Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Salon
Raczej niewielki, trudno nazwać go wykwintnym, bogato zdobionym czy nadmiernie wyszukanym; tonie w jasnych barwach, co sprawia, że nieduże pomieszczenie zdaje się nieco bardziej przestrzenne. Na tle białej ściany stoi kremowa, dwuosobowa kanapa otoczona kolumnadami hebanowych regałów (a jest ich mnóstwo, wszystkie uginają się pod ciężarem wielu tomiszczów opasłych książek); nieopodal, koło ciemnego stolika na kawę, stoi ogromny, wyjątkowo miękki fotel z ledwo widocznymi śladami zadrapań z tyłu po świętej pamięci kotce. Nad kanapą w grubej, drewnianej ramie wisi obraz namalowany przez Lyrę. Gdzieś w kącie, tuż przy oknie, stoi krzesło przeżywające drugą młodość i drewniany stolik, na którym często znajdują się świeże kwiaty odbijające się niepewnie w wiszącym lustrze, niewielki kandelabr i plik dokumentów, które Garrett kilogramami przynosi z pracy. Na środku jednej ze ścian umieszczony został kominek podłączony do sieci Fiuu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Garrett Weasley dnia 30.03.17 23:10, w całości zmieniany 3 razy
Żaden ze skrzatów nie chce zamieszkać u rodzeństwa Weasley'ów, więc radzą sobie na tyle, ile mogą. Niektóre rzeczy robią przy pomocy magii, czego Barry tutaj dowiódł. I czy było mu wstyd z tego powodu? Może odrobinę, ale już się przyzwyczaił do takiego życia. Wcześniej to magii nawet nie mógł używać, bo mieszkał wśród mugoli. Teraz tu mieszka, ale myśli o zmianie lokum. Powoli jego pieniądze zostają w portfelu, ale do bogactwa jeszcze jest jemu daleko. Może za kilka lat będzie miał swój jakiś majątek.
Uśmiechnął się chcąc coś powiedzieć, lecz zaraz usłyszał słowa, które trochę jego zraniły. Lekko jego uśmiech zbladł, ale już wiedział, co ona o tym myśli. Jemu tez było źle, że będzie musiała pożyć w niższej klasie przez jakiś czas, chyba że ich rodzice odpowiednio jemu pomogą na start. aż zadziwiające, dlaczego Carrowowie wybrali Weasley'ów. Czyżby chcieli w ten sposób wzmocnić ich relacje?
-Nie przepraszaj. Masz rację oczywiście, ale ja teraz mam dwie prace, o czym nikt z mojej rodziny nie wie. Będę zostawiał część pensji na wszelkie wyjścia, czy nawet w przyszłości na kupno jakiejś bogatszej willi. - powiedział do niej, po czym położył swą wolną dłoń na jej barku. Zrobił to niepewnie, ale no ... - Też mi się ten układ nie podoba, Laoise. Tutaj możemy między sobą wszystko wygarnąć, ale wśród naszych rodzin musimy inaczej się zachowywać. Nie chcę Ci robić dużych problemów. Jeśli będziesz chciała spacer po stadninie, mogę przybyć. Jeśli wyjście do teatru - wystarczy poprosić.- oznajmił biorąc swą rękę do siebie. Daje jej trochę wolności, bo przecież on i tak będzie zajęty i nie da rady być ciągle z nią. Poza tym sama zauważyła, że nawet jego na skrzata nie stać. Ale może w przyszłości ten problem zostanie rozwiązany. Musi tylko dać jemu trochę czasu. Bo skoro nie będzie dążyć do szybkiego ślubu, to przynajmniej pieniądze zorganizuje. To chyba dobrze, prawda? Ale no na głos nie powie mu, że będzie żyła przez kilka lat ubogo, jak na jej słownik.
Uśmiechnął się chcąc coś powiedzieć, lecz zaraz usłyszał słowa, które trochę jego zraniły. Lekko jego uśmiech zbladł, ale już wiedział, co ona o tym myśli. Jemu tez było źle, że będzie musiała pożyć w niższej klasie przez jakiś czas, chyba że ich rodzice odpowiednio jemu pomogą na start. aż zadziwiające, dlaczego Carrowowie wybrali Weasley'ów. Czyżby chcieli w ten sposób wzmocnić ich relacje?
-Nie przepraszaj. Masz rację oczywiście, ale ja teraz mam dwie prace, o czym nikt z mojej rodziny nie wie. Będę zostawiał część pensji na wszelkie wyjścia, czy nawet w przyszłości na kupno jakiejś bogatszej willi. - powiedział do niej, po czym położył swą wolną dłoń na jej barku. Zrobił to niepewnie, ale no ... - Też mi się ten układ nie podoba, Laoise. Tutaj możemy między sobą wszystko wygarnąć, ale wśród naszych rodzin musimy inaczej się zachowywać. Nie chcę Ci robić dużych problemów. Jeśli będziesz chciała spacer po stadninie, mogę przybyć. Jeśli wyjście do teatru - wystarczy poprosić.- oznajmił biorąc swą rękę do siebie. Daje jej trochę wolności, bo przecież on i tak będzie zajęty i nie da rady być ciągle z nią. Poza tym sama zauważyła, że nawet jego na skrzata nie stać. Ale może w przyszłości ten problem zostanie rozwiązany. Musi tylko dać jemu trochę czasu. Bo skoro nie będzie dążyć do szybkiego ślubu, to przynajmniej pieniądze zorganizuje. To chyba dobrze, prawda? Ale no na głos nie powie mu, że będzie żyła przez kilka lat ubogo, jak na jej słownik.
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Być może nie zachowałam się kulturalnie. Ba! To było pewne, ale nie zdążyłam ugryźć się w język. Nie mogłam pojąć, czemu moi rodzice wybrali mi go na męża. To miała być jakaś akcja charytatywna, czy o co chodzi? Jasne, moja rodzina lubiła się z rodziną Weasley’ów i Ci na całe szczęście byli rodem szanowanym, czysto krwistym, ale… biednym. Nie mogłam pojąć, jak moi rodzice mogli wybrać mi na męża kogoś, kto nie ma nawet własnego skrzata domowego! Cholera, czy oni myśleli, że będę zajmować się domem, siedzieć całymi dniami przy garach i urządzać przyjęcia za pieniądze, które długo na to przyjęcie oszczędzaliśmy? Nie rozumiałam, nie mogłam tego pojąć i owszem, zachowywałam się jak rozpieszczona księżniczka, ale cholera, powinnam się tak zachowywać! Miałam dobrze wyjść za mąż, a w tym momencie siedziałam z moim narzeczonym, który, owszem, był całkiem sympatyczny, czysto krwisty i całkiem przystojny, ale w moim mniemaniu, biedny jak cholerna mysz kościelna, czy jak to się tam mówiło.
- Poproszę rodziców, kupią nam dom w ramach posagu. – powiedziałam i uśmiechnęłam się kwaśno. Nie tak to sobie wyobrażałam, ale tu, już definitywnie, nie miałam zamiaru zamieszkać i chciałam dostać ten pieprzony dom.
Drgnęłam, gdy mnie dotknął, ale… nie przeszkodziło mi to aż tak, nie odskoczyłam od niego, ani nic. Był moim narzeczonym, musiałam znosić jego dotyk, miał do mnie pełne prawo.
- Jesteśmy w tym razem, czyż nie? Musimy się tolerować, albo nawet lubić, tak? Tak będzie nam łatwiej. – mruknęłam, i ułożyłam swoją dłoń na jego dłoni. Owszem, byliśmy w tym razem i miałam nadzieję, że ułatwimy to sobie nawzajem. Nie mogłam go pokochać i wiedziałam o tym, ale przecież mogłam go polubić, prawda?
- Poproszę rodziców, kupią nam dom w ramach posagu. – powiedziałam i uśmiechnęłam się kwaśno. Nie tak to sobie wyobrażałam, ale tu, już definitywnie, nie miałam zamiaru zamieszkać i chciałam dostać ten pieprzony dom.
Drgnęłam, gdy mnie dotknął, ale… nie przeszkodziło mi to aż tak, nie odskoczyłam od niego, ani nic. Był moim narzeczonym, musiałam znosić jego dotyk, miał do mnie pełne prawo.
- Jesteśmy w tym razem, czyż nie? Musimy się tolerować, albo nawet lubić, tak? Tak będzie nam łatwiej. – mruknęłam, i ułożyłam swoją dłoń na jego dłoni. Owszem, byliśmy w tym razem i miałam nadzieję, że ułatwimy to sobie nawzajem. Nie mogłam go pokochać i wiedziałam o tym, ale przecież mogłam go polubić, prawda?
Gość
Gość
Może to ma być dla nich obojga kara, tylko w innym znaczeniu? Może rodzice Barry'ego chcieli mu pokazać, że skoro ciągle znika nie wiadomo na jak długo i zachowuje się jak nastolatek, to trzeba go utemperować. No i dzięki temu związku spróbować przywrócić status bogatszej rodziny. Barry nie mógł się bronić, więc chcąc nie chcąc, zgodził się na te małżeństwo. Ale nie zamierza swych ciężko zarobionych pieniędzy wysyłać rodzicom. Skoro tak postanowili, to on nie zamierza im pomóc w tej kwestii. Co z tego, że są rodziną. Tak chyba nie powinno się postępować, prawda? On był młodą osobą, chciał jeszcze zaszaleć, a nie myśleć o ślubnym kobiercu, na który notabene aktualnie nie stać.
-Wolałbym sam go kupić Lao. Za własne zarobione pieniądze. Nawet moich rodziców poproszę o pieniądze, ale wstyd byłby mi, gdybym musiał przyjąć dom od Twoich rodziców.- powiedział kręcąc głową. Rozumie jakieś drobne rzeczy. Ale dom? Nie, na to sam powinien zapracować i tak zamierza zrobić. Nie chce wyjść na biedaka przed jej rodziną. Jeszcze by pomyśleli, że by musieli im dawać comiesięczne pieniądze, czego Barry by nie zdzierżył. Mimo wszystko, swój honor nadal ma. Poza tym.. kto mówił, że muszą od razu razem zamieszkać? Póki co, może spokojnie zbierać pieniądze na dom.
-Tak.. myślę, że to jest odpowiednie słowo.- odparł zerkając na ich złączone dłonie. będzie trzeba się polubić na tyle, by udawać dobrą i i szczęśliwą parę. Ale sam wie, że aby ją pokochać, to będzie potrzebować naprawdę wiele czasu, o ile taki będzie jeszcze możliwy.
-Może chcesz udać się na jakiś krótki spacerek? Potem odprowadzę Ciebie do domu.- zaproponował podnosząc swój wzrok na Laoise. Chociaż w ten sposób będą mogli w jakiś sposób zbliżyć się, jak i nauczyć się swoich ról danych przez własnych rodziców. Poza tym pogoda nie była wcale taka zła, więc mogliby się chwilę nawet przejść, a Barry by ich przeteleportował pod jej dom.
-Wolałbym sam go kupić Lao. Za własne zarobione pieniądze. Nawet moich rodziców poproszę o pieniądze, ale wstyd byłby mi, gdybym musiał przyjąć dom od Twoich rodziców.- powiedział kręcąc głową. Rozumie jakieś drobne rzeczy. Ale dom? Nie, na to sam powinien zapracować i tak zamierza zrobić. Nie chce wyjść na biedaka przed jej rodziną. Jeszcze by pomyśleli, że by musieli im dawać comiesięczne pieniądze, czego Barry by nie zdzierżył. Mimo wszystko, swój honor nadal ma. Poza tym.. kto mówił, że muszą od razu razem zamieszkać? Póki co, może spokojnie zbierać pieniądze na dom.
-Tak.. myślę, że to jest odpowiednie słowo.- odparł zerkając na ich złączone dłonie. będzie trzeba się polubić na tyle, by udawać dobrą i i szczęśliwą parę. Ale sam wie, że aby ją pokochać, to będzie potrzebować naprawdę wiele czasu, o ile taki będzie jeszcze możliwy.
-Może chcesz udać się na jakiś krótki spacerek? Potem odprowadzę Ciebie do domu.- zaproponował podnosząc swój wzrok na Laoise. Chociaż w ten sposób będą mogli w jakiś sposób zbliżyć się, jak i nauczyć się swoich ról danych przez własnych rodziców. Poza tym pogoda nie była wcale taka zła, więc mogliby się chwilę nawet przejść, a Barry by ich przeteleportował pod jej dom.
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Miałam szczerą nadzieję, że Barry nie będzie się stawiał. Cholernie liczyłam na to, że po prostu, z uśmiechem na ustach przyjmie propozycje dotyczącą tego, iż moi rodzice kupią nam dom. Oczywiście, to nie miało być już, teraz, zaraz. Narzeczeństwo nie powinno razem mieszkać, to było w bardzo złym guście i zapewne bylibyśmy na językach wszystkich, którzy znaczyli coś – cokolwiek – w magicznym świecie (poza tym, wolałam jak najdłużej mieszkać bez niego, łatwiej będzie mi spotykać się z Finnickiem…), ale znając procedury małżeństw w rodach szlacheckich, za rok będziemy małżeństwem, a ja chcę mieszkać w domu przynajmniej tak wygodnym jak mój aktualny, niestety, przeliczyłam się.
- Ach, ten męski honor. – powiedziałam z lekką irytacją i może trochę zbyt pospiesznie zabrałam dłoń z jego dłoni. Nie powinnam się irytować na własnego narzeczonego, nie powinnam mu też nic narzucać. Powinnam po prostu zgodzić się z jego racją, tak zachowywały się dobrze wychowane panny, które miały wyjść za mąż w najbliższym czasie.
- Z przyjemnością. – odpowiedziałam, tym razem nawet szczerze, bo potrzebowałam chwili oddechu. Było mi duszno i choć po domu spacerować nie miałam ochoty – w sumie nie wiele było do oglądania – to na dwór z przyjemnością bym wyszła. Dlatego też dopiłam swoją herbatę, patrząc prosto w oczy Barry’ego i czekając na jego ruch. Czy byłam zdolna do tego, żeby nosić nazwisko Weasley? No cóż, musiałam być…
- Ach, ten męski honor. – powiedziałam z lekką irytacją i może trochę zbyt pospiesznie zabrałam dłoń z jego dłoni. Nie powinnam się irytować na własnego narzeczonego, nie powinnam mu też nic narzucać. Powinnam po prostu zgodzić się z jego racją, tak zachowywały się dobrze wychowane panny, które miały wyjść za mąż w najbliższym czasie.
- Z przyjemnością. – odpowiedziałam, tym razem nawet szczerze, bo potrzebowałam chwili oddechu. Było mi duszno i choć po domu spacerować nie miałam ochoty – w sumie nie wiele było do oglądania – to na dwór z przyjemnością bym wyszła. Dlatego też dopiłam swoją herbatę, patrząc prosto w oczy Barry’ego i czekając na jego ruch. Czy byłam zdolna do tego, żeby nosić nazwisko Weasley? No cóż, musiałam być…
Gość
Gość
No cóż, miała do czynienia z gryfonem. A oni mają jednak swój honor, który był także w Weasley'u. Gdyby naprawdę nie miał jak kupić tego domu, to by się zgodził na tę opcję. Ale na razie niech ona pozostanie jako wersja awaryjna. Póki co, pieniądze powoli zaczynają się gromadzić. Niech na razie tym nie zaprząta sobie głowy. W końcu to Barry musi myśleć, w jaki sposób zaspokoić jej wszelkie potrzeby. Ach, te wymagające kobiety. Im nigdy mało. Zawsze chcą mieć więcej i więcej. No i co najlepsze, bo trzeba jakoś wyglądać.
- Nie raz go jeszcze doświadczysz.- uśmiechnął się rzetelnie ją ostrzegając. Niech pamięta, że ma do czynienia z Gryfonem. Może wtedy choć trochę jemu odpuści. Bo coś czuje, że będzie miał ciężki kawał do zgryzienia. Eh, jaką ma ochotę w tym momencie uciec gdzieś daleko stąd...
Dopił resztę herbaty i odłożył ją na ławę. A tam, później posprząta. Albo to zrobi ktoś inny. I tak nie ma zbyt wiele czasu. Przejdzie się z nią, odprowadzi, a potem pójdzie do pracy. Taki miał przynajmniej plan na dzisiejszy wieczór. Gdy już spojrzał na Laoise, widział jej oczekiwanie. Więc wstał i podał jej swoją dłoń, aby schwyciła ją, jeśli by chciała. Sięgnął drugą dłonią po swoją różdżkę i wycelował w filiżanki, które zaraz polewitowały posłusznie do zlewu. Po tym wrócił wzrokiem na Laoise i zaprowadził ją do wieszaka. Założył jej płaszcz, a potem swój, do którrego schował swoją różdżkę, po czym oboje wyszli z mieszkania Weasley'ów.
z/t oboje
[jeśli chcesz kontynuować, to napisz gdziekolwiek :D ]
- Nie raz go jeszcze doświadczysz.- uśmiechnął się rzetelnie ją ostrzegając. Niech pamięta, że ma do czynienia z Gryfonem. Może wtedy choć trochę jemu odpuści. Bo coś czuje, że będzie miał ciężki kawał do zgryzienia. Eh, jaką ma ochotę w tym momencie uciec gdzieś daleko stąd...
Dopił resztę herbaty i odłożył ją na ławę. A tam, później posprząta. Albo to zrobi ktoś inny. I tak nie ma zbyt wiele czasu. Przejdzie się z nią, odprowadzi, a potem pójdzie do pracy. Taki miał przynajmniej plan na dzisiejszy wieczór. Gdy już spojrzał na Laoise, widział jej oczekiwanie. Więc wstał i podał jej swoją dłoń, aby schwyciła ją, jeśli by chciała. Sięgnął drugą dłonią po swoją różdżkę i wycelował w filiżanki, które zaraz polewitowały posłusznie do zlewu. Po tym wrócił wzrokiem na Laoise i zaprowadził ją do wieszaka. Założył jej płaszcz, a potem swój, do którrego schował swoją różdżkę, po czym oboje wyszli z mieszkania Weasley'ów.
z/t oboje
[jeśli chcesz kontynuować, to napisz gdziekolwiek :D ]
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| trzeciego września
Gwar za oknem nie zdążył się jeszcze obudzić, gdy Garrett krótkim ruchem różdżki zalewał kawę wrzątkiem. Dwie filiżanki wzniosły się w powietrze, zgrabnie przeleciały tuż obok zegara, którego wskazówki leniwie wskazywały trzynaście minut po dziewiątej (o pogańskiej godzinie mówiły również ciemne kręgi kreślące się pod jego oczami) i z cichym stukotem wylądowały na blacie dębowego stołu, lawirując wśród talerzy tonących pod ciężarem różnorakich słodkości z Miodowego Królestwa. Kandyzowane ananasy lśniły w dziennym świetle jak boskie dzieło, a kociołkowe pieguski tworzyły na porcelanowym półmisku różnobarwną mozaikę słodyczy. Garrett sięgnął po jednego z nich, już po chwili rozkruszając go pomiędzy zębami i wysyłając Mavis lekki, choć nieco zaczepny uśmiech.
- Przepraszam, że wygoniłem cię z łóżka o tak wczesnej porze - rzucił, stojąc beztrosko za krzesłem i opierając się łokciami o jego drewniane oparcie. - To jedyna taka chwila, gdy Lyra pracuje na Pokątnej, a ja nie muszę tonąć w dokumentacji w Biurze. - Spojrzał na nią z niewypowiedzianą wdzięcznością, zaraz sięgając po wypełnione kawą czarną jak noc naczynie. Zatopił w gorącym napoju usta, głęboko wierząc, że chociaż kofeina wywabi go ze stanu półsnu, w jakim aktualnie się znajdował. - A raczej nie chciałbym, żeby była obok, gdy... no. - Gdy co, Garrett? Gdy źle zareagujesz na obślizgłe macki obcych myśli wbijające się do twojej głowy, dokładnie tak, jak miało to miejsce odległe lata temu? Gdy krzykniesz, mówiąc, że masz już dość, choć przerwiecie tylko na ułamek sekundy, bo włada tobą desperacja, która nie pozwala na kapitulację? Odgonił niechciane myśli, ledwo zauważalnie marszcząc jasne brwi. Obdarzył Mavis uważnym spojrzeniem, mimowolnie zastanawiając się, w myślach ilu osób przebierała, manipulując wspomnieniami i okrutnie siejąc niepokój. Czy ingerencja w czyjąś prywatność sprawiała jej niezrozumiałą przyjemność?
- I zanim zaczniemy... muszę coś powiedzieć - rzucił znikąd, przez ułamki sekund spoglądając na poranek rozkwitający za oknem. Nigdy nie wspomniał Mavis o Zakonie, dotychczas nie miał ku temu okazji. Kolejne dni przemykały jak w kalejdoskopie, nie mógł znaleźć czasu, by zatrzymać się i wyrzucić z siebie wszystkie troski - zresztą nie wiedział, czy mógł; choć był pewien, że Mavis jest godna zaufania, nie chciał mącić jej spokoju nawarstwiającymi się problemami. - Grzebiąc w moich myślach dowiesz się o czymś. Jeśli będziesz chciała, to porozmawiamy o tym później. W porządku? - upewnił się, przez chwilę walcząc ze sobą, czy nie wyciągnąć nakrapianej piegami dłońmi po kandyzowanego ananasa; powstrzymał się w ostatniej chwili, niepewien, czy słodkość przejdzie mu przez gardło. W końcu - po krótkim zawahaniu - usiadł na kanapie, biorąc kolejny łyk kawy. Zaraz potem odłożył na bok do połowy pełną filiżankę, jakby łudząc się, że po sesji z wdzieraniem się do myśli jego żołądek nie wykręci się w brutalnych, odbierających oddech konwulsjach i wciąż będzie miał ochotę na ostygnięty napój.
Spojrzał na Mavis, nie umiejąc wydusić z siebie słów to jak, zaczynamy? i wierząc, że brygadzistka zrozumie niewypowiedzianą prośbę zawieszoną w ciszy.
Gwar za oknem nie zdążył się jeszcze obudzić, gdy Garrett krótkim ruchem różdżki zalewał kawę wrzątkiem. Dwie filiżanki wzniosły się w powietrze, zgrabnie przeleciały tuż obok zegara, którego wskazówki leniwie wskazywały trzynaście minut po dziewiątej (o pogańskiej godzinie mówiły również ciemne kręgi kreślące się pod jego oczami) i z cichym stukotem wylądowały na blacie dębowego stołu, lawirując wśród talerzy tonących pod ciężarem różnorakich słodkości z Miodowego Królestwa. Kandyzowane ananasy lśniły w dziennym świetle jak boskie dzieło, a kociołkowe pieguski tworzyły na porcelanowym półmisku różnobarwną mozaikę słodyczy. Garrett sięgnął po jednego z nich, już po chwili rozkruszając go pomiędzy zębami i wysyłając Mavis lekki, choć nieco zaczepny uśmiech.
- Przepraszam, że wygoniłem cię z łóżka o tak wczesnej porze - rzucił, stojąc beztrosko za krzesłem i opierając się łokciami o jego drewniane oparcie. - To jedyna taka chwila, gdy Lyra pracuje na Pokątnej, a ja nie muszę tonąć w dokumentacji w Biurze. - Spojrzał na nią z niewypowiedzianą wdzięcznością, zaraz sięgając po wypełnione kawą czarną jak noc naczynie. Zatopił w gorącym napoju usta, głęboko wierząc, że chociaż kofeina wywabi go ze stanu półsnu, w jakim aktualnie się znajdował. - A raczej nie chciałbym, żeby była obok, gdy... no. - Gdy co, Garrett? Gdy źle zareagujesz na obślizgłe macki obcych myśli wbijające się do twojej głowy, dokładnie tak, jak miało to miejsce odległe lata temu? Gdy krzykniesz, mówiąc, że masz już dość, choć przerwiecie tylko na ułamek sekundy, bo włada tobą desperacja, która nie pozwala na kapitulację? Odgonił niechciane myśli, ledwo zauważalnie marszcząc jasne brwi. Obdarzył Mavis uważnym spojrzeniem, mimowolnie zastanawiając się, w myślach ilu osób przebierała, manipulując wspomnieniami i okrutnie siejąc niepokój. Czy ingerencja w czyjąś prywatność sprawiała jej niezrozumiałą przyjemność?
- I zanim zaczniemy... muszę coś powiedzieć - rzucił znikąd, przez ułamki sekund spoglądając na poranek rozkwitający za oknem. Nigdy nie wspomniał Mavis o Zakonie, dotychczas nie miał ku temu okazji. Kolejne dni przemykały jak w kalejdoskopie, nie mógł znaleźć czasu, by zatrzymać się i wyrzucić z siebie wszystkie troski - zresztą nie wiedział, czy mógł; choć był pewien, że Mavis jest godna zaufania, nie chciał mącić jej spokoju nawarstwiającymi się problemami. - Grzebiąc w moich myślach dowiesz się o czymś. Jeśli będziesz chciała, to porozmawiamy o tym później. W porządku? - upewnił się, przez chwilę walcząc ze sobą, czy nie wyciągnąć nakrapianej piegami dłońmi po kandyzowanego ananasa; powstrzymał się w ostatniej chwili, niepewien, czy słodkość przejdzie mu przez gardło. W końcu - po krótkim zawahaniu - usiadł na kanapie, biorąc kolejny łyk kawy. Zaraz potem odłożył na bok do połowy pełną filiżankę, jakby łudząc się, że po sesji z wdzieraniem się do myśli jego żołądek nie wykręci się w brutalnych, odbierających oddech konwulsjach i wciąż będzie miał ochotę na ostygnięty napój.
Spojrzał na Mavis, nie umiejąc wydusić z siebie słów to jak, zaczynamy? i wierząc, że brygadzistka zrozumie niewypowiedzianą prośbę zawieszoną w ciszy.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Kiedy szłam ulicami, otulona płaszczem miałam wrażenie, że z każdym krokiem umykają mi promienie wschodzącego słońca. Nie zdążyło nawet jeszcze zrobić się całkowicie jasno, kiedy dotarłam do mieszkania Weasleyów. Bywałam tu już nie raz, więc nie miałam problemów z trafieniem pod właściwy numer. Zrzuciłam kaptur z głowy, odsłaniając burzę srebrzystych loków i słysząc stukot własnych butów udałam się do salonu. Kąciki moich ust podnoszą się nieznacznie, kiedy widzę latające filiżanki, co w moim wydaniu jest czymś w rodzaju uśmiechu. Siadam na kanapie tuż obok Ciebie, tonąc w pastelowych barwach tego pomieszczenia. Mój wzrok pada na sterty papierów, przyniesionych z pracy i śmieję się pod nosem, na myśl o tym, że zamiast polowania na wilkołaki mogłabym wypełniać formularze. Co, zapewniam Cię, również robię. Pod moimi oczami nie ma cienia fioletu, bo nawet gdyby miał szansę zaistnieć sprytnie przykryłabym go za pomocą swoich umiejętności. Kiedy przepraszasz unoszę brwi w rozbawieniu. Czyżbyś sądził, że spałam jeszcze kilka godzin temu? Jeżeli tak to byłeś w błędzie, bo ostatnimi czasy noce spędzałam głównie stąpając między cieniami przestępczego świata, ale przecież nie mogłeś o tym wiedzieć. Nikt, prócz paru osób nie był świadomy mojego zachowania, które przecież nie wypadało damie. Laidan byłaby zawiedziona, że po raz kolejny ignoruję jej uwagi. Pogrążenie we własnych sprawach zajmuje mi kilka drogocennych sekund, spędzonych w milczeniu. Nauczyłam się dostrzegać ich upływ, niemal słyszeć tykanie zegara w swoim umyśle. Czy to już kwalifikuje się na leczenie?
- Nie ma problemu - mówię słodko, jak zresztą zawsze, chociaż tym razem w moim głosie wyjątkowo nie słychać obłudy. - Miałam dużo spraw do załatwienia nocą, także nawet mnie nie zbudziłeś. Ciężkie jest życie Brygadzisty!
Wzdycham niemal teatralnie, a na mojej twarzy gości szelmowski uśmiech. Pod pewnymi względami to dla mnie praca idealna, nawet jeżeli ostatnio drażnią mnie wyrzuty sumienia, za którymi stoi jedna, jedyna osoba. Nie daję tego po sobie poznać i sięgam po jeden z pasztecików dyniowych. Doskonale mnie znasz Garrettcie, wiesz bowiem, że słodycze to moja największa słabość. Może poza ciekawością. Mimowolnie mierzysz mnie spojrzeniem, a ja nauczyłam się już co oznacza - nie bez powodu grzebanie w cudzej psychice zazwyczaj kończyłam usuwaniem związanych z tym wspomnień. Czuję kiedy ludzie kłamią, na szczęście ja sama umiem kłamać niemal doskonale - a nieprawdą byłoby stwierdzenie, że legilimencja mnie nie pociąga. Wielu ludzi widziało w niej brutalne wtargnięcie do umysłu, nie potrafiąc zrozumieć tej subtelnej sztuki, która nie służyła jedynie do ataku i miała o wiele więcej możliwości niż tylko czytanie cudzych myśli. Ludzkie umysły mnie intrygowały, a to uczucie, które ogarniało mnie po rzuceniu zaklęcia potrafiło uzależnić. Lata temu pisałam Ci o tym, jaki ból sprawia mi nauka legilimencji i że robię to jedynie z przymusu. Wiem, że to pamiętasz bracie. Dziś jednak niczego nie żałuję - czy to dobrze, czy to źle? Czy wszyscy posiadający tą umiejętność są faktycznie potworami bez skrupułów? Nie wiem. Może nawet tego jednego nie chcę wiedzieć.
- Zapewniam Cię, że widziałam już przeróżne rzeczy - mówię, a mój głos niemal więźnie w gardle, bo instynktownie wiem, o czym mówisz.
To, że mi o czymś nie powiedziałeś, nie znaczy, że o tym nie wiem. Cisza gęstnieje wokół nas, a Ty rzucasz mi spojrzenie - mam wrażenie, że zawisa w powietrzu, jakby było przepełnione determinacją, ale również strachem. Jestem łowcą, potrafię wyczuwać strach, więc wiem, że się boisz. W skrytości mam nadzieję, że nie mnie, a tego, co ma się za chwilę wydarzyć. Kawa stygnie w mojej filiżance, powietrze delikatnie drży zmącone gorącymi oparami, które się z niej wydobywają. Niedostrzegalnie zaciskam zęby, ale ponieważ znasz mnie niemal tak dobrze jak ja samą siebie, wiesz, że i ja jestem nieco zdenerwowana. Wolałabym tego nie robić, a nawet jeżeli mam wybór, to nie zamierzam się wycofywać. Tak będzie lepiej, w końcu będziesz bezpieczniejszy. Mam tendencję do tracenia rodziny w strasznych okolicznościach, a od kiedy wiem o tym co wyczyniasz (czyli od niedawna!) mojej myśli są zmącone jeszcze większym przerażeniem. Z pewnymi siłami nie należy zadzierać, nie będąc wcześniej przygotowanym. Przez chwilę pozwalam aby moje oczy chłonęły światło pojawiające się za oknem, sięgam nawet po kociołkowy piegusek oblany kolorowym lukrem. Jak okropnie muszę wyglądać, jedząc beztrosko ciasteczko przed zdewastowaniem cudzej prywatności? Opadam raz jeszcze w ramiona milczenia, po czym nie ostrzegając Cię przed tym, błyskawicznie wyciągam różdżkę, zbliżając ją do rudowłosej głowy. Wiele osób popełnia błąd, nie zważając na słowa zaklęcia, które wypowiada. Ja przed tym jednym słowem, mam jednak ogromny szacunek.
- Legilimens! - rzucam, jak deszcz spływający po liściach, jak słowo pożegnania, spite z cudzych ust, jednak nie jako głuchą prośbę, jak rozkaz.
Jakiś prąd porywa mnie, bym utonęła w głębi Twojego umysłu, a kiedy już w pełni go widzę czuję się jakbym otworzyła oczy po wielu latach ciemności. Zalewają mnie strumienie Twoich myśli, wartkie jak górskie potoki lub nieśmiałe jak wiosenna mżawka. Skutecznie odganiam je od siebie, a po chwili przemierzam Twoje wspomnienia, oglądając je jak karty księgi - powstrzymuję się jednak przed niszczeniem prywatności, chociaż niespecjalnie mi to wychodzi. Sięgam ku wspomnieniom bardziej ukrytym, bardziej cennym, by wydobyć takie, którym nie chciałbyś się podzielić z nikim. Powoli niczym obraz malowany akwarelą pojawia się przede mną obraz, pełen barw i uczuć. Kropla atramentu rozlewa się na tym płótnie i widzę kobiecą sylwetkę, chwilę później poznaję jej imię, Margaux, przepełnione czułością. Gdybym mogła bezosobowo prychnąć, pewnie bym prychnęła, zważywszy na to, że Twoja narzeczona jest wilkołakiem. Wiesz, że nie lubię wilkołaków, prawda? Może tylko takiego jednego.
- No dalej, nie chcesz mi tego pokazywać, prawda? - pytam przeciągle - Spróbuj coś z tym zrobić.
Zobaczymy co zrobisz i czy będę musiała Ci jakoś podpowiedzieć. Tymczasem zaklęcie rzucone na burzę rudych loków trwa dalej, ja zaś nawet się nad tym nie zastanawiam.
- Nie ma problemu - mówię słodko, jak zresztą zawsze, chociaż tym razem w moim głosie wyjątkowo nie słychać obłudy. - Miałam dużo spraw do załatwienia nocą, także nawet mnie nie zbudziłeś. Ciężkie jest życie Brygadzisty!
Wzdycham niemal teatralnie, a na mojej twarzy gości szelmowski uśmiech. Pod pewnymi względami to dla mnie praca idealna, nawet jeżeli ostatnio drażnią mnie wyrzuty sumienia, za którymi stoi jedna, jedyna osoba. Nie daję tego po sobie poznać i sięgam po jeden z pasztecików dyniowych. Doskonale mnie znasz Garrettcie, wiesz bowiem, że słodycze to moja największa słabość. Może poza ciekawością. Mimowolnie mierzysz mnie spojrzeniem, a ja nauczyłam się już co oznacza - nie bez powodu grzebanie w cudzej psychice zazwyczaj kończyłam usuwaniem związanych z tym wspomnień. Czuję kiedy ludzie kłamią, na szczęście ja sama umiem kłamać niemal doskonale - a nieprawdą byłoby stwierdzenie, że legilimencja mnie nie pociąga. Wielu ludzi widziało w niej brutalne wtargnięcie do umysłu, nie potrafiąc zrozumieć tej subtelnej sztuki, która nie służyła jedynie do ataku i miała o wiele więcej możliwości niż tylko czytanie cudzych myśli. Ludzkie umysły mnie intrygowały, a to uczucie, które ogarniało mnie po rzuceniu zaklęcia potrafiło uzależnić. Lata temu pisałam Ci o tym, jaki ból sprawia mi nauka legilimencji i że robię to jedynie z przymusu. Wiem, że to pamiętasz bracie. Dziś jednak niczego nie żałuję - czy to dobrze, czy to źle? Czy wszyscy posiadający tą umiejętność są faktycznie potworami bez skrupułów? Nie wiem. Może nawet tego jednego nie chcę wiedzieć.
- Zapewniam Cię, że widziałam już przeróżne rzeczy - mówię, a mój głos niemal więźnie w gardle, bo instynktownie wiem, o czym mówisz.
To, że mi o czymś nie powiedziałeś, nie znaczy, że o tym nie wiem. Cisza gęstnieje wokół nas, a Ty rzucasz mi spojrzenie - mam wrażenie, że zawisa w powietrzu, jakby było przepełnione determinacją, ale również strachem. Jestem łowcą, potrafię wyczuwać strach, więc wiem, że się boisz. W skrytości mam nadzieję, że nie mnie, a tego, co ma się za chwilę wydarzyć. Kawa stygnie w mojej filiżance, powietrze delikatnie drży zmącone gorącymi oparami, które się z niej wydobywają. Niedostrzegalnie zaciskam zęby, ale ponieważ znasz mnie niemal tak dobrze jak ja samą siebie, wiesz, że i ja jestem nieco zdenerwowana. Wolałabym tego nie robić, a nawet jeżeli mam wybór, to nie zamierzam się wycofywać. Tak będzie lepiej, w końcu będziesz bezpieczniejszy. Mam tendencję do tracenia rodziny w strasznych okolicznościach, a od kiedy wiem o tym co wyczyniasz (czyli od niedawna!) mojej myśli są zmącone jeszcze większym przerażeniem. Z pewnymi siłami nie należy zadzierać, nie będąc wcześniej przygotowanym. Przez chwilę pozwalam aby moje oczy chłonęły światło pojawiające się za oknem, sięgam nawet po kociołkowy piegusek oblany kolorowym lukrem. Jak okropnie muszę wyglądać, jedząc beztrosko ciasteczko przed zdewastowaniem cudzej prywatności? Opadam raz jeszcze w ramiona milczenia, po czym nie ostrzegając Cię przed tym, błyskawicznie wyciągam różdżkę, zbliżając ją do rudowłosej głowy. Wiele osób popełnia błąd, nie zważając na słowa zaklęcia, które wypowiada. Ja przed tym jednym słowem, mam jednak ogromny szacunek.
- Legilimens! - rzucam, jak deszcz spływający po liściach, jak słowo pożegnania, spite z cudzych ust, jednak nie jako głuchą prośbę, jak rozkaz.
Jakiś prąd porywa mnie, bym utonęła w głębi Twojego umysłu, a kiedy już w pełni go widzę czuję się jakbym otworzyła oczy po wielu latach ciemności. Zalewają mnie strumienie Twoich myśli, wartkie jak górskie potoki lub nieśmiałe jak wiosenna mżawka. Skutecznie odganiam je od siebie, a po chwili przemierzam Twoje wspomnienia, oglądając je jak karty księgi - powstrzymuję się jednak przed niszczeniem prywatności, chociaż niespecjalnie mi to wychodzi. Sięgam ku wspomnieniom bardziej ukrytym, bardziej cennym, by wydobyć takie, którym nie chciałbyś się podzielić z nikim. Powoli niczym obraz malowany akwarelą pojawia się przede mną obraz, pełen barw i uczuć. Kropla atramentu rozlewa się na tym płótnie i widzę kobiecą sylwetkę, chwilę później poznaję jej imię, Margaux, przepełnione czułością. Gdybym mogła bezosobowo prychnąć, pewnie bym prychnęła, zważywszy na to, że Twoja narzeczona jest wilkołakiem. Wiesz, że nie lubię wilkołaków, prawda? Może tylko takiego jednego.
- No dalej, nie chcesz mi tego pokazywać, prawda? - pytam przeciągle - Spróbuj coś z tym zrobić.
Zobaczymy co zrobisz i czy będę musiała Ci jakoś podpowiedzieć. Tymczasem zaklęcie rzucone na burzę rudych loków trwa dalej, ja zaś nawet się nad tym nie zastanawiam.
Mavis Travers
Zawód : Łowię wilkołaki i robię czarne interesy
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Stars can't shine without darkness
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nieświadomie uśmiechnął się, słysząc jej głos - nie rozmawiali dziwnie długo, dziwnie długo nie wymieniali trosk i nie odganiali własnych demonów, żartami tworząc iluzję beztroski.
- Ciężkie jest życie aurora - zripostował z przekąsem, zerkając to na dokumenty piętrzące się na każdej powierzchni w pomieszczeniu, to na leżącą nieopodal gazetę, na końcu której widniał nekrolog Zaima. - Ale od akcji, w czasie których ostatnio zbyt często ktoś ginie, gorsza jest papierkowa robota. A tej jest coraz więcej. I zamiast ratować świat... wypełniamy rubryczki, kontrolujemy daty i przygotowujemy raporty. Nie o tym marzyłem, męcząc się przez trzy lata kursu aurorskiego - westchnął z teatralnym zrezygnowaniem, sięgając dłonią po dyniowy pasztecik. By osłodzić sobie własne wątpliwości?
Nie chciał wgłębiać się i pytać, nie do końca podobało mu się, w jaki sposób wypowiedziała te słowa; wątpliwości, które przed chwilą rozjuszyły jego myśli, z hukiem wróciły, a on mimowolnie zastanowił się, jak Mavis korzystała ze swojej umiejętności. Pomimo tego, że legilimencja mogła przynosić wiele dobrego (Alex wspominał, że dzięki niej Lyra może odnaleźć zaginione myśli, choć miało to być ryzykowne), spoglądał na nią wyłącznie przez pryzmat szkód, które, użyta przez nieodpowiednią osobę, mogła wyrządzić. - Wierzę - powiedział więc tylko, uśmiechając się jakoś słabo. Już dawno uświadomił sobie, że igrał z ogniem, potęgą, która może przez przypadek go zniszczyć - jeśli Mavis dotknie nieświadomie złego wspomnienia, jego świat zadrży w posadach, krusząc się w miejscach, gdzie dotąd tkwiły podpory. I wszystko zawali się, runie, zdrowy rozsądek odejdzie w zapomnienie, a on sam zostanie skazany na wieczną, syzyfową walkę, która odbierze mu spokojny sen.
Obserwował ją w milczeniu aż do czasu, gdy jarzębinowe drewno różdżki przecięło powietrze, w którym zadrżało jedno słowo. Krótkie, wyrwane, ostre i dziwnie chłodne zaklęcie, takie, jakiego najchętniej nie słuchałby nigdy.
Uderzyła go feeria barw akompaniowana przez kolekcję wspomnień; czuł się, jakby ktoś - wykorzystując nieprzyzwoicie skuteczną przynętę - wyławiał je wędką o wyjątkowo ostrym haczyku, czyniąc mu przy tym tyle krzywdy, ile tylko mógł. Coś szarpnęło, niewidzialna igła wbiła mu się w skroń. Mała, rudowłosa Lyra zawzięcie kreśliła kolorowe linie na tle bladej kartki. Ukłucie. Na pohybel Ślizgonom!, krzyczał z niepowstrzymanym śmiechem ciemnowłosy okularnik o młodzieńczej twarzy, na piersi z dumą nosił rubinowe barwy Gryffindoru. Myśli były nienaturalnie wyraźne, Garrett nie wiedział już, która z nich należała do niego, a którą zasiała Mavis. Zielony błysk przeszywający powietrze tuż obok niego, zaraz dogoniony został przez snop czerwonego światła, który trafił prosto w ramię jasnowłosego mężczyznę, wstrząsając nim w konwulsjach jak teatralną kukłą. Ból. Nie, nie ból, a raczej coś śliskiego, nieprzyjemnego, co jednak nie wyrządzało mu krzywdy. Gardenie kwitły na parapecie, rozbrzmiewał znajomy śmiech; jego dłoń odgarniała jasne jak mleko kosmyki, w szaroniebieskich oczach coś błysnęło, coś, co miało być zarezerwowane tylko dla niego.
Tylko dla n i e g o.
Nieświadomie wbił palce w oparcie kanapy, tak mocno, że czuł, jak bielały mu knykcie; przez harmider własnych wspomnień docierało do niego tylko jedno słodkie słowo powtarzane jak mantra przez drogi mu głos. Straciło znaczenie już wiele lat temu, co nie oznaczało jednak, że mógł go słuchać bez bólu i uparcie rodzących się wyrzutów sumienia. Mur, powiedział sobie w myślach gdzieś pomiędzy zgłoskami wypowiadanymi przez Mavis a kompilacją niechcianych wspomnień - dotyk jej skóry pod jego palcami, kwiatowy zapach szturmem wbijający się w nozdrza, chłód bijący od ścian Hogwartu, ciepło w spojrzeniu ojca, gdy opowiadał historię wydziedziczonego brata - lecz cóż miały mu dać suche regułki wobec niezrozumiałej siły, która brutalnie gwałciła jego prywatność? Odetnij się od uczuć, rozkazał sobie, lecz niewiele mu to dało, bo... bo nie wiedział, jak. Jak odgonić natrętne emocje, kiedy te duszą cię od środka, wątpliwości zatykają gardło, od obaw gęstnieje wdychane powietrze, a strach przed tym, co już nadeszło i przed tym, co dopiero ma nadejść, napędza krew obijającą się z cichym dudnieniem o tętnice, zmusza serce do szalonej pogoni, której celem jest wyrwanie się z piersi? W myślach zawisł nad nim jasny, mglisty duch brodatego mężczyzny, dźwięk dwóch słów - Zakon Feniksa zabrzmiał jakoś obco - wyróżnił się na tle galopujących myśli, tak jak sylwetki gromadzące się w ciasnej kuchni, sączące z względną beztroską gorycz herbaty.
Odetnij się od uczuć, powtórzył w duchu, lecz na tle wspomnienia kształtu jej ust zabrzmiało to tak absurdalnie i żałośnie, że niemal się zaśmiał (czego nie zrobił najpewniej tylko dlatego, że powoli tracił siły). Ale mimo wszystko próbował dalej - skupiał swoje myśli wyłącznie na tym, by odzyskać prywatność, by zamknąć własne wspomnienia i swoją wolę pod szklanym kloszem, by brutalnie wyrzucić Mavis z kalejdoskopu wspomnień, który kręcił się zbyt mocno i zbyt szybko, wywołując silne zawroty głowy.
- Potrzebuję przerwy. - Znalazł akurat tyle siły, by wychrypieć te dwa wyrazy kąsające go w gardło, które smakowały dziwnie szorstko, drażniły język cierpką goryczą.
Nienawidził się za własną słabość.
- Ciężkie jest życie aurora - zripostował z przekąsem, zerkając to na dokumenty piętrzące się na każdej powierzchni w pomieszczeniu, to na leżącą nieopodal gazetę, na końcu której widniał nekrolog Zaima. - Ale od akcji, w czasie których ostatnio zbyt często ktoś ginie, gorsza jest papierkowa robota. A tej jest coraz więcej. I zamiast ratować świat... wypełniamy rubryczki, kontrolujemy daty i przygotowujemy raporty. Nie o tym marzyłem, męcząc się przez trzy lata kursu aurorskiego - westchnął z teatralnym zrezygnowaniem, sięgając dłonią po dyniowy pasztecik. By osłodzić sobie własne wątpliwości?
Nie chciał wgłębiać się i pytać, nie do końca podobało mu się, w jaki sposób wypowiedziała te słowa; wątpliwości, które przed chwilą rozjuszyły jego myśli, z hukiem wróciły, a on mimowolnie zastanowił się, jak Mavis korzystała ze swojej umiejętności. Pomimo tego, że legilimencja mogła przynosić wiele dobrego (Alex wspominał, że dzięki niej Lyra może odnaleźć zaginione myśli, choć miało to być ryzykowne), spoglądał na nią wyłącznie przez pryzmat szkód, które, użyta przez nieodpowiednią osobę, mogła wyrządzić. - Wierzę - powiedział więc tylko, uśmiechając się jakoś słabo. Już dawno uświadomił sobie, że igrał z ogniem, potęgą, która może przez przypadek go zniszczyć - jeśli Mavis dotknie nieświadomie złego wspomnienia, jego świat zadrży w posadach, krusząc się w miejscach, gdzie dotąd tkwiły podpory. I wszystko zawali się, runie, zdrowy rozsądek odejdzie w zapomnienie, a on sam zostanie skazany na wieczną, syzyfową walkę, która odbierze mu spokojny sen.
Obserwował ją w milczeniu aż do czasu, gdy jarzębinowe drewno różdżki przecięło powietrze, w którym zadrżało jedno słowo. Krótkie, wyrwane, ostre i dziwnie chłodne zaklęcie, takie, jakiego najchętniej nie słuchałby nigdy.
Uderzyła go feeria barw akompaniowana przez kolekcję wspomnień; czuł się, jakby ktoś - wykorzystując nieprzyzwoicie skuteczną przynętę - wyławiał je wędką o wyjątkowo ostrym haczyku, czyniąc mu przy tym tyle krzywdy, ile tylko mógł. Coś szarpnęło, niewidzialna igła wbiła mu się w skroń. Mała, rudowłosa Lyra zawzięcie kreśliła kolorowe linie na tle bladej kartki. Ukłucie. Na pohybel Ślizgonom!, krzyczał z niepowstrzymanym śmiechem ciemnowłosy okularnik o młodzieńczej twarzy, na piersi z dumą nosił rubinowe barwy Gryffindoru. Myśli były nienaturalnie wyraźne, Garrett nie wiedział już, która z nich należała do niego, a którą zasiała Mavis. Zielony błysk przeszywający powietrze tuż obok niego, zaraz dogoniony został przez snop czerwonego światła, który trafił prosto w ramię jasnowłosego mężczyznę, wstrząsając nim w konwulsjach jak teatralną kukłą. Ból. Nie, nie ból, a raczej coś śliskiego, nieprzyjemnego, co jednak nie wyrządzało mu krzywdy. Gardenie kwitły na parapecie, rozbrzmiewał znajomy śmiech; jego dłoń odgarniała jasne jak mleko kosmyki, w szaroniebieskich oczach coś błysnęło, coś, co miało być zarezerwowane tylko dla niego.
Tylko dla n i e g o.
Nieświadomie wbił palce w oparcie kanapy, tak mocno, że czuł, jak bielały mu knykcie; przez harmider własnych wspomnień docierało do niego tylko jedno słodkie słowo powtarzane jak mantra przez drogi mu głos. Straciło znaczenie już wiele lat temu, co nie oznaczało jednak, że mógł go słuchać bez bólu i uparcie rodzących się wyrzutów sumienia. Mur, powiedział sobie w myślach gdzieś pomiędzy zgłoskami wypowiadanymi przez Mavis a kompilacją niechcianych wspomnień - dotyk jej skóry pod jego palcami, kwiatowy zapach szturmem wbijający się w nozdrza, chłód bijący od ścian Hogwartu, ciepło w spojrzeniu ojca, gdy opowiadał historię wydziedziczonego brata - lecz cóż miały mu dać suche regułki wobec niezrozumiałej siły, która brutalnie gwałciła jego prywatność? Odetnij się od uczuć, rozkazał sobie, lecz niewiele mu to dało, bo... bo nie wiedział, jak. Jak odgonić natrętne emocje, kiedy te duszą cię od środka, wątpliwości zatykają gardło, od obaw gęstnieje wdychane powietrze, a strach przed tym, co już nadeszło i przed tym, co dopiero ma nadejść, napędza krew obijającą się z cichym dudnieniem o tętnice, zmusza serce do szalonej pogoni, której celem jest wyrwanie się z piersi? W myślach zawisł nad nim jasny, mglisty duch brodatego mężczyzny, dźwięk dwóch słów - Zakon Feniksa zabrzmiał jakoś obco - wyróżnił się na tle galopujących myśli, tak jak sylwetki gromadzące się w ciasnej kuchni, sączące z względną beztroską gorycz herbaty.
Odetnij się od uczuć, powtórzył w duchu, lecz na tle wspomnienia kształtu jej ust zabrzmiało to tak absurdalnie i żałośnie, że niemal się zaśmiał (czego nie zrobił najpewniej tylko dlatego, że powoli tracił siły). Ale mimo wszystko próbował dalej - skupiał swoje myśli wyłącznie na tym, by odzyskać prywatność, by zamknąć własne wspomnienia i swoją wolę pod szklanym kloszem, by brutalnie wyrzucić Mavis z kalejdoskopu wspomnień, który kręcił się zbyt mocno i zbyt szybko, wywołując silne zawroty głowy.
- Potrzebuję przerwy. - Znalazł akurat tyle siły, by wychrypieć te dwa wyrazy kąsające go w gardło, które smakowały dziwnie szorstko, drażniły język cierpką goryczą.
Nienawidził się za własną słabość.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Patrzę na Twoje rude włosy i przypominają mi się dni, w których razem biegaliśmy po lasach. Czy nie były one lepsze, w całej swojej prozaiczności? Nie tworzę może iluzji beztroski, lecz stale uciekam od problemów, jak najdalej tylko mogę. I przez chwilę wydaje mi się nawet, że mnie nie dotyczą. Każde życie bywa ciężkie, chyba musisz się zgodzić, bracie. Ostatnio widujemy się coraz rzadziej i brakuje mi chwil, w których mogłabym pociągnąć Cię za rękę i zostawić całą tą szarą rzeczywistość w tyle. Ty i Lyra byliście w końcu dla mnie jak rodzeństwo i jak rodzinę zawsze będę Was traktować. Nawet jeżeli z wyglądu znacznie się różnimy, a i nasze metody bywają różne - chociaż stoję po dobrej stronie, nigdy nie mówiłam, że sama jestem dobra.
Kiwam głową potwierdzająco, bo świat tonie w papierach i nie łatwo jest się ich pozbyć. Wiem, że wierzysz. Wiem też, że wiesz na co się piszesz - ja jestem niebezpieczna, legilimencja jest niebezpieczna, słowem niemal wszystko jest niebezpieczne. Ludzkie umysły były delikatne i miały poważną tendencję do tego by nagle runąć, niczym domek z kart.
Gdybyś był książką, Garrettcie, Twoja historia byłaby romansem, przeszytym tragedią, oznaczoną jednym imieniem. Wspomnienia malowały się, zmieniały i zatrzymywały, przeglądałam je niczym gazetę, spoglądając jedynie na nagłówki - jeżeli coś wydawało się bardziej użyteczne zatrzymywałam ten szalony rajd, karuzelę, która nie przestawała się obracać.
Różdżkę trzymam ciągle przy Twojej głowie, spoglądam na jarzębinowe drzewo, niewidoczny rdzeń ze smoczej różdżki. Moje oczy, przy źrenicach zielone, dalej zaś błękitne, niemal całkowicie przechodzą dziwnym odcieniem niebieskiego i wydają się jakby nieobecne. W pokoju gęstnieje cisza, ale ja zbyt zajęta jestem penetrowaniem Twojego umysłu, by to roztrząsać. W końcu powietrze przecinają dwa wychrypiane słowa. Z początku nie zamierzam drgnąć, zmusić Cię do skupienia się, ale w końcu daję za wygraną i kończę zaklęcie, widząc, że wcale nie czujesz się najlepiej. Mówiłam, że to nie jest zajęcie dla Ciebie.
- Myślisz, że jeżeli ktokolwiek inny by Cię zaatakował, pozwoliłby Ci na przerwę? - pytam dosadnie, dość niemiłym, choć nie jadowitym głosem.
Otrząsam się z transu, w jakim byłam, niemal momentalnie i zwracam wzrok do Ciebie, patrzę prosto w Twoje oczy. Wzdycham niemal niesłyszalnie, ale posyłam w Twoją stronę słaby uśmiech, jakby starając Ci się przekazać, że wcale nie było tak beznadziejnie. Nawet jeżeli tak nie uważam. Mam może wygórowane oczekiwania, bo sama nie jestem oklumentą, ale znam Laidan, ba, była ona jedną z osób, która mnie wychowała. Ty zaś nie jesteś nią i nigdy nią nie będziesz, a tego przynajmniej Ci życzę. To co zobaczyłam w umysłach Averych nieco mnie przerażało, nawet mnie, ale starannie odrzucam od siebie myśli o ich matce, bo darzę ją zbyt wielkim sentymentem. Przecież nic nie widziałam. Uwierz mi, że to, co znajduję w innych nie zawsze chcę zachować - są takie dni, że gdybym tylko mogła, rzuciłabym Obliviate na samą siebie.
Sięgam po kolejnego pieguska, tym razem pokrytego lukrem w błękitnym kolorze. Zjadam go ze smakiem, siedząc na kanapie ze skrzyżowanymi nogami i wyglądam niemal psychopatycznie, zważywszy na to, że przed chwilą wywróciłam komuś mózg do góry nogami. Nie obrzydza mnie to, nie odpycha, zdążyłam się już do tego przyzwyczaić. Gdy byłam dzieckiem uczono mnie, że miecz i różdżka powinny być przedłużeniem dłoni, dlatego dzisiaj rzucam zaklęcia i wykonuję ciosy tak, jakbym robiła to od zawsze. Wykonuję falisty ruch ręką i odkładam różdżkę na swoje kolana.
Mrużę oczy, raz jeszcze zatapiając się w pokoju pełnym nierealnych, pastelowych barw. Gdybym z niego nie wychodziła, mogłabym uwierzyć, że żyjemy na świecie, który nie chce nas wszystkich pozabijać. Jednak jakże nudny i sterylny świat by to był? Wywracam nieznacznie oczyma i uśmiecham się pod nosem poprzez swoje przemyślenia, po czym wracam do sedna sprawy.
- Na początku staraj się myśleć o jednej i konkretnej rzeczy albo podsuwać mi jakieś konkretne wspomnienia - mówię, chwytając w rękę filiżankę i biorąc łyk stygnącej już kawy.
Czuję, jak powietrze drży, a dookoła słychać tylko pojedyncze dźwięki. Czasami wydaję mi się, że mogę usłyszeć bicie serca albo nawet szum krwi przepływającej w żyłach. Zaciskam palce na różdżce, odstawiam naczynie i zwracam się do Ciebie:
- Jesteś gotowy?
To kolejne pytanie, którego z pewnością nie zadałby Ci żaden czarnoksiężnik.
Kiwam głową potwierdzająco, bo świat tonie w papierach i nie łatwo jest się ich pozbyć. Wiem, że wierzysz. Wiem też, że wiesz na co się piszesz - ja jestem niebezpieczna, legilimencja jest niebezpieczna, słowem niemal wszystko jest niebezpieczne. Ludzkie umysły były delikatne i miały poważną tendencję do tego by nagle runąć, niczym domek z kart.
Gdybyś był książką, Garrettcie, Twoja historia byłaby romansem, przeszytym tragedią, oznaczoną jednym imieniem. Wspomnienia malowały się, zmieniały i zatrzymywały, przeglądałam je niczym gazetę, spoglądając jedynie na nagłówki - jeżeli coś wydawało się bardziej użyteczne zatrzymywałam ten szalony rajd, karuzelę, która nie przestawała się obracać.
Różdżkę trzymam ciągle przy Twojej głowie, spoglądam na jarzębinowe drzewo, niewidoczny rdzeń ze smoczej różdżki. Moje oczy, przy źrenicach zielone, dalej zaś błękitne, niemal całkowicie przechodzą dziwnym odcieniem niebieskiego i wydają się jakby nieobecne. W pokoju gęstnieje cisza, ale ja zbyt zajęta jestem penetrowaniem Twojego umysłu, by to roztrząsać. W końcu powietrze przecinają dwa wychrypiane słowa. Z początku nie zamierzam drgnąć, zmusić Cię do skupienia się, ale w końcu daję za wygraną i kończę zaklęcie, widząc, że wcale nie czujesz się najlepiej. Mówiłam, że to nie jest zajęcie dla Ciebie.
- Myślisz, że jeżeli ktokolwiek inny by Cię zaatakował, pozwoliłby Ci na przerwę? - pytam dosadnie, dość niemiłym, choć nie jadowitym głosem.
Otrząsam się z transu, w jakim byłam, niemal momentalnie i zwracam wzrok do Ciebie, patrzę prosto w Twoje oczy. Wzdycham niemal niesłyszalnie, ale posyłam w Twoją stronę słaby uśmiech, jakby starając Ci się przekazać, że wcale nie było tak beznadziejnie. Nawet jeżeli tak nie uważam. Mam może wygórowane oczekiwania, bo sama nie jestem oklumentą, ale znam Laidan, ba, była ona jedną z osób, która mnie wychowała. Ty zaś nie jesteś nią i nigdy nią nie będziesz, a tego przynajmniej Ci życzę. To co zobaczyłam w umysłach Averych nieco mnie przerażało, nawet mnie, ale starannie odrzucam od siebie myśli o ich matce, bo darzę ją zbyt wielkim sentymentem. Przecież nic nie widziałam. Uwierz mi, że to, co znajduję w innych nie zawsze chcę zachować - są takie dni, że gdybym tylko mogła, rzuciłabym Obliviate na samą siebie.
Sięgam po kolejnego pieguska, tym razem pokrytego lukrem w błękitnym kolorze. Zjadam go ze smakiem, siedząc na kanapie ze skrzyżowanymi nogami i wyglądam niemal psychopatycznie, zważywszy na to, że przed chwilą wywróciłam komuś mózg do góry nogami. Nie obrzydza mnie to, nie odpycha, zdążyłam się już do tego przyzwyczaić. Gdy byłam dzieckiem uczono mnie, że miecz i różdżka powinny być przedłużeniem dłoni, dlatego dzisiaj rzucam zaklęcia i wykonuję ciosy tak, jakbym robiła to od zawsze. Wykonuję falisty ruch ręką i odkładam różdżkę na swoje kolana.
Mrużę oczy, raz jeszcze zatapiając się w pokoju pełnym nierealnych, pastelowych barw. Gdybym z niego nie wychodziła, mogłabym uwierzyć, że żyjemy na świecie, który nie chce nas wszystkich pozabijać. Jednak jakże nudny i sterylny świat by to był? Wywracam nieznacznie oczyma i uśmiecham się pod nosem poprzez swoje przemyślenia, po czym wracam do sedna sprawy.
- Na początku staraj się myśleć o jednej i konkretnej rzeczy albo podsuwać mi jakieś konkretne wspomnienia - mówię, chwytając w rękę filiżankę i biorąc łyk stygnącej już kawy.
Czuję, jak powietrze drży, a dookoła słychać tylko pojedyncze dźwięki. Czasami wydaję mi się, że mogę usłyszeć bicie serca albo nawet szum krwi przepływającej w żyłach. Zaciskam palce na różdżce, odstawiam naczynie i zwracam się do Ciebie:
- Jesteś gotowy?
To kolejne pytanie, którego z pewnością nie zadałby Ci żaden czarnoksiężnik.
i might be on the side of angels
But don't think for a second I'm one of them endlesslove
Mavis Travers
Zawód : Łowię wilkołaki i robię czarne interesy
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Stars can't shine without darkness
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Kiedy to było? Czasy, kiedy krztusili się wspólnie beztroską były tak odległe, że zdawały się wręcz nierzeczywiste; ale nie tęsknił za nimi, bo dzieciństwo szło w parze z naiwnością, a on lubił wiedzieć. Świadomość, że gdzieś czyha niebezpieczeństwo, dawała mu przewagę - najgorsza była słodka nieświadomość, życie w ułudzie, idylli, podczas gdy pada na ciebie cień, a zimny oddech łaskocze cię w kark. Ty jednak myślisz, że to niewinny wiatr; wpadasz w jego objęcia, nie zdając sobie sprawy, że skazujesz się na potępienie. I jedno takie wspomnienie przemknęło mu przez myśl; Mavis musiała ujrzeć, jak tuż przed tym, gdy odjęła różdżkę od jego głowy, rozkwitło wspomnienie ich samych - płomiennowłosego podrostka o twarzy ozdobionej mozaiką miodowych piegów i dziewczynki o buzi okalanej jasnymi puklami, która ledwo sięgała czołem do blatu stołu. Śmiali się. Śmiali się, w ich oczach tańczyły iskry, a na ustach pozbawionych pojedynczych mlecznych zębów kwitnął szczery, lekki uśmiech osób, które nie widziały jeszcze zła penetrującego wyłącznie z pozoru czarno-biały świat.
Teraz już nie potrafili się tak uśmiechać.
Odchylił głowę, zaciskając mocniej powieki; ukłucie nie traciło na sile, szum, który obijał mu się po czaszce, już wkrótce zamienił się w agresywny stukot, pulsowanie, które prowadziło go na skraj szaleństwa. Może dramatyzował, może jęzor czyjejś świadomości w jego umyśle nie powinien tak bardzo kruszyć go od środka - mimo to nienawidził tego uczucia. Bezradności wobec kogoś dewastującego jego prywatność, poczucie bezpieczeństwa, sprawiającego, że bał się siebie; tego, że ktoś może manipulować jego myślami, wspomnieniami, nastawieniem i poglądami. Że ktoś może traktować go jak marionetkę, bawiąc się sznurkami, ciągnąc je niemożliwie w każdą stronę, szarpać nim, rozrywać, poniewierać, dręczyć i upokarzać przed samym sobą, sprawić, by jeszcze dotkliwiej nienawidził własnych słabości.
W końcu ból odszedł - równie niespodziewanie, jak się zjawił - pozostawiając Garretta z ciężkim oddechem wypływającym z rozwartych lekko warg, które spierzchły. - Nie, nie myślę - powiedział w końcu wciąż ochrypniętym głosem; odchrząknął, głęboko oddychając przez krótkie sekundy. - Ale mam nadzieję, że jeśli ktoś mnie kiedyś - zawahał się, ale wyłącznie na ułamek sekundy - naprawdę zaatakuje, to będę miał choćby najmniejsze pojęcie, co powinienem robić.
Bo wciąż łudził się, że próbuje nauczyć się oklumencji czysto zapobiegawczo; że nigdy nie będzie musiał odciąć się od uczuć i wspomnień, zamknąć umysłu nie tylko przed innymi, a również przed samym sobą. Nie wiedział, czy jest na to gotów - czy chce być na to gotów; ale wciąż powtarzał sobie w myśli, jakby dodając otuchy, że nie ma wyboru. Że na szali kładzie nie tylko swoje życie, a życie ich wszystkich - bliskich, zakonników, najdroższych mu osób. Rodziny. N i e m a w y b o r u. Dlatego skup się, Garrett. Skup się.
Patrzył na nią tępo, gdy sięgnęła po słodkości; sam nie mógłby przełknąć teraz niczego, nawet goryczy w ustach, którą odczuł, zdając sobie sprawę, że zawodził samego siebie. W śmiałych wyobrażeniach kreował sytuacje, w których okazywał się naturalnym talentem - jego umysł zamykał się sam, myśli traciły ujście, broniły się samoistnie. Ale nie zdziwił się, gdy rzeczywistość okazała się zgoła inna; oddychając już miarowo, obserwował każdy gest Mavis, nie mówiąc nic. Odganiał myśli, jednocześnie układając je i starając się od nich odsunąć, od obaw, od trosk, od wątpliwości i strachu. Zdecydowanie zbyt wiele rozmyślał - o tym, co już się zdarzyło, o tym, co dopiero będzie miało miejsce. Potrzebował odłączyć się. Odciąć. Oddzielić od własnego umysłu, od niepewności, od wszystkich sprzecznych uczuć, które go kruszyły i tych, które miały go zniszczyć wkrótce.
Nie zareagował na jej słowa, trawiąc je w ciszy. - Nie - przyznał, mimowolnie zastanawiając się, czy do gwałtu na prywatności da się przygotować. Znajdź myśl, Garretcie, nieszkodliwą myśl, która pozwoli ci zapomnieć o wszystkim innym. Śnieg. Jedenaście lat temu prószył śnieg, czuł go na policzkach, czuł też, że kąsał mróz, barwiąc koniuszek jego nosa na rubinową czerwień. Przerwę świąteczną spędzali w domu. Barry chwalił się różdżką, którą otrzymał ledwie kilka miesięcy wcześniej, a Garrett był już pełnoletni, więc po krótkim ruchu drewnianego przedłużenia ręki śnieg na jego oczach budował kule. Poczuj to nieznaczące nic wspomnienie wszędzie. Oddychaj zimowym powietrzem nawet pomimo tego, że za oknem kwitnie jesień. Czuj różdżkę między palcami, choć wcale jej nie dzierżysz. Skup się. Skup się. - Dlatego zaczynajmy.
Teraz już nie potrafili się tak uśmiechać.
Odchylił głowę, zaciskając mocniej powieki; ukłucie nie traciło na sile, szum, który obijał mu się po czaszce, już wkrótce zamienił się w agresywny stukot, pulsowanie, które prowadziło go na skraj szaleństwa. Może dramatyzował, może jęzor czyjejś świadomości w jego umyśle nie powinien tak bardzo kruszyć go od środka - mimo to nienawidził tego uczucia. Bezradności wobec kogoś dewastującego jego prywatność, poczucie bezpieczeństwa, sprawiającego, że bał się siebie; tego, że ktoś może manipulować jego myślami, wspomnieniami, nastawieniem i poglądami. Że ktoś może traktować go jak marionetkę, bawiąc się sznurkami, ciągnąc je niemożliwie w każdą stronę, szarpać nim, rozrywać, poniewierać, dręczyć i upokarzać przed samym sobą, sprawić, by jeszcze dotkliwiej nienawidził własnych słabości.
W końcu ból odszedł - równie niespodziewanie, jak się zjawił - pozostawiając Garretta z ciężkim oddechem wypływającym z rozwartych lekko warg, które spierzchły. - Nie, nie myślę - powiedział w końcu wciąż ochrypniętym głosem; odchrząknął, głęboko oddychając przez krótkie sekundy. - Ale mam nadzieję, że jeśli ktoś mnie kiedyś - zawahał się, ale wyłącznie na ułamek sekundy - naprawdę zaatakuje, to będę miał choćby najmniejsze pojęcie, co powinienem robić.
Bo wciąż łudził się, że próbuje nauczyć się oklumencji czysto zapobiegawczo; że nigdy nie będzie musiał odciąć się od uczuć i wspomnień, zamknąć umysłu nie tylko przed innymi, a również przed samym sobą. Nie wiedział, czy jest na to gotów - czy chce być na to gotów; ale wciąż powtarzał sobie w myśli, jakby dodając otuchy, że nie ma wyboru. Że na szali kładzie nie tylko swoje życie, a życie ich wszystkich - bliskich, zakonników, najdroższych mu osób. Rodziny. N i e m a w y b o r u. Dlatego skup się, Garrett. Skup się.
Patrzył na nią tępo, gdy sięgnęła po słodkości; sam nie mógłby przełknąć teraz niczego, nawet goryczy w ustach, którą odczuł, zdając sobie sprawę, że zawodził samego siebie. W śmiałych wyobrażeniach kreował sytuacje, w których okazywał się naturalnym talentem - jego umysł zamykał się sam, myśli traciły ujście, broniły się samoistnie. Ale nie zdziwił się, gdy rzeczywistość okazała się zgoła inna; oddychając już miarowo, obserwował każdy gest Mavis, nie mówiąc nic. Odganiał myśli, jednocześnie układając je i starając się od nich odsunąć, od obaw, od trosk, od wątpliwości i strachu. Zdecydowanie zbyt wiele rozmyślał - o tym, co już się zdarzyło, o tym, co dopiero będzie miało miejsce. Potrzebował odłączyć się. Odciąć. Oddzielić od własnego umysłu, od niepewności, od wszystkich sprzecznych uczuć, które go kruszyły i tych, które miały go zniszczyć wkrótce.
Nie zareagował na jej słowa, trawiąc je w ciszy. - Nie - przyznał, mimowolnie zastanawiając się, czy do gwałtu na prywatności da się przygotować. Znajdź myśl, Garretcie, nieszkodliwą myśl, która pozwoli ci zapomnieć o wszystkim innym. Śnieg. Jedenaście lat temu prószył śnieg, czuł go na policzkach, czuł też, że kąsał mróz, barwiąc koniuszek jego nosa na rubinową czerwień. Przerwę świąteczną spędzali w domu. Barry chwalił się różdżką, którą otrzymał ledwie kilka miesięcy wcześniej, a Garrett był już pełnoletni, więc po krótkim ruchu drewnianego przedłużenia ręki śnieg na jego oczach budował kule. Poczuj to nieznaczące nic wspomnienie wszędzie. Oddychaj zimowym powietrzem nawet pomimo tego, że za oknem kwitnie jesień. Czuj różdżkę między palcami, choć wcale jej nie dzierżysz. Skup się. Skup się. - Dlatego zaczynajmy.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Czy kiedykolwiek krztusiłam się beztroską? Ja, Mavis, jedyne dziecko Juliusa Traversa? Córka, którą wychował jak syna, jak niebezpieczną broń? Może były takie momenty, które niezwykle cenię, w którym zapominałam o świecie. Jednak ja również nienawidzę niewiedzy, może właśnie dlatego nauczyłam się legilimencji. Kiedy ostatnio uśmiechałam się szczerze? Otaczają mnie drodzy mi ludzie, ale czasem nie potrafię się śmiać. Myśli o przyszłości pogrążają mnie całkowicie.
Legilimencja jest dla mnie uzależnieniem. Sięganie po cudze myśli, przewijanie informacji, tak odległych dla innych, a tak bliskich dla mnie. Ludzkie umysły są fascynujące, każdy inny, każdy odmienny. Wielu ludzi podziela Twoje zdanie, bracie, myśląc, że to brutalne narzędzie, mające na celu zadawanie tylko bólu. W istocie jest to sztuka niezwykle subtelna i nawet ból, który przez nią przychodzi taki jest. Wielu lekceważy słowa tego jednego zaklęcia, wypowiada je od niechcenia, nie dostrzega ich wagi. To zaklęcie może postawić świat do góry nogami.
- Też mam taką nadzieję - mówię, wzdychając lekko, a mój głos choć brzmi sympatycznie i czysto skrywa wiele wątpliwości w środku.
Po co się w to angażujesz? Są ludzie, których pociąga władza, ludzie tacy jak ja. Nie jestem zła, ale używam różnych środków, nie kieruję się pustym kodeksem moralnym. Dumbledore też nie był idealny. A ty? Ty jesteś tym dobrym, świat takich potrzebuje. Dobroć jest na wymarciu, a ty chciałbyś jeszcze ją zmniejszyć? Oklumencja wymagała poświęceń, nie tylko wielu godzin ćwiczeń, ale też zmian, zmian w sposobie myślenia.
Chcesz uczyć się jej czysto zapobiegawczo? Muszę Cię zmartwić. Oklumencja, wbrew powszechnym twierdzeniom nie jest stała. Może zawodzić. Szczególnie, jeśli walczy się z wprawnym legilimentą.
Ukrywam swoją niepewność sięgając po kolejne lukrowane ciasteczko. Uwielbiam je, mogłabym nawet zażartować, że są jedynym powodem dla którego tu jestem. Wsłuchuję się w Twój głos, jednocześnie zajadając się kociołkowym pieguskiem.
Czuję na sobie Twój wzrok, jednak nie wykonuję żadnych ruchów, moje mięśnie nawet nie drgają, kiedy pogrążamy się w ciszy.
- Może to i lepiej - rzucam ukradkowo, cicho, bardziej do siebie samej niż do Weasleya.
Po chwili, która zdaje się trwać wieczność wykonuję ruch różdżką, przykładając ją do czoła przyjaciela.
- Legilimens - mówię, szeptem, niemal milcząc, tonem rozkazu, którego nie można odmówić.
Zanurzam się w głębi Twojego umysłu, nurkuję w nim, przewijam kolejne strony, jakbyś był gazetą, jednak tym razem coś się zmienia. Próbujesz mnie rozproszyć.
Biel śniegu, migotającego dookoła. Rubinowa czerwień.
Buntuję się, przewijając myśli dalej brnąć w głąb tych, których nikt nie powinien widzieć.
Kule ze śniegu powstające za jednym pociągnięciem różdżki.
Drę wspomnienie na kawałki, wyciągając spod niego inne.
Szczypanie mrozu.
Wkrótce jednak udaję mi się dostrzec pod nim coś innego, a wspomnienia mieszają się jak wylane na siebie farby. Mam większe doświadczenie, ale to i tak było… Niezwykłe. Uśmiecham się pod nosem, po czym sięgam po broń ostateczną - MARGAUX, krzyczę wewnątrz Twojego umysłu i natychmiast zalewają mnie wodospady wspomnień, w których króluje ta błękitnooka blondynka.
Legilimencja jest dla mnie uzależnieniem. Sięganie po cudze myśli, przewijanie informacji, tak odległych dla innych, a tak bliskich dla mnie. Ludzkie umysły są fascynujące, każdy inny, każdy odmienny. Wielu ludzi podziela Twoje zdanie, bracie, myśląc, że to brutalne narzędzie, mające na celu zadawanie tylko bólu. W istocie jest to sztuka niezwykle subtelna i nawet ból, który przez nią przychodzi taki jest. Wielu lekceważy słowa tego jednego zaklęcia, wypowiada je od niechcenia, nie dostrzega ich wagi. To zaklęcie może postawić świat do góry nogami.
- Też mam taką nadzieję - mówię, wzdychając lekko, a mój głos choć brzmi sympatycznie i czysto skrywa wiele wątpliwości w środku.
Po co się w to angażujesz? Są ludzie, których pociąga władza, ludzie tacy jak ja. Nie jestem zła, ale używam różnych środków, nie kieruję się pustym kodeksem moralnym. Dumbledore też nie był idealny. A ty? Ty jesteś tym dobrym, świat takich potrzebuje. Dobroć jest na wymarciu, a ty chciałbyś jeszcze ją zmniejszyć? Oklumencja wymagała poświęceń, nie tylko wielu godzin ćwiczeń, ale też zmian, zmian w sposobie myślenia.
Chcesz uczyć się jej czysto zapobiegawczo? Muszę Cię zmartwić. Oklumencja, wbrew powszechnym twierdzeniom nie jest stała. Może zawodzić. Szczególnie, jeśli walczy się z wprawnym legilimentą.
Ukrywam swoją niepewność sięgając po kolejne lukrowane ciasteczko. Uwielbiam je, mogłabym nawet zażartować, że są jedynym powodem dla którego tu jestem. Wsłuchuję się w Twój głos, jednocześnie zajadając się kociołkowym pieguskiem.
Czuję na sobie Twój wzrok, jednak nie wykonuję żadnych ruchów, moje mięśnie nawet nie drgają, kiedy pogrążamy się w ciszy.
- Może to i lepiej - rzucam ukradkowo, cicho, bardziej do siebie samej niż do Weasleya.
Po chwili, która zdaje się trwać wieczność wykonuję ruch różdżką, przykładając ją do czoła przyjaciela.
- Legilimens - mówię, szeptem, niemal milcząc, tonem rozkazu, którego nie można odmówić.
Zanurzam się w głębi Twojego umysłu, nurkuję w nim, przewijam kolejne strony, jakbyś był gazetą, jednak tym razem coś się zmienia. Próbujesz mnie rozproszyć.
Biel śniegu, migotającego dookoła. Rubinowa czerwień.
Buntuję się, przewijając myśli dalej brnąć w głąb tych, których nikt nie powinien widzieć.
Kule ze śniegu powstające za jednym pociągnięciem różdżki.
Drę wspomnienie na kawałki, wyciągając spod niego inne.
Szczypanie mrozu.
Wkrótce jednak udaję mi się dostrzec pod nim coś innego, a wspomnienia mieszają się jak wylane na siebie farby. Mam większe doświadczenie, ale to i tak było… Niezwykłe. Uśmiecham się pod nosem, po czym sięgam po broń ostateczną - MARGAUX, krzyczę wewnątrz Twojego umysłu i natychmiast zalewają mnie wodospady wspomnień, w których króluje ta błękitnooka blondynka.
i might be on the side of angels
But don't think for a second I'm one of them endlesslove
Mavis Travers
Zawód : Łowię wilkołaki i robię czarne interesy
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Stars can't shine without darkness
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
To zabawne, jak lekko rozmawiali o rzeczach trudnych - właśnie pod taką kategorię podchodziło roztaczanie wizji potężnych czarnoksiężników szturmem wbijających się mu do umysłu, by osiągnąć jakiś cel - przewertować myśli niczym najświeższe wydanie Proroka Codziennego?, pobawić się w tworzenie niekompletnych mozaik z chaotycznych myśli?, pokonać go bronią wyjątkowo subtelną, bo taką, z której nie będzie sobie zdawał sprawy? Nie chciał się na to godzić, zbytnio bał się o własny umysł, o tony tajnych informacji, które skrywał pomiędzy ciężkimi myślami. Ich wydobycie nie groziło wyłącznie jemu samemu - o nie, słało na szubienicę bezpieczeństwo jego rodziny, nakładało pętlę na szyję najbliższych, naciskało spust mugolskiej broni wycelowanej prosto w skroń członków zakonu.
Zdawał sobie sprawę, że igrali z ogniem, wędrowali po linie rozciągniętej pomiędzy dwoma szczytami oddalonych od siebie gór - a on chciał zadbać o zabezpieczenie, które, choć niestabilne, uchroni go przed drogą w dół i pozwoli mu się podnieść nawet wtedy, gdy raz zawaha się i upadnie.
Wysłał Mavis uśmiech, a potem powędrował spojrzeniem za okno; przez ulotną chwilę przyglądał się promieniom kąsającym szybę, a potem wbił wzrok we własne dłonie, analizując ślady pozostawione przez rozdrapane do krwi skórki przy paznokciach. Milczał, przygotowując się na uderzenie, które nastąpiło w tym momencie, w którym padła inkantacja zaklęcia. Zamknął oczy, odkrywając, że dzięki temu łatwiej mu się skupić.
Ale czym jest skupienie wobec siły szturmem atakującej jego myśli?
Ten ból - jednocześnie odległy, jak i niebezpiecznie bliski, rozdzierający umysł i zaraz sklejający go na nowo, rozrzucający namolnie kolejne obrazy, wspomnienia, wizje, dźwięki, ale tylko po to, by zaraz je zawołać, uderzyć ich skumulowanym zestawem; skrzywił się, bo jak mógł się nie skrzywić, kiedy jednocześnie tracił rzeczywistość i ją zyskiwał, znajdował kontrolę, by dać jej się wymsknąć spomiędzy palców.
Na tle ciemności zaciśniętych powiek powoli kreśliły się rozmyte obrazy; z początku była to wyłącznie biel, którą uparcie przywoływał, chcąc się odgrodzić, chcąc uciec, zaprzepaścić wszystkie próby odebrania mu prywatności, o którą tak zażarcie walczył. Z nieba padały iskrzące się lekko płatki śniegu, drżąc eterycznie w targanym chłodnym, zimowym wiatrem powietrzu, znów czuł mróz kąsający go w nos, niesymetrycznie barwiący policzki na mocny odcień rubinu. Zabrzmiał dziewczęcy, słodki śmiech. Kiedy ostatni raz mógł go usłyszeć? To było dawno, tak dawno - a teraz ulotne wspomnienia zdawały mu się znów na wyciągnięcie ręki, był prawie pewien, że przeżywał je na nowo. I nie miałby żadnych wątpliwości, gdyby nie fakt, że obraz nie był stabilny, falował, rozmywał się, tracił na ostrości i za chwilę znowu zyskiwał. A jednocześnie balansował na granicy ostatecznego zamglenia; Garrett był o krok od odegnania niechcianej wizji narzuconej przez siłę zaklęcia legilimens. Ale choć w jednej chwili zdawało mu się dystansem możliwym do pokonania jednym susem, w drugiej zakrawało to o niemożliwość; złościło go to, denerwowało, szarpało nerwy, sprawiało, że nie mógł się skupić.
Uważaj, żeby się nie poślizgnąć - usłyszał własny głos, wyraźniejszy niż przed chwilą (czyżby jego próby odgrodzenia umysłu z każdą chwilą traciły na siły?) i dokładnie w tym samym momencie powietrze przeciął pisk, a ruda czupryna utonęła w śnieżnej zaspie. Zaśmiał się cicho, bo przecież nikomu nic się nie stało; miał wrażenie, że nie uśmiecha się tylko we wspomnieniu, ale też w rzeczywistości, że pomimo tego okropnego bólu miliona igieł wbijających się w obie jego skronie i zgniatającego czaszkę. Płatki śniegu rozpuszczały się na pokrytych piegami policzkach jego brata. Ciepłe, puchowe rękawice ogrzewały mu palce, sięgał, by zatopić dłonie w białej pierzynie i uformować z niej kulę. Lyra, otrzepując się ze śniegu, ze śmiechem schowała się za Barrym, a ledwie chwilę później na horyzoncie zamajaczyła...
...Margaux?
Musiał pamiętać, żeby - kiedy już rozchyli powieki, próbując wyplenić pulsujący ból w skroniach - wypomnieć Mavis, że gra nieczysto.
I znów zalała go słodka woń białych kwiatów, to właśnie w ich kształt ułożył się puchowy śnieg. Jego rodzeństwo rozmyło się, jakby tracąc na znaczeniu; zdawało mu się, że znów ważna jest dla niego wyłącznie ona. Gardenie zniknęły, ustąpiły czerni korytarzy w ministerstwie - czy to nie tutaj właśnie spotkał ją po raz pierwszy, błądząc wśród tłumu zajętych sobą czarodziejów i będąc spóźnionym pierwszy i ostatni raz w życiu? Bez problemu dostrzegł jej srebrne pukle lśniące wśród lasu anonimowych, szarych twarzy; mimowolnie wykrzywił twarz w uśmiechu i nagle przestał przejmować się widmem upomnienia, kiedy dotrze na dalsze szkolenie na drugim piętrze z pewnym opóźnieniem.
Ale to przecież nie miało już znaczenia, przecież to należało do przeszłości - słodkiej, lecz odległej i, co być może najważniejsze, okrutnie prywatnej.
Nie.
Nie, nie.
Nawet nie wiedział, że mocniej zaciska zęby, jakby w ten sposób próbując uchwycić się realności - choć wcześniej brutalnie mu się wymykała, teraz wracała jak echo wypełniające pusty korytarz. Bronił się, znów przypomniał sobie, że to tylko gra, tylko walka, tym razem niewinna, ale kto wie, czy następnym razem nie zaatakuje go ktoś inny niż droga przyjaciółka. Musiał się skupić. Więc to robił; odganiał myśli, skupiając się właśnie na tych wspomnieniach, które chciał przywołać, z których miał zbudować mur, jaki odgrodziłby go od tych uczuć, po które nikt z zewnątrz pod żadnym pozorem nie powinien sięgać. Ale ból wypełniał go dalej; starał się być ponad cielesność, ponad ten łomot wypełniający mu czaszkę, ponad pulsujące udręką odczucia. Mówiono, że oklumencja jest sztuką ucieczki ze strefy sacrum. Że, pragnąc ją posiąść, powinien zaprzeczyć własnemu istnieniu, więc robił to, bardziej instynktownie, niż racjonalnie, bo, prawdę mówiąc, wciąż nie wiedział, jak ma to zrobić. A nikt nie umiał mu pomóc - nie ci, którzy opanowali tę sztukę, nie Mavis znająca się na wdzieraniu się do umysłu, nie niezliczone tomiszcze ksiąg traktujące na temat tej umiejętności. Może było to kwestią indywidualną, jaką powinien wypracować sam, płacąc okup w postaci zbierających się kropel potu, okropnego dudnienia z tyłu głowy i okrutnego przemęczenia.
I skupił się, starając się odegnać ból, pozbyć jęzora czyichś myśli penetrującego jego umysł (dokładnie go czuł, wiedział, w jakie myśli próbowano ingerować, a to było najgorsze i powodowało, że niewidzialna pętla zaciskała się na jego żołądku); niech będzie po wszystkim, niech ta misterna intryga runie, odejdzie w cień i zapomnienie. Niech odzyska władzę, oddali się od tego przeklętego spętania, niech opanuje własną głowę i posprząta chaos, jaki budziła w nim przyjaciółka.
Śnieg. Odzyskał go na nowo - ten sam iskrzący się bielą na tle grudniowego nieba. Otulił się wspomnieniem, starając się uczynić z niego nieprzekraczalną barierę, która ochroni go przed atakiem z zewnątrz. Zamykał umysł. Odcinał się od istnienia. I, na brodatego, starego i pomarszczonego Merlina, nie spodziewał się, że w końcu przyjdzie mu to z taką łatwością. Lekko, naturalnie, jakby urodził się tylko po to, by to robić.
Jakby jego umysł był przystosowany do ucieczki przed niechcianymi emocjami.
Śnieg. Niech prószy, niech zasypie mu policzki, szczypie chłodem, wywołując czerwień na czubku piegowatego nosa. Niech wizja brata wtykającego krzywo dorodną marchewkę w twarz pulchnego, mało stabilnego bałwana przywoła uśmiech na jego usta, niech poczuje, jak siostra ściąga mu czapkę, by ułożyć ją na głowie ich śnieżnego tworu. Niech zaraz zawyje silny, niespodziewany wiatr, niech wełniana czapka zerwie się i poleci, pchana silnym podmuchem, by oni mogli - przy akompaniamencie ich własnego śmiechu - rzucić się za nią w pogoń, zapominając, że równie dobrze mogli użyć magii.
Niech wypełni go wspomnienie sprzed jedenastu lat, niech wypleni imię, które nigdy nie powinno zabrzmieć.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Zdawał sobie sprawę, że igrali z ogniem, wędrowali po linie rozciągniętej pomiędzy dwoma szczytami oddalonych od siebie gór - a on chciał zadbać o zabezpieczenie, które, choć niestabilne, uchroni go przed drogą w dół i pozwoli mu się podnieść nawet wtedy, gdy raz zawaha się i upadnie.
Wysłał Mavis uśmiech, a potem powędrował spojrzeniem za okno; przez ulotną chwilę przyglądał się promieniom kąsającym szybę, a potem wbił wzrok we własne dłonie, analizując ślady pozostawione przez rozdrapane do krwi skórki przy paznokciach. Milczał, przygotowując się na uderzenie, które nastąpiło w tym momencie, w którym padła inkantacja zaklęcia. Zamknął oczy, odkrywając, że dzięki temu łatwiej mu się skupić.
Ale czym jest skupienie wobec siły szturmem atakującej jego myśli?
Ten ból - jednocześnie odległy, jak i niebezpiecznie bliski, rozdzierający umysł i zaraz sklejający go na nowo, rozrzucający namolnie kolejne obrazy, wspomnienia, wizje, dźwięki, ale tylko po to, by zaraz je zawołać, uderzyć ich skumulowanym zestawem; skrzywił się, bo jak mógł się nie skrzywić, kiedy jednocześnie tracił rzeczywistość i ją zyskiwał, znajdował kontrolę, by dać jej się wymsknąć spomiędzy palców.
Na tle ciemności zaciśniętych powiek powoli kreśliły się rozmyte obrazy; z początku była to wyłącznie biel, którą uparcie przywoływał, chcąc się odgrodzić, chcąc uciec, zaprzepaścić wszystkie próby odebrania mu prywatności, o którą tak zażarcie walczył. Z nieba padały iskrzące się lekko płatki śniegu, drżąc eterycznie w targanym chłodnym, zimowym wiatrem powietrzu, znów czuł mróz kąsający go w nos, niesymetrycznie barwiący policzki na mocny odcień rubinu. Zabrzmiał dziewczęcy, słodki śmiech. Kiedy ostatni raz mógł go usłyszeć? To było dawno, tak dawno - a teraz ulotne wspomnienia zdawały mu się znów na wyciągnięcie ręki, był prawie pewien, że przeżywał je na nowo. I nie miałby żadnych wątpliwości, gdyby nie fakt, że obraz nie był stabilny, falował, rozmywał się, tracił na ostrości i za chwilę znowu zyskiwał. A jednocześnie balansował na granicy ostatecznego zamglenia; Garrett był o krok od odegnania niechcianej wizji narzuconej przez siłę zaklęcia legilimens. Ale choć w jednej chwili zdawało mu się dystansem możliwym do pokonania jednym susem, w drugiej zakrawało to o niemożliwość; złościło go to, denerwowało, szarpało nerwy, sprawiało, że nie mógł się skupić.
Uważaj, żeby się nie poślizgnąć - usłyszał własny głos, wyraźniejszy niż przed chwilą (czyżby jego próby odgrodzenia umysłu z każdą chwilą traciły na siły?) i dokładnie w tym samym momencie powietrze przeciął pisk, a ruda czupryna utonęła w śnieżnej zaspie. Zaśmiał się cicho, bo przecież nikomu nic się nie stało; miał wrażenie, że nie uśmiecha się tylko we wspomnieniu, ale też w rzeczywistości, że pomimo tego okropnego bólu miliona igieł wbijających się w obie jego skronie i zgniatającego czaszkę. Płatki śniegu rozpuszczały się na pokrytych piegami policzkach jego brata. Ciepłe, puchowe rękawice ogrzewały mu palce, sięgał, by zatopić dłonie w białej pierzynie i uformować z niej kulę. Lyra, otrzepując się ze śniegu, ze śmiechem schowała się za Barrym, a ledwie chwilę później na horyzoncie zamajaczyła...
...Margaux?
Musiał pamiętać, żeby - kiedy już rozchyli powieki, próbując wyplenić pulsujący ból w skroniach - wypomnieć Mavis, że gra nieczysto.
I znów zalała go słodka woń białych kwiatów, to właśnie w ich kształt ułożył się puchowy śnieg. Jego rodzeństwo rozmyło się, jakby tracąc na znaczeniu; zdawało mu się, że znów ważna jest dla niego wyłącznie ona. Gardenie zniknęły, ustąpiły czerni korytarzy w ministerstwie - czy to nie tutaj właśnie spotkał ją po raz pierwszy, błądząc wśród tłumu zajętych sobą czarodziejów i będąc spóźnionym pierwszy i ostatni raz w życiu? Bez problemu dostrzegł jej srebrne pukle lśniące wśród lasu anonimowych, szarych twarzy; mimowolnie wykrzywił twarz w uśmiechu i nagle przestał przejmować się widmem upomnienia, kiedy dotrze na dalsze szkolenie na drugim piętrze z pewnym opóźnieniem.
Ale to przecież nie miało już znaczenia, przecież to należało do przeszłości - słodkiej, lecz odległej i, co być może najważniejsze, okrutnie prywatnej.
Nie.
Nie, nie.
Nawet nie wiedział, że mocniej zaciska zęby, jakby w ten sposób próbując uchwycić się realności - choć wcześniej brutalnie mu się wymykała, teraz wracała jak echo wypełniające pusty korytarz. Bronił się, znów przypomniał sobie, że to tylko gra, tylko walka, tym razem niewinna, ale kto wie, czy następnym razem nie zaatakuje go ktoś inny niż droga przyjaciółka. Musiał się skupić. Więc to robił; odganiał myśli, skupiając się właśnie na tych wspomnieniach, które chciał przywołać, z których miał zbudować mur, jaki odgrodziłby go od tych uczuć, po które nikt z zewnątrz pod żadnym pozorem nie powinien sięgać. Ale ból wypełniał go dalej; starał się być ponad cielesność, ponad ten łomot wypełniający mu czaszkę, ponad pulsujące udręką odczucia. Mówiono, że oklumencja jest sztuką ucieczki ze strefy sacrum. Że, pragnąc ją posiąść, powinien zaprzeczyć własnemu istnieniu, więc robił to, bardziej instynktownie, niż racjonalnie, bo, prawdę mówiąc, wciąż nie wiedział, jak ma to zrobić. A nikt nie umiał mu pomóc - nie ci, którzy opanowali tę sztukę, nie Mavis znająca się na wdzieraniu się do umysłu, nie niezliczone tomiszcze ksiąg traktujące na temat tej umiejętności. Może było to kwestią indywidualną, jaką powinien wypracować sam, płacąc okup w postaci zbierających się kropel potu, okropnego dudnienia z tyłu głowy i okrutnego przemęczenia.
I skupił się, starając się odegnać ból, pozbyć jęzora czyichś myśli penetrującego jego umysł (dokładnie go czuł, wiedział, w jakie myśli próbowano ingerować, a to było najgorsze i powodowało, że niewidzialna pętla zaciskała się na jego żołądku); niech będzie po wszystkim, niech ta misterna intryga runie, odejdzie w cień i zapomnienie. Niech odzyska władzę, oddali się od tego przeklętego spętania, niech opanuje własną głowę i posprząta chaos, jaki budziła w nim przyjaciółka.
Śnieg. Odzyskał go na nowo - ten sam iskrzący się bielą na tle grudniowego nieba. Otulił się wspomnieniem, starając się uczynić z niego nieprzekraczalną barierę, która ochroni go przed atakiem z zewnątrz. Zamykał umysł. Odcinał się od istnienia. I, na brodatego, starego i pomarszczonego Merlina, nie spodziewał się, że w końcu przyjdzie mu to z taką łatwością. Lekko, naturalnie, jakby urodził się tylko po to, by to robić.
Jakby jego umysł był przystosowany do ucieczki przed niechcianymi emocjami.
Śnieg. Niech prószy, niech zasypie mu policzki, szczypie chłodem, wywołując czerwień na czubku piegowatego nosa. Niech wizja brata wtykającego krzywo dorodną marchewkę w twarz pulchnego, mało stabilnego bałwana przywoła uśmiech na jego usta, niech poczuje, jak siostra ściąga mu czapkę, by ułożyć ją na głowie ich śnieżnego tworu. Niech zaraz zawyje silny, niespodziewany wiatr, niech wełniana czapka zerwie się i poleci, pchana silnym podmuchem, by oni mogli - przy akompaniamencie ich własnego śmiechu - rzucić się za nią w pogoń, zapominając, że równie dobrze mogli użyć magii.
Niech wypełni go wspomnienie sprzed jedenastu lat, niech wypleni imię, które nigdy nie powinno zabrzmieć.
[bylobrzydkobedzieladnie]
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Ostatnio zmieniony przez Garrett Weasley dnia 16.02.16 23:51, w całości zmieniany 2 razy
Potężni czarnoksiężnicy muszą poczekać i chwilowo ustąpić miejsca potężnej czarownicy i wybitnemu legilimencie w jednej osobie - mnie, rzecz jasna. Uśmiecham się na myśl o tym żarcie, jednak już chwilę później mój wzrok chmurnieje.
Na tym świecie nie ma już bezpieczeństwa, zwłaszcza jeśli chcesz chodzić po linie. Ktoś zawsze będzie pchał Cię z jednej strony, z drugiej. Zaś legilimenci będą przyglądać się temu, swoim kukiełkom w niewielkim teatrze. Ta sztuka przerażała, choć w istocie niosła też piękno - nie bez powodu.
Płatki śniegu obsypywały moją świadomość, padały przed moimi oczyma, spływając gładko w dół. A ja sunęłam pogrążona w bieli tylko po to by ją rozerwać, zastąpić czymś innym.
By nie dopuścić do uczucia mrozu na skórze, dźwięk dziewczęcego śniegu.
Rodzinna scena rozpadła się pod wpływem jednego imienia, pełnego uczuć, tak sprzecznych, tak innych.
Margaux.
Czy to pytanie, rozkaz, może stwierdzenie? Czuję myśl przepływającą przez Twój umysł, o tym, że gram nieczysto. Gdy się tego nie robi - nie wygrywa się. A przecież stwierdzenie, że oszukuję byłoby błędem. Nie robię nic złego. Po prostu bawię się Twoimi słabościami, wyczuwam je jak drapieżnik wyczuwa swoją zdobycz. Wiele lat zajęło mi opanowanie tej sztuki.
Prywatność. Czy istnieje dla mnie takie słowo? Czy po tak wielu umysłach, które przewertowałam, znacznie brutalniej od Twojego cokolwiek ono dla mnie znaczy? Ile razy wyrywałam wspomnienia, zaginałam myśli? Nie potrafię nawet policzyć.
Znów otula mnie zimowa sceneria i w tym momencie irytuję się, postanawiając położyć temu wszystkiemu kres. Znów wypowiadam to imię, ale tym razem nie jedno - obok panny Vance pojawia się Barry, Dumbledore, Lyra, Benjamin, Diana - wywołuję potok wspomnień które miksują się i przewijają jak szalone, pilnuję również, bym nieostrożnie wyjawiła jakąkolwiek ze swoich myśli. Mimo prędkości i tonu jaką nadaję nadal przed moimi oczyma majaczy wspomnienie sprzed kilkunastu lat, rozpaczliwe, wybrzmiewające w Twojej głowie.
W końcu prycham nieznacznie i raz jeszcze zakręcam szalony wir, powodując to, że wspomnienia przelewają się raz po raz, tworząc zamieszanie, po czym płynnym ruchem odciągam różdżkę od Twojego czoła. Daję Ci chwilę na uspokojenie po tej szaleńczej karuzeli.
Kiedy dochodzisz do siebie, wyrwany z szoku po tym zaklęciu ja siedzę już z szelmowskim uśmiechem, ściskając w dłoni filiżankę kawy. Różdżka, która wcześniej posłużyła mi do wywrócenia umysłu do góry nogami teraz stukocze o brzeg naczynia, z którego po chwili unosi się para. Zimna kawa to już nie byłoby to samo.
Upijam łyk, bacznie obserwując to co robisz.
- Lepiej - rzucam krótko i jest to równoznaczne z tysiącem zdań pochwał wypowiedzianych przez kogoś innego.
Nie umiem prawić komplementów, które nie byłyby jednocześnie sztuczne, więc kiwam głową z uznaniem. Rozsiadam się wygodniej na kanapie i po zjedzeniu kolejnego ciastka postanawiam się odezwać. Swoją drogą, spróbuj przekupić swoich wrogów pysznościami z Krainy Miodu - w moim przypadku pewnie by się udało.
- Wystarczy na dziś. A teraz, o czym chciałeś ze mną porozmawiać? - pytam, nie oczekując od razu odpowiedzi. - O Zakonie Feniksa? Ciekawe, że ta nazwa zdążyła mi się już wcześniej obić o uszy.
Patrzę na Ciebie wzrokiem nie wyrażającym nic, na mojej twarzy nie widać cienia jakichkolwiek spekulacji. Czekam, aż wszystko wyjaśnisz.
Na tym świecie nie ma już bezpieczeństwa, zwłaszcza jeśli chcesz chodzić po linie. Ktoś zawsze będzie pchał Cię z jednej strony, z drugiej. Zaś legilimenci będą przyglądać się temu, swoim kukiełkom w niewielkim teatrze. Ta sztuka przerażała, choć w istocie niosła też piękno - nie bez powodu.
Płatki śniegu obsypywały moją świadomość, padały przed moimi oczyma, spływając gładko w dół. A ja sunęłam pogrążona w bieli tylko po to by ją rozerwać, zastąpić czymś innym.
By nie dopuścić do uczucia mrozu na skórze, dźwięk dziewczęcego śniegu.
Rodzinna scena rozpadła się pod wpływem jednego imienia, pełnego uczuć, tak sprzecznych, tak innych.
Margaux.
Czy to pytanie, rozkaz, może stwierdzenie? Czuję myśl przepływającą przez Twój umysł, o tym, że gram nieczysto. Gdy się tego nie robi - nie wygrywa się. A przecież stwierdzenie, że oszukuję byłoby błędem. Nie robię nic złego. Po prostu bawię się Twoimi słabościami, wyczuwam je jak drapieżnik wyczuwa swoją zdobycz. Wiele lat zajęło mi opanowanie tej sztuki.
Prywatność. Czy istnieje dla mnie takie słowo? Czy po tak wielu umysłach, które przewertowałam, znacznie brutalniej od Twojego cokolwiek ono dla mnie znaczy? Ile razy wyrywałam wspomnienia, zaginałam myśli? Nie potrafię nawet policzyć.
Znów otula mnie zimowa sceneria i w tym momencie irytuję się, postanawiając położyć temu wszystkiemu kres. Znów wypowiadam to imię, ale tym razem nie jedno - obok panny Vance pojawia się Barry, Dumbledore, Lyra, Benjamin, Diana - wywołuję potok wspomnień które miksują się i przewijają jak szalone, pilnuję również, bym nieostrożnie wyjawiła jakąkolwiek ze swoich myśli. Mimo prędkości i tonu jaką nadaję nadal przed moimi oczyma majaczy wspomnienie sprzed kilkunastu lat, rozpaczliwe, wybrzmiewające w Twojej głowie.
W końcu prycham nieznacznie i raz jeszcze zakręcam szalony wir, powodując to, że wspomnienia przelewają się raz po raz, tworząc zamieszanie, po czym płynnym ruchem odciągam różdżkę od Twojego czoła. Daję Ci chwilę na uspokojenie po tej szaleńczej karuzeli.
Kiedy dochodzisz do siebie, wyrwany z szoku po tym zaklęciu ja siedzę już z szelmowskim uśmiechem, ściskając w dłoni filiżankę kawy. Różdżka, która wcześniej posłużyła mi do wywrócenia umysłu do góry nogami teraz stukocze o brzeg naczynia, z którego po chwili unosi się para. Zimna kawa to już nie byłoby to samo.
Upijam łyk, bacznie obserwując to co robisz.
- Lepiej - rzucam krótko i jest to równoznaczne z tysiącem zdań pochwał wypowiedzianych przez kogoś innego.
Nie umiem prawić komplementów, które nie byłyby jednocześnie sztuczne, więc kiwam głową z uznaniem. Rozsiadam się wygodniej na kanapie i po zjedzeniu kolejnego ciastka postanawiam się odezwać. Swoją drogą, spróbuj przekupić swoich wrogów pysznościami z Krainy Miodu - w moim przypadku pewnie by się udało.
- Wystarczy na dziś. A teraz, o czym chciałeś ze mną porozmawiać? - pytam, nie oczekując od razu odpowiedzi. - O Zakonie Feniksa? Ciekawe, że ta nazwa zdążyła mi się już wcześniej obić o uszy.
Patrzę na Ciebie wzrokiem nie wyrażającym nic, na mojej twarzy nie widać cienia jakichkolwiek spekulacji. Czekam, aż wszystko wyjaśnisz.
i might be on the side of angels
But don't think for a second I'm one of them endlesslove
Mavis Travers
Zawód : Łowię wilkołaki i robię czarne interesy
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Stars can't shine without darkness
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ta walka była najtrudniejsza, bo przypominała potyczkę z samym sobą; drażniła go niewidzialna siła legilimencji Mavis, wwiercała się w umysł, a on nie mógł ochronić się unikiem, na nic zdałoby się przywołanie zaklęcia tarczy, nie pomogłaby srebrzysta jaskółka tańcząca w ciężkim powietrzu. Nienawidził bezsilności, bo ta dławiła go, sprawiała, że czuł się niczym bezbronne, naiwne dziecko, nad którym zawisnął złowrogi cień - a nie mogło walczyć, bo nie zdawało sobie sprawy z istniejącego zagrożenia.
Zamknął jeszcze raz oczy, właściwie niepewien, kiedy zdążył je otworzyć; wszystko rozmywało się, rzeczywistość spływała na pogranicze iluzji. Chłód śnieżnych okruchów mieszał się z miękkością kanapy, na której siedział, wspomnienie słodkiego zapachu kolidowało z goryczą czarnej kawy, jakiej smak wciąż odczuwał na języku.
Przyłapał się na tym, że wsłuchiwał się w bolesne echo dawnych słów. Najpierw nie odganiał natrętnych, brutalnych wizji z przeszłości, jakby zapominając, że powinien się bronić, ale już wkrótce znów skupiał się wyłącznie na zamykaniu umysłu. Odcinaniu emocji. Uciszaniu myśli. I, o zgrozo, przychodziło mu to z zadziwiającą łatwością.
Względnie.
Kiedy ucisk zelżał, przez chwilę myślał, że to jego zasługa, że wreszcie odzyskał jasność myślenia, ale zdrowy rozsądek szybko podpowiedział mu, jak bardzo się pomylił. Mavis odjęła różdżkę, teraz oplatając palce wokół porcelanowej filiżanki. Ułamki sekundy spędził na wpatrywaniu się w nieokreśloną przestrzeń, zerknął przez okno, patrzył na słodkości na drewnianym blacie stolika, na jasne włosy panny (jak długo jeszcze będzie jej przysługiwał panieński tytuł? na pewno czyhała na nią nieuchronność szlacheckiego losu) Travers. Uspokajał oddech, dudniącą zapowiedź migreny i harmider myśli, które wciąż obijały się po wnętrzu jego czaszki. Z cichym, miarowym łoskotem.
- Lepiej? - wygiął usta w grymasie, który przypominał kpinę wymierzoną w samego siebie. Podniósł się, by podejść do pobliskiego regału uginającego się pod ciężarem ksiąg i, stojąc odwróconym plecami do drogiej przyjaciółki, uspokoić się, podróżując opuszkami po skórzanych grzbietach opasłych tomiszczy. - Czuję się, jakbym miał zwymiotować własnymi wnętrznościami. - Twarz czarownicy znajdująca się na starym wydaniu baśni Barda Beedle'a zdawała się spoglądać na niego z nieudolnie skrywaną pogardą. - Albo przewrócić się na podłogę i doturlać pod samą kanapę. - I nie ruszać się stamtąd już nigdy, może właśnie tego potrzebował?
Gdy padła nazwa zakonu, odwrócił się i zerknął na Mavis z lekkim uśmiechem, a z jakiegoś powodu w jego spojrzeniu nie czaiło się zaskoczenie. Ale zaraz powrócił wzrokiem do regału; jedna z książek stała krzywo, zmarszczył lekko czoło, kiedy układał ją tak, by była na równi z innymi. Perfekcyjnie, bez skaz, bez zastrzeżeń. Westchnął. Tylko po to, by zaraz zacząć mówić - składał powoli słowa, ostrożnie, chcąc wyjawić wiele, ale jednocześnie nie przekroczyć bezpiecznej granicy.
Kiedy jego siostra wróciła do domu, siedział na kanapie, pogrążając się w lekturze. Zupełnie jakby nic się nie stało, jakby ledwie kilka godzin wcześniej nikt szturmem nie wbijał się do jego umysłu, jakby pierwszy raz od dawna nie poruszył na głos sprawy zakonu.
Jakby to był wyłącznie kolejny leniwy dzień spędzony z nosem w książce.
| zt
Zamknął jeszcze raz oczy, właściwie niepewien, kiedy zdążył je otworzyć; wszystko rozmywało się, rzeczywistość spływała na pogranicze iluzji. Chłód śnieżnych okruchów mieszał się z miękkością kanapy, na której siedział, wspomnienie słodkiego zapachu kolidowało z goryczą czarnej kawy, jakiej smak wciąż odczuwał na języku.
Przyłapał się na tym, że wsłuchiwał się w bolesne echo dawnych słów. Najpierw nie odganiał natrętnych, brutalnych wizji z przeszłości, jakby zapominając, że powinien się bronić, ale już wkrótce znów skupiał się wyłącznie na zamykaniu umysłu. Odcinaniu emocji. Uciszaniu myśli. I, o zgrozo, przychodziło mu to z zadziwiającą łatwością.
Względnie.
Kiedy ucisk zelżał, przez chwilę myślał, że to jego zasługa, że wreszcie odzyskał jasność myślenia, ale zdrowy rozsądek szybko podpowiedział mu, jak bardzo się pomylił. Mavis odjęła różdżkę, teraz oplatając palce wokół porcelanowej filiżanki. Ułamki sekundy spędził na wpatrywaniu się w nieokreśloną przestrzeń, zerknął przez okno, patrzył na słodkości na drewnianym blacie stolika, na jasne włosy panny (jak długo jeszcze będzie jej przysługiwał panieński tytuł? na pewno czyhała na nią nieuchronność szlacheckiego losu) Travers. Uspokajał oddech, dudniącą zapowiedź migreny i harmider myśli, które wciąż obijały się po wnętrzu jego czaszki. Z cichym, miarowym łoskotem.
- Lepiej? - wygiął usta w grymasie, który przypominał kpinę wymierzoną w samego siebie. Podniósł się, by podejść do pobliskiego regału uginającego się pod ciężarem ksiąg i, stojąc odwróconym plecami do drogiej przyjaciółki, uspokoić się, podróżując opuszkami po skórzanych grzbietach opasłych tomiszczy. - Czuję się, jakbym miał zwymiotować własnymi wnętrznościami. - Twarz czarownicy znajdująca się na starym wydaniu baśni Barda Beedle'a zdawała się spoglądać na niego z nieudolnie skrywaną pogardą. - Albo przewrócić się na podłogę i doturlać pod samą kanapę. - I nie ruszać się stamtąd już nigdy, może właśnie tego potrzebował?
Gdy padła nazwa zakonu, odwrócił się i zerknął na Mavis z lekkim uśmiechem, a z jakiegoś powodu w jego spojrzeniu nie czaiło się zaskoczenie. Ale zaraz powrócił wzrokiem do regału; jedna z książek stała krzywo, zmarszczył lekko czoło, kiedy układał ją tak, by była na równi z innymi. Perfekcyjnie, bez skaz, bez zastrzeżeń. Westchnął. Tylko po to, by zaraz zacząć mówić - składał powoli słowa, ostrożnie, chcąc wyjawić wiele, ale jednocześnie nie przekroczyć bezpiecznej granicy.
Kiedy jego siostra wróciła do domu, siedział na kanapie, pogrążając się w lekturze. Zupełnie jakby nic się nie stało, jakby ledwie kilka godzin wcześniej nikt szturmem nie wbijał się do jego umysłu, jakby pierwszy raz od dawna nie poruszył na głos sprawy zakonu.
Jakby to był wyłącznie kolejny leniwy dzień spędzony z nosem w książce.
| zt
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
| początek listopada, krótko przed wernisażem
Po kilku dniach intensywnego malowania od rana do nocy, z tylko niewielkimi przerwami, Lyra była wyczerpana. Choć od czasu ukończenia Hogwartu malowała sporo, praca przed mającym się odbyć wernisażem była wyjątkowo intensywna. W końcu dziewczyna bardzo chciała dobrze wypaść i bała się, że ktoś mógłby dopatrzeć się w jej obrazach jakichś uchybień, które automatycznie sprawiłyby, że jej malarski debiut na salonach okazałby się kompletną porażką.
Intensywne malowanie było jednak nie tylko chęcią jak najlepszego dopracowania obrazów, które chciała wystawić, ale również próbą przegonienia wszelkich złych myśli, tego całego stresu i presji, o których potrafiła zapomnieć w artystycznym transie. Pewne było, że Lyra źle znosiła wszelki stres, ale miała od tego ucieczkę w postaci sztuki, która, paradoksalnie, z jednej strony zapewniała ukojenie, z drugiej – po skończeniu każdego obrazu wracało napięcie, obawy, że coś może pójść nie tak, że okaże się niedostatecznie dobra.
W którymś momencie opuściła pokój, przesycony wonią farb olejnych i terpentyny. Woń ta ciągnęła się również za samą Lyrą, a na jej ubraniach i skórze można było dopatrzeć się drobnych, kolorowych plamek farby. Ale Garretta jeszcze nie było. Wyszła na kilkanaście minut przespacerować się po najbliższej okolicy i nabrać świeżego powietrza, po czym wróciła i zabrała się za przygotowanie skromnego obiadu dla siebie i brata. Dłonie tak jej się trzęsły, że upuściła miskę, która rozbiła się o podłogę, rozsypując wkoło kawałki ceramiki. Wyjęła różdżkę i wymamrotała szybkie Reparo, żeby ponownie scalić naczynie. Posiłku, który udało jej się przygotować, chyba nie można było nazwać szczególnie udanym, a przynajmniej Lyra miała takie wrażenie, choć w tym stresie i tak nie potrafiła skupić się na smaku. Obojętnie, co wkładała do ust, wydawało jej się, że równie dobrze mogłaby przeżuwać papier. Porcję Garretta zostawiła pod przykryciem, żeby miał co zjeść po powrocie z pracy i przeszła do salonu, gdzie leniwie osunęła się na kanapę, machinalnie przesuwając dłońmi po szorstkim i spłowiałym ze starości obiciu. Gdzieś z boku kanapy leżał niedbale zwinięty koc, a na stoliku obok spoczywało kilka książek. Przypomniała sobie, że ostatnimi czasy często widywała Garretta, jak czytał, więc zastanawiając się, co takiego ciekawego tam miał, sięgnęła po pierwszą z brzegu i otworzyła ją.
Choć to miała być tylko krótka przerwa, po której miała wrócić do malowania, Lyrę do tego stopnia zaintrygowało to, co zobaczyła, że przez dobrych parę godzin wertowała księgi. Oklumencja? Słyszała o tej umiejętności, wiedziała też, że jest to trudna sztuka bronienia swojego umysłu przed ingerencją z zewnątrz. Z racji tego, że w ciągu ostatnich kilku miesięcy już dwukrotnie obudziła się z dziurami w pamięci, bardzo ją to zaintrygowało. Czyżby Garrett był w trakcie nauki tej magii? Z racji jego zawodu aurora było to wysoce prawdopodobne, zresztą wątpiła, by czytał te księgi wyłącznie w ramach rozrywki. Kiedy wróci, koniecznie musiała go wypytać.
Po kilku dniach intensywnego malowania od rana do nocy, z tylko niewielkimi przerwami, Lyra była wyczerpana. Choć od czasu ukończenia Hogwartu malowała sporo, praca przed mającym się odbyć wernisażem była wyjątkowo intensywna. W końcu dziewczyna bardzo chciała dobrze wypaść i bała się, że ktoś mógłby dopatrzeć się w jej obrazach jakichś uchybień, które automatycznie sprawiłyby, że jej malarski debiut na salonach okazałby się kompletną porażką.
Intensywne malowanie było jednak nie tylko chęcią jak najlepszego dopracowania obrazów, które chciała wystawić, ale również próbą przegonienia wszelkich złych myśli, tego całego stresu i presji, o których potrafiła zapomnieć w artystycznym transie. Pewne było, że Lyra źle znosiła wszelki stres, ale miała od tego ucieczkę w postaci sztuki, która, paradoksalnie, z jednej strony zapewniała ukojenie, z drugiej – po skończeniu każdego obrazu wracało napięcie, obawy, że coś może pójść nie tak, że okaże się niedostatecznie dobra.
W którymś momencie opuściła pokój, przesycony wonią farb olejnych i terpentyny. Woń ta ciągnęła się również za samą Lyrą, a na jej ubraniach i skórze można było dopatrzeć się drobnych, kolorowych plamek farby. Ale Garretta jeszcze nie było. Wyszła na kilkanaście minut przespacerować się po najbliższej okolicy i nabrać świeżego powietrza, po czym wróciła i zabrała się za przygotowanie skromnego obiadu dla siebie i brata. Dłonie tak jej się trzęsły, że upuściła miskę, która rozbiła się o podłogę, rozsypując wkoło kawałki ceramiki. Wyjęła różdżkę i wymamrotała szybkie Reparo, żeby ponownie scalić naczynie. Posiłku, który udało jej się przygotować, chyba nie można było nazwać szczególnie udanym, a przynajmniej Lyra miała takie wrażenie, choć w tym stresie i tak nie potrafiła skupić się na smaku. Obojętnie, co wkładała do ust, wydawało jej się, że równie dobrze mogłaby przeżuwać papier. Porcję Garretta zostawiła pod przykryciem, żeby miał co zjeść po powrocie z pracy i przeszła do salonu, gdzie leniwie osunęła się na kanapę, machinalnie przesuwając dłońmi po szorstkim i spłowiałym ze starości obiciu. Gdzieś z boku kanapy leżał niedbale zwinięty koc, a na stoliku obok spoczywało kilka książek. Przypomniała sobie, że ostatnimi czasy często widywała Garretta, jak czytał, więc zastanawiając się, co takiego ciekawego tam miał, sięgnęła po pierwszą z brzegu i otworzyła ją.
Choć to miała być tylko krótka przerwa, po której miała wrócić do malowania, Lyrę do tego stopnia zaintrygowało to, co zobaczyła, że przez dobrych parę godzin wertowała księgi. Oklumencja? Słyszała o tej umiejętności, wiedziała też, że jest to trudna sztuka bronienia swojego umysłu przed ingerencją z zewnątrz. Z racji tego, że w ciągu ostatnich kilku miesięcy już dwukrotnie obudziła się z dziurami w pamięci, bardzo ją to zaintrygowało. Czyżby Garrett był w trakcie nauki tej magii? Z racji jego zawodu aurora było to wysoce prawdopodobne, zresztą wątpiła, by czytał te księgi wyłącznie w ramach rozrywki. Kiedy wróci, koniecznie musiała go wypytać.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Salon