Hol wejściowy
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Hol wejściowy
Chociaż z zewnątrz Broadway Tower może sprawiać mylne wrażenie, wnętrza od razu rozwiewają ewentualne wątpliwości co do tego, kto zamieszkuje ten zamek. Magicznie powiększone pomieszczenia pozwalają poruszać się swobodnie i zachwycają mnogością zdobień. Hol wejściowy zbudowany jest z jasnego kamienia i przemyślanie oświetlony. Schody wyłożone miękkim dywanem pozwalają wspiąć się na półpiętra i wyższe kondygnacje, do komnat, obszernych salonów, bibliotek, a także obserwatorium na samym szczycie.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 09.08.24 8:16, w całości zmieniany 1 raz
Nie odpisała od razu - nie dlatego, że nie zamierzała podjąć się wyzwania, które postawił przed nią Harland, a dla zwykłej przekory by potrzymać go trochę dłużej w niewygodnej niepewności - domysłach. Mimowolnej myśli, że jednak zapomniała - albo co gorsza zdecydowała się odmówić. Skłamałaby, gdyby nie przyznała, że wspomniane przez Harlanda traktaty przyciągnęły jej spojrzenie czy może bardziej zaciekawienie. Nie tak, że nigdy wcześniej nie trafiła na nie, ale pewności, że dotyczyły konkretnie tych samych wniosków mieć nie mogła. Co ważniejsze, chciała zobaczyć jego minę kiedy przyzna, że widziała coś równie wspaniałego jak smoki w same w sobie. W końcu zasiadła do skreślenia listu z początku uprzejmie dziękując i zapewniając że jej zdrowie jest w fenomenalnej formie - dokładnie tak samo jak i samopoczucie. Dalej zwyczajnie potwierdzając swoją obecność zgodnie ze złożonym słowem, dopytując jedynie, czy życzył sobie by jej strój wyglądał w jakiś konkretny sposób. Była wspaniałomyślną kobietą - w pewnych kwestiach mogła dostosować się do jego pragnień, skoro już zgodziła się podjąć padające miesiąc wcześniej wyzwanie. Nie poświęcała zbyt wiele myśli ku temu, po co właściwie Harlandowi był jej portret. Nie zapytała też o to - jeśli chciał w chwilach samotności odnajdować pocieszenie w możliwości spojrzenia na nią - mógł to zrobić. To nie tak, że nie byłby w stanie odnaleźć w wydaniach czarownicy jej zdjęcia - może chciał coś, co pozornie zdawało się należeć jedynie do niego? Nie wiedziała i tego - i o to też nie zamierzała pytać. 8 września prosząc Klabaternika by przeniósł ją do głównego holu Broadway Tower, gdzie - wraz z umówioną porą - mieli już jej oczekiwać.
Zabrała ze sobą Anithę - w razie gdyby jednak potrzebowała asysty bo Harland zapragnie - albo uprosi - o zmianę stroju. Właściwie nie pamiętała kiedy ostatnio zasiadła na dłużej większość czasu spędzała w ruchu. Ostatnie dwa miesiące nie tylko angażując się w sprawy rezerwatu i hrabstw po upadku komety, ale i poznając - w końcu - własnego męża. Znaczące lipcowe wydarzenie zdawało się dla nich nowym porządkiem. Upadkiem masek, wyciągiem na wierzch złości i furii tamtego dnia, dzisiaj stawało się podwaliną nowych fundamentów. Poza siłą - która początkowo jedyna działała na korzyść odkrywała w nim coraz więcej. To nie tak, że nie działał jej na nerwy, nie irytował nieustępliwością, czy przekonaniem że wie lepiej, nagminnym stawaniem z nią do walki na czasem nieważnym polu, ale jednocześnie budził w niej ogień, poruszał spokojne dotąd wody, pozwalając odkrywać więcej.
Jej pojawienie się - prosto w korytarzu, tak by nie wzbudzać głosów z zewnątrz - wywołać mogło lekkie poruszenie wśród tych ze służby, którzy nie wiedzieli o tym, że miała się zjawić. Ktoś zaraz jednak znalazł się obok gotów ją poprowadzić. Zgodziła się potakując głową, chociaż wiedziała gdzie znaleźć bibliotekę. Mimowolnie, jej kroki zwolniły kiedy wzrok przesunął się po baletowej sali, mijanej właśnie obok.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Najpierw chciałem ją namalować sam. Posiadałem w końcu wiedzę teoretyczną, cóż trudnego mogło być więc w trzymaniu pędzla i machaniu obryzganym kolorową farbą włosiem? Oczywiście wiedziałem, co jest w tym trudnego, byłem Parkinsonem i umiłowanie piękna stało się niemal moją obsesją – cóż z tego, że kochałem głównie piękno kobiece? - byłem też świadomy, że od miłości do sztuki i malarstwa to samego bycia artystą jest droga dalsza niż do mojego drugiego małżeństwa. Porzuciłem więc ten pomysł z niemałym żalem, rozpoczynając poszukiwania malarza, który wykonałby dzieło nie tyle poprawne, co idealne, a przy tym umiał trzymać dziób na kłódkę za odpowiedni ciężar galeonów lub ze strachu, że mogę zniszczyć mu karierę. Monsieur Rabbout nasuwał się sam z siebie jako wieloletni artysta korzystający z naszego mecenatu (i pieniędzy), a przy tym na stałe mieszkający we Francji. Nie interesowały go plotki i skandale, nie węszył tam, gdzie nie powinien, no i nie mówił po angielsku, nie było więc szans, aby podsłuchał rozmowę moją i Melisande.
A miałem jej bardzo wiele do powiedzenia.
- Lady Travers! - zawołałem, wychodząc z biblioteki, gdy tylko usłyszałem kroki w korytarzu. Spojrzałem na stojący w kącie zegar, który wskazywał na wpół do siódmej wieczorem, porę nadal nie wzbudzającą podejrzeń co do towarzyskich wizyt, a jednocześnie dającą nadzieję, że wizyta ta nieco się przeciągnie na wspólnie zjedzoną kolację. Dalej nie wybiegałem myślami, mając w pamięci to, jak zakończyło się nasze ostatnie spotkanie i jej aż nadto czytelną sugestię o powrocie do męża. Nie miałem wątpliwości, że dziś też wróci do niego na noc, niemniej nie miałem też powodów sądzić, że odmówiłaby wykwintnej wołowinie. Cóż, trochę przykre, że kawałek krowy ma większą siłę przebicia kobiecego pancerza niedostępności niż mój urok osobisty, nie zamierzałem sobie jednak zaprzątać tym głowy.
- Drżałem z niepewności, czy zechcesz się dzisiaj pojawić – doszedłem do niej szybkim krokiem, ujmując jej smukłą dłoń między swoje i unosząc do ust. Złożyłem na jej wierzchu delikatny pocałunek, ledwie muskając ją wargami i schylając przy tym głowę w geście powitania. - Tym bardziej się cieszę, że mogę cię u siebie gościć. - Nie puszczając jej dłoni, rzuciłem krótkie spojrzenie za jej ramię, dostrzegając kolejną postać i westchnąłem przeciągle w duchu. A więc jednak przyzwoitka, co za niefart. - Twoja towarzyszka może spocząć i poczekać w bocznym salonie, a ja, jeśli pozwolisz, oprowadzę cię po posiadłości. - Uwolniłem jej dłoń tylko po to, aby zaproponować całe ramię, po czym spojrzałem na nią z przekornym uśmiechem świadomy, że moja rodowa posiadłość raczej nie ma przed nią większych tajemnic; bywała tu już wcześniej, zresztą jak w większości szlacheckich domów znajdowało się w nich to, co w każdym innym: sale balowe, jadalnie, biblioteki, gabinety i salony. Pomieszczenia tworzone na jedną modłę. Te ciekawsze pokoje, buduary, alkowy, sypialnie, pozostawały oczywiście zakryte dla oczu gości. - Od twojej ostatniej wizyty zmieniliśmy klamki, uważam, że koniecznie powinnaś je zobaczyć – kusiłem jednak, tym razem z dramatyczną powagą w głosie, jakby od pozytywnej oceny tych klamek w oczach lady Travers zależało moje dobre samopoczucie.
A miałem jej bardzo wiele do powiedzenia.
- Lady Travers! - zawołałem, wychodząc z biblioteki, gdy tylko usłyszałem kroki w korytarzu. Spojrzałem na stojący w kącie zegar, który wskazywał na wpół do siódmej wieczorem, porę nadal nie wzbudzającą podejrzeń co do towarzyskich wizyt, a jednocześnie dającą nadzieję, że wizyta ta nieco się przeciągnie na wspólnie zjedzoną kolację. Dalej nie wybiegałem myślami, mając w pamięci to, jak zakończyło się nasze ostatnie spotkanie i jej aż nadto czytelną sugestię o powrocie do męża. Nie miałem wątpliwości, że dziś też wróci do niego na noc, niemniej nie miałem też powodów sądzić, że odmówiłaby wykwintnej wołowinie. Cóż, trochę przykre, że kawałek krowy ma większą siłę przebicia kobiecego pancerza niedostępności niż mój urok osobisty, nie zamierzałem sobie jednak zaprzątać tym głowy.
- Drżałem z niepewności, czy zechcesz się dzisiaj pojawić – doszedłem do niej szybkim krokiem, ujmując jej smukłą dłoń między swoje i unosząc do ust. Złożyłem na jej wierzchu delikatny pocałunek, ledwie muskając ją wargami i schylając przy tym głowę w geście powitania. - Tym bardziej się cieszę, że mogę cię u siebie gościć. - Nie puszczając jej dłoni, rzuciłem krótkie spojrzenie za jej ramię, dostrzegając kolejną postać i westchnąłem przeciągle w duchu. A więc jednak przyzwoitka, co za niefart. - Twoja towarzyszka może spocząć i poczekać w bocznym salonie, a ja, jeśli pozwolisz, oprowadzę cię po posiadłości. - Uwolniłem jej dłoń tylko po to, aby zaproponować całe ramię, po czym spojrzałem na nią z przekornym uśmiechem świadomy, że moja rodowa posiadłość raczej nie ma przed nią większych tajemnic; bywała tu już wcześniej, zresztą jak w większości szlacheckich domów znajdowało się w nich to, co w każdym innym: sale balowe, jadalnie, biblioteki, gabinety i salony. Pomieszczenia tworzone na jedną modłę. Te ciekawsze pokoje, buduary, alkowy, sypialnie, pozostawały oczywiście zakryte dla oczu gości. - Od twojej ostatniej wizyty zmieniliśmy klamki, uważam, że koniecznie powinnaś je zobaczyć – kusiłem jednak, tym razem z dramatyczną powagą w głosie, jakby od pozytywnej oceny tych klamek w oczach lady Travers zależało moje dobre samopoczucie.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Z powolnym ociąganiem, odsunęła tęczówki od sali baletowej kierując ją w stronę głosu, który rozległ się na korytarzu Brodway Tower. Zatrzymała się, splatając dłonie przed sobą, na twarz wciągając znajomy, uprzejmy, grzeczny uśmiech. Jej tęczówki lśniły, cała zdawała się promienieć blaskiem, zdecydowanie nowym i całkowicie różnym od tego, który prezentowała zawsze wcześniej. Choć jeszcze nie całkiem świadoma (bo jedynie podejrzewająca) tego, że pod jej sercem wrasta właśnie nowe życie.
- Lordzie Parkinson. - przywitała się więc idąc jego torem - choć nie widząc powodu by to robić, dawno temu porzucili tytulaturę, zwracając się do siebie imionami. - Brak więc - jak mniemam - ci wiary w moją słowność. - orzekła z rozbawieniem, wyciągając do niego rękę w momencie w którym dostrzegła jego gest by zachować formalności - wszak, nie winien tego czynić bez jej wyraźnej zgody. Nie można mu było odmówić charyzmy i odpowiednio wywarzonej kurtuazji, a jednocześnie czegoś na tyle interesującego, że pozwalała mu dalej znajdować się obok. Cóż, może tylko po to, by zaspokoić swoją próżną stronę - któż nie lubił usłyszeć czasem kilku pochlebstw, a w kreowaniu tych, Harland zdecydowanie radził sobie fenomenalnie. Jak wytworny krawiec - nie tyle co ubrań samych w sobie a komplementów które wypowiadał. Choć musiała przyznać, że ostatnio sięgnął odważniej, sugerując dosłownie to, na co miał ochotę. Gdy z jego warg wypadło zapewnienie iż cieszy go jego wizyta jedynie pochyliła w potwierdzeniu lekko głowę, rozciągając mocniej wargi. Ale to kolejne słowa - sugestia, by Anitha zaczekała w bocznym salonie i propozycja oprowadzenia po salonie przekrzywiła jej głowę na prawą stronę unosząc brwi w niewypowiedzianym pytaniu i mimowolnej podejrzliwości nie komentując od razu tego co padło, ani nie wydając swojej służce żadnego polecenia. Patrzyła jak Harland puszcza jej rękę, by zaproponować ramię.
Klamki? Naprawdę, Harlandzie? Brwi Melisande drgnęły, a śliczne lico pozwoliło, by na chwilę w jej oczach zalśniła niemal dozna pobłażliwości. Nie widziała powodu, by podziwiać klamki - Harland doskonale musiał zdawać sobie z tego sprawę. Westchnęła, kręcąc lekko głową, spoglądając w lewą stroną, oplatając jednak dłoń pod jego ramieniem.
- Jesteś pewien, sir, że masz czas na to? - zapytała go uprzejmie, unosząc odrobinę brodę. Musiał zdawać sobie sprawę, że stąpa po cienkim lodzie. Ale, czy wracałby ku niej ciągle, gdyby zgadzała się na każda propozycję i prośbę nie kwestionując żadnej. To była gra - pościg, zabawa, rozrywka. Zarówno dla niego jak i dla niej. Choć teraz, zyskała wiele więcej możliwych kart, którymi mogła zagrać. - Czy może gubi cię naiwna myśl, że marnotrawiąc go na klamki - z pewnością zachwycające - ukradniesz tego należącego do mnie więcej? - postawiła kolejne z pytań, pozwalając zmrużyć się tęczówkom. Czy Harland w ogóle zdawał sobie sprawę, że próbując przeciągnąć jej czas pobytu igrał nie tyle co z ogniem - a samym morzem? Że robił to, rzucając jej już tego typu wyzwanie? - Zapytałeś w ogóle swego artysty ile czasu zajmie mu praca - bo godzina na którą zdecydowałeś się umówić nasze spotkanie wydaje się temu przeczyć. - zauważyła uprzejmie, jej wargi niezmienni oblekał uśmiech, tęczówki pozostawały pobłażliwie rozbawione. Na razie, kwestię samej służki pozostawiając poza nimi, nie nakazując jej odejścia, ani nie wypowiadając się w jej kwestii bardziej.
- Lordzie Parkinson. - przywitała się więc idąc jego torem - choć nie widząc powodu by to robić, dawno temu porzucili tytulaturę, zwracając się do siebie imionami. - Brak więc - jak mniemam - ci wiary w moją słowność. - orzekła z rozbawieniem, wyciągając do niego rękę w momencie w którym dostrzegła jego gest by zachować formalności - wszak, nie winien tego czynić bez jej wyraźnej zgody. Nie można mu było odmówić charyzmy i odpowiednio wywarzonej kurtuazji, a jednocześnie czegoś na tyle interesującego, że pozwalała mu dalej znajdować się obok. Cóż, może tylko po to, by zaspokoić swoją próżną stronę - któż nie lubił usłyszeć czasem kilku pochlebstw, a w kreowaniu tych, Harland zdecydowanie radził sobie fenomenalnie. Jak wytworny krawiec - nie tyle co ubrań samych w sobie a komplementów które wypowiadał. Choć musiała przyznać, że ostatnio sięgnął odważniej, sugerując dosłownie to, na co miał ochotę. Gdy z jego warg wypadło zapewnienie iż cieszy go jego wizyta jedynie pochyliła w potwierdzeniu lekko głowę, rozciągając mocniej wargi. Ale to kolejne słowa - sugestia, by Anitha zaczekała w bocznym salonie i propozycja oprowadzenia po salonie przekrzywiła jej głowę na prawą stronę unosząc brwi w niewypowiedzianym pytaniu i mimowolnej podejrzliwości nie komentując od razu tego co padło, ani nie wydając swojej służce żadnego polecenia. Patrzyła jak Harland puszcza jej rękę, by zaproponować ramię.
Klamki? Naprawdę, Harlandzie? Brwi Melisande drgnęły, a śliczne lico pozwoliło, by na chwilę w jej oczach zalśniła niemal dozna pobłażliwości. Nie widziała powodu, by podziwiać klamki - Harland doskonale musiał zdawać sobie z tego sprawę. Westchnęła, kręcąc lekko głową, spoglądając w lewą stroną, oplatając jednak dłoń pod jego ramieniem.
- Jesteś pewien, sir, że masz czas na to? - zapytała go uprzejmie, unosząc odrobinę brodę. Musiał zdawać sobie sprawę, że stąpa po cienkim lodzie. Ale, czy wracałby ku niej ciągle, gdyby zgadzała się na każda propozycję i prośbę nie kwestionując żadnej. To była gra - pościg, zabawa, rozrywka. Zarówno dla niego jak i dla niej. Choć teraz, zyskała wiele więcej możliwych kart, którymi mogła zagrać. - Czy może gubi cię naiwna myśl, że marnotrawiąc go na klamki - z pewnością zachwycające - ukradniesz tego należącego do mnie więcej? - postawiła kolejne z pytań, pozwalając zmrużyć się tęczówkom. Czy Harland w ogóle zdawał sobie sprawę, że próbując przeciągnąć jej czas pobytu igrał nie tyle co z ogniem - a samym morzem? Że robił to, rzucając jej już tego typu wyzwanie? - Zapytałeś w ogóle swego artysty ile czasu zajmie mu praca - bo godzina na którą zdecydowałeś się umówić nasze spotkanie wydaje się temu przeczyć. - zauważyła uprzejmie, jej wargi niezmienni oblekał uśmiech, tęczówki pozostawały pobłażliwie rozbawione. Na razie, kwestię samej służki pozostawiając poza nimi, nie nakazując jej odejścia, ani nie wypowiadając się w jej kwestii bardziej.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przez ostatni miesiąc miałem aż nadto czasu, aby przyzwyczaić się do myśli, że mogłem nieco zagalopować się podczas festiwalowych obchodów i wypowiedzieć życzenie, które przekraczało granicę dobrego smaku. Choć byliśmy przyzwyczajeni do tańca flirtu i niedopowiedzeń, przez kilka dni gryzłem się z myślami, że może zrobiłem krok za dużo. Kiedy jednak na progu mojego domu nie pojawił się żaden wyrośnięty Travers z harpunem bądź trójzębem w ręku, pragnąc pomścić urażony honor swojej żony, mogłem odetchnąć z ulgą. Mimo wszystko ta nieprzyjemna świadomość drażniła mnie przez wiele kolejnych nocy, aż w końcu postanowiłem złapać byka za rogi – lub lady Rosier za słowo – i zweryfikować, czy jej zgoda nie była w rzeczywistości odmową ukrytą pod płaszczykiem uprzejmości. Ulga, jaką odczułem, gdy pojawiła się w Broadway Tower, musiała być odczuwalna w całym hrabstwie.
- Ależ w żadnym razie nie wątpię w twoją słowność, po prostu uwielbiam drżeć na samą myśl o tobie niezależnie od okoliczności – powiedziałem przekornie, wchodząc w dobrze znany sobie rytm konwersacji, upewniając się jednak najpierw, że lokaj zniknął z pola widzenia i słyszenia. Nigdy nie darzyłem służby przesadnym zaufaniem doskonale zdając sobie sprawę z tego, jak wiele plotek rozprzestrzenia się właśnie dzięki ich gadającym językom. I chociaż najczęściej spływały po mnie jak po kaczce, tym razem nie potrzebowałem wścibskich podszeptów dotyczących jej obecności w mojej rezydencji.
- Nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował, Melisande – powiedziałem miękko jak zawsze, gdy miałem okazję drażnić sam siebie jej imieniem, przyjemnym w brzmieniu. Lady Travers, zarezerwowane dla postronnych, nie oddawało w pełni jej wdzięku. - Każdy argument jest dobry, aby pobyć z tobą nieco dłużej niż wymagają formalności, a jeśli tym razem są to klamki... liczę, że docenisz moją kreatywność – uśmiechnąłem się, prowadząc ją wgłąb holu. Cokolwiek mogłem powiedzieć o plotkarskich językach mojej służby, niewątpliwie wiedziała, kiedy zniknąć i zostawić mnie samego; niestety jej służąca najwyraźniej nie zrozumiała subtelnej aluzji albo czekała na bezpośrednie polecenie swojej pani, aby się oddalić. Stłumiłem głębokie westchnienie licząc na to, że pozbędę się jej później. I tak wystarczyła mi obecność malarza burzącego swoją osobą naszą harmonię.
- Zapewnił mnie, że potrzebuje jedynie szkicu, resztę uzupełni w swojej pracowni. Nie zajmie mu to więcej niż dwie, może trzy godziny. Czeka w środku – zatrzymałem się przed drzwiami niemal na końcu holu, które prowadziły do mniejszego salonu, w jakim przyjmowaliśmy gości w bardziej kameralnej atmosferze. - Czy jednak, skoro mój fortel z klamkami zawiódł, nie zechciałabyś najpierw zerknąć na traktaty, o których pisałem? Mam je w swoim gabinecie na górze – skinąłem w kierunku schodów, gdzie na pierwszym piętrze kryło się moje królestwo. Nie było oczywiście niczym niezwykłym, że posiadałem gabinet, bo chociaż nie zajmowałem się sprawami domu mody, potrzebowałem miejsca dla siebie. Zwykle wolny czas spędzałem w bibliotece, jeśli już przebywałem w domu, najczęściej jednak po prostu włóczyłem się po Londynie i korzystałem z dostępnych w stolicy uciech. A przynajmniej robiłem to, póki miasto nie zostało tak tragicznie zniszczone.
- Przeczytałem pobieżnie kilka stron. Wyobrażasz sobie, że autor wysnuł kolejną teorię, jakoby smoki posiadały duszę, która przy odpowiednich okolicznościach może zjednoczyć się z człowiekiem? - pokręciłem głową sam do końca jeszcze nie wiedząc, czy powinienem się roześmiać na myśl o takim absurdzie, czy może nad nim zastanowić. - Twierdzi, że jeśli zajdzie jedność między nimi, smok pozwoli się dosiąść – dodałem już ze znacznie większym entuzjazmem. W zasadzie była to jedyna rzecz, która mnie zainteresowała; gdy samemu szuka się możliwości, aby spełnić swoje marzenie, nawet absurdy zaczynają być realne.
- Ależ w żadnym razie nie wątpię w twoją słowność, po prostu uwielbiam drżeć na samą myśl o tobie niezależnie od okoliczności – powiedziałem przekornie, wchodząc w dobrze znany sobie rytm konwersacji, upewniając się jednak najpierw, że lokaj zniknął z pola widzenia i słyszenia. Nigdy nie darzyłem służby przesadnym zaufaniem doskonale zdając sobie sprawę z tego, jak wiele plotek rozprzestrzenia się właśnie dzięki ich gadającym językom. I chociaż najczęściej spływały po mnie jak po kaczce, tym razem nie potrzebowałem wścibskich podszeptów dotyczących jej obecności w mojej rezydencji.
- Nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował, Melisande – powiedziałem miękko jak zawsze, gdy miałem okazję drażnić sam siebie jej imieniem, przyjemnym w brzmieniu. Lady Travers, zarezerwowane dla postronnych, nie oddawało w pełni jej wdzięku. - Każdy argument jest dobry, aby pobyć z tobą nieco dłużej niż wymagają formalności, a jeśli tym razem są to klamki... liczę, że docenisz moją kreatywność – uśmiechnąłem się, prowadząc ją wgłąb holu. Cokolwiek mogłem powiedzieć o plotkarskich językach mojej służby, niewątpliwie wiedziała, kiedy zniknąć i zostawić mnie samego; niestety jej służąca najwyraźniej nie zrozumiała subtelnej aluzji albo czekała na bezpośrednie polecenie swojej pani, aby się oddalić. Stłumiłem głębokie westchnienie licząc na to, że pozbędę się jej później. I tak wystarczyła mi obecność malarza burzącego swoją osobą naszą harmonię.
- Zapewnił mnie, że potrzebuje jedynie szkicu, resztę uzupełni w swojej pracowni. Nie zajmie mu to więcej niż dwie, może trzy godziny. Czeka w środku – zatrzymałem się przed drzwiami niemal na końcu holu, które prowadziły do mniejszego salonu, w jakim przyjmowaliśmy gości w bardziej kameralnej atmosferze. - Czy jednak, skoro mój fortel z klamkami zawiódł, nie zechciałabyś najpierw zerknąć na traktaty, o których pisałem? Mam je w swoim gabinecie na górze – skinąłem w kierunku schodów, gdzie na pierwszym piętrze kryło się moje królestwo. Nie było oczywiście niczym niezwykłym, że posiadałem gabinet, bo chociaż nie zajmowałem się sprawami domu mody, potrzebowałem miejsca dla siebie. Zwykle wolny czas spędzałem w bibliotece, jeśli już przebywałem w domu, najczęściej jednak po prostu włóczyłem się po Londynie i korzystałem z dostępnych w stolicy uciech. A przynajmniej robiłem to, póki miasto nie zostało tak tragicznie zniszczone.
- Przeczytałem pobieżnie kilka stron. Wyobrażasz sobie, że autor wysnuł kolejną teorię, jakoby smoki posiadały duszę, która przy odpowiednich okolicznościach może zjednoczyć się z człowiekiem? - pokręciłem głową sam do końca jeszcze nie wiedząc, czy powinienem się roześmiać na myśl o takim absurdzie, czy może nad nim zastanowić. - Twierdzi, że jeśli zajdzie jedność między nimi, smok pozwoli się dosiąść – dodałem już ze znacznie większym entuzjazmem. W zasadzie była to jedyna rzecz, która mnie zainteresowała; gdy samemu szuka się możliwości, aby spełnić swoje marzenie, nawet absurdy zaczynają być realne.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
- Harlandzie - upomniała go od razu, unosząc brwi do góry, choć na próżno było szukać w jej oczach złości. Zgłoski zabrzmiały jak karcące westchnięcie, obleczone nutą nie tyle co pobłażliwości, co niedowierzania by istotnie przychodziło mu drżeć na ledwie myśl o niej. Nawet jeśli, winien ten fakt zachować dla siebie, gdyby podobny komentarz doszedł do uszu Manannana kosztowałby go co najmniej kilka zębów - a sądziła, że zdążył w czasie minionych lat życia przyzwyczaić się do swojego zgryzu. - drżeć winieneś na myśl w jakim przyjdzie ci skończyć stanie, gdy któregoś dnia wygłosisz zbyt odważne twierdzenia przy kimś komu mogą nie przypodobać. - orzekła mrużąc oczy, unosząc brodę do góry uprzejmie go w tym uświadamiając, choć prawdopodobnie sam był już tego świadomy. Czasem zastanawiała się nad tym, czy stojący obok niej mężczyzna był ryzykantem świadomie kuszącym los, sprawdzającym granice, do której go dopuści. Grał w grę - tą, którą lubił najbardziej nie miała co do tego żadnej wątpliwości. Gonił - jak sam twierdził - sam pościg dostarczał mu wszak tego, co lubił najbardziej. Ale czy naprawdę zdawał sobie sprawę, że nie jest w stanie jej zerwać, czy jednak łudził się że kiedyś się złamie? Melisande nie wiedziała do teraz, ale podjętego wyzwania i złożonego słowa nie zamierzała zaniedbać.
- Oh, doceniam. Muszę przyznać, że potrafisz zaskoczyć - spojrzała ku niemu, zawieszając ciemne spojrzenie na męskiej twarzy, urywając zgłoski w znajomej dla siebie manierze podtrzymania chwilowego zawieszenia, poszukiwania, całkowitego świadomego przeciągnięcia chwil. - zwłaszcza w objawiającej się czasem naiwności. - ubrała wargi w urokliwy, czarowny uśmiech, drgający na granicy zadowolonego rozbawienia tym że istotnie próbował się tego dopuścić łechtając przy tym jej echo, unosząc w ukontentowaniu podbródek. Zatrzymała się razem z nim przed drzwiami na końcu holu, odciągając rękę od ramienia, które ofiarował jej wcześniej w milczeniu wysłuchując jego słów. Nie przerwała mu gdy mówił, odciągając od niego - niemal leniwie - spojrzenie by przesunąć je na wskazane gestem schody. Wyraz jej twarzy nie zmienił zmienił. Kiedy patrzyła ku nim nie potrafiąc nie docenić niezłomności którą wykazywał się w podjętej próbie odciągnięcia ich oboje od tego, na co umówili się przecież już na samym początku. Brew drgnęła jej w niedowierzaniu dopiero na kolejne rewelacje w końcu powracając ciemnym spojrzeniem w kierunku swojego towarzysza.
- Nonsens. - skomentowała nonszalancko dopiero kiedy zakończył absurdalną tezą o tym, że jakikolwiek smok pozwoliłby kiedyś by go dosiąść pozwalając opaść brwi. - Jeśli całość posiada podobne teorie, możliwe że będziesz musiał znaleźć inny sposób na umilenie mi czasu, Harlandzie. - orzekła dopiero po krótkiej chwili mimowolnie zauważając, że Harland mimo wszystko wiedział, jak zainteresować ją na tyle, by kontynuować rozmowę. Nawet na tyle, by przez krótką chwilę rozważyła istotnie, czy warto było zobaczyć traktaty w jego gabinecie, zanim nie przypomniała sobie tego, że jego list obiecywał jej zgoła coś innego. - Niemniej, z przyjemnością obalę kilka przeczytanych przez ciebie na głos teorii - zgodziła się pozwalając by jej lico objął rozbawiony (wypełniony poczuciem chwilowego zwycięstwa) uśmiech. - w momencie, gdy będę pozować do obrazu, jak proponowałeś w liście. Dobrze więc - wypadło z malinowych warg melodyjnym dźwiękiem. Wyglądała promiennie, miała też dobry humor, który dziś trudno miało być zepsuć. - nie każmy mu czekać dłużej. - zdecydowała, bez zawahania naciskając na klamki - z pewnością zachwycające nowe - prowadzące do mniejszego salonu w którym miał oczekiwać malarz. Do środka weszła z pewnością której nie brakowało jej ani w krokach ani w gestach. - Jakieś życzenia, Harlandzie? Co do obrazu, rzecz jasna. - uściśliła od razu, pozostawiając między zdaniami ledwie sekundę, nie dając mu czasu by mógł rozwinąć się w całej sprawie bardziej. Anitha powędrowała za nimi, niezłomnie, wiernie, tak długo, póki jej pani nie powiedziała jej inaczej.
- Oh, doceniam. Muszę przyznać, że potrafisz zaskoczyć - spojrzała ku niemu, zawieszając ciemne spojrzenie na męskiej twarzy, urywając zgłoski w znajomej dla siebie manierze podtrzymania chwilowego zawieszenia, poszukiwania, całkowitego świadomego przeciągnięcia chwil. - zwłaszcza w objawiającej się czasem naiwności. - ubrała wargi w urokliwy, czarowny uśmiech, drgający na granicy zadowolonego rozbawienia tym że istotnie próbował się tego dopuścić łechtając przy tym jej echo, unosząc w ukontentowaniu podbródek. Zatrzymała się razem z nim przed drzwiami na końcu holu, odciągając rękę od ramienia, które ofiarował jej wcześniej w milczeniu wysłuchując jego słów. Nie przerwała mu gdy mówił, odciągając od niego - niemal leniwie - spojrzenie by przesunąć je na wskazane gestem schody. Wyraz jej twarzy nie zmienił zmienił. Kiedy patrzyła ku nim nie potrafiąc nie docenić niezłomności którą wykazywał się w podjętej próbie odciągnięcia ich oboje od tego, na co umówili się przecież już na samym początku. Brew drgnęła jej w niedowierzaniu dopiero na kolejne rewelacje w końcu powracając ciemnym spojrzeniem w kierunku swojego towarzysza.
- Nonsens. - skomentowała nonszalancko dopiero kiedy zakończył absurdalną tezą o tym, że jakikolwiek smok pozwoliłby kiedyś by go dosiąść pozwalając opaść brwi. - Jeśli całość posiada podobne teorie, możliwe że będziesz musiał znaleźć inny sposób na umilenie mi czasu, Harlandzie. - orzekła dopiero po krótkiej chwili mimowolnie zauważając, że Harland mimo wszystko wiedział, jak zainteresować ją na tyle, by kontynuować rozmowę. Nawet na tyle, by przez krótką chwilę rozważyła istotnie, czy warto było zobaczyć traktaty w jego gabinecie, zanim nie przypomniała sobie tego, że jego list obiecywał jej zgoła coś innego. - Niemniej, z przyjemnością obalę kilka przeczytanych przez ciebie na głos teorii - zgodziła się pozwalając by jej lico objął rozbawiony (wypełniony poczuciem chwilowego zwycięstwa) uśmiech. - w momencie, gdy będę pozować do obrazu, jak proponowałeś w liście. Dobrze więc - wypadło z malinowych warg melodyjnym dźwiękiem. Wyglądała promiennie, miała też dobry humor, który dziś trudno miało być zepsuć. - nie każmy mu czekać dłużej. - zdecydowała, bez zawahania naciskając na klamki - z pewnością zachwycające nowe - prowadzące do mniejszego salonu w którym miał oczekiwać malarz. Do środka weszła z pewnością której nie brakowało jej ani w krokach ani w gestach. - Jakieś życzenia, Harlandzie? Co do obrazu, rzecz jasna. - uściśliła od razu, pozostawiając między zdaniami ledwie sekundę, nie dając mu czasu by mógł rozwinąć się w całej sprawie bardziej. Anitha powędrowała za nimi, niezłomnie, wiernie, tak długo, póki jej pani nie powiedziała jej inaczej.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Cóż mogłem odrzec na jej słodkie upomnienie, jak tylko wzruszyć ramionami, odwdzięczając się niepoprawnym uśmiechem dużego chłopca. W towarzystwie kobiet zawsze czułem się swobodnie, niekiedy aż nazbyt tą swobodą szafując, we własnym domu zaś ocierała się ona niekiedy o jawną bezczelność. Tym razem trzymałem się jednak w ryzach, poświęcając Melisande stosowną jej uwagę i szacunek, co nie oznaczało, że nie mogłem okazjonalnie wykazać się pewną bezwstydnością wypowiadanych słów.
- Powtórzę to, co mówiłem na festiwalu, moja droga: bez ryzyka trudno się dobrze bawić. A jak zapewne wiesz, a twoim towarzystwie zawsze bawię się doskonale – skinąłem głową wciąż z uśmiechem na ustach, wciąż z rozbawieniem brzmiącym w głosie, wciąż z jawną impertynencją drwiąc sobie z ostrzeżeń kołaczących się gdzieś w tyle głowy, że za każdą kobietą stoi jej mężczyzna. Mąż, brat, ojciec, narzeczony, każdy był niebezpieczeństwem, z którym jednak nauczyłem sobie radzić i co w rzeczywistości wcale nie było trudne. Bo choć owszem, lubiłem ryzykować, od początku przecież graliśmy w otwarte karty, rozdane podczas naszego pierwszego spotkania, ale w tym wszystkim pozostawałem – na swój własny sposób – szlachetny. Bardziej od sprzeciwu męskich obrońców dam działał na mnie sprzeciw samej kobiety.
Nie znaczyło nie. Żadnych odstępstw, żadnych wyjątków. Melisande nigdy nie powiedziała nie – może dlatego, że nigdy jej tak naprawdę nie zapytałem; krążyliśmy zamiast tego w tańcu niedopowiedzeń i dwuznaczności, jakby każde z nas wolało zachować ten rozsądny status quo, zamiast cokolwiek zmieniać. Bo gdyby powiedziała nie? Albo gdyby powiedziała tak? Czy któreś z nas było w rzeczywistości gotowe zerwać naciągniętą nić ni to znajomości, ni przyjaźni, zaryzykować wspólną przeszłością dla być może zaledwie chwili rozkosznej przyjemności?
- Nie mogę się doczekać, aż wejdziesz w polemikę z de Verliem, miażdżąc jego absurdalne teorie. Inteligencja u kobiet jest taka... pociągająca – w ostatniej chwili ugryzłem się język, kątek oka dostrzegając jej służącą idącą za nami jak cień. Miałem dziwne przeczucie, że na dźwięk słowa „podniecająca” mogłaby się skrzywić i niepotrzebnie zanotować je w myślach, by następnie donieść komu trzeba. - Wielka szkoda, że wymusza się na was ukrywanie swojej mądrości, aby nie zaszkodzić męskiemu ego – prychnąłem z irytacją na niesprawiedliwość współczesnego świata, który od tysiącleci hołdował bzdurnemu przekonaniu o słabości niewieściej płci. Kto jak kto, ale ja byłem aż nadto świadomy, jaką potęgę w swoich rękach dzierżą kobiety. Być może właśnie to fascynowało mnie w ruchu Walpurgi; nadzieja na wywrócenie świata do góry nogami i przywrócenia mu jedynie słusznego kierunku, w którym każdy znał swoje miejsce, nie tylko mugole, ale również mężczyźni.
- Och – wyrwałem się z zamyślenia, gdy Melisande nacisnęła klamkę. Życzenia? Miałem mnóstwo życzeń, ale zdecydowanie nie nadawały się one do wypowiedzenia na głos, zwłaszcza wśród służby. - Po prostu bądź sobą, z tym niebezpiecznym urokiem wodzącym mężczyzn na manowce – nie mogłem sobie jednak odmówić i nachyliłem się, wypowiadając ostatnie słowa niemal wprost do jej ucha, po czym znów się wyprostowałem. Tylko siła woli uchroniła mnie przed pokazaniem Anithcie języka. - Jeśli potrzebujesz, jak to się mówi, przypudrować nosek, to zaczekamy. Niemniej uważam, że jesteś idealna. I uwielbiam twoją suknię – wymruczałem z zachwytem, błądząc spojrzeniem po jej stroju; tym razem nie widząc nic grzesznego w tym, z jaką uwagą śledziłem każdą krągłość materiału, mogąc się jedynie domyślać, że okrywa coś równie doskonałego. Stłumiłem słowa mimowolnie cisnące się na usta, że piękniej mogłaby wyglądać jedynie nago, choć nie pożałowałem jej spojrzenia, które wyrażało dokładnie tę myśl.
Wślizgnąłem się do salonu zaraz za Melisande, walcząc z pragnieniem zatrzaśnięcia drzwi przed nosem jej służącej, ale znów dobre wychowanie wygrało tę nierówną walkę. Siedzący w środku artysta wstał ze swojego miejsca i głęboko się skłonił, jeszcze zanim zdążyłem przedstawić mu swojego gościa.
- Lady Travers, pozwól że przedstawię ci mistrza malarstwa prosto z Francji. Monsieur Rabbout dostąpi zaszczytu uwiecznienia twojego piękna, jeśli pozwolisz zamknąć je na płótnie, by mogło cieszyć moje oczy – powiedziałem po francusku, aby malarz również wiedział, o czym mówię. Wskazałem potem na fotel stojący przy niewielkim kominku, w którym mimo wciąż letniej pory palił się obok. Tuż obok w licznych wazonach i donicach stały zaś róże. Mnóstwo czerwonych róż, aż nadto nadających ton symbolice rodu Rosier.
- Powtórzę to, co mówiłem na festiwalu, moja droga: bez ryzyka trudno się dobrze bawić. A jak zapewne wiesz, a twoim towarzystwie zawsze bawię się doskonale – skinąłem głową wciąż z uśmiechem na ustach, wciąż z rozbawieniem brzmiącym w głosie, wciąż z jawną impertynencją drwiąc sobie z ostrzeżeń kołaczących się gdzieś w tyle głowy, że za każdą kobietą stoi jej mężczyzna. Mąż, brat, ojciec, narzeczony, każdy był niebezpieczeństwem, z którym jednak nauczyłem sobie radzić i co w rzeczywistości wcale nie było trudne. Bo choć owszem, lubiłem ryzykować, od początku przecież graliśmy w otwarte karty, rozdane podczas naszego pierwszego spotkania, ale w tym wszystkim pozostawałem – na swój własny sposób – szlachetny. Bardziej od sprzeciwu męskich obrońców dam działał na mnie sprzeciw samej kobiety.
Nie znaczyło nie. Żadnych odstępstw, żadnych wyjątków. Melisande nigdy nie powiedziała nie – może dlatego, że nigdy jej tak naprawdę nie zapytałem; krążyliśmy zamiast tego w tańcu niedopowiedzeń i dwuznaczności, jakby każde z nas wolało zachować ten rozsądny status quo, zamiast cokolwiek zmieniać. Bo gdyby powiedziała nie? Albo gdyby powiedziała tak? Czy któreś z nas było w rzeczywistości gotowe zerwać naciągniętą nić ni to znajomości, ni przyjaźni, zaryzykować wspólną przeszłością dla być może zaledwie chwili rozkosznej przyjemności?
- Nie mogę się doczekać, aż wejdziesz w polemikę z de Verliem, miażdżąc jego absurdalne teorie. Inteligencja u kobiet jest taka... pociągająca – w ostatniej chwili ugryzłem się język, kątek oka dostrzegając jej służącą idącą za nami jak cień. Miałem dziwne przeczucie, że na dźwięk słowa „podniecająca” mogłaby się skrzywić i niepotrzebnie zanotować je w myślach, by następnie donieść komu trzeba. - Wielka szkoda, że wymusza się na was ukrywanie swojej mądrości, aby nie zaszkodzić męskiemu ego – prychnąłem z irytacją na niesprawiedliwość współczesnego świata, który od tysiącleci hołdował bzdurnemu przekonaniu o słabości niewieściej płci. Kto jak kto, ale ja byłem aż nadto świadomy, jaką potęgę w swoich rękach dzierżą kobiety. Być może właśnie to fascynowało mnie w ruchu Walpurgi; nadzieja na wywrócenie świata do góry nogami i przywrócenia mu jedynie słusznego kierunku, w którym każdy znał swoje miejsce, nie tylko mugole, ale również mężczyźni.
- Och – wyrwałem się z zamyślenia, gdy Melisande nacisnęła klamkę. Życzenia? Miałem mnóstwo życzeń, ale zdecydowanie nie nadawały się one do wypowiedzenia na głos, zwłaszcza wśród służby. - Po prostu bądź sobą, z tym niebezpiecznym urokiem wodzącym mężczyzn na manowce – nie mogłem sobie jednak odmówić i nachyliłem się, wypowiadając ostatnie słowa niemal wprost do jej ucha, po czym znów się wyprostowałem. Tylko siła woli uchroniła mnie przed pokazaniem Anithcie języka. - Jeśli potrzebujesz, jak to się mówi, przypudrować nosek, to zaczekamy. Niemniej uważam, że jesteś idealna. I uwielbiam twoją suknię – wymruczałem z zachwytem, błądząc spojrzeniem po jej stroju; tym razem nie widząc nic grzesznego w tym, z jaką uwagą śledziłem każdą krągłość materiału, mogąc się jedynie domyślać, że okrywa coś równie doskonałego. Stłumiłem słowa mimowolnie cisnące się na usta, że piękniej mogłaby wyglądać jedynie nago, choć nie pożałowałem jej spojrzenia, które wyrażało dokładnie tę myśl.
Wślizgnąłem się do salonu zaraz za Melisande, walcząc z pragnieniem zatrzaśnięcia drzwi przed nosem jej służącej, ale znów dobre wychowanie wygrało tę nierówną walkę. Siedzący w środku artysta wstał ze swojego miejsca i głęboko się skłonił, jeszcze zanim zdążyłem przedstawić mu swojego gościa.
- Lady Travers, pozwól że przedstawię ci mistrza malarstwa prosto z Francji. Monsieur Rabbout dostąpi zaszczytu uwiecznienia twojego piękna, jeśli pozwolisz zamknąć je na płótnie, by mogło cieszyć moje oczy – powiedziałem po francusku, aby malarz również wiedział, o czym mówię. Wskazałem potem na fotel stojący przy niewielkim kominku, w którym mimo wciąż letniej pory palił się obok. Tuż obok w licznych wazonach i donicach stały zaś róże. Mnóstwo czerwonych róż, aż nadto nadających ton symbolice rodu Rosier.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wywróciła w rozbawionej manierze oczami na wzruszenie ramion jej towarzysza. Bywał przyjemnie niepoprawny, choć - pomimo słów - nigdy nie przekraczał rozrysowanych granic. Dlatego pozwała mu znajdować się obok. Traktował ją z należnym szacunkiem, raz na jakiś czas sprawdzając ramy które wokół siebie zarysowywali. Choć bezwstydnością padających stwierdzeń z pewnością jej młodsze koleżanki był w stanie doprowadzić do wymalowania policzków rumieńcami.
- Połowicznie przyznam ci rację dziś tylko. Można dobrze się bawić nie ryzykując nadmiernie. Choć zaprzeczyć nie mogę, że towarzystwo potrafisz sobie dobrać odpowiednie. - różane wargi obejmował urokliwy uśmiech w którym odbijał się dobry humor i zadowolenie. Czemu miałaby mieć inny, kiedy wszechświat skłaniał się ku niej pozostawiając w lekkim, łaskawym wręcz nastroju. Ostatecznie, największe konsekwencje ich spotkania istotnie poniesie on, nie ona. Choć na razie nie łączyło ich nic więcej poza rozmową.
Zerknęła ku niemu pozwalając się poprowadzić słuchając o niecierpliwości posłuchania jej wniosków dotyczących tego, co miała usłyszeć. Unosząc uprzejmie brwi w zaskoczeniu, choć zadowolenie przebijało się przez uniesione ku górze kąciki warg. Czy inteligencja pociągała mężczyzn? Na pewno nie jako pierwsza - a w ich świecie, nie zawsze miała znaczenie, ale mądra kobieta wiedziała, że niektóre rzeczy można było wykorzystać dla własnych celów. Nawet to, że wielu mężczyzn miało je nie tylko za słabsze, ale i głupsze. Czy porażka dostarczona z rąk nierozumnej kobiety nie uderzała w ego bardziej, niż ta którą przyniósł pozornie równy statusem i stanem rywal?
- Wymusza? - powtórzyła po nim zwabiona jednym słowem rozciągając mocniej usta. - Sądzisz, że mój ród pozwolił by mi się rozwinąć do tego stopnia, gdyby wymuszał ukrywanie tego, co potrafię? - zapytała z zainteresowaniem przesuwając po nim spojrzeniem. - Nasz stół nigdy nie wykluczał z rozmów kobiet, Harlandzie - prawdziwą trudnością, było przetrwać dyskusję i obronić swoje zdanie przed atakami argumentów wskazujących na nieścisłości w przedstawionych rozwiązaniach czy zdolnych obalić prezentowane teorie i plany. Jeśli tego nie umiałeś, nie miało znaczenia której z płci przedstawicielem byłeś. - przyznała zgodnie z prawdą - możliwe też że i dlatego, wiele z jej kuzynek nie próbowało podejmować tego rodzaju wyzwania, zadowolonych z przywileju wygodnego życia na zamku. Ona zawsze chciała więcej, dlatego przeciw nim stawała nie poddając się, ucząc się w końcu że te rozmowy nie były atakami a poszukiwaniami odnalezienia dobrego rozwiązania, właściwego planu. To od mężczyzn z własnej rodziny uczyła sie najpierw sztuki debaty i rozmowy zanim zaczęła pobierać lekcje od dyplomaty w rodzinnym rezerwacie. - Choć nie przeczę, że wiele z moich koleżanek wybiera drogę wygodną, niesplamioną myślą czy pracą. Nic w tym złego nie ma - oczywiście. - zastrzegła od razu. - Wszystko rozbija się o to czego się pragnie i czy potrafi się po to sięgnąć, czyż nie? Dlatego uwierz mi, kiedy Ci powiem, że jeśli kobieta naprawdę chce, to niewiele jest w stanie ją powstrzymać. Zaś co do mężczyzn - jeśli niewiasta jest w stanie zachwiać jego jestestwem nie wiem, czy powinien się nim w ogóle nazywać. - wargi niezmiennie układały się w piękny uśmiech, choć w zgłoskach brakowało zwątpienia. Smukła dłoń nacisnęła na klamkę otwierając wejście do salonu zawieszając się w pół gestu na padające słowa wirujące wokół jej ucha, unosząc rękę by zasłonić wargi i zaśmiać się z rozbawieniem. Nigdy nie próbowała wodzić mężczyzn na manowce - wcześniej właściwie gardząc zarówno flirtem jak i kokieterią, może czasem nieświadomie kogoś ku sobie ściągając. Dopiero odkrywając możliwości idące nie tylko za odpowiednim słowem, ale i mową ciała. Tak blisko niej, znajdował się tylko Manannan i mimowolnie poddała krótką sekunde porównaniom wchodząc do sali głębiej. Rozsuwając ręce na boki, obracając się, by mógł przyjrzeć się jej dokładniej. - Zacznijmy więc od razu. - zadecydowała swobodnie, wątpiła by pudrowanie miało zmienić cokolwiek. - Monsieur Rabbout. - pochyliła głowę w krótkim powitaniu. - Liczę na owocną współpracę. Z którego rejonu Francji pan pochodzi? - zapytała płynnym pozbawionym skaz francuskim, przesuwając się dalej, spoglądając na miejsce wskazane jej przez Harlanda, obłożone różami. Uniosła brwi ku górze spoglądając ku niemu. A potem pokręciła głową z lekkim westchnieniem ruszając do fotela na którego brzegu zasiadła, splatając - wedle zasady - nogi w kostkach, jedną opierając o drugą, plecy prostując wdzięcznie, dłonie splatając na podołku - to nie był pierwszy raz, kiedy pozowała do obrazu, wiedziała który profil wybrać i jak ustawić twarz, wyciągnąć brodę, by obojczyki wdzięcznie zalśniły w swojej pełnej krasie. - Mam nadzieję, że przygotowałeś deser zdolny mnie zadowolić. - rzuciła jeszcze, unosząc tęczówki na krótką chwilę na mężczyznę, nim spojrzała na malarza z krótkim pytaniem, czy życzy sobie czegoś konkretnego.
- Połowicznie przyznam ci rację dziś tylko. Można dobrze się bawić nie ryzykując nadmiernie. Choć zaprzeczyć nie mogę, że towarzystwo potrafisz sobie dobrać odpowiednie. - różane wargi obejmował urokliwy uśmiech w którym odbijał się dobry humor i zadowolenie. Czemu miałaby mieć inny, kiedy wszechświat skłaniał się ku niej pozostawiając w lekkim, łaskawym wręcz nastroju. Ostatecznie, największe konsekwencje ich spotkania istotnie poniesie on, nie ona. Choć na razie nie łączyło ich nic więcej poza rozmową.
Zerknęła ku niemu pozwalając się poprowadzić słuchając o niecierpliwości posłuchania jej wniosków dotyczących tego, co miała usłyszeć. Unosząc uprzejmie brwi w zaskoczeniu, choć zadowolenie przebijało się przez uniesione ku górze kąciki warg. Czy inteligencja pociągała mężczyzn? Na pewno nie jako pierwsza - a w ich świecie, nie zawsze miała znaczenie, ale mądra kobieta wiedziała, że niektóre rzeczy można było wykorzystać dla własnych celów. Nawet to, że wielu mężczyzn miało je nie tylko za słabsze, ale i głupsze. Czy porażka dostarczona z rąk nierozumnej kobiety nie uderzała w ego bardziej, niż ta którą przyniósł pozornie równy statusem i stanem rywal?
- Wymusza? - powtórzyła po nim zwabiona jednym słowem rozciągając mocniej usta. - Sądzisz, że mój ród pozwolił by mi się rozwinąć do tego stopnia, gdyby wymuszał ukrywanie tego, co potrafię? - zapytała z zainteresowaniem przesuwając po nim spojrzeniem. - Nasz stół nigdy nie wykluczał z rozmów kobiet, Harlandzie - prawdziwą trudnością, było przetrwać dyskusję i obronić swoje zdanie przed atakami argumentów wskazujących na nieścisłości w przedstawionych rozwiązaniach czy zdolnych obalić prezentowane teorie i plany. Jeśli tego nie umiałeś, nie miało znaczenia której z płci przedstawicielem byłeś. - przyznała zgodnie z prawdą - możliwe też że i dlatego, wiele z jej kuzynek nie próbowało podejmować tego rodzaju wyzwania, zadowolonych z przywileju wygodnego życia na zamku. Ona zawsze chciała więcej, dlatego przeciw nim stawała nie poddając się, ucząc się w końcu że te rozmowy nie były atakami a poszukiwaniami odnalezienia dobrego rozwiązania, właściwego planu. To od mężczyzn z własnej rodziny uczyła sie najpierw sztuki debaty i rozmowy zanim zaczęła pobierać lekcje od dyplomaty w rodzinnym rezerwacie. - Choć nie przeczę, że wiele z moich koleżanek wybiera drogę wygodną, niesplamioną myślą czy pracą. Nic w tym złego nie ma - oczywiście. - zastrzegła od razu. - Wszystko rozbija się o to czego się pragnie i czy potrafi się po to sięgnąć, czyż nie? Dlatego uwierz mi, kiedy Ci powiem, że jeśli kobieta naprawdę chce, to niewiele jest w stanie ją powstrzymać. Zaś co do mężczyzn - jeśli niewiasta jest w stanie zachwiać jego jestestwem nie wiem, czy powinien się nim w ogóle nazywać. - wargi niezmiennie układały się w piękny uśmiech, choć w zgłoskach brakowało zwątpienia. Smukła dłoń nacisnęła na klamkę otwierając wejście do salonu zawieszając się w pół gestu na padające słowa wirujące wokół jej ucha, unosząc rękę by zasłonić wargi i zaśmiać się z rozbawieniem. Nigdy nie próbowała wodzić mężczyzn na manowce - wcześniej właściwie gardząc zarówno flirtem jak i kokieterią, może czasem nieświadomie kogoś ku sobie ściągając. Dopiero odkrywając możliwości idące nie tylko za odpowiednim słowem, ale i mową ciała. Tak blisko niej, znajdował się tylko Manannan i mimowolnie poddała krótką sekunde porównaniom wchodząc do sali głębiej. Rozsuwając ręce na boki, obracając się, by mógł przyjrzeć się jej dokładniej. - Zacznijmy więc od razu. - zadecydowała swobodnie, wątpiła by pudrowanie miało zmienić cokolwiek. - Monsieur Rabbout. - pochyliła głowę w krótkim powitaniu. - Liczę na owocną współpracę. Z którego rejonu Francji pan pochodzi? - zapytała płynnym pozbawionym skaz francuskim, przesuwając się dalej, spoglądając na miejsce wskazane jej przez Harlanda, obłożone różami. Uniosła brwi ku górze spoglądając ku niemu. A potem pokręciła głową z lekkim westchnieniem ruszając do fotela na którego brzegu zasiadła, splatając - wedle zasady - nogi w kostkach, jedną opierając o drugą, plecy prostując wdzięcznie, dłonie splatając na podołku - to nie był pierwszy raz, kiedy pozowała do obrazu, wiedziała który profil wybrać i jak ustawić twarz, wyciągnąć brodę, by obojczyki wdzięcznie zalśniły w swojej pełnej krasie. - Mam nadzieję, że przygotowałeś deser zdolny mnie zadowolić. - rzuciła jeszcze, unosząc tęczówki na krótką chwilę na mężczyznę, nim spojrzała na malarza z krótkim pytaniem, czy życzy sobie czegoś konkretnego.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Spojrzałem na Melisande, odwzajemniając zainteresowanie widoczne w jej wzroku i dostrzegając w nim tę samą ciekawość rozmówcy, która nie była mi obca w konwersacji z ludźmi na poziomie. Mającymi wyrobione zdanie i gotowi go bronić, lecz jednocześnie zachowującymi otwartość na inny punkt widzenia i możliwości, które się z tym wiążą. Niestety w szlacheckim świecie niewiele miałem okazji do takich rozmów; wciąż większość arystokracji zachowywała tradycyjne pojmowanie rzeczywiści i niechętnie odnosiła się do wszelkich zmian.
- A nie wymusza? - odparłem pytaniem na pytanie. - Ile jest takich szczęśliwych kobiet jak te z domu Rosier, które od dziecka muszą kształcić umiejętność konwersacji i argumentacji? A ile jest rodów, które wszelki dziewczęcy entuzjazm tłumią w zarodku, nie pozwalając dojść do słowa? Nie byłabyś szczęśliwa, gdyby zamknięto cię w milczących okowach rodzinnych obiadów, podczas których króluje cisza. - Nie zapytałem, lecz stwierdziłem, kręcąc lekko głową. Melisande była jedną z nielicznych osób, przy których mogłem bez skrupułów wypowiadać swoje poglądy o kobiecej sile, pasji i władzy, którą przez stulecia uparcie się im zabierało lub ograniczało. Zbyt wiele widziałem zahukanych dziewcząt, które mimo szlacheckich tytułów i potęgi bały się własnego cienia lub były tak silnie posłuszne ojcom i mężom, że zapominały o sobie i swoich potrzebach. - Jeśli dama życzy sobie ciszy i świętego spokoju, niech go ma. Jest jednak zbyt wiele tych, którym się wciąż odmawia głosu i tego bardzo żałuję. - Wbiłem spojrzenie w swoją towarzyszkę, zupełnie zapominając na ten krótki moment o obecności jej służki. Jeśli podsłuchiwała, ryzykowałem, że jutro pół Londynu będzie wiedziało o moich poglądach, lecz jeśli lady Rosier jej ufała, może i ja powinienem machnąć na to ręką.
Wskazałem dłonią malarzowi, by nie krępował się odpowiedzią.
- Z Lotaryngii, pani – odparł, ustawiając się za sztalugą i zupełnie znikając za rozłożonym płótnem, dając do zrozumienia, że nie ma ochoty na żadne pogawędki, a ja parsknąłem w duchu. Artyści mieli te swoje rytuały, którym oddawali się tak bardzo, że nawet obecność dobrze urodzonych nie robiła na nich wrażenia i jak widać ignorowali ich bez najmniejszego zawahania. Rzuciłem rozbawione spojrzenie na Melisande. Znałem co najmniej kilka kobiet, które na taki afront zareagowałyby zmieszaniem malarza z błotem, podejrzewałem jednak, że akurat ona nie miała z nimi nic wspólnego. Nie musiała udowadniać swojej wartości wyżywając się na artyście i jego rytuałach.
- A czego ty pragniesz, moja droga? - rzuciłem od niechcenia, przechodząc znów na angielski, gdy malarz przygotowywał ołówki i inne przyrządy do szkicowania, burcząc pod nosem coś, co zapewne oznaczało pozycję, jaką jego muza powinna zająć. Głowa lekko w lewo, podbródek wyżej, mniejszy uśmiech, to nie portret zaręczynowy, na którym trzeba wyglądać pociągająco. Co do tego niekoniecznie się zgadzałem, ale wolałem milczeć, by nie przerywać mu twórczego szału. - Czy jest coś, czego chcesz tak bardzo, że niewiele jest w stanie cię powstrzymać? - zapytałem, nawiązując do jej wcześniejszych słów i rozbudzając nagle swoją uśpioną ciekawość. - Oczywiście oprócz deseru – przewróciłem oczami, obdarzając ją jednak rozbawionym uśmiechem.
Zająłem miejsce na innym wolnym fotelu, który stał przy ścianie, mniej więcej w równej odległości od artysty i portretowanej kobiety. Wystarczająco daleko, by nie kusiło mnie podglądać, a jednocześnie na tyle blisko Melisande, że mogłem swobodnie podziwiać jej ułożoną do obrazu sylwetkę. Znów pomyślałem, że nie do końca zgadzam się z delikatną wizją malarza, który dosłownie traktował kwestię portretu i że osobiście widziałbym ją w nieco innej pozie – bardziej swobodnej, lekkiej, jakby cieszyła się daną chwilą, a nie siedziała sztywno w portretowej pozie znanej z tysięcy malowideł – ale ponownie nic nie powiedziałem.
- Myślę, że chyba każdy z nas ma takie... marzenia i pragnienia. Płeć nie gra tu roli. Chcemy różnych rzeczy, Melisande – powiedziałem miękko, opierając dłoń na brzegu fotela i odwracając się bardziej w jej stronę – ale przed ich osiąganiem powstrzymują nas ograniczenia. Mnie ograniczało małżeństwo – dodałem nagle, zaskakując także sam siebie tym niespodziewanym wyznaniem. Niewiele osób dotąd było świadomych realiów mojej relacji z żoną, a raczej ich braku. - Teraz zaś, chociaż jestem wolny, wcale tej wolności nie czuję. Nie tak, jak chyba powinienem czuć. - W zamyśleniu potarłem palcami miękkie obicie mebla, spoglądając na jeden z różanych bukietów, którymi była otoczona.
- A nie wymusza? - odparłem pytaniem na pytanie. - Ile jest takich szczęśliwych kobiet jak te z domu Rosier, które od dziecka muszą kształcić umiejętność konwersacji i argumentacji? A ile jest rodów, które wszelki dziewczęcy entuzjazm tłumią w zarodku, nie pozwalając dojść do słowa? Nie byłabyś szczęśliwa, gdyby zamknięto cię w milczących okowach rodzinnych obiadów, podczas których króluje cisza. - Nie zapytałem, lecz stwierdziłem, kręcąc lekko głową. Melisande była jedną z nielicznych osób, przy których mogłem bez skrupułów wypowiadać swoje poglądy o kobiecej sile, pasji i władzy, którą przez stulecia uparcie się im zabierało lub ograniczało. Zbyt wiele widziałem zahukanych dziewcząt, które mimo szlacheckich tytułów i potęgi bały się własnego cienia lub były tak silnie posłuszne ojcom i mężom, że zapominały o sobie i swoich potrzebach. - Jeśli dama życzy sobie ciszy i świętego spokoju, niech go ma. Jest jednak zbyt wiele tych, którym się wciąż odmawia głosu i tego bardzo żałuję. - Wbiłem spojrzenie w swoją towarzyszkę, zupełnie zapominając na ten krótki moment o obecności jej służki. Jeśli podsłuchiwała, ryzykowałem, że jutro pół Londynu będzie wiedziało o moich poglądach, lecz jeśli lady Rosier jej ufała, może i ja powinienem machnąć na to ręką.
Wskazałem dłonią malarzowi, by nie krępował się odpowiedzią.
- Z Lotaryngii, pani – odparł, ustawiając się za sztalugą i zupełnie znikając za rozłożonym płótnem, dając do zrozumienia, że nie ma ochoty na żadne pogawędki, a ja parsknąłem w duchu. Artyści mieli te swoje rytuały, którym oddawali się tak bardzo, że nawet obecność dobrze urodzonych nie robiła na nich wrażenia i jak widać ignorowali ich bez najmniejszego zawahania. Rzuciłem rozbawione spojrzenie na Melisande. Znałem co najmniej kilka kobiet, które na taki afront zareagowałyby zmieszaniem malarza z błotem, podejrzewałem jednak, że akurat ona nie miała z nimi nic wspólnego. Nie musiała udowadniać swojej wartości wyżywając się na artyście i jego rytuałach.
- A czego ty pragniesz, moja droga? - rzuciłem od niechcenia, przechodząc znów na angielski, gdy malarz przygotowywał ołówki i inne przyrządy do szkicowania, burcząc pod nosem coś, co zapewne oznaczało pozycję, jaką jego muza powinna zająć. Głowa lekko w lewo, podbródek wyżej, mniejszy uśmiech, to nie portret zaręczynowy, na którym trzeba wyglądać pociągająco. Co do tego niekoniecznie się zgadzałem, ale wolałem milczeć, by nie przerywać mu twórczego szału. - Czy jest coś, czego chcesz tak bardzo, że niewiele jest w stanie cię powstrzymać? - zapytałem, nawiązując do jej wcześniejszych słów i rozbudzając nagle swoją uśpioną ciekawość. - Oczywiście oprócz deseru – przewróciłem oczami, obdarzając ją jednak rozbawionym uśmiechem.
Zająłem miejsce na innym wolnym fotelu, który stał przy ścianie, mniej więcej w równej odległości od artysty i portretowanej kobiety. Wystarczająco daleko, by nie kusiło mnie podglądać, a jednocześnie na tyle blisko Melisande, że mogłem swobodnie podziwiać jej ułożoną do obrazu sylwetkę. Znów pomyślałem, że nie do końca zgadzam się z delikatną wizją malarza, który dosłownie traktował kwestię portretu i że osobiście widziałbym ją w nieco innej pozie – bardziej swobodnej, lekkiej, jakby cieszyła się daną chwilą, a nie siedziała sztywno w portretowej pozie znanej z tysięcy malowideł – ale ponownie nic nie powiedziałem.
- Myślę, że chyba każdy z nas ma takie... marzenia i pragnienia. Płeć nie gra tu roli. Chcemy różnych rzeczy, Melisande – powiedziałem miękko, opierając dłoń na brzegu fotela i odwracając się bardziej w jej stronę – ale przed ich osiąganiem powstrzymują nas ograniczenia. Mnie ograniczało małżeństwo – dodałem nagle, zaskakując także sam siebie tym niespodziewanym wyznaniem. Niewiele osób dotąd było świadomych realiów mojej relacji z żoną, a raczej ich braku. - Teraz zaś, chociaż jestem wolny, wcale tej wolności nie czuję. Nie tak, jak chyba powinienem czuć. - W zamyśleniu potarłem palcami miękkie obicie mebla, spoglądając na jeden z różanych bukietów, którymi była otoczona.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
- To wybór Harlandzie, nie tylko przyzwolenie. - odpowiedziała mu ze spokojem. - Te kobiety nie tworzą się jedynie przez zgodę na pobór nauk czy przyzwolenie do dyskusji, wyrastają takimi przez działania, których się podejmują i słowa, które wypowiadają. Te, które nie potrafią wywalczyć dla siebie drogi pomiędzy tym, co pozornie akceptowane może winny zachować milczenie, nie sądzisz? Widocznie ich głos nigdy nie miał urosnąć do siły na tyle dużej, by miały zostać usłyszane. Ich droga wcale nie jest trudniejsza od tej mężczyzn, którzy od dziecka muszą udowadniać własną wartość. W świecie w którym przychodzi nam kroczyć potknąć się, wypaść z łask czy umrzeć jest nader łatwo, Harlandzie. Mądry mężczyzna, będzie wiedział jak wykorzystać atut, którym może okazać się żona, siostra, córka. A każda z nich, potrzebuje protekcji bo ostatecznie każdej rola sprowadza się do okresów w których będzie bezbronna. - mówiła dalej stawiając kolejne spokojne kroki wchodząc do salonu w którym mieli się podjąć zrobienia podmalówki do obrazu, który zamówił.
- Lotaryngia - zastanowiła się, powtarzając, uwagę przenosząc ku Harlandowi. - Miałeś okazję kiedyś ją zwiedzić? Piękne miejsce - właściwie jak większość Francji. - przyznała nadal po francusku nie spoglądając na malarza zajętego już zadaniem, które przed nim stało. Popatrzyła na Harlanda kiedy zadał pytanie, ciemnym spojrzeniem przesuwając się po nim. Zastanawiając, czy istotnie chciała się z nim tym podzielić. Zmrużyła odrobinę oczy. Nie odpowiadając, zasiadając na fotelu, wykonując ze spokojem kolejne polecenia, ustawiając się wedle wizji, którą posiadał nie przywiązując do tego większej wagi. Wracając do niego tęczówkami, kiedy zadał kolejne z pytań. Kącik warg drgnął na chwilę na wspomnienie deseru.
- Nic nie jest w stanie mnie powstrzymać, na drodze do celu, który sama wyznaczyłam. Nie ma znaczenia, czy sprawa tyczy się tego, co chcę ujrzeć na własnym talerzu, czy czegoś większego. - odpowiedziała w końcu z charakterystyczną dla siebie butą i arogancją. Wszechświat skłaniał się ku niej w ostatnim czasie, składał pokłony w ofiarowanych darach - gdyby zdecydował się wystąpić przeciwko niej, wydarłaby od niego to, czego pragnęła w danym momencie i danej chwili.
- Marzenia, to tylko cele których nie udało ci się zrealizować, Harlandzie. Przestają nimi być, kiedy zaczynasz ku nim podążać. A własne cele osiąga tylko ten, kto ma odwagę wydrzeć od losu to, czego pożąda. - zdecydowała zabierając głos w tej sprawie, dzieląc się własnym poglądem na nią, spoglądając na niego na dłużej, kiedy mówił o ograniczeniach. O małżeństwie. O tym, że mimo jego zakończenia nadal nie czuł tego, czego szukał.
Czy ta - podjęła dalej, w charakterystycznym dla siebie zwyczaju zawieszając głos na ułamki sekund nim kontynuowała dalej. - o której wszyscy opowiadają z tą zapalczywością, ta której sądzisz, że potrzebujesz nie jest jedynie ułudą, której poszukujesz nie wiedząc, że nie istnieje od dawna? Co jeśli, wolność której szukasz, może być jedynie tą, którą sam dla siebie stworzysz? - zadała kilka pytań melodyjnym spokojnym głosem rozchodzącym się po sali, nie przejmując się tym, że Anitha nadal znajdowała się obok, nie miała jej zdradzić - i nie mówiła niczego, co mogło obrócić się przeciw niej samej. - Jak myślisz, co jest dla ciebie wolnością, Harlandzie? - zapytała, przenosząc na niego na krótką chwilę tęczówki.
- Lotaryngia - zastanowiła się, powtarzając, uwagę przenosząc ku Harlandowi. - Miałeś okazję kiedyś ją zwiedzić? Piękne miejsce - właściwie jak większość Francji. - przyznała nadal po francusku nie spoglądając na malarza zajętego już zadaniem, które przed nim stało. Popatrzyła na Harlanda kiedy zadał pytanie, ciemnym spojrzeniem przesuwając się po nim. Zastanawiając, czy istotnie chciała się z nim tym podzielić. Zmrużyła odrobinę oczy. Nie odpowiadając, zasiadając na fotelu, wykonując ze spokojem kolejne polecenia, ustawiając się wedle wizji, którą posiadał nie przywiązując do tego większej wagi. Wracając do niego tęczówkami, kiedy zadał kolejne z pytań. Kącik warg drgnął na chwilę na wspomnienie deseru.
- Nic nie jest w stanie mnie powstrzymać, na drodze do celu, który sama wyznaczyłam. Nie ma znaczenia, czy sprawa tyczy się tego, co chcę ujrzeć na własnym talerzu, czy czegoś większego. - odpowiedziała w końcu z charakterystyczną dla siebie butą i arogancją. Wszechświat skłaniał się ku niej w ostatnim czasie, składał pokłony w ofiarowanych darach - gdyby zdecydował się wystąpić przeciwko niej, wydarłaby od niego to, czego pragnęła w danym momencie i danej chwili.
- Marzenia, to tylko cele których nie udało ci się zrealizować, Harlandzie. Przestają nimi być, kiedy zaczynasz ku nim podążać. A własne cele osiąga tylko ten, kto ma odwagę wydrzeć od losu to, czego pożąda. - zdecydowała zabierając głos w tej sprawie, dzieląc się własnym poglądem na nią, spoglądając na niego na dłużej, kiedy mówił o ograniczeniach. O małżeństwie. O tym, że mimo jego zakończenia nadal nie czuł tego, czego szukał.
Czy ta - podjęła dalej, w charakterystycznym dla siebie zwyczaju zawieszając głos na ułamki sekund nim kontynuowała dalej. - o której wszyscy opowiadają z tą zapalczywością, ta której sądzisz, że potrzebujesz nie jest jedynie ułudą, której poszukujesz nie wiedząc, że nie istnieje od dawna? Co jeśli, wolność której szukasz, może być jedynie tą, którą sam dla siebie stworzysz? - zadała kilka pytań melodyjnym spokojnym głosem rozchodzącym się po sali, nie przejmując się tym, że Anitha nadal znajdowała się obok, nie miała jej zdradzić - i nie mówiła niczego, co mogło obrócić się przeciw niej samej. - Jak myślisz, co jest dla ciebie wolnością, Harlandzie? - zapytała, przenosząc na niego na krótką chwilę tęczówki.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Cóż za surowy osąd dla innych kobiet – mruknąłem, uciekając spojrzeniem na moment w stronę malarza, ale ten zdawał się kompletnie nie zwracać na nas uwagi. Pogrążony w swoim własnym świecie ołówków i szkiców zapewne nawet nie podniósłby głowy, gdybyśmy zaczęli rzucać w siebie zaklęciami; ewentualnie poprosiłby o ciszę, żeby móc się skupić. - Setki lat patriarchatu raczej nie skłaniają młodych dziewcząt do walczenia o swoje. Wychowane w jednym duchu podporządkowania, od dziecka uczone, że bez wsparcia rodziny nic nie znaczą... To odciska swoje piętno. Nie uważam za uczciwe tego, że kobieta musi sobie wywalczyć to, co dla mężczyzny jest dostępne bez żadnego problemu, Melisande. - Spojrzałem na nią w zamyśleniu, bawiąc się mankietem koszuli. - Pewne rzeczy... wartości, doświadczenia, pragnienia... powinny być prawem wszystkich. Niezależnie od tego, czy jest się wojowniczką, czy cichą myszką. - Westchnąłem, strzepując z rękawa niewidoczny pyłek kurzu i uśmiechnąłem się szeroko, przerywając nieco melancholijny nastrój. Społeczne przemiany wymagały czasu i cierpliwości, a świat nie zmieni się od grzecznych pogawędek na salonach.
- Nie. Nie przepadam za Francją. - Starałem się zachować swobodę w tonie swojego głosu, ale i tak zabrzmiały w nim suche, kanciaste nuty sugerującego, że nie jest to temat, który chcę poruszać. Mimo że od mojej fatalnej wizyty, właściwie podróży poślubnej, minęło już tyle czasu, samo wspomnienie zdawało się na nowo rozjątrzać rany. Przede wszystkim jednak powracało wtedy do mnie to uparte, nieprzyjemne pytanie: czy moje życie wyglądałoby inaczej, gdyby wydarzenia w Paryżu nie miały miejsca? - Napijesz się wina? - zapytałem, chcąc zmienić temat i wzywając służbę ukrytym mechanizmem. Mi z pewnością przyda się kieliszek.
- To nie jest odpowiedź na moje pytanie, Melisande – uniosłem kpiąco kąciki ust. - Pytałem, czego pragniesz. Albo uściślając: czego chcesz tak bardzo, że jak sama mówisz, nic cię nie powstrzyma? - wstałem nagle, przesuwając fotel w jej stronę. Głośne szuranie wytrąciło malarza z równowagi i syknął pod nosem coś, co brzmiało jak francuskie przekleństwo, ale go zignorowałem. Wiedziałem, że gdybym sięgnął po to, czego ja pragnąłem najbardziej, nie skończyłoby się to dobrze. To nawet nie byłby skandal. To byłoby wypowiedzenie wojny nowemu porządkowi; czego jednak się mogłem spodziewać, gdybym wziął sobie samą namiestniczkę i wyrwał z jej gardła wyczekiwane przeprosiny? Melisande mogła z łatwością mówić o celach i marzeniach, o drodze do ich realizacji, ja jednak wiedziałem, że niektórych szlaków nie można przejść.
- Jestem prostym człowiekiem, moja droga – rozłożyłem ręce w geście bezradności – i wierzę, że w tym świecie wszyscy jesteśmy ze sobą połączeni, że każdy obecny w naszym życiu ma na nas większy lub mniejszy wpływ. Dlatego nie uważam, że możemy sami stworzyć sobie pełną wolność. Zawsze będzie ona ograniczona wolnością drugiej osoby... najczęściej tej, na której nam zależy. - Sięganie po to, co zakazane i niedostępne, było okropnie kuszące i prowokujące, ale nie zawsze przynosiło samo dobro i nie zawsze szczęśliwie się kończyło. - Chyba że będziemy całkowitymi egoistami. - Gdyby każdy z nas brał to, na co ma ochotę, nie zważając na innych, ich wolności i oczekiwania, świat pogrążyłby się w chaosie. Mimo wszystko wiedziałem, że nie sposób nie być choć trochę egoistą i nie spełniać swoich marzeń choćby w małej części. Pytaniem było tylko to, czy byliśmy gotowi zmierzyć się później z konsekwencją takich wyborów.
- Och, to proste – uśmiechnąłem się, złączając opuszki palców i podpierając brodę – wolność to brak jakiegokolwiek przymusu. Nie zakazu, lecz przymusu. Brak społecznej presji, brak oczekiwań względem mojej osoby. Wolna ręka, bym robił to, co chcę, a nie to, czego się ode mnie wymaga. Wolność to brak odpowiedzialności – zakończyłem nieco ciszej.
- Nie. Nie przepadam za Francją. - Starałem się zachować swobodę w tonie swojego głosu, ale i tak zabrzmiały w nim suche, kanciaste nuty sugerującego, że nie jest to temat, który chcę poruszać. Mimo że od mojej fatalnej wizyty, właściwie podróży poślubnej, minęło już tyle czasu, samo wspomnienie zdawało się na nowo rozjątrzać rany. Przede wszystkim jednak powracało wtedy do mnie to uparte, nieprzyjemne pytanie: czy moje życie wyglądałoby inaczej, gdyby wydarzenia w Paryżu nie miały miejsca? - Napijesz się wina? - zapytałem, chcąc zmienić temat i wzywając służbę ukrytym mechanizmem. Mi z pewnością przyda się kieliszek.
- To nie jest odpowiedź na moje pytanie, Melisande – uniosłem kpiąco kąciki ust. - Pytałem, czego pragniesz. Albo uściślając: czego chcesz tak bardzo, że jak sama mówisz, nic cię nie powstrzyma? - wstałem nagle, przesuwając fotel w jej stronę. Głośne szuranie wytrąciło malarza z równowagi i syknął pod nosem coś, co brzmiało jak francuskie przekleństwo, ale go zignorowałem. Wiedziałem, że gdybym sięgnął po to, czego ja pragnąłem najbardziej, nie skończyłoby się to dobrze. To nawet nie byłby skandal. To byłoby wypowiedzenie wojny nowemu porządkowi; czego jednak się mogłem spodziewać, gdybym wziął sobie samą namiestniczkę i wyrwał z jej gardła wyczekiwane przeprosiny? Melisande mogła z łatwością mówić o celach i marzeniach, o drodze do ich realizacji, ja jednak wiedziałem, że niektórych szlaków nie można przejść.
- Jestem prostym człowiekiem, moja droga – rozłożyłem ręce w geście bezradności – i wierzę, że w tym świecie wszyscy jesteśmy ze sobą połączeni, że każdy obecny w naszym życiu ma na nas większy lub mniejszy wpływ. Dlatego nie uważam, że możemy sami stworzyć sobie pełną wolność. Zawsze będzie ona ograniczona wolnością drugiej osoby... najczęściej tej, na której nam zależy. - Sięganie po to, co zakazane i niedostępne, było okropnie kuszące i prowokujące, ale nie zawsze przynosiło samo dobro i nie zawsze szczęśliwie się kończyło. - Chyba że będziemy całkowitymi egoistami. - Gdyby każdy z nas brał to, na co ma ochotę, nie zważając na innych, ich wolności i oczekiwania, świat pogrążyłby się w chaosie. Mimo wszystko wiedziałem, że nie sposób nie być choć trochę egoistą i nie spełniać swoich marzeń choćby w małej części. Pytaniem było tylko to, czy byliśmy gotowi zmierzyć się później z konsekwencją takich wyborów.
- Och, to proste – uśmiechnąłem się, złączając opuszki palców i podpierając brodę – wolność to brak jakiegokolwiek przymusu. Nie zakazu, lecz przymusu. Brak społecznej presji, brak oczekiwań względem mojej osoby. Wolna ręka, bym robił to, co chcę, a nie to, czego się ode mnie wymaga. Wolność to brak odpowiedzialności – zakończyłem nieco ciszej.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
- Czemu miałabym być dla nich łagodna? - zapytała pozwalając by brwi zeszły się do siebie w wyrazie niezrozumienia, unosząc tęczówki na Harlanda. Nic ich nie łączyło poza płcią - czasem pokrewieństwem. Zresztą, surowa była dla każdego kto nie spełniał jej standardów, albo nie potrafił zainteresować na tyle, by spojrzała ku niemu przychylniejszym okiem.
Uczciwe, kiedy to słowo zafalowało wokół nich brwi Melisande uniosły się do góry, by za chwilę odrzuciła głowę i roześmiała się, unosząc jedną z dłoni by zakryć w charakterystycznym odruchu wargi. Malarz wyrzucił z siebie kilka francuskich słów niezadowolenia, które skiwtowała słowami przeprosin przyjmując wcześniejszą pozę.
- Co dokładnie dostępne jest dla mężczyzn o co kobiety muszą walczyć twoim zdaniem? - zapytała pozwalając by jej oczy zmrużyły się odrobinę. - Które doświadczenia, pragnienia i wartości winny być prawem wszystkich? Poruszasz się dziś po grząskich gruntach, Harlandzie, naprawdę jesteś gotów na to, by w nie wejść? Słowa o uczciwości zdają się temu przeczyć. - zauważyła uprzejmie, nie miała nic przeciwko dyskusji, ale używanie sprawiedliwości w którymkolwiek z kontekstów było zabawne i nieistotne. Świat nie był ani sprawiedliwy, ani równy, a na samej górze jego hierarchii znajdowali się oni.
Spojrzała na niego uważniej, wyłapując łagodną zmianę w tonie, jednak nie kontynuowała tematu nie próbują zapewniać go o świetności kraju w którym spędziła dużo czasu.
- Chętnie. - potwierdziła krótko, odrobina wina nie mogła jej zaszkodzić. Twarz ubrana w uprzejmy wyraz, skierowana i ustawiona w sposób w który satysfakcjonował malarza niewiele się zmieniła, kiedy Harlandowi nie spodobały się jej słowa - a może, nie tyle co nie spodobały, co nie zadowoliły go całkiem. Nie drgnęła kiedy ponowił pytanie, przesuwając na niego tęczówki. Pozwalając by jej kącik ust uniósł się wyzywająco. Wiedziała o co pytał. - Zastanawiasz się czy jesteś środkiem na drodze do osiągnięcia moich pragnień? - odpowiedziała, unosząc jedną z brwi do góry, własnym zwyczajem bawiąc się, klucząc, nie podając odpowiedzi na pytanie, które zadała - nie chcąc, czy bardziej sprawdzając czy będzie w stanie go rozdrażnić?
- Większość z obecnych w twoim życiu, Harlandzie, ma na nie dokładnie taki wpływ, na jaki mu pozwolisz. - nie zgodziła się z nim w wypowiadanych kwestiach, utrzymując statyczną pozę, dostrzegając, że irytują malarza coraz mocniej. - Nie widzę w tym problemu. - orzekła w końcu mrużąc oczy. - W mojej hierarchi ważności, siebie stawiam na samej jej górze. Może dlatego, że sam tego nie robisz, czujesz niedosyt i brak utopijnej wolności? - zapytała go przekrzywiając na krótką chwilę głowę.
- Wolność to brak odpowiedzialności? - powtórzyła po nim zastanawiając się nad poruszaną kwestią głębiej. - Ciekawa teza, jak na kogoś kto przy takiej ścieżce zawodowej bierze jej na barki więcej, niźli przeciętny czarodziej - a może naiwna jedynie. - nachyliła się w jego kierunku - Presja, czy przymus o którym mówisz to cena, za przywileje których doświadczamy jako ci, którzy wskazują kierunek reszcie. Ale opowiedz mi, co byś zrobił, gdybyś otrzymał wolność w formie o której mówisz, jakim wtedy byłbyś człowiekiem? - zapytała, na krótką chwilę łamiąc przyjętą pozę, kiedy sięgnęła po wino którego upiła niewielki łyczek, odkładając na stolik.
Uczciwe, kiedy to słowo zafalowało wokół nich brwi Melisande uniosły się do góry, by za chwilę odrzuciła głowę i roześmiała się, unosząc jedną z dłoni by zakryć w charakterystycznym odruchu wargi. Malarz wyrzucił z siebie kilka francuskich słów niezadowolenia, które skiwtowała słowami przeprosin przyjmując wcześniejszą pozę.
- Co dokładnie dostępne jest dla mężczyzn o co kobiety muszą walczyć twoim zdaniem? - zapytała pozwalając by jej oczy zmrużyły się odrobinę. - Które doświadczenia, pragnienia i wartości winny być prawem wszystkich? Poruszasz się dziś po grząskich gruntach, Harlandzie, naprawdę jesteś gotów na to, by w nie wejść? Słowa o uczciwości zdają się temu przeczyć. - zauważyła uprzejmie, nie miała nic przeciwko dyskusji, ale używanie sprawiedliwości w którymkolwiek z kontekstów było zabawne i nieistotne. Świat nie był ani sprawiedliwy, ani równy, a na samej górze jego hierarchii znajdowali się oni.
Spojrzała na niego uważniej, wyłapując łagodną zmianę w tonie, jednak nie kontynuowała tematu nie próbują zapewniać go o świetności kraju w którym spędziła dużo czasu.
- Chętnie. - potwierdziła krótko, odrobina wina nie mogła jej zaszkodzić. Twarz ubrana w uprzejmy wyraz, skierowana i ustawiona w sposób w który satysfakcjonował malarza niewiele się zmieniła, kiedy Harlandowi nie spodobały się jej słowa - a może, nie tyle co nie spodobały, co nie zadowoliły go całkiem. Nie drgnęła kiedy ponowił pytanie, przesuwając na niego tęczówki. Pozwalając by jej kącik ust uniósł się wyzywająco. Wiedziała o co pytał. - Zastanawiasz się czy jesteś środkiem na drodze do osiągnięcia moich pragnień? - odpowiedziała, unosząc jedną z brwi do góry, własnym zwyczajem bawiąc się, klucząc, nie podając odpowiedzi na pytanie, które zadała - nie chcąc, czy bardziej sprawdzając czy będzie w stanie go rozdrażnić?
- Większość z obecnych w twoim życiu, Harlandzie, ma na nie dokładnie taki wpływ, na jaki mu pozwolisz. - nie zgodziła się z nim w wypowiadanych kwestiach, utrzymując statyczną pozę, dostrzegając, że irytują malarza coraz mocniej. - Nie widzę w tym problemu. - orzekła w końcu mrużąc oczy. - W mojej hierarchi ważności, siebie stawiam na samej jej górze. Może dlatego, że sam tego nie robisz, czujesz niedosyt i brak utopijnej wolności? - zapytała go przekrzywiając na krótką chwilę głowę.
- Wolność to brak odpowiedzialności? - powtórzyła po nim zastanawiając się nad poruszaną kwestią głębiej. - Ciekawa teza, jak na kogoś kto przy takiej ścieżce zawodowej bierze jej na barki więcej, niźli przeciętny czarodziej - a może naiwna jedynie. - nachyliła się w jego kierunku - Presja, czy przymus o którym mówisz to cena, za przywileje których doświadczamy jako ci, którzy wskazują kierunek reszcie. Ale opowiedz mi, co byś zrobił, gdybyś otrzymał wolność w formie o której mówisz, jakim wtedy byłbyś człowiekiem? - zapytała, na krótką chwilę łamiąc przyjętą pozę, kiedy sięgnęła po wino którego upiła niewielki łyczek, odkładając na stolik.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Och, nie wiem. Ta sławna kobieca solidarność już nie działa? - rzuciłem, wzruszając ramionami. Najwyraźniej to, co było dla mnie naturalne, wcale nie było takie samo dla mojej rozmówczyni. Widziałem świat w barwach, w których wsparcie dla kobiet mieniło się wszelkimi kolorami tęczy, dostrzegałem całe stulecia, przez które ich rola była sprowadzana do posłuszeństwa i milczenia. Czasy się zmieniały, choć moim zdaniem zdecydowanie za wolno, lecz zmiany potrzebowały paliwa; kogoś lub czegoś gotowego walczyć o równość.
- Naprawdę o to pytasz? - spojrzałem na nią z niekłamanym zaskoczeniem. Było tyle rzeczy niedostępnych kobietom! - O możliwość decydowania w pełni o swoim życiu? Poślubienia mężczyzny, którego się chce bez narażania się na społeczny ostracyzm? Albo pozostania niezamężną bez potępieńczych spojrzeń socjety? Pytasz o rzeczy tak prozaiczne jak wykształcenie zgodnie ze swoimi pragnieniami i zainteresowaniami, Melisande! Zwykłe dziedziczenie, przejmowanie majątku męża po jego śmierci – pokręciłem głową, wzburzając się coraz bardziej. Drwiła ze mnie? Naprawdę nie rozumiała, o co walczę? - Wiesz, co jest niesprawiedliwe i nieuczciwe? Że kobieta pozostaje pod opieką swojego pana ojca i pana męża – niemal wyplułem te słowa, brzydząc się samym ich dźwiękiem. - Pana! Jakby była własnością! - zatrząsłem się, dopiero po chwili zauważając, że wbijałem palce w obicie fotela. Poluźniłem ucisk i się wyprostowałem, potrzebując chwili, aby nad sobą zapanować. Mimo to gdy się odezwałem, w moim głosie był wyczuwalny chłód.
- Kiedy mężczyzna szuka fizycznego spełnienia w ramionach kobiet, jest to traktowane jako coś oczywistego i pochwalanego. Męskość musi się wyszaleć. Gdy to samo robi kobieta, dziwka to jedno z najłagodniejszych określeń, jakie słyszy. Nie przekonasz mnie, że to uczciwy układ, nawet pomijając wszelką moralność. - Nie mogłem teraz na nią patrzeć, świadomy zawodu, który malował się na mojej twarzy. Odwróciłem się w stronę artysty, obserwując wystającą zza sztalugi sylwetkę. Nawet jeśli rozumiał naszą rozmowę, jeśli wyłapał choć co któreś słowo, nie miało to znaczenia. Nawet obecność Anithy przestała je mieć; byłem zbyt podminowany koniecznością rozmawiania o czymś, co powinno być oczywistym prawem każdego człowieka. Widziałem zbyt wiele dziewcząt, kobiet, wdów i mężatek, które walczyły z różnymi ograniczeniami; widziałem trud, jaki w to wkładały, a mimo to ich wysiłki spełzały na niczym, bo były pojedynczymi głosami w morzu męskich krzyków.
- Nie jestem środkiem do niczyich pragnień ani celów, Melisande. - Poczekałem, aż lokaj, który przyniósł wino, postawi kieliszki na stoliku i gestem dałem mu znać, że z resztą sobie poradzę. - Pytałem tylko, czego tak naprawdę chcesz. - Śledziłem wzrokiem, jak służący wychodzi, zamykając za sobą cicho drzwi. Podsłuchiwał za nimi? Czy służba już plotkowała, że przyjmuję wizyty zamężnych kobiet, nawet jeśli z nami siedzi malarz? - Wygląda na to, że nie masz życzenia mi tego zdradzić. Szanuję to – skłoniłem lekko głowę, znów wracając do niej spojrzeniem. Uspokojony i wyciszony, jakby mój wybuch sprzed chwili nie miał miejsca. - Ale ty też uszanuj, że to co dla ciebie jest utopijną wolnością, dla mnie jest jedną z najwyższych wartości. - Podałem jej wino. Czerwony płyn zachlupotał między ściankami, ale zawartość pozostała nienaruszona.
-[b] Teza pasująca do realiów – ująłem swój kieliszek i uniosłem go w górę, oglądając wino pod światło padające z licznie rozstawionych świec. - Jestem zmęczony odpowiedzialnością i pragnę wolności. Co w tym dziwnego – stwierdziłem, nie pytałem; nie oczekiwałem odpowiedzi na rzecz oczywistą. Musiałem się jednak zastanowić nad odpowiedzią, jakiej powinienem udzielić na pytanie, które ona zadała. Albo nie tyle odpowiedzią, co nad oceną, czy mogę jej zaufać. Jeszcze pół godziny temu zrobiłbym to bez większych obiekcji, jednak po tym, co usłyszałem, nie byłem już pewien, czy na pewno patrzymy we wspólnym kierunku. - Byłbym w końcu szczęśliwym człowiekiem – powiedziałem, po czym zaczerpnąłem z kielicha potężny łyk wina.
- Naprawdę o to pytasz? - spojrzałem na nią z niekłamanym zaskoczeniem. Było tyle rzeczy niedostępnych kobietom! - O możliwość decydowania w pełni o swoim życiu? Poślubienia mężczyzny, którego się chce bez narażania się na społeczny ostracyzm? Albo pozostania niezamężną bez potępieńczych spojrzeń socjety? Pytasz o rzeczy tak prozaiczne jak wykształcenie zgodnie ze swoimi pragnieniami i zainteresowaniami, Melisande! Zwykłe dziedziczenie, przejmowanie majątku męża po jego śmierci – pokręciłem głową, wzburzając się coraz bardziej. Drwiła ze mnie? Naprawdę nie rozumiała, o co walczę? - Wiesz, co jest niesprawiedliwe i nieuczciwe? Że kobieta pozostaje pod opieką swojego pana ojca i pana męża – niemal wyplułem te słowa, brzydząc się samym ich dźwiękiem. - Pana! Jakby była własnością! - zatrząsłem się, dopiero po chwili zauważając, że wbijałem palce w obicie fotela. Poluźniłem ucisk i się wyprostowałem, potrzebując chwili, aby nad sobą zapanować. Mimo to gdy się odezwałem, w moim głosie był wyczuwalny chłód.
- Kiedy mężczyzna szuka fizycznego spełnienia w ramionach kobiet, jest to traktowane jako coś oczywistego i pochwalanego. Męskość musi się wyszaleć. Gdy to samo robi kobieta, dziwka to jedno z najłagodniejszych określeń, jakie słyszy. Nie przekonasz mnie, że to uczciwy układ, nawet pomijając wszelką moralność. - Nie mogłem teraz na nią patrzeć, świadomy zawodu, który malował się na mojej twarzy. Odwróciłem się w stronę artysty, obserwując wystającą zza sztalugi sylwetkę. Nawet jeśli rozumiał naszą rozmowę, jeśli wyłapał choć co któreś słowo, nie miało to znaczenia. Nawet obecność Anithy przestała je mieć; byłem zbyt podminowany koniecznością rozmawiania o czymś, co powinno być oczywistym prawem każdego człowieka. Widziałem zbyt wiele dziewcząt, kobiet, wdów i mężatek, które walczyły z różnymi ograniczeniami; widziałem trud, jaki w to wkładały, a mimo to ich wysiłki spełzały na niczym, bo były pojedynczymi głosami w morzu męskich krzyków.
- Nie jestem środkiem do niczyich pragnień ani celów, Melisande. - Poczekałem, aż lokaj, który przyniósł wino, postawi kieliszki na stoliku i gestem dałem mu znać, że z resztą sobie poradzę. - Pytałem tylko, czego tak naprawdę chcesz. - Śledziłem wzrokiem, jak służący wychodzi, zamykając za sobą cicho drzwi. Podsłuchiwał za nimi? Czy służba już plotkowała, że przyjmuję wizyty zamężnych kobiet, nawet jeśli z nami siedzi malarz? - Wygląda na to, że nie masz życzenia mi tego zdradzić. Szanuję to – skłoniłem lekko głowę, znów wracając do niej spojrzeniem. Uspokojony i wyciszony, jakby mój wybuch sprzed chwili nie miał miejsca. - Ale ty też uszanuj, że to co dla ciebie jest utopijną wolnością, dla mnie jest jedną z najwyższych wartości. - Podałem jej wino. Czerwony płyn zachlupotał między ściankami, ale zawartość pozostała nienaruszona.
-[b] Teza pasująca do realiów – ująłem swój kieliszek i uniosłem go w górę, oglądając wino pod światło padające z licznie rozstawionych świec. - Jestem zmęczony odpowiedzialnością i pragnę wolności. Co w tym dziwnego – stwierdziłem, nie pytałem; nie oczekiwałem odpowiedzi na rzecz oczywistą. Musiałem się jednak zastanowić nad odpowiedzią, jakiej powinienem udzielić na pytanie, które ona zadała. Albo nie tyle odpowiedzią, co nad oceną, czy mogę jej zaufać. Jeszcze pół godziny temu zrobiłbym to bez większych obiekcji, jednak po tym, co usłyszałem, nie byłem już pewien, czy na pewno patrzymy we wspólnym kierunku. - Byłbym w końcu szczęśliwym człowiekiem – powiedziałem, po czym zaczerpnąłem z kielicha potężny łyk wina.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Popatrzyła na mężczyznę kiedy wzruszał ramionami, poczuła je - wzruszenie, opierając się na jego ręce. Odnosząc wrażenie, jakby jej odpowiedź go rozczarowała - chwilę później przekonana już o tym całkowicie słuchając najpierw zaskoczonego pytania, a potem padających dalej słów. Nie drgnęła jej powieka, kiedy wymieniał jeden powód za drugim z nieskrywanym zainteresowaniem obserwując jak traci nad sobą kontrolę, jak wzbiera się w nim złość kiedy ona ze stoickim spokojem przesuwała za nim ciemnym spojrzeniem. Przesuwając je na dłonie, palce, które wbił w objęcia fotela, rozumiejąc, że był poważny - poważny nie tylko słowem, ale i sercem w każdym z twierdzeń które wypowiedział. Nie mówiła, że nie miał racji, ale trudno było jej czuć się winną, że obecny układ, był dla niej wygodny. Znalazła własny sposób na wolność, do małżeństwa nigdy nie przywiązując większej wagi - jedynie przygotowując się mentalnie, że wyjdzie za kogoś. Prawdopodobnie kogo nie zna, albo kogo nie wybrałaby sama.
- Nie sądziłam, że jesteś idealistą, Harlandzie. - wypowiedziała do jego pleców, wyraz jej twarzy nie zmienił się, głowa nie przechyliła łagodnie, jakby spoglądała na coś interesującego. Jego złość ją zaciekawiła. - Nie próbowałam do niczego cię przekonać, zapytałam chcąc poznać twoje zdanie - ostrzegając cię że wchodzisz na teren grząski i nierówny. Tej złości, jest winny sam sobie. - mówiła dalej, nieprzejęta jego złością, czy zawodem, który drgał w głosie. - Powinieneś wiedzieć, że zmiany nie przychodzą z dnia na dzień. A większość z nich już się rozpoczęła, kiedy Czarny Pan zaprosił do swojego najbliższego grona kobiety. Kobiety, które odnalazły drogę pomiędzy. Ruchy zachodzą nie tylko wśród kręgu o którym wspomniałam, ale i socjecie samej w sobie. Jednak wolność i równość o której mówisz, rzucona na stół bez odpowiedniego przygotowania zdławiłaby większość kobiet, przytłoczyłaby je twoja wizja świata, zginęłyby pod nim bo nie są na niego kompletnie gotowe, zapomniałyby o wiekach tradycji, swoich własnych przodkach - i w imię czego miłości? - zapytała unosząc brwi wymownie. - Możesz nazwać mnie własnością, ale jestem też podwaliną sojuszu, który zapewnia bezpieczeństwo mojemu domowi. Mój mąż został wybrany dla mnie, ale wcześniejszego narzeczonego, wskazałam sama i zmanipulowałam tak, by myślał że sam zdecydował się na drogę ku mnie. Co prawda, głupiec zdecydował się umrzeć, ale na niektóre rzeczy nie da się mieć wpływu. - westchnęła ciężej, wywracając oczami, denerwując na chwilę malarza, ale zamiast wrócić na pozycję sięgnęła po wino którego napiła się trochę. - Przestałam już dawno poszukiwać sprawiedliwości w świecie, nauczyłam się asymilować do sytuacji i podążać pomiędzy obostrzeniami, tak by uzyskiwać wyniki zdolne mnie zadowolić. Implikować niewielkie rzeczy badając jakie mają skutki i w jaki sposób mogą się rozrosnąć - co potrafią przynieść. Zbierając korzyści, które potem będę mogła wykorzystać. Nie prowadzą mną marzenia, nie prowadzą nadzieje, jestem praktyczną kobietą, Harlandzie. Każde z miejsc do których dotarłam, ostatecznie było moim wyborem. I każda porażka, należeć będzie tylko do mnie, przez te, których się podejmę. Co powiesz pannie, które dostanie wolność, wyruszy by spełniać się fizycznie i skończy w rynsztoku? Jest słabsza, nie da rady się obronić, kiedy ktoś zaciągnie ją i wrzuci do burdelu, by zarobić na jej gładkiej skórze. Wszystko co mówisz choć pozornie zasadne, ma też swoje ciemne strony. Możemy je rozpatrzeć i skonfrontować ze sobą nasze poglądy - ale jeśli będziesz się wściekał zakładając - bo w końcu, założyłeś to nad wyraz - że nie odpowiadam zgodnie z tym, czego chcesz, jak wiele różni cię od reszty otaczających mnie mężczyzn? - zapytała zerkając na niego tęczówkami w których lśniło się coś z przekory, nie obawiała się. Anitha była jej wierna, a Harland sam rozpoczął ten temat. Była w swoim żywiole, dyskusje i rozmowy należały do niej. Swoje poglądy i zdanie miała określone i jasne.
- Każdy jest do czyichś, możesz po prostu nie być ich świadom. - powiedziała odwracając tęczówki. Była pragnieniem wielu, była też drogą do celów - męża, brata. Czy chciała czy nie. - Oh, nie bądź taki naburmuszony Harlandzie, droczę się z tobą tylko. Sprawdzam granice, cóż ci po tej wiedzy - nie jesteś w stanie tego spełnić. - zapytała na krótką chwilę burząc przyjętą pozę, by uśmiechnąć się urokliwie, niemal przepraszająco, choć w jej oczach trudno było doszukać się skruchy. Za to wraz z kolejnymi słowami dźwignęła brwi wyżej. - W którym momencie wykazałam się brakiem szacunku? - zapytała pozwalając by jej oczy zmrużyły się odrobinę. - Przyjmuje twoje słowa i przedstawiam na nie własne argumenty, sądziłam, że pragniesz obiektywnej dyskusji opartej na faktach i założeniach, nie uprzejmego potakiwania dla każdego wygłoszonego przez siebie postulatu - jak czyni przecież większość kobiet, dla których pragniesz wspomnianej wcześniej równości. - przez chwilę mierzyła go jeszcze onyksowym spojrzeniem wracając do punktu, który wybrał wcześniej malarz. - To też potrafię. - dorzuciła przed siebie, chcąc sprawdzić, zbadać, czy wzbudzi tym stwierdzeniem jego irytację.
Byłby szczęśliwym człowiekiem? Czy dało się istotnie, znaleźć szczęście jako formę? Nie była pewna. Swoje odkrywała czasami - w momentach. Nabrała powietrza w płuca, by wypuścić je powoli. - Nic dziwnego - o ile potrafisz je określić dokładnie i przelawirować między nimi w sposób, który da ci to, czego pragniesz. Albo stanąć przeciw nim całkowicie wywalczając dla siebie to, czego szukasz. Innych dróg nie widzę. Co uciska cię w tej chwili najmocniej? Obowiązki? Reputacja, której winieneś pilnować? Może znajdziemy drogę do twojego szczęścia, skoro zdajesz się jej szukać. - zaproponowała zerkając w jego stronę, nadal statyczna w wybranej dla niej pozie.
- Nie sądziłam, że jesteś idealistą, Harlandzie. - wypowiedziała do jego pleców, wyraz jej twarzy nie zmienił się, głowa nie przechyliła łagodnie, jakby spoglądała na coś interesującego. Jego złość ją zaciekawiła. - Nie próbowałam do niczego cię przekonać, zapytałam chcąc poznać twoje zdanie - ostrzegając cię że wchodzisz na teren grząski i nierówny. Tej złości, jest winny sam sobie. - mówiła dalej, nieprzejęta jego złością, czy zawodem, który drgał w głosie. - Powinieneś wiedzieć, że zmiany nie przychodzą z dnia na dzień. A większość z nich już się rozpoczęła, kiedy Czarny Pan zaprosił do swojego najbliższego grona kobiety. Kobiety, które odnalazły drogę pomiędzy. Ruchy zachodzą nie tylko wśród kręgu o którym wspomniałam, ale i socjecie samej w sobie. Jednak wolność i równość o której mówisz, rzucona na stół bez odpowiedniego przygotowania zdławiłaby większość kobiet, przytłoczyłaby je twoja wizja świata, zginęłyby pod nim bo nie są na niego kompletnie gotowe, zapomniałyby o wiekach tradycji, swoich własnych przodkach - i w imię czego miłości? - zapytała unosząc brwi wymownie. - Możesz nazwać mnie własnością, ale jestem też podwaliną sojuszu, który zapewnia bezpieczeństwo mojemu domowi. Mój mąż został wybrany dla mnie, ale wcześniejszego narzeczonego, wskazałam sama i zmanipulowałam tak, by myślał że sam zdecydował się na drogę ku mnie. Co prawda, głupiec zdecydował się umrzeć, ale na niektóre rzeczy nie da się mieć wpływu. - westchnęła ciężej, wywracając oczami, denerwując na chwilę malarza, ale zamiast wrócić na pozycję sięgnęła po wino którego napiła się trochę. - Przestałam już dawno poszukiwać sprawiedliwości w świecie, nauczyłam się asymilować do sytuacji i podążać pomiędzy obostrzeniami, tak by uzyskiwać wyniki zdolne mnie zadowolić. Implikować niewielkie rzeczy badając jakie mają skutki i w jaki sposób mogą się rozrosnąć - co potrafią przynieść. Zbierając korzyści, które potem będę mogła wykorzystać. Nie prowadzą mną marzenia, nie prowadzą nadzieje, jestem praktyczną kobietą, Harlandzie. Każde z miejsc do których dotarłam, ostatecznie było moim wyborem. I każda porażka, należeć będzie tylko do mnie, przez te, których się podejmę. Co powiesz pannie, które dostanie wolność, wyruszy by spełniać się fizycznie i skończy w rynsztoku? Jest słabsza, nie da rady się obronić, kiedy ktoś zaciągnie ją i wrzuci do burdelu, by zarobić na jej gładkiej skórze. Wszystko co mówisz choć pozornie zasadne, ma też swoje ciemne strony. Możemy je rozpatrzeć i skonfrontować ze sobą nasze poglądy - ale jeśli będziesz się wściekał zakładając - bo w końcu, założyłeś to nad wyraz - że nie odpowiadam zgodnie z tym, czego chcesz, jak wiele różni cię od reszty otaczających mnie mężczyzn? - zapytała zerkając na niego tęczówkami w których lśniło się coś z przekory, nie obawiała się. Anitha była jej wierna, a Harland sam rozpoczął ten temat. Była w swoim żywiole, dyskusje i rozmowy należały do niej. Swoje poglądy i zdanie miała określone i jasne.
- Każdy jest do czyichś, możesz po prostu nie być ich świadom. - powiedziała odwracając tęczówki. Była pragnieniem wielu, była też drogą do celów - męża, brata. Czy chciała czy nie. - Oh, nie bądź taki naburmuszony Harlandzie, droczę się z tobą tylko. Sprawdzam granice, cóż ci po tej wiedzy - nie jesteś w stanie tego spełnić. - zapytała na krótką chwilę burząc przyjętą pozę, by uśmiechnąć się urokliwie, niemal przepraszająco, choć w jej oczach trudno było doszukać się skruchy. Za to wraz z kolejnymi słowami dźwignęła brwi wyżej. - W którym momencie wykazałam się brakiem szacunku? - zapytała pozwalając by jej oczy zmrużyły się odrobinę. - Przyjmuje twoje słowa i przedstawiam na nie własne argumenty, sądziłam, że pragniesz obiektywnej dyskusji opartej na faktach i założeniach, nie uprzejmego potakiwania dla każdego wygłoszonego przez siebie postulatu - jak czyni przecież większość kobiet, dla których pragniesz wspomnianej wcześniej równości. - przez chwilę mierzyła go jeszcze onyksowym spojrzeniem wracając do punktu, który wybrał wcześniej malarz. - To też potrafię. - dorzuciła przed siebie, chcąc sprawdzić, zbadać, czy wzbudzi tym stwierdzeniem jego irytację.
Byłby szczęśliwym człowiekiem? Czy dało się istotnie, znaleźć szczęście jako formę? Nie była pewna. Swoje odkrywała czasami - w momentach. Nabrała powietrza w płuca, by wypuścić je powoli. - Nic dziwnego - o ile potrafisz je określić dokładnie i przelawirować między nimi w sposób, który da ci to, czego pragniesz. Albo stanąć przeciw nim całkowicie wywalczając dla siebie to, czego szukasz. Innych dróg nie widzę. Co uciska cię w tej chwili najmocniej? Obowiązki? Reputacja, której winieneś pilnować? Może znajdziemy drogę do twojego szczęścia, skoro zdajesz się jej szukać. - zaproponowała zerkając w jego stronę, nadal statyczna w wybranej dla niej pozie.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Widocznie za mało mnie znasz, skoro nie dostrzegłaś, że cenię sobie nowatorskie nurty idealizmu – burknąłem, wypuszczając powietrze przez nos z cichym prychnięciem. - Za mało też najwyraźniej znasz kobiety, skoro czynisz je tak słabymi, uważając, że nie poradziłyby sobie z daną im nagle wolnością i nie są na nie gotowe. - Powstrzymałem się od komentarza, że w kwestiach niewieścich mam zdecydowanie większe doświadczenie, bo musiałbym to okrasić podstępnym wyuzdaniem w głosie, a sytuacja chwilowo nie sprzyjała podejmowaniu w rozmowie dwuznaczności. Ubodło mnie jednak niemiłe przekonanie, że Melisande również, wzorem osób zupełnie mnie nieznających, uważa mnie za fircyka i bawidamka, który z kobiecego towarzystwa czerpie jedynie fizyczną przyjemność, nie dostrzegając nic więcej z wewnętrznej sfery kobiecości. Jakby godziny spędzone na rozmowach i słuchaniu nie miały znaczenia; a przecież chciałem, aby kobiety się przy mnie otwierały, chciałem dawać im swobodę, której nie znajdowały w małżeństwach, chroniąc przed mężem swoje sekrety. Poznawałem ich tajemnice, pragnienia i marzenia, a wśród nich to jedno, swobody i wolności, pojawiało się wyjątkowo często.
Zamknąłem oczy, nie wdając się w dyskusje o miłości; nie utraciłem wiary w to uczucie, chociaż nieudane, rozpaczliwie beznadziejne małżeństwo wystarczyłoby, aby zniszczyć we mnie miłość do samej idei miłości. Nie uległem pokusie odrzucenia czegoś tak pięknego, dogłębnie pierwotnego, wciąż wierząc, że nawet ja zasługuję na odrobinę jej ciepła. Bez wahania zrobiłbym bardzo wiele w imię miłości. Może nawet wszystko, gdyby tylko dane mi było w końcu prawdziwie pokochać, a skoro ja, człowiek o tak słabym charakterze byłbym gotów to zrobić, bez wątpienia zrobiłyby to też o wiele bardziej ode mnie zdeterminowane kobiety.
- Lepszy rynsztok niż niewola. Możliwość wyboru warta jest każdej ceny. Zresztą – wzruszyłem ramionami – nie trzeba wybierać wolności, by skończyć w burdelu. Gorszym losem są małżeństwa, w których pełno jest przemocy, fizycznej i psychicznej, tłamszenia kobiecej godności i budowania relacji na strachu przed mężem. - Zbyt wiele widziałem zahukanych, przerażonych żon, by odmawiać im wolności, na którą zasługiwały, by zabierać im możliwość wyboru, podejmowania decyzji, wybierania własnej ścieżki. Melisande mogła nie widzieć mrocznych stron małżeństwa, żyjąc w tym, które ją uszczęśliwiało; ja byłem częścią przemysłu nienawiści między małżonkami, doświadczając jej i samemu będąc jej powodem. Z przyjemnością dałbym swojej żonie wolność, jednak żadne z nas nie mogło po nią sięgnąć.
- Nie jestem wściekły, Melisande, tylko zasmucony, dlatego się unoszę – zaprzeczyłem, pozwalając rozluźnić się spiętym mięśniom. Zapadłem się głębiej w fotel i odchyliłem głowę na oparcie. - Nie chodzi o dyskusje i argumenty, na to jestem otwarty. Po prostu nie spodziewałem się, że będziesz szukać argumentów do obalenia czegoś, co jest częścią ludzkiej godności. - Jakbym dryfował w samotnej łodzi na oceanie męskiego patriarchatu i zamiast ratunkowego koła otrzymał w twarz potężną falą gotową bez wahania mnie zatopić. Kiedy nie potaknęła początkowo głową, przyznając mi rację, zrzuciłem to karb konieczności utrzymania przez nią narzuconej przez malarza pozy. - Chyba ciągle zapominam, że to ja idę na przekór światu, a to co dla mnie jest oczywistym prawem... - Potrząsnąłem głową, nie kończąc myśli. Istniały dla mnie rzeczy, które były przyrodzonym prawem każdego, a przyrodzone prawa nie podlegały żadnej dyskusji. Istniały samą ideą swojego istnienia. Wyszukiwanie kontrargumentów było próbą obalenia sprawiedliwego porządku, a ona właśnie to chciała w moich oczach zrobić. Teraz byłem pewien, że naprawdę ma takie poglądy i nie jest to żadne złośliwe droczenie się, by zrobić mi na złość. A ja... ja ujawniłem jej tak wiele ze swoich przekonań stojących w opozycji do arystokratycznego świata. Byłem zły bardziej na siebie niż na nią; wściekły na swoją naiwność i łatwowierność.
Upiłem jeszcze jeden spory łyk wina, szukając w alkoholu odpowiedzi na tę całą sytuację. Wyjaśnienia, jak mogłem się tak pomylić. Błędnie powziąłem pewne założenia względem niej, a teraz ponosiłem tego konsekwencje. Brutalność mojej pomyłki była jednakowo bolesna, co zasmucająca. Zapragnąłem nagle stąd wyjść, odetchnąć świeżym powietrzem, przewietrzyć umysł. Pogodzić się z popełnionym błędem. Zamiast tego przywołałem na twarz przepraszający uśmiech i wszedłem w rolę, którą zapisano dla mnie lata temu; ułożonego, elokwentnego, hołdującego tradycji szlachcica o dobrych manierach, któremu nawet na myśl by nie przyszło buntować się przeciwko ustalonemu porządkowi.
- Wybacz mi, Melisande, nie powinienem się unosić. - Odstawiłem na stolik prawie pusty kielich, ale nie dolałem sobie więcej wina. - I przepraszam za tę dyskusję, nie powinna pójść w tym kierunku. - Nie chciałem, aby zapełnione trunkiem naczynie było zaproszeniem do upodlenia się i chwili zapomnienia o wszystkim. Nie chciałem też odpowiadać na jej pytania; były niebezpieczne, a jeszcze groźniejsze dla mnie byłyby szczere odpowiedzi. Nie mogłem znów zaryzykować, odsłaniając przed nią fragment swojej duszy, bo i tak wiedziała już zbyt wiele. - Zostawmy moje szczęście w spokoju, to głupstwo – machnąłem ręką. - Mogę w zamian opowiedzieć, jak podle zostałem potraktowany przez jedną wcale nie tak uroczą damę podczas festiwalu lata. - Jeszcze jeden przykład, jak beznadziejnie się pomyliłem w ocenie kobiet. Powinienem chyba zacząć uczyć się na błędach.
Zamknąłem oczy, nie wdając się w dyskusje o miłości; nie utraciłem wiary w to uczucie, chociaż nieudane, rozpaczliwie beznadziejne małżeństwo wystarczyłoby, aby zniszczyć we mnie miłość do samej idei miłości. Nie uległem pokusie odrzucenia czegoś tak pięknego, dogłębnie pierwotnego, wciąż wierząc, że nawet ja zasługuję na odrobinę jej ciepła. Bez wahania zrobiłbym bardzo wiele w imię miłości. Może nawet wszystko, gdyby tylko dane mi było w końcu prawdziwie pokochać, a skoro ja, człowiek o tak słabym charakterze byłbym gotów to zrobić, bez wątpienia zrobiłyby to też o wiele bardziej ode mnie zdeterminowane kobiety.
- Lepszy rynsztok niż niewola. Możliwość wyboru warta jest każdej ceny. Zresztą – wzruszyłem ramionami – nie trzeba wybierać wolności, by skończyć w burdelu. Gorszym losem są małżeństwa, w których pełno jest przemocy, fizycznej i psychicznej, tłamszenia kobiecej godności i budowania relacji na strachu przed mężem. - Zbyt wiele widziałem zahukanych, przerażonych żon, by odmawiać im wolności, na którą zasługiwały, by zabierać im możliwość wyboru, podejmowania decyzji, wybierania własnej ścieżki. Melisande mogła nie widzieć mrocznych stron małżeństwa, żyjąc w tym, które ją uszczęśliwiało; ja byłem częścią przemysłu nienawiści między małżonkami, doświadczając jej i samemu będąc jej powodem. Z przyjemnością dałbym swojej żonie wolność, jednak żadne z nas nie mogło po nią sięgnąć.
- Nie jestem wściekły, Melisande, tylko zasmucony, dlatego się unoszę – zaprzeczyłem, pozwalając rozluźnić się spiętym mięśniom. Zapadłem się głębiej w fotel i odchyliłem głowę na oparcie. - Nie chodzi o dyskusje i argumenty, na to jestem otwarty. Po prostu nie spodziewałem się, że będziesz szukać argumentów do obalenia czegoś, co jest częścią ludzkiej godności. - Jakbym dryfował w samotnej łodzi na oceanie męskiego patriarchatu i zamiast ratunkowego koła otrzymał w twarz potężną falą gotową bez wahania mnie zatopić. Kiedy nie potaknęła początkowo głową, przyznając mi rację, zrzuciłem to karb konieczności utrzymania przez nią narzuconej przez malarza pozy. - Chyba ciągle zapominam, że to ja idę na przekór światu, a to co dla mnie jest oczywistym prawem... - Potrząsnąłem głową, nie kończąc myśli. Istniały dla mnie rzeczy, które były przyrodzonym prawem każdego, a przyrodzone prawa nie podlegały żadnej dyskusji. Istniały samą ideą swojego istnienia. Wyszukiwanie kontrargumentów było próbą obalenia sprawiedliwego porządku, a ona właśnie to chciała w moich oczach zrobić. Teraz byłem pewien, że naprawdę ma takie poglądy i nie jest to żadne złośliwe droczenie się, by zrobić mi na złość. A ja... ja ujawniłem jej tak wiele ze swoich przekonań stojących w opozycji do arystokratycznego świata. Byłem zły bardziej na siebie niż na nią; wściekły na swoją naiwność i łatwowierność.
Upiłem jeszcze jeden spory łyk wina, szukając w alkoholu odpowiedzi na tę całą sytuację. Wyjaśnienia, jak mogłem się tak pomylić. Błędnie powziąłem pewne założenia względem niej, a teraz ponosiłem tego konsekwencje. Brutalność mojej pomyłki była jednakowo bolesna, co zasmucająca. Zapragnąłem nagle stąd wyjść, odetchnąć świeżym powietrzem, przewietrzyć umysł. Pogodzić się z popełnionym błędem. Zamiast tego przywołałem na twarz przepraszający uśmiech i wszedłem w rolę, którą zapisano dla mnie lata temu; ułożonego, elokwentnego, hołdującego tradycji szlachcica o dobrych manierach, któremu nawet na myśl by nie przyszło buntować się przeciwko ustalonemu porządkowi.
- Wybacz mi, Melisande, nie powinienem się unosić. - Odstawiłem na stolik prawie pusty kielich, ale nie dolałem sobie więcej wina. - I przepraszam za tę dyskusję, nie powinna pójść w tym kierunku. - Nie chciałem, aby zapełnione trunkiem naczynie było zaproszeniem do upodlenia się i chwili zapomnienia o wszystkim. Nie chciałem też odpowiadać na jej pytania; były niebezpieczne, a jeszcze groźniejsze dla mnie byłyby szczere odpowiedzi. Nie mogłem znów zaryzykować, odsłaniając przed nią fragment swojej duszy, bo i tak wiedziała już zbyt wiele. - Zostawmy moje szczęście w spokoju, to głupstwo – machnąłem ręką. - Mogę w zamian opowiedzieć, jak podle zostałem potraktowany przez jedną wcale nie tak uroczą damę podczas festiwalu lata. - Jeszcze jeden przykład, jak beznadziejnie się pomyliłem w ocenie kobiet. Powinienem chyba zacząć uczyć się na błędach.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Hol wejściowy
Szybka odpowiedź