczki, które w przedziwny sposób przypominały jej, jej własną służącą, która na dobrą stronę umiała wykonywać całkiem podobne gesty. Wychodziło więc na to, że szlachcicom tak naprawdę zależało na tym, żeby mieć służącą szlachetnej krwi, a nie kogoś u swego boku.
Idąc teraz obok swojego wieloletniego przyjaciela, splotła dłonie skryte przed jego wzrokiem, tak, żeby mufka była, jak najbardziej wydajna. Pozostawała przy tym zupełnie bez cienia podejrzenia, że ten pisał do niej listy, na każdy jej niemal odpowiadając. Co go tak naprawdę powstrzymywało? Cóż... chyba naprawdę niewiedza była w pewnym sensie błogosławieństwem, bo gdyby dowiedziała się o wili, z pewnością nie byłaby zachwycona, że spadła w jego oczach, piastując sobie miejsce dopiero za jakimś ptasim stworzeniem. To by godziło w jej honor i dumę.
Co by więc zrobiła, gdyby teraz Rod postanowił wyjść z wyznaniem swojego uczucia? Cóż, w pierwszej kolejności by nie dowierzała. Ostatecznie przecież nie dał jej w ostatnich latach żadnego powodu, żeby sądzić, że mogłoby coś między nimi zadziać. Po drugie musiałaby mu powiedzieć o Mathieu, który, z czego ona sama się orientowała, był kuzynem Rodachana. Wiedzę tę jednak zyskała stosunkowo niedawno, co nieco ją usprawiedliwiało i udowadniało, że miała jakiś swój typ — ciemnowłosy, z tajemniczym spojrzeniem. Koligacje rodzinne nie miały tu nic do rzeczy.
No i nawet jeśli teraz Rod nic by jej nie powiedział, to z pewnością z czasem powiedziałby jej o tym, kogo poznał na morzu. A jeśli by to zrobił po ślubie, czekałyby z pewnością konsekwencje. Może nie jakieś dobitne, ale z pewnością nie byłaby najłatwiejszą w obyciu osobą, czego zapewne mógł się spodziewać, biorąc pod uwagę, że już trochę ją znał.
Co zaś z kwestią wojny? Jeśli rzeczywiście się nią tak przejmował, to powinien był powiedzieć swemu nestorowi wprost — ten albo powinien go zrozumieć lub... kazać robić dalej swoje, czyli, innymi słowy, nie zaprzątać sobie wojną głowy, jeśli chodzi o ożenek. Nestorzy doskonale wiedzieli, co robią, jeśli chodzi o aranżowane małżeństwa, więc istniała szansa, że i nakaz dla Rodachana nie był przypadkowy. I cóż, sam sobie był winien, że miał przed sobą kogoś z argumentami. Ostatecznie zaprzyjaźnił się z nią, wiedząc doskonale, jak cięty jest jej język i jak kąśliwe bywają jej uwagi. Zazwyczaj były one wymierzone we wspólnego wroga, ale teraz Rod zasłużył wreszcie na to, by oberwać jedną z ripost. Nie wypadało jej bowiem zareagować ostrzej niż niezadowoleniem. A przynajmniej nie w przestrzeni publicznej. Służąca, wciąż idąca kilkanaście kroków za nimi, też nie powinna widzieć takich rzeczy. Już i tak pozwalała sobie na zbyt wiele.
- Nie mów mi, proszę, dokąd mam spoglądać. Patrze, na ten moment, gdy postanowiłeś niemalże przekreślić właśnie dawniejsze lata. - Żachnęła się nieco. - Nie wiem więc, czy naprawdę chcesz, bym kolejny raz rozpatrywała każdy dzień, żeby doszukać się w nim jakiejś swojej winy, z jakiego to powodu tak nagle przepadłeś bez śladu. - Spojrzała na niego, zadzierając nieco głowę.
Nie była głupia. Ostatecznie też przecież przestała pisać, żeby nie wygłupiać się bardziej, ale nie znaczyło to, że przestała nasłuchiwać wieści o tym, czy wrócił już może do kraju. Nawet jeśli on za nic miał jej troskę, to ona nie potrafiła się jej wyzbyć.
- To piękne słowa, ale kiedy ja nie wiem, co miałbyś takiego zrobić. Czy można w jakiś sposób naprawiać błędy, które się popełniło, czy jedynie przykrywać ich skutki dobrymi uczynkami? - Zapytała w zasadzie ciekawa, jak on to widział i jak on chciał to zrobić. I może powinna spytać, czemu właściwie chciał to zrobić? Nie musiał przecież.
Przyjęła jednak, że nie chce o tym więcej rozmawiać. Cóż, zaczynając od najnowszych wydarzeń.
- Kolejny sabat cię ominął, chociaż muszę przyznać, że podczas tego opuściło cię najwięcej. Zaprojektowałam własną sukienkę i wreszcie nie stałam całą noc pod ścianą. - Tak, między wierszami właśnie mu zasugerowała, że tańczyła w tym roku znacznie więcej niż wcześniej. Że proszona była do tańca wielokrotnie, ale to z lordem Rosier chyba spędziła najwięcej czasu. Jednak nie pytał o szczegóły, więc mu o nich nie wspominała. - Ale opowiedz co u ciebie? Wróciłeś na dłużej? - Nogą przesunęła po śniegu, zostawiając przeciągły ślad.
Byłaby to jednak niebywale przykra perspektywa, jeśli okazałoby się, że jedyne co łączy ją z jej przyszłym mężem, to ów biznesowa wymiana. Czy jednak mogło się okazać, że nawet gdyby miała dobrego męża, który chciałby ją zdobywać, czyli tak jak Rodachan to określił, byłaby dlań wyzwaniem, to czy nie znudziłby się, gdy przyjęłaby jego nazwisko? Czy nie szukałby smuklejszej odmiany, gdyby przyszła małżonka nosiła dziecko?
Jak wiadomo, w obecnych czasach mężczyźnie dużo więcej wybaczano i na wiele spraw przymykano oczy, podczas, gdy kobieta była krytykowana i oceniana za najmniejsze nawet przewinienie. Calypso udało się cudem uniknąć stłamszenia i spłaszczenia, jakie okazywały niektóre szlachcianki. Miała swoje zdanie, które umiała wyrazić w sposób kulturalny, acz dobitny. Z pewnym współczuciem nawet zerkała na potakiwaczki, które w przedziwny sposób przypominały jej, jej własną służącą, która na dobrą stronę umiała wykonywać całkiem podobne gesty. Wychodziło więc na to, że szlachcicom tak naprawdę zależało na tym, żeby mieć służącą szlachetnej krwi, a nie kogoś u swego boku.
Idąc teraz obok swojego wieloletniego przyjaciela, splotła dłonie skryte przed jego wzrokiem, tak, żeby mufka była, jak najbardziej wydajna. Pozostawała przy tym zupełnie bez cienia podejrzenia, że ten pisał do niej listy, na każdy jej niemal odpowiadając. Co go tak naprawdę powstrzymywało? Cóż... chyba naprawdę niewiedza była w pewnym sensie błogosławieństwem, bo gdyby dowiedziała się o wili, z pewnością nie byłaby zachwycona, że spadła w jego oczach, piastując sobie miejsce dopiero za jakimś ptasim stworzeniem. To by godziło w jej honor i dumę.
Co by więc zrobiła, gdyby teraz Rod postanowił wyjść z wyznaniem swojego uczucia? Cóż, w pierwszej kolejności by nie dowierzała. Ostatecznie przecież nie dał jej w ostatnich latach żadnego powodu, żeby sądzić, że mogłoby coś między nimi zadziać. Po drugie musiałaby mu powiedzieć o Mathieu, który, z czego ona sama się orientowała, był kuzynem Rodachana. Wiedzę tę jednak zyskała stosunkowo niedawno, co nieco ją usprawiedliwiało i udowadniało, że miała jakiś swój typ — ciemnowłosy, z tajemniczym spojrzeniem. Koligacje rodzinne nie miały tu nic do rzeczy.
No i nawet jeśli teraz Rod nic by jej nie powiedział, to z pewnością z czasem powiedziałby jej o tym, kogo poznał na morzu. A jeśli by to zrobił po ślubie, czekałyby z pewnością konsekwencje. Może nie jakieś dobitne, ale z pewnością nie byłaby najłatwiejszą w obyciu osobą, czego zapewne mógł się spodziewać, biorąc pod uwagę, że już trochę ją znał.
Co zaś z kwestią wojny? Jeśli rzeczywiście się nią tak przejmował, to powinien był powiedzieć swemu nestorowi wprost — ten albo powinien go zrozumieć lub... kazać robić dalej swoje, czyli, innymi słowy, nie zaprzątać sobie wojną głowy, jeśli chodzi o ożenek. Nestorzy doskonale wiedzieli, co robią, jeśli chodzi o aranżowane małżeństwa, więc istniała szansa, że i nakaz dla Rodachana nie był przypadkowy. I cóż, sam sobie był winien, że miał przed sobą kogoś z argumentami. Ostatecznie zaprzyjaźnił się z nią, wiedząc doskonale, jak cięty jest jej język i jak kąśliwe bywają jej uwagi. Zazwyczaj były one wymierzone we wspólnego wroga, ale teraz Rod zasłużył wreszcie na to, by oberwać jedną z ripost. Nie wypadało jej bowiem zareagować ostrzej niż niezadowoleniem. A przynajmniej nie w przestrzeni publicznej. Służąca, wciąż idąca kilkanaście kroków za nimi, też nie powinna widzieć takich rzeczy. Już i tak pozwalała sobie na zbyt wiele.
- Nie mów mi, proszę, dokąd mam spoglądać. Patrze, na ten moment, gdy postanowiłeś niemalże przekreślić właśnie dawniejsze lata. - Żachnęła się nieco. - Nie wiem więc, czy naprawdę chcesz, bym kolejny raz rozpatrywała każdy dzień, żeby doszukać się w nim jakiejś swojej winy, z jakiego to powodu tak nagle przepadłeś bez śladu. - Spojrzała na niego, zadzierając nieco głowę.
Nie była głupia. Ostatecznie też przecież przestała pisać, żeby nie wygłupiać się bardziej, ale nie znaczyło to, że przestała nasłuchiwać wieści o tym, czy wrócił już może do kraju. Nawet jeśli on za nic miał jej troskę, to ona nie potrafiła się jej wyzbyć.
- To piękne słowa, ale kiedy ja nie wiem, co miałbyś takiego zrobić. Czy można w jakiś sposób naprawiać błędy, które się popełniło, czy jedynie przykrywać ich skutki dobrymi uczynkami? - Zapytała w zasadzie ciekawa, jak on to widział i jak on chciał to zrobić. I może powinna spytać, czemu właściwie chciał to zrobić? Nie musiał przecież.
Przyjęła jednak, że nie chce o tym więcej rozmawiać. Cóż, zaczynając od najnowszych wydarzeń.
- Kolejny sabat cię ominął, chociaż muszę przyznać, że podczas tego opuściło cię najwięcej. Zaprojektowałam własną sukienkę i wreszcie nie stałam całą noc pod ścianą. - Tak, między wierszami właśnie mu zasugerowała, że tańczyła w tym roku znacznie więcej niż wcześniej. Że proszona była do tańca wielokrotnie, ale to z lordem Rosier chyba spędziła najwięcej czasu. Jednak nie pytał o szczegóły, więc mu o nich nie wspominała. - Ale opowiedz co u ciebie? Wróciłeś na dłużej? - Nogą przesunęła po śniegu, zostawiając przeciągły ślad.
Calypso Carrow
But he that dares not grasp the thorn
should never crave the rose
should never crave the rose
Calypso Carrow
Zawód : Malarka, Arystokratka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I won't be silenced
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
OPCM : 10
UROKI : 5 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Prawdą było, że dalsza zwłoka mogła nieść za sobą niezamierzone konsekwencje, ale na swoją obronę Rodachan miał niedawne wyjście spod klucza, które wymagało aklimatyzacji po wielomiesięcznej izolacji. Nestor i najbliżsi członkowie rodu rzecz jasna rozumieli ten stan rzeczy, obejmując krewnego swoistym okresem ochronnym przed nagłymi decyzjami. Ślub miał przede wszystkim ustabilizować jego życie i zakorzenić w Corbenic Castle, bo co prawda nie wiązało mu to rąk przed dalszymi podróżami - jako mężczyzna miałby tedy obowiązki głowy rodziny. Czy w innym przypadku ktokolwiek kładłby taki nacisk na jego mariaż? Śmiał wątpić, gdyż jego trzy lata starszy brat poślubił swoją żonę w wieku lat trzydziestu i nikt siłą nie swatał go z innymi kobietami. Rodachan czuł się więc dostatecznie pewnie, by wygospodarować przynajmniej kilka miesięcy na wybadanie gruntu, lepsze poznanie dawnej przyjaciółki i określenie, czy to uczucie wciąż ma szansę między nimi zakwitnąć. Skoro już musiał jakąś mieć, zdecydowanie marzyła mu się żona, która nie będzie tylko ładną ozdobą, a lady Carrow nie tylko olśniewała swą urodą, ale przede wszystkim pasowała do niego charakterem.
Rodachan miewał w życiu różne przygody, również z kobietami, ale definiowała go olbrzymia lojalność wobec rodziny. Czy poślubiwszy swoją wybrankę rozglądałby się za, jak to ładnie ubrała w słowa, smuklejszą odmianą, skoro za rodzinę gotów był oddać życie? W najśmielszych wyobrażeniach taki scenariusz nie przeszedłby mu przez głowę, a wyobraźnię, jak wszyscy wiemy, miał bardzo bujną. Małżeństwo to wciąż etap wielu wyzwań, którym partnerzy winni są sprostać i być może w innych rodzinach kobiety traktowane były jak szlachetne niewolnice, ale wśród Traversów dominował pociąg do dziewcząt z pazurem - a wątpliwe było, że mariaż czy upływ czasu byłby w stanie stłamsić w Calypso wewnętrzny płomień.
I właśnie za to ją wielbił. I za to gotów był z pokorą przyjąć kolejne zarzuty, choć zadawały mu ból, bo kryła się w nich prawda.
Z tą wilą to też nie było tak, jak mogłoby jej się wydawać, gdyby poznała prawdę. Wielkim dopowiedzeniem byłoby twierdzić, że Calypso kiedykolwiek spadła w jego oczach, a listy nie były nadsyłane przez incydent z Kruczego Półwyspu. Wszakże wila pojawiła się zaledwie kilka miesięcy temu (i to paradoksalnie dzięki niej Calypso może dziś rozmawiać z Rodem, a Nestor nakazał mu się w końcu ożenić), a lord Travers nie wymieniał z lady Carrow listów od prawie trzech lat. W jego oczach naprawdę czynił słusznie, choć wiedział, że brakiem odpowiedzi także poniekąd ją krzywdził. Cóż jednak mógł uczynić, by oszczędzić jej (a może spoglądając prawdzie w oczy, sobie?) cierpienia wynikłego z niespełnionej relacji na odległość? Rodachan brał odpowiedzialność za własne czyny i zgadzał się z każdym jej słowem, ale wiedział, że teraz może tylko patrzeć w przyszłość i spróbować raz jeszcze podbić jej serce.
Wątpliwe również, by Kruk Padlinożerca kiedykolwiek przyznał Calypso, że na morzu poznał tą przeklętą wilę - bo zwyczajnie w to nie wierzył. Dla niego przecież była to jedyna bogini, której służył jeszcze zanim poznał swoją wybrankę, a ta doskonale wiedziała, jakie wartości reprezentował. I bynajmniej twierdzenie, że ową istotą była istota magiczna, nie spotkałoby się z jego zadowoleniem - obraziłoby majestat Morrigan, a tedy można by pomyśleć, że Calypso, tak jak pozostali, miałaby o nim opinię szaleńca. Rodzina przeżywała z nim naprawdę trudne chwile, kiedy w zaparte brnął w tę wersję zdarzeń, choć zeznania załogantów i opinia magipsychiatryczna stanowczo zaprzeczały jego teorii. Wciąż czuł wobec nich żal, aczkolwiek powinność wobec rodu i szczera miłość do bliskich po wartkiej kontemplacji w zamknięciu, pozwoliła mu pogodzić się z pewnym odrzuceniem. Były wszak rzeczy, których ludzki rozum nie pojmie, jeśli sam nie ujrzy - a to on dostąpił zaszczytu służby u Królowej Umarłych.
- Wina nigdy nie leżała po Twojej stronie, przyjaciółko. Ponoszę odpowiedzialność za każdy stracony dzień, w którym nie mogłem ujrzeć uśmiechu i psotnych iskier tańczących w Twoich oczach. Bardzo chciałem odezwać się wcześniej - po prostu nie mogłem. - to brzmiało banalnie, ale zwyczajnie nie było innego wytłumaczenia. Nie powiedziałby jej teraz, że zrobił to z niespełnionej miłości, bo wybrał ścieżkę przeznaczenia. Niegdysiejsza rozmowa z nowym magipsychiatrą, Hectorem Vale uświadomiła mu, że być może teraz będzie w stanie to pogodzić. - Poczyniłem pierwszy krok - uświadomiłem sobie, że popełniłem błąd. Będę więc błądzić, ale choćby za mgłą jawił mi się sposób, by uzyskać Twoje przebaczenie, przedrę się przez nią niby w najgorszy sztorm środkiem oka cyklonu i odnajdę go, a wtedy zrobię, co będzie konieczne. Nie wiem, czy kiedykolwiek mi wybaczysz, ale wierzę, że istnieje szansa - a zatem zamierzam o to zawalczyć. - o Ciebie zawalczyć, chciałby powiedzieć, ale w ostatniej chwili jakby ugryzł się w język. Nie znał odpowiedzi na pytanie, które mu zadała. Nie wiedział, z jakich planów mógłby się obnażyć, na polu relacji międzyludzkich działał intuicją i nie był w tym za dobry.
- Bardzo starałem się przyspieszyć proces swojej rekonwalescencji, ale nie byłem w stanie uczestniczyć w Sabacie po ostatniej podróży. Zawsze wyglądałaś przepięknie w każdej kreacji, wiele dałbym by ujrzeć Cię we własnoręcznie zaprojektowanej sukni. To naprawdę wielka strata. - zignorował sugestię, choć doskonale ją przyswoił. Zwyczajnie nie wiedział, jak się do tego odnieść. Wbrew pozorom chyba lepiej, że nie było go na tegorocznym Sabacie - nie chciałby ujrzeć jej ze swoim kuzynem, co do tego miałby pewność. - Tak, zarzuciłem kotwicę niecałe pół roku temu. Z początkiem roku otrzymałem papiery kapitańskie i własny, trójmasztowy galeon. Zemsta Kruka Padlinożercy jest militarnym zasobem rodu Travers i sympatyków antymugolskich idei; póki trwa wojna, żadne długoterminowe ekspedycje nie wchodzą w grę, przynajmniej do odwołania. Wciąż podróżuję, również na dalekie dystanse, ale nie dalej niż na okres sięgający dni, tygodni. Częściej bywam w domu i mam więcej czasu, by odnowić dawne więzi. - streścił w kilku słowach najważniejsze wydarzenia minionych miesięcy. Miał jej tak wiele do opowiedzenia, ale czasu było przecież tak mało. - Proszę, zgódź się na kolejne spotkanie. Zabiorę Cię gdzieś, gdzie przez chwilę będziemy mogli skupić się wyłącznie na leczeniu dawnych ran i jeszcze raz poczuć siłę tej przyjaźni. - spoglądał na nią ze skruchą błagalnym spojrzeniem. Najważniejsze było, żeby dała mu chociaż szansę, by cokolwiek naprawić, prawda?
Po chwili zatrzymał się i wyciągnął z kieszeni niewielki woreczek, w który wsunął różdżkę, bełkocząc pod nosem niewyraźną inkantację jakiegoś zaklęcia, które ewidentnie mu nie wyszło - i to po wielokroć. Winę można było zrzucić na mróz i panujące warunki pogodowe, ale może był to sygnał, że nieco osłabł w swojej dziedzinie magii... Wyciągnął więc z tego woreczka własnoręcznie wystruganą, drewnianą figurkę białej róży, którą, znając jego talenty - najpewniej próbował przeobrazić w prawdziwą, ale coś nie wyszło.
- Pomyślałem, że Ci się spodoba... - wyciągnął ową w jej kierunku. Nic specjalnego czy wartościowego, ale od serca - a warto było podkreślić, że to sentymentalna wartość była dla niego ważniejsza niżeli wszelkie bogactwa, które zwoził z podróży. - Nie żegnam się tym gestem, jak ostatnim razem. Chcę przełamać tę passę i sprawiać Ci radość szczególnie wtedy, kiedy jestem blisko. - to zabawne, że arystokrata w mocy zapewnić jej największe bogactwa, posuwa się do wręczenia DREWNIANEJ FIGURKI. To chyba różniło go od tych wszystkich salonowców; wiedział, że nie zaimponuje jej jedynie bogactwem, w którym zresztą sama opływa, a właśnie duszą. Jak inaczej miał dowieść, że mu na niej zależy, jeśli nie będąc sobą, jakim go zapamiętała?
Rodachan miewał w życiu różne przygody, również z kobietami, ale definiowała go olbrzymia lojalność wobec rodziny. Czy poślubiwszy swoją wybrankę rozglądałby się za, jak to ładnie ubrała w słowa, smuklejszą odmianą, skoro za rodzinę gotów był oddać życie? W najśmielszych wyobrażeniach taki scenariusz nie przeszedłby mu przez głowę, a wyobraźnię, jak wszyscy wiemy, miał bardzo bujną. Małżeństwo to wciąż etap wielu wyzwań, którym partnerzy winni są sprostać i być może w innych rodzinach kobiety traktowane były jak szlachetne niewolnice, ale wśród Traversów dominował pociąg do dziewcząt z pazurem - a wątpliwe było, że mariaż czy upływ czasu byłby w stanie stłamsić w Calypso wewnętrzny płomień.
I właśnie za to ją wielbił. I za to gotów był z pokorą przyjąć kolejne zarzuty, choć zadawały mu ból, bo kryła się w nich prawda.
Z tą wilą to też nie było tak, jak mogłoby jej się wydawać, gdyby poznała prawdę. Wielkim dopowiedzeniem byłoby twierdzić, że Calypso kiedykolwiek spadła w jego oczach, a listy nie były nadsyłane przez incydent z Kruczego Półwyspu. Wszakże wila pojawiła się zaledwie kilka miesięcy temu (i to paradoksalnie dzięki niej Calypso może dziś rozmawiać z Rodem, a Nestor nakazał mu się w końcu ożenić), a lord Travers nie wymieniał z lady Carrow listów od prawie trzech lat. W jego oczach naprawdę czynił słusznie, choć wiedział, że brakiem odpowiedzi także poniekąd ją krzywdził. Cóż jednak mógł uczynić, by oszczędzić jej (a może spoglądając prawdzie w oczy, sobie?) cierpienia wynikłego z niespełnionej relacji na odległość? Rodachan brał odpowiedzialność za własne czyny i zgadzał się z każdym jej słowem, ale wiedział, że teraz może tylko patrzeć w przyszłość i spróbować raz jeszcze podbić jej serce.
Wątpliwe również, by Kruk Padlinożerca kiedykolwiek przyznał Calypso, że na morzu poznał tą przeklętą wilę - bo zwyczajnie w to nie wierzył. Dla niego przecież była to jedyna bogini, której służył jeszcze zanim poznał swoją wybrankę, a ta doskonale wiedziała, jakie wartości reprezentował. I bynajmniej twierdzenie, że ową istotą była istota magiczna, nie spotkałoby się z jego zadowoleniem - obraziłoby majestat Morrigan, a tedy można by pomyśleć, że Calypso, tak jak pozostali, miałaby o nim opinię szaleńca. Rodzina przeżywała z nim naprawdę trudne chwile, kiedy w zaparte brnął w tę wersję zdarzeń, choć zeznania załogantów i opinia magipsychiatryczna stanowczo zaprzeczały jego teorii. Wciąż czuł wobec nich żal, aczkolwiek powinność wobec rodu i szczera miłość do bliskich po wartkiej kontemplacji w zamknięciu, pozwoliła mu pogodzić się z pewnym odrzuceniem. Były wszak rzeczy, których ludzki rozum nie pojmie, jeśli sam nie ujrzy - a to on dostąpił zaszczytu służby u Królowej Umarłych.
- Wina nigdy nie leżała po Twojej stronie, przyjaciółko. Ponoszę odpowiedzialność za każdy stracony dzień, w którym nie mogłem ujrzeć uśmiechu i psotnych iskier tańczących w Twoich oczach. Bardzo chciałem odezwać się wcześniej - po prostu nie mogłem. - to brzmiało banalnie, ale zwyczajnie nie było innego wytłumaczenia. Nie powiedziałby jej teraz, że zrobił to z niespełnionej miłości, bo wybrał ścieżkę przeznaczenia. Niegdysiejsza rozmowa z nowym magipsychiatrą, Hectorem Vale uświadomiła mu, że być może teraz będzie w stanie to pogodzić. - Poczyniłem pierwszy krok - uświadomiłem sobie, że popełniłem błąd. Będę więc błądzić, ale choćby za mgłą jawił mi się sposób, by uzyskać Twoje przebaczenie, przedrę się przez nią niby w najgorszy sztorm środkiem oka cyklonu i odnajdę go, a wtedy zrobię, co będzie konieczne. Nie wiem, czy kiedykolwiek mi wybaczysz, ale wierzę, że istnieje szansa - a zatem zamierzam o to zawalczyć. - o Ciebie zawalczyć, chciałby powiedzieć, ale w ostatniej chwili jakby ugryzł się w język. Nie znał odpowiedzi na pytanie, które mu zadała. Nie wiedział, z jakich planów mógłby się obnażyć, na polu relacji międzyludzkich działał intuicją i nie był w tym za dobry.
- Bardzo starałem się przyspieszyć proces swojej rekonwalescencji, ale nie byłem w stanie uczestniczyć w Sabacie po ostatniej podróży. Zawsze wyglądałaś przepięknie w każdej kreacji, wiele dałbym by ujrzeć Cię we własnoręcznie zaprojektowanej sukni. To naprawdę wielka strata. - zignorował sugestię, choć doskonale ją przyswoił. Zwyczajnie nie wiedział, jak się do tego odnieść. Wbrew pozorom chyba lepiej, że nie było go na tegorocznym Sabacie - nie chciałby ujrzeć jej ze swoim kuzynem, co do tego miałby pewność. - Tak, zarzuciłem kotwicę niecałe pół roku temu. Z początkiem roku otrzymałem papiery kapitańskie i własny, trójmasztowy galeon. Zemsta Kruka Padlinożercy jest militarnym zasobem rodu Travers i sympatyków antymugolskich idei; póki trwa wojna, żadne długoterminowe ekspedycje nie wchodzą w grę, przynajmniej do odwołania. Wciąż podróżuję, również na dalekie dystanse, ale nie dalej niż na okres sięgający dni, tygodni. Częściej bywam w domu i mam więcej czasu, by odnowić dawne więzi. - streścił w kilku słowach najważniejsze wydarzenia minionych miesięcy. Miał jej tak wiele do opowiedzenia, ale czasu było przecież tak mało. - Proszę, zgódź się na kolejne spotkanie. Zabiorę Cię gdzieś, gdzie przez chwilę będziemy mogli skupić się wyłącznie na leczeniu dawnych ran i jeszcze raz poczuć siłę tej przyjaźni. - spoglądał na nią ze skruchą błagalnym spojrzeniem. Najważniejsze było, żeby dała mu chociaż szansę, by cokolwiek naprawić, prawda?
Po chwili zatrzymał się i wyciągnął z kieszeni niewielki woreczek, w który wsunął różdżkę, bełkocząc pod nosem niewyraźną inkantację jakiegoś zaklęcia, które ewidentnie mu nie wyszło - i to po wielokroć. Winę można było zrzucić na mróz i panujące warunki pogodowe, ale może był to sygnał, że nieco osłabł w swojej dziedzinie magii... Wyciągnął więc z tego woreczka własnoręcznie wystruganą, drewnianą figurkę białej róży, którą, znając jego talenty - najpewniej próbował przeobrazić w prawdziwą, ale coś nie wyszło.
- Pomyślałem, że Ci się spodoba... - wyciągnął ową w jej kierunku. Nic specjalnego czy wartościowego, ale od serca - a warto było podkreślić, że to sentymentalna wartość była dla niego ważniejsza niżeli wszelkie bogactwa, które zwoził z podróży. - Nie żegnam się tym gestem, jak ostatnim razem. Chcę przełamać tę passę i sprawiać Ci radość szczególnie wtedy, kiedy jestem blisko. - to zabawne, że arystokrata w mocy zapewnić jej największe bogactwa, posuwa się do wręczenia DREWNIANEJ FIGURKI. To chyba różniło go od tych wszystkich salonowców; wiedział, że nie zaimponuje jej jedynie bogactwem, w którym zresztą sama opływa, a właśnie duszą. Jak inaczej miał dowieść, że mu na niej zależy, jeśli nie będąc sobą, jakim go zapamiętała?
Rodachan Travers
Zawód : Kapitan Zemsty Kruka Padlinożercy
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Może łatwiej byłoby Calypso dostrzec jakieś starania, gdyby miała o nich pojęcie. Dla niej, jak na razie spacer był po prostu nawiązaniem do starej znajomości, którą przyszło im niespodziewanie przerwać. Nie spodziewała się wszak, że Rodachan ma wobec niej jakieś zamiary. Gdyby tak było, czyż nie starałby się bardziej przez te wszystkie poprzednie lata? Och, jak nieświadoma była Calypso tego, co działo się z jej przyjacielem. Nie wiedziała nic o zamknięciu, bo przecież z pewnością postarałaby się, żeby móc go odwiedzić. Z drugiej jednak strony. Czy jej ojciec pochwaliłby coś takiego? Ostatecznie szaleństwo nigdy nie jest mile widziane, a już na pewno nie jeśli chodziłoby o potencjalnego zięcia. Jednak żadna propozycja wciąż nie padła, więc Calypso podążała u boku przyjaciela zupełnie nieświadoma tego, że w tej chwili jest być może oceniana. Lub nawet co gorsza — przyrównywana do jakiś innych kobiet z jego życia. Nieważne czy były to boginie, czy jakieś przybłędy w jego kajucie. W zasadzie nie miała prawa rościć sobie prawa do niego i w tym momencie z pewnością tego nie robiła. Ale nawet jako przyjaciółka nie chciałaby, żeby ją do kogoś porównywano.
Calypso ostrożnie jednak planowała podchodzić do kolejnych mężczyzn na swojej drodze. Znajomość z Mathieu podburzyła jej zaufanie do całego gatunku. Przypuszczała więc, że jeszcze bardziej będzie się mogła skupić na sobie i sztuce. Może dlatego skutecznie puszczała mimo uszu sugestie, które mogły wydać się w normalnych okoliczność podejrzane. Czy to właśnie o ten pazur chodziło Traversowi? Ten, który sprawiał, że nie rozglądała się rozpaczliwie za mężem, a jedynie zgodziła się w duszy czekać na wolę ojca w tej sprawie. To, czy będzie dobra nawet na etapie narzeczeństwa, to już inna sprawa.
Na wszelki jednak wypadek dbała, by nigdy nikt nie mógł jej posądzić o zachowanie niegodne, a Lilianna towarzyszyła jej w większości spotkań towarzyskich. Tak, by ojciec zawsze mógł być z niej dumny. Że ma córkę godną noszenia nazwiska Carrow. Czasem żałowała, że nie urodziła się chłopcem, żeby mieć możliwość zachowania go i przekazania dalej.
Może dlatego, że ona byłaby wtedy w pozycji władzy? W sprawności przecież nie odbiegała od tego, co potrafili jej bracia. No może nie miała aż tak bogatego życia miłosnego. Ale tak wiele możliwości ją omijało tylko dlatego, że urodziła się kobietą. Wydawało jej się to wysoce niesprawiedliwe, ale oczywiście nie mogła mówić o tym głośno. Widziała kilkukrotnie spojrzenia, gdy pojawiła się dworze w spodniach do jazdy konnej. Nikt czegoś podobnego w jej środowisku nie aprobował. Nie rozumiała jednak tych dam, które z mężem były jedynie dlatego, żeby urodzić mu dzieci, degradując same siebie do roli przybocznych. Calypso chciała móc pozostać sobą, nawet jeśli będzie nosić cudze nazwisko.
Może właśnie takie zachowanie sprawiło, że Mathieu jej nie chciał? Może on potrzebował kogoś uległego, który byłby jedynie ozdobą? Jeśli tak rzeczywiście było, to chyba lepiej, że ich drogi rozeszły się tak prędko.
Wychodziło więc na to, że oboje z Rodachanem tkwili w jakimś przedziwnym zawieszeniu — między tym, co jeszcze w ich życiu miało ogromne znaczenie, a przed wyborami niezbędnymi do tego, żeby mogli pójść naprzód.
- Wybacz, ale nie miałam tej świadomości, gdy znikłeś. Z każdym listem wątpiłam w sens przelewania myśli na atrament. Łudziłam się, że przyjaźń nasza jest dla ciebie równie ważna, co dla mnie. Nie zastanawiałeś się może, co się stało, czemu listy ostatecznie przestały przychodzić? - Spytała, podnosząc na niego spojrzenie. - Bo doszłam do wniosku, że gdyby była w tobie, chociaż iskra woli do podtrzymania kontaktu, to byś to zrobił. Ale moja wina musiała być tak wielka, że nie mogłeś nawet patrzeć na moje pismo. - Wiedziała, że powinna zamilknąć, bo jako lady nie wypadało jej mieć pretensji. Powinna z pokorą znieść to, że wybrał taką, a nie inną drogę życia. Ale nie byłaby sobą, gdyby mu tego wszystkiego nie wygarnęła. Lepiej chyba z resztą teraz, by już w przyszłości nie musieli do tego wracać. - Chciałabym jednak wiedzieć, co sprawiło, że nie mogłeś się odezwać. Bez tego przyjmę owszem twoje przeprosiny, ale gdzieś z tyłu głowy będę miała lęk, że być może znów się to powtórzy. - Przyznała szczerze. Jeśli liczył na bezwarunkowość, to kolejny raz się przeliczył.
Ściągnęła nieznacznie usta, które były niczym cienka kreska i posłała mu spojrzenie, które w zamiarze ogólnym miało być gniewne, ale tak naprawdę pełne było troski.
- Po czym musiałeś dochodzić do siebie? - Spytała, próbując, żeby jej głos nie zdradził tego, jak bardzo z miejsca się zmartwiła. Czy był ranny? Morze bywało przecież tak bardzo zdradzieckie.
Skoro nie chciał myśleć o sabacie, co by powiedział o wstążce z jej włosów, którą Calypso podarowała Mathieu, nim ten wyruszył w swoją pierwszą morską podróż. I właśnie wtedy ta pewna myśl uderzyła kobietę. A może tu nie chodzi o mężczyzn, a o morze? Zabiera jej ważnych ludzi, jeden za drugim. Najpierw Rodachan, potem Mathieu, który po powrocie postanowił zakończyć ich znajomość.
- Twój statek dziwnie się nazywa. Skąd taka nazwa? - Nie zamierzała go krytykować, ale kolejny raz wspomniał o swoim okręcie i kolejny też raz nazwa twa wzbudziła nieprzyjemny dreszcz na jej plecach. Padlinożercy kojarzyły jej się źle. Z czymś, co nie szanuje nawet śmierci. - Nie mogłeś ich nazwać, nie wiem... Brykający konik morski? - Dodała, wciskając tam delikatnie nawiązanie do ich jednej z pierwszych rozmów, gdy rozmawiali o tym, co by namalowali na małej łódce. Padło właśnie na to stworzenie.
- Jeśli ojciec nie będzie miał nic przeciwko, to zgodzę się na spotkanie. Ostatecznie wszystko, co miałam ci do wygarnięcia, już to zrobiłam. To ty raczej przemyśl, czy jesteś gotów mnie znieść, w razie, gdyby jeszcze czymś z przeszłości mi się czknęło. - Powiedziała, bo nagle poczuła, że wkraczają na dziwnie poważne tory rozmowy. A na takie nie była pewna, czy jest gotowa. Przystanęła, dopiero gdy zaczął rzucać zaklęcia na woreczek w swoich dłoniach. Zerkała zaciekawiona to na niego, to na jego dłonie i próbowała odgadnąć, co takiego to może być.
Dopiero gdy wyjawił swój sekret, uśmiechnęła się. Bez kpiny, ale za to z pewnym rozczuleniem. Przyjęła ją, ale bardzo ostrożnie, jakby właśnie bała się, że być może sprawi ona, że zniknie on ponownie, zupełnie jak ostatnim razem.
- Przysięgam ci tutaj, w obecności swojej i Liliany... - Tutaj wskazała głową na swoją służącą, która zatrzymała się trzy kroki za nimi. - Że jeśli znów gdzieś się zaszyjesz na długi czas i nie uprzedzisz mnie o tym, to znajdę cię, przebiję tą różą twoją rękę z mocą i odejdę z twojego życia na zawsze. - Powiedziała z zielonym błyskiem w oku. Zaraz jednak przeniosła wzrok gdzieś za jego ramię. - Ale teraz powinnam już wracać. Mam kilka obowiązków do wypełnienia. - Odpisać na listy, usiąść z rodziną do kolacji, może nieco pomalować. - Odprowadzisz nas do powozu? - Te czekały u bram parku, gotowe zabrać Calypso ponownie do Sandal Castle.
Calypso ostrożnie jednak planowała podchodzić do kolejnych mężczyzn na swojej drodze. Znajomość z Mathieu podburzyła jej zaufanie do całego gatunku. Przypuszczała więc, że jeszcze bardziej będzie się mogła skupić na sobie i sztuce. Może dlatego skutecznie puszczała mimo uszu sugestie, które mogły wydać się w normalnych okoliczność podejrzane. Czy to właśnie o ten pazur chodziło Traversowi? Ten, który sprawiał, że nie rozglądała się rozpaczliwie za mężem, a jedynie zgodziła się w duszy czekać na wolę ojca w tej sprawie. To, czy będzie dobra nawet na etapie narzeczeństwa, to już inna sprawa.
Na wszelki jednak wypadek dbała, by nigdy nikt nie mógł jej posądzić o zachowanie niegodne, a Lilianna towarzyszyła jej w większości spotkań towarzyskich. Tak, by ojciec zawsze mógł być z niej dumny. Że ma córkę godną noszenia nazwiska Carrow. Czasem żałowała, że nie urodziła się chłopcem, żeby mieć możliwość zachowania go i przekazania dalej.
Może dlatego, że ona byłaby wtedy w pozycji władzy? W sprawności przecież nie odbiegała od tego, co potrafili jej bracia. No może nie miała aż tak bogatego życia miłosnego. Ale tak wiele możliwości ją omijało tylko dlatego, że urodziła się kobietą. Wydawało jej się to wysoce niesprawiedliwe, ale oczywiście nie mogła mówić o tym głośno. Widziała kilkukrotnie spojrzenia, gdy pojawiła się dworze w spodniach do jazdy konnej. Nikt czegoś podobnego w jej środowisku nie aprobował. Nie rozumiała jednak tych dam, które z mężem były jedynie dlatego, żeby urodzić mu dzieci, degradując same siebie do roli przybocznych. Calypso chciała móc pozostać sobą, nawet jeśli będzie nosić cudze nazwisko.
Może właśnie takie zachowanie sprawiło, że Mathieu jej nie chciał? Może on potrzebował kogoś uległego, który byłby jedynie ozdobą? Jeśli tak rzeczywiście było, to chyba lepiej, że ich drogi rozeszły się tak prędko.
Wychodziło więc na to, że oboje z Rodachanem tkwili w jakimś przedziwnym zawieszeniu — między tym, co jeszcze w ich życiu miało ogromne znaczenie, a przed wyborami niezbędnymi do tego, żeby mogli pójść naprzód.
- Wybacz, ale nie miałam tej świadomości, gdy znikłeś. Z każdym listem wątpiłam w sens przelewania myśli na atrament. Łudziłam się, że przyjaźń nasza jest dla ciebie równie ważna, co dla mnie. Nie zastanawiałeś się może, co się stało, czemu listy ostatecznie przestały przychodzić? - Spytała, podnosząc na niego spojrzenie. - Bo doszłam do wniosku, że gdyby była w tobie, chociaż iskra woli do podtrzymania kontaktu, to byś to zrobił. Ale moja wina musiała być tak wielka, że nie mogłeś nawet patrzeć na moje pismo. - Wiedziała, że powinna zamilknąć, bo jako lady nie wypadało jej mieć pretensji. Powinna z pokorą znieść to, że wybrał taką, a nie inną drogę życia. Ale nie byłaby sobą, gdyby mu tego wszystkiego nie wygarnęła. Lepiej chyba z resztą teraz, by już w przyszłości nie musieli do tego wracać. - Chciałabym jednak wiedzieć, co sprawiło, że nie mogłeś się odezwać. Bez tego przyjmę owszem twoje przeprosiny, ale gdzieś z tyłu głowy będę miała lęk, że być może znów się to powtórzy. - Przyznała szczerze. Jeśli liczył na bezwarunkowość, to kolejny raz się przeliczył.
Ściągnęła nieznacznie usta, które były niczym cienka kreska i posłała mu spojrzenie, które w zamiarze ogólnym miało być gniewne, ale tak naprawdę pełne było troski.
- Po czym musiałeś dochodzić do siebie? - Spytała, próbując, żeby jej głos nie zdradził tego, jak bardzo z miejsca się zmartwiła. Czy był ranny? Morze bywało przecież tak bardzo zdradzieckie.
Skoro nie chciał myśleć o sabacie, co by powiedział o wstążce z jej włosów, którą Calypso podarowała Mathieu, nim ten wyruszył w swoją pierwszą morską podróż. I właśnie wtedy ta pewna myśl uderzyła kobietę. A może tu nie chodzi o mężczyzn, a o morze? Zabiera jej ważnych ludzi, jeden za drugim. Najpierw Rodachan, potem Mathieu, który po powrocie postanowił zakończyć ich znajomość.
- Twój statek dziwnie się nazywa. Skąd taka nazwa? - Nie zamierzała go krytykować, ale kolejny raz wspomniał o swoim okręcie i kolejny też raz nazwa twa wzbudziła nieprzyjemny dreszcz na jej plecach. Padlinożercy kojarzyły jej się źle. Z czymś, co nie szanuje nawet śmierci. - Nie mogłeś ich nazwać, nie wiem... Brykający konik morski? - Dodała, wciskając tam delikatnie nawiązanie do ich jednej z pierwszych rozmów, gdy rozmawiali o tym, co by namalowali na małej łódce. Padło właśnie na to stworzenie.
- Jeśli ojciec nie będzie miał nic przeciwko, to zgodzę się na spotkanie. Ostatecznie wszystko, co miałam ci do wygarnięcia, już to zrobiłam. To ty raczej przemyśl, czy jesteś gotów mnie znieść, w razie, gdyby jeszcze czymś z przeszłości mi się czknęło. - Powiedziała, bo nagle poczuła, że wkraczają na dziwnie poważne tory rozmowy. A na takie nie była pewna, czy jest gotowa. Przystanęła, dopiero gdy zaczął rzucać zaklęcia na woreczek w swoich dłoniach. Zerkała zaciekawiona to na niego, to na jego dłonie i próbowała odgadnąć, co takiego to może być.
Dopiero gdy wyjawił swój sekret, uśmiechnęła się. Bez kpiny, ale za to z pewnym rozczuleniem. Przyjęła ją, ale bardzo ostrożnie, jakby właśnie bała się, że być może sprawi ona, że zniknie on ponownie, zupełnie jak ostatnim razem.
- Przysięgam ci tutaj, w obecności swojej i Liliany... - Tutaj wskazała głową na swoją służącą, która zatrzymała się trzy kroki za nimi. - Że jeśli znów gdzieś się zaszyjesz na długi czas i nie uprzedzisz mnie o tym, to znajdę cię, przebiję tą różą twoją rękę z mocą i odejdę z twojego życia na zawsze. - Powiedziała z zielonym błyskiem w oku. Zaraz jednak przeniosła wzrok gdzieś za jego ramię. - Ale teraz powinnam już wracać. Mam kilka obowiązków do wypełnienia. - Odpisać na listy, usiąść z rodziną do kolacji, może nieco pomalować. - Odprowadzisz nas do powozu? - Te czekały u bram parku, gotowe zabrać Calypso ponownie do Sandal Castle.
Calypso Carrow
But he that dares not grasp the thorn
should never crave the rose
should never crave the rose
Calypso Carrow
Zawód : Malarka, Arystokratka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I won't be silenced
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
OPCM : 10
UROKI : 5 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Raz kolejny - błędem byłoby myśleć, że Calypso była oceniana przez dawnego przyjaciela. Badanie gruntu miało na celu określić, czy dziewczę pozostało osobą, jaką zapamiętał sprzed lat, a do której żywił specjalne uczucie - i czy wciąż istnieje szansa, by owe odwzajemniała. Oczywiście, że nie mógł jej o nim powiedzieć tak po prostu, po tych wszystkich latach, kiedy przedłożył przeznaczenie i swoją boginię nad miłość do przyjaciółki, de facto jedynej istoty materialnej, jaką darzył taką emocją. Wściekłość lady Carrow była jak najbardziej słuszna, lecz Rodachan nie spodziewał się, że dążąc do zjednoczenia, stanie przed tak trudną reprymendą. Serce łomotało mu z każdym wypowiedzianym przez kobietę słowem, niosły one bowiem sprzeczne emocje; z jednej strony dowodziły, że jego los nie przestał być jej obojętny, z drugiej zaś, były niby najgorsza szpila w sercu, zwiastując cholernie trudną, o ile wciąż możliwą drogę do odzyskania jej zaufania. A zaufanie to wszak tylko jeden z elementów, które lord Travers pragnął odzyskać. Należy pamiętać, że choć dziewczyna nie potrafiła tego nazwać, niegdyś także pałała do przyjaciela nadmierną sympatią i wówczas uczucie nie było jednostronne. Być może łudził się, że ono wciąż istnieje, bo te listy nadsyłała mimo braku odpowiedzi - a przestała przecież stosunkowo niedawno. Mętlik w głowie świadczył, jakoby miesiące przemyśleń i prób wyobrażeń najgorszych nawet scenariuszy, na nic nie zdały się w prawdziwej konfrontacji z wybranką, która zaiste potrafiła trafić w czuły punkt. Dzielnie to znosił, wiedząc, że ostatecznie jej zależy - ale nie był gotowy na serię pytań, które mu zadała.
- Gdyby wyjaśnienie tego było takie proste, nie byłbym dziś winien zerwania naszego kontaktu. Wierz mi, proszę, zarzekam na swoje przeznaczenie - po wielokroć biłem się z myślami, jak mógłbym wyjaśnić Ci, że to, co robiłem - robiłem w dobrej wierze. Byłem głupi, wierząc, że prędko pogodzisz się z moim zniknięciem, jeśli nie odpowiem na Twe listy. Ale to przeszłość: wreszcie znalazłem sposób, by pogodzić służbę Królowej Umarłych i naszą przyjaźń. Walczyłem o to przez wiele lat, Calypso. Wierzę, że któregoś dnia to zrozumiesz. - brak zaufania był zrozumiały, szczególnie, że Rodachan po prostu nie mógł wyłożyć wszystkich kart na stół. A nawet gdyby to zrobił, brzmiałyby tak nieprawdopodobnie, że po prostu nie uwierzyłaby w jego motywacje. Czy było warto podjąć takie ryzyko?
Kiedy wymsknął mu się temat rekonwalescencji, zdał sobie sprawę, że to kolejne tajemnicze zjawisko, o którym nie potrafił jej tak po prostu opowiedzieć...
- Opowiem Ci tę historię w bardziej sprzyjających warunkach. Ma to związek z rolą, jaką miałem do odegrania w służbie Pani Wojny. - Cóż, o ile dobrze pamiętała Rodachana, to wiedziała, że na punkcie Morrigan i swojej roli w jej zemście miał obsesję od bardzo dawna. Mężczyzna nie chciał o tym rozmawiać w takich okolicznościach, a na dowód zerknął wymownie na służkę, której uszu nie powinna dotrzeć ta historia. Złożył jednak obietnicę i zamierzał jej dotrzymać.
W swoich przemyśleniach dotyczących morza odbierających ważnych jej ludzi, Calypso nie przyjęła faktu, jakoby po odpływie w końcu przychodzi przypływ - a ten przywiódł tym razem jej dawnego przyjaciela, który przeciwnie do Rosiera, tą znajomość chciał odnowić. I widać było po jego oczach realną skruchę, i może nawet desperację w gotowości do uczynienia Kraken wie czego, żeby tylko naprawić błędy przeszłości.
- Wykonując wolę Czarnego Pana, wykonuję wolę Morrigan. Jej zemsta jest moją zemstą: ja jestem Krukiem Padlinożercą. Zupełnie jak w wizji, o której opowiadałem Ci przed zniknięciem. - słowa emanowały szaleństwem, ale szedł za nimi pewien wniosek: skoro przez te wszystkie lata gonił za potwierdzeniem swojego przeznaczenia, może owe się ziściło i powrócił do kraju, rzeczywiście gotów odnowić dawne relacje. Czy nie można było zaufać, że nie ma powodów, by teraz ją opuścił?
- Jestem gotów dźwigać na barkach brzemię zawodu, jaki Ci sprawiłem. - wyznał ze skruchą na potwierdzenie, że gotów jest przyjąć jeszcze więcej ciosów, bo pragnął o nią zawalczyć.
Wsłuchiwał się w jej słowa z przestrachem w duszy, nieokazanym jednak na zewnątrz. Lady Carrow nie żartowała z tym odejściem, ale Travers nie zamierzał kolejny raz sprawić jej takiego zawodu.
- Wtedy przebij i serce, bo nigdy nie będę godzien zaznać bliskiej przyjaźni. - nie wybaczyłby sobie takiej zdrady. - Z przyjemnością Was odprowadzę, lady Carrow. - odprowadził kobiety do powozu, dodając jeszcze prośbę o wyczekiwanie Badb Catha z dalszymi wieściami. Gdyby Calypso ten ostatni raz chciała odprowadzić go wzrokiem, kiedy wsiadła do powozu, nie dostrzegłaby już rosłej męskiej sylwetki, a jedynie czarnego kruka wzbijającego się w powietrze.
ztx2
- Gdyby wyjaśnienie tego było takie proste, nie byłbym dziś winien zerwania naszego kontaktu. Wierz mi, proszę, zarzekam na swoje przeznaczenie - po wielokroć biłem się z myślami, jak mógłbym wyjaśnić Ci, że to, co robiłem - robiłem w dobrej wierze. Byłem głupi, wierząc, że prędko pogodzisz się z moim zniknięciem, jeśli nie odpowiem na Twe listy. Ale to przeszłość: wreszcie znalazłem sposób, by pogodzić służbę Królowej Umarłych i naszą przyjaźń. Walczyłem o to przez wiele lat, Calypso. Wierzę, że któregoś dnia to zrozumiesz. - brak zaufania był zrozumiały, szczególnie, że Rodachan po prostu nie mógł wyłożyć wszystkich kart na stół. A nawet gdyby to zrobił, brzmiałyby tak nieprawdopodobnie, że po prostu nie uwierzyłaby w jego motywacje. Czy było warto podjąć takie ryzyko?
Kiedy wymsknął mu się temat rekonwalescencji, zdał sobie sprawę, że to kolejne tajemnicze zjawisko, o którym nie potrafił jej tak po prostu opowiedzieć...
- Opowiem Ci tę historię w bardziej sprzyjających warunkach. Ma to związek z rolą, jaką miałem do odegrania w służbie Pani Wojny. - Cóż, o ile dobrze pamiętała Rodachana, to wiedziała, że na punkcie Morrigan i swojej roli w jej zemście miał obsesję od bardzo dawna. Mężczyzna nie chciał o tym rozmawiać w takich okolicznościach, a na dowód zerknął wymownie na służkę, której uszu nie powinna dotrzeć ta historia. Złożył jednak obietnicę i zamierzał jej dotrzymać.
W swoich przemyśleniach dotyczących morza odbierających ważnych jej ludzi, Calypso nie przyjęła faktu, jakoby po odpływie w końcu przychodzi przypływ - a ten przywiódł tym razem jej dawnego przyjaciela, który przeciwnie do Rosiera, tą znajomość chciał odnowić. I widać było po jego oczach realną skruchę, i może nawet desperację w gotowości do uczynienia Kraken wie czego, żeby tylko naprawić błędy przeszłości.
- Wykonując wolę Czarnego Pana, wykonuję wolę Morrigan. Jej zemsta jest moją zemstą: ja jestem Krukiem Padlinożercą. Zupełnie jak w wizji, o której opowiadałem Ci przed zniknięciem. - słowa emanowały szaleństwem, ale szedł za nimi pewien wniosek: skoro przez te wszystkie lata gonił za potwierdzeniem swojego przeznaczenia, może owe się ziściło i powrócił do kraju, rzeczywiście gotów odnowić dawne relacje. Czy nie można było zaufać, że nie ma powodów, by teraz ją opuścił?
- Jestem gotów dźwigać na barkach brzemię zawodu, jaki Ci sprawiłem. - wyznał ze skruchą na potwierdzenie, że gotów jest przyjąć jeszcze więcej ciosów, bo pragnął o nią zawalczyć.
Wsłuchiwał się w jej słowa z przestrachem w duszy, nieokazanym jednak na zewnątrz. Lady Carrow nie żartowała z tym odejściem, ale Travers nie zamierzał kolejny raz sprawić jej takiego zawodu.
- Wtedy przebij i serce, bo nigdy nie będę godzien zaznać bliskiej przyjaźni. - nie wybaczyłby sobie takiej zdrady. - Z przyjemnością Was odprowadzę, lady Carrow. - odprowadził kobiety do powozu, dodając jeszcze prośbę o wyczekiwanie Badb Catha z dalszymi wieściami. Gdyby Calypso ten ostatni raz chciała odprowadzić go wzrokiem, kiedy wsiadła do powozu, nie dostrzegłaby już rosłej męskiej sylwetki, a jedynie czarnego kruka wzbijającego się w powietrze.
ztx2
Rodachan Travers
Zawód : Kapitan Zemsty Kruka Padlinożercy
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
17 czerwca 1958
Świetlica wiejska w Ravenfield, West Riding of Yorkshire
Świetlica wiejska w Ravenfield, West Riding of Yorkshire
Samodzielnie przeciągał wszystkie zgromadzone w świetlicy stoły, ławy i krzesła, przygotowując miejsce dla swych dzisiejszych słuchaczy. Mógłby nazwać ich gośćmi, ale to on — a właściwie oni, gdyż Ravenfield odwiedził w towarzystwie nikogo innego jak Hannah Wright — gościli dziś w wiosce, korzystając z uprzejmości lokalnej społeczności, a także kontaktów, które udało się Castorowi zawiązać w trakcie swej działalności gospodarczej. W wiosce mieszkał bowiem jeden z ulubionych dostawców kamieni szlachetnych Olivera, czarodziej o krwi mugolskiej, jedyny umagiczniony syn swojej rodziny. Rozmawiali z Summersem kilkukrotnie o sytuacji wioski — ta trzymała się na uboczu, starając się nie rzucać w oczy włodarzom Yorkshire, przede wszystkim ze względu na mieszaną populację. Większość domostw zamieszkana była bowiem przez rodziny mugolsko—czarodziejskie, czasami wyłącznie mugolskie, chyba kilka gospodarstw domowych złożonych było z czarodziejów półkrwi. Wieś nie była szczególnie duża, ale stanowiła główny ośrodek w okolicy, a odseparowana od innych i pozbawiona możliwości zwrócenia się o pomoc do lordów, musiała radzić sobie sama, także w zakresie szeroko pojętego uzdrawiania, magi— i zwykłej medycyny.
Gdy wreszcie ustawił stoły w wielki prostokąt, a ławy i dostępne krzesła dookoła niego, starł wierzchem dłoni skrzące krople potu, które pojawiły się na jego czole. Oparł się na chwilę o najbliższy z blatów, oddychając ciężko — wysiłek nie byłby pewnie niczym wielkim dla kogoś o zwykłej kondycji, Oliverowi jednak wciąż brakowało do osiągnięcia tejże. Po kilkudziesięciosekundowym odpoczynku westchnął wreszcie, odbił się od blatu, aby podejść do położonej przez niego pod jedną ze ścian podróżną torbą. Jako pierwszą wyciągnął z niej Wielką Księgę Roślin Leczniczych, a niedługo później kilka niewielkich buteleczek z ciemnego szkła. Na sam koniec na blacie pojawiło się dość grube tomiszcze w ciemnobrązowej skórze, ale bez tytułu. Był to zbiór ususzonych przez Castora osobiście roślin, tych samych, które często dołączane były do słanych przez niego listów. Spotkanie z — jak spodziewał się przede wszystkim — mieszkankami Ravenfield miało odbyć się kwadrans po godzinie pierwszej. Hannah zaprosił na miejsce piętnaście minut wcześniej, także po to, by mogła rzucić okiem na wyniki jego starań uprzątnięcia przestrzeni świetlicy (miał nadzieję) życzliwym, kobiecym okiem.
Sięgnął ręką do kieszeni, wyjmując z niej zegarek, który poza wskazywaniem godziny, pokazywał także aktualną fazę księżyca. Był to prezent gwiazdkowy od Volansa, niezwykle ostatnimi czasy przydatny. Zbliżała się umówiona pora.
Otrzepał spodnie z niewidzialnego brudu, wyprostował białą koszulę na tłuowiu i raz jeszcze zawinął rękawy aż do łokci. Czerwiec nie rozpieszczał nikogo pogodowo, a jemu wydawało się, że jeszcze kilka takich tygodni, a sam się roztopi, jak jego surowce w kociołku w trakcie tworzenia talizmanów. Zerknął na własne odbicie w jednym kredensów, podjął zdaną z góry na niepowodzenie próbę ułożenia niesfornych, miodowych loków i chyba był już gotowy na przywitanie swej dzisiejszej towarzyszki.
Otworzył szeroko drzwi świetlicy, wychodząc na zewnątrz. Przystawił dłoń do brwi, próbując osłonić oczy przed słońcem i ułatwić sobie dojrzenie rysującej się może gdzieś na horyzoncie kobiecej sylwetki. Nie mieli wcześniej wielu okazji do rozmowy, ale wszystko można było nadgonić, gdy działało się dla wspólnej sprawy. [bylobrzydkobedzieladnie]
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Ostatnio zmieniony przez Oliver Summers dnia 27.02.23 18:18, w całości zmieniany 1 raz
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Nie chciała przychodzić z pustymi rękami. Wciąż w spiżarni miała miód, a wczoraj na targu udało jej się dostać daktyle. Od razu pomyślała, że przygotuje coś słodkiego. Trudno było o wytrawne desery w czasach, gdy większość produktów była niedostępna. Planowała w tym roku przygotować grządki, licząc na to, że dzięki temu część żywności uda jej się wyhodować na własnym, niewielkim kawałku ogrodu, ale stan, w jakim nieoczekiwanie się znalazła sprowadził ją na ziemię. Wiedziała, że w najbardziej newralgicznym momencie i w czasie zbioru nie będzie w stanie o to zadbać tak jak trzeba. Dziś ze słoja odsypała kaszy jęczmiennej, do której dodała miód i posiekane, wcześniej namoczone daktyle, odrobinę zsiadłego mleka. Kiedy wszystko było dobrze połączone, a ciasto zwarte uformowała z tego kuleczki, które w piecu opalanym węglem opadły. Po kilkudziesięciu minutach wyjęła z niego okrągłe, płaskie pieguski. Kilka z nich zawinęła w papier i związała sznurkiem, przygotowując dla Williama, resztę zapakowała do wiklinowego kosza, przykryła kraciastą ściereczką i udała się do Yorku na miotle.
Jej stan zaczynał być widoczny, dlatego porzuciła opięte w pasie spódnice i koszule na rzecz zwianych, letnich sukienek, które mogły ukryć pojawiające się krągłości. Podczas podróży miała na sobie jeszcze cienki sweter, który zdjęła po wylądowaniu, zarzuciła na ramiona i związała na piersi. Splecione w warkocz długie, ciemne włosy nosiły oznakę podniebnej podróży, część pasemek wypadła ze splotu, część wysunęła się już przy uszach, zawijając niesfornie. Cieszyła się, że mogła być obecna przy tym spotkaniu. Wiedzę o kwiatach i uprawnych warzywach przekazywała jej mama, ale kiedyś nie przykładała do tego wielkiej wagi. Była rzemieślniczką, zajmowała się produkcją mioteł, dbaniem o sklep dziadka, a jeszcze wcześniej marzyła o sportowej karierze. Odkąd sklep został zamknięty, a ona musiała zniknąć ze stolicy utknęła w kobiecych pracach, z mamą i babcią, a później już tylko zajmując się domem i ojcem. O lesie i drzewach opowiadał jej tata, a dawno temu dziadek. I choć czuła, że to bardziej przyziemna i przydatna wiedza była jej dziś potrzebna, tęskniła za zapachem sosnowych trocin, wilgotną jeszcze strukturą świeżo ściętego drzewa. Castor znał zastosowanie jednego i właściwości drugiego. Nie mogła być bardziej wdzięczna, mogąc mu dziś towarzyszyć.
Ujrzała go w progu budynku, który wskazał jej jeden z mieszkańców. W jednej dłoni ciągnąć przy sobie miotłę, w drugiej koszyk z poczęstunkiem ruszyła mu naprzeciw. Uśmiechnęła się do niego promiennie, nie mogąc nie ocenić go na pierwszy rzut oka. Łatwo mówiło się, że nie wypadało czynić takich starań, ale każdy przecież oceniał drugiego człowieka przy pierwszym spotkaniu, analizując postawę, wygląd, sposób wysławiania się. To było zupełnie naturalne — takie jak w tej chwili. Trudno jej było oszacować jego wiek. Wiedziała, że nie był jej równolatkiem, pamiętała go ze szkoły, pamiętała go w towarzystwie Keatona, a jednak wzrostem i rysami twarzy wydawał się dojrzalszy i poważniejszy. Zdawało jej się, że myślała o jego postaci jak o chłopcu ze szkoły, uświadamiając sobie przecież nagle, że minęło mnóstwo czasu. Dorośli, starzeli się. Zmieniali.
— Cześć — powitała go, podchodząc bliżej i bez wahania wyciągnęła do niego rękę z zawieszonym na łokciu koszem na powitanie. — Przyniosłam coś na ząb dla mieszkańców. Łatwiej się przyswaja wiedzę z pełnym brzuchem. — Uniosła przedramię nieco. — Mogętu postawić miotłę, czy to kiepski pomysł? — spytała spoglądając na nią. Była stara, wysłużona, ale wciąż ją uwielbiała.— Jak wygląda sytuacja tutaj? Pewnie wiesz — założyła, a mina jej spoważniała. Wojna dawała się wszystkim we znaki, było naprawdę ciężko. Ludziom, szczególnie mugolom musiało być trudno. Nie była więc pewna, czy byli tu mile widziani, czy mogli zachowywać się swobodnie, czy powinni zachować jakąś ostrożność.
Jej stan zaczynał być widoczny, dlatego porzuciła opięte w pasie spódnice i koszule na rzecz zwianych, letnich sukienek, które mogły ukryć pojawiające się krągłości. Podczas podróży miała na sobie jeszcze cienki sweter, który zdjęła po wylądowaniu, zarzuciła na ramiona i związała na piersi. Splecione w warkocz długie, ciemne włosy nosiły oznakę podniebnej podróży, część pasemek wypadła ze splotu, część wysunęła się już przy uszach, zawijając niesfornie. Cieszyła się, że mogła być obecna przy tym spotkaniu. Wiedzę o kwiatach i uprawnych warzywach przekazywała jej mama, ale kiedyś nie przykładała do tego wielkiej wagi. Była rzemieślniczką, zajmowała się produkcją mioteł, dbaniem o sklep dziadka, a jeszcze wcześniej marzyła o sportowej karierze. Odkąd sklep został zamknięty, a ona musiała zniknąć ze stolicy utknęła w kobiecych pracach, z mamą i babcią, a później już tylko zajmując się domem i ojcem. O lesie i drzewach opowiadał jej tata, a dawno temu dziadek. I choć czuła, że to bardziej przyziemna i przydatna wiedza była jej dziś potrzebna, tęskniła za zapachem sosnowych trocin, wilgotną jeszcze strukturą świeżo ściętego drzewa. Castor znał zastosowanie jednego i właściwości drugiego. Nie mogła być bardziej wdzięczna, mogąc mu dziś towarzyszyć.
Ujrzała go w progu budynku, który wskazał jej jeden z mieszkańców. W jednej dłoni ciągnąć przy sobie miotłę, w drugiej koszyk z poczęstunkiem ruszyła mu naprzeciw. Uśmiechnęła się do niego promiennie, nie mogąc nie ocenić go na pierwszy rzut oka. Łatwo mówiło się, że nie wypadało czynić takich starań, ale każdy przecież oceniał drugiego człowieka przy pierwszym spotkaniu, analizując postawę, wygląd, sposób wysławiania się. To było zupełnie naturalne — takie jak w tej chwili. Trudno jej było oszacować jego wiek. Wiedziała, że nie był jej równolatkiem, pamiętała go ze szkoły, pamiętała go w towarzystwie Keatona, a jednak wzrostem i rysami twarzy wydawał się dojrzalszy i poważniejszy. Zdawało jej się, że myślała o jego postaci jak o chłopcu ze szkoły, uświadamiając sobie przecież nagle, że minęło mnóstwo czasu. Dorośli, starzeli się. Zmieniali.
— Cześć — powitała go, podchodząc bliżej i bez wahania wyciągnęła do niego rękę z zawieszonym na łokciu koszem na powitanie. — Przyniosłam coś na ząb dla mieszkańców. Łatwiej się przyswaja wiedzę z pełnym brzuchem. — Uniosła przedramię nieco. — Mogętu postawić miotłę, czy to kiepski pomysł? — spytała spoglądając na nią. Była stara, wysłużona, ale wciąż ją uwielbiała.— Jak wygląda sytuacja tutaj? Pewnie wiesz — założyła, a mina jej spoważniała. Wojna dawała się wszystkim we znaki, było naprawdę ciężko. Ludziom, szczególnie mugolom musiało być trudno. Nie była więc pewna, czy byli tu mile widziani, czy mogli zachowywać się swobodnie, czy powinni zachować jakąś ostrożność.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Pozostała mu jeszcze jedna rzecz do zrobienia. Dla większej czytelności i lepszej widoczności postanowił powiększyć Wielką Księgę Roślin Leczniczych. Skierował na nią różdżkę i wypowiedział inkantację zaklęcia:
— Engiorgio — ... i nic. Zmarszczył nieco brwi, ale transmutacja nigdy nie była jego mocną stroną, nie mógł spodziewać się niczego więcej. — Engiorgio — powtórzył, również bez rezultatu. Westchnął wreszcie, raczej cierpiętniczo, dając sobie ostatnią szansę — Engiorgio — i okazało się, że do trzech razy sztuka. Książka zwiększyła swój rozmiar, dzięki czemu blondyn mógł oprzeć ją o kilka znalezionych w świetlicy bibelotów, aby stała otwarta i ukazywała swe tajemnice zaproszonym gościom.
Dopiero po tym mógł wyjść na zewnątrz, starać się dojrzeć nadchodzące sylwetki.
I wtedy ją zobaczył. Wyglądała trochę jak nie z tego świata, przynajmniej pod kątem kobiet, którymi zazwyczaj się otaczał — pomimo rozwianej fryzury prezentowała się zdecydowanie łagodniej od Justine (która zabiłaby go za podobne myśli, był tego pewien), przy okazji będąc starszą od koleżanek i przyjaciółek, których narobił sobie w Hogwarcie. Choć nie powinien oceniać ludzi po wyglądzie, wydawało mu się, że szczególnie nie pasowała do wojennej codzienności. Nie dlatego, że nie potrafiłaby sobie poradzić — nauczył się przecież, że niektóre kobiety stać było na zdecydowanie więcej niż to, co pozwalał mu jego własny, wymęczony organizm, ale jej obecność, zapach miodu i daktyli, który zakręcił się we wrażliwym węchu likantropa był wreszcie przyjemną odmianą i pozwolił odprężyć się na moment, wprawić się w jeszcze lepszy nastrój.
— Cześć — odparł, z delikatną konsternacją opuszczając wzrok na pół sekundy w dół, na jej rękę. Zazwyczaj nie witał się w ten sposób z kobietami, ale chyba nie wypadało odmówić, zmiana gestu też mogłaby wypaść przynajmniej sztucznie, dlatego po poświęceniu drugiej połowy sekundy na wahanie, uścisnął jej dłoń, uśmiechając się przy tym szeroko. Uścisk nie był przesadnie mocny, ale też daleko było mu do łagodności. Ot, standardowy, by pokazać, że traktuje ją poważnie. Niedługo później otworzył szerzej oczy, teraz już nie ukrywając swego zdziwienia, po czym prędko obejrzał się przez ramię na stół. — Jejku, to naprawdę miłe z twojej strony! — ruszył do stołu, z którego strzepał ręką niewidzialny kurz, zanim poklepał miejsce na jego środku. Podarować obcym bądź co bądź ludziom deser w trakcie wojny... Na podobny, miły gest nie zdobywał się każdy, a dzięki temu Hannah zyskała jeszcze więcej w jego oczach. — A miotłę... Postaw, gdzie chcesz. Jeżeli coś, to też... Mógłbym pomóc, gdybyś potrzebowała — dodał, wznosząc prawą rękę do góry i układając ją sobie na karku. Nie chciał naciskać, czy stawiać pannę Wright w niekomfortowej sytuacji, ale mama zawsze mu mówiła, żeby dopytał, bo nie wszyscy lubią o pomoc prosić.
Ale wtedy Hannah spytała o sytuację. Westchnął, wyglądając przez okno.
— Przełom marca i kwietnia był trudny. W okolicy rozgorzała jakaś bitwa, magiczna i dość poważna. Skotłowane zaklęcia stworzyły coś na kształt huraganu, przynajmniej tak mówią tutejsi. Ravenfield, jak widzisz, nie zostało tym dotknięte, ale okoliczne wioski nie miały tyle szczęścia — skrzyżował ręce na klatce piersiowej, jego twarz stężała w powadze. Tylko osuwające się z czubka nosa okulary zmusiły go do ruchu, gdy palcem wskazującym przywrócił je na miejsce. — Ale ludzie są nam coraz bardziej przychylni. Wydaje się, że Carrowowie nie robią nic, przynajmniej nic prawdziwie ważnego. Oczywiście, to nie jest idealna sytuacja dla mieszkańców, ale oznacza też, że łatwiej nam ufają i zgodzili się chociażby na to spotkanie — i choć wydawało się, że spochmurniał na początku swego monologu, zakończył go już weselej, w szaroniebieskich oczach zalśniły iskierki nadziei. Zauważył wreszcie nadchodzących w kierunku świetlicy ludzi. — O, długo się samotnością nie pocieszymy. Usiądź wygodnie i zaraz zaczynamy — wreszcie przeniósł wzrok znów na nią, uśmiechając się szeroko, po czym wskazał jej ustawione wokół stołu krzesła. Samemu podszedł do drzwi, raz jeszcze otwierając je szeroko. Witał każdą wchodzącą do świetlicy wiejskiej osobę, czy to skinieniem głowy, czy to pomachaniem, czy też zwykłym "dzień dobry", w zależności od tego, jak wydawało mu się, że zareaguje dana osoba. Mieszkańcy Ravenfield byli jednak raczej punktualni, nie minęło więc wiele czasu, gdy sala zapełniła się, a wszystkie miejsca zostały zajęte. Po prawej od Hannah usiadła malutka starsza pani o dużych i życzliwych oczach oraz takim samym uśmiechu. Po lewej, matka z około trzyletnią dziewczynką na kolanach, której włosy zebrane były w dwa kucyki, odstające zabawnie po obu stronach głowy.
Oliver natomiast przesunął się do szczytu stołu, gdzie pozostawił swoje dzisiejsze pomoce naukowe.
— Dzień dobry państwu, niezwykle mi miło, że przybyli państwo tutaj tak licznie — zwrócił się do mieszkańców, próbując brzmieć przy tym zarówno poważnie, jak i ciepło, zachęcająco. Nie był dobrym mówcą, dopiero próbował się w retoryce, ale przecież od czegoś należało zacząć, a ludzie zazwyczaj poddawali się jego urokowi osobistemu. — Dzisiaj chciałbym pokazać państwu rośliny, które pewnie są państwu znane, ale ich lecznicze zastosowanie może być nieznane albo niejasne. Jeżeli państwo pozwolą, przejdę do konkretów.
Ostrożnie przewrócił karty książki, która teraz zatrzymała się na stronie poświęconej...
— Rosa canina, dzika róża, albo jak to mówią niektórzy psia róża. Nas w kontekście leczniczym będą interesować owoce, które mogą państwo dostrzec tutaj — wskazał różdżką na rycinę przedstawiającą podłużny, intensywnie różowy owoc. — Zawierają duże ilości witaminy C, dzięki czemu będą szczególnie przydatne dla zdrowia zębów i dziąseł w czasie, w którym trudno dostępne są inne owoce. Dzika róża, jak pewnie państwo wiedzą, ma to do siebie, że nie jest szczególnie wybredną rośliną i rosnąć może sobie tak przy polnych drogach, jak i na polanach — było więc rośliną raczej ogólnodostępną wśród wiosek Yorkshire, zebrani mieszkańcy nie powinni mieć problemu ze znalezieniem bezpańskich krzewów. — Najlepiej zbierać je jesienią, przed przymrozkami. Wrześniowe zbiory są najbardziej bogate w witaminę C, a te październikowe najlepsze są na nalewki. Bardzo istotne, żeby odpowiednio wysuszyć dziką różę, powinna ona wyglądać o tak — podał w dłonie jednej z siedzących najbliżej kobiet słoiczek wypełniony zasuszonymi kwiatami dzikiej róży, które ze względu na swoją twardość, zastukały o szkło. — Owoce dzikiej róży ponadto, mają według mnie jeszcze jedną zaletę, można z nich zrobić naprawdę wiele. Szczególnie polecam herbatkę z dzikiej róży, trzy łyżki owoców na dwie szklanki ciepłej wody, przykryć na pół godziny. Pomaga na krwotoki z dziąseł i ich ogólny stan, a przy tym jest smaczna, więc jeżeli mają państwo okazję, dobrze podawać ją dzieciom, gdy wypadają im zęby mleczne. Herbatkę można podawać kilka razy dziennie, ale ważne jest, żeby jednorazowa porcja nie przekraczała połowy szklanki.
— Engiorgio — ... i nic. Zmarszczył nieco brwi, ale transmutacja nigdy nie była jego mocną stroną, nie mógł spodziewać się niczego więcej. — Engiorgio — powtórzył, również bez rezultatu. Westchnął wreszcie, raczej cierpiętniczo, dając sobie ostatnią szansę — Engiorgio — i okazało się, że do trzech razy sztuka. Książka zwiększyła swój rozmiar, dzięki czemu blondyn mógł oprzeć ją o kilka znalezionych w świetlicy bibelotów, aby stała otwarta i ukazywała swe tajemnice zaproszonym gościom.
Dopiero po tym mógł wyjść na zewnątrz, starać się dojrzeć nadchodzące sylwetki.
I wtedy ją zobaczył. Wyglądała trochę jak nie z tego świata, przynajmniej pod kątem kobiet, którymi zazwyczaj się otaczał — pomimo rozwianej fryzury prezentowała się zdecydowanie łagodniej od Justine (która zabiłaby go za podobne myśli, był tego pewien), przy okazji będąc starszą od koleżanek i przyjaciółek, których narobił sobie w Hogwarcie. Choć nie powinien oceniać ludzi po wyglądzie, wydawało mu się, że szczególnie nie pasowała do wojennej codzienności. Nie dlatego, że nie potrafiłaby sobie poradzić — nauczył się przecież, że niektóre kobiety stać było na zdecydowanie więcej niż to, co pozwalał mu jego własny, wymęczony organizm, ale jej obecność, zapach miodu i daktyli, który zakręcił się we wrażliwym węchu likantropa był wreszcie przyjemną odmianą i pozwolił odprężyć się na moment, wprawić się w jeszcze lepszy nastrój.
— Cześć — odparł, z delikatną konsternacją opuszczając wzrok na pół sekundy w dół, na jej rękę. Zazwyczaj nie witał się w ten sposób z kobietami, ale chyba nie wypadało odmówić, zmiana gestu też mogłaby wypaść przynajmniej sztucznie, dlatego po poświęceniu drugiej połowy sekundy na wahanie, uścisnął jej dłoń, uśmiechając się przy tym szeroko. Uścisk nie był przesadnie mocny, ale też daleko było mu do łagodności. Ot, standardowy, by pokazać, że traktuje ją poważnie. Niedługo później otworzył szerzej oczy, teraz już nie ukrywając swego zdziwienia, po czym prędko obejrzał się przez ramię na stół. — Jejku, to naprawdę miłe z twojej strony! — ruszył do stołu, z którego strzepał ręką niewidzialny kurz, zanim poklepał miejsce na jego środku. Podarować obcym bądź co bądź ludziom deser w trakcie wojny... Na podobny, miły gest nie zdobywał się każdy, a dzięki temu Hannah zyskała jeszcze więcej w jego oczach. — A miotłę... Postaw, gdzie chcesz. Jeżeli coś, to też... Mógłbym pomóc, gdybyś potrzebowała — dodał, wznosząc prawą rękę do góry i układając ją sobie na karku. Nie chciał naciskać, czy stawiać pannę Wright w niekomfortowej sytuacji, ale mama zawsze mu mówiła, żeby dopytał, bo nie wszyscy lubią o pomoc prosić.
Ale wtedy Hannah spytała o sytuację. Westchnął, wyglądając przez okno.
— Przełom marca i kwietnia był trudny. W okolicy rozgorzała jakaś bitwa, magiczna i dość poważna. Skotłowane zaklęcia stworzyły coś na kształt huraganu, przynajmniej tak mówią tutejsi. Ravenfield, jak widzisz, nie zostało tym dotknięte, ale okoliczne wioski nie miały tyle szczęścia — skrzyżował ręce na klatce piersiowej, jego twarz stężała w powadze. Tylko osuwające się z czubka nosa okulary zmusiły go do ruchu, gdy palcem wskazującym przywrócił je na miejsce. — Ale ludzie są nam coraz bardziej przychylni. Wydaje się, że Carrowowie nie robią nic, przynajmniej nic prawdziwie ważnego. Oczywiście, to nie jest idealna sytuacja dla mieszkańców, ale oznacza też, że łatwiej nam ufają i zgodzili się chociażby na to spotkanie — i choć wydawało się, że spochmurniał na początku swego monologu, zakończył go już weselej, w szaroniebieskich oczach zalśniły iskierki nadziei. Zauważył wreszcie nadchodzących w kierunku świetlicy ludzi. — O, długo się samotnością nie pocieszymy. Usiądź wygodnie i zaraz zaczynamy — wreszcie przeniósł wzrok znów na nią, uśmiechając się szeroko, po czym wskazał jej ustawione wokół stołu krzesła. Samemu podszedł do drzwi, raz jeszcze otwierając je szeroko. Witał każdą wchodzącą do świetlicy wiejskiej osobę, czy to skinieniem głowy, czy to pomachaniem, czy też zwykłym "dzień dobry", w zależności od tego, jak wydawało mu się, że zareaguje dana osoba. Mieszkańcy Ravenfield byli jednak raczej punktualni, nie minęło więc wiele czasu, gdy sala zapełniła się, a wszystkie miejsca zostały zajęte. Po prawej od Hannah usiadła malutka starsza pani o dużych i życzliwych oczach oraz takim samym uśmiechu. Po lewej, matka z około trzyletnią dziewczynką na kolanach, której włosy zebrane były w dwa kucyki, odstające zabawnie po obu stronach głowy.
Oliver natomiast przesunął się do szczytu stołu, gdzie pozostawił swoje dzisiejsze pomoce naukowe.
— Dzień dobry państwu, niezwykle mi miło, że przybyli państwo tutaj tak licznie — zwrócił się do mieszkańców, próbując brzmieć przy tym zarówno poważnie, jak i ciepło, zachęcająco. Nie był dobrym mówcą, dopiero próbował się w retoryce, ale przecież od czegoś należało zacząć, a ludzie zazwyczaj poddawali się jego urokowi osobistemu. — Dzisiaj chciałbym pokazać państwu rośliny, które pewnie są państwu znane, ale ich lecznicze zastosowanie może być nieznane albo niejasne. Jeżeli państwo pozwolą, przejdę do konkretów.
Ostrożnie przewrócił karty książki, która teraz zatrzymała się na stronie poświęconej...
— Rosa canina, dzika róża, albo jak to mówią niektórzy psia róża. Nas w kontekście leczniczym będą interesować owoce, które mogą państwo dostrzec tutaj — wskazał różdżką na rycinę przedstawiającą podłużny, intensywnie różowy owoc. — Zawierają duże ilości witaminy C, dzięki czemu będą szczególnie przydatne dla zdrowia zębów i dziąseł w czasie, w którym trudno dostępne są inne owoce. Dzika róża, jak pewnie państwo wiedzą, ma to do siebie, że nie jest szczególnie wybredną rośliną i rosnąć może sobie tak przy polnych drogach, jak i na polanach — było więc rośliną raczej ogólnodostępną wśród wiosek Yorkshire, zebrani mieszkańcy nie powinni mieć problemu ze znalezieniem bezpańskich krzewów. — Najlepiej zbierać je jesienią, przed przymrozkami. Wrześniowe zbiory są najbardziej bogate w witaminę C, a te październikowe najlepsze są na nalewki. Bardzo istotne, żeby odpowiednio wysuszyć dziką różę, powinna ona wyglądać o tak — podał w dłonie jednej z siedzących najbliżej kobiet słoiczek wypełniony zasuszonymi kwiatami dzikiej róży, które ze względu na swoją twardość, zastukały o szkło. — Owoce dzikiej róży ponadto, mają według mnie jeszcze jedną zaletę, można z nich zrobić naprawdę wiele. Szczególnie polecam herbatkę z dzikiej róży, trzy łyżki owoców na dwie szklanki ciepłej wody, przykryć na pół godziny. Pomaga na krwotoki z dziąseł i ich ogólny stan, a przy tym jest smaczna, więc jeżeli mają państwo okazję, dobrze podawać ją dzieciom, gdy wypadają im zęby mleczne. Herbatkę można podawać kilka razy dziennie, ale ważne jest, żeby jednorazowa porcja nie przekraczała połowy szklanki.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Uśmiechnęła się, słysząc entuzjazm w jego głosie, kiedy wspomniała o jedzeniu. Wyglądał na kogoś kto miał wilczy apetyt, ale pohamował go wyłącznie z powodu ludzi, którzy mieli się lada moment zgromadzić w tym miejscu. Chciała pomóc, tak, jak potrafiła, a nie mając zbyt wiele do zaoferowania — z mioteł nie dało się wystrugać skutecznej broni przeciwko czarodziejom — postawiła na prowiant. Nie było go tyle, by wypełnić brzuchy głodnych. Sama czasem odczuwała skutki postępującej wojny. I choć w talii powoli przybywało jej centymetrów, ubywało z ramion, twarzy, nóg. Starała się pilnować siebie, nie będąc pewna, czy jest w stanie dziś zadbać o siebie i dziecko tak, jak powinna, ale w takiej sytuacji było znacznie więcej ludzi. Miotłę zostawiła przed drzwiami, śladem za Castorem ruszyła do środka i postawiła kosz na jednym ze stołów, które wskazał.
— To nic wielkiego — odpowiedziała z lekkim uśmiechem — Pomóc... z zaparkowaniem miotły? — spytała, spoglądając na niego z boku. Przez ułamek sekundy przemknęło jej przez myśl, że może wiedział. Znał prawdę. I co mógł pomyśleć? W tych czasach tkwienie w domu wydawało się absurdem, a ją matka nauczyła ciężkiej pracy, nawet w chorobie. Uśmiechnęła się nieco szerzej, odrobinę pobłażliwie. — Dziękuję, dałam radę.
Wyjęła z koszyka gliniane talerzyki. Każdy był inny, co wyraźnie podkreślało, że były raczej zbieraniną tego, co miała w domu niż jednym kompletem. Długowieczne, przetrwale naczynia wypełniła ciastkami i rozłożyła na stole, kiedy Castor zaczął opowiadać. Na przełomie marca i kwietnia nie było jej tutaj, znajdowała się jeszcze we Francji. Większość dramatycznych wydarzeń ją ominęła, dowiadywała się o nich od ludzi, których spotykała. Czy mogła temu zapobiec? Czy była potrzeba, gdy jej nie było? Starała się nie zastanawiać nad tym, zamiast tego nadrobić stracony czas, odwiedzając ludzi i pomagając nawet w zwykłych, codziennych czynnościach.
— To straszne — mruknęła, spoglądając na Castora. Zamyśliła się przez chwilę — Tak myślisz? Znając te rodziny, gromadzą zapasy, grzeją tyłki w swoich zameczkach i dworkach. Nie należą do szczególnie opiekuńczych i empatycznych. Byłabym zaskoczona, gdyby zdecydowali się zrobić dla swojego ludu, dla czarodziejów zamieszkujących te ziemie. Powinniśmy być wdzięczni, że nie robią nic strasznego... ludziom. Przynajmniej jest tu odrobinę spokojniej. Być może przygotowują się do czegoś. Trudno uwierzyć, by to tak zostawili, kiedy cala Anglia jest postawiona na nogi. — Odrzuciła na plecy warkocz i pokiwała głową. Gdy w środku pojawili się pierwsi ludzie, uśmiechnęła się ciepło i zajęła miejsce, zgodnie z prośbą Castora. Przyglądała mu się przez chwilę — to jak witał się z ludźmi i z przejęciem wszedł w rolę nauczyciela. Gdy przy niej pojawiła się starsza kobieta, odsunęła się, by pomóc jej zająć miejsce i spróbowała dosunąć ją do stołu. Obok usiadła mama z dziewczyną, która ją rozpraszała przez znaczną część wykładu młodego alchemika. Nudziła się, a ponieważ wiedziała jak ważne dla jej mamy były te informacje, wyjęła skrawek pergaminu, który miała w koszyku i spróbowała zrobić z niego żurawia. Przypomniało jej to dawne lekcje z numerologii, ale pomimo usilnych starań nie wyszło tak, jak chciała. Papierowy ptak bardziej przypominał łabędzia niż żurawia i to szczególnie dotkniętego wojną. Mimo to z przepraszającym uśmiechem podarowała go dziewczynce, opierając w końcu łokieć na stole a na dłoni brodę, odnotowując w pamięci zastosowanie dzikiej róży. Ona sama, bawiąc się chwilę świstkiem papieru, zajadając jednym z ciastek, zajęła się sobą.
Przyglądała się tym wszystkim ludziom, zastanawiając jakich trudów doświadczyli do tej pory i czy dało się im pomóc. Zwróciła głowę w kierunku kobiety bardzo przypominającej wyglądam jej matkę.
— Czy krzew dzikiej róży można rozmnażać jak większość kwiatów? Czy jeśli utnę kilka gałęzi, wstawię je do wiadra przed domem, jest szansa, że wypuszczą korzenie, urosną i zakwitną jeszcze w to lato? — spytała, patrząc na Castora.
Hannah obróciła głowę w kierunku zielarza, ale myślami była gdzie indziej. Zaczęła zastanawiać się, gdzie w okolicy domu Billego, ich nowego, wspólnego domu, rosła dzika róża. O jej właściwościach nie miała pojęcia, ale jeśli rzeczywiście miała tak wiele właściwości, szkoda byłoby nie spróbować.
— To nic wielkiego — odpowiedziała z lekkim uśmiechem — Pomóc... z zaparkowaniem miotły? — spytała, spoglądając na niego z boku. Przez ułamek sekundy przemknęło jej przez myśl, że może wiedział. Znał prawdę. I co mógł pomyśleć? W tych czasach tkwienie w domu wydawało się absurdem, a ją matka nauczyła ciężkiej pracy, nawet w chorobie. Uśmiechnęła się nieco szerzej, odrobinę pobłażliwie. — Dziękuję, dałam radę.
Wyjęła z koszyka gliniane talerzyki. Każdy był inny, co wyraźnie podkreślało, że były raczej zbieraniną tego, co miała w domu niż jednym kompletem. Długowieczne, przetrwale naczynia wypełniła ciastkami i rozłożyła na stole, kiedy Castor zaczął opowiadać. Na przełomie marca i kwietnia nie było jej tutaj, znajdowała się jeszcze we Francji. Większość dramatycznych wydarzeń ją ominęła, dowiadywała się o nich od ludzi, których spotykała. Czy mogła temu zapobiec? Czy była potrzeba, gdy jej nie było? Starała się nie zastanawiać nad tym, zamiast tego nadrobić stracony czas, odwiedzając ludzi i pomagając nawet w zwykłych, codziennych czynnościach.
— To straszne — mruknęła, spoglądając na Castora. Zamyśliła się przez chwilę — Tak myślisz? Znając te rodziny, gromadzą zapasy, grzeją tyłki w swoich zameczkach i dworkach. Nie należą do szczególnie opiekuńczych i empatycznych. Byłabym zaskoczona, gdyby zdecydowali się zrobić dla swojego ludu, dla czarodziejów zamieszkujących te ziemie. Powinniśmy być wdzięczni, że nie robią nic strasznego... ludziom. Przynajmniej jest tu odrobinę spokojniej. Być może przygotowują się do czegoś. Trudno uwierzyć, by to tak zostawili, kiedy cala Anglia jest postawiona na nogi. — Odrzuciła na plecy warkocz i pokiwała głową. Gdy w środku pojawili się pierwsi ludzie, uśmiechnęła się ciepło i zajęła miejsce, zgodnie z prośbą Castora. Przyglądała mu się przez chwilę — to jak witał się z ludźmi i z przejęciem wszedł w rolę nauczyciela. Gdy przy niej pojawiła się starsza kobieta, odsunęła się, by pomóc jej zająć miejsce i spróbowała dosunąć ją do stołu. Obok usiadła mama z dziewczyną, która ją rozpraszała przez znaczną część wykładu młodego alchemika. Nudziła się, a ponieważ wiedziała jak ważne dla jej mamy były te informacje, wyjęła skrawek pergaminu, który miała w koszyku i spróbowała zrobić z niego żurawia. Przypomniało jej to dawne lekcje z numerologii, ale pomimo usilnych starań nie wyszło tak, jak chciała. Papierowy ptak bardziej przypominał łabędzia niż żurawia i to szczególnie dotkniętego wojną. Mimo to z przepraszającym uśmiechem podarowała go dziewczynce, opierając w końcu łokieć na stole a na dłoni brodę, odnotowując w pamięci zastosowanie dzikiej róży. Ona sama, bawiąc się chwilę świstkiem papieru, zajadając jednym z ciastek, zajęła się sobą.
Przyglądała się tym wszystkim ludziom, zastanawiając jakich trudów doświadczyli do tej pory i czy dało się im pomóc. Zwróciła głowę w kierunku kobiety bardzo przypominającej wyglądam jej matkę.
— Czy krzew dzikiej róży można rozmnażać jak większość kwiatów? Czy jeśli utnę kilka gałęzi, wstawię je do wiadra przed domem, jest szansa, że wypuszczą korzenie, urosną i zakwitną jeszcze w to lato? — spytała, patrząc na Castora.
Hannah obróciła głowę w kierunku zielarza, ale myślami była gdzie indziej. Zaczęła zastanawiać się, gdzie w okolicy domu Billego, ich nowego, wspólnego domu, rosła dzika róża. O jej właściwościach nie miała pojęcia, ale jeśli rzeczywiście miała tak wiele właściwości, szkoda byłoby nie spróbować.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Strona 1 z 2 • 1, 2
Locke Park
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire