Stajnia
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Stajnia
To właśnie tu dzieje się najwięcej, od podstawowej opieki nad zwierzętami, przez wszelkiego rodzaju narady, aż do samych transakcji. Stajnia wyposażona jest w szerokie, dwukrotnie większe od zwykłych, boksy - ma to na celu nie tylko zwiększyć komfort samych zwierząt, ale i również zminimalizować ryzyko wypadków skrzydlatych podopiecznych. Budynek układa się w literę T, pozwalając tym samym na stosowne rozmieszczenie koni, dając możliwość tym najbardziej wrażliwym na spokój i nieczęste towarzystwo osób postronnych - zazwyczaj tam nie są wpuszczani ani klienci, ani dorywczo pracujący ludzie.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Ostatnio zmieniony przez Evelyn Despenser dnia 17.02.23 0:21, w całości zmieniany 1 raz
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
20.07
Nerwową atmosferę najpewniej spokojnie dałoby się ciąć nożem już od samego rana, charakterystycznej godziny piątej pięć, gdy to stukot trzewików zaczął nieść się echem po stajennej posadzce. Charakterystyczne rżenie wielu końskich pysków rozbrzmiało po budynku, wwiercając się w głowę Szkotki, atakując bólem dnia wczorajszego. Wszystko było za głośne, za bardzo dźwięczne, zbyt wzniosłe i choć najchętniej wróciłaby tam, skąd przyszła, to jednak wiedziała, że zwierzęta jej tego nie wybaczą. Przyspieszyła więc kroku, wpadając z łoskotem do paszarni, by jak najprędzej oddalić się od bezpośredniego źródła dźwięku swych wygłodniałych podopiecznych. Ustawiła imiennie podpisane wiadra w równym rządku, zauważając, że najpewniej już niedługo będzie trzeba wymienić kilka z nich na takie, które byłyby mniej zmęczone życiem. Zapamiętała, by dopisać to później do kolejnych potrzeb zakupowych i bez zawahania poczęła przygotowywać mieszanki, każde wiadro uraczając odpowiednią ilością składników, finalnie zalewając wszystko gorącą wodą. Myślała już o jesieni, bo choć przecież dopiero był środek lata, to jednak szkocka pogoda niekiedy dawała o sobie znać, mieszając pory roku nazbyt gwałtownie, czego zwierzęce organizmy nie znosiły zbyt dobrze. Jeśli wszystkie miały zachować dobre zdrowie, musiała bez marudzenia poświęcić część swoich zapasów i zadbać o odpowiednią suplementację.
Roznosiła wiadra od boksu do boksu, byle prędzej, byle żaden rezydent nie poczuł się urażony czasem oczekiwania na tyle, by rozpocząć szaleńczy taniec z wyłamywaniem desek. Napraw do wykonania było wiele, rąk przybywało, ale te nicponie zdecydowanie wykrzesywały z siebie więcej i więcej, byle tylko – nie specjalnie oczywiście - doprowadzić swoją opiekunkę do przedwczesnego osiwienia. Dopiero, gdy ostatnie dwa aetonany dostały swe porcje i gdy była pewna, że każdy ma również odpowiednią ilość wody, mogła zająć się kolejną standardową czynnością, która od kilku miesięcy wchodziła jej w krew. Nogi same skierowały ją do boksu najmłodszej klaczy, niewielkiej jeszcze Pepper, która to stała się jedną z najbardziej rozpieszczonych atencjuszek w tym przybytku. Źrebica musiała się uczyć, musiała poznawać ludzki dotyk, reagować na proste komendy, które ułatwiały życie i jej i osobom, które miały za zadanie dbać o jej rozwój, zdrowie i bezpieczeństwo. Jednak była problematyczna, jak nie miała problemu z jedzeniem zaledwie kilka miesięcy temu, tak teraz problem leżał w rozkładaniu skrzydeł na prośbę osoby odpowiedzialnej.
Przywitała się z niewielką, rozbrykaną złośnicą, kładąc dłoń na jej kłębie i sunąc po miękkiej sierści aż do zadu, a przynajmniej taki był zamiar, bo wraz z dotknięciem pierwszych piór, stworzenie wierzgnęło, odsuwając się od kruczowłosej, by zatrzepotać skrzydłami w powietrzu, parskając głośno z wyraźnym niezadowoleniem – głośno oznaczało, że znów w głowę Szkotki wwierciło się uczucie dyskomfortu, a ona sama skrzywiła się, pragnąc przysłonić uszy, choć finalnie tego nie uczyniła.
- No już, już, boli mnie dziś głowa, współpracuj proszę – szepnęła, unosząc nieznacznie dłonie, by uspokoić zwierzę. Kroczek za kroczkiem podchodząc od boku tak, aby zasięg widzenia stworzenia ją zarejestrował. Jedną ręką sięgnęła do kieszeni ciemnozielonej spódnicy, wyciągając z niej – a jakże – kawałek soczystego jabłka (bardziej soczystego się nie dało – tak z pewnością powiedziałyby jej przemoknięte kieszenie). Źrebię, jak to źrebię, skuszone owocem, śmiało wyciągnęło pysk, nozdrzami wdychając słodkawy zapach letniego przysmaku. Evelyn zaś wodziła dłonią, ustawiając Pepper przy sobie, by lewą ręką móc ponownie dotknąć brązowego skrzydła. Dopiero, gdy klacz nie okazała sprzeciwu, pozwoliła jej zabrać kawałek jabłka, wysuwając go na otwartej dłoni wprost pod gniady pysk.
Powtórzyła tę czynność, nie raz i nie dwa, zmieniając owoc jabłoni na talarki marchwi, stosując obie metody naprzemiennie. Z czasem jednak smakołyk nie trafiał do pyska Pepper po jednym dotknięciu, a po dwóch, stopniowo trzech i więcej, bo nie o to chodziło, by wysuwała swe skrzydło pod rękę w zamian za nagrodę, a by po prostu czyniła to na zawołanie, delikatny, choć skonkretyzowany bodziec, charakterystyczne muśnięcie dłonią określonego miejsca. Próby skutkowały, lecz była pewna, że jest to ponownie jednodniowe osiągnięcie, że jutro znów będzie musiała powtarzać wszystko od zera, aż klacz dojrzeje, zrozumie i nauczy się wykonywać to pozornie proste zadanie.
Na samym końcu, gdy już udało się Szkotce pochwycić skrzydło, obejrzała je starannie, uważając na wciąż giętką i nader czułą strukturę. Kilka zagiętych piór jej nie martwiło, było zaś oznaką zwykłej nieudolności podlotka, która z czasem minie. Puch, tak charakterystyczny dla młodych osobników, zaczynał widocznie się zmniejszać, zastępując się prawdziwym opierzeniem, opalizującą feerią odcieni brązu, co zdecydowanie cieszyło oko. Wszystko zdawało się być w porządku, klacz też stała już spokojnie, skupiając się na poskubywaniu siana, bardziej z nudów niż chęci jedzenia. Evelyn jeszcze prędko przeszła na drugą stronę, bacznym okiem lustrując zachowanie podopiecznej, choć ta ewidentnie wpadła w etap ignorowania całego otaczającego ją świata. Z cichym westchnieniem powzięła weryfikację drugiego skrzydła, które pod wpływem jej dotyku zostało zaskakująco szybko – może nawet zbyt szybko – rozłożone. Tu również nie dojrzewała szczególnie martwiących zmian, usunęła jedynie jedno z osuwających się piór, by uniknąć potencjalnego dyskomfortu. Pokręciła głową z cichym westchnieniem, głaszcząc źrebię po ramieniu, chcąc zostać na jeszcze parę chwil w jej towarzystwie.
Jednak prośby zwykle nie zostają wysłuchane, a otwierające się drzwi stajni skutecznie przywróciły Szkotkę do rzeczywistości. Z niezadowoloną miną pożegnała się z Pepper i ruszyła dalej, w końcu nie tylko ona potrzebowała dzisiaj jej drogocennego czasu.
|zt.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
12.08
Ostatnio wszystko zaczynało iść w dobrym kierunku. Pepper już podawała skrzydła bez najmniejszego protestu, tak po prostu, zupełnie jakby pewnego dnia stwierdziła, że dziś przestanie wierzgać, kulić się, odskakiwać i rżeć bez pamięci, a wreszcie pocznie poddawać się prośbom ludzkim. Dach nie przeciekał, głównie dzięki temu, że Evelyn w końcu miała czas na wspięcie się na niego, by odpowiednio przypasować zapasowe dachówki. Płoty trzymały się w dobrym stanie, za co pewnie powinna być wdzięczna Everettowi z którym choć przecinała swe ścieżki, tak czyniła to zdecydowanie rzadziej i szybciej niż zazwyczaj – niesmak po własnym zachowaniu przy ostatnim starciu charakterów czuła bowiem do dziś. Niemniej hodowla prosperowała, ciągle coś się działo, zdawać by się mogło, że wszystko idzie ku dobremu, aż do momentu w którym…
- Ma zwichnięte skrzydło – skwitowała, nabierając powietrza w płuca, a w usta iluzorycznej wody. Odwróciła się na pięcie, wychodząc z boksu, potem ze stajni, gdzie to poczęła kląć i kopać pierwszą rzecz której opór spotkała stopa. Nie tak miał wyglądać jej dzisiejszy poranek, ba, nie tak miał wyglądać ten dzień, a jednak stało się. Arrax ewidentnie zdobył się na utarczkę z Apollem, nie wychodząc z niej zwycięsko. Już dawno powinna ich rozdzielić, pamiętać, by uczynić cokolwiek, że by tych dwóch nie miało do siebie dostępu, ale wciąż nie było czasu, miejsca, odpowiedniej organizacji, by stosownie się tym zająć i nieszczęście uczyniło się samo.
Chwila słabości minęła, a przynajmniej ta chwila na którą mimo wszystko sobie pozwoliła, by opanować zszargane nerwy. Nie chciała tam wracać, ale wiedziała, że musi, że to bardziej niż konieczne. Zgarnęła po drodze prowizoryczny opatrunek, konstrukcję usztywniającą, która miała na celu zablokować zwichnięte skrzydło w bezruchu do czasu wygojenia.
Weszła do boksu swojego podopiecznego, mierząc go spokojnym, choć odrobinę zbolałym spojrzeniem.
– Popisałeś się, kawalerze – mruknęła jedynie, zaglądając w bezgranicznie ufne ślepia swego podopiecznego. Wiedziała, że musi zrobić to sama, że ogier nikogo innego do siebie nie wpuści, zresztą miał takie prawo – wychowany na butelce jedynie przez nią, w czasach, gdy wszystko było słabe i kruche. Dzielili więź razem ze wspólnymi wspomnieniami, latami pełnymi trudów, trosk, radości i czystego szaleństwa. Do dziś pamiętała ich pierwszy wspólny lot, a teraz… teraz będą musieli cierpliwie poczekać, aż skrzydło się wygoi.
Sprawdziła skrzydło ponownie, by upewnić się, że nie jest ono złamane, a zwyczajnie zwichnięte. W duchu dziękowała Merlinowi, bo już nie takie rzeczy w swoim życiu widziała i naprawdę wiele aetonanów nie wychodziło z tego typu utarczek szczęśliwie, ba, wiele z nich już nigdy nie wzbiło się w powietrze, co było nie tyle skazą na szlachetnym przedstawicielu gatunku, co zwykłym tragizmem dla samego konia, który nagle nie mógł robić tego, co było dla niego dotychczas naturalne.
Podniosła skonstruowane usztywnienie, wcześniej wierzchem dłoni dając ogierowi znak, by rozłożył swe skrzydło, co ten – mimo bólu – uczynił bez zawahania. Z niezwykłym spokojem poczęła umiejscawiać opatrunek, unieruchamiając skrzydło w prawidłowej do możliwości gojenia pozycji. Nie było to łatwe, wymagało ogromu skupienia i cierpliwości, by nie naruszyć jeszcze bardziej uwrażliwionej części, to też Szkotka czyniła to, co czyniła zawsze w chwilach, gdy musiała nadwyrężyć umysł, by zmusić go do bezbłędnej kontroli własnych ruchów, czyli zaczęła nucić dobrze znaną z dzieciństwa, szkocką kołysankę.
Nie wiedziała, ile czasu minęło. Arrax stał spokojnie, pozwalając jej działać, a ona trudziła się bez patrzenia na zegarek, choć ten wrzeszczał i wrzeszczał, próbując jej uzmysłowić, że już czas na inne zadania dzisiejszego dnia. Wszystko inne było jednak nieważne, skrzydło stało priorytetem wśród błahych, rutynowych czynności. W końcu jednak poczęła owijać konstrukcję opatrunkiem, blokując go w miejscu na dobre, jak należało. Odsunęła się od ciała aetonana, czujnym okiem lustrując swoje dzieło. Niby nie robiła tego pierwszy raz, ale za każdym razem podchodziła do tego zadania równie krytycznym okiem, by mieć pewność, że niczego nie pominęła, że nigdzie nie popełniła błędu.
Pogładziła czule chrapy ogiera, pozwalając mu podjąć próby skubania wobec których wyciągnęła dla niego z kieszeni kawałek marchwi. Zasłużył sobie, zasłużył, bo teraz kilka następnych tygodni będzie tu zamknięty, wychodząc jedynie na spacery w ręku, odpowiednie dawki lonżowania, lecz bez dzikich harcy na padokach. Patrząc w ciemne ślepia wiedziała, że on nie był tego świadom i w tym właśnie był największy problem. Została więc z nim jeszcze, nie na kilka godzin, a paręnaście minut, by dotrzymać mu towarzystwa, by sprawić, by poczuł się lepiej, choć przecież najpewniej myślał, że nic mu nie dolega. Ona jednak wiedziała, a to wystarczało.
|zt
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Nie potrafiła wyplenić z myśli wspomnień, krajobrazu pełnego popłochu, strachu i posoki brunatnej krwi zmieszanej z piachem. Wciąż zdawało jej się, że słyszy niepokojące dudnienie ziemi, krzyk prastarych dusz, głos szalejącego wiatru, świst ognistych kul. Myślała wtedy trzeźwo, nazbyt trzeźwo, nauczona doświadczeniem nie noszącym znamienia lęku tanatofobii, lecz to odbiło się na niej dopiero w drodze powrotnej, w momencie, w którym bezpiecznie odstawiła z Wilkiem tych, których przyszło im wydostać z piekielnego zakończenia festiwalu. Wszystkie zgromadzone emocje uderzyły w nią dopiero, gdy odstawili Jarvisa i Jaspera, zamieniając parę nic nieznaczących słów z Everettem, bo o czym mieli rozmawiać, gdy nie znali nawet stanu swych domów, co dopiero mówiąc o rozszalałych emocjach i bezgranicznym lęku przed nieznanym? Nie wiedzieli co ich czeka, czy wrócą do ruin, które kilka godzin wcześniej nosiły miano budynków, które opuszczali, czy do stałych budynków, ba, Evelyn najbardziej zaczęła się martwić nie o dom, a o stajnie, a nawet konkretniej – o same zwierzęta, które nie miałyby nikogo mogącego je uratować. Mieli się spotkać ponownie, za kilka godzin, niemalże w tym samym składzie i to właśnie u niej. Dopiero wtedy dotarł do niej cały lęk, który wcześniej zastąpiła potrzeba przetrwania.
Nigdy nie pędziła tak prędko, nigdy nie martwiła się tak bardzo, jak wtedy, stawiając ostrożne kroki na granicy własnej ziemi. Spodziewała się najgorszego, a serce, cholernie zwodnicze serce, poddawało się szaleńczemu rytmowi, wzbudzając niepokój większy od najwyższych szkockich gór. Z duszą na ramieniu stawiała krok za krokiem, nie wznosząc wzroku na budynki, jakby bała się zobaczyć to, co podpowiadały jej koszmarne myśli. Było w końcu cicho, za cicho, przynajmniej jak na taki kataklizm. Dopiero donośne rżenie Pepper zmusiło ją do podążenia za dźwiękiem. Budynek stał, choć szyby w co poniektórych oknach poniosły klęskę, lecz to się zupełnie nie liczyło. Nie w tamtej chwili, gdy z bezbrzeżnie wzrastającym sercem poczęła biec ku swoim podopiecznym, wpadając do stajni bez tchu. Edgar i Flynn już tam byli, sprzątając szkło, uszczelniając ramy okien snopkami siana. Kruczowłosa zareagowała radością, nader żywo zaskakując mężczyzn swą wylewnością, ale i ta chwila nie trwała długo, poddając się zatar rozsądkowi. Odesłała ich do domów czym prędzej, każąc zaszyć się tam na tyle długo, na ile to będzie konieczne, a sama wysłała przodem Włóczykija z wieściami dla żon swych pomocników, nie tyle z dobroci, co z ilości listów, które czekały na nią na kuchennym blacie. Wpierw była zdziwiona miejscem odnalezienia korespondencji, ale prędko zauważyła kolejne wybite w domu okna – sowy najwyraźniej postanowiły skutecznie zadbać o niezagubienie się przyniesionych przesyłek.
W końcu została sama. Koczowała więc w stajni, próbując jak najwierniej wykonać wszystkie możliwe obowiązki i jeszcze więcej, byleby tylko nie musieć wspominać koszmaru minionej nocy. Nie chciała myśleć o tym, jak niewiele brakowało, by wielka fala tsunami zagarnęła jej bliskich w swą chciwą, bezgraniczną otchłań. To było coś więcej niż lęk przed własną śmiercią, tę przecież już niegdyś witała w swych progach, brodząc brunatną cieczą śnieg i szkocką ziemię, ale wtedy lękała się głównie o siebie, a wczoraj… Wczoraj była gotowa zrobić wszystko i jeszcze więcej, by uratować tych, których istnienie znaczyło dla niej znacznie więcej.
Zaczynało świtać, gdy Despenser wreszcie udało się usiąść na jednej z wielu rozstawionych w równych odstępach kostek siana. Na ziemi stał dzban napoju i kilka szklanek, przecież zdawała sobie sprawę z nadchodzących gości, nieszczęśników mijającej nocy, tak zwanych towarzyszy niedoli, choć to określenie brzmiało nader ironicznie w jej umyśle. Już sięgała drżącą dłonią po dzbanek pełen miętowego, choć już zimnego naparu, gdy zaklęty zegarek na jej nadgarstku począł krzyczeć, zupełnie tak, jakby nie zdawał sobie sprawy, że jego właścicielka już nie śpi, ba, najwyraźniej nie miał pojęcia, że nie zmrużyła tej nocy oka nawet na chwilę. Ptaki najróżniejszej maści, które w popłochu kataklizmu wdarły się do jej stajni podczas nocy ginącej już pod osłoną pierwszych promieni słońca, poczęły krzyczeć, jazgotliwie wznosząc swe trele wraz z zaniepokojonym trzepotem skrzydeł, wzbudzając w kruczowłosej zgrzyt zębów i ból w okolicach skroni. Tuż koło kobiecych stóp czmychnął zaniepokojony borsuk, najwyraźniej postanawiając zmienić swą kryjówkę na zgoła cichszą. Ten sam los podzieliło kilka rudych wiewiórek, które poczęły się wspinać po drewnianych filarach, ku pozornie bezpiecznej konstrukcji poddasza, a stalowoniebieskie spojrzenie podążało ich trasą, natrafiając na czarnego kocura z charakterystyczną plamą na uchu, który akurat postanowił urządzić pogoń za jedną z wielu myszy, które zabłądziły w to nieprzyjazne dla nich miejsce. Ciche, wyraźnie sfrustrowane westchnienie wydobyło się spomiędzy kobiecych warg, gdy palce dłoni spotkały się ze skroniami, trąc je w nadziei na ukojenie nerwów ów szaleństwa, które niestety miało nie nadejść.
Zaklęcie zabezpieczające skutecznie szarpnęło barierą, dając jej znać o nadejściu gościa, to też nie skupiała się dłużej na zdziczałym zwierzyńcu w swej stajni, zamiast tego podniosła się ociężale z kostki siana, ruszając ku ciężkim, stajennym drzwiom. Minęła boks w którym stała Jaskółka, klacz, która przyczyniła się do jej ratunku z Durdle Door, a na jej widok mimowolnie potarła płomiennie zbolały bark, nie mogąc sięgnąć wprost do zaognionej łopatki. Ceniła tą klacz, niezłomną i nad wyraz odważną, która zwalczyła instynkt, poddając się woli Szkotki za każdym razem, gdy istniała taka potrzeba. Gdyby nie ona i Nitka, z pewnością nie udałoby im się uciec, a kruczowłosa nie chciała nawet dopuszczać do siebie myśli, co by było, gdyby wtedy nie mieli przy sobie tych dwóch klaczy. Niemniej wciąż bolał ją widok trzech pustych boksów i uczucie porażki bowiem oznaczało to, że trzy aetonany nie wróciły jeszcze do domu i choć starała się pokładać nadzieję w ich powrót, tak była na siebie wściekła, że w ogóle zdecydowała się na to, by zabrać je na angielski festiwal.
Wychyliła się ze stajni, rzucając spojrzenie w stronę z której spodziewała się najścia, nie żeby oceniła to miejsce sama – Rufus już wyrwał do przodu, wraz z wtórującym mu Hermesem, który wszczął dodatkowy, choć aż nadto podekscytowany alarm dźwiękowy.
- Żywię nadzieję, że po drodze nie było zbyt wielu trudności – przywitała się z fałszywym spokojem, jak gdyby nigdy nic, wszak tylko to ratowało ją przed opuszczeniem zapór chroniących przed ugięciem kolan i pozwoleniem ciału przyznać, że wydarzenia ostatniej nocy zupełnie ją pokonały. Tu było względnie bezpiecznie, jej ziemie wszak zostały nieznacznie poznaczone kataklizmem, ale czy można było to samo powiedzieć o innych zakątkach wysp? Po drodze widziała przecież na własne oczy powalone lasy, płonące wioski, rozłamy w ziemi i ogólnie wzniesioną panikę. Zdawać się mogło, że nad jej ziemiami czuwał sam Merlin, chroniąc to, co było teraz jej największą troską, obawą i nadzieją na przetrwanie. Liczyła więc, że właśnie tutaj wszyscy mogli poczuć się bezpiecznie i oby to poczucie trwało jak najdłużej.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Ostatnio zmieniony przez Evelyn Despenser dnia 08.01.24 19:45, w całości zmieniany 1 raz
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Powinienem być wdzięczny – bo choć skórę miałem podrażnioną od lejącego się z nieba żaru, to przecież uciekliśmy z Dorset w jednym kawałku. My wszyscy, ja i Jarvis, Evelyn, Wilkie, a także wkraczający w dorosłość Jasper, syn Jocundy. Świadomość ta powinna odgonić wszelki lęk, coraz chętniej moszczące się w umyśle obawy, tak jednak się nie stało; umierałem ze strachu, choć niewątpliwie umknęliśmy przed wzbierającą falą i atakującymi plażę meteorytami, odłamkami komety, która jeszcze do niedawna łypała na nas z wysokości swym wstrętnym czerwonym okiem. Czułem w kościach, że to nie koniec, a dopiero początek. Że zawisło nad nami widmo przerażających, zagrażających wszystkiemu i wszystkim dziwów. Co miały przynieść kolejne godziny, dni, tygodnie? Czy zakłócająca przebieg wyścigu katastrofa dotknęła jedynie tego zakątka Anglii...? Nie, naiwnym byłoby wierzyć, że widzieliśmy już wszystko, że ta nagła tragedia rozegrała się jedynie na południu. Ale w takim razie, czy zrujnowała całe Wyspy? Co z Gawrą? Z Lancashire, domem wszystkich Sykesów?
Odpowiedź na chociaż część z tych pytań poznałem, gdy wraz z kurczowo przyciskanym do piersi synem, wciąż na grzbiecie Arraxa, leciałem nad rozciągającymi się w dole wioskami i połaciami drzew. Gęstą, gęstszą niż w ostatnich czasach ciemność rozjaśniały tu i ówdzie płomienie niszczycielskiego, trawiącego wszystko, co stanęło na jego drodze ognia, nocne powietrze drżało od nawoływań nie tylko cierpiących, pogrążonych w rozpaczy ludzi, ale i panikujących, umykających ze swych kryjówek zwierząt; nie zatrzymywaliśmy się jednak, napędzani chęcią jak najszybszego dotarcia do domu, przyczajonej wśród drzew chatki i pozostawionych tam podopiecznych. O ile Freya w razie potrzeby mogła salwować się ucieczką, odlecieć ku bezpieczeństwu, o tyle wciąż młody garboróg musiał odchodzić od zmysłów, albo próbując wcisnąć się w kąt szopy, albo roznosząc ją w drobny mak. Tak przynajmniej podejrzewałem, choć nie powinienem zakładać, że Gawra wciąż stała, że mieliśmy do czego wracać, a nasi zwierzęcy przyjaciele na pewno żyli. Przez cały lot biłem się z myślami, próbując zwalczać przytłaczający pesymizm, czy może raczej zdroworozsądkowy realizm, odnajdywać właściwą drogę wśród nieprzyjaznych mroków, a do tego pocieszać rozedrganego Jarvisa słowem i gestem; był wstrząśnięty, nic dziwnego. Obiecałem przyjemny wieczór, może nawet wygraną w wyścigu, zamiast tego wciągnąłem malca – nieświadomie, to jednak w żaden sposób nie poprawiało sytuacji – w sam środek dramatu, wpierw zmuszając, by lękał się o spadającego z końskiego grzbietu, mknącego na spotkanie z ziemią ojca, później zaś – również o siebie samego, zostawionego na brzegu w towarzystwie kuzyna, otoczonego harmidrem i falującym od paniki tłumem.
Serce niemalże wyskoczyło mi z piersi, gdy pokonaliśmy ostatnie wzniesienie, a naszym oczom ukazał się znajomy zakątek hrabstwa; las wciąż trwał, nie poznaczyły go żadne kratery, nie padł ofiarą przypadkowego pożaru. Nim jednak moglibyśmy zacząć świętować, musieliśmy zachęcić zmęczonego już wierzchowca do obniżenia lotu i wylądowania w prześwicie między dębami. Prędko dokonaliśmy nerwowej inspekcji domostwa, a ja nie mogłem uwierzyć w nasze szczęście; nie licząc niewielkiej dziury w dachu czy kilku wybitych szyb, Gawra miała się całkiem nieźle. No, dochodziły do tego wyważone przez Wilfreda drzwi wejściowe, najwyraźniej próbował odnaleźć nas w środku, gdy świat zaczął drżeć w posadach, nie potrafiłbym jednak się na niego gniewać. Najważniejsze, że był cały, zdrowy, choć do głębi zlękniony. Wciąż przepracowywał wspomnienia zimowej tułaczki, tej, którą próbował zakończyć włamaniem do naszej kuchni, to zaś wcale nie ułatwiało uspokojenia go, tym bardziej wyprowadzenia go z wnętrza Gawry, odeskortowania do zaadaptowanej do jego potrzeb szopy.
W dalszą drogę ruszyliśmy po kilku godzinach spędzonych na kreśleniu listów do najbliższej rodziny, wypatrywaniu sów zwrotnych, naprawianiu najprostszych szkód i przeprowadzaniu poważnych rozmów dotyczących tego, że Jarvis był przy mnie bezpieczny; uznałem to za niewinne kłamstwo – nie mogłem mu niczego obiecać, a z drugiej strony musiałem, by odgonić dziecięce obawy i spróbować nakłonić syna do zmrużenia oka. Poza tym, Merlin mi świadkiem, zrobiłbym wszystko, jeszcze więcej, byle tylko uchronić go przed kolejną krzywdą. Ostatnio nie zachwycałem jako ojciec, opuściłem gardę wtedy, na plaży, gdy dorwał się do przeklętej kulki, a także dzisiaj, ślepo wierząc w spokój oferowany przez organizatorów oraz wciąż trwające zawieszenie broni. Dlatego właśnie nie zamierzałem odstępować go na krok, choćby na moment. Zaczynało świtać, gdy wylądowaliśmy na ziemiach Evelyn; to była długa noc, do tego pełna strachów, zaś rozpoczynający się dzień wcale nie zapowiadał się lepiej. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało tak jak powinno. Przecinające krajobraz budynki nie zostały przemienione w ruinę, nad wzgórzami nie unosiły się złowróżbne smugi dymu. Jednak jak wyglądała cała prawda – tego mieliśmy się dowiedzieć od Despenser. Byłem pewien, że zwiedziła już każdy zakątek hodowli, że obejrzała każdego ze swych podopiecznych – przynajmniej tych, którzy zostali w Szkocji; z tyłu głowy zamajaczyła mi myśl o wierzchowcach, które zostały zabrane do Dorset, a których los pozostawał nieznany – by jak najszybciej rozeznać się w skali problemu. Żałowałem, iż nie potrafiłem się rozdwoić, jednocześnie zająć się Gawrą, jak i terenami należącymi do przyjaciółki; z pewnością nie pogardziłaby dodatkową parą rąk, nawet i moich.
Powoli ruszyłem w kierunku stajni, wciąż rozbudzony od buzujących emocji, choć niewątpliwie zmęczony wszystkim tym, co się wydarzyło, co wciąż mogło się wydarzyć; prowadziłem Arraxa za uzdę, Jarvisa zaś trzymałem tuż przy sobie, przy piersi, nie mając pewności, czy znów zapadł w płytki, niespokojny sen, czy może przebudziło go lądowanie. Powinien odpoczywać, lecz nie potrafiłbym się z nim teraz rozstać, zostawić go w rękach dziadków czy kogokolwiek innego; musiałem widzieć, czuć, że jest cały. W pierwszej kolejności powitał nas Rufus – naprawdę, czy chciał nam coś zwinąć, korzystając z chwili nieuwagi? – i rozszczekany Hermes, dopiero później ujrzeliśmy wychylającą się z wnętrza czarownicę; jeszcze bledszą niż zwykle, lecz względnie opanowaną, przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Odczuwana ostatnimi czasy niezręczność zelżała pod naporem wydarzeń tego – a raczej poprzedniego już – dnia. Objąłem kobiecą sylwetkę zatroskanym, znużonym wzrokiem, choć najchętniej zamknąłbym ją w klatce ramion. Pamiętałem jednak, że taka poufałość przyniosłaby ulgę jedynie mnie, dla Evelyn stając się nie lada torturą.
– Dotarliśmy do domu, a teraz tutaj, bez większego problemu – zacząłem, z początku nie poznając własnego głosu; zachrypniętego, odmawiającego posłuszeństwa. Arrax zarżał cicho, postępując z nogi na nogę; widok właścicielki musiał go uradować. – To cholerstwo nie uderzyło jedynie w Dorset, tego jestem już pewien – dodałem po chwili, lekko poprawiając przytrzymywanego jedną ręką syna. Niechętnie wspominałem widziane z lotu ptaka zniszczenia, jednak za przemykający przez twarz grymas odpowiedzialne były przede wszystkim urażone odzieniem poparzenia. Nie miałem czasu, by się nimi zająć; stanowiły najmniejsze z naszych obecnych zmartwień. – Co z hodowlą? Wszyscy mają się dobrze? Potrzebujesz pomocy? Nic ci się nie stało, tam, na plaży? – zarzuciłem Szkotkę gradem pytań, spoglądając to na nią, to na ujadającego wciąż psiaka. – Gdzie Wilkie, jeszcze nie wrócił? – Bo przecież mieliśmy się tutaj spotkać w komplecie. – Chodźmy do środka, chętnie usiadłbym na tyłku – zaproponowałem na koniec, chcąc nie tylko odsapnąć samemu, co pozwolić na to dzielnemu aetonanowi. Zawdzięczałem mu przecież życie.
Odpowiedź na chociaż część z tych pytań poznałem, gdy wraz z kurczowo przyciskanym do piersi synem, wciąż na grzbiecie Arraxa, leciałem nad rozciągającymi się w dole wioskami i połaciami drzew. Gęstą, gęstszą niż w ostatnich czasach ciemność rozjaśniały tu i ówdzie płomienie niszczycielskiego, trawiącego wszystko, co stanęło na jego drodze ognia, nocne powietrze drżało od nawoływań nie tylko cierpiących, pogrążonych w rozpaczy ludzi, ale i panikujących, umykających ze swych kryjówek zwierząt; nie zatrzymywaliśmy się jednak, napędzani chęcią jak najszybszego dotarcia do domu, przyczajonej wśród drzew chatki i pozostawionych tam podopiecznych. O ile Freya w razie potrzeby mogła salwować się ucieczką, odlecieć ku bezpieczeństwu, o tyle wciąż młody garboróg musiał odchodzić od zmysłów, albo próbując wcisnąć się w kąt szopy, albo roznosząc ją w drobny mak. Tak przynajmniej podejrzewałem, choć nie powinienem zakładać, że Gawra wciąż stała, że mieliśmy do czego wracać, a nasi zwierzęcy przyjaciele na pewno żyli. Przez cały lot biłem się z myślami, próbując zwalczać przytłaczający pesymizm, czy może raczej zdroworozsądkowy realizm, odnajdywać właściwą drogę wśród nieprzyjaznych mroków, a do tego pocieszać rozedrganego Jarvisa słowem i gestem; był wstrząśnięty, nic dziwnego. Obiecałem przyjemny wieczór, może nawet wygraną w wyścigu, zamiast tego wciągnąłem malca – nieświadomie, to jednak w żaden sposób nie poprawiało sytuacji – w sam środek dramatu, wpierw zmuszając, by lękał się o spadającego z końskiego grzbietu, mknącego na spotkanie z ziemią ojca, później zaś – również o siebie samego, zostawionego na brzegu w towarzystwie kuzyna, otoczonego harmidrem i falującym od paniki tłumem.
Serce niemalże wyskoczyło mi z piersi, gdy pokonaliśmy ostatnie wzniesienie, a naszym oczom ukazał się znajomy zakątek hrabstwa; las wciąż trwał, nie poznaczyły go żadne kratery, nie padł ofiarą przypadkowego pożaru. Nim jednak moglibyśmy zacząć świętować, musieliśmy zachęcić zmęczonego już wierzchowca do obniżenia lotu i wylądowania w prześwicie między dębami. Prędko dokonaliśmy nerwowej inspekcji domostwa, a ja nie mogłem uwierzyć w nasze szczęście; nie licząc niewielkiej dziury w dachu czy kilku wybitych szyb, Gawra miała się całkiem nieźle. No, dochodziły do tego wyważone przez Wilfreda drzwi wejściowe, najwyraźniej próbował odnaleźć nas w środku, gdy świat zaczął drżeć w posadach, nie potrafiłbym jednak się na niego gniewać. Najważniejsze, że był cały, zdrowy, choć do głębi zlękniony. Wciąż przepracowywał wspomnienia zimowej tułaczki, tej, którą próbował zakończyć włamaniem do naszej kuchni, to zaś wcale nie ułatwiało uspokojenia go, tym bardziej wyprowadzenia go z wnętrza Gawry, odeskortowania do zaadaptowanej do jego potrzeb szopy.
W dalszą drogę ruszyliśmy po kilku godzinach spędzonych na kreśleniu listów do najbliższej rodziny, wypatrywaniu sów zwrotnych, naprawianiu najprostszych szkód i przeprowadzaniu poważnych rozmów dotyczących tego, że Jarvis był przy mnie bezpieczny; uznałem to za niewinne kłamstwo – nie mogłem mu niczego obiecać, a z drugiej strony musiałem, by odgonić dziecięce obawy i spróbować nakłonić syna do zmrużenia oka. Poza tym, Merlin mi świadkiem, zrobiłbym wszystko, jeszcze więcej, byle tylko uchronić go przed kolejną krzywdą. Ostatnio nie zachwycałem jako ojciec, opuściłem gardę wtedy, na plaży, gdy dorwał się do przeklętej kulki, a także dzisiaj, ślepo wierząc w spokój oferowany przez organizatorów oraz wciąż trwające zawieszenie broni. Dlatego właśnie nie zamierzałem odstępować go na krok, choćby na moment. Zaczynało świtać, gdy wylądowaliśmy na ziemiach Evelyn; to była długa noc, do tego pełna strachów, zaś rozpoczynający się dzień wcale nie zapowiadał się lepiej. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało tak jak powinno. Przecinające krajobraz budynki nie zostały przemienione w ruinę, nad wzgórzami nie unosiły się złowróżbne smugi dymu. Jednak jak wyglądała cała prawda – tego mieliśmy się dowiedzieć od Despenser. Byłem pewien, że zwiedziła już każdy zakątek hodowli, że obejrzała każdego ze swych podopiecznych – przynajmniej tych, którzy zostali w Szkocji; z tyłu głowy zamajaczyła mi myśl o wierzchowcach, które zostały zabrane do Dorset, a których los pozostawał nieznany – by jak najszybciej rozeznać się w skali problemu. Żałowałem, iż nie potrafiłem się rozdwoić, jednocześnie zająć się Gawrą, jak i terenami należącymi do przyjaciółki; z pewnością nie pogardziłaby dodatkową parą rąk, nawet i moich.
Powoli ruszyłem w kierunku stajni, wciąż rozbudzony od buzujących emocji, choć niewątpliwie zmęczony wszystkim tym, co się wydarzyło, co wciąż mogło się wydarzyć; prowadziłem Arraxa za uzdę, Jarvisa zaś trzymałem tuż przy sobie, przy piersi, nie mając pewności, czy znów zapadł w płytki, niespokojny sen, czy może przebudziło go lądowanie. Powinien odpoczywać, lecz nie potrafiłbym się z nim teraz rozstać, zostawić go w rękach dziadków czy kogokolwiek innego; musiałem widzieć, czuć, że jest cały. W pierwszej kolejności powitał nas Rufus – naprawdę, czy chciał nam coś zwinąć, korzystając z chwili nieuwagi? – i rozszczekany Hermes, dopiero później ujrzeliśmy wychylającą się z wnętrza czarownicę; jeszcze bledszą niż zwykle, lecz względnie opanowaną, przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Odczuwana ostatnimi czasy niezręczność zelżała pod naporem wydarzeń tego – a raczej poprzedniego już – dnia. Objąłem kobiecą sylwetkę zatroskanym, znużonym wzrokiem, choć najchętniej zamknąłbym ją w klatce ramion. Pamiętałem jednak, że taka poufałość przyniosłaby ulgę jedynie mnie, dla Evelyn stając się nie lada torturą.
– Dotarliśmy do domu, a teraz tutaj, bez większego problemu – zacząłem, z początku nie poznając własnego głosu; zachrypniętego, odmawiającego posłuszeństwa. Arrax zarżał cicho, postępując z nogi na nogę; widok właścicielki musiał go uradować. – To cholerstwo nie uderzyło jedynie w Dorset, tego jestem już pewien – dodałem po chwili, lekko poprawiając przytrzymywanego jedną ręką syna. Niechętnie wspominałem widziane z lotu ptaka zniszczenia, jednak za przemykający przez twarz grymas odpowiedzialne były przede wszystkim urażone odzieniem poparzenia. Nie miałem czasu, by się nimi zająć; stanowiły najmniejsze z naszych obecnych zmartwień. – Co z hodowlą? Wszyscy mają się dobrze? Potrzebujesz pomocy? Nic ci się nie stało, tam, na plaży? – zarzuciłem Szkotkę gradem pytań, spoglądając to na nią, to na ujadającego wciąż psiaka. – Gdzie Wilkie, jeszcze nie wrócił? – Bo przecież mieliśmy się tutaj spotkać w komplecie. – Chodźmy do środka, chętnie usiadłbym na tyłku – zaproponowałem na koniec, chcąc nie tylko odsapnąć samemu, co pozwolić na to dzielnemu aetonanowi. Zawdzięczałem mu przecież życie.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wydarzenia z poprzedniego dnia zdecydowanie odcisnęły swoje piętno na Jarvisie. Zazwyczaj głośny i ciekawski, teraz prawie się nie odzywał. Bez słowa sprzeciwu pozwolił ojcu kurczowo trzymać go przy sobie. Ufał co i rusz powtarzanym zapewnieniom, że przy nim będzie bezpieczny. Wiedział to też wcześniej – dlatego zarówno po wydarzeniach na plaży, jak i podczas wyścigu, jego myśli odruchowo wędrowały do ojca. Do jego ciepła, dobrej rady, i silnych ramion.
Niestety w jego wyobrażeniach Gawra też była bezpieczna i niezniszczalna, dlatego kilka łez spłynęło mu po policzkach, kiedy zobaczył wybite szyby i wyważone drzwi przez przestraszonego garboroga. Odprowadził go z ojcem do szopy, tłumacząc mu po drodze, że już na pewno nic mu się nie stanie. Nieświadomie opowiadając mu kłamstwo, którym sam był karmiony.
Potem nie pozwolił niczego zacząć, dopóki nie znaleźli Pana Płomyka – pluszak na szczęście tylko stoczył się pod szafę w wyniku wstrząsów. Jarvis nigdzie się bez niego nie ruszał, nie godził się też na pójście spać. Adrenalina wciąż płynęła mu w żyłach, a myśli powracały do niezrozumiałych wydarzeń z plaży i spadającej gwiazdy na wyścigu. Nie wiedział jak sobie poradzić z emocjami poza tym, że absolutnie nie chciał iść spać, bojąc się, że jak tylko zamknie oczy, to znowu coś się wydarzy. Towarzyszył ojcu w pisaniu listów i wypatrywał sów, pomagał (a może przeszkadzał, ale jego intencje były czyste) w naprawie drobnych szkód. W końcu, po dłuższych namowach, pozwolił się zaprowadzić do łóżka. Znajomy zapach miękkiej pierzyny to jednak było to, czego potrzebował – wtulił się w poduszkę, w końcu zapadając w sen. Mimo wszystko cały czas był czujny, dlatego przebudzał się kilka razy. Coś mu się śniło, ale nie potrafił sobie przypomnieć co. Pamiętał tylko przeraźliwie zimną wodę, z której nie mógł się wydostać.
Nie pamiętał kiedy dotarli do stajni cioci Evelyn. Oczy same mu się zamykały przez nieprzespaną noc. Przebudził się dopiero w czasie lądowania, zdezorientowany rozglądając się po okolicy, aż nie rozpoznał w niej jednego ze swoich ulubionych miejsc. Twarz nieco mu się rozjaśniła, bo przecież tutaj zawsze mógł pogłaskać aetonany i pobawić się z Szałwią. Tu nigdy nie wydarzyło się nic złego.
Na widok nieznajomego psidwaka, Jarvis wyrwał się z opiekuńczego uścisku ojca. W jednej dłoni wciąż trzymając Pana Płomyka (Przecież nie może zostać sam w domu!), kucnął przed zwierzęciem i dał mu się z każdej strony obwąchać. Już nie słuchał rozmowy dorosłych, zbyt pochłonięty nowym futrzanym znajomym, który zdawał się wprowadzać w nim ukojenie – może przez ten merdający ogon, a może przez pełne mądrości spojrzenie. Jarvis podrapał go za uchem, dopiero po dłuższej chwili skupiając się na cioci. – Jak się nazywa? Skąd go masz? Tato, dlaczego nie mamy psidwaka? – Nutka wyrzutu pojawiła się w jego głosie, kiedy zadawał ostatnie pytanie. Najchętniej przygarnąłby do Gawry wszystkie zwierzęta, magiczne i nie, ale Everett doskonale zdawał sobie z tego sprawę – nie raz znosił do domu kolorowe żuki albo gąsienice, niezliczoną ilość razy ratował uwięzione w kuchni muchy, nie potrafiące znaleźć szpary w oknie. – A nie możemy jeszcze pójść do owiec? – Poprosił, spoglądając to na ciocię, to na ojca. W domu przecież nie było nic ciekawego.
Niestety w jego wyobrażeniach Gawra też była bezpieczna i niezniszczalna, dlatego kilka łez spłynęło mu po policzkach, kiedy zobaczył wybite szyby i wyważone drzwi przez przestraszonego garboroga. Odprowadził go z ojcem do szopy, tłumacząc mu po drodze, że już na pewno nic mu się nie stanie. Nieświadomie opowiadając mu kłamstwo, którym sam był karmiony.
Potem nie pozwolił niczego zacząć, dopóki nie znaleźli Pana Płomyka – pluszak na szczęście tylko stoczył się pod szafę w wyniku wstrząsów. Jarvis nigdzie się bez niego nie ruszał, nie godził się też na pójście spać. Adrenalina wciąż płynęła mu w żyłach, a myśli powracały do niezrozumiałych wydarzeń z plaży i spadającej gwiazdy na wyścigu. Nie wiedział jak sobie poradzić z emocjami poza tym, że absolutnie nie chciał iść spać, bojąc się, że jak tylko zamknie oczy, to znowu coś się wydarzy. Towarzyszył ojcu w pisaniu listów i wypatrywał sów, pomagał (a może przeszkadzał, ale jego intencje były czyste) w naprawie drobnych szkód. W końcu, po dłuższych namowach, pozwolił się zaprowadzić do łóżka. Znajomy zapach miękkiej pierzyny to jednak było to, czego potrzebował – wtulił się w poduszkę, w końcu zapadając w sen. Mimo wszystko cały czas był czujny, dlatego przebudzał się kilka razy. Coś mu się śniło, ale nie potrafił sobie przypomnieć co. Pamiętał tylko przeraźliwie zimną wodę, z której nie mógł się wydostać.
Nie pamiętał kiedy dotarli do stajni cioci Evelyn. Oczy same mu się zamykały przez nieprzespaną noc. Przebudził się dopiero w czasie lądowania, zdezorientowany rozglądając się po okolicy, aż nie rozpoznał w niej jednego ze swoich ulubionych miejsc. Twarz nieco mu się rozjaśniła, bo przecież tutaj zawsze mógł pogłaskać aetonany i pobawić się z Szałwią. Tu nigdy nie wydarzyło się nic złego.
Na widok nieznajomego psidwaka, Jarvis wyrwał się z opiekuńczego uścisku ojca. W jednej dłoni wciąż trzymając Pana Płomyka (Przecież nie może zostać sam w domu!), kucnął przed zwierzęciem i dał mu się z każdej strony obwąchać. Już nie słuchał rozmowy dorosłych, zbyt pochłonięty nowym futrzanym znajomym, który zdawał się wprowadzać w nim ukojenie – może przez ten merdający ogon, a może przez pełne mądrości spojrzenie. Jarvis podrapał go za uchem, dopiero po dłuższej chwili skupiając się na cioci. – Jak się nazywa? Skąd go masz? Tato, dlaczego nie mamy psidwaka? – Nutka wyrzutu pojawiła się w jego głosie, kiedy zadawał ostatnie pytanie. Najchętniej przygarnąłby do Gawry wszystkie zwierzęta, magiczne i nie, ale Everett doskonale zdawał sobie z tego sprawę – nie raz znosił do domu kolorowe żuki albo gąsienice, niezliczoną ilość razy ratował uwięzione w kuchni muchy, nie potrafiące znaleźć szpary w oknie. – A nie możemy jeszcze pójść do owiec? – Poprosił, spoglądając to na ciocię, to na ojca. W domu przecież nie było nic ciekawego.
Strona 2 z 2 • 1, 2
Stajnia
Szybka odpowiedź