Wydarzenia


Ekipa forum
Stajnia
AutorWiadomość
Stajnia [odnośnik]09.11.21 18:04

Stajnia

To właśnie tu dzieje się najwięcej, od podstawowej opieki nad zwierzętami, przez wszelkiego rodzaju narady, aż do samych transakcji. Stajnia wyposażona jest w szerokie, dwukrotnie większe od zwykłych, boksy - ma to na celu nie tylko zwiększyć komfort samych zwierząt, ale i również zminimalizować ryzyko wypadków skrzydlatych podopiecznych. Budynek układa się w literę T, pozwalając tym samym na stosowne rozmieszczenie koni, dając możliwość tym najbardziej wrażliwym na spokój i nieczęste towarzystwo osób postronnych - zazwyczaj tam nie są wpuszczani ani klienci, ani dorywczo pracujący ludzie.



I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me


Ostatnio zmieniony przez Evelyn Despenser dnia 17.02.23 0:21, w całości zmieniany 1 raz
Evelyn Despenser
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Stajnia Tumblr_o97lpoOPDW1ua7067o2_250
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9065-evelyn-despender https://www.morsmordre.net/t9070-wloczykij#273545 https://www.morsmordre.net/t12156-evelyn-despenser#374148 https://www.morsmordre.net/f168-szkocja-balmaha-farma-despenser https://www.morsmordre.net/t9075-skrytka-bankowa-2130 https://www.morsmordre.net/t9076-evelyn-despender#273691
Re: Stajnia [odnośnik]08.04.22 21:52
17.02

Arrax był jednym z młodszych ogierów, które od niedawna mogły przysporzyć się w rozwoju hodowli. Gniadosz mógł poszczycić się pięknym ganaszem i wyjątkowo szlachetnymi chodami, ale też i wyjątkowo nagannym, natarczywym charakterem, który przysługiwał co najwyżej źrebięciu. Ze względu na ciągłą chęć rywalizacji i parszywym udowadnianiu swojej ogierzej siły, ten młody opryszek musiał być oddzielany od innych, starszych ogierzych rezydentów, więc gdy przebywał na wypasie, to Meraxes i Vermithor pozostawali w stajniach.
Największym problemem gniadego ogiera był kantar, narzędzie godne miana wielkiego zła, najstraszniejszego z najbardziej strasznych przedmiotów w ludzkich rękach. Teraz jednak był moment zmiany i to nie mały, bo Evelyn kroczyła dumnie udeptaną ścieżką w kierunku łąki, z kantarem w dłoni, zupełnie jakby sądziła, że załatwienie tego problemu będzie dziecinnie proste, tak samo jak oswojenie reszty rezydentów, krótkie dotknięcie, kilka nieznaczących muśnięć i smakołyków na zachętę, by pokonać lęk. Czy to jednak nie było aż zbyt pozytywne wyobrażenie potencjalnego rozwoju wypadków?
Już gdy tylko kruczowłosa pokonała bramę ogrodzenia, aetonan strzygnął ciekawsko uszami i obrócił się w jej kierunku, lustrując ją od góry do dołu, prędko dostrzegając złowróżbny przedmiot w dłoni kobiety. Uszyska od razu powędrowały do tyłu, kładąc się niemal na karku i chowając w bujnej grzywie. Kopyto zabrodziło wielokrotnie w ziemi, a nieprzyjazne, niskie rżenie wydobyte zostało z gardzieli na znak niechęci i strachu przed krzywdą. Co działo się z Arraxem wcześniej, we Francji, z rodzinnej farmy stryjecznego wuja Evelyn, z której to ogier pochodził? A może problem pojawił się przy transporcie, w końcu był tak prędko zorganizowany z uwagi na konieczność świeżej krwi i genów w hodowli, więc całkiem prawdopodobne, że pośpiech niósł za sobą konsekwencje…
Niebieskooka uniosła dłonie ku górze, jakby chcąc pokazać, że nie stanowi zagrożenia, a jednocześnie próbując odciągnąć uwagę od swoich powolnych, niemal leniwych kroków, które poczynała wprzód, ku zwierzęciu.  Obserwowała swojego podopiecznego, nie stawiając mu żadnego wyzwania, zupełnie tak jakby był to kolejny zwykły dzień w którym po niego przychodzi, tym razem jednak bez zwyczajowego gwizdania i prośby o podążanie, które tak chętnie wykonywał.
Ogier był zbyt młody, nieobyty z ludzkim podstępem, by zauważyć coś, co kazałoby mu uciekać. Ufał, więc poniekąd był to dobry znak. Pozwolił na to, by się zbliżyła, a więc nie było się czym martwić, aż do momentu, gdy zbliżyła się na tyle, by musnąć jego bok materiałem kantara trzymanego w dłoni. Wierzgnięcie, barankowanie i niespokojnie prychnięcie nie oznaczało jeszcze wojny, może zbyt szybko go oceniła? Ponowiła próbę, trzymając się w pełnej odległości wyciągniętej ręki, gdyby ten postanowił się nagle unieść przodem, ale nic takiego nie nastąpiło, ot jakby strach nie był paraliżującym wrogiem, a niechęć nie była zmorą nie do pokonania, a tylko czczą niechęcią ze wspomnień. Owszem, był u niej już kilka miesięcy, ale czy naprawdę zdążył zapomnieć na tyle, by teraz jedynie próbować ustawić się na swoją modłę?
Ćwiczenie powtarzała wielokrotnie, próbując się przekonać, że to naprawdę już, że coś, co stanowiło barierę, było jedynie mrzonką, chwilową niedyspozycją zwierzęcia, które dało się pokonać przy użyciu tak zwanej dobrej ręki, kogoś doświadczonego, kto nie uczył na siłę, a dawał czas i odsuwał się, gdy wyczuwał taką potrzebę. Podziałało, ale Szkotka wciąż była niepewna i choć zarządziła dzisiaj koniec, zapięła kantar na łbie ogiera i wyprowadziła go z łąk, to była pewna, że ta praca po części zostanie zatarta i trzeba będzie ją kontynuować, choćby przy pracy samego chodzenia na uwiązie, bo z tym wielkiego obycia nie miał.
- Na Merlina, stójże dziaciaku! – szarpnęła uwiązem, próbując poskromić caplującego ogiera, którego musiała przeprowadzić z padoków z powrotem do stajni, a to oznaczało konieczność przejścia koło wypasu dla klaczy. Odkąd miała Arraxa jej problemy z umiejscowieniem poszczególnych pastwisk wzrosły do poziomu krytycznego, a każde przebycie ścieżki przyprawiało kobietę o kolejne siwe włosy. Zgrzytała zębami na brak czasu adekwatnego do ilości zadań, które należało wykonać, choćby do postawienia kolejnego ogrodzenia na tyłach stajni i tym samym przenieść tam ogiery, oszczędzając sobie wielu nerwów na przyszłość. Trzeba było przekuć myśli w czyny zdecydowanie prędzej niż pierwotnie zakładała. Jednak porzuciła te myśli, gdy tylko weszła do stajni i dostrzegła kolejną rzecz, którą należało pilnie naprawić - jak zawsze.

/zt.


I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me


Ostatnio zmieniony przez Evelyn Despenser dnia 06.01.24 18:24, w całości zmieniany 4 razy
Evelyn Despenser
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Stajnia Tumblr_o97lpoOPDW1ua7067o2_250
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9065-evelyn-despender https://www.morsmordre.net/t9070-wloczykij#273545 https://www.morsmordre.net/t12156-evelyn-despenser#374148 https://www.morsmordre.net/f168-szkocja-balmaha-farma-despenser https://www.morsmordre.net/t9075-skrytka-bankowa-2130 https://www.morsmordre.net/t9076-evelyn-despender#273691
Re: Stajnia [odnośnik]08.04.22 23:47
11.03

Dawno już minął czas kalendarzowych kryć, skrupulatnie zaplanowanych z ogromnym wyprzedzeniem, jak gdyby Evelyn musiała uporządkowywać swój czas już teraz na przyszłe miesiące. Poniekąd tak było – wojna nie oszczędzała, a każdego dnia mogła się rozszerzać i każdy Szkot zaczynał być podejrzliwy, sądzić, że w końcu zawita to też i tu, na spokojne ziemie, które i tak historycznie krwią były skalane aż nadto. Ziemie Despenserów były idealne – położone na wzgórzu z którego widać było każdego przybysza, niezależne, otoczone gęstym lasem i spływającym, świeżym  potokiem pełnym ryb. Mieli też zwierzęta, rasę, która mogła się przysłużyć, więc niebieskooka drżała najbardziej, martwiąc się o jutro, przeglądając gazety, klnąc pod nosem i próbując dość do rozwiązania tej patowej sytuacji. Nigdy się za nikim nie wstawiła, wojna była dla niej bezsensownym rozlewem krwi, bo w jej oczach można było to zakończyć szybciej. Może posiadała oczy niepokornego niedowiarka, kogoś, kto nie rozumie polityki i stara się wszystko wyprzeć, zbić do poziomu maleńkości, ale nie mogła ignorować potencjalnych niebezpieczeństw na granicy. Nawet gdyby próbowała oszukiwać się, że wojna nie istnieje, to jej skutki widywała na każdym kroku. Marże dostawców poszybowały w górę, koszty sprowadzania zwierząt również. Nie mogła się spotykać z kupcami w Londynie, niektórzy z nich zmarli, inni uciekli, bądź obstawili się za którąś ze stron. Życie było trudniejsze i nie szło nijak tego ignorować.
- Nie jest dobrze – mruknęła, obserwując nabrzmiałą nogę jednej z najlepszych, obecnie ciężarnych, klaczy. Cmoknęła głucho, przejeżdżając dłonią po bolącej nodze, jakby właśnie w ten sposób mogła ulżyć cierpieniom zwierzęcia. Aetonan był koniowatym, opierał się na czterech nogach, a jak to zawsze mówiła Evelyn – koń, który nie biega nie żyje. Zmartwienie malowało się w jej zmarszczonych brwiach i grymasie na ustach. Nie widziała pozytywów. Ciąża była zagrożona i musieli zrobić wszystko, by jakoś ją utrzymać.
Zarządziła metodę z pasami, była najbezpieczniejsza, bo wtedy zwierzę mogło być podtrzymywane, a nogi nie utrzymywały pełnego ciężaru, który zwiększał się z każdym miesiącem. Z pracownikiem skrupulatnie przeciągnęła opasane miękkim materiałem pasy przed i za brzuchem klaczy, wspierając je o mocowania na ścianach. Problem był jeden – uziemili klacz na tyle, że ta nie mogła spacerować, więc wszystko musiało być kontrolowane całą dobę, wraz z przepinaniem, spacerami, karmieniem i pojeniem, a to zwiastowało jeszcze mniej snu i jeszcze dłuższą pracę. Kruczowłosa była gotowa się poświęcić, już i tak zaniedbywała własne posiłki, chudnąc w oczach, ale zwierzęta i utrzymanie hodowli na odpowiednim poziomie było dla niej ważniejsze. Wojna mogła odebrać jej pracowników, ale nie hart ducha i zasadniczość w działaniu.
Siedziała tak do wieczora, tu, w stajni, bezpośrednio na kupce siana, opierając się o ściankę boksu, mrużąc oczy i nucąc szkocką melodię, by powstrzymać znużenie i chęć snu. Stała na straży, pilnowała, bo wiedziała, że odpowiada za życie zwierzęcia, które dla niej znaczyło więcej niżeli własne. Jej głowa właśnie zwieszała się kolejny raz, gdy doszedł ją znajomy dźwięk, głos, który rozpoznawała z daleka, który zawsze był w pobliżu, gdy tego potrzebowała.
- Zmienić Cię? – ciche pytanie doszło do niej zza drewnianych drzwi. Rozbudziła się z wolna, spoglądając wpierw na klacz, która na miękkich nogach oddawała się drzemce, była bezpieczna, nic się nie działo. Kobieta wstała powoli, rozciągając zmarznięte, zastane kości, próbując dojść do trzeźwości umysłu, bo przecież było jeszcze tyle do zrobienia, ktoś musiał sprawdzić dokumenty i bilanse.
- Tak… - odpowiedziała niemrawo, ociężałym krokiem wychodząc z boksu, podpierając się na dobrze jej znanych ścianach. Posłała mężczyźnie wdzięczne, choć w pełni zmęczone spojrzenie. – Obudź mnie za dwie godziny, trzeba będzie ją przespacerować, by zapobiec odleżynom – zawyrokowała w niemałym skupieniu i ruszyła w kierunku domu. Dokumenty, zamówienia, klienci – to teraz było na jej głowie, a i przydałoby się odrobinę odpocząć, zanim miną te nieszczęsne godziny, które odliczały do jej następnej zbliżającej się warty. Źrebię się narodzi i już jej była w tym głowa, żeby klacz wytrzymała do porodu i również go przeżyła.

/zt.


I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Stajnia Tumblr_o97lpoOPDW1ua7067o2_250
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9065-evelyn-despender https://www.morsmordre.net/t9070-wloczykij#273545 https://www.morsmordre.net/t12156-evelyn-despenser#374148 https://www.morsmordre.net/f168-szkocja-balmaha-farma-despenser https://www.morsmordre.net/t9075-skrytka-bankowa-2130 https://www.morsmordre.net/t9076-evelyn-despender#273691
Re: Stajnia [odnośnik]09.04.22 0:49
01.04

Myślała, że ma jeszcze dwa tygodnie, ba, była pewna, że utrzyma ciążę do końca, ale brała poprawkę na szczególne okoliczności, w razie gdyby plan się posypał. Wszystko zmieniło się wraz z alarmem, pomocnikiem, który wbiegł bez standardowego rytuału pukania do drzwi i od wejścia krzyczał, próbując ją obudzić jeszcze przed wkroczeniem na górę.
Zdążyła nałożyć jedynie płacz na nikłe, nocne odzienie i czym prędzej pobiegła do stajni, próbując wyjść ze snu, rozbudzić się i odzyskać zdolność logicznego, trzeźwego myślenia. Hodowla jej potrzebowała, ludzie jej potrzebowali, a przed wszystkim ona – Caraxes, która źrebiła się przed innymi, która była przypięta od miesiąca pasami do ścian, odciążając w ten sposób obrzmiałe, bolące nogi, palące mięśnie i ścięgna, negatywny skutek uboczny ciąży, która była jej pierwszą i zarazem ostatnią, by nie narazić tej szlachetnie urodzonej klaczy na śmierć w przyszłości.
Wbiegła do stajni, zahaczając materiałem płaszcza o drzwi, rozpruwając go ponownie, choć dopiero był zszywany przez jej nikłą znajomą, którą poznała we własnej skrytce u Gringotta. Teraz jednak nie liczyły się rzeczy materialne, płaszcz da się naprawić, a nawet jeśli nie, to można było poświęcić monety na nowy. Przekroczyła próg boksu, dostrzegając kiwającą się Caraxes, która pozbawiona pasów próbowała odciążyć swoją nogę, a jednocześnie przeć i zmuszać wszystkie mięśnie do pracy.
- Już, już, ciii… - podeszła do niej wolno, zupełnie zmieniając swoje zachowanie, próbując przeciwdziałać ogólnemu popłochowi, mentalnemu wyczuwaniu stresu przez umysł zwierzęcia. W końcu wszystko było dobrze, prawda?
Klacz oddychała ciężko, jednak trzymając dłoń pod jej bokiem, na sercu, dało się wyczuć jednak nieznacznie przyśpieszoną czynność serca, a to już była szansa na sukces. Spodziewała się bowiem obniżonego tętna i lekkiego zaniku czucia, ale tu też wszystko wyglądało tak, jak powinno, tym bardziej, że po odpowiednim dotknięciu każdej z trzech sprawnych nóg, klacz podnosiła je jak do czyszczenia, choć z niemałym bólem, ale i to winni byli sprawdzić.
Akcja rozwijała się prędko, można było powiedzieć, że ledwie zdążyli podwiązać ogon tasiemką, a już widzieli wyłaniające się kopyta źrebięcia. Musieli czekać, jak zawsze, aby pozwolić matce poradzić sobie samej, aż do ostatniej chwili, ale minuty mijały i zamieniały się w cały szereg skumulowanych minut, aż przeszła godzina, a tu jedynie zarys pyska począł być widoczny. Trzeba było działać.
Evelyn zebrała dwóch mężczyzn, którzy za zadanie mieli przytrzymywać klacz i jednego z którym zaczęła ciągnąć w rytmie parcia nogi źrebięcia, aby pomóc matce wypchnąć go na świat. Nie było to proste, ale musieli pracować w pocie czoła nim klacz przestanie być stabilna, nim się podda i położy, nim dostanie kolki, bądź innych skutków ubocznych tej nieprzychylnej sytuacji.
Z pozoru całe wydarzenie działo się prędko, ale każda z przebywających w stajni osób odczuwała spowolnienie czasu, wytężając zmysły, czekając na polecenie, ponieważ każdy wiedział, że właśnie toczy się gra o życie nie jednego, ale dwóch zwierząt i za zadanie mieli utrzymać oba przy życiu.
Wreszcie akcja zaczęła postępować, a źrebię wysuwało się etapowo, aż zostały do wyciągnięcia jedynie biodra i tylne nogi, pozornie prosta sprawa.
- Jeszcze tylko dwa razy Caraxes, dasz radę – Szkotka zrobiła hardą minę, próbując użyć więcej siły niż była w stanie, przy nadchodzącym skurczu Zaparła się nogami o słomę i pociągnęła przody źrebięcia, niespodziewanie upadając na ziemię. W pierwszej chwili widziała mroczki przed oczami, przyćmiona natężeniem upadku, ale zaraz zorientowała się, że na jej ciele leży coś dużego, ciężkiego i zgoła oślizgłego.
Uśmiech i wzruszenie, radość i płacz, to teraz zawitało na twarz panny Despenser w całej okazałości. Rozerwała błonę na pysku źrebięcia, pozwalając mu wziąć oddech, udrażniając nos i gardło, by ulżyć młodzikowi. Gdy zaczął oddychać, przesunęła z pomocą drobne, choć i tak wyraźnie wyrośnięte ciałko na słomę i zaczęli je pocierać, by oczyścić, nim matka zacznie robić to sama. Oddychał, to było najważniejsze.
Gdy źrebię zaczęło się kiwać, wszyscy wyszli z boksu, pozwalając naturze działać. Mieli tak spędzić resztę nocy – obserwując nowego członka stada, nową nadzieję hodowli, nowe pokolenie w dobytku Despenserów.

/zt.


I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Stajnia Tumblr_o97lpoOPDW1ua7067o2_250
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9065-evelyn-despender https://www.morsmordre.net/t9070-wloczykij#273545 https://www.morsmordre.net/t12156-evelyn-despenser#374148 https://www.morsmordre.net/f168-szkocja-balmaha-farma-despenser https://www.morsmordre.net/t9075-skrytka-bankowa-2130 https://www.morsmordre.net/t9076-evelyn-despender#273691
Re: Stajnia [odnośnik]01.02.23 13:38
01.06.1958

Pepper zaczynała dojrzewać. Było to widać w jej niezależności, która postępowała z każdym dniem, gdy zaczęła odcinać się od matki, zadziwiając przy tym swoją opiekunkę. Było zbyt wcześnie, zdecydowanie nie był to moment na pełne odseparowanie, a mimo to młoda, skrzydlata klacz uporczywie udowadniała, że już nie chce i nie będzie spędzać tyle czasu ze swoją matką. Despenser była zaniepokojona, zbyt wczesne odstawienie młodzika oznaczało późniejsze problemy, którym musiałaby sprostać i choć same w sobie nie były trudne do przebrnięcia, to jednak nie można było im ująć na czasochłonności, a czas, tak, on był tym wyznacznikiem, którego nie miała. Próbowała ją dostawiać, dniem i nocą, na zmianę z Everettem, który niekiedy zmuszał Evelyn do ustępstw sugestywnym chwytem za ramię, które wywabiało ją z krainy zautomatyzowanego działania. Była mu wdzięczna, ale zarazem nie chciała spuszczać młodej z oka, dbając o każdy owoc tej hodowli, jakby mogą być wszechobecną alfą i omegą tych ziem. Nie mogła.
Przejmując kolejną, zbyt wczesno poranną wartę, próbowała nastawić klacz na odpowiednie tory. Szeptała jej historie z czasów, których ta nie mogła pamiętać. Wspominała jej narodziny, radość, gdy wstąpiła do świata żywych bez żadnych skaz. Była cudem tej hodowli, udowodnieniem, że wszystko można osiągnąć, o ile się tylko da, o ile się człowiek zaprze i będzie ciężko pracować. Evelyn liczyła na to, że tak będzie do końca, że młodzik pokaże jej właściwą drogę, nauczy konsekwencji, zamiast tego zesłał jej wszystko z czym nie mogła się mierzyć.
Dniem i nocą wertowała księgi szukając odpowiedzi na dręczące ją pytania. Potrzebowała poczucia stabilności, której mogła dać jej jedynie nauka, a mimo to wcale nie było prosto. Wertując stare przekazy nie znajdowała nic, co mogłoby przybliżyć ją do rozwiązania sporu – same bzdety. Ciepłe mleko, zachęcanie zwykłym cukrem, odstawienie na tradycyjną, zastępczą butelkę… Nie mogła i nie chciała pozwolić sobie na takie marnotrawstwo – jeżeli wychowa klacz na butelce to tak, jakby była defektem, a przecież wcale tak nie było, ot pogubiła się we własnym okresie dojrzewania gatunkowego i należało ją naprowadzić.  Klacz przejawiała dość niecodzienne cechy, niespotykane w większości stron wertowanych książek. Nie reagowała też na próby spłycenia nader dojrzałego instynktu wprawiając swoją opiekunkę w kolejne westchnienia pełne rezygnacji. Ta jednak niezmiennie próbowała, chcąc udowodnić, że wszystko da się ustabilizować. Kusiła ją mlekiem, miodem, a nawet cukrem, byle tylko zwierzę skupiło się na odpowiednim celu. Robiła to raz za razem, dzień za dniem przez trzy tygodnie – ogrom czasu dla tak młodego aetonana i poczęła tracić na siłach.
Jeden z najbardziej deszczowych dni w Szkocji przywitała spóźnieniem, niby niezamierzonym, choć jej kroki wskazywały na ogromną niechęć co do kolejnych zmagań z młodym stworzeniem. Nie miała już pomysłów, nic nowego nie przyszło jej na myśl odkąd zostawiła ją wczoraj z owsem zmieszanym z miodem. Poddała się wtedy, pozwalając sobie na próbę zastąpienia mleka paszą, jakby już nie wiedziała czego się chwytać. Pokonywała kolejne metry, skutecznie odbijając swoje kroki echem po budynku. Nie dosłyszała żadnego rżenia, nic, co było codziennością ostatnich tygodni, głodem mleka, którego klacz sięgać naturalnie nie chciała. Powód okazał się nader prosty.
Evelyn wychyliła głowę nad drzwi boksu, dostrzegając łeb stworzenia pochylony w kierunku matki. Piła mleko, tak po prostu, jakby nie miała żadnej przerwy i robiła to od zawsze. Brew kobiety podjechała ku górze w niemym zaskoczeniu. Tak po prostu? Mleko, miód i owies? Czyżby stworzenie spróbowało pozornego pokarmu dorosłych i jednak postanowiło, że to jeszcze nie dla niej? Nieznane są jednak humory klaczy, nikt nigdy nie wie kiedy im się odmieni.
Wywróciła oczami, kręcąc głową z zażenowaniem.. Nie chciała być kulą u nogi, natura miała pierwszeństwo. Odeszła kilka kroków w tył zachowując całkowitą ciszę, bojąc się, że ten czar nagle pryśnie. Postanowiła odwołać alarm, poinformować wszystkich, by jedynie doglądali klaczy bez żadnej zbędnej interwencji, a sama… Sama poszła zamawiać znacznie większe ilości miodu, tak na przyszłość, gdyby znów trafił jej się tego typu kapryśny okaz.

/zt.


I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me


Ostatnio zmieniony przez Evelyn Despenser dnia 09.02.23 1:47, w całości zmieniany 3 razy
Evelyn Despenser
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Stajnia Tumblr_o97lpoOPDW1ua7067o2_250
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9065-evelyn-despender https://www.morsmordre.net/t9070-wloczykij#273545 https://www.morsmordre.net/t12156-evelyn-despenser#374148 https://www.morsmordre.net/f168-szkocja-balmaha-farma-despenser https://www.morsmordre.net/t9075-skrytka-bankowa-2130 https://www.morsmordre.net/t9076-evelyn-despender#273691
Re: Stajnia [odnośnik]09.02.23 1:46
Evelyn & Everett05.07.1958

Obudziła ją cisza.
Dość niespotykane zjawisko, biorąc pod uwagę, że zazwyczaj jeszcze przed świtem aetonany uporczywie domagały się paszy. Czyżby godzina była zbyt wczesna, mimo blasku, który wdzierał się do sypialni zza zasłon?
Przeciągnęła się z wolna w łóżku, zadowolona z przedwczesnej pobudki, zachwycona zdobytą chwilą w której mogła swobodnie powrócić z krainy snów, nie pędzić i nie patrzeć na upływający czas.
Zegarek!
Spojrzenie prędko odnalazło zawieszony na ścianie klasyczny zegar z kukułką, która właśnie wydawała pierwsze z siedmiu kuknięć. Siedmiu? Nie, to o dwa za dużo, przecież… Na Merlina!
Zerwała się z łóżka, zapominając już o swej upragnionej chwili relaksu i pognała na dół, po drodze wdziewając pierwsze lepsze elementy odzieży. Skoro czas wskazywał na siódmą, to była spóźniona, bardzo spóźniona, a zwierzęta… Zwierzęta były za cicho, w ogóle nie było ich słychać. Umysł podsuwał najczarniejsze scenariusze, od choroby po kradzież, a to nie zwiastowało niczego dobrego.
- Do licha, kuguara i wszystkich znikaczy! – krzyknęła nagle, starając się nie zdeptać na schodach Alchemika, który akurat teraz postanowił skorzystać z okazji do przecięcia ścieżek ze swoją opiekunką. Niemal tanecznym krokiem ominęła kocura, próbując nie dopuścić do sobie pytania gdzie jest druga część tego nierozłącznego duetu w postaci małego, poznaczonego już wiekiem niuchacza.
Chwyciła za klamkę drzwi wejściowych. Chwila. Nie. Gdzie ta pieruńska klamka? Codzienne, monotonne pytanie wybrzmiało w jej umyśle. Kolejny element normy, to dobry zwiastun. Nie chciała się za bardzo martwić o resztę, jednak uporczywe wspomnienia napływały. Zaginiony aetonan. Śmierć. Ugryzienie. Ból. Ciepło. Krew. Soren. Powtórka z wydarzeń? Kpina losu? Przypadek? Nie chciała, nie mogła przeżyć tego jeszcze raz – błądzić wzrokiem, mając nadzieję, że wszystko skończy się dobrze pomimo podszeptów podświadomości. Tym razem by ich nie zignorowała, nie pozwoliłaby sobie na taki krok.
Wydobyła z kieszeni różdżkę, prędko rozprawiając się z drzwiami i pędem skierowała się w stronę stajni. Tętno szalało, wprawiając serce w galop, dodając sił do zbyt nagłego przejścia do tak intensywnej aktywności.
Obszerne drzwi budynku rozchyliła na oścież, nie bacząc na leciwe zawiasy, które pod wpływem wiatru z chęcią ustąpiłyby mocy żywiołu, wyłamując się wraz z futryną. Pokonała pierwsze metry i zauważyła, że… Wszystko było takie, jakie być powinno. Rozchyliła usta w niemym zdziwieniu, nabierając jednocześnie tchu. Oparła dłonie na udach, pochylając się do przodu, by ułatwić sobie tę czynność, choć zapewne czerwień nieprędko opuści policzki.
- Co jest z wami nie tak? – posłała podszyte pretensją pytanie w przestrzeń, przeskakując wzrokiem z jednego stworzenia na kolejne. Jednak ciekawskie łby wyglądały na nią zza swoich boksów i nie przejawiały nawet cienia choroby. Ponadto nie rżały, nie wzywały do karmienia, a jedynie cicho parskały w wyrażeniu zadowolenia, a może i lekkiej konsternacji. Szkotka zmarszczyła brwi i zaraz potrząsnęła głową.
Pepper. Myśl zagrzmiała w jej głowie, kierując nogi od razu w stronę boksu młodzika. Z bijącym sercem pokonywała kolejne metry, można było powiedzieć, że idzie z duszą na ramieniu. U źrebiąt często pojawiały się niespodziewane kolki, czy tej nocy…? Nie. Nie mogła jej stracić. Utraciła w życiu już byt wiele – rodzinę, normalne życie, marzenia. Nie mogła dopuścić do tego, by opuścił ją długo wyczekiwany owoc jej pracy, miłości do tej hodowli, wypruwania sobie żył w walce o to, by wciąż utrzymywać to brzemię na własnych barkach, bez kłaniania się nikomu, bez próśb o pomoc.
Zazgrzytała zębami, wstrzymując oddech.
Otworzyła przedostatnie drzwiczki.
Stała tam. Mała, wdzięczna i piękna. Zdrowa. Z łbem skierowanym ku ściółce i skrzydłami ku górze, machając wesoło jeszcze śmiesznie krótkim ogonem. Chwila. Chrapy Pepper dotykały czegoś obok, czegoś, co z pewnością nie było pożywieniem. Znała ten kształt, który formował się w sylwetkę.
Everett? Jedna z brwi stanowczo podjechała ku górze. Nie powinno go tu być, a jednak – to był on, poznałaby go wszędzie, nawet w tak zwiniętej pozycji w jakiej się teraz znajdował, z głową przy sianie. Przekrzywiła głowę, zamykając za sobą boks i odganiając pieszczotliwie młodą klacz, która ewidentnie próbowała wymemłać wszystkie włosy mężczyzny.
Evelyn opadła na kolana tuż przy męskim boku, obserwując jego twarz. Chrapał, a więc z pewnością żył, przynajmniej o to nie musiała się martwić, ale nie miała pojęcia dlaczego tu był. Próbowała sobie przypomnieć moment w którym się ostatnio widzieli, ale z pewnością nie było to wczoraj – miał wolne, zasłużone i nie miała prawa go za to oceniać, a więc co tu robił? Stało się coś? Zaczynała odczuwać złość – nie zauważyła go, a więc nie zauważyłaby prawdopodobnie i intruza. Gorzka myśl wlała się w jej żyły, rozchodząc się niczym trucizna. – Sykes? – jej głos rozszedł się echem, gdy próbowała wywołać go z krainy snu. Potrzebowała wyjaśnień, teraz, zaraz. Musiała wiedzieć, że wszystko jest w porządku. Sądziła, że zwracając się do niego tak, jak zawsze, zdoła wybudzić go ze snu, jednak jego pierś opadała i unosiła się z takim samym spokojem jak wcześniej. - Mężczyźni… - burknęła pod nosem, obserwując jego poślinioną, niemal jasnobrązową czuprynę. Uśmiech zagościł jednak na jej ustach, gdy dojrzała spokój na jego twarzy, jej własne sny tak nie wyglądały. Podszyte bólem wspomnień, desperacją i pragnieniem uwolnienia się z okowów koszmaru. Były znamionami złych wspomnień. Matki, ojca, Sorena i… Ezry. Tego ostatniego nie chciała sobie przypominać, tak samo jak on teraz nie mógłby przypomnieć sobie jej samej. Uczyniła mu krzywdę, taką, która wykraczała poza jej moralność, której poniekąd żałowała. Jednak gdyby teraz miała możliwość zmienić przeszłość – uczyniłaby to samo co wtedy, byle tylko wciąż mieć świadomość, że postąpiła prawidłowo, że dała mu szansę na normalne, pozbawione bagażu życie. Wyleczyła się z tego, z potrzeby oddania, powinności i złości, która ją nawiedzała na myśl o tym, co uczyniła. Był teraz szczęśliwszy, lepszy, a wszystko inne nie miało znaczenia. To było kolejne przemilczane brzemię, miała je nieść i odczuwać do końca życia, uczyć się na własnych błędach – jej matce z pewnością ta porażka by się spodobała. Mimowolny grymas na jej ustach wywołał spięcie, potrząsnęła głową próbując wyzbyć się wspomnień i skupić na tym co było tu i teraz. Śledziła więc znane jej rysy, Jareth ją znał i pamiętał, nawet po tym, co działo się w Hogwarcie, gdy starała się ukryć strach przed bratem, uciekając przed interakcjami towarzyskimi, pozwalając Vincentowi zająć się wszystkim - chciała odnaleźć w tym pocieszenie. Miała powód, którego nie mogła wtedy wyjawić, chroniła w ten sposób wszystkich na których jej zależało, a teraz… Teraz przyjemnie było obserwować kogoś, kto nie przeżywa tego samego, kto odczuwa spokój, choć i to potrafiło przeszyć serce refleksją. Vincentowi stała się krzywda, przez nią, przez ich przyjaźń. Soren o to zadbał, łamiąc mu boleśnie nos i to spowodowało wiele komplikacji na jej drodze, wiele odtrąceń, nawet jeśli wydawać by się mogło, że było to wiele, wiele lat temu, to wydarzenie wciąż wpływało na Szkotkę. Soren wciąż był skazą w jej sercu, tym bardziej po tym, co jej uczynił, kim się ostatecznie przez niego stała. Bestią, potworem, wynaturzeniem.
Kolejny drżący wdech.
Musiała się przełamać, nawet jeżeli najprostsze interakcje wprawiały ją w zakłopotanie, którego nie śmiała okazać. Była wypaczona, inna, lękliwa, próbowała się ochronić ze wszystkich sił, ale czy ktoś to zauważy przy tym jednym, małym geście? - Everett! – rzuciła dosadniej, potrząsając jego ramieniem za pomocą rozdygotanych palców. – Obudź się, proszę – szepnęła, zbliżając policzek do jego ust, jakby próbowała wyczuć oddech, upewnić się, że jest miarodajny, że nic mu nie jest, wyglądała na niepewną, wystraszoną ba, nie była pewna i nie ufała własnym oczom, które chwilę wcześniej  w skupieniu obserwowały miarowy ruch klatki piersiowej. Była skora błagać, by się obudził, szczególnie teraz, po całej tej chaotycznej pobudce, myślach i uczuciu niepokoju, które wciąż jej nie opuszczało. Usta miała zaciśnięte, a minę srogą, jednak nie była zła – jeszcze nie. Balansowała na krawędzi, takiej sytuacji jeszcze nie doświadczyła, nie znała tego rodzaju lęku, który właśnie ją nawiedził. Jasne, po hucznym wieczorze zbierała rankiem Herberta, ale z ganku, on nigdy nie zapuszczał się do stajen, nie musiał, bo zawsze na niego zważała, jakby intuicja podpowiadała jej, że przyjaciel zbliża się do drzwi potrzebując jej pomocy. Sykes zaś najwyraźniej wolał uniknąć stalowoniebieskiego spojrzenia, wybierając pozornie bezpieczniejszą opcję, a przecież nie był jej obcy, obawa o niego była równie silna, o ile nawet nie silniejsza w obliczu tego, co przeżywała dotychczas. Wobec tego obecna sytuacja nie miała miejsca, nie była możliwa, tak po prostu, a jednak się zdarzyła. Nie wiedział, nie mógł wiedzieć, że sprawił iż kobietę z tego powodu nawiedziła trwoga. Bała się o niego, nawet jeżeli niekiedy przyrównywała go do osła i obiecała sobie, że po obudzeniu nie pozwoli mu na wymiganie się od wyjaśnień.


I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Stajnia Tumblr_o97lpoOPDW1ua7067o2_250
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9065-evelyn-despender https://www.morsmordre.net/t9070-wloczykij#273545 https://www.morsmordre.net/t12156-evelyn-despenser#374148 https://www.morsmordre.net/f168-szkocja-balmaha-farma-despenser https://www.morsmordre.net/t9075-skrytka-bankowa-2130 https://www.morsmordre.net/t9076-evelyn-despender#273691
Re: Stajnia [odnośnik]20.04.23 13:20
Lipiec przyniósł ze sobą więcej pytań niż odpowiedzi.
Z jednej strony pragnąłem świętego spokoju, chwili oddechu, którą mógłbym spędzić z bliskimi, zrekompensować Jarvisowi te wszystkie momenty, kiedy nie było mnie obok, z drugiej – przeklęta kometa, czy czymkolwiek to paskudztwo było, wisiała nad nami niczym topór kata, zwiastując rychłą katastrofę. Nie miałem pojęcia, jaką dokładnie, ani skąd miała ona nadejść, wciąż jednak towarzyszył mi niepokój, którego za nic w świecie nie potrafiłem się pozbyć. I do którego nie byłem przyzwyczajony. Bo choć Wyspy toczyła wojna, my akurat prowadziliśmy względnie wygodne życie; skryci w sercu lasu, nie mieliśmy wielu gości, a przynajmniej tych nieproszonych. Nie rzucaliśmy się w oczy, nie popełniliśmy również tej okropnej zbrodni przeciwko ludzkości – dobre sobie – którą według obecnej władzy było urodzenie się, o zgrozo, w rodzinie niemagów. Parłem więc do przodu z uśmiechem na ustach, robiąc wszystko, co tylko w mojej mocy, by zadbać o syna, o rodzinę i przyjaciół, których wliczałem przecież do tego grona, dzielnie stawiając czoła kolejnym trudnościom. Jedynie czasem pozwalałem sobie na podszyte zadumą milczenie, na rozdrapywanie dawnych ran i ponowne przeżywanie błędów przeszłości. Wyławianie ze studni pamięci wspomnień Norwegii. Ale teraz, teraz pod moją skórą zagnieździło się rozdrażnienie, które sprowadziło ze sobą to niepojęte zjawisko, drugie słońce, jaśniejące na niebie dniem i nocą. Choć do łóżka kładłem się padnięty, sen długo nie nadchodził; od przewracania się z boku na bok już niemalże połamałem Merlinowi ducha winny mebel. Czy naprawdę tak właśnie miały wyglądać kolejne tygodnie? Nerwowo, strachliwie...? Bo gdyby to ode mnie zależało, to moglibyśmy się pożegnać z tym dziwem choćby teraz; i z nim, i z upiornymi pieśniami lelków czy pękającymi pod naporem palców złożami fluorytu.
Niby miałem tego dnia wolne, a przynajmniej wolne od porannego oporządzania pupili Evelyn, jednak czułem, że powinienem ją odwiedzić. Nie widzieliśmy się jeszcze odkąd świat stanął na głowie, zaś coś mówiło mi – jakaś niebywale rozwinięta męska intuicja, bez dwóch zdań – że dla niej, z uwagi na futerkowy problem (nie Rufusa, ten drugi), radzenie sobie z nowym stanem rzeczy jest szczególnie trudne. Poza tym, i tak nie mogłem spać. Jarvisa odstawiłem do domu dziadków jeszcze poprzedniego dnia, ich pomoc w wychowywaniu tego małego urwipołcia była nieoceniona, zaś bliska i częsta obecność ciotek i kuzynów ułatwiała udawanie, że wszystko jest w porządku, że nie ma się czym martwić. Ja jednak musiałem wrócić do Gawry na noc, by upewnić się, że z garborogiem wszystko w porządku, a dom wciąż stoi na swoim miejscu. Byłem więc sam, no, nie licząc Wilfreda i Freyi, może to również pogłębiało te paskudne odczucia, które nie opuszczały mnie choćby na krok. Decyzję o wyprawie do Szkocji podjąłem między zirytowanym sapnięciem, a zrzuceniem pościeli na podłogę sypialni; i tak marnowałem tu tylko czas. Bardziej przydałbym się w stajniach, na terenie hodowli. Nie tylko zająłbym w tym sposób umysł, ręce, ale i odciążył przyjaciółkę, pozwalając jej na zregenerowanie nadwątlonych sił. Od pełni minęło ledwie kilka dni – tak właściwie, ta głupia kometa objawiła się na niebie ledwie dzień później – toteż Despenser zasługiwała na wszelki możliwy wypoczynek.
Wszystko szło zgodnie z planem. Wmusiłem w siebie śniadanie, zadbałem o wciąż chrapiącego w swym prowizorycznym wybiegu garboroga i pohukującą niecierpliwie sowę, a później ruszyłem w drogę, by na miejscu pojawić się jeszcze bladym świtem. No, może nie aż takim bladym, biorąc pod uwagę wiszące nade mną dziwo, którego nawet Jayden nie potrafił jeszcze zrozumieć, ale fakt faktem, było jeszcze wcześnie. Czy Evelyn krzątała się już po domu? Miałem nadzieję, że nie. Niech śpi. Albo chociaż próbuje. Ja w tym czasie zrobię obchód, nakarmię aetonany... Tak jak mówiłem, wszystko szło zgodnie z planem, przynajmniej do pewnego momentu. Dumny z siebie, swojej bezinteresownej pomocy, zrobiłem dłuższy przystanek w stajniach. Porozmawiałem z końmi, złorzecząc na ostatnie zdarzenia, opowiadając o dziwach, które ujrzałem na Solsbury Hill, sprzątając im boksy, dokładając siana, rozdzielając paszę. W końcu dotarłem do małej, rozkosznej Pepper – oczka w głowie Despenser – z zamiarem sprawdzenia, czy wszystko z nią dobrze, czy przypadkiem nie była markotna z uwagi na astronomiczne anomalie lub jeszcze wyższe niż do tej pory temperatury. Przysiadłem obok na ledwie chwilę, skuszony miękkością siana; niewyspanie zaczęło dawać mi się we znaki, odzywać bólem mięśni, a także objawiać pod postacią przeciągłych ziewnięć. Nawet nie spostrzegłem, kiedy zamknąłem oczy, ulegając wzbierającej fali zmęczenia...
A teraz, teraz ktoś mną szarpał, choć fakt ten docierał do mnie jak przez mgłę. Najchętniej bym go zignorował, odwrócił się na drugi bok, wrócił do krainy pozbawionej snów, lecz coś mówiło mi, że to nie najlepszy pomysł. Znów – może to ta męska intuicja, rozbudzona błagalnym szeptem, powiewem cieplejszego oddechu na skórze. Powoli skłoniłem ociężałe, zlepione powieki, by wzniosły się w górę; musiałem jednak zamrugać, raz i drugi, by wyostrzyć obraz. A później potrzebowałem chwili na złożenie wszystkich bodźców, zapachów i obrazów w jedną całość. Cóż, na pewno nie byłem w Gawrze. Ani też u rodziców. Nie ten zapach, nie ta miękkość łóżka... – Evelyn? – mruknąłem zaspany; była blisko, bliżej niż zwykle, policzek niemalże przy moich ustach. Zupełnie jak nie ona, zwykle trzymała się na bezpieczny dystans, musiała więc mieć w jego drastycznym skróceniu jakiś cel. Próbowała usłyszeć mój oddech? Przekonać się, czy jestem trupem? – Coś się... – Ziewnąłem przeciągle, mając jednak na tyle taktu, by odwrócić twarz, wtulić ją w ramię. – ...stało? – Wtedy dopiero zwróciłem uwagę na tę dziwną wilgoć, która znaczyła moją czuprynę. Bezmyślnie dotknąłem włosów dłonią, by w sposób jeszcze bardziej dotkliwy przekonać się o tym, że zostałem ośliniony; Pepper może i sprawiała wrażenie niewiniątka, lecz nie znała litości. Za to Despenser wyglądała, jak gdyby nie mogła się zdecydować, czy chce mnie tylko uderzyć, czy może raczej udusić. Chyba nie zrobiłem nic złego? Czy zrobiłem? I która była godzina? Przetarłem oczy, po czym wsparłem na ramieniu, powoli zmieniając pozycję na bardziej siedzącą. – Już wstaje, ja tak tylko na chwilę... No nie denerwuj się. – Nie do końca rozbudzony, popełniłem najprawdopodobniej jeden z najgłupszych możliwych błędów. Bo przecież nic tak nie działało na zdenerwowanych ludzi, jak mówienie im, żeby się nie denerwowali, prawda?


I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9528-everett-sykes#289810 https://www.morsmordre.net/t9569-freya#291015 https://www.morsmordre.net/t12306-everett-sykes#378173 https://www.morsmordre.net/f356-lancashire-forest-of-bowland-gawra https://www.morsmordre.net/t9570-skrytka-bankowa-nr-2189#291016 https://www.morsmordre.net/t9530-jareth-everett-sykes#289896
Re: Stajnia [odnośnik]12.05.23 23:21
Bliska była podjęcia decyzji o tym, by przerzucić Everetta przez ramię i zanieść go do domu. Nie miała pojęcia, co by tam z nim zrobiła. Może posłałaby sowę do Herberta z prośbą o wsparcie, a może uparcie napoiłaby go naparem z mięty, jednak nie mogła zostawić go tu, w stajni i tym bardziej obok Pepper. Przecież nikt nie mógł mieć tak mocnego snu, czy bezdech mógłby trwać tak długo? Matka zawsze powtarzała, że mężczyźni są niewydarzeni, bo chrapią, więc gdzie u licha był ten parszywy odgłos? Jedną z dłoni docisnęła do klatki piersiowej, zaś drugą położyła na szyi, próbując wyczuć puls, choć nie wiedziała, czy drżenie pozwoli jej na prawidłową ocenę, tym bardziej, że jak na ten moment nie czuła absolutnie nic. Zacisnęła usta, powtarzając swoje nawoływanie, aż w końcu umilkła na dłuższy moment, gdy natłok myśli spłynął na nią, powodując niejakie zamrożenie w czasie i przestrzeni. Zupełnie nie wiedziała, co powinna była zrobić i czy w ogóle prawidłowo oceniła bieżącą sytuację.
Zaskoczona tą niespodziewaną odezwą, oddechem, który poczuła na policzku, odskoczyła od mężczyzny jakby broniąc się przed rozszalałym płomieniem, który mógłby ją poparzyć. Przez gwałtowność reakcji aż w głowie jej się zakołowało, jednak szok wyrażały tylko poszerzone źrenice i lekko uchylone wargi. Żył, do licha ciężkiego, drzemki sobie odstawiał, strasząc ją niemożebnie, na wskroś i niemal na śmierć, choć czując płomienie pod skórą miała wrażenie, że ta śmierć może jeszcze nadejść, poznaczona zaciskającymi się, kobiecymi dłońmi na męskiej szyi.
Niezamierzenie odchyliła się na piętach, a tracąc równowagę, klapnęła na sianie, biorąc głęboki, pełen frustracji wdech. - Nie Evelynuj mi tutaj, na brodę Merlina - zapowietrzyła się, uciekając spojrzeniem, ukazując purpurę na policzkach. Poniekąd było jej wstyd, że założyła iż coś mogło mu się stać, tym bardziej tutaj, a z drugiej strony pora nie wskazywała na możliwą obecność kogokolwiek, prócz niej i zwierząt. Zbyt wiele ostatnio miała zmartwień i to najprawdopodobniej one pchnęły ją w kierunku czarnych myśli wypełnionych trucizną. Nie mogła tak dłużej, troska była ogromną słabością, uwydatniała ogrom emocji, których istnienia nie chciała dopuszczać. Zacisnęła wargi ze złością i podniosła się na równe nogi. - Możesz wytłumaczyć co tutaj ro... - urwała, chowając dygoczące dłonie do kieszeni ciemnobordowej spódnicy. Zdała sobie sprawę, że jej obawy nie są podsycane przez czynniki zewnętrze, nie bała się o to, że mógłby szukać tu schronienia, czy pomocy. Podświadomie martwiła się tym, że to ona sama mogła wyrządzić mu krzywdę, wystarczyło jedynie, by przemieniła się tej nocy, czy choćby nad ranem, kiedykolwiek, gdy ogarnęłaby ją złość tak wielka, że jej ciało nie zdołałoby jej pomieścić, uwalniając ostatecznie klątwę zaszytą w jej ciele. - Wiesz co mogłam... Ach, cholera! - ostatnie słowa poniosły się gardłowym tonem, mieszaniną gorliwej złości z dojmującym lękiem. Polecił jej się nie denerwować, co oczywiście działało niczym płachta na byka, aż musiała odsunąć się na dwa kroki, by naprawdę go nie zadusić w akcie desperacji. - Za sykl rozsądku! - machnęła dłonią przecinając powietrze, co było dobrym znakiem, biorąc pod uwagę fakt, że dłoń ta nie celowała w mężczyznę, na przemoc przyjdzie czas kiedy indziej, teraz ewidentnie nie miała na to nastroju. Była tak rozdarta, że cud iż w ogóle się nie zawahała. Czuła się za to jakby ganiła pięciolatka, dziecko, które wciąż nie nabrało instynku samozachowawczego i to przyprawiało ją o swego rodzaju bezsilność, bo ile by nie mówiła, powtarzała i prosiła, to wciąż zdarzały się tego typu wyskoki. Czasami zastanawiała się nawet, czy nie powinna tego ukrócić, dla bezpieczeństwa, jego - nie jej.
Zatrzymała się wzrokiem na Pepper, która jedynie przyglądała się tej absurdalnej sytuacji z wyjątkowym zaciekawieniem; zazgrzytała zębami, tak to właśnie z nimi wszystkimi było. Nikt, absolutnie nikt jej nie słuchał, każdy robił co chciał i uważał za słuszne, a ona tylko biegała w tę i nazad, próbując pozbierać to wszystko do kupy. Zupełnie jakby każdy zapominał, że to ona stanowi tu największe zagrożenie, tańcząc na cienkiej linie tuż nad bezkresnym, upajającym ogniem. Czasami to ją dociążało, chciała wtedy zniknąć, ewentualnie zaszyć się gdzieś, gdzie nikt by jej nie znalazł, jak pustelnik, czy inny mądry człowiek, który z jakiegoś powodu wybrał odosobnienie. - Dlaczego w ogóle tu jesteś? Nie przypominam sobie, byś ze mną mieszkał. Ha, lepiej, z tego co wiem, to masz własne łóżko, ba, własny, cholerny dom. - Wystraszył ją, naprawdę sprawił, że się przelękła i choć większość ludzi zareagowałoby zupełnie inaczej, uznając taką wizytę za względnie normalną, tak jednak ona zaliczała się do tego wąskiego grona, które widziało świat w zgoła innych barwach. Evelyn była przyzwyczajona do utartej rutyny i wszystko, co się spod tego uwalniało, zaskakiwało ją, wywoływało podświadomy alarm, jakby było zagrożeniem, znaczącą zmianą, którą należy obserwować, przeanalizować, by móc wymyślić co z nią zrobić. W tej chwili nie była w stanie podjąć się tego typu działań. Stalowoniebieskie tęczówki zatrzymały się na mężczyźnie, obserwując go bacznie, oceniając sytuację i próbując podjąć decyzję co tak naprawdę powinna teraz uczynić. - Ośle jeden. - Tak. Czuła, że właśnie to należało teraz powiedzieć.


I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Stajnia Tumblr_o97lpoOPDW1ua7067o2_250
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9065-evelyn-despender https://www.morsmordre.net/t9070-wloczykij#273545 https://www.morsmordre.net/t12156-evelyn-despenser#374148 https://www.morsmordre.net/f168-szkocja-balmaha-farma-despenser https://www.morsmordre.net/t9075-skrytka-bankowa-2130 https://www.morsmordre.net/t9076-evelyn-despender#273691
Re: Stajnia [odnośnik]16.06.23 12:56
Wybudzenie się nie było wcale takie proste – najchętniej poleżałbym w sianie jeszcze trochę, może dłużej niż trochę – bo nerwy dawały mi się we znaki, osiadając na barkach ciężarem zmęczenia. Z drugiej jednak strony, bledły one w obliczu napięcia, które tak wyraźnie pobrzmiewało w przybierającym na mocy głosie Evelyn. Bo przecież pamiętałem już, choć wciąż jak przez mgłę, że byłem w Szkocji, w jej stajni; oporządzałem aetonany, opowiadałem im historię bliskiego spotkania z jakże agresywnym lelkiem, a później sprawdzałem, co u Pepper, gdy jakże niespodziewanie zmorzył mnie sen. To nic złego, prawda? Chyba. Miałem taką nadzieję.
Nagle odskoczyła ode mnie niczym oparzona – zupełnie jak gdybym mógł ją ugryźć, dobre sobie – po czym zachwiała się i poleciała na siano; tyle dobrze, że najpewniej nie obiła sobie dzięki temu szanownych czterech liter, wtedy byłaby jeszcze w gorszym nastroju, o ile to możliwe, oczywiście.  – W porządku, szefowo – odparłem dla świętego spokoju; niekiedy widywałem ją już w takim stanie, stanie dogłębnego oburzenia, choć rumieńce, które wykwitły na kobiecych policzkach, były czymś nowym. Co ją tak zirytowało? Ja sam? Westchnąłem cicho, przecierając oczy dłońmi, wciąż skołowany i pełen niezrozumienia. Mimo wszystko nie mógłbym jednak zignorować dającego o sobie znać cienia troski, nakazywał mi on upewnić się, że podczas panicznej ucieczki nie zrobiła sobie żadnej krzywdy. A trudno to skręcić sobie kostkę? – Nic sobie nie zrobiłaś? No wiesz, tym susem. Jeśli śmierdzę, to mogłaś mi to przekazać w inny sposób... – zawiesiłem głos, próbując zażartować, a jednocześnie poinformować Despenser, że jej reakcja nie została przeze mnie niezauważona. Choć kto wie, może było w tym stwierdzeniu ziarno prawdy; dla bezpieczeństwa ująłem materiał koszuli między palce, spróbowałem przyciągnąć go bliżej nosa, by w ten sposób ocenić poziom świeżości noszonego odzienia. Zaraz jednak podjąłem tytaniczny wysiłek dźwignięcia się na nogi, by dotrzymać kroku rozdygotanej, wciąż wzburzonej przyjaciółce; licho wie, czy zaraz mnie nie zdzieli, w ramię albo i w samą twarz, albo nie wybiegnie ze stajni, musiałem więc być gotowy do prędkiej reakcji. Wtedy też odruchowo sięgnąłem dłonią ku czuprynie, dostając jakiejś chwilowej sklerozy, zapominając, że przecież była ona pokryta końską śliną i może jednak nie powinienem jej teraz dotykać. Cholera; wytarłem wilgoć w spodnie, jak gdyby była to najnormalniejsza z możliwych reakcji. – Co mogłaś? – powtórzyłem nieco bezmyślnie, wciąż otępiony mrowiącą członki sennością, nieoczekiwaną pobudką i idącymi z niej w parze emocjami. Nie tak to sobie wyobrażałem, tak po prawdzie. Naszą rozmowę. Miałem nadzieję, że się ucieszy. A jeśli nie ucieszy, to chociaż nie zacznie mi robić wyrzutów z powodu tego, że wpadłem niezapowiedziany i sam z siebie postanowiłem zająć się częścią codziennych obowiązków, których ona miała aż nadto. – Evelyn... – urwałem, i tylko trochę załamałem ręce, gdy już powoli zaczęło do mnie docierać, o czym może mówić, o co się tak piekli. Spomiędzy warg wyrwało mi się ciche, bolesne westchnienie. Jak ona to sobie wyobrażała? Że zacznę jej unikać? Traktować inaczej? Teraz, gdy znałem już prawdę, o niesionym przez nią brzemieniu. – Mówisz jakbyś mnie nie znała. Jestem niezwykle rozsądny. Nie spotkałem cię na terenie hodowli, więc podejrzewam, że smacznie spałaś, a przynajmniej taką mam właśnie nadzieję. Gdybym cię obudził, jasne, mogłabyś być wściekła, ale tak... – Byłem przypadkiem beznadziejnym, ciągle próbując rozluźniać atmosferę żartami, choć przecież równie dobrze mogłem doprowadzić do zgoła odmiennej reakcję, tylko pogarszając sytuację, doprowadzając wciąż wściekle zarumienioną czarownicę do ostateczności. Wiedziałem, że silne emocje również mogą stać się katalizatorem przemiany, bo od listopada przykładałem się do lepszego poznania tematu lykantropii. – No już. Uderz mnie, jeśli ci to pomoże. – Dzielnie nadstawiłem ramię, oferując się w formie worka treningowego. Fakt faktem, nie powinienem jej mówić, żeby się uspokoiła. To nigdy nie działało. Przekonałem się już o tym na własnej skórze nie raz i nie dwa. – Całkiem dobrze pamiętasz, brawo. Jeszcze się do ciebie nie wprowadziłem – odparłem pozornie lekko, choć uśmiech, który gościł na moich ustach, nie był szczególnie promienny; raczej cierpki. Dobrze, że miałem grubą skórę, uodporniłem się już na malkontenctwo Evelyn w mniejszym lub większym stopniu, a mimo to uwaga ta dotknęła mnie nieco. Pewnie z powodu tej zakichanej komety; tajemnicze ciało niebieskie sprawiało, że trudniej było mi zachować swój zwyczajowy dobry humor, zamiast tego toczyłem batalię z zagnieżdżoną pod skórą irytacją, z irracjonalnym strachem o wszystko i wszystkich. – Pomyślałem, że sprawdzę, co u ciebie, czy na pewno dajesz sobie radę, zwłaszcza biorąc pod uwagę to cholerstwo, które wisi na niebie dniem i nocą. A że nie mogłem spać, to zebrałem się, wpadłem z niezapowiedzianą wizytą i skreśliłem z listy obowiązków kilka pierwszych pozycji – zacząłem tłumaczyć, wolną dłonią wspierając się o ścianę boksu; musiałem wyglądać niebywale poważnie, z oślinioną czupryną, sianem to tu, to tam i podkrążonymi od zarwanej nocy ślepiami. – Miałem nadzieję, że w ten sposób kupię ci trochę więcej czasu na odpoczynek. Faktycznie osioł ze mnie. To co u ciebie? – Uniosłem wyżej brwi, prędko żałując swej słodko-gorzkiej wypowiedzi. Wcale się nie boczyłem. No, nie tak naprawdę. Powinienem więc ugryźć się w język, bo tak to najpewniej nie dojdziemy do porozumienia.[bylobrzydkobedzieladnie]


I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands


Ostatnio zmieniony przez Everett Sykes dnia 31.07.23 7:22, w całości zmieniany 1 raz
Everett Sykes
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9528-everett-sykes#289810 https://www.morsmordre.net/t9569-freya#291015 https://www.morsmordre.net/t12306-everett-sykes#378173 https://www.morsmordre.net/f356-lancashire-forest-of-bowland-gawra https://www.morsmordre.net/t9570-skrytka-bankowa-nr-2189#291016 https://www.morsmordre.net/t9530-jareth-everett-sykes#289896
Re: Stajnia [odnośnik]17.06.23 15:00
Trochę zaskakiwały ją własne reakcje, obwiniała za to ostatnią pełnię, ale też tę cholerną kometę, która od kilku dni wisiała na niebie dniem i nocą. Nie rozumiała sensu tego zjawiska, a tym bardziej jego możliwości, prawdopodobnie tłumacząc się nim jedynie z wygody. Tu chodziło o coś więcej, posplatane w niezgrabne supły uczucia, których nie chciała roztrząsać. Problem był w niej samej i rósł tym bardziej im mocniej starała się wyprzeć jego istnienie. Niekiedy zastanawiała się, czy obrana ścieżka jest prawidłowa, możliwie najlepsza, nieinwazyjna i jak tylko dopuszczała się tego typu rozważań, zaraz wszystko ją przygniatało. Znowu. Jak kiedyś, gdy była zbyt słaba, by podnieść się z kolan i walczyć o swoje. Przed oczami wykwitały jej obrazy cierpienia – las, śnieg, krew i ciepło, którego nie powinna wtedy odczuwać. To, kim się wtedy stała zaprzepaściło wszystko. Każdy pojedynczy plan na przyszłość. Nigdy już nie miała doznać ciepła rodzinnego domu, założyć tej własnej, prawdziwej, lepszej. Miała walczyć każdego dnia z demonem, ze złością sprzeczności, osobistymi porażkami, opiniami innych hodowców, dyskryminacją płci w swojej pracy. Nie była świadoma ile cierpienia przyniesie jej widok przyjaciół, którzy szli naprzód, czyniąc własne życia lepszymi. Stała w miejscu, gorzkniejąc tym mocniej im bardziej zdawała sobie sprawę z własnej porażki. Odkąd pojawiła się kometa, każdego dnia dopuszczała do siebie hałastrę myśli i z każdym dniem czuła, jak upada, poddając się klątwie.
Uniosła dłoń do policzka, czując ciepło pod palcami, wzdrygając się pod wpływem samego odkrycia. Otrząsnęła się zaraz, próbując otrzepać ubranie, które nawet się nie okurzyło. Musiała odwrócić uwagę od tej abstrakcyjnej reakcji. - Nic mi nie jest – mruknęła lakonicznie. - Daj spokój, ładnie pachniesz – zapewniła, kręcąc głową z niedowierzaniem, że mógł pomyśleć inaczej, miał w ogóle węch? Gubiła się pomiędzy złością, zażenowaniem i pewnie całą gamą innych, towarzyszących temu zdarzeniu emocji, a ten jej tu z zapachem wyjeżdżał. – Znaczy… Z twoim zapachem wszystko w porządku, poczułabym nawet i z tego miejsca, gdyby było inaczej – zreflektowała się prędko, postukując się kilkukrotnie palcem po nosie, jakby chcąc potwierdzić, że w tej kwestii była ekspertem. Nie pamiętała, czy kiedykolwiek mówiła mu o przeczulonym, wilkołaczym węchu, ani o tym, że częściej najpierw go wyczuwała, a dopiero potem dostrzegała. Prawdopodobnie mogłaby z tego zażartować, ale za bardzo obawiała się późniejszych przytyków, może i byłyby śmieszne, ale mogłyby również wywoływać rumieńce na jej twarzy, wtedy zapadłaby się ze wstydu pod ziemię.
Znów ta gwałtowność śmiałej myśli wywiodła ją w pole, cucąc prędko z otępienia, które jeszcze przed chwilą tak uparcie osączało myśli. Bezpieczeństwo, słowo, które zapaliło się w jej umyśle niczym czerwona, ostrzegająca lampka, studząc wszelkie zbłąkane myśli. Naprawdę sądził, że chodzi jej o zakłócenie snu? Myślał, że taka bzdura spowodowałaby tego typu reakcję? Czasami żałowała, że nie mógł spojrzeć na to wszystko z jej perspektywy. Poznać chaos w jej umyśle; lęk o to, że w kilka chwil może stać się tym czymś i siać zniszczenie; dojmującą potrzebę kontroli każdego kroku, który chce wykonać. – Nie rozumiesz… - powiedziała zrezygnowanym tonem, gniew opadł na sile, pozbawiając ją sił. Nie potrafiła dobrać odpowiednich słów, by móc opanować sytuację. Nie tak miała wyglądać ta rozmowa, zamiar był zgoła inny, lecz to ona zapędziła się w kozi róg, nie potrafiąc się z niego wydostać. Zagubiła się pomiędzy tym, co chciała chronić, a własną niechęcią do wyjawiania swoich odczuć. Patrzyła na nadstawione ramię Everetta, przyznając przed sobą, że ją to ubodło. Taką ją widział? Wiecznie wściekłą, skłonną do rękoczynów, gorzką i nieprzyjemną? Mogłaby przysiąc, że zaszkliły jej się oczy, choć zapewne było to jedynie złudzenie podszyte wcześniejszą złością. Pokręciła głową w zaprzeczeniu, nie mając zamiaru poczynić nawet kroku w jego stronę. Jej ojciec zawsze wierzył, że jego córka wyrośnie na silną, dobroduszną kobietę o złotym sercu i niezawisłej dumie. Teraz, po tych wszystkich latach wciąż starała się go nie zawieść. To on chronił ją latami przed każdym, nawet najmniejszym zagrożeniem. Niezmiennie powtarzał, że jeżeli w coś wierzy, to musi walczyć o to do samego końca, co nie zawsze było dobrze rozumiane, szczególnie gdy była małą dziewczynką. Pamiętała jak przez mgłę dzień w którym postanowiła nauczyć się latać wysoko do nieba, bo skoro miała starać się osiągać swoje cele, to nic nie jest niemożliwe, prawda? Stanęła wtedy na daszku paszarnianej przybudówki, rozłożyła ręce i nabrała powietrza w płuca, bo Soren mówił, że właśnie tak należy zrobić, by móc wzlecieć – zresztą to on był inicjatorem tego pomysłu. Nie pamiętała momentu samego spadania, które było niestety oczywiste; nie wiedziała też skąd w ułamku sekundy pojawił się jej ojciec, czujny jak zwykle. Złapał ją wtedy w silne ramiona, upadając plecami na ziemię, osłaniając Evelyn własnym ciałem w szczelnym objęciu, by na pewno nic jej się nie stało. Do dziś nie zapomni jego przerażonych stalowoniebieskich tęczówek, charakterystycznej głębi spojrzenia, którym lustrował, czy aby wszystko jest w porządku. Nie wiedziała jak to robił, ale zawsze był o krok przed nią, zupełnie jakby miał niespotykaną moc. Tego dnia przeprowadzili jedną z poważniejszych rozmów, którą zapamięta do końca życia. Usiedli w boksie Atheny, starej, poczciwej klaczy. Tata otworzył paczkę fasolek wszystkich smaków, którymi zaczęli się wymieniać, co było swego rodzaju tradycją – jakimś trafem zawsze udawało się jej zdobyć te dobre, co zapewne było kolejną mocą taty. Wytłumaczył jej wtedy, że bycie bohaterem ma swoją cenę i wymaga wielu poświęceń i że jest pewny, że ona też kiedyś będzie takim bohaterem. Wtedy tego nie rozumiała, nie dostrzegała bladości jego skóry, ciemniejszych obwódek wokół oczu, zmęczonego spojrzenia. Jego miłość do rodziny była tak ogromna, że poświęcał własne zdrowie, by móc jak najlepiej o nich zadbać, a zarazem nikogo przy tym nie ograniczać. Ani matka ani Soren nigdy mu za to nie podziękowali, wystawiając każdorazowo jego siłę i cierpliwość na próbę, a on udowadniał za każdym razem, że jest bohaterem na jakiego nie zasługiwali. Ojciec się mylił, nie byli do siebie tak podobni, jak sądził.
Westchnęła przeciągle, sfrustrowana tym, że w ogóle musi opowiadać o swoich lękach, niemniej zdawało jej się, że jeżeli tego nie zrobi, to zaraz pójdą w dyskusji w stronę z której nie będzie już odwrotu. Tliło się w niej rozgoryczenie, nie tylko z powodu wspomnień, ale też i odczuwalnego zawodu; zawiodła się na sobie, na nim, na ojcu i drodze z której niegdyś zboczyła. Gdyby Everett był kimś z jej przeszłości, kimś o kim zapomniała, zapewne by jej to nie obeszło, ale on odnajdował się za każdym razem, gdy go odpychała; była mu winna coś więcej niż oschłość w reakcjach, czy gniew za próbę dobrego uczynku. Z drugiej strony potrafił ją też irytować jak nikt inny, swoją drogą była to nader abstrakcyjna zależność przeciwieństw której nie rozumiała. – Właśnie przez kometę mniej panuję nad… sobą – słowa wypowiadała przestojowo, jedno po drugim wydobywało się spomiędzy zaciśniętych nerwowo zębów. – Może być tak, że zmienię się poza pełnią, że tego nie opanuję i zrobię ci krzywdę, gdy akurat znów pomyślisz o tym żeby mnie odciążyć - złożyła ręce na piersi z zaciętym wyrazem twarzy, choć spojrzenie podpowiadało, że wciąż jest poruszona. - Właśnie dlatego po tysiąckroć będę na ciebie krzyczeć, ostrzegać i trzymać na dystans, bo chcę cię tutaj, na Merlina, zależy mi na tobie, ale najwyraźniej tobie cholernie ciężko to zrozumieć – wyrzuciła z siebie słowa nazbyt prędko, a gniewna nuta wybrzmiewała niczym nagana. Chciała żeby ją dobitnie zrozumiał, zobaczył, że ona stara się utrzymać wszystko w ryzach, chroniąc go przed sobą i to nie jedynie z powodu tego, że tu pracował. Nie wyobrażała sobie dnia w którym zmusiłaby go do obrony wiedząc ile może to kosztować. On też musiał to zrozumieć, pojąć zależność jej emocji, wystosowanych chęci i obaw, których ilość właśnie ją przerosła. – Co u mnie? Wprost świetnie – mruknęła z goryczą, uciekając spojrzeniem; zmuszając się do odpowiedzi na to retoryczne pytanie. Zwiesiła ramiona, opierając się o ścianę, jakby wyrzucenie z siebie wszystkiego pozbawiło ją sił. Nerwowo, drżącymi dłońmi, sięgnęła do kieszeni, wyciągając z niej fajkę, którą zaraz prędko odpaliła. Musiała się uspokoić, a to była pierwsza możliwa czynność, która przyszła jej na myśl. Wiedziała, że będzie przeć dalej, a ten dzień z pewnością zostanie zakończony nie rozejmem, a kłótnią wynikającą z nieporozumień.

[bylobrzydkobedzieladnie]


I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me


Ostatnio zmieniony przez Evelyn Despenser dnia 31.07.23 22:55, w całości zmieniany 2 razy
Evelyn Despenser
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Stajnia Tumblr_o97lpoOPDW1ua7067o2_250
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9065-evelyn-despender https://www.morsmordre.net/t9070-wloczykij#273545 https://www.morsmordre.net/t12156-evelyn-despenser#374148 https://www.morsmordre.net/f168-szkocja-balmaha-farma-despenser https://www.morsmordre.net/t9075-skrytka-bankowa-2130 https://www.morsmordre.net/t9076-evelyn-despender#273691
Re: Stajnia [odnośnik]31.07.23 19:48
Nie rozumiałem, skąd w niej tyle sprzeczności. Ani jakim cudem dawała sobie z nimi radę – choć może właśnie nie dawała i dlatego jak nie odskakiwała ode mnie niczym oparzona, to rumieniła niczym podlotek, jednocześnie cały ten czas będąc podirytowaną, zagniewaną, urażoną. Zachowywała się tak przy wszystkich, czy to tylko ja zasłużyłem sobie na to wyjątkowe traktowanie? Dzień po dniu testowałem granice kobiecej cierpliwości, to prawda, może niekiedy przesadzałem ze stężeniem elementów komediowych albo ich tematyką, wszak niektórych drażniła moja charakterystyczna tendencja do wiecznego obracania wszystkiego w żart, ale przecież intencje miałem dobre. Poza tym, żywiłem nadzieję, że gdybym naprawdę powiedział lub zrobił coś, co mogłoby uderzyć w jej czuły punkt, Despenser zakomunikowałaby mi to w sposób względnie spokojny, a przede wszystkim – taki, który mógłbym objąć rozumem.
Czy w końcu się doigrałem? Wyglądało na to, że owszem. A co gorsza, nie byłem nawet pewien, co dokładnie sprawiło, że przelała się czara goryczy.
Wezmę to za komplement – mruknąłem tylko, próbując opanować niekontrolowane drgnienie brwi; ładnie pachnę? Naprawdę? Kusiło mnie, by podrążyć ten temat, pociągnąć przyjaciółkę za język, może w ten sposób skutecznie odwróciłbym jej myśli od zdradzieckiej złości, a przy okazji zaspokoił własną ciekawość, to jednak nie brzmiało wybitnie rozsądnie. Poza tym, nim zdążyłbym powiedzieć coś jeszcze, zmusić usta do złożenia się w odpowiedni sposób, Evelyn poprawiła się, niejako osłabiając siłę przypadkowej – lub wcale nie – uprzejmości. Faktycznie, niekiedy wciąż o tym zapominałem, lecz przecież musiała mieć wyostrzony węch, taki efekt uboczny lykantropiej przypadłości. Czy w takim razie woń stajni nie drażniła? A co z tytoniem? Z jej ukochaną fajką? To fascynujące, że nie zastanawiałem się nad tym nigdy wcześniej, dopiero teraz, wciąż jeszcze nie do końca przytomny, balansujący na granicy snu i jawy. – W sumie to tak, od razu byś poczuła – dodałem jeszcze, nawiązując do gestu, o który się pokusiła; może nie rozszyfrowałbym tego sygnału w lot, ale wieczorne, jakże rozsądnie chowane poza zasięg rąk Jarvisa lektury pomagały mi w lepszym zrozumieniu dolegliwości przyjaciółki. A przynajmniej tak właśnie myślałem, choć przecież właśnie wytykała mi, że nie rozumiem – i to już nawet nie gniewna, pełna emocji, lepszych lub gorszych, a zrezygnowana, może nawet zawiedziona. Czy naprawdę byłem aż tak niedomyślny? Czy naprawdę czułaby się spokojniejsza, gdybym unikał jej szerokim łukiem, uciekał na sam widok albo jeszcze lepiej, całkiem przestał się tutaj pojawiać? Może i nie potrafiłem postawić się w jej sytuacji, bo i jak miałbym?, nie musiałem znosić tego samego, nie dzieliłem tych samych obaw, to ona z kolei nie była w stanie pojąć mojego punktu widzenia. Spojrzeć na tę sytuację moimi oczami. Później jeszcze nadstawiłem ramię, przecież robiłem tak nie raz i nie dwa, ba, czasem nawet chętnie korzystała z oferty i bez oporu szturchała, dźgała lub ćwiczyła pięści, lecz teraz – akurat teraz, gdy wiele oddałbym za to, by to dziwne, niepokojące napięcie, które trzymało nas w swych objęciach, ustąpiło, jak najszybciej odeszło w niepamięć – przyniosło to zupełnie odwrotny skutek do zamierzonego.
Pokręciła tylko głową, nieznacznie, bez choćby iskry entuzjazmu lub zapału; na próżno byłoby szukać na licu Evelyn cienia uśmiechu, a co gorsza – wydawało mi się, że w jej szklistym spojrzeniu objawiła się jeszcze jedna emocja, gorsza niż wszystkie inne, zwiastująca prawdziwą katastrofę. Sprawiłem jej przykrość? Zraniłem? Faktycznie, chyba niczego nie rozumiałem, pogubiłem się już całkiem w labiryncie newralgicznych tematów i wygodnych niedopowiedzeń, którymi karmiliśmy się co dnia. Żyłem w ułudzie, myślałem, że wszystko między nami w jak najlepszym porządku, że wspieram ją możliwie jak najlepiej, że nie zamierza znowu odtrącać, ganić za dobre intencje, tego jednak dnia, tego dusznego lipcowego poranka, odżywały we mnie uczucia, o których wolałbym nie pamiętać, a które tylko podsycały tlącą w piersi irytację. Pozwoliłem, by szorstki, cierpki komentarz pchnął mnie w stronę uszczypliwości, zupełnie jak gdybym przybył do Szkocji nie z misją zdjęcia jej barków choć odrobiny ciężaru, co dołożenia kilku kolejnych funtów. Z niezamierzoną nonszalancją – średnio przekonującą, skoro wciąż nie doprowadziłem się do porządku po zaleganiu w sianie, a także bliskim spotkaniu z Pepper – wspierałem się o jeden z boksów, gdy raczyłem Despenser niewprawnie maskowanym wyrzutem. Dopiero w chwili, w której przemówiła, dotarło do mnie, że niewątpliwie, miałem w sobie coś z osła. Przecież chciałem przekonać się na własne oczy i uszy, jak zareagowała na objawienie się tej przedziwnej komety, i, cóż, właśnie otrzymałem dokładnie to, na czym mi tak zależało. – Evelyn... – spróbowałem raz jeszcze, przelotnie uciekając wzrokiem ku powale, jednocześnie próbując zapanować nad emocjami, które wciąż próbowały dojść do głosu, wyrwać się na wolność, popłynąć potokiem nieprzemyślanych, zbyt dosadnych słów. Mimo moich usilnych starań, nie potrafiłem wyzbyć się całego zagnieżdżonego pod skórą zdenerwowania. – Może tak być, masz rację. Może tak być nawet jeśli nie pojawię się bez zapowiedzi, a zgodnie z grafikiem. Może tak być nawet jeśli to cholerstwo, które wisi na niebie, zniknie. Ja to rozumiem, naprawdę – wyrzuciłem z siebie, celując w czarownicę palcem. Bo przecież co by było, gdyby coś wyprowadziło ją z równowagi? I to tak naprawdę. Gdyby wpadła w szał, została doprowadzona do ostateczności, bo jakiś zbłąkany głupiec postanowiłby zakraść się akurat na jej ziemie. Nigdy nie dało się wszystkiego kontrolować, ani przewidzieć. I niby do niej należał wybór, czy zamierza żyć w strachu, w więzieniu czterech ścian, swej wygodnej pustelni, jednak lubiłem ją zbyt bardzo, by patrzeć, jak odmawia sobie wszystkiego i wszystkich, nie pozwalając im decydować za siebie samych. – Ale jak to sobie wyobrażasz, co? Że nagle przestanę ci pomagać? Myślisz, że tak właśnie postępują prawdziwi przyjaciele? Że tak powinna robić rodzina? Znikać, kiedy okaże się, że nie wszystko jest różowe czy wygodne? Bo po tych wszystkich latach tak właśnie o tobie myślę, jak o rodzinie. – Tym razem to ja pokręciłem gwałtownie głową; byłoby znacznie lepiej, gdyby mój upór, moja złość, wyparowała pod naporem kobiecego spojrzenia. Tak się jednak nie stało, przynajmniej jeszcze nie. Zamknąłem się dopiero w chwili, w której powiedziała te przedziwne słowa: zależało jej na mnie. Zapadła między nami głucha cisza, przerywana jedynie stukotem końskich kopyt, cichym rżeniem, szelestem skrzydeł. Zależało jej na mnie...? Między moimi brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka, a gniewny grymas zbladł pod naporem chaotycznych, sprzecznych myśli. Zaraz jednak rozsądek wkroczył do akcji, tłumacząc niespodziewane wyznanie Despenser w jedyny logiczny sposób. Oczywiście, że jej na mnie zależało – przecież byliśmy przyjaciółmi. Nie chciała, żeby stała mi się krzywda, co było całkowicie naturalne. Zawsze jednak odgrywała rolę swojego najsurowszego sędzi, a ja, cóż, ewidentnie ufałem jej bardziej niż ona sobie. – Mnie na tobie również zależy, Evelyn. Wiesz o tym. I właśnie dlatego nie mogę trzymać się na dystans i zostawić cię samą z tym wszystkim – dodałem w końcu, już ciszej, spokojniej, z pewną dozą rezygnacji; gniew ustępował miejsca pustce. Nie podchodziłem jednak bliżej, nie miałem zamiaru narzucać się ze swoją obecnością, zamiast tego zachowywałem zdroworozsądkowy dystans; ciągle obserwowałem przy tym, jak czarownica ciężko opiera się o ścianę, jak drżącymi dłońmi sięga po swoją zaufaną fajkę i w końcu zaczyna z niej pykać.
Lekarstwo na całe zło.


I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9528-everett-sykes#289810 https://www.morsmordre.net/t9569-freya#291015 https://www.morsmordre.net/t12306-everett-sykes#378173 https://www.morsmordre.net/f356-lancashire-forest-of-bowland-gawra https://www.morsmordre.net/t9570-skrytka-bankowa-nr-2189#291016 https://www.morsmordre.net/t9530-jareth-everett-sykes#289896
Re: Stajnia [odnośnik]30.08.23 21:51
Pozornie łatwe było dla niej wegetowanie, zatracenie się w czymś znanym i monotonnie prostym, acz nad wyraz zajmującym, by uniknąć roztrząsania tego, co bolesne, niewygodne, wstydliwe. Mogła ze spokojem, w pełni świadomie karmić się płomieniami własnego gniewu, w końcu przecież to dzięki nim udawało jej się trwać w skrzętnie utkanym przez siebie wyimaginowanym świecie, nie martwiąc się o to, że znów trafi na kogoś, kto zrani ją słowem bądź czynem, tak, jak latami robiła to jej matka, czy brat. Miała też jednoczesną pewność, że i sama będzie w pełni przytomnie kontrolować to, czym była. Ten zagmatwany sposób działał, przynosząc oczekiwane, zadowalające skutki, bo choć odczuwała bolączki otaczającego świata, które przemykały od czasu do czasu za sprawą ubytków w barierze, potrafiła prędko je stłamsić, narzucając sobie więcej pracy na barki. Więcej i więcej. Za każdym razem. Każdego dnia. Do czasu, aż poczuła, że się chwieje.
Zmarszczyła brwi, przechylając odrobinę głowę, szukając sensu w dosłyszanym założeniu. – To chyba dość marny komplement, nie uważasz? – skwitowała z ponurą, psotliwą nutą, która nijak nie pasowała do ściągniętego wyrazu twarzy. Skrzywiła się, nie potrafiąc wyrzucić z głowy dojmującego uczucia niepokoju, które ogarnęło ją na wskroś. Było w tym wszystkim coś absurdalnego, wzbudzającego iskry w uśpionych lata temu emocjach i to właśnie przyprawiało o dyskomfort zmieszany z zaskoczonym zdezorientowaniem.  – Uczysz się, Sykes – posępnie przyznała mu rację. Nie wspomniała o tym, że ta rozpoznawalność niewielu była dana, istniały bowiem rzeczy, które wolałaby zostawić dla siebie, choćby z uwagi na to, że wypowiedziane na głos mogłyby zostać niewłaściwie odebrane. Tak po prawdzie z Everettem zdążyła zapoznać się na tyle, by bez większego problemu go wyczuć. Nie zawsze była w stanie rozróżniać zapachy, ale tuż przed pełnią gotów była przysiąc, że mogła je nawet widzieć, tak chętnie rzucały się w jej nos, co było niemal równe z torturą. Mógł rozumieć to z książek, przynajmniej teoretycznie, jednak wątpiła, by jakikolwiek lykantrop się do tego głośno przyznał, pozwalając by ktoś inny przelał te wyznania na papier. Wielu informacji jeszcze nie spisano, tak było lepiej, bezpieczniej.
Jej złość była elementarna, gwałtowna, ale nie skierowana ku niemu, ponieważ winiła jedynie samą siebie. Abstrakcyjnie pozwoliła mężczyźnie wedrzeć się do jej świata, choć z początku sądziła, że panuje nad sytuacją, w końcu właśnie po to ustanowiła konkretne granice między nimi, nie kwapiąc się do zacieśniania więzów. Pracowali razem, wpierw na zupełnie innych płaszczyznach, by z czasem ustalone początkowo obowiązki zaczęły się zmieniać, przeplatać między sobą, zbliżając ich do siebie. Z czasem poczęła otwierać się bardziej, rozmawiać częściej, wchodzić w dyskusję, planować zmiany i możliwe ulepszenia, jakby zależało im wspólnie. To było takie naturalne, pozornie nieszkodliwe, skutecznie usypiające kobiecą czujność. Nawet dzień w którym musiała przyznać się do swojej klątwy wydawał jej się być zwykły. Przywoływała przed oczy obrazy tamtych chwil, widziała nerwowość w męskich ruchach, gniew w wybrzmiałych słowach, niezrozumienie w spojrzeniu wobec dosłyszanych słów, ale nic z tych rzeczy nie było wymierzone bezpośrednio w nią, a w tego, który uczynił jej jedną z największych krzywd. Zrobił dokładnie to, czego pragnęła niegdyś od swoich bliskich – pozwolił jej być sobą, nie tłamsząc, a wspierając, robiąc to z dystansem, jakiego potrzebowała, by móc swobodnie działać na własnych, pokręconych zasadach przetrwania.
Było jednak coś, co skutecznie rozerwało pierwszą powłokę odtrącania. Mały Jarvis, w jej oczach będący charakterną kopią swojego ojca, zaczynał bywać na jej terenach częściej, a ona z czasem sama zaczynała, mimo ułamka bólu, sadzać go na spokojniejszych aetonanach, obiecując, tak jak niegdyś robił to jej własny ojciec, że kiedyś poleci na grzbiecie jednego z nich hen wysoko, ku gwiazdom, ale pod warunkiem, że przekaże im do spełnienia nie tylko swoje, ale i jej marzenie. Nawet nie musiała wypowiadać go na głos, gdy mały wzrostem, lecz najwyraźniej wielki duchem chłopiec spojrzał na jej dłonie, zupełnie tak, jakby wiedział czego mogłaby sobie zażyczyć. Najwyraźniej dzieci widziały więcej, nie istniały dla nich bariery wznoszone przez dorosłych i to było dla niej zadziwiające.
Dystans zanikał i gdzieś pomiędzy sytuacją z garborogiem, a spotkaniem z Jaydenem zrozumiała, że przyzwyczaiła się do ciągłej obecności Everetta; do jego bezinteresownego wsparcia, pojawiania się w momentach w których ogarniało ją zwątpienie. Stało się to, czego tak naprawdę się obawiała, gdy usłyszała wtedy, że się bał – nie jej, a o nią. Nie chciała tego, nie czuła się gotowa, a im bardziej traciła kontrolę, tym więcej gradowych chmur pojawiało się nad jej głową. Broniła się przed tym zupełnie niczym zwierzę w desperacji, gryząc rękę, która chciała ją wesprzeć, pragnąc powrotu do własnej normalności, do tego, co zna i uznaje za bezpieczne, głęboko wierząc, że tylko tak da radę przetrwać. Uczucie niepokoju narastało, wypełniało ją niezrozumieniem, swego rodzaju irytacją, bo ilekroć go odpychała, sądząc, że tym razem uczyniła to skutecznie, on zaskakiwał ją swoją niezrażoną obecnością, zupełnie jakby prześlizgiwał się przez bariery, które wznosiła. Nie rozumiała jego pokładów cierpliwości, dobroci, a przede wszystkim nie pojmowała spokoju, którym każdorazowo ją obdarzał. Przynajmniej do dziś, gdy przeciągnęła strunę, wyzwalając lawinę, tak niechcianą i zarazem potrzebną. Była głupia, sądząc, że uda jej się utrzymać to w ryzach, nie wywołując spięcia.
Teraz jednak zaledwie kątem oka spojrzała na mężczyznę, marszcząc gniewnie brwi w odpowiedzi na każde wypowiedziane zdanie. Była zaskoczona nagłym uporem, tym, że podjął rękawicę, że udało jej się wyprowadzić go z – jak dotąd sądziła – niezachwianej równowagi. Spięła się, bowiem wiedział o niej wiele, zbyt wiele i właśnie wtłoczył w tę rozmowę argument rodziny. Nie interesowało jej, czy pamiętał strzępki wspomnień, którymi się z nim niegdyś podzieliła, nie chciała wiedzieć. Była zbyt wstrząśnięta i skupiła się tylko na tym, co zabolało, ignorując wszystko inne.  - A myślisz, że jak ja sobie to wyobrażam? – szepnęła głucho, kręcąc głową w niedowierzeniu.  – Przecież moja rodzina właśnie taka była – skwitowała ochryple, na przekór unosząc wyżej brodę. – Kochali mnie tak bardzo, że o ich wyjeździe dowiedziałam się ze skąpego liściku zostawionego na kuchennym blacie, tyle dla nich znaczyłam, o bracie nie wspominając – prychnęła, pocierając o siebie drżące dłonie, spoglądając na nie z niechęcią, zupełnie jakby ją odstręczały, szczególnie teraz, gdy wspominała tych, którzy ją wypaczyli, bo choć nie zaznała nigdy większego błogosławieństwa, symbolu rodziny, niż wszystkie te pomocne dłonie, które w pierwszych latach jej życia podnosiły ją po każdym upadku, to nie znała też większego przekleństwa, niż te same dłonie, które lata później skutecznie dobijały ją, gdy już i tak nie miała nic, czego mogłaby się chwycić, by dźwignąć się z kolan. Zagryzła zęby, biorąc wdech przez nos, sięgając machinalnie dłonią ku szyi, wzdrygając się pod szarpiącą wklęsłością jednej z blizn. Musiała się upewnić, że ta szrama wciąż tam jest, zupełnie jakby przypominała jej o tym, co doprowadziło ją do upadku. – Od ośmiu pieprzonych lat próbuję udowodnić duchom, że byłam warta ich uwagi. Dzień za dniem staram się utrzymywać to wszystko w ryzach. Wypruwam sobie żyły dla idei, wierząc, że oni kiedyś tu wrócą i zobaczą, że nie mieli racji, że jednak byłam wystarczająca – przyznała butnie, czując wyostrzające się rysy twarzy. Pojawiła się łza, gorąca i lodowata zarazem, spływając po bladym policzku, znacząc swą ścieżkę szklistym szlakiem. Nie starła jej śladu, zbyt skupiona na tym, by nie pozwolić kolejnym wydostać się spod powiek.  Zacisnęła dłonie w pięści, uciekając spojrzeniem do czegoś, co pomogłoby jej brnąć dalej, nie pozwalając się ugiąć, nawet jeżeli czuła, że wewnętrznie się rozrywa, drze na strzępy imitację osoby, którą grała tylko po to, by przetrwać. Przełknęła ślinę, czując gorycz na języku. – Wiem, że zapewne twoje doświadczenia z rodziną wyglądają zgoła inaczej, jesteś mężczyzną wychowanym przez kogoś, kto się temu poświęcił, dokładnie tak, jak ty teraz poświęcasz się wychowaniu Jarvisa, ale musisz zrozumieć, że moja rodzina w pewnym momencie zaczęła gnić i nie chcę być taką rodziną dla ciebie, bo jestem jedynie jabłkiem, które spadło nieopodal robaczywej jabłoni – uniosła kąciki ust w bezsilnie zrezygnowanym uśmiechu. Matka zawsze potrafiła zagonić ją w kozi róg, zmusić go ugięcia karku i ciągłego przepraszania. Zawsze dawała od siebie zbyt mało, by sprostać oczekiwaniom. Była słaba, zbyt słaba w obliczu demencji ojca; pogrążona we własnych lękach, zmuszona do uległości. Czyniła każde bolesne słowo własnym, aż po czasie zaczynała widzieć siebie taką, jaką widziała ją matka. Nigdy jednak jej nie znienawidziła, bo to właśnie dzięki niej wykuła swoją ambicję, zaradność i wytrwałość. - Nie chcę też, byś opuścił mnie w momencie w którym przyjdzie mi uwierzyć, że nigdy tego nie zrobisz – dodała po chwili, próbując odtrącić nieprzyjemne ukłucie w piersi. Głęboko wierzyła, że prędzej, czy później to nastąpi, tym bardziej, że kierowały nią własne doświadczenia.
Niespokojnie przestąpiła z nogi na nogę, stukając ustnikiem fajki o dolne zęby. - Właśnie na tym polega problem; ty nie chcesz się trzymać na dystans, a ja najwyraźniej nie potrafię cię odepchnąć – podjęła z wolna, trawiąc każde słowo, które wychodziło spomiędzy ust w towarzystwie tytoniowego dymu. – Rozpraszasz mnie, sprawiasz, że nie potrafię się skupić, to… - zawahała się, próbując znaleźć odpowiednie słowo – frustrujące. – Musiała to w końcu przyznać, potwierdzić wypowiedzianym na głos słowem. Dla siebie samej. Domyślała się, że zapewne jej słowa zostaną odebrane w jedyny możliwy sposób, ba, na jego miejscu uczyniłaby podobnie, bo przecież nie było nawet przesłanek, które mogłyby świadczyć o tym, że gdzieś po drodze zmieniła perspektywę. – Nie zrozum mnie źle, choć wiem jak to brzmi. Muszę się w tym odnaleźć, obecnie tego nie potrafię, nawet ja muszę się uczyć – uciekła spojrzeniem, kolejny raz już tego dnia, zupełnie jak nie ona. Możliwe, że zyskała dzięki temu chwilę, kilka nieistotnych obłoków dymu, podczas których starała się znaleźć jak najlepsze wyjście z sytuacji, zaprzątając umysł czymś innym, niż wyznania, bo tych już miała powyżej uszu. Nie potrafiła mówić o uczuciach, gdy gdzieś z tyłu głowy nachodziły ją niewątpliwe wyrzuty sumienia, zachęcające do ucieczki. Nie potrafiła nazwać tego uczucia, szarpnięcia, które mu towarzyszyło, jednak im częściej się ono pojawiało, tym bardziej była pewna, że gdzieś na ich wspólnej drodze przestąpiła o jeden krok za daleko, nie potrafiąc znaleźć drogi powrotnej. Trzymała to za zamkniętymi drzwiami do czasu, aż nie mogła ciągnąć tego dłużej, zbyt zmęczona ciągłym wypieraniem i udawaniem. Chciała, naprawdę chciała być reprezentatywną wersją siebie, dokładnie tą, która karze mu odejść, która odepchnie bez zawahania kolejną duszę paląc kolejny most, ale nie potrafiła się na to zdobyć, zupełnie jakby jej podświadomość wiedziała, że nie tędy prowadzi droga, że ten wybór przysporzyłby ogromny ból. To było trudne, cholernie trudne i poniekąd przyszło jej przecierać jedną z nieznanych dróg. Zacisnęła usta, gryząc się mimochodem w język. Potrzebowała czasu, dużo czasu i  przestrzeni by to przetrawić, choć na samą myśl, że za jakiś czas miałaby ponownie przeprowadzić tego typu rozmowę, czuła, że będzie musiała zebrać w sobie dużo więcej pokładów cierpliwości i siły niż dziś, co stanowiło niemałe wyzwanie. Nie powiedziała mu jeszcze o wyjeździe do Altnaharry i choć wizytacja u chorego aetonana miała być ledwie kilkudniowa, tak teraz skłaniała się ku temu, by zostać tam odrobinę dłużej. Ugryzła się w język, kolejny raz dzisiejszego poranka, powstrzymując się przed obwieszczeniem swojej nieobecności w uszanowaniu mężczyzny na którego prawdopodobnie wylała potok słów godny miana kubła zimnej wody.


I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Stajnia Tumblr_o97lpoOPDW1ua7067o2_250
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9065-evelyn-despender https://www.morsmordre.net/t9070-wloczykij#273545 https://www.morsmordre.net/t12156-evelyn-despenser#374148 https://www.morsmordre.net/f168-szkocja-balmaha-farma-despenser https://www.morsmordre.net/t9075-skrytka-bankowa-2130 https://www.morsmordre.net/t9076-evelyn-despender#273691
Re: Stajnia [odnośnik]28.09.23 7:59
Lepszy taki niż żaden – mruknąłem jeszcze pod nosem, nawiązując do ewidentnie niezamierzonego komplementu, choć temat ten uznawałem za zamknięty. Nie zamierzałem drążyć, łapać za słówka, bo najpewniej doprowadziłoby to tylko do kolejnego spięcia, zgrzytu, zwiększenia natężenia wiszącego w powietrzu napięcia. Z obawy przed tym, co mogłem ujrzeć na jej wciąż zaczerwienionej twarzy, tchórzliwie omijałem Evelyn wzrokiem; zamiast analizować znaczenie wykwitającego na ustach grymasu, roztrząsać powagę podjeżdżającej wyżej brwi, wędrowałem nim wszędzie dookoła, zahaczając o sączące się do wnętrza stajni smugi światła, tańczące na ich szlakach drobiny wszędobylskiego kurzu, walające się to tu, to tam siano czy przypatrujące się nam z zaciekawieniem aetonany. Choć zwykle nie zraziłbym się wybrzmiewającą w znajomym, zabarwionym szkockim akcentem głosie nutą, zaczepną czy posępną, tak tego feralnego dnia nie byłem sobą. Kometa odarła mnie z pogody ducha, przesunęła granice cierpliwości, popychając w kierunku nieuchronnej katastrofy. Podszeptywała same najgorsze posunięcia, sącząc do ucha truciznę, zmuszając do wkraczania na teren tabu: prawdziwego oblicza łączącej nas relacji. Wierzyłem, że mogę nazywać ją przyjaciółką; że nie trzyma nas przy sobie jedynie wspólna troska o dobro hodowli, lista obowiązków do wykonania, wręczana – zawsze na czas – zapłata. Bo przecież gdyby mi nie ufała, w mniejszym lub w większym stopniu, nie zdradziłaby mi przecież swojego sekretu, prawda? Tego, którego uciążliwości tak skrupulatnie próbowałem rozkładać na czynniki pierwsze, by lepiej je poznać, a w ten sposób zmniejszyć ryzyko popełnienia błędu, urażenia jej w nieświadomy sposób, jak to miewałem w zwyczaju; często najpierw mówiłem, później myślałem, nie do końca biorąc pod uwagę fakt, jak dane słowa mogą zostać odebrane, czy nie uderzę w czuły punkt, nie urażę kogoś zbytnią śmiałością. Przy niej jednak wspinałem się na wyżyny taktu, pamiętając nie tylko o futerkowym problemie, ale i ogromie innych ciężarów, które musiała dźwigać w pojedynkę. Uczyłem się, jak sama to zauważyła – szkoda tylko, że takim tonem, cierpkim i głuchym – by na koniec usłyszeć, że i tak nic nie rozumiem. Próbowałem, naprawdę próbowałem, Merlin mi świadkiem, najwidoczniej jednak nie było sposobu, by mój umysł objął ten problem w pełni. Albo chociaż w takim stopniu, który zostałby przez nią uznany jako zadowalający.
Balansowałem na granicy, samemu nie wiedząc jeszcze, czy zdołam zawrócić z tej ścieżki, czy raczej pójdę za ciosem, pozwalając, by drzemiące do tej pory uczucia, emocje, urazy wzięły nade mną górę, dyktując kolejne słowa. Dlaczego się tak piekliłem? Bo nie podziękowała za mój ratunek, o który wcale nie prosiła? Nie, przecież nie o to chodziło; nie oporządzałem wierzchowców dla poklasku. Nie wymagałem uznania, wyrazów wdzięczności. Bolało jednak, że nie po raz pierwszy dobre intencje spotkały się z jej niezadowoleniem. Nie dopuszczała do siebie myśli, by pozwolić innym – by pozwolić mnie – decydować za siebie.
Wciąż wspierałem się o boks, gdy nieświadomie wysunąłem szczękę, przejechałem językiem po zębach, dając wyraz gotującej się we mnie złości. Nie, to ona nie rozumiała. Rzuciłbym się za nią w ogień, do cholery, a ta wolała odpychać, budować dystans, zachowywać się jak gdybyśmy byli dla siebie jedynie współpracownikami. Przyjdź o siódmej, wyjdź o piętnastej, nie zadawaj pytań, nie wchodź mi w drogę, po prostu rób swoje. Czy naprawdę na tym jej zależało? Cóż, wtedy miałaby swój brak niespodzianek, nie musiałaby się martwić, że przypadkiem znajdziemy się w tym samym miejscu, o tej samej porze.
Teraz już nie unikałem jej wzrokiem, wprost przeciwnie – patrzyłem wprost na nią, na jej pobladłe lico, wyraźnie odcinającą się na tle czoła zmarszczkę czy ciemniejące od gniewu oczy. Wyrzucałem z siebie kolejne uwagi, podkreślając ich wagę wystawionym przed siebie palcem. I nawet nie spostrzegłem się, kiedy powiedziałem o jedno słowo za dużo. Swój błąd zrozumiałem dopiero w chwili, gdy pobladła, jeszcze bardziej, gdy drgnęła, niemalże jak gdybym nią potrząsnął.
Powinienem paść jej do stóp, przeprosić, wytłumaczyć; jak mogłem zapomnieć o tym, co przeszła? że nie dla każdego rodzina kojarzyła się z bezpieczeństwem i wsparciem?; lecz zamiast tego zgrzytnąłem tylko zębami, gniewem maskując wyrzuty sumienia. – Wiesz, że nie o to mi chodziło – warknąłem w daremnej próbie obrony. Krew dudniła mi w uszach, zagłuszała głos rozsądku. – Nie tak powinna zachowywać się rodzina. Prawdziwa rodzina – dodałem z naciskiem, z zapalczywością, bo właśnie w to wierzyłem: bliscy Evelyn okazali się bandą samolubnych, niegodnych jej towarzystwa bęcwałów. Wciąż nie mogłem pogodzić się z myślą, że to jej brat, jej własny brat, był odpowiedzialny za obarczenie Despenser klątwą, która wszystko komplikowała, odbierała radość z życia, nakazywała budować te idiotyczne mury, chować się w twierdzy nie do zdobycia. Tylko czy znów przypadkiem nie dolałem oliwy do ognia? Czy nie uraziłem jeszcze bardziej, nie posypałem rany solą...? Zamknąłem się jednak, gdy kontynuowała; gdy w końcu pozwoliła mi zajrzeć w głąb siebie. Nie podejrzewałem nawet, że wszystko to, co robi, że każdy dzień i każdą pokonaną trudność, dedykuje duchom. Że pomieszkuje w niej poczucie bycia niewystarczającą. – Jesteś najsilniejszą osobą jaką znam. Ale nie rób tego, nie stawiaj czoła przeciwnościom losu, dla nich. Dla ich aprobaty. Rób to dla siebie. Dla hodowli, dla Pepper, dla Rufusa, Alchemika – wciąłem się drżącym od napięcia głosem, nieporadnie próbując przekonać ją, niby stojącą tak blisko, a jednak jakby za przepaścią bez dna, by porzuciła wszystkie głęboko zakorzenione urazy, by nagle zapomniała o bliznach i wszystkich przeżyciach, które uczyniły ją taką, jaką była. Zniósłbym butę czy gniew, zniósłbym ciskane we mnie gromy, lecz widok spływającej po policzku łzy wstrząsnął mną do głębi; płonący w żyłach ogień osłabł, zapewne z powodu zimnego dreszczu, który przebiegł wzdłuż kręgosłupa, zagościł na dnie żołądka. A najgorsze było to, że nie mogłem zrobić nic; gdybym spróbował podejść, objąć, wytrzeć ślad swym zabrudzonym paluchem, najpewniej tylko pogorszyłbym i tak beznadziejną już sytuację. Stałem więc jak wryty, ściskając dłonie w pięści, wbijając paznokcie w skórę – i słuchałem.
Błagam cię, nie mów tak. Nie jesteś żadnym jabłkiem, nie jesteś zależna od tego, kto cię wychował i w jaki sposób. Sama decydujesz o tym, kim jesteś i nie wierzę, że potrafiłabyś to zrobić, porzucić nas bez słowa, po prostu zniknąć – wyrzuciłem z siebie prędko, z naciskiem, nutą irytacji wciąż nie potrafiącą dać za wygraną. Evelyn znów spoglądała na siebie przez wykrzywione, zaburzające perspektywę szkiełko, odmalowywała swój obraz w ciemnych barwach. Czy naprawdę tak właśnie o sobie myślała? Że została skazana na niepowodzenie, że nie było dla niej ratunku...? Kolejne słowa odezwały się w mej piersi kotłowaniną uczuć, całej gamy emocji, bólu, gniewu, smutku. – Jesteś od nich lepsza, Evelyn. Ja jestem od nich lepszy – odparłem nieskromnie, do bólu szczerze, za wszelką cenę próbując nie podnosić głosu, choć nie do końca mi to wychodziło. – Nigdy bym cię nie opuścił, myślałem, że już to wiesz – dodałem jeszcze cierpko, z nieudolnie skrywaną urazą; nie powinienem winić Despenser, i tak naprawdę nie winiłem. Spotkało ją zbyt wiele, by mogła szafować swym zaufaniem. W tamtej jednak chwili kierowałem się swym naiwnym, głęboko wpojonym przekonaniem, że ona czuje tak samo jak ja; że jest mnie pewna, tak jak i ja jestem pewny jej.
Zgrzytnąłem zębami, mieląc w ustach przekleństwo; kurwa mać. Nie tak miało to wyglądać, nie tak wyobrażałem sobie ten dzień, tę rozmowę, to lato. W wyrazie dojmującej bezsilności kopnąłem w ścianę boksu, żałując tego niemalże od razu; nie dość, że zabolał mnie paluch, to zasłużyłem sobie tym wybuchem na oburzone rżenie stojącego najbliżej aetonana.
Wdech i wydech. Dopiero po krótkiej chwili, przetarciu twarzy dłońmi, zmazaniu z niej wszystkich tak niepodobnych do mnie emocji, znów potrafiłem spojrzeć jej w oczy. Zostałem otrzeźwiony, a może raczej udobruchany spływającymi z ust Despenser słowami. Zależało jej na mnie? I nie potrafiła odepchnąć? – Rozpraszam cię? – powtórzyłem już ciszej, wypalony, z rezygnacją. Co to tak dokładnie znaczyło? Przeszkadzałem jej w pracy? Irytowałem sposobem bycia? – Jeśli robię coś nie tak, powiedz mi. Postaram się zmienić – odezwałem się po chwili, kiedy już przełknąłem ślinę, przejechałem językiem po zębach. Byłem jak dziecko we mgle, zagubiony między tym, co dookreślone i wypowiedziane na głos, a przyczajonymi w cieniu dwuznacznościami. Wiele oddałbym za to, by wyłożyła kawę na ławę, by uraczyła mnie choćby najgorszą prawdą, ale ubraną w proste, żołnierskie słowa. – Nie wiem jak byłoby źle, a jak dobrze. – Zrozumieć Cię, Evelyn. Pogubiłem już kroki, pożegnałem się z myślą, że panuję nad sytuacją i że nasz układ, nasza przyjaźń, jest prosta, czysta, nieskomplikowana. Wiele oddałbym za to, by poznać kobiece myśli, obejrzeć je ze wszystkich stron, pod każdym kątem, a w ten sposób zyskać zrozumienie, bo jej słowom przestawałem ufać. – W porządku – mruknąłem po chwili, w ten dość lakoniczny sposób obwieszczając kapitulację; tylko na tyle było mnie stać, zwłaszcza teraz, gdy znów uciekała przede mną wzrokiem niczym spłoszona łania. Nie zamierzałem naciskać, zmuszać do mówienia, do precyzowania tych przedziwnych komunikatów, które szarpały mym sercem to w jedną, to w drugą stronę. Już dość dziś zrobiłem, doprowadziłem ją do łez – może faktycznie powinienem trzymać się na dystans, dla jej dobra – a skoro sama nie potrafiła się w tym odnaleźć, to nie potrafiła. Ciężar niezręczności tylko narastał, tak samo mętlik w głowie, plątanina niewypowiedzianych pytań, strzępków wspomnień. Choć zapomniałem już o niedawnej senności, choć mógłbym zostać dłużej, pomóc z czymś jeszcze, to nasza utarczka odarła mnie z resztek sił; nigdy wcześniej nie doszło między nami do kłótni, nigdy wcześniej nie widziałem jej takiej.
Chyba powinienem iść – obwieściłem po kilku dłużących się w nieskończoność minutach milczenia, niezbyt uważnej obserwacji kobiecej postawy, kopconej przez nią fajki; gdzieś z tyłu głowy, w zakamarku umysłu, tliła się naiwna nadzieja, że mnie zatrzyma, że znajdziemy sposób, by przywrócić wszystko do normy. Prawda była jednak taka, że nie dało się tego osiągnąć, przynajmniej nie dziś. W końcu pozwoliliśmy, by emocje wezbrały, tama pękła i ja sam nie wiedziałem, jak odnaleźć się w tej nowej rzeczywistości, jakie były jej prawa, a jakie granice.


I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9528-everett-sykes#289810 https://www.morsmordre.net/t9569-freya#291015 https://www.morsmordre.net/t12306-everett-sykes#378173 https://www.morsmordre.net/f356-lancashire-forest-of-bowland-gawra https://www.morsmordre.net/t9570-skrytka-bankowa-nr-2189#291016 https://www.morsmordre.net/t9530-jareth-everett-sykes#289896
Re: Stajnia [odnośnik]12.10.23 22:27
Zwiesiła ramiona, nie mając już wystarczająco wiele sił, by zmusić się do dalszej obrony. Próbowała mu wyjaśnić, dotrzeć gdzieś w głąb podświadomości, wymusić refleksję, ale niezależnie od tego, jak wiele mu wyjawiała, jak bardzo otwierała swoją drogę argumentacji, ta i tak zdawała się nie docierać w sposób jakiego oczekiwała. Miała wrażenie, że nic się nie zmieniło, że wciąż widział w niej dobro na które nie zasługiwała. Owszem, była dobrym człowiekiem, zyskała to miano troszcząc się o swoje zwierzęta i ziemię pod stopami, dbając o okalającą ją naturę, jednak była złym człowiekiem w ludzkim świecie, bo tam wszystko było trudniejsze, podszyte ułudą, do której nie potrafiła się dostosować, jak ten pustelnik, który obrał inną ścieżkę.
Milczała więc. Milczała zawzięcie, zagryzając zęby na każde, choćby najmniejsze słowo. Próbował wyplenić z niej cały zgromadzony lęk, przekonać ją do swych racji, ale nie potrafiła mu uwierzyć. Zbyt zawzięta w swych staraniach, zbyt zraniona i zmanipulowana przez tych, którzy złamali jej kręgosłup. Czuła ból, zawzięty i ogromny, szczególnie w momencie, gdy wspominał o tym, by starała się dla siebie, dla swych zwierząt. Poczuła się jakby dostała policzek, drażniący i wszechmocny, bowiem to wtedy doszły do niej wątpliwości co do tego, czy w ogóle chce to robić. Nikt nigdy jej nie zapytał, czy chce zajmować się hodowlą, czy chce nieść na barkach tak ogromną odpowiedzialność i uczyć się każdego dnia, czy chce być wiecznie przemęczona i słaniać się na nogach.
Potrząsnęła głową, próbując wyzbyć się ów myśli. Nie mogła pozwolić im przejąć kontroli, nie teraz, gdy niszczyła inne elementarne elementy swojej codzienności. Bała się, tak bardzo się bała, że zaprzepaści wszystko, że przez tę rozmowę poczyni bezsensowne kroki i ucieknie, bo zwykła uciekać od problemów, co udowodniła już nie raz. Mięśnie spięły się w oczekiwaniu, utrzymując stabilną pozycję Szkotki, choć w jej umyśle rządziła pożoga trawiąca każdy pozornie ustabilizowany latami starań segment.
Był ostrzem przecinającym kurtynę, uwydatniał mankamenty, czułe punkty, które można było rozbić, zmuszając ją do ponownych rozważań. Było tego jednak dużo, każde słowo słało się ogromem nieprzemyślanych refleksji, czymś, co uciszała latami w nadziei, że nie będzie musiała wracać i wciąż się nad tym roztrząsać. Miała taktykę na przetrwanie, leciwą, lecz działającą od lat, a ona właśnie sypała się niczym domek z kart za sprawą dobroci i ciepłych, choć wypowiedzianych w gniewie słów padających z męskich ust. Obserwowała go, każdą reakcję podyktowaną przez mięśnie, każde wzdrygnięcie, skrzywienie, drżenie i im więcej widziała, tym trudniej było jej trwać w swym upartym postanowieniu. Nie chciała go krzywdzić, nie chciała wywoływać w nim takich emocji, patrzeć jak zbliża się do jej granic, których nigdy przy niej nie przekroczył i reakcji, których się nie spodziewała.
Tylko gdyby nie te łzy. Tak starała się, by żadna z nich nie wymsknęła się spoza jej kontroli, a ostatecznie utraciła i tę zdolność.
Słaba, słaba, słaba, grzmiały myśli, przynosząc gorycz na język.
- Przestań – powiedziała wreszcie, nie rozpoznając własnego głosu, zbyt złamanego, by móc czynić go swoim. – Przestań mówić dokładnie to, co pragnę usłyszeć. Przestań stawiać mnie w dobrym świetle, gdy to ja jestem winna tego, czym teraz jestem – prychnęła, ścierając wierzchem dłoni mokrą część policzka. – Ja nie chcę… nie chcę… - jąkałą się, zdziwiona, że nie potrafi znaleźć odpowiednich słów. – Nie chcę żebyś upewniał mnie, póki nie poznasz mnie całej, bezgranicznie, ze wszystkimi krzywdami, z całym bagażem nienormalności, bo jesteś wart więcej, zdecydowanie więcej niż masz tuze mną, chciała dopowiedzieć, gryząc się jednak w język. Jeśli chciała dla niego czegoś lepszego, musiała poddać go w wątpliwość, zmusić do refleksji i pozwolić mu odejść, nawet jeśli ból rozrywał jej serce, a myśli krzyczały, by powiedziała więcej, by wyjawiła choć skrawek tego, co naprawdę czuje.
Wzdrygnęła się pod wpływem jego czynów, wspierając się o drzwi jednego z boksu tak, jakby uciekała przed uderzeniem, które przecież nigdy miało nie nadejść. Była świadoma, boleśnie świadoma, że nic jej nie zagraża, a mimo to właśnie tak podziałała na nią tak silna reakcja męskiego rozdrażnienia. Od lat nie była świadkiem czegoś podobnego. Nikt nie zdobył się na to, by uwydatniać przy niej tego typu świadectwa bezradności. Nie miała mu za złe, była mu winna spokój i stateczność, zniesienie ów nieprzyjemności do której się przyczyniła, bo gdyby nie ona, to nie byłoby tej rozmowy, jak i tej reakcji. Szkoda tylko, że nie potrafiła znaleźć w sobie spokoju, kierując się dobrze znanym, obronnym gniewem.
- Rozpraszasz, a jakże, po… - urwała, zaraz kierując ku niemu zdumione i na nowo gniewne spojrzenie. Co powiedział?Postarasz się… co? Na litość Merlina, Everett – huknęła, czując jak złość na nowo przyprawia ją o gorączkę. Mało myśląc, skróciła dystans między nimi w trzech krokach, zdecydowanym ruchem łapiąc przegub męskiego przedramienia w stalowym uścisku własnych palców. Ciało zareagowało samoistnie, obdarzając kruczowłosą nieprzyjemnym wzdrygnięciem i uczuciem płomieni liżących skórę. – Jeśli coś powinno się zmienić, to właśnie to, do cholery – warknęła, szarpiąc jego rękę, przyciągając ją pomiędzy nich, potrząsając nią raz, a może i dwa. – Widzisz? Czujesz? Byle szarpnięcie, zapewne nie odczuwasz niczego, prócz zdziwienia, że w ogóle to zrobiłam. Ja za to czuję się tak, jakbym dotykała rozżarzonych węgli, to bezsensowne, bo przecież wiem, że nie uczynisz mi krzywdy. Podświadomość ma jednak pamięć wyjątkową, może nie pamiętać imienia cholernego dostawcy, który pojawia się cyklicznie w moich progach, ale nad wyraz doskonale pamięta dzień w którym własny brat zostawił na moim ciele skazy swego okrucieństwa i pamięta każdy kolejny w którym matka wykorzystywała tę - wtedy jeszcze - ledwie tlącą się słabość, by się nade mną pastwić, utrwalając tym samym to pieprzone uczucie na całe lata – gwałtownie odepchnęła męską rękę i dopiero wtedy pozwoliła sobie na nabranie pełnego wdechu w płuca, choć ciało wciąż poddawało się drżeniu, a dłoń, która została uwolniona, trzęsła się wciąż bez żadnej kontroli. Specjalnie jej nie opuszczała, bo jeśli miał zrozumieć, to musiał, po prostu musiał to zobaczyć, nim skryje dowód swoich słabości w kieszenie spódnicy, dokładnie tak, jak czyniła to za każdym razem. – Pomyśl, błagam cię, pomyśl dlaczego każdy kuksaniec, który ci wymierzyłam, opierał się na łokciu, dlaczego sztywniałam za każdym razem, gdy mnie obejmowałeś, dlaczego nie chciałam, byś wyciągał mi z dłoni pieprzone szkło tego dnia w którym opatrywałam garboroga. To nie w tobie jest problem – ostatnie słowa wypowiadała przez zaciśnięte zęby, zbyt wzburzona tym, że wciąż nie dotarł do niego przekaz, że naprawdę musiała się uciec do tłumaczenia własnej słabości, dziwactwa, które towarzyszyło jej od lat, a którego nie rozumiała.
- Powinieneś – syknęła, spinając boleśnie łopatki, byleby tylko nie próbować go zatrzymać. Nie miała słów, którymi mogłaby teraz uspokoić dwa zszargane gwałtownymi emocjami umysły. Była zła, głównie na siebie, bo dała się podpuścić, a to dopuściło do nieodwracalnych zmian i wielu, naprawdę wielu gorzkich słów. Nie wiedziała jak to wpłynie na przyszłość, mogła się jedynie domyślać, że od teraz nic już nie będzie proste, a przecież do tej pory to właśnie była jej namiastka normalności. Odwróciła się na pięcie, ruszając w stronę wyjścia, choć nie tego, które kierowała do domu, a tego prowadzącego do lasu. Potrzebowała teraz znaleźć się tam, gdzie mogła bez żadnych przeszkód się wykrzyczeć, nim na powrót przyjdzie jej założyć maskę i wrócić na resztę dnia do pracy, którą dziś wykona podwójnie.
Przystanęła przy drzwiach, zatrzymując rękę na klamce. – Zostawiłam w przybudówce obiecane truskawki dla Jarvisa. Weź je, inaczej pewnie nie unikniesz ognia pytań – sapnęła, ganiąc się zaraz za swój ton. Zbyt miękki, rozerwany tym, co zostawiała za plecami. Zależało jej na tym, bo czuła, że ta obietnica jest ważna, ważniejsza niż te, którymi darzyła dorosłych.  – Zresztą, zrób jak chcesz – zreflektowała się, machnęła ręką i czym prędzej opuściła budynek. Dopiero, gdy drzwi się zatrzasnęły, pozwoliła sobie na kopnięcie pustego wiadra i rzucenie steku staroszkockich przekleństw, nim nogi skierowały ją tam, gdzie aktualnie prowadził instynkt.

|zt.


I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Stajnia Tumblr_o97lpoOPDW1ua7067o2_250
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9065-evelyn-despender https://www.morsmordre.net/t9070-wloczykij#273545 https://www.morsmordre.net/t12156-evelyn-despenser#374148 https://www.morsmordre.net/f168-szkocja-balmaha-farma-despenser https://www.morsmordre.net/t9075-skrytka-bankowa-2130 https://www.morsmordre.net/t9076-evelyn-despender#273691
Re: Stajnia [odnośnik]27.10.23 14:42
Przestań. Tyle wystarczyło, bym zamknął się na dobre, bym przestał mielić ozorem, do głębi wstrząśnięty tonem kobiecego głosu – tak do niej niepodobnym, bo nie dość, że odartym z ironicznej nuty, z charakterystycznej chropowatości i typowego przekąsu, to zwyczajnie łamiącym się pod naporem niepojętych dla mnie uczuć, które musiałem wzbudzić, albo chociaż które nieświadomie wywlokłem na światło dzienne, bezmyślnie zmuszając Despenser do prowadzenia emocjonalnej wiwisekcji, jakże ryzykownej operacji na otwartym sercu. Bo przecież nie wystarczyło mi, że płakała – musiałem mówić dalej, jak ten skończony osioł. Musiałem podjąć się daremnej próby przekonania jej, że była w błędzie, że powinna myśleć inaczej, czuć inaczej, zapomnieć o wszystkich doznanych krzywdach, bo ja tak właśnie uważałem, pan najmądrzejszy. Aż zaczęła prosić, błagać, bym przestał; taka bezbronna, roztrzęsiona, dotknięta do żywego. Może dlatego właśnie słowo to odczułem niczym cios w splot słoneczny; nagle zabrakło mi powietrza, dusiłem się, serce przy tym ciągle waliło niczym młot, szybciej i szybciej, współgrając z niezdrową gonitwą myśli. Nie chciałem sprawić jej przykrości. Zrobić krzywdy. Tego wszystkiego.
I może naprawdę siedziałbym cicho, tak jak sobie tego życzyła, może posłusznie spuściłbym głowę i jął kontemplować zakurzone czubki butów, gdybym nie został potraktowany tym idiotycznym, błędnym w swych założeniach stwierdzeniem, które zadziałało na mnie niczym płachta na garboroga.
Ty jesteś winna? TY? – jęknąłem z niedowierzaniem, z oburzeniem, naprawdę nie potrafiąc pojąć, co tu się u licha ciężkiego dzieje. Czy ona się w ogóle słyszała? Czy ona rozumiała, co mówi...? Do cholery, padła ofiarą swego brata, padła ofiarą jednej z najbliższych osób, jakie mogły istnieć; Soren przekazał jej swe przekleństwo, skazując na ten sam okrutny los, na niekończący się ból. Jeśli ktokolwiek był tu czemuś winien, to ten skurwiel. A ona, ona powinna udławić się swoimi słowami. I może właśnie to robiła, bo zaraz po prychnięciu przyszedł czas na zdradliwe zawahanie, kilka jąknięć. – To daj mi się poznać, Evelyn. Jeśli naprawdę uważasz, że jeszcze cię nie znam, po tych wszystkich latach, to po prostu pozwól mi to zmienić – dodałem nieco ciszej, siląc się na względny spokój, choć tak naprawdę wciąż odchodziłem od zmysłów, wciąż szalałem. Nie tak miała wyglądać ta rozmowa; nie tak miałem jej pomagać. Zrozumienie przedziwnej sytuacji leżało poza zasięgiem mych ograniczonych możliwości. Zwłaszcza teraz, gdy w spazmatycznie wyrzucane z siebie zgłoski wplątała się tajemnicza niejednoznaczność; pociągała ona za struny, o których istnieniu prawie zapomniałem, podsycała zepchnięte na granicę umysłu, zakopane na dnie serca ciągoty. Niby że ja jestem wart więcej? Niż mam tu...? – Zaklinam cię, nie traktuj mnie tak. Nie mów takich rzeczy. Nie umniejszaj sobie, nie stawiaj mnie na jakimś durnym, wydumanym piedestale, bo jeśli któreś z nas miałoby być tym nienormalnym, popsutym, gorszym, to bez dwóch zdań byłbym to ja. – Nie musiała w końcu wiedzieć o moich wizytach w Piórku Feniksa, o niezliczonych sposobach na zapomnienie o niechlubnej przeszłości, o przemilczanych słabościach, potknięciach, błędach. Ale ja wiedziałem; znałem niewygodną prawdę, zdawałem sobie sprawę z faktu, że za tym uśmiechem zwykle przyklejonym do mojej gęby, skrywa się gruba warstwa wyrzutów sumienia, brudu, z trudem przełykanej goryczy. I dlatego nie miałem najmniejszych wątpliwości, że to ja nie zasługuję na nią.
Może dlatego w końcu nie wytrzymałem i kopnąłem boks, strasząc tym nie tylko skrytego w nim wierzchowca, ale również samą Despenser. Kątem oka dostrzegłem jak drży, jak wzdryga się z powodu gwałtownego ruchu czy poczynionego wybuchem gniewu hałasu. Świetnie; jeszcze tego brakowało, żeby zaczęła się mnie bać. Everett Sykes, furiat, awanturnik, idiota nad idiotów. Błagałem Merlina, słodką Helgę i każdego, kto raczyłby mnie wysłuchać, by spłynął na mnie spokój. By kilka głębszych wdechów i wydechów przyniosło ulgę, a jeśli nie ulgę, to chociaż pomogło zapanować nad płonącym w piersi, liżącym trzewia ogniem. I przez krótką chwilę, ledwie mgnienie, naprawdę myślałem, że będzie już lepiej; że gniew przygasł, zostawiając po sobie istne pogorzelisko. Wtedy jednak znów zrobiłem coś nie tak, musiałem zrobić coś nie tak, bo Evelyn huknęła i ruszyła w moją stronę, na tyle nagle, żwawo, że wybałuszyłem oczy, a brew samoistnie powędrowała w górę. Przyjaciółka zakleszczyła mój przegub w silnym, kurczowym uścisku, przed czym nawet nie próbowałem się bronić. Mogłaby zrobić ze mną wszystko, a ja poddałbym się jej woli bez choćby cienia sprzeciwu. Następnie szarpnęła raz i drugi, ze złością wypluwając z siebie kolejne słowa: to powinno się zmienić. Tylko czym było to?
Zanim zdołałbym się odezwać, spróbować dopytać, co tak dokładnie miała na myśli, zaczęła mówić dalej. Słuchałem więc w milczeniu, kiedy gwałtownie zaczęła tłumaczyć, wylewać na mnie całą prawdę, a jeśli nie całą, to przynajmniej tę część, o której istnieniu jeszcze nie wiedziałem. Znów nieświadomie zmusiłem ją do przekroczenia kolejnej granicy, do poddania się powodzi odczuć i emocji, zapomnienia się w gniewie. Powinienem przeprosić, za to i za wszystkie poprzednie potknięcia, zamiast tego jednak tkwiłem tam jak kołek, nie chcą się poruszyć, bo to przypadkiem mogłoby ją spłoszyć, nie chcąc również mówić, bo wtedy najpewniej znów palnąłbym jakieś głupstwo. Na przykład takie, że jej krewni byli bandą sadystów i powinna odczuwać ulgę na myśl, że już ich nie ma; tutaj, w Szkocji, a może i gdziekolwiek. Życzyłem im wszystkiego co najgorsze, bezbrzeżnego cierpienia i wiecznej rozpaczy – a pewnie i to nie wystarczyłoby, by zrozumieli, jak wielką uczynili jej krzywdę. Obejmowałem ją jedynie zatroskanym spojrzeniem, bo nie śmiałem wyciągnąć przed siebie ręki, spróbować przyciągnąć czarownicę bliżej, zamknąć w klatce ramion i pozwolić się wypłakać. Znałem Evelyn już na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie chciałaby tego. Nie chciałaby współczucia, nie chciałaby dalszego okazywania słabości – jak gdyby posiadanie uczuć naprawdę można było zakwalifikować do grona słabości.
Nie wiedziałem – wymamrotałem tylko, wędrując wzrokiem od ściągniętych ust, przez zmarszczone brwi, do ciskających gromy oczu. Oczywiście, że nie wiedziałem; nie myślałem o tym, co dokładnie klątwa oznaczała dla niej. Nie w kontekście samych dolegliwości, przemian, wyczulonych zmysłów, które tak uparcie próbowałem zrozumieć dzięki lekturze nielicznych skupiających się na lykantropii ksiąg, a raczej całego zgotowanego przez rodzinę piekła. Jak mogłem być tak naiwny? Krótkowzroczny? W końcu spojrzałem tam, gdzie chciała: na wyraźnie drżącą dłoń, niezbity dowód utraconej równowagi, zagubionego gdzieś po drodze opanowania. Powinienem ująć ją możliwie najdelikatniej, przyciągnąć do swych warg w czułym, niosącym pokrzepienie geście, ale tego również nie zrobiłem. – Nie wiedziałem. Nie rozumiałem – powtórzyłem znowu, wyduszając te słowa z trudem, z widocznym jak na dłoni zagubieniem. Jakiż marny był ze mnie przyjaciel, że nigdy nie połączyłem jednego z drugim. Że nie dojrzałem stojącego za dziwnym zachowaniem powodu. Gnębiącego ją dzień za dniem widma przeszłości. – I nie w tobie. – Jest problem, Evelyn. – To przecież nie wyimaginowany frasunek, któremu dałoby się zaradzić przy odrobinie chęci, a coś, co zostało ci zrobione. Nie coś, a ogromna krzywda, którą musi być cholernie trudno przetrawić... – Mimo to chciałbym, by zdołała się z nią uporać, kiedyś. Bym mógł ją dotknąć. Przytulić. Nie mówiłem jednak nic więcej, wszak widziałem odmalowujące się na kobiecej twarzy wzburzenie, kotłującą się tuż pod skórą złość, zaciśniętą mocno szczękę.
Krótkie syknięcie wystarczyło, by reszta złudzeń prysnęła niczym mydlana bańka. Powinienem iść. Przestać się jej narzucać, przestać doprowadzać do takiego stanu. Nim zdołałbym ruszyć się z miejsca, odnaleźć w sobie siłę, determinację, by podążyć w kierunku wyjścia, Despenser – tak nagle jak nagle skróciła dzielącą nas odległość ledwie kilka minut temu – zrobiła w tył zwrot i skierowała ku rozklekotanym drzwiom stajni. Jednak zanim odeszła, jeszcze zatrzymała się w pół kroku, wspierając przy tym dłoń o framugę, spoglądając na mnie ledwie kątem oka; złudna nadzieja znów przysiadła na mym ramieniu, by bezpowrotnie zniknąć, gdy odchodząca czarownica wspomniała truskawki, a później, boleśnie beznamiętnym tonem głosu obwieściła, bym zrobił co uważam za słuszne. Nawet nie obchodziło jej, czy je zabiorę. A raczej – już jej nie obchodziło.
Nie odpowiedziałem. Nie zareagowałem w żaden sposób. Poczekałem, aż zostawi mnie samego i dopiero wtedy wydusiłem z siebie przeprosiny, myśląc tylko o powrocie do domu – i o tym, w której szafce powinienem znaleźć Ognistą.

| zt tears


I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9528-everett-sykes#289810 https://www.morsmordre.net/t9569-freya#291015 https://www.morsmordre.net/t12306-everett-sykes#378173 https://www.morsmordre.net/f356-lancashire-forest-of-bowland-gawra https://www.morsmordre.net/t9570-skrytka-bankowa-nr-2189#291016 https://www.morsmordre.net/t9530-jareth-everett-sykes#289896

Strona 1 z 2 1, 2  Next

Stajnia
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach