Wydarzenia


Ekipa forum
Gabinet Hectora Vale I
AutorWiadomość
Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]13.12.21 12:01

Gabinet Hectora Vale


Do prywatnego gabinetu prowadzi osobne wejście niż do domu. Na drzwiach znajduje się mosiężna tabliczka z nazwiskiem i kwalifikacjami magipsychiatry. Na pierwszy rzut oka gabinet przypomina raczej bibliotekę niźli siedzibę medyka - Hector Vale nieświadomie odwzorował tutaj otoczenie najbardziej sobie znajome i najbardziej komfortowe, rodzinną bibliotekę Anselma. Matka zabrała z domu ojca ukochany perski dywan, który zdobi teraz drewnianą podłogę. Przy ścianach pokrytych boazerią piętrzą się regały z książkami. Na środku stoi mahoniowe biurko, a pacjent i magipsychiatra mogą zasiąść na wygodnych fotelach.


Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości) na przejście z gabinetu do części domowej (nie w samym gabinecie)


Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości) na przejście z gabinetu do części domowej (nie w samym gabinecie)


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.



Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 31.01.23 14:01, w całości zmieniany 2 razy
Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]13.12.21 18:09
7 marca 1958


Jeszcze nigdy cisza nie była tak niewygodna. Castor uwielbiał zatapiać się w nią, gdy tylko mógł. Robił tak przecież od zawsze — gdy tylko świat na zewnątrz był zbyt głośny, zamykał się w swoim małym, cichym świecie. Chyba dlatego tak bardzo lubił przesiadywać całe dnie w szklarni, w małych mieszkankach w Londynie, później też w szopie. Czasami miewał mgliste wrażenie, że on sam nosił w sobie za dużo dźwięku. Że każde zatrzymane w gardle słowo (czy przez grzeczność, czy umyślnie, dobrodusznie lub może po prostu przez towarzyszącą mu nieodłącznie, choć poddawaną cierpliwej tresurze złośliwość) nawarstwia się, rezonuje w całym jego ciele, że wreszcie wypełza z gardła, schodzi w dół, do żołądka, wypełniając go nieistniejącą przecież materią, wchodzi w górę, rozpycha się między kośćmi czaszki, pulsuje złowrogo. Nauczony obserwacją wszystkich mężczyzn, których z czystym sumieniem mógł brać za wzór do naśladowania, tkwił w tym naturalnym dla swej płci stanie, czasem tylko wyłamywał sobie palce ze stawów, znacznie częściej płakał przy najmniejszym niepowodzeniu, kilkukrotnie krzyczał, gdy miał pewność, że był zupełnie sam.
Śmierć mamy przyniosła coś niespodziewanego. Wyrzuty sumienia, które czuł przecież od dawna, ale których nie potrafił zidentyfikować, uderzyły w niego z całej siły, słowa — wszystkie kocham cię, mamo i zobacz, przyniosłem eliksir wzmacniający, wypij prędko, poczujesz się lepiej — zebrały się pod skórą, czarne w żałobie, czarne jak ropa w śmierdzącej, zainfekowanej ranie. A Castor znał się trochę na medycynie. Nie tak dobrze, jak na zielarstwie, czy eliksirach, ale wystarczająco, by wiedzieć, że musi zrobić wszystko, by skażoną tkankę oddzielić od zdrowego ciała.
Przygnębiająca, żałobna czerń ubrań, które przybierał, pomagała ukrywać jego zabiegi. Sweter z golfem naciągniętym tak wysoko, że nie odsłaniał nawet centymetra jasnej, niemal przezroczystej skóry osłaniał przed wzrokiem ciekawskich czerwone pręgi ciągnące się przez całą jej długość. Rękawy to samo robiły z dłońmi, nogawki wreszcie odpowiedniej długości, choć zabawnie luźnych spodni ratowały nie tylko przed zimnem, ale przed uwagą. Wykrwawię się wreszcie, myślał wieczorami, gdy nie był jeszcze na tyle zmęczony, by po prostu odpłynąć w niebyt, a słowa wykrwawią się ze mną.
Był gotów na przyznanie się do porażki. Zawiódł jako człowiek, zawiódł jako syn, którym przecież nie był, zawiódł jako mężczyzna.
Gdy drzwi gabinetu otworzyły się, w progu stanął... młodzieniec. Castor naturalnie wyglądał na młodszego, niż był w rzeczywistości, z łatwością można było mu odjąć nawet te cztery lata, uznać za dwudziestolatka z mlekiem pod nosem. Młodzieńcem był jednak szczególnym, nawet jak na standardy zawodu wykonywanego przez człowieka, w którego miejscu pracy się znalazł. Już na pierwszy rzut oka widać było, że coś się popsuło. Dłoń zaciśnięta na klamce drżała — z zimna, stresu, wysiłku, który musiał podjąć, by w ogóle się tu znaleźć. Szarobłękitne spojrzenie miał rozbiegane, białka oczu naznaczone jasnym różem oczu człowieka, który nie śpi i zanosi się szlochem. Pod oczami rozciągały się głębokie plamy w kolorze jasnego fioletu, spod których przebijały niebiesko—zielone żyłki. Szczęki miał zaciśnięte, jasnoróżowe, pełne wargi w jednym miejscu uległy pęknięciu, może przez temperaturę, może od przygryzienia. Oddychał ciężko, choć płytko, podobny przerażonemu zwierzęciu, łani wbiegającej tuż przed światło zaklęcia.
Tylko jasne włosy, loki okalające zmęczoną twarz lśniły tak, jakby im akurat nic nie dolegało. Okalały twarz młodego mężczyzny w sposób niemalże czuły, a czułość ta odbiła się na ułamek sekundy w jego oczach, gdy wreszcie dostrzegł niemal kamienną sylwetkę siedzącego za biurkiem człowieka.
— Ja... — przepraszam, nie zdążył powiedzieć. Wyprostował się powoli i nie przypominał już łani; ani zwierzyny łownej. Podobny był teraz do porcelanowych lalek, które dziewczęta z dobrych domów dostają na urodziny, które to lalki sadzają na wysokich półkach, pozwalając im obserwować się z bezpiecznej odległości. Wprawny obserwator widział jednak, że klatka piersiowa blondyna unosiła się i opadała nawet metodycznie, choć cały świat wokół niego drgał. Alarmująco.
Odkaszlnął.
— Ja przepraszam, że nie mogłem się zapowiedzieć — dodał wreszcie, całkiem składnie. Chyba pomimo ogólnego wystraszenia wciąż miał jakieś zdolności kognicji. To nawet lepiej. Podobno pacjenci bez niej stanowili jeszcze większe wyzwanie. — Ale... Potrzebuję pana pomocy — czy to wciąż był jego głos? Brzmiał jakoś zbyt mocno, choć wcale nie był głośny. Czy tylko pomyślał o konieczności proszenia, tak przecież upadlającej. Czy na pewno był w Walii? Czy już przekroczył granicę?
Chyba to właśnie granice go tutaj przywiały.


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]13.12.21 18:15
7.03

Bębnił lekko w mahoniowy stół opuszkami palców, błądząc wzrokiem pomiędzy czterema przygotowanymi na biurku tytułami. Wyznania markiza de Sade, O perwersji Freuda, pozycja o żałobie i śmierci oraz niedawna publikacja o psychologii dziecięcej. Miał w teorii wolne popołudnie, powinien je wykorzystać produktywnie.
Uparcie nie sięgał po żadną z książek. Odchylił się lekko w fotelu i ze świstem wypuścił powietrze z płuc. Prokrastynacja, doskonale wiedział, co robi. Własnymi problemami najtrudniej się zająć. Przymknął oczy i przygryzł lekko wnętrze policzka, w dorosłym życiu mogą się pojawić problemy natury psychicznej dźwięczało głucho w skroniach, więc wciąż pragnął wierzyć, że zmaga się z dwoma osobnymi problemami. Pod powiekami ujrzał migawki z Wenus, pobielałe knykcie dłoni zaciśniętych na łabędziej szyi, a potem tamtego chłopca, którego Orestes zaczął szarpać o byle zabawkę. Dwa osobne problemy. Klątwa to przecież nie genetyka - Ulyssess przecież nigdy nie miał w dzieciństwie problemów z agresją. Chyba.
Dziwnie ponure rozważania (tonął, znów czuł się, jakby tonął) przerwało pukanie do drzwi. Przezornie schował de Sade do szuflady, resztę tomów pozostawiając na biurku i otworzył gabinet gestem różdżki. Laska stała ukryta za zasłoną, bo wbrew pozornej akceptacji swojego kalectwa, Hector wolał, by pacjenci widzieli go komfortowo siedzącego w fotelu magipsychiatry, w pozycji względnego autorytetu. Mieli tutaj rozmawiać o ich słabościach - a nie zwracać uwagę na te jego. Nie był pewien, kto składa mu niezapowiedzianą wizytę, ale rzut oka na spłoszonego chłopaka wystarczył, by ujrzeć w nim potencjalnego pacjenta. Najpierw zdradziły go strach i zażenowanie - znajome i widziane już wielokrotnie, rozpoznawalne na pierwszy rzut oka. Większość mężczyzn reagowała tak podczas pierwszej wizyty, tak jakby nadal odczuwali w konieczności pomocy coś wstydliwego. Analityczny wzrok prześlizgnął się uważniej po młodzieńcu, tym razem szukając indywidualnych oznak stresu, objawiających się już w rozbieganym spojrzeniu i drżących dłoniach.. Nieznajomy był wysoki i smukły, ale szczupłość jego sylwetki zdawała się wręcz niezdrowa - szczególnie w połączeniu z podkrążonymi oczyma. Przesunął spojrzeniem po pełnych ustach, starając się nie zatrzymywać na nich wzroku i wychwytując przygryzioną wargę. Wreszcie spojrzał prosto w oczy niezapowiedzianego gościa.
Castor znalazł się w gabinecie, który przypominał raczej bibliotekę niźli siedzibę medyka - Hector Vale nieświadomie odwzorował tutaj otoczenie najbardziej sobie znajome i najbardziej komfortowe, rodzinną bibliotekę Anselma. Matka zabrała z domu ojca ukochany perski dywan, który zdobił teraz drewnianą podłogę. Przy ścianach pokrytych boazerią piętrzyły się regały z książkami, wygodnie maskujące nieobecność obrazów lub innych dekoracji - nie chciał, by cokolwiek rozpraszało jego pacjentów.
Mężczyzna lustrujący Sprouta spojrzeniem siedział za dużym - być może zbyt dużym - mahoniowym biurkiem, na którym równo leżały książki, kartka papieru i kałamarz. Magipsychiatra wydawał się równie pedantyczny, jak otoczenie - ciemne, eleganckie ubrania leżały na nim jak od linijki, począwszy od idealnie zagiętych mankietów koszuli i dopasowanej marynarki, po wyprasowane w kant spodnie. Choć w ciemnobrązowych włosach lśniły już pierwsze srebrne pasma, to brunet miał młodzieńczą, niemalże dziecięcą twarz o posągowo regularnych rysach. Gdyby nie wykonywana profesja i siwizna, można by go pomylić z kimś młodszym, podobnie jak Castora. Hector uważnie przyglądał się blondynowi spod ciężkich powiek, nie zdradzając zaskoczenia - i właściwie żadnych emocji. Dopiero, gdy Sprout przyznał, co go tu sprowadza, uśmiechnął się delikatnie - do bólu uprzejmie - i zachęcającym, łagodnym gestem, wskazał duży fotel przed biurkiem.
-Nic się nie stało. Mój gabinet jest otwarty również… - w razie nagłych kryzysów. -...na wizyty bez zapowiedzi, w godzinach pracy. Nazywam się Hector Vale, ale o tym pewnie już pan wie. - uśmiechnął się odrobinę cieplej, ale spoważniał równie szybko, nie spuszczając z blondyna przenikliwego spojrzenia. Zdawało się, że wwiercał się w jego twarz z równym uporem jak czasem Michael, ale w mimice magipsychiatry było coś mniej inwazyjnego, mniej natarczywego - może dlatego, że była pozbawiona troski, a Hector obserwował pacjenta (bo zdążył już nabrać przekonania, że to właśnie nowy pacjent) w celach czysto badawczych.
-W czym mogę pomóc? - zapytał łagodnie, bowiem nigdy nie można było tego brać za pewnik. Mógł widzieć jedno, ale pacjenci prosili o drugie - spotkał już osoby z zaburzeniami lękowymi, które prosiły o pomoc z impotencją; psychopatów wmawiających mu, że mają zaburzenia lękowe; paranoicznych mężów proszących o kurację histerii swych żon, i tak dalej, i tak dalej. Po takim czasie żaden powód, żadne kłamstwo i żadna wymówka nie brzmiały zbyt absurdalnie.
Zwłaszcza dla kogoś, kto potrafił dusić kobietę dopóki nie wycharczała bezpiecznego słowa.


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.



Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 23.05.22 7:08, w całości zmieniany 1 raz
Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]13.12.21 18:20
Czuł ciężar spojrzenia, które się na nim zatrzymało; niemal tak rzeczywiście, jakby to nie wzrokiem sunął Hector Vale po jego sylwetce, ale swymi dłońmi. I nie potrafił — choć oczywiście bardzo chciał — odpowiedzieć tym samym. Rozbiegane spojrzenie zaczęło skakać po wszystkim, czym mogło, za wyjątkiem sylwetki spokojnego, przerażająco spokojnego mężczyzny. Zahaczało więc o grzbiety książek, choć z odległości nie potrafił ich dostrzec. Wciskało się w szczeliny boazerii, której obecność nawet go uspokoiła, w jakiś dziwny, zupełnie niespodziewany sposób. Zaplątało się we włókna leżącego na ziemi dywanu, aż wreszcie spoczęło na czubkach trzewików; zawsze czystych, choć nosił je praktycznie codziennie.
Nie widział więc delikatnego uśmiechu, uśmiechu, który w swej poprawności mógłby wydać mu się nawet sztucznym — gdyby tylko na niego zważył. Wyłapał jednak ruch, który zmusił go do podniesienia wzroku raz jeszcze. To chyba zaproszenie. Nie. Na pewno było to zaproszenie, tylko potrzebował trochę więcej czasu, by je przetrawić. Właściwie wszystko trafiało do niego z pewnym opóźnieniem, opóźnieniem, na które nie miał luksusu sobie pozwolić. Letarg przeplatał się z epizodami ruchliwości, nie pozostawiając miejsca na nic pośrodku. Gdy stał w miejscu, jak teraz — miał wrażenie, że musi pędzić. Gnać, przed siebie, daleko, z dala od fizycznej powłoki, od słów, od myśli, od wyrzutów sumienia, które łapały go za kościste nogi, ciągnęły w dół.
A gdy ruszył — wreszcie układając sobie w głowie zaproszenie do zajęcia miejsca na fotelu — miał wrażenie, że nie wykonał żadnego ruchu. Że tkwił w gęstej melasie, albo w bursztynowej masie, jak owad zatrzymany w niej na wieczność.
Wreszcie zasiadł na fotelu. Akurat w momencie, gdy magipsychiatra mu się przedstawił. Hector Vale. Żołądek Castora zacisnął się alarmująco, a pod powiekami przemknęły obrazy, o których próbował zapomnieć. Ojciec zabierający go w letnie południa na farmę przyjaciela, chyba bratanek, albo siostrzeniec właściciela, który zawsze obiecywał, ze się nim zajmie, a zamiast tego pokazywał mu, jak długo może biegać kura po odcięciu jej głowy. Z tym upiornym obrazem, pierwszymi plamami krwi osiadłymi na jasnych, haftowanych przez matkę kołnierzach koszul, z tym właśnie kojarzyło mu się nazwisko już znajomego człowieka. Ostatnie resztki kolorów odpłynęły z jego twarzy, gdy skrzyżowali spojrzenia.
Znów był przerażony.
Uciekłby, gdyby nie to, że już siedział. Że długie, kościste palce zacisnęły się na podłokietnikach fotela, w którym mógłby równie dobrze utonąć, a sama informacja o nazwisku tego człowieka pozbawiła go tchu jak dobrze wyprowadzony cios w przeponę.
— Już wiem — powiedział wreszcie, zachrypniętym szeptem, bo tylko na tyle było go stać. Trwał chwilę w rozkojarzonym milczeniu — igła przebijająca się przez biały kołnierz, ten skurwysyn mi go pobrudził, teraz i to jest w krwi, cholera — jedna z dłoni uniosła się, palce wplątały się między jasne loki tuż nad prawą skronią, prześlizgnęły się za lewym uchem, aż wreszcie zdecydowały się jeszcze bardziej podciągnąć krawędź golfa. — Ja... pan wybaczy, ale moja mama zmarła i już nie wiem, jak się nazywam — powinien się przedstawić, ale jak to uczynić, gdy nie wiedział już, kim jest? Było w tym wyznaniu coś, co zaniepokoiłoby przeciętnego rozmówcę, znawcę czarodziejskiej psychiki natomiast zdołałoby zaciekawić. Łatwość, z którą podzielił się informacją o śmierci matki i połączył ją z brakiem wiedzy o sobie samym, była wręcz nieprzystająca.
Uniósł wreszcie spojrzenie ku górze, ale zamiast spojrzeć mężczyźnie w oczy, zatrzymał się na jego lewej kości policzkowej.
— Oliver Meadowes. Może mi pan tak mówić? Proszę... — nawet w tak oczywistej kwestii chciał prosić. Szczera, niewinna prośba kogoś, kto nie miał innego wyjścia. Jakby nie zasługiwał na jakiekolwiek miano tak po prostu, z samego faktu bycia człowiekiem. Wcześniej największym problemem przy podawaniu obcych tożsamości było wymyślenie takiej, która od razu nie zdradzi jego pochodzenia. Teraz nie był w ogóle pewny, jak powinien mu się przedstawić. Wiedział tylko, że dotychczas noszone nazwisko nie mogło paść, pod żadnym pozorem.
Nim się spostrzegł, dolna warga znów zaczęła go szczypać. Przygryzł ją za mocno, w jednym z nerwowych odruchów, a teraz zakrył ją wargą górną, krew, krew, wszędzie krew, kilka kropel juchy wcisnęło mu się w usta, naznaczyło język metaliczną wonią. Niby nic wielkiego.
— Wydaje mi się, że oszalałem — powiedział wreszcie, zupełnie poważnie. Nie był pewien. Rano, gdy tylko wstawał, pędził do łazienki i dobry kwadrans spędzał na przyglądaniu się samemu sobie. Wyczekiwał złotego błysku w oczach, tego samego, który widział już zdecydowanie więcej razy niż kilka. Gdyby się pojawił, byłoby mu chyba łatwiej. Nie musiałby przychodzić tutaj, szukać wyjaśnień i pomocy. Błysk nie nadchodził. Oczy mu za to matowiały, spojrzenie zdecydowanie bardziej szarzało, powiększały się cienie pod oczami, znów przestał jeść. Cały czas było mu sucho w gardle, ale jednocześnie dziwnie gorąco.
Tak jak teraz.


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]13.12.21 18:23
Pacjent usiadł, a to pierwszy krok do sukcesu. Żeby stąd uciec, musiałby wstać - a to wymagało dodatkowej decyzji w łańcuchu podejmowanych wyborów. Podobne postanowienie przyszłoby przeciętnej osobie z łatwością - ot, jeszcze jedna cegiełka w ciągu myśli i ruchów - ale pacjent chwycił się podłokietników tak kurczowo, że akurat on wydawał się przyssany do fotela. Wydawał się słaby. Hector wiedział, jak to jest - mieć wrażenie, że się tonie, nieustannie walczyć o każdy oddech. Wiedział też, jak temu zaradzić - ale na to każdy musiał znaleźć własny sposób.
Choć przyglądał się młodzieńcowi uważnie, nie powiązał jego skulonej sylwetki z dźwiękiem własnego nazwiska. Przypisał raczej ten stres nieodwracalności jego sytuacji - był już w fotelu i nie mógł się stąd ruszyć. Poza naukową ciekawością wywołaną pojawieniem się nowego pacjenta - nowej historii, nowej zagadki - Hector poczuł znajome uczucie ekscytacji, poczucie władzy. Na zewnątrz mogli być kim chcieli, a chłopak o długich nogach zapewne biegał szybciej i z większą łatwością utrzymywał równowagę, ale tutaj to Hector rozdawał karty. Spojrzenia skrzyżowały się, a Vale rozszerzył nieświadomie nozdrza, dostrzegając w jasnych oczach czysty strach - taki sam jak w ciemnych źrenicach wczoraj, gdy dla zabawy zwlekał ułamek sekundy po usłyszeniu bezpiecznego słowa, przekraczając kolejne granice.
Uśmiechnął się minimalnie szerzej, splótł dłonie w piramidkę i nachylił lekko do przodu. Nadwrażliwe nozdrza Castora mogły wychwycić wyraźny zapach zielonej herbaty, słabszą nutę fajki i coś jeszcze - nikły zapach opium, czerwonego wina, ciemności. Gdyby miała zapach, pachniałaby właśnie tak. Gdyby był kiedyś w Wenus, rozpoznałby tą woń. Może nawet gdzieś tam pobrzmiewała metaliczna nuta - a może to tylko jego własna krew.
-Moje kondolencje. - zauważył miękko, starannie dobierając słowa. Nie przykro mi, bo może wcale nie powinno mu być przykro, może stała nad głową tego młodzieńca z czajnikiem i groziła, że wyleje mu na ręce wrzątek jeśli nie będzie ładniej składał liter, może dusiła go nadopiekuńczością zamknąwszy go w szklanej wieży, może kochała się z wujkiem gdy dzieciak siedział pod stołem, a może dała się zagryźć wilkołakowi i go osierociła jak pieprzona Bea. Dowie się o uczuciach i emocjach pacjenta więcej, gdy porozmawiają dłużej. Na przykład teraz dowiedział się, że ten łączy śmierć matki z problemami z… tożsamością? Z ciekawością zanotował to w myślach, zastanawiając się, czy ta niepewność bierze się z poczucia winy czy też zagadka będzie rozwijać się dalej.
-Oczywiście, Oliverze. Mów mi Hector. - zaproponował, łagodnie, trochę jak dziecku. Chłopak nawet nie był w stanie spojrzeć mu w oczy - „pan” było kolejną warstwą dystansu, w tym przypadku zbędnego. Gabinet to w końcu bezpieczna przestrzeń, którą Hector musiał teraz gorączkowo zbudować, na bieżąco dopasowując fundamenty do nastroju pacjenta.
Wydawało mu się, że oszalał. Jeśli zdziwiły go bezpośredniość i dramatyzm tego wyznania (a zdziwiły, mało kto ujmował to tak… wprost, to wymagało odwagi, a ludzie byli mistrzami w szukaniu sobie wymówek), to nie dał tego po sobie poznać. Zachęcająco skinął głową.
-Dlaczego tak sądzisz Oliverze? Opowiedz mi o tym. Powoli, bez pośpiechu. - poprosił, odsuwając się lekko od biurka. Zmierzył młodzieńca jeszcze jednym spojrzeniem spod ciężkich powiek. Ludzie bali się tak otwartych pytań, nie wiedzieli od czego zacząć. Powinien subtelnie nadać tej rozmowie rytm, a jedyną oczywistą wskazówką - resztę będzie musiał odkryć - była blada aparycja rozmówcy, cienie od oczyma, pogryziona warga.
-Przemarzłeś po drodze? Wydajesz się zmęczony, Oliverze. - zaakcentował lekko to słowo, zmęczony, nie zmarznięty. Twardy, mroźny akcent rozbrzmiał w miękkim zdaniu. -Napijesz się herbaty?


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]13.12.21 18:28
W jakiś niezrozumiały dla niego sposób fotel okazał się miejscem bezpiecznym. Może to miękkość mebla, do której nigdy nie potrafił się przyzwyczaić. To, jak wypełnienie siedzenia układało się pod jego kośćmi (choć w lutym wyglądał odrobinę lepiej, wciąż składał się przede wszystkim ze skóry, tkanek miękkich i kości), jak nie podrażniało delikatnych nerwów, przynosiło mu delikatną ulgę. Fotel stał się zatem nagłym centrum wszechświata, bezpieczną przystanią, a Castor zapragnął nagle, w zupełnie dziecięcej zachciance, podciągnąć kolana do klatki piersiowej, znaleźć się na fotelu w całości.
Siedział jednak wyprostowany, stopy miał oparte twardo o ziemię, bo przecież pamiętał o manierach. Nie był rozhisteryzowanym dzieckiem, a raczej nie chciał nim być. W całym szaleństwie, które go toczyło, poszukiwał metody, ta wreszcie przychodziła. Zsunął wzrok na dłonie uzdrowiciela. Tym razem splecione w piramidkę. Różdżki nie widział. Justine mówiła, by mieć różdżkę zawsze w zasięgu, Michael wspomniał kiedyś, żeby obserwować dłonie. Jedna dłoń — prawa — zsunęła się więc z podłokietnika, wykonała gest tak, jakby układała materiał płaszcza, dostosowywała go do ułożenia ciała Sprouta na fotelu. Teraz oddychał trochę prościej, dłoń miał ułożoną idealnie na różdżce, choć wciąż dzielił go materiał. Nie chciał jej wyciągać, nie był przecież niepoczytalny. A na pewno nie klinicznie. Przyszedł tu po pomoc, póki co radził sobie tak, jak tylko potrafił.
Nieznajoma woń uderzyła go w nos; choć może pojedyncze zapachy były znajome, tak mieszankę taką jak ta czuł dopiero pierwszy raz. Herbatę wyczuł od razu; ta, we wszystkich odmianach, kojarzyła mu się przede wszystkim z długimi popołudniami spędzonymi przy boku Roratio w Weymouth. Ostatnimi czasy herbatę inną niż czarna pijał tylko w trakcie usprawiedliwionych wizyt u arystokratów wszelkiej maści. Później poczuł coś znacznie bardziej drażniącego. Zapach był ciężki, niemal duszący, zupełnie tak, jakby ktoś wcisnął mu zwinięte w kulki kawałki papieru wprost do gardła, skutecznie blokując jego światło. W połączeniu z fajką stanowiło mieszankę, dzięki której poczynał czuć delikatne pulsowanie na wysokości zatok, rozlewające się w górę czoła, a później na boki. Wino — to chyba wino? — czuł najsłabiej, przytłumione sensacją z krwi we własnych ustach. Wreszcie i druga dłoń zsunęła się z podłokietnika, palec wskazujący przytknął do rozerwanej tkanki. Przejdzie. Niedługo.
Nie oczekiwał kondolencji. Ani wyrazów wsparcia. Wszystkie bowiem zlewały mu się w jedno, nie pamiętał nawet, kto mu je składał, ludzi było za dużo, jego myśli były gdzieś dalej, bo przecież nie mógł płakać, miał pod opieką Aurorę i ojca, a potem ten list, którego treść wywróciła mu świat do góry nogami. Skinął więc głową w formie podzięki, choć z gardła nie wydostał się nawet jeden, charkliwy szept. Nieobecnym spojrzeniem wodził za dłońmi magipsychiatry, po blacie zdecydowanie za dużego biurka. Pracować przy nim mogły z powodzeniem dwie osoby, szeroki blat stanowił idealną przestrzeń roboczą dla rzemieślnika i Castor przez moment pomyślał, że sam mógłby sobie podobny sprawić.
Gdy zapłaci wszystkie rachunki. Gdy będzie pewien, że Wrzosowisko ma się dobrze.
Dźwięk imienia, łagodny ton. Propozycja przejścia na "ty" spotkała się z gwałtownym poderwaniem głowy ku górze, szarobłękit spojrzenia odnalazł czujne, skrzące oczy pana Vale, choć intuicja podpowiadała blondynowi, że te iskry nie były prawdziwym zainteresowaniem. Były wyuczonym nawykiem, grzecznością przychodzącą z latami, zainteresowaniem przypadkiem, nie człowiekiem.
— Dobrze, proszę pa— — rozpędził się, prędko kręcąc też głową; miodowe loki opadły mu miękko na twarz, dłoń przytknięta do tej pory do ust odgarnęła kilka kosmyków, wsuwając je za ucho. — Znaczy... Hectorze. Przepraszam.
W normalnej sytuacji próbowałby pewnie przykryć tę wpadkę typowym dla siebie słowotokiem. Dziś, w Walii, nic nie było takie, jakie powinno. Słowa uparcie wżynały się w ścianki gardła, nie chciały się przez nie przecisnąć, ale pytanie padło. I pierwszą odpowiedź otrzymał Vale — prawdopodobnie podobnie jak w większości przypadków — nie w słowach, a w mimice swego nowego pacjenta. Castor bowiem rozchylił lekko usta, jasnoróżowy język błysnął na moment w polu widzenia, wilgotny od śliny, gdy młody mężczyzna sunął nim po krawędziach zębów, zupełnie wytrącony z rytmu, jakby potrzebował czasu, by zebrać w sobie myśli, by wreszcie dowiedzieć się tego, dlaczego tak uważa.
Milczenie przedłużało się niebezpiecznie, aż wreszcie cisza została przecięta.
— Nie czuję się sobą. Jakby... to ciało nie należało do mnie. Jakby wszystko, co robię, co mówię, co myślę, jakby to nie było moje. Czuję rzeczy, których nie chcę czuć, ale które czułem od zawsze. To samo z myślami. Chadzam tymi samymi ścieżkami, ale ich nie poznaję — nie poznaję siebie, chciałby dodać. Opowiedzieć o tym, że znów na widok jedzenia robi mu się skrajnie niedobrze, że całe dnie wolałby leżeć w łóżku, że ściąga się z niego automatycznie, bo jest człowiekiem najpierw odpowiedzialnym, dopiero potem chorym. A jednak nie mówił; chyba nie chciał, by ten człowiek to wszystko wiedział. Wierzył, że próba powierzchownego wytłumaczenia wystarczy. Że ten człowiek mimo swej uważności przegapi znaki mówiące, że Castor opuszczał duże części historii.
Jeszcze raz pokiwał głową, tym razem przecząco. Dawno zapomniał o tym, jak to było, gdy było ciepło. Deficyty kaloryczne pozostawiały go w stanie wiecznego wyziębienia.
Dopiero propozycja wypicia herbaty poruszyła zbłąkane trybiki.
— Nie! — zaparł się nogami, przez co odjechał wraz z fotelem kilka centymetrów w tył. To, że mógł wykrzesać z siebie tyle siły, by poruszyć meblem, w jego obecnym stanie mogło być nawet imponujące. Jeden rzut oka na jego twarz wystarczył do obserwacji prawdziwego strachu. Jeżeli na wspomnienie Ulyssesa Vale Castor już wyglądał na przestraszonego, teraz był p r z e r a ż o n y.
Drżała dolna warga, ta pokaleczona. Oczy otwarte miał szeroko, a źrenice zwęziły się pod wpływem pierwotnego impulsu. Skulił się w fotelu, nabrał większego oddechu, przy którym zatrzęsło się całe ciało. Czuł lepki, zimny język strachu sunący w górę jego kręgów szyjnych, do karku.
— Nie, nie, ja nie mogę! — dodał chwilę później, błagając w myślach, by przerwali ten temat. By Hector nie ciągnął go za język, nie teraz, może kiedy indziej, a najlepiej nigdy. By pozwolił mu po prostu mówić, nie podsuwał niczego, na co jego pacjent nie zasłużył.
Miał przed sobą wyjątkowo długą drogę.


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]13.12.21 18:36
Pan wybaczy, przepraszam - młodzieniec kajał się średnio co trzecie zdanie, a Hector notował te instancje w pamięci. Najpierw prosił o wybaczenie za przyjście bez zapowiedzi, później za pomyłkę i pozostanie przy oficjalnej formie. Czyżby dręczyły go jednak zasady dobrego wychowania, czy raczej coś innego - poufałość z drugą osobą, narzucenie Hectorowi swojej obecności? Zmrużył lekko oczy, jak zawsze, gdy nad czymś się namyślał. Będzie obserwował go dalej, łączył poszlaki tej łamigłówki, starał się połączyć to, co wypowiedziane i to, co ukryte.
Czekał cierpliwie, nachylony lekko do pacjenta - gest poufałości; z łokciami opartymi o mahoniowy blat, z dłońmi na widoku - zapewnienie o bezpieczeństwie. Kątem oka dostrzegł, jak pacjent zapada się w fotelu, jak przesuwa lekko rękę - wiercił się, czy czegoś szukał? Na razie nie było to istotne, na razie liczyła się droga, jaką poprowadzi go sam zainteresowany. To Oliver wytyczał w końcu szlak tej relacji, bo Hector zinterpretuje tylko to, co pacjent mu powie i pokaże. Świadomie, lub nie.
Dysocjacja? - przemknęło magipsychiatrze przez myśl, gdy pacjent zaczął opowiadać o tym, co przywiodło go do tego gabinetu. Nie miał jednak zamiaru hipotetyzować o żadnej diagnozie na głos dopóki nie zbierze więcej informacji, dopóki nie będzie miał dowodów. Nie miał zamiaru nic pacjentowi przedwcześnie sugerować - jeśli Oliver chce, niech nadal nazywa swoje objawy szaleństwem.
-Kiedy przestałeś się czuć sobą? Mógłbyś wskazać jeden moment od którego to się zaczęło, albo pierwsze wspomnienie, gdy się tak poczułeś? - dopytał łagodnie, cicho, jakby nie chciał przerywać toku myślowego Olivera. Co prawda, pacjent już umilkł, ale miał tą specyficzną i znaną magipsychiatrze minę kogoś, czyje myśli galopują dalej. Kogoś, kto zagryza wargę, by nie powiedzieć zbyt wiele, choć przecież przyszedł tu po to, by poradzić sobie ze wszystkim.
-Jeśli wciąż chodzisz tymi samymi ścieżkami, ale wydają się inne, jeśli czujesz te same rzeczy co zawsze, ale już nie chcesz ich czuć, to może zmieniło się coś w tobie? - zasugerował, chcąc pomóc nakierować myśli pacjenta na stabilniejszy tor i uświadomić mu, że jego opowieść wcale nie jest tak pełna paradoksów, jak mogłoby się zdawać. Może minąć wiele sesji terapeutycznych zanim Oliver zdoła wykrzesać z siebie to wspomnienie, ale Hector był cierpliwy - na razie chciał mu zasygnalizować potrzebę poszukania początku.
Początek, tożsamość, matka - wydawało się ważne, że to od niej rozpoczął to spotkanie i Hector chciał wiedzieć więcej, ale na razie o nią nie pytał, nie wprost.
Czasem świadomie prowokował swoich pacjentów, stawiał ich w sytuacjach prowokujących emocjonalną reakcję, ale pierwszy raz od dawna uczynił to nieświadomie, niespodziewanie i czymś tak banalnym jak propozycja herbaty. Napój był teraz cenniejszy niż przed wojną, Hector od stycznia nie zdołał uzupełnić swoich zapasów, ale zaproponowanie pacjentowi czegoś ciepłego w to zimne marcowe popołudnie wydawało się zwykłą uprzejmością, niczym więcej. Dla Olivera było jednak czymś więcej - ale czym? Hector zastygł na moment, powoli opuszczając dłonie na blat i wbijając jasne spojrzenie w pobladłą twarz. Strach, czysty strach. Chłopak - w tej chwili wydawał się taki młody - nie starał się nawet ukryć przerażenia.
Dlaczego herbata budziła w nim strach?
Strach, herbata, matka, nie mogę.
Uniósł lekko jedną brew, postanawiając zaryzykować, zaufać intuicji.
-Dlaczego nie możesz, Oliverze? - zapytał głośniej, z naciskiem. Zgubił gdzieś niedawną miękkość tonu, łagodna wcześniej mina zastygła w poważnej masce, a w myślach dziękował sobie za to, że przeszedł z młodzieńcem na „ty”. Tak będzie o wiele efektowniej. -Nie zasłużyłeś na herbatę? Byłeś niegrzeczny? - tym razem głos zabrzmiał ostro, jak ton matki karcącej syna.


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]13.12.21 18:48
Choć jego dłonie wciąż były poczerwieniałe — krew dopiero zaczynała płynąć w jego żyłach odpowiednim rytmem i ogrzewać wcześniej siniejące knykcie — nagle zrobiło mu się dziwnie duszno. Gdyby próbował nazwać te uczucia, może pchany własną potrzebą werbalizacji tego, co kłębiło się w jego umyśle i duszy, może delikatnie szturchnięty samym końcem metaforycznej laski Hectora Vale, prawdopodobnie przychyliłby się do myśli, że czuł się podobnie do łownej zwierzyny. Zupełnie tak, jakby podskórnie czuł, że zagrożenie zbliża się prędzej, niż on jest w stanie uciekać. Gdy Hector wychylił się w jego kierunku mocniej, Castor poczuł ten sam dreszcz, który towarzyszył mu, gdy wywrócił się o wystający korzeń w lesie, w wrześniową pełnię. Gdzieś pod materiałem płaszcza, gdzieś pod czarnym golfem, poczuł znajome ukłucie w boku i barku.
Przymknął oczy na kilkanaście sekund, oparł głowę mocniej o zagłówek, próbował nabrać oddechu.
— To trudne, wskazać jeden moment... — powiedział po chwili, wciąż nie otwierając oczu. Wydawało mu się, że gdy wyciszył jeden zmysł, myśli nie krzyczały tak mocno, pozwalały mu się wreszcie skupić. Im mocniej myślał nad pytaniem — był przecież mimo wszystko nastawiony nie tylko na szukanie problemów, ale także ich rozwiązywanie w sposób jak najbardziej skuteczny — tym częściej wracał do wczesnostyczniowego Wrzosowiska, do własnych frustracji, do listów, zapachów, osób, których nie powinno tam być i tych, których było za mało.
Wreszcie poruszył szyją, głowa ponownie znalazła się w pozycji odpowiedniej do siedzenia i rozmowy z przebywającym za biurkiem gospodarzem gabinetu.
— Może ma...sz rację — przyznał wreszcie, zgadzając się z myślą, że to w nim musiało się coś zmienić. Prosto było wytłumaczyć sobie, że to, co czuje, jest wyłącznie jego winą. Nigdy nikogo innego, bowiem to on miał największy wpływ na swoje życie. Zrzucanie odpowiedzialności na osoby trzecie było po pierwsze nieodpowiedzialne, po drugie nie na miejscu. — To moja wina. Pewnie tak, tak często bywa. Staram się ze wszystkich sił, żeby było dobrze, ale zawsze nie wychodzi. Może nie staram się wystarczająco? Ale często też... Po prostu nie mam siły. Od września jestem taki słaby... — gdy otworzył oczy, uniósł ciężkie od zmartwień powieki, matowe do tej pory spojrzenie zaiskrzyło od kryształków łez. Castor pociągnął nawet nosem, dość żałośnie zresztą, kuląc się w fotelu jeszcze mocniej, ale łzy osiadły wyłącznie na krańcach rzęs. Żadna kropla nie popłynęła w dół zapadniętego policzka, z czego — przez naprawdę krótki moment — był niewymownie dumny.
Bowiem później przyszło pytanie o herbatę.
Po fazie początkowego szoku, który zupełnie sparaliżował jego ruchy, podniósł biodra z fotela, udostępniając sobie dojście do kieszeni płaszcza, w której do tej pory spoczywała różdżka. Wsunął swą chudą dłoń do środka, próbując czym prędzej wyszarpać agarowe drewno ze środka. Zajęło mu to dobre kilka chwil, bowiem w połowie przerażone spojrzenie musiał ponownie skupić na Hectorze. Hectorze, który postanowił podążyć za swą intuicją, drążyć temat dalej i trafić, choć nie do końca tam, gdzie chciał na początku.
Ostry ton sprawił, że zamarł w bezruchu raz jeszcze. Skaleczona warga znów zadrżała, podobnie jak podbródek, a z twarzy odpłynęły resztki kolorów. Drżąca ręka wreszcie wyszarpnęła różdżkę z kieszeni, której końcówkę przystawił sobie bezpośrednio pod brodą, unosząc przy tym głowę odrobinę do góry.
— Ja... nie zasługuję... — wychrypiał, wszelkie siły skupiając na tym, by w żadnym wypadku nie wykrzyczeć tych słów. Słów, które ciążyły mu na sercu od tak długiego czasu, które powstrzymywały go przed odpowiednim dbaniem o siebie, bo przecież o śmieci dbać nie należało. — Niech... niech się pan nie kłopocze... — dodał chwilę później, znów wchodząc w dobrze sobie znane, a przez to komfortowe ramy grzeczności, nim pośród wszystkich drgań, charczących oddechów i spojrzenia, jedynej stałej, zawieszonej wprost w błękicie badawczego spojrzenia drapieżnika, bo tym był dla niego w tej chwili magipsychiatra, wyszeptać wreszcie. — Ignominia.


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]13.12.21 18:55
Wydawał się zmęczony, ale nie tylko zmęczony. Coś w jego postawie kojarzyło się Hectorowi ze zwierzyną łowną, którą ojciec zwoził na dziedziniec rodzinnego domu. Z nosem przyklejonym do szyby marzył, że kiedyś to on upoluje równie okazały okaz i to on wypatroszy zdobycz, ale po nóż zawsze sięgał tato albo Ulysses. Chłopcu ze złamaną nogą pozostały płonne marzenia, pozostało patrzenie w dogasające ślepia rannych zwierząt. Często czuł się tak jak one, ale zawsze chciał stać po drugiej stronie. Tak, jak teraz.
-Jeśli nie jeden, to kilka. - zachęcił cicho, nienatarczywie, jak dziki kot krążący wokół zwierzyny i trzymający się na stosowną odległość zanim doskoczy do zdobyczy i wysunie pazury.
-Wiem, że to trudne, ale spróbuj. - dodał, zawieszając wzrok na grdyce pobladłego młodzieńca, poruszającej się rytmicznie gdy ten usiłował złapać oddech.
Hector często miał rację, tak jak teraz - gdy młodzieniec, wbrew wcześniejszym trudom przywołał jednak konkretne uczucia, konkretne troski, konkretny moment.
-Co się stało we wrześniu? - wtrącił łagodnie, zastanawiając się, czy to wtedy umarła jego matka, czy to stąd to szkliste spojrzenie. Starał się mówić jak najmniej, dając przestrzeń swojemu pacjentowi - i gdy już osiągnęli, zdawałoby się, to kruche ekwilibrium, wszystko się zachwiało.
Zaufał intuicji, zaufał też tknięciu niepokoju, gdy pacjent zaczął się nerwowo wiercić. Przełknął nerwowo ślinę i sięgnął pod blat biurka, gdzie spoczywała różdżka. Nie bał się Olivera, chyba nie, ale praktyka nauczyła go, by zawsze być w gotowości - a w takich nieprzewidywalnych chwilach boleśnie docierało do niego, że jest w swoim gabinecie całkowicie sam, z poharataną nogą i bez znacznych umiejętności w dziedzinie samoobrony.
Pacjent przystawił jednak różdżkę do własnej grdyki, a to chyba było jeszcze gorsze.
-Oliverze… -rozszerzył lekko powieki, czy intuicja myliła go aż tak bardzo, że nie wyczuł w pacjencie skłonności samobójczych? Narastająca panika smakowała goryczą przegranej. Uniósł własną różdżkę, ale nie podnosił jej jeszcze znad biurka - nie chciał, by Oliver widział, nie chciał go przestraszyć.
Musiał go czymś zająć.
-Hector. Jesteśmy na „ty”, Oliverze. Zasługujesz na to. - zapewnił, zmuszając usta do bardzo bladego uśmiechu i…
…odetchnął głęboko, słysząc znajomą inkantację Ignominia.
-No proszę. Jesteś pewien, że potrzebujesz mojej pomocy, Oliverze? - słowa na pozór układały się w uznanie, ale to tylko słowa, słowa, słowa. W tonie zadźwięczało coś chłodniejszego. Brzmiał teraz jak własny ojciec.
Schował różdżkę za pas i sięgnął po laskę.
-Ustalmy kilka zasad, Oliverze. - zaczął miękko, wychodząc zza biurka i obchodząc fotel swojego pacjenta. Przystanął za nim, dłoń zacisnęła się na lasce mocniej. Nie lubił pokazywać swojego kalectwa, nie lubił tracić kontroli, nie lubił gdy ktoś inny rozdawał karty w jego gabinecie.
-W moim gabinecie to ja rzucam zaklęcia uspokajające. I, abyśmy obydwoje czuli się bezpiecznie, nie sięgasz tutaj po różdżkę, chyba że chcesz być swoim własnym magipsychiatrą. - wycedził, nachylając się lekko aby chwycić chłopaka za ramiona. Chude palce wbiły się pod kości, wyraźnie wyczuwalne zza wychudzonych mięśni - boleśnie, tak jakby Hector chciał ustawić go do pionu.
-Rozumiemy się? - znajomy zapach znalazł się tuż przy uchu, herbata i ciemność.


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]13.12.21 19:23
Jeśli nie jeden, to kilka.
Nawet tak ostrożnie przedstawiona odpowiedź nie pomogła okiełznać pędzących myśli. Castor zagryzł lekko wnętrze policzka, tym razem pragnąc dać spokój umęczonej wardze. Ta i tak pulsowała już w sposób wystarczająco irytujący; gdyby nie to, jak niepewnie czuł się w tej sytuacji — właściwie obnażając się przed nieznajomym z własnymi słabościami, po raz pierwszy w życiu naprawdę pragnąc dostania pomocy, a jednak jednocześnie będąc niezdolnym do jej zrozumienia i zaakceptowania — prawdopodobnie ściągnąłby jasne brwi w pierwszej oznace irytacji, pozwalając jej odłożyć się w stworzonej tym grymasem pionowej zmarszczce. Teraz musiał jednak skupić wszystkie chęci na jednej rzeczy — konieczności klarownej rekolekcji wspomnień, o które pytał Hector.
I tak oto dotarli do pytania o wrzesień. Wrzesień, który stał się momentem zwrotnym w jego życiu z więcej niż jednego powodu.
— Wróciłem do domu — powiedział zaskakująco spokojnie, a w melodyjności jego tonu zabrzmiało coś, co w połączeniu ze skupionym spojrzeniem, które znów kierował nie w oczy swego rozmówcy, ale gdzieś dalej — nad jego ramię, wprost we wgłębienia boazerii, może nawet z chęcią przebicia się z nimi dalej, zupełnie tak, jakby nieważne było, w co się wpatruje, a sama czynność — mogło sugerować, że Castor zanurzył się wprost w swe wspomnienia. Była to jednak podróż kontrolowana; nie wyrzucał z siebie każdej informacji taką, jaka była. Przesiewał je — wbrew początkowemu rozedrganiu, wbrew rozedrganiu, które dopiero przyjdzie — przez sita racjonalności, oddzielał informacje, którymi mógł się swobodnie podzielić od tych, które musiały pozostać tajne, dla jego własnego bezpieczeństwa. — Mama zachorowała mocniej. Siostra wróciła z zagranicy, nie mogłem ich zostawić z tym samym. Jestem... alchemikiem, a ona, moja siostra znaczy się, skończyła kurs uzdrowicielski. Chcieliśmy pomóc mamie, ale nie mogłem tego robić, kursując przez cały kraj co chwilę. Moi rodzice... To starsi ludzie. Tata też nie ma tyle energii co wcześniej.
Chciał spełnić obowiązki, które nałożone zostały na niego z samego faktu urodzenia się synem. Sprostać oczekiwaniom, zaopiekować się podstarzałymi rodzicami w ich ostatnich chwilach, przejąć obowiązki głowy rodziny, zadbać i o losy siostry. To standardowy obrazek dziedzica, choć nie nosił szlacheckiego nazwiska. Czy więc chodziło o konflikt ról społecznych? Wyrwanie z życia w pojedynkę na rzecz powrotu do komórki rodzinnej, a może ugięcie karku w wyniku nagłego nadmiaru obowiązków? Castor w swej opowieści dawał wyraźne wskazówki, wiele mówił również ciałem. Rodzice byli starsi, siostra wróciła zza granicy, a on wyglądał na młodzieńca, choć nie spoglądali sobie w metryki. Czyżby więc wykształcona przez lata osobowość trzymanego pod kloszem najmłodszego dziecka, które wreszcie mogło rozłożyć skrzydła wolności w dorosłym życiu, zderzyła się z murem obowiązków, które najczęściej spadały na najstarszego syna?
Nie zauważył sięgnięcia pod blat. Znacznie bardziej skupiony był na próbach skierowania energii magicznej, wykorzystania dobrze sobie znanych elementów magii leczniczej przeciwko sobie, choć każde takie samoleczenie uważał w pewien sposób za ośmieszające, obdzierające z jakiejś podstawowej godności. Dźwięk imienia — jednocześnie jego i obcego — zbiegł się z błogim uczuciem spokoju, ciepłem rozluźniającym mięśnie, a z jego oczu — wreszcie — zniknęły iskierki strachu. W ich miejsce zjawiła się spokojna tafla spokoju, może delikatnie przyćmiona początkowym działaniem zaklęcia.
Przyglądał się więc magipsychiatrze — poruszającemu się przy pomocy laski, której wcześniej nie zauważył — z niewinną wręcz ufnością, wymuszoną próbą siłowego uspokojenia się. Kolejne słowa mężczyzny trafiały do niego nieco przytłumione, jakby oddzielała ich tafla szkła, lecz widział wszystko dobrze, serce zwolniło szaleńczy bieg, palce kurczowo ściskające różdżkę rozluźniły swój chwyt, a na jasnych wargach wreszcie zafalował uśmiech.
— Długo już kulejesz? — spytał łagodnie, wciąż delikatnie zamroczony zaklęciem. Nagle ta jedna kwestia stała się centrum jego wszechświata, oczekiwanym impulsem do zmiany toru myślenia, do zajęcia się czyimś problemem, nie swoim. Skaza Sproutów, ich niesamowity altruizm i empatia, których Castor prawdopodobnie pożałuje całkiem niedługo. — Musisz zadbać też o siebie, nie tylko o innych...
Jakże prosto było powtarzać zasłyszane od innych frazesy.
Gdy Hector znalazł się za jego plecami, Castor odchylił głowę do tyłu, opierając potylicę o zagłówek fotela. Z tej perspektywy wyglądał chyba na jeszcze bardziej zagubionego. Jednak szeroko otwarte, szarobłękitne oczy skupiły się wreszcie na surowej mimice uzdrowiciela, wydawał się rozumieć to, co się do niego mówiło. I pewnie, gdyby nie wpływ zaklęcia, poczułby również kilka bolesnych ukłuć strachu. Pewnie pierwszy odezwałby się jego żołądek.
Teraz jednak błogość płynęła przez jego ciało wraz ze zbawiennym efektem zaklęcia uspokajającego.
— Tak, rozumiem — odezwał się, choć nie mógł wypuścić reszty powietrza w formie zwykłego oddechu. Palce boleśnie wbijające się pod kości uruchomiły pierwszy odruch, zupełnie naturalny. Mięśnie napięły się ponownie, Castor podciągnął się w górę fotela, ciepły prąd popłynął w górę kręgosłupa, oczy otworzyły się szerzej, podobnie jak wargi, spomiędzy których wydostało się krótkie, choć dźwięczne jęknięcie.
A Hector dobrze znał tego rodzaju dźwięki. Dźwięki osoby wziętej zupełnie z zaskoczenia, nie do końca przerażonej, ale świadomej swego położenia, kogoś, kto właśnie zupełnie niespodziewanie odnalazł brudną przyjemność z czegoś, co powinno zdyscyplinować. Jedno wejrzenie w twarz młodzieńca, na której to niezrozumienie własnej reakcji odbiło się prędko i wyraźnie — potwierdzało wszelkie wątpliwości.
Herbata i ciemność, duszący zapach opium i fajki.
— Będę się słuchał — powiedział wreszcie, trochę prędko, jakby chciał brzmieć szczerze i gorączkowo, lecz nie mógł przez wcześniejsze zaklęcie — Już będę grzeczny...


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]13.12.21 19:45
Dom, matka, wróciłem. Czyżby chodziło o regresję, o powrót - fizyczny i metaforyczny - do wspomnień z dzieciństwa? Niektórzy to właśnie tam szukali źródła wszelkich traum, ale Hector starał się być ostrożniejszy. Świat był pełen komplikacji i niespodzianek, a wśród czarodziejów traum można było się nabawić przy każdej okazji. Wojna Grindelwalda, mugolskie wojny, anomalie i obecna dziejowa zawierucha nie sprzyjały stabilizacji.
Nie mogłem zostawić ich z tym samym. Nie mógł - czy nie chciał?
-Gdyby nie choroba matki - wróciłbyś? - dopytał, nieświadom nawet, jak czułą strunę porusza, nieświadom, że młodzieniec przedstawiający się jako Oliver wrócił z jednego życia do drugiego, że Londyn i Dolina Godryka nie były w jego jaźni jedynie geograficznymi nazwami, a symbolami dwóch ścieżek, dwóch żyć, dwóch ideałów, wojny. Zanotował w pamięci, że jego pacjent jest alchemikiem, ale rozpoznał w tym spostrzeżeniu ciekawość człowieka, a nie magipsychiatry, więc szybko odsunął je na bok. Podobnie, jak myśli o własnej matce - też zajmował się nią w ostatnich dniach, życie też zdawało się wtedy zwolnić, a znajome ścieżki wydawały się puste i posępne.
-Matka, ojciec, siostra - jesteś jedynym synem? - obrócił pióro w dłoni i spojrzał na pacjenta z namysłem. Błękitne tęczówki zatrzymały się na szaroniebieskich na niekomfortowo długo - Hector przywykł do kontaktu wzrokowego jako narzędzia perswazji.
-Pogodzenie się z czyimś odejściem jest trudne, a żałoba potrafi sprawić, że świat wydaje się inny. Domyślam się jednak, że twoje problemy to… nie tylko żal, prawda? - wreszcie powiedział coś poza natarczywymi dociekaniami, rodzaj spostrzeżenia, diagnozy, którą zakończył jednak kolejnym pytaniem. Pracował czasami z pacjentami po żałobie, ale w tym młodzieńcu było coś innego, coś, co kazało mu sądzić, że jest szalony i co - jak na razie - wymykało się uwadze magipsychiatry.
Uwielbiał zagadki.
O ile te zagadki nie przystawiały sobie różdżki do gardła.
Dłoń zacisnęła się mocniej na lasce, drgnął lekko w odpowiedzi na niewinnie łagodne wręcz pytanie - tak delikatne, że zwyczajny rozmówca nie miałby prawa czuć się urażony. Uspokajające zaklęcie dodatkowo zmąciło wzrok pacjenta, zmiękczyło ton jego głosu.
Uważaj na siebie, Hector. - nadopiekuńczy ton matki nadal dudnił echem w tych ścianach, tak jak w murach rodzinnego domu. Nie znosił tej nadopiekuńczości, wywoływała w nim poczucie winy, chciał od niej uciec. Nie chciał jej słyszeć w gabinecie, jedynym miejscu na świecie - nieporównywalnym nawet z własnym domem, w którym wciąż czuć było irytującą obecność Beatrice i w którym martwił się o Deimosa - w którym naprawdę czuł się panem.
-Od dzieciństwa. - wycedził niechętnie, ostro i krótko, jakby chciał uciąć temat. Gdyby nie ta akcja z różdżką, laska nadal spoczywałaby za zasłoną, przesiedziałby całą sesję za biurkiem i pożegnał pacjenta uściskiem ręki, podparty o blat. Nigdy by się nie dowiedział. Chciał zepchnąć kwestię kalectwa do zamierzchłej przeszłości, chciał by Oliver przestał dopytywać, ale mimowolnie zacisnął lekko szczękę - wspomnienie tamtych miesięcy, łamanej ponownie i ponownie przez nowych uzdrowicieli kości aby wreszcie zrosła się poprawnie, powróciło cieniem fantomowego bólu. Wziął głęboki oddech przez zaciśnięte zęby i zmusił ponownie usta do łagodnego uśmiechu.
-Masz rację, Oliverze, musisz zadbać o siebie.- zapewnił, odwracając kota ogonem i kierując słowa pacjenta przeciwko jemu samemu, dla jego dobra. To jedna z ulubionych części pracy.
Stawiania granic nie lubił już tak bardzo, było bardziej ryzykowne i nieprzewidywalne. Tak, jak teraz - gdy bezlitośnie wbił palce w miękką skórę, gdy patrzył w otumanione i szeroko otwarte oczy, gdy usłyszał…
…tym razem to oczy magipsychiatry otworzyły się szerzej, a błyskające w nich zainteresowanie wydało się inne, intensywniejsze, bardziej ludzkie.
Teraźniejszość splotła się ze wspomnieniami, które zostawiał za drzwiami tego gabinetu, ze światem bicza i laski i jęków i wszystkich ziemskich rozkoszy.
Kąciki ust zadrżały lekko.
No proszę, Oliverze.
-Dobrze. - potwierdził krótko, cofając ręce. Chwycił opartą o fotel Olivera laskę i powoli powrócił na swoje miejsce, by znów zmierzyć młodzieńca bacznym spojrzeniem. Efekty zaklęcia nadal się utrzymywały, doskonale.
-Jak się czujesz fizycznie, Oliverze? Żadnych problemów z apetytem, z potencją? - zagaił, niby to niezobowiązująco, choć obydwie te szpile wbił okrutnie i intencjonalnie.


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]15.12.21 18:42
Chyba nie lubił pytań, które zadawał Vale. Były niewygodne, zmuszały do nadmiernego — w jego odczuciu — wysiłku, drążyły dziurę w brzuchu i kąsały, lecz nie były przy tym podobne do żmii czy innych gadów, a raczej do swetra z wełny słabej jakości, którego włókna skubały delikatną skórę, czerwieniły ją coraz bardziej, pobudzały do swędzenia, a te z kolei wyłącznie pogarszało sytuację. Gdzieś na końcu świadomości wiedział, że nie powinien być zły. Że taka właśnie była rola magipsychiatrów, że pytania przez nich stawiane stanowiły wyłącznie narzędzie; a przynajmniej powinny być używane w takim przeznaczeniu. By dotrzeć do prawdy, nie zaś wytrącać pacjenta z i tak delikatnej równowagi.
— Nie wiem — powiedział wreszcie, choć wypowiedzenie każdego z tych słów było dla niego trudne. Słowa odkładały się w nim bowiem, ciężkie jak ołów, który potrafił przetapiać i tworzyć z niego piękne talizmany. Czemu teraz nie potrafił zrobić tego z własnymi myślami? Dlaczego nie potrafił sięgnąć w głąb, do istoty problemu, swego rodzaju prazasady rządzącej jego chaotycznymi poczynaniami? Ponownie schował szarobłękitne tęczówki pod ciężkimi powiekami, a długie, jasne rzęsy połaskotały go w policzki. — Pewnie bym wrócił. Nigdy nie lubiłem Londynu.
Zawsze tłumaczył sobie, że to powietrze go przytłaczało. Cząstki brudu, które osiadały w zgięciach materiałów, jakie na sobie nosił, które wplatały się we włosy, wchodziły do nosa, oczu i ust. Pamiętał jednak bardzo dobrze, że na samym początku cieszył się, że mógł wyjechać. Spełnić marzenia, skończyć z dyplomem kursu alchemicznego odbywanego pod czujnym okiem specjalistów z najlepszego szpitala magicznego w Wielkiej Brytanii. Potem przyszły jednak ciosy wymierzane jeden po drugim. Nie wszystkie rozumiał — jak pracę w sklepie jubilerskim, która z początku polegała wyłącznie na byciu chłopcem na wysyłki, choć był człowiekiem wykształconym i z fachem w ręku, czy pierwsze przebłyski działalności dla dobra innych, które wciągnęły go głębiej, związały już na stałe z wojną i czymś, czego nie rozumiał najmocniej: przemocą. Inne przychodziły do niego falami, a on przyjmował je z otwartymi ramionami. Ciężarną Demelzę, której udostępnił jedyne łóżko w swej kawalerce, śpiąc przez kilka miesięcy na niewygodnym fotelu, od którego bolał go kark i wszystkie mięśnie; Demelzę, której niestrudzenie podsuwał porcje z większą ilością ryb i warzyw, samemu zapychając się kaszą i resztką warzyw. Okazjonalne okropieństwa, które w Mungu były na porządku dziennym, a do których dostęp alchemicy mieli przypadkiem, gdy jakimś cudem ktoś wciągnął ich w machinerię zajmowania się poszkodowanymi. Zło dyrygowane z miejsca, którego nie potrafił dojrzeć, a które omijało go tylko ze względu na krew, krew, której w tym momencie już n i e m i a ł.
Ale Londyn był jeszcze miejscem, w którym zarobił na wszystkie bilety na mecze Zjednoczonych z Puddlemere. Pozwolił mu wymykać się na jego skraj, do domu człowieka, który stał się jego najlepszym przyjacielem, Londyn otaczał bezpieczeństwem całą rzeszę bliskich. Londyn dawał i zabierał miłości, pokruszył marzenia o szczęściu.
— Tak. Moja siostra jest ode mnie kilka lat starsza — odpowiedział na pytanie szerzej, naturalnie wtrącając kolejny szczegół warty uwagi. Wtedy też wreszcie pozwolił sobie na ponowne skrzyżowanie spojrzeń z magipsychiatrą. Niekomfortowo długie, niemal nienaturalne.
Nie wytrzymał długo. Drugie pytanie znów wcisnęło go w krainę rozważań.
— Jeżeli nie tylko żal, to co? — może odpowiadanie pytaniem na pytanie nie stanowiło kanonu zachowań grzecznych, lecz było z pewnością lepszym wyjściem niż wzruszenie ramionami, za które karcił go nawet Michael. Coś w sposobie jego zadania wskazywało, że pacjent wcale nie pragnął stawiać murów dla samego ich stawiania. Że naprawdę chciał dowiedzieć się, co takiego się z nim działo.
Co takiego popchnęło go do użycia przeciw sobie zaklęcia w obliczu wzrastającej paniki.
Chyba był sobie wdzięczny; wdzięczny, że poczucie otępienia i błogości stępiło nawet ostrość tonu odpowiedzi na zadane wcześniej pytanie. Zamiast tego na twarzy blondyna odmalował się wyraz prawdziwego smutku. Opuścił nawet oczy, trochę nieporadnie, jakby spoglądał na czubek własnego nosa, ale i to dało się wytłumaczyć działaniem skutecznie rzuconego zaklęcia.
— Dlatego tu... — chyba chciał coś przekazać, ale język postanowił się splątać. Oddychał spokojnie i miarowo, choć wciąż relatywnie płytko. Na tyle, na ile pozwalało mu osłabione ciało. — Dlatego proszę o pomoc...
Prosił. Ponownie. Teraz zawierzał się jednak Hectorowi w całości, pod wpływem zaklęć, niezdolny do reakcji wystarczająco szybkiej, by w przypadku zagrożenia móc się skutecznie obronić. Było w tym obrazku coś dojmującego, jakaś pierwotna forma zaufania, które nie powinno być zdobywane tak prędko. Zaufania podszytego pierwszej jakości desperacją, zaufania równie delikatnego, co skóra, pod którą Hector wbijał palce.
Plecy młodzieńca wygięły się nagle, zaraz za kręgosłupem wygięła się również szyja. Czarny golf — na całe szczęście — uchronił czerwone ślady przed ukazaniem się wobec przeszywającego skrupulatnością spojrzenia Hectora. Jasna, niemal przezroczysta skóra błysnęła jednak w ciepłym świetle wpadającym do pokoju przez okno, zaś grdyka zarysowała się wyraźnie pod materiałem.
A wtedy Hector cofnął swe dłonie. Impuls dobiegł końca, Castor westchnął ponownie. Tym razem już ciszej, bo więcej było w tym powietrza niż dźwięku, gdy opadał na fotel podobny lalce, której obcięto kierujące nią wcześniej sznurki.
— Nie jestem głodny — odpowiedział, nie zauważając nawet, że mówił znacznie wolniej niż wcześniej i przeciągał nieco końcowe głoski. Zamrugał kilkukrotnie, choć i to robił raczej leniwie — efekty zaklęcia nie zamierzały go odpuszczać przez następne kilka minut. — Ale to dobrze, bo nie lubię jeść. Z pote... — gdzieś na skraju świadomości formowała się twarda sfera złości na samego siebie i ograniczone zdolności werbalizacji, które na pewno mogły zostać odebrane jako głupota — Z potencją nie mam problemu... — wyszeptał wreszcie; obniżenie głośności głosu chyba wyraźnie sugerowało, że był to temat wstydliwy oraz to, że byłby wdzięczny, gdyby nie poruszali go więcej.
To dusza go bolała, nie ciało.


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]15.12.21 22:40
Pozwolił pacjentowi na chwilę wytchnienia, słuchając o Londynie, o siostrze. Nie wiem, chyba - notował w pamięci kolejne niejasności, spojrzenie uporczywie zawieszając na twarzy pacjenta. Nie z każdym pozwalał sobie na taką poufałość, od niektórych trzeba było odwracać wzrok, dawać im przestrzeń, ale Oliver wydawał się przykuty do fotela i - pomimo delikatnej zmarszczki irytacji pomiędzy jasnymi brwiami - wydawał się oddawać w jego fachowe ręce niczym plastyczna glina, i lecieć przez te ręce niczym posępny deszcz. W jego niepewności było coś fascynującego, coś odmiennego od innych analizowanych przez Hectora przypadków - pod warstwą gryzących ubrań, uprzejmości i nieśmiałości kryło się coś (sekret, skrywany przed magipsychiatrą, a może przed świadomością samego Olivera?), co Vale zamierzał odkryć.
Za wszelką cenę.
Milczał miłosiernie, pozwalając Oliverowi dalej błądzić. Wreszcie pacjent zadał mu pytanie, a to - dialog, ciekawość - było swego rodzaju postępem. Uśmiechnął się delikatnie, jakby z pochwałą.
-Nie rozpocząłeś naszej rozmowy z prośbą o uporanie się z żałobą po śmierci matki, z żalem... - żalem po czymkolwiek. Hector zdawał się nie łączyć żalu z żałobą, a traktować te kwestie jako dwie odmienne sprawy. Z własnego doświadczenia wiedział, że emocje po czyjejś śmierci bywają sprawą... skomplikowaną.
-Ile masz lat Oliverze? Byłem pewnie w twoim wieku, gdy osierociła mnie matka. - przechylił lekko głowę, obnażając strategicznie część siebie. -Miałem wtedy w sobie wiele emocji, myśli, wspomnień. Nie rozpoznałem ich jednak w twoich słowach, gdy odwiedziłeś mój gabinet. Nie prosiłeś mnie o pomoc z żałobą, a z lękiem, że oszalałeś. - kontynuował łagodnie, ostatnie słowo akcentując dobitnie. Przez miękkie zgłoski przebiła się chropowata ostrość, dźwięki gromów nad Shropshire.
Część siebie, jaką zaprezentował Oliverowi była starannie wyreżyserowana. Magipsychiatra Hector Vale brzmiał, jakby nigdy nie bał się, że oszalał, a słowa były prawie prawdziwe. Nie bał się, że oszalał po śmierci matki.
Zaczął się bać o wiele, wiele wcześniej.
Potem wszystko potoczyło się szybko. Gwałtowne emocje pacjenta, zaklęcie, przejście za fotel, laska, irytujące pytanie o coś nazbyt intymnego, zbrodnia i kara, kruche kości, cichy jęk, smutne spojrzenie.
Odwzajemnił je, rozpoznając w minie Olivera własny smutek, zbyt dobrze znajomy cień. Mimowolnie opuścił kąciki ust i przez moment Castor mógł mieć wrażenie, że patrzy we własne odbicie - Hector Vale wydawał się przeraźliwie smutny.
A potem uśmiechnął się łagodnie, znów przytwierdzając do twarzy maskę profesjonalisty.
-Pomogę ci, Oliverze. - obiecał. -A jeśli tylko chcesz pomóc sobie, to razem nam się uda. Nie ma niczego, czego nie można naprawić odpowiednią ilością starań i czasu. - jedna dłoń opadła z powrotem na laskę, druga zawisła nad kościstym ramieniem w odruchu niezdecydowania. Chciał zignorować tamten jęk, echo innego życia - ale czy mógł, czy powinien? Wiedział, że nie zdoła, że zagadka pozostanie w nim jak cierń - ale zdecydował się udawać, że nic nie zauważył i ostatecznie poklepał lekko chłopca po ramieniu, w geście opiekuna, który zachęca. Już nie karci.
Położył dłonie na biurku, różdżkę też. Ufał, że chłopak nie zrobi już nic głupiego, że lekcja podziałała. Przechylił lekko głowę, słuchając odpowiedzi, wychwytując pewność z jaką Oliver opowiadał o braku apetytu i wstydliwą oporność, z jaką zbył pytanie o potencję krótką odpowiedzią. Gdzieś na dnie świadomości zamajaczyło wspomnienie tamtego uczucia, braku apetytu, który doskwierał Hectorow w dzieciństwie. Odgonił je prędko, czoło przecięła ledwo widoczna zmarszczka.
-Nie lubisz jeść? Czy konkretnych produktów? Wiem, że o niektóre potrawy jest teraz ciężko, ale pewnie masz jakieś ulubione danie? - zagaił, udając zdziwienie. Znów splótł dłonie w piramidkę, znów nachylił się lekko do przodu.
-Jeszcze nie. - zauważył, przeciągając lekko sylaby. -Wyglądasz na niedożywionego, a wnioskując z twoich ubrań, straciłeś szybko kilka - kilkanaście? - kilogramów. Wiesz z pewnością, że ludzki organizm to spójna całość, że potencja jest uzależniona od zdrowia reszty. Jeśli zagłodzisz siebie, zagłodzisz także pożądanie. - wyjaśnił, albo raczej przypomniał. Skoro Oliver był alchemikiem, to musiał mieć podstawową wiedzę o ludzkim organizmie. A skoro ją miał, to jej używał - świadomie lub nie.
Lekko przesunął językiem po dolnej wardze, uporczywie szukając spojrzenia Olivera. Zadając kolejne pytanie, chciał z nim złapać kontakt wzrokowy:
-Co chcesz w sobie zagłodzić? - nie sprecyzował, co. To mogło być pożądanie, to mogło być coś innego - choć reakcja młodzieńca na ból zagnieździła się gdzieś w jego hipotezach, wzrok Hectora uparcie zjeżdżał na rozchylone usta. -Wiesz, że represjonowane myśli i pragnienia powracają, często w najmniej oczekiwanym momencie? - w Wenus, gdy kolega ma bicz w rękach, a nozdrza drżą na widok siniaków i krwi. -Możemy uciekać w życiu od wielu rzeczy, Oliverze, ale nie możemy uciekać od nas samych.


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]17.12.21 20:57
— Pogrzeb był przedwczoraj — wcisnął się magipsychiatrze w słowo, uznając tę informację za istotną, za wytłumaczenie tego, czemu nie powiedział o żalu i żałobie od razu. Właściwie nie był pewny, co było jego głównym problemem. Czy niechęć do samego siebie, którą przejawiał już niemal od roku (trzy miesiące dzieliły ich od podłej rocznicy), czy może separacja z rodzinnego domu, kolejne oderwanie od przestrzeni, którą chciał nazywać własną, w której codziennie walczył, by czuć się dobrze, pomimo przeciwności losu, czy też załamany obraz samego siebie, rozbite ostatnim listem od matki. Gdyby Hector spytał się, jaki jest jego główny problem, zebrałby wszystkie te uczucia w jedno, w całość, którą nazwał szaleństwem.
Tak jak na początku ich rozmowy.
Pytanie o wiek zbiło go nieco z tropu, ale również — w pewien pokrętny sposób — ośmieliło. Przypomniało o nadchodzących urodzinach, okazji zazwyczaj podniosłej i radosnej, teraz dziwnie odległej, o której myśleć nie chciał równie mocno, co o wszystkim innym. Informacja ta wydawała mu się na tyle nieistotna, że postanowił zdradzić magipsychiatrze prawdę.
— Za tydzień będę miał dwadzieścia cztery — odpowiedział więc, wodząc spojrzeniem między boazerią, a biurkiem, między biurkiem a splecionymi dłońmi, aż wreszcie, gdy nabrał większego oddechu, wspiął się wzrokiem jeszcze wyżej, na moment skrzyżował ich spojrzenia ze sobą, jakby naprawdę byli w relacji partnerskiej, jakby jeden z nich nie nie był panem sytuacji, a drugi nie oddawał tylko swych reakcji pod uważny osąd. Chwila prawdy pozwoliła na przypływ pewności, ale nic nie trwało wiecznie, zaś wszystkie emocje Castora — za wyjątkiem smutku, który potrafił przylepić się do niego na całe milczące tygodnie — podobne były przekwitniętym mniszkom lekarskim, które dzieci nazywały dmuchawcami.
Hector Vale z kolei miał pojemne płuca, które pozwalały mu na podmuchy tak duże, by poderwać latawce ziaren do lotu.
I tak oto dryfujący na tafli spokoju wymuszonego zaklęciem Castor znów oddał się w dłonie swego smutku. Dłonie, które ułożyły jego własne rysy twarzy tak, by jasna twarz stała się symbolem bezdennej melancholii, której odbicie — tak znajome, tak przeraźliwie znajome — odnalazł w twarzy Hectora. Gdzieś na skraju świadomości pojawiła się myśl, by stłumić odruch. Odruch pocieszenia, sięgnięcia do smutnej twarzy, choć dalej nie wiedział, czemu chciał to zrobić i co pragnął przez to osiągnąć. Wpatrywali się więc w siebie w milczeniu, do czasu aż Vale znów odzyskał kontrolę nad mimiką.
— Uśmiechasz się, to dobrze — zauważył łagodnie, szeptem, jakby każde podniesienie głosu ponad poufały przez bliskość rejestr nosiło znamiona zbrodni. I sam się uśmiechnął, bo tym razem to on znów był lustrem, w którym szatyn mógł się przeglądać. Ledwie przez moment, bowiem obietnica pomocy zadziałała zgodnie z jego życzeniem. Zamglone zaklęciem spojrzenie zniknęło pod powiekami, na twarzy rozlał się wyraz wszelkiego spokoju. — ... Chcę pomóc — dodał chwilę później, dalej miękko, prawa dłoń wypuściła różdżkę z objęć palców, by mógł przytknąć jej zimną skórę do własnego policzka. Wciąż gładkiego, pomimo upływu czasu od porannego golenia.
Poklepanie po ramieniu zmusiło go do otworzenia oczu i reasekuracyjnego, choć słabego uśmiechu. Chyba chciał pokazać, że pomimo wcześniejszego strachu ma się już dobrze i nie trzeba było się go bać. Nie było potrzeby karania, rozumiał swe błędy i gotów był przejść wprost do pokuty. Czy Vale widział to gorące pragnienie odkupienia win w oczach swej ofiary swego pacjenta?
Odprowadził go wzrokiem do fotela, a przynajmniej starał się to zrobić. Jedno oko przymknął ponownie, pozostawiając sobie tylko prawe, w dodatku skryte za szkłami okularów w okrągłej oprawce, do obserwacji.
Lewe zacisnęło się jeszcze mocniej na pytanie o jedzenie. Emocje związane z tym tematem były chyba zbyt mocne nawet jak na działanie znieczulającego zaklęcia.
— Nie lubię jeść i na to nie zasługuję — wyszeptał, choć w szepcie tym było coś równie szorstkiego, choć innego z natury niż akcent ze Shropshire, nad którym starał się (celowo lub nie, jednak bezskutecznie) panować starszy z mężczyzn. Prawe oko pozostało otwarte, choć tylko do połowy, nozdrza rozszerzyły się w głębszym oddechu, blondyn wyraźnie ze sobą walczył, niepewny, czy miał być zły na siebie, pytanie, czy zadającego je. — Nie mam ulubionych dań. Źle się czuję po jedzeniu.
To, czy źle się czuł fizycznie, czy psychicznie, musiało pozostać za cienkim welonem tajemnicy. Tajemnicy, której kształty przybierały formę wystających żeber, rozciągniętych ubrań, zapadniętych policzków i paska do spodni z dorobionymi naprędce dziurami w miejscu, w którym być ich nie powinno. Hector — jeżeli nie czuł, że trafił w dziesiątkę — był bardzo blisko odkrycia kolejnego problemu, z którym zmagał się jego pacjent. Problemu, którego naturę wyciągnął od niego przypadkiem, o którym wiedza stanowiła trofeum dzisiejszej sesji.
— Nie dbam o to — mruknął jeszcze, w kilku głoskach zadźwięczała chropowata irytacja, gdy opierał potylicę raz jeszcze o oparcie fotela, gdy przymknął oczy, by skupić się na unormowaniu oddechu. Wreszcie zaczął nabierać głębszych wdechów, coraz rzadziej pojawiały się świszczące wydechy, pacjent wyraźnie poczynał się uspokajać. Hector wiedział, że zostało mu tylko kilka cennych minut do wykorzystania, nim mgła spojrzenia opadnie, pchając Olivera Meadowesa znów w ramiona tego, co nazywał szaleństwem.
A gdy otworzył oczy — dwoje oczu, nie jedno — jego spojrzenie napotkało przesuwający się po wargach Hectora język.
Świat przez moment zawirował, poczuł się zabawnie lekko. Prawie słabo.
— Chyba... siebie... chcę zagłodzić... — wydusił wreszcie, jak na nieszczęście odmawiając współpracy z tokiem myślenia magipsychiatry, przynajmniej po części. Vale mógł spodziewać się każdej odpowiedzi — pożądzania, wyrzutów sumienia, złość, emocje, odruchy, myśli, strachy — jego pacjent natomiast obrał najłagodniejszą i najszerszą ścieżkę tłumaczeń, wskazując, że nie był gotowy na wskazanie jednego problemu, że wciąż postrzegał problem szeroko, że dopiero szukał go w sobie.
— Kiedy to wszystko boli... — jęknął żałośnie, kurcząc się odruchowo w fotelu. Ściągnął ramiona do środka, garbiąc się przy tym nieco, jakby pragnął zająć jak najmniej przestrzeni. To również stanowiło specyficzny rodzaj wskazówki. Gesty mówiły więcej i głośniej, niż bełkotliwe słowa pływające po powierzchni świadomości. — A ja... ja już nie chcę uciekać, nie mam siły...


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Gabinet Hectora Vale I [odnośnik]18.12.21 0:02
-To niedawno. Szok i emocje niekoniecznie minęły. - zauważył cicho, jakby uspokajająco. To normalne, co odczuwasz, Oliverze - chciałby powiedzieć, ale magipsychiatra nie zawsze powinien mówić za dużo. Nienormalne jest odrętwienie, nienormalnym byłoby jakbyś po pogrzebie nie czuł nic, zupełnie nic poza paradoksalnie okrutnym rodzajem ulgi.
-Zrób coś miłego na swoje urodziny, Oliverze. Tradycje i święta są ważne, nawet w najtrudniejszych czasach. - zaproponował, korzystając z chwilowej otwartości pacjenta, mozolnie wydzierając od niego zaufanie. Nagła pewność w spojrzeniu Castora kontrastowała z odrobinę protekcjonalnym tonem Hectora. Lekko uniósł kąciki ust w górę, jakby chwaląc pacjenta za ten drobny przełom, za zdolność swobodnego podtrzymania kontaktu wzrokowego - ale mały triumf trwał tylko przez chwilę.

Uśmiechasz się, to dobrze.
Skinął łagodnie głową, uśmiech trwał przylepiony do twarzy, smutek został zepchnięty za szklaną szybę. Tak, to dobrze - i nikt na świecie nie wiedział, ile czasami kosztowała Hectora ta profesjonalna mina; zwłaszcza odkąd przesiąkł pracą na tyle, że ta stała się częścią jego prywatnej tożsamości.
-Chcieć to móc, Oliverze. - zapewnił miękko, jak dziecko, bo z tym naiwnym uśmiechem i sztucznie wywołanym magią spokojem Oliver zdawał się faktycznie podobny do dziecka. W sposobie, w jaki zwracał się teraz do Hectora - dziwnie poufałym, pomimo tego, że magipsychiatra poprosił go o przejście na ty - było coś urzekająco niewinnego.
Zadowolony z uległości, wrócił na miejsce i przystąpił do trudniejszych pytań.
-Nigdy nie miałeś ulubionych dań? Od zawsze nie lubisz jeść, czy od jakiegoś czasu? - udał zdziwienie, pozostawiając pacjentowi swobodę odpowiedzi, choć ta była przecież jasna. Nikt nie przychodzi na świat z niechęcią do jedzenia, to podstawowy ludzki odruch. Hector ledwo opanował chęć sięgnięcia po pióro. Miewał w gabinecie rozhisteryzowane panienki przed pierwszym debiutem, ale nigdy nie leczył mężczyzny z zaburzeniami odżywiania. U Olivera wydawały się mniej oczywiste niż u nastolatek, a ich przyczyna wciąż pozostawała zagadką. Błądził dyskretnie wzrokiem po kościstej sylwetce, zbyt dużym swetrze, na dłużej zatrzymując spojrzenie na wydrążonych dziurkach od paska. W tym widoku było coś tak smutnego, że aż musiał sobie przypomnieć o granicach profesjonalnego i nieprofesjonalnego współczucia.
Wreszcie wbił wzrok w zamglone oczy swojego pacjenta, znów świadomie go prowokując. Irytacja - doskonale, to lepsze niż obojętność. Ledwo uchwytna emocja, przebijająca się przez kilka sekund przez oszołomienie i...
...Doskonale, kolejny przełom. Nieoczekiwany, ale przełom. Chwila szczerości. Pokiwał lekko głową, dając pacjentowi kilka chwil ciszy na usłyszenie własnych słów. Chcę siebie zagłodzić - przyznałeś to kiedyś na głos, Oliverze? Wiesz, jak to brzmi? Powoli podniósł się zza biurka, by znów podejść do fotela pacjenta. Wątpił, by ten - w ostatnich sekundach oszołomienia, bezradnie skulony i przeżywający własny ból - od razu zwrócił na to uwagę.
-Dlaczego uważasz, że zasługujesz na zagłodzenie, na ból? - zapytał. Ostrożnie -by nie bolało - ugiął kolana. Przyklęknął przed fotelem na zdrowej nodze, tak by znaleźć się naprzeciwko Olivera, by ich spojrzenia spotkały się na jednym poziomie. Nie powinien na niego patrzeć zza biurka ani z góry, nie teraz.
Oliver mówił cicho, ale jego gesty i ciało krzyczały ze strachu i głodu. Zachowywał się, jak ofiara traumy, traumy, która ugodziła w jego integralność cielesną i zachwiała poczuciem tożsamości. Seksualnej, czy niekoniecznie? Tematu jedzenia zdawał się lękać bardziej niż potencji - fascynujące.
Musiał się przekonać.
-Ktoś cię skrzywdził, Oliverze? - szepnął, wyciągając dłoń. Chłodne palce zacisnęły się znienacka na wychudzonym nadgarstku, tak jakby Hector chciał sprawdzić jak pacjent reaguje na dotyk z zaskoczenia. Lewa dłoń kontrolnie spoczywała przy kieszeni marynarki, w której trzymał różdżkę - na wypadek gdyby było potrzebne kolejne zaklęcie uspokajające.



We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale

Strona 1 z 8 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Next

Gabinet Hectora Vale I
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach