Gabinet Hectora Vale I
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Do prywatnego gabinetu prowadzi osobne wejście niż do domu. Na drzwiach znajduje się mosiężna tabliczka z nazwiskiem i kwalifikacjami magipsychiatry. Na pierwszy rzut oka gabinet przypomina raczej bibliotekę niźli siedzibę medyka - Hector Vale nieświadomie odwzorował tutaj otoczenie najbardziej sobie znajome i najbardziej komfortowe, rodzinną bibliotekę Anselma. Matka zabrała z domu ojca ukochany perski dywan, który zdobi teraz drewnianą podłogę. Przy ścianach pokrytych boazerią piętrzą się regały z książkami. Na środku stoi mahoniowe biurko, a pacjent i magipsychiatra mogą zasiąść na wygodnych fotelach.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości) na przejście z gabinetu do części domowej (nie w samym gabinecie)
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości) na przejście z gabinetu do części domowej (nie w samym gabinecie)
Gabinet Hectora Vale
Do prywatnego gabinetu prowadzi osobne wejście niż do domu. Na drzwiach znajduje się mosiężna tabliczka z nazwiskiem i kwalifikacjami magipsychiatry. Na pierwszy rzut oka gabinet przypomina raczej bibliotekę niźli siedzibę medyka - Hector Vale nieświadomie odwzorował tutaj otoczenie najbardziej sobie znajome i najbardziej komfortowe, rodzinną bibliotekę Anselma. Matka zabrała z domu ojca ukochany perski dywan, który zdobi teraz drewnianą podłogę. Przy ścianach pokrytych boazerią piętrzą się regały z książkami. Na środku stoi mahoniowe biurko, a pacjent i magipsychiatra mogą zasiąść na wygodnych fotelach.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości) na przejście z gabinetu do części domowej (nie w samym gabinecie)
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 31.01.23 14:01, w całości zmieniany 2 razy
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy nie ufała w pełni rzeczywistości ani pojedynczym bodźcom. Od najmłodszych lat sprawdzała realność każdego skrawka swojego świata. Doskonale pamiętała fakturę i zapach każdego prześcieradła, w którym przyszło jej spać, sposób w jaki trzeszczały wszystkie drzwi jej znajomych, smak londyńskiego powietrza zimą, wszystkie szczegóły, których senne mary nie były w stanie oddać. Wszystkie schematy, których brak było w snach. Schematy roztrzaskane przez wybuch komety na drobne kawałki.
Przeżywała już to kiedyś. Poranki wypełnione nadzieją - że wczoraj, przedwczoraj, wieści o kolejnych anomaliach były tylko snem - i lękiem - że mimo eliksiru cokolwiek jej się przyśniło. Dnia pełne nasłuchiwania cichych, przerażonych szeptów współlokatorów, śledzenia nagłówków gazet, szukania kolejnych źródeł wiedzy, potwierdzeń, ale też niezwykle intensywnego ignorowania ich wszystkich. Wtedy jednak zawodziła magia (w dziedzinie Borgin i tak już kapryśna), a nie cały świat, dziś różniący się od absurdalnego wymysłu jedynie ciągłością i zaskakującą trwałością. Wtedy nie miałamocnych podstaw, by sądzić, iż umysł płata jej figle.
Chwyciła mocniej za ramiączko torby, widząc drzwi wejściowe do domu Vale’a. Brwi drgnęły jej w krótkim wyrazie niezadowolenia. Chwila nieuwagi, zatracenia się w rutynowym spacerze i nogi same zaprowadziły ją przed niewłaściwe wejście. Szybko dokonała poprawki. Stanęła przed mosiężną, wypolerowaną na błysk tabliczką i zmierzyła ją chłodnym spojrzeniem. Wzięła głęboki wdech. Jesteś odpowiedzialną młodą damą, która z powodu specyficznej działalności wymaga regularnych dostaw eliksirów. Klientką, nie pacjentką. Nie wariatką. – powtórzyła w myślach po raz ostatni. Jesteś…
Drzwi otwarły się na oścież, nim zdążyła się zapowiedzieć. Mrugnęła zaskoczona. Zacisnęła minimalnie szczękę. Do gabinetu weszła, jednak zdecydowanym krokiem, może trochę zbyt zamaszystym. Schowane w torbie fiolki, mimo prewencyjnego obłożenia papierem, zadzwoniły o siebie ostrzegawczo. Gudrun ledwo powstrzymała się przed wzdrygnięciem. O ile eliksir poprzedniego alchemika najchętniej wyrzuciłaby przez okno, tak na utratę drugiej fiolki - wytworzonej jeszcze przez jej przedostatniego alchemika, zaczerpniętej z (mocno uszczuplonych) zapasów na czarną godzinę - nie mogła sobie pozwolić.
Po krótkim namyśle delikatnie odłożyła torbę na wskazany przez Hectora fotel. Na razie - póki ostatnie błyski zdumienia, dyskretne oznaki wytrącenia z równowagi nie wygasły całkowicie - nie łapała kontaktu wzrokowego ze swoimklientem potencjalnym usługodawcą. Zamiast tego, ciągle stojąc, dokładnie przyjrzała się pomieszczeniu. Rozliczne książki, wygodne fotele, ciepłe drewno - gabinet, nawet pomimo perskiego dywanu (jedynego elementu, którego mogła się tu nie spodziewać), doskonale wpasowywał się w resztę Vale’owskiego domu. Tylko czemu nigdzie nie dostrzegała znajomej głowicy w kształcie sowy? Po co Hector, po raz pierwszy miałby kryć przed nią swą laskę?
— Nic ponad poobijane łokcie — odpowiedziała, powoli ważąc słowa. Przed oczami mignął jej obraz wilczych, krwistoczerwonych ślepi, w uszach rozległ się pogłos staroceltyckiego, cichego bełkotu. — Moja kamienica nie ucierpiała — dodała trochę szybszym, choć równie monotonnym co poprzednio, głosem. Zdawała sobie sprawę, że nie powinna przy tym wątku (zbyt bliskim medycznym kwalifikacjom Vale’a) mówić cokolwiek ponad ścisłe minimum, lecz w tej chwili szybkie odciągnięcie swoich myśli od Ognistych Wrót było ważniejsze. A pański dom? Powstrzymała cisnące się na usta, trącące troską pytanie.
Wreszcie skierowała wzrok na Vale’a. Zmrużyła delikatnie oczy. Po raz pierwszy to jego wory pod oczami odznaczały się mocniej. Mogła się tego spodziewać. Przyczyna opóźnienia się ich spotkania była przecież niezwykle pracogenna dla uzdrowicieli. Fakt, iż cienie na twarzy Vale’a rzucały się w oczy stokroć bardziej niż nieznacznie spięte i przez to ostrzejsze rysy Borgin, był nawet na swój sposób uspokajający. Podobnie jak kolejne słowa Hectora, który wreszcie zabrzmiał jaktylko i wyłącznie profesjonalny alchemik… by po chwili poruszyć jeden z postawionych w liście warunków.
Przymknęła powieki. Jeszcze przed kilkoma tygodniami podobna insynuacja by ją zirytowała, ale dziś? Może przez Noc Tysiąca Gwiazd a może przez odczytywanie sierpniowego listu tak częste, aż w pełni oderwała się od jego treści. Tak czy siak, dziś sugestia, że zażywa zbyt dużo bądź nieprawidłowo leki, z którymi żyła od ponad dekady - jedynie ją bawiła.
— Wątpię, by problem leżał w dawkowaniu — spokojnie odpowiedziała, starannie dbając by do jej głosu nie wkradła się choćby nutka niepewności. Wbiła intensywne spojrzenie w źrenice Hectora. Przez ostatnie lata pokładał w niej zaufanie co do bezpieczeństwa swego domu. Dotąd grało to na jej korzyść, nie musiała się obawiać co do jego kwalifikacji czy skrupulatności, powinno muz wygody zależeć na jej zdrowiu, ale równocześnie… wystarczyło jedno zdanie, omyłkowe dostarczenie o jedną poszlakę za dużo a pozbawi się znajomego ulubionego klienta. Przecież tylko szaleniec powierzyłby bezpieczeństwo swojego syna osobie, która nie może ufać własnym zmysłom. — Poprzedni alchemicy — Pierwszy - szpieg, drugi - uciekinier i ostatni - oszust. W sumie trochę ich było, ale Hector nie musiał koniecznie o tym wiedzieć. Zwłaszcza o przyjaciołach po fachu ze Świętego Munga. — przepisywali mi bardzo zbliżone ilości, różnice wynikały głównie — z dorastania — ze zmiany mojej wagi bądź — podjęcia najbardziej odradzanej ścieżki kariery, pracoholizmu — środowiska pracy. Gdyby chciał się Pan, jednak upewnić, czy przypadkiem nie trafiłam na dwóch hochsztaplerów z rzędu, przyniosłam również eliksir od mojego przedostatniego alchemika.
— Ponadto, niedawno, mimo wieczornej aplikacji — Nie odwracaj wzroku Gudrun. Nie bierz głębszego wdechu. Pamiętaj, kamienna twarz. Ostrożnie musnęła opuszkami palców oparcie fotela, przy którym stała. Palce poruszyły się, jakby grały na niewidzialnym pianinie, po czym zamarły. — miałam sen. Po tym eliksirze, dokładnie rzecz ujmując. — Sięgnęła ku torbie po pierwszą fiolkę. Zdecydowanym ruchem postawiła szkło na biurku tuż przed Hectorem, powoli odwróciła je tak, by bez problemów mógł dostrzec etykietę - z zapisaną nazwą eliksiru, datą do spożycia i nazwiskiem wytwórcy.
Przeżywała już to kiedyś. Poranki wypełnione nadzieją - że wczoraj, przedwczoraj, wieści o kolejnych anomaliach były tylko snem - i lękiem - że mimo eliksiru cokolwiek jej się przyśniło. Dnia pełne nasłuchiwania cichych, przerażonych szeptów współlokatorów, śledzenia nagłówków gazet, szukania kolejnych źródeł wiedzy, potwierdzeń, ale też niezwykle intensywnego ignorowania ich wszystkich. Wtedy jednak zawodziła magia (w dziedzinie Borgin i tak już kapryśna), a nie cały świat, dziś różniący się od absurdalnego wymysłu jedynie ciągłością i zaskakującą trwałością. Wtedy nie miała
Chwyciła mocniej za ramiączko torby, widząc drzwi wejściowe do domu Vale’a. Brwi drgnęły jej w krótkim wyrazie niezadowolenia. Chwila nieuwagi, zatracenia się w rutynowym spacerze i nogi same zaprowadziły ją przed niewłaściwe wejście. Szybko dokonała poprawki. Stanęła przed mosiężną, wypolerowaną na błysk tabliczką i zmierzyła ją chłodnym spojrzeniem. Wzięła głęboki wdech. Jesteś odpowiedzialną młodą damą, która z powodu specyficznej działalności wymaga regularnych dostaw eliksirów. Klientką, nie pacjentką. Nie wariatką. – powtórzyła w myślach po raz ostatni. Jesteś…
Drzwi otwarły się na oścież, nim zdążyła się zapowiedzieć. Mrugnęła zaskoczona. Zacisnęła minimalnie szczękę. Do gabinetu weszła, jednak zdecydowanym krokiem, może trochę zbyt zamaszystym. Schowane w torbie fiolki, mimo prewencyjnego obłożenia papierem, zadzwoniły o siebie ostrzegawczo. Gudrun ledwo powstrzymała się przed wzdrygnięciem. O ile eliksir poprzedniego alchemika najchętniej wyrzuciłaby przez okno, tak na utratę drugiej fiolki - wytworzonej jeszcze przez jej przedostatniego alchemika, zaczerpniętej z (mocno uszczuplonych) zapasów na czarną godzinę - nie mogła sobie pozwolić.
Po krótkim namyśle delikatnie odłożyła torbę na wskazany przez Hectora fotel. Na razie - póki ostatnie błyski zdumienia, dyskretne oznaki wytrącenia z równowagi nie wygasły całkowicie - nie łapała kontaktu wzrokowego ze swoim
— Nic ponad poobijane łokcie — odpowiedziała, powoli ważąc słowa. Przed oczami mignął jej obraz wilczych, krwistoczerwonych ślepi, w uszach rozległ się pogłos staroceltyckiego, cichego bełkotu. — Moja kamienica nie ucierpiała — dodała trochę szybszym, choć równie monotonnym co poprzednio, głosem. Zdawała sobie sprawę, że nie powinna przy tym wątku (zbyt bliskim medycznym kwalifikacjom Vale’a) mówić cokolwiek ponad ścisłe minimum, lecz w tej chwili szybkie odciągnięcie swoich myśli od Ognistych Wrót było ważniejsze. A pański dom? Powstrzymała cisnące się na usta, trącące troską pytanie.
Wreszcie skierowała wzrok na Vale’a. Zmrużyła delikatnie oczy. Po raz pierwszy to jego wory pod oczami odznaczały się mocniej. Mogła się tego spodziewać. Przyczyna opóźnienia się ich spotkania była przecież niezwykle pracogenna dla uzdrowicieli. Fakt, iż cienie na twarzy Vale’a rzucały się w oczy stokroć bardziej niż nieznacznie spięte i przez to ostrzejsze rysy Borgin, był nawet na swój sposób uspokajający. Podobnie jak kolejne słowa Hectora, który wreszcie zabrzmiał jak
Przymknęła powieki. Jeszcze przed kilkoma tygodniami podobna insynuacja by ją zirytowała, ale dziś? Może przez Noc Tysiąca Gwiazd a może przez odczytywanie sierpniowego listu tak częste, aż w pełni oderwała się od jego treści. Tak czy siak, dziś sugestia, że zażywa zbyt dużo bądź nieprawidłowo leki, z którymi żyła od ponad dekady - jedynie ją bawiła.
— Wątpię, by problem leżał w dawkowaniu — spokojnie odpowiedziała, starannie dbając by do jej głosu nie wkradła się choćby nutka niepewności. Wbiła intensywne spojrzenie w źrenice Hectora. Przez ostatnie lata pokładał w niej zaufanie co do bezpieczeństwa swego domu. Dotąd grało to na jej korzyść, nie musiała się obawiać co do jego kwalifikacji czy skrupulatności, powinno mu
— Ponadto, niedawno, mimo wieczornej aplikacji — Nie odwracaj wzroku Gudrun. Nie bierz głębszego wdechu. Pamiętaj, kamienna twarz. Ostrożnie musnęła opuszkami palców oparcie fotela, przy którym stała. Palce poruszyły się, jakby grały na niewidzialnym pianinie, po czym zamarły. — miałam sen. Po tym eliksirze, dokładnie rzecz ujmując. — Sięgnęła ku torbie po pierwszą fiolkę. Zdecydowanym ruchem postawiła szkło na biurku tuż przed Hectorem, powoli odwróciła je tak, by bez problemów mógł dostrzec etykietę - z zapisaną nazwą eliksiru, datą do spożycia i nazwiskiem wytwórcy.
Gudrun zawsze wydawała się poważna, skupiona i ostrożna—łamanie klątw było w końcu niebezpieczne—ale dziś te cechy odbijały się w jej mowie ciała jeszcze bardziej niż zwykle. Zmarszczone brwi zdradzały dyskomfort, szczęk fiolek minimalne rozproszenie. Mało kto czuł się w gabinecie wygodnie, ale sytuacja zlecenia eliksirów różniła się od przenikliwej terapii behawioralnej, a Gudrun Borgin, choć skryta, nigdy nie wydawała mu się ani nieśmiała ani lękliwa. Co sprawiło, że dziś wydawała się tak spięta? Jego list, świadomość oszustw tamtego alchemika? A może, jak podejrzewał, doskonale wiedziała o nadużywaniu specyfiku i obawiała się nieuchronnej konfrontacji na ten temat?
Musnął lekko dłonią opartą za biurkiem laskę—przy pacjentach starał się nie wstawać z fotela i trzymać ją w niewidocznym miejscu, tak jakby umacniało to jego autorytet—i mocniej dotknął opuszkami palca ostrego, metalowego dzioba. Ukłucie bólu pomogło mu uporządkować własne myśli i uśmiechnąć się do Gudrun łagodnie. Profesjonalnie, wyćwiczonym grymasem, w którym brakowało szczerego ciepła, z jakim zwykle spoglądał na siostrę Einara.
-Łokcie? - mrugnął raz, powoli. Spadające odłamki mogły poobijać jej ramiona, upadek odarłby ze skóry kolana, ale, o ile nie przepychała się w tłumie, łokcie to nieoczywiste miejsce kontuzji. -Cieszę się. Ja i mój dom, jak widać, też mieliśmy szczęście. - dodał cicho. -Orestes też. - jeszcze ciszej, niepewny, czy właściwie ją to interesuje. Pacjenci nie wiedzieli zwykle nic o jego rodzinie, żaden nie badał jego syna pod kątem klątw; relacja z Gudrun była na tym tle dość wyjątkowa.
Odwzajemnił jej nieustępliwe spojrzenie i przestał mrugać. Zwykle pilnował przy pacjentach, by wyglądać naturalnie, ale skoro Borgin nie bała się jego wzroku—to tym lepiej. Samemu przypatrywał się ludziom zbyt śmiało i zbyt często, by chłód jej tęczówek wzbudzał w nim dyskomfort. Martwiła go za to kwestia dawkowania i dyplomacji wokół nadużywania eliksiru; ostrożne pchnięcie ich dotychczasowej zawodowej relacji na nowe tory. Wiedział, że wykrywając klątwy była praktyczna i dyskretna, niezadająca zbyt wielu pytań. Zastanawiał się, czy tego samego oczekiwała od niego, ale zasada wzajemności nie mogła dziś zadziałać. Może nie pytałby o nic, gdyby dawki były standardowe, ale nie mógł zignorować troski o zdrowie i potencjalne uzależnieniepacjentki klientki. Lubił pieniądze, ale nie aż tak, by wciskać komuś nadmierne i niepotrzebne dawki silnego specyfiku.
Gdyby był młodszy, natychmiast wygarnąłby Gudrun, że owszem, problem leży w dawkowaniu. Przez jego myśli przemknął płomień, gdy u p i e r a ł a się, że nie, gdy raczyłam go frazesami o wadze. Poczuł sprzeciw tak silny, jak wtedy gdy Einar mędrkował o wyższości Hogwartu nad Durnym-strangiem, silniejszy niż w przypadku innych pacjentów. W pracy zostawiał jednak dawnego Hectora—upartego chłopca, pyskatego nastolatka—za sobą. Wyobrażał sobie, że rozmowa to partia szachów, w której uderzenie należy pozostawić na odpowiedni moment. Zachował więc uprzejme milczenie, postanawiając później wygarnąć co tak naprawdę myśli o tych dawkach i tych alchemikach. Mrugnął, wreszcie, a przed oczyma stanął mu doktor Hopkirk, bestialsko łamiący od nowa i od nowa jego nogę. Bezimienni uzdrowiciele, którzy dopuścił do śmierci Einara. I ci alchemicy, żerujący na stresie i bezsenności młodziutkiej w gruncie rzeczy dziewczyny, uzależniający ją stopniowo od niedrogiego w produkcji eliksiru byleby tylko wycisnąć z niej więcej sykli. Dla takich osób było specjalne miejsce w Tartarze.
Kątem oka zarejestrował ruch dłoni Gudrun. Zerknął na jej palce, potem na fiolkę—zapamiętał nazwisko wytwórcy—by powrócić spojrzeniem do chłodnych tęczówek.
-Przetestuję obydwa. - zadecydował kategorycznie, sięgając do szuflady. Powoli wyjmował kolejne przyrządy: srebrną tackę, czysty kawałek materiału, pipetkę. Znał ich pedantyczny układ na pamięć, nie odrywając wciąż wzroku od Gudrun.
-Sen czy koszmar? - zapytał, zaintrygowany tym doborem słów. Większość czarodziejów sięgała po ten specyfik, by uciec przed złymi snami. Eliksir pomagał Celine na bezsenność po traumatycznym zdarzeniu; pomagał ofiarom Cruciatusa w dojściu do siebie; pomagał jemu samemu po śmierci ojca. Większość osób nie miała powodów, by bać się zwykłych snów.
Bał się ich, panicznie, jedynie jego stały pacjent Matthias. Młodzieniec egzystujący na granicy niepełnosprawności, nękany nieuleczalną i silną plagą koszmarów. Zmrużył lekko oczy, na razie odganiając tą myśl. Potrzebował się skupić.
Ostrożnie nabrał po kropli z każdej z trzech fiolek: własnej, tej z najnowszych zapasów Gudrun i od przedostatniego alchemika. Nad biurkiem zaczęło pachnieć cynamonem, ale Hector szybko zakręcił buteleczki; zapach nie był na tyle silny aby wywołać tutaj czyjąkolwiek senność. Gdy płyn wsiąknął w biały materiał, różnica stała się jasna. Pierwsza i trzecia próbka pozostawiły na nim wyraźny, różowawy ślad. Druga próbka, od obecnego alchemika Gudrun—jedynie wyblakła plamę.
-Oszczędzał na składnikach. - skwitował to, co obydwoje już podejrzewali. Odłożył pipetkę, splótł palce w piramidkę i wbił natarczywy wzrok w Gudrun. -Ale nie oszczędzał na tyle mocno, by eliksir całkiem przestał działać. Jest uwarzony poprawnie, po prostu słabiej. Gdyby panny organizm nie był przyzwyczajony do tak częstych i silnych dawek, może nawet by zadziałał. - zauważył, sądząc, że z pewnością zadziałałby na niego. -I tu dochodzimy do sedna problemu. Dlaczego takie dawkowanie? Nie wiem, czy zdaje sobie panna sprawę, ale w tak silnych i częstych ilościach ten eliksir jest szkodliwy dla przeciętnego czarodzieja, niezależnie od odczuwanego stresu. Zdrowy organizm buduje na niego tolerancję, stopniowo prowadząc do uzależnienia. - skonfrontował ją z przykrą prawdą i podejrzeniem, wbijając w nią uważny wzrok. -Jako magipsychiatra zleciłbym takie dawkowanie jedynie ofiarom plagi koszmarów, a podręczniki dla alchemików sugerują podobne wnioski. - dodał ciszej, jakby dla złagodzenia własnego podejrzenia; albo po to by uspokoić samego siebie i odsunąć na bok niewygodną hipotezę. Wysoko funkcjonujący pacjenci z plagą koszmarów byli rzadszymi przypadkami niż smutne cienie, egzystujące w złotych klatkach pod opieką rodziców i magipsychiatrów—a równie skutecznie funkcjonująca dziewczyna miałaby przecież swojego magipsychiatrę żeby w ogóle dać radę. Uzależnienie wydawało się bardziej prawdopodobne, przynajmniej na razie—a może po prostu nie potrafił życzyć tak okrutnego losu jak nieuleczalna choroba osobom, które lubił; a co dopiero krewnym dawnych przyjaciół.
Musnął lekko dłonią opartą za biurkiem laskę—przy pacjentach starał się nie wstawać z fotela i trzymać ją w niewidocznym miejscu, tak jakby umacniało to jego autorytet—i mocniej dotknął opuszkami palca ostrego, metalowego dzioba. Ukłucie bólu pomogło mu uporządkować własne myśli i uśmiechnąć się do Gudrun łagodnie. Profesjonalnie, wyćwiczonym grymasem, w którym brakowało szczerego ciepła, z jakim zwykle spoglądał na siostrę Einara.
-Łokcie? - mrugnął raz, powoli. Spadające odłamki mogły poobijać jej ramiona, upadek odarłby ze skóry kolana, ale, o ile nie przepychała się w tłumie, łokcie to nieoczywiste miejsce kontuzji. -Cieszę się. Ja i mój dom, jak widać, też mieliśmy szczęście. - dodał cicho. -Orestes też. - jeszcze ciszej, niepewny, czy właściwie ją to interesuje. Pacjenci nie wiedzieli zwykle nic o jego rodzinie, żaden nie badał jego syna pod kątem klątw; relacja z Gudrun była na tym tle dość wyjątkowa.
Odwzajemnił jej nieustępliwe spojrzenie i przestał mrugać. Zwykle pilnował przy pacjentach, by wyglądać naturalnie, ale skoro Borgin nie bała się jego wzroku—to tym lepiej. Samemu przypatrywał się ludziom zbyt śmiało i zbyt często, by chłód jej tęczówek wzbudzał w nim dyskomfort. Martwiła go za to kwestia dawkowania i dyplomacji wokół nadużywania eliksiru; ostrożne pchnięcie ich dotychczasowej zawodowej relacji na nowe tory. Wiedział, że wykrywając klątwy była praktyczna i dyskretna, niezadająca zbyt wielu pytań. Zastanawiał się, czy tego samego oczekiwała od niego, ale zasada wzajemności nie mogła dziś zadziałać. Może nie pytałby o nic, gdyby dawki były standardowe, ale nie mógł zignorować troski o zdrowie i potencjalne uzależnienie
Gdyby był młodszy, natychmiast wygarnąłby Gudrun, że owszem, problem leży w dawkowaniu. Przez jego myśli przemknął płomień, gdy u p i e r a ł a się, że nie, gdy raczyłam go frazesami o wadze. Poczuł sprzeciw tak silny, jak wtedy gdy Einar mędrkował o wyższości Hogwartu nad Durnym-strangiem, silniejszy niż w przypadku innych pacjentów. W pracy zostawiał jednak dawnego Hectora—upartego chłopca, pyskatego nastolatka—za sobą. Wyobrażał sobie, że rozmowa to partia szachów, w której uderzenie należy pozostawić na odpowiedni moment. Zachował więc uprzejme milczenie, postanawiając później wygarnąć co tak naprawdę myśli o tych dawkach i tych alchemikach. Mrugnął, wreszcie, a przed oczyma stanął mu doktor Hopkirk, bestialsko łamiący od nowa i od nowa jego nogę. Bezimienni uzdrowiciele, którzy dopuścił do śmierci Einara. I ci alchemicy, żerujący na stresie i bezsenności młodziutkiej w gruncie rzeczy dziewczyny, uzależniający ją stopniowo od niedrogiego w produkcji eliksiru byleby tylko wycisnąć z niej więcej sykli. Dla takich osób było specjalne miejsce w Tartarze.
Kątem oka zarejestrował ruch dłoni Gudrun. Zerknął na jej palce, potem na fiolkę—zapamiętał nazwisko wytwórcy—by powrócić spojrzeniem do chłodnych tęczówek.
-Przetestuję obydwa. - zadecydował kategorycznie, sięgając do szuflady. Powoli wyjmował kolejne przyrządy: srebrną tackę, czysty kawałek materiału, pipetkę. Znał ich pedantyczny układ na pamięć, nie odrywając wciąż wzroku od Gudrun.
-Sen czy koszmar? - zapytał, zaintrygowany tym doborem słów. Większość czarodziejów sięgała po ten specyfik, by uciec przed złymi snami. Eliksir pomagał Celine na bezsenność po traumatycznym zdarzeniu; pomagał ofiarom Cruciatusa w dojściu do siebie; pomagał jemu samemu po śmierci ojca. Większość osób nie miała powodów, by bać się zwykłych snów.
Bał się ich, panicznie, jedynie jego stały pacjent Matthias. Młodzieniec egzystujący na granicy niepełnosprawności, nękany nieuleczalną i silną plagą koszmarów. Zmrużył lekko oczy, na razie odganiając tą myśl. Potrzebował się skupić.
Ostrożnie nabrał po kropli z każdej z trzech fiolek: własnej, tej z najnowszych zapasów Gudrun i od przedostatniego alchemika. Nad biurkiem zaczęło pachnieć cynamonem, ale Hector szybko zakręcił buteleczki; zapach nie był na tyle silny aby wywołać tutaj czyjąkolwiek senność. Gdy płyn wsiąknął w biały materiał, różnica stała się jasna. Pierwsza i trzecia próbka pozostawiły na nim wyraźny, różowawy ślad. Druga próbka, od obecnego alchemika Gudrun—jedynie wyblakła plamę.
-Oszczędzał na składnikach. - skwitował to, co obydwoje już podejrzewali. Odłożył pipetkę, splótł palce w piramidkę i wbił natarczywy wzrok w Gudrun. -Ale nie oszczędzał na tyle mocno, by eliksir całkiem przestał działać. Jest uwarzony poprawnie, po prostu słabiej. Gdyby panny organizm nie był przyzwyczajony do tak częstych i silnych dawek, może nawet by zadziałał. - zauważył, sądząc, że z pewnością zadziałałby na niego. -I tu dochodzimy do sedna problemu. Dlaczego takie dawkowanie? Nie wiem, czy zdaje sobie panna sprawę, ale w tak silnych i częstych ilościach ten eliksir jest szkodliwy dla przeciętnego czarodzieja, niezależnie od odczuwanego stresu. Zdrowy organizm buduje na niego tolerancję, stopniowo prowadząc do uzależnienia. - skonfrontował ją z przykrą prawdą i podejrzeniem, wbijając w nią uważny wzrok. -Jako magipsychiatra zleciłbym takie dawkowanie jedynie ofiarom plagi koszmarów, a podręczniki dla alchemików sugerują podobne wnioski. - dodał ciszej, jakby dla złagodzenia własnego podejrzenia; albo po to by uspokoić samego siebie i odsunąć na bok niewygodną hipotezę. Wysoko funkcjonujący pacjenci z plagą koszmarów byli rzadszymi przypadkami niż smutne cienie, egzystujące w złotych klatkach pod opieką rodziców i magipsychiatrów—a równie skutecznie funkcjonująca dziewczyna miałaby przecież swojego magipsychiatrę żeby w ogóle dać radę. Uzależnienie wydawało się bardziej prawdopodobne, przynajmniej na razie—a może po prostu nie potrafił życzyć tak okrutnego losu jak nieuleczalna choroba osobom, które lubił; a co dopiero krewnym dawnych przyjaciół.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zdziwienie Hectora zadźwięczało jej w uszach prawie równie nieprzyjemnie co szczęk szkła. Jak wiele mógł się domyślać po tak szczątkowej informacji? Nie widziała go wprawdzie na czuwaniu. O panice, czarnych poczwarach, utkanych z cieni macek i żarłocznych, ognistych czeluściach - mógł najpewniej się dowiedzieć jedynie przez plotki. I dobrze. Dość nerwów sobie zszargała, myśląc o bezpieczeństwie Imogen, gdyby miała w trakcie tego obłędu zważać jeszcze na Hectora, uziemionego przez wstrząsy, rozdeptywanego przez spanikowany, prędki i bezlitosny tłum, samotnego lub gorzej, w towarzystwie bezbronnego syna… Poczuła niespokojny uścisk w sercu na samą myśl. Bezzasadny - w końcu do jej obowiązków należało chronienie ich jedynie przed klątwami - ale boleśnie rzeczywisty.
Kiwnęła delikatnie głową, wdzięczna za udzielenie pełnej odpowiedzi na pytanie, którego nawet nie wysłowiła, za okruch wzajemności. Gdy padło imię Orestesa, jej ramiona minimalnie się obniżyły, rozluźniły. Rysy twarzy pozostawały ostre, spięte, lecz chłodne, wcześniej rozbiegane spojrzenie odrobinę złagodniało. Z ulgą dostrzegła, że sztywny grymas na twarzy Hectora na chwilę ustąpił miejsca wyrazie niepewności.
Sama nie opanowała uśmiechów na zawołanie, nawet szczery śmiech zazwyczaj sięgał jedynie jej oczu, a zapomniane kąciki ust tkwiły w bezruchu. Umiała kontrolować swoje odruchy, ignorować zwidy, zręcznie wymijać i naginać prawdę, alenie była w stanie nie nawykła do tworzenia pełnoprawnych kłamstw nowych prawd. Choćby równie banalnych co wymuszony grymas. Ta świadomość gryzła ją niemiłosiernie, spinała całe ciało. Rozmowa nie rozwinęła się nawet w pełni, a już czuła, że kontrolowanie swoich reakcji przychodziło jej z większym niż zazwyczaj trudem, jej jedyna tarcza kulała. Powstrzymała się przed zaciśnięciem zębów. W ślad za Hectorem przestała mrugać. Przeszywała spojrzeniem czarne punkciki, jakby doszukiwała się w ich zagłębieniach cieni, w niemej walce, przedsmaku buntu. Ile danych, te bliźniaczo podobne, zarazem chłodne i smutne tęczówki, mogły z niej wyszarpać? Ile hipotez zbyt bliskich prawdy na jej temat zdołają dziś postawić? Po raz pierwszy nie rozproszone trwogą o syna, ciężkimi wspomnieniami ciągnącej się za nimi klątwy.
O ile sama o niej nie przypomni w odpowiednim momencie.
Ponownie kiwnęła głową. Z trudem przerwała kontakt wzrokowy, by sięgnąć po drugą fiolkę, w przeciwieństwie do poprzedniej, dodatkowo zapakowanej w czarną sakiewkę. Ostrożnie wyjęła ją z objęć magicznej skóry. Czule pogładziła schłodzone szkło. Gudrun bardzo dokładnie przykładała się do konserwacji wartościowych mikstur, zwłaszcza latem. Ostrożnie postawiła fiolkę na biurku. Z mieszanką nadziei i nieufności egzaminowała kolejno wyciągane przyrządy. Czy po tym teście przejdą wreszcie do omawiania ceny? Eliksiry słodkiego snu były wprawdzie tanie, ale nie w tej ilości, nie w chwili, gdy Pani Pappalardo lada dzień planowała podnieść czynsz. Wspomniany w liście układ mógł się okazać dla Borgin niesłychanie korzystny, lecz co jeśli jej dzisiejsza wizyta skończy się fiaskiem? Ile dawek zbawiennej mikstury straci przez tę kontrolę jakości?
— Jakie to ma znaczenie? — cicho odparła, uważnie śledząc ruchy pipety — Żadne z nich, po zażyciu eliksiru, nie powinno mieć miejsca. — Znajoma nuta cynamonu nieco ją uspokoiła, pozwoliła skutecznie zamaskować osiadły na końcu języka wyrzut. Pochyliła się uważnie nad skrawkami materiałów, zimne tęczówki skryły się przez chwilę pod rozpuszczonymi włosami. Miała rację. Cień satysfakcji przemknął jej po twarzy. Przyczyna nasilenia się omamów wzrokowych nie leżała w jej zdrowiu. Hector nie skaził swoim preparatem całej fiolki drogocennego eliksiru. Poczuła, jak z jej barków opada niewidzialny ciężar. Uniosła głowę.
By po chwili oberwać w twarz wścibskim pytaniem i kolejnymi insynuacjami. Nie szokowała ją informacja o uzależnieniu, nigdy nie marzyła o snach wypełnionych czymś innym niż przytulną nicością, stokroć bardziej wolała umrzeć na niewydolność obciążanego eliksirami narządu niż w panicznej ucieczce przed nieistniejącymi marami, lecz mimo to… zamarła. Ofiary, plaga koszmarów - słowa wyraźnie wybrzmiały w powietrzu. Zamrugała, dopiero teraz uświadomiwszy sobie, że nazwa jej choroby nigdy nie padła w domu. Nawet na szpitalnych korytarzach była przekazywana cichcem, pokątnie, tak by nie zirytować ojca.
— Jakie to ma znaczenie? — głucho powtórzyła. Nie odwracała wzroku, ale jej spojrzenie stało się puste, zupełnie jakby przestraszona, zbyt bliska obnażenia dusza, opuściła je w popłochu. Prawdziwe pytanie brzmi: z czyich usług zrezygnowałbyś szybciej, ćpunki czy wariatki? — Sprawnie funkcjonuje, jestem w stanie samodzielnie się utrzymać — w przeciwieństwie do większości moich rówieśniczek, żon, matek, którymi na szczęście nie zostanę — spełniać się towarzysko — wymieniać listy po norwesku, wzbudzać szacunek, zamiast litości — zawodowo — bez karcących napomnień, bez prób odciągnięcia mnie od czarnej magii, od Nokturnu, od spuścizny przodków.
Oddychała powoli, wydychając powietrze wraz z po kolei wypuszczanymi słowami, biorąc ciche wdechy w trakcie krótkich pauz, uważnie stawianych przecinków. Kogo ludzie obawiali się mocniej, narkomanów na głodzie czy szaleńców pozbawionych opieki? Czyje życie było prostsze? Miała ochotę gorzko się zaśmiać, ale żaden mięsień mimiczny jej twarzy nawet nie drgnął. Zbytnio bała się utraty kontroli. Upadku z cienkiej linii, na której balansowała.
Pojedyncze włókna tęczówek Hectora się poruszyły, zadrżały niespokojnie, wdarły na powierzchnię białka, splotły z pojedynczymi krwistoczerwonymi żyłkami zmęczenia. Niewielki omam nie sięgał poza linię powiek, widziała już takich tysiące. Powstrzymała się przed mrugnięciem.
— Niektórzy, by to osiągnąć potrzebują rodziny, inni ściśle określonego harmonogramu, jeszcze inni wolności, a ja… — W ślad za błękitnymi nićmi podążyła czerń źrenic, powoli pochłaniając oko niczym rosnąca plama atramentu. Gudrun mocno chwyciła za blat stabilnego biurka. — eliksiru — głos jej nie zadrżał, ale ruch był zbyt gwałtowny, by przejść niezauważonym. — Pan zaś… — zawahała się na milisekundę. Szukała ucieczki, dywersji, za którą mogła się skryć, namiastki zemsty naczłowieku obiekcie, który wytrącał ją z równowagi. Równocześnie, jednak bała się, że szarpnie za wrażliwą strunę zbyt mocno. Obawiała się odwetu. — laski.
— Z uzależnieniem — Przez przedłużające się nie mruganie, oczy zaczynały ją już nieprzyjemnie szczypać, mimo to uparcie wbijała nieruchome spojrzenie w to samo miejsce. Zerwanie kontaktu wzrokowego byłoby zbyt jasnym dowodem na kłamstwo, na to, że ma co ukrywać, mogłoby skłonić Hectora do większego skupienia się na lewej dłoni Gudrun, która usilnie próbowała (mimo rękawiczek) wyczuć pod palcami fakturę drewna. — można prowadzić satysfakcjonujące życie.
— Po co więc wracać do problemu, na które ma się rozwiązanie? — dodała, pozwalając zmęczeniu przebić się przez monotonny głos. Miała ochotę opaść na fotel, zapaść się w poduszkach, wyciągnąć runiczny traktat i jakby nigdy nic poprosić o kawę (na Odyna, kiedy ona ostatnio piła prawdziwą kawę?), słowem zakończyć tę rozmowę. Zamiast tego, jednak wyprostowała się i skrzyżowała ręce, jakby naprawdę pragnęła poznać odpowiedź. Zacisnęła szczęki. Czemu koniecznie musiał wiedzieć? Czemu obchodziło go jej zdrowie? Rozluźniła zgryz, przecież doskonale wiedziała czemu. Z dokładnie tego samego powodu, przez który ją obchodziło bezpieczeństwo Vale’ów.
Z pieprzonej troski.
Kiwnęła delikatnie głową, wdzięczna za udzielenie pełnej odpowiedzi na pytanie, którego nawet nie wysłowiła, za okruch wzajemności. Gdy padło imię Orestesa, jej ramiona minimalnie się obniżyły, rozluźniły. Rysy twarzy pozostawały ostre, spięte, lecz chłodne, wcześniej rozbiegane spojrzenie odrobinę złagodniało. Z ulgą dostrzegła, że sztywny grymas na twarzy Hectora na chwilę ustąpił miejsca wyrazie niepewności.
Sama nie opanowała uśmiechów na zawołanie, nawet szczery śmiech zazwyczaj sięgał jedynie jej oczu, a zapomniane kąciki ust tkwiły w bezruchu. Umiała kontrolować swoje odruchy, ignorować zwidy, zręcznie wymijać i naginać prawdę, ale
O ile sama o niej nie przypomni w odpowiednim momencie.
Ponownie kiwnęła głową. Z trudem przerwała kontakt wzrokowy, by sięgnąć po drugą fiolkę, w przeciwieństwie do poprzedniej, dodatkowo zapakowanej w czarną sakiewkę. Ostrożnie wyjęła ją z objęć magicznej skóry. Czule pogładziła schłodzone szkło. Gudrun bardzo dokładnie przykładała się do konserwacji wartościowych mikstur, zwłaszcza latem. Ostrożnie postawiła fiolkę na biurku. Z mieszanką nadziei i nieufności egzaminowała kolejno wyciągane przyrządy. Czy po tym teście przejdą wreszcie do omawiania ceny? Eliksiry słodkiego snu były wprawdzie tanie, ale nie w tej ilości, nie w chwili, gdy Pani Pappalardo lada dzień planowała podnieść czynsz. Wspomniany w liście układ mógł się okazać dla Borgin niesłychanie korzystny, lecz co jeśli jej dzisiejsza wizyta skończy się fiaskiem? Ile dawek zbawiennej mikstury straci przez tę kontrolę jakości?
— Jakie to ma znaczenie? — cicho odparła, uważnie śledząc ruchy pipety — Żadne z nich, po zażyciu eliksiru, nie powinno mieć miejsca. — Znajoma nuta cynamonu nieco ją uspokoiła, pozwoliła skutecznie zamaskować osiadły na końcu języka wyrzut. Pochyliła się uważnie nad skrawkami materiałów, zimne tęczówki skryły się przez chwilę pod rozpuszczonymi włosami. Miała rację. Cień satysfakcji przemknął jej po twarzy. Przyczyna nasilenia się omamów wzrokowych nie leżała w jej zdrowiu. Hector nie skaził swoim preparatem całej fiolki drogocennego eliksiru. Poczuła, jak z jej barków opada niewidzialny ciężar. Uniosła głowę.
By po chwili oberwać w twarz wścibskim pytaniem i kolejnymi insynuacjami. Nie szokowała ją informacja o uzależnieniu, nigdy nie marzyła o snach wypełnionych czymś innym niż przytulną nicością, stokroć bardziej wolała umrzeć na niewydolność obciążanego eliksirami narządu niż w panicznej ucieczce przed nieistniejącymi marami, lecz mimo to… zamarła. Ofiary, plaga koszmarów - słowa wyraźnie wybrzmiały w powietrzu. Zamrugała, dopiero teraz uświadomiwszy sobie, że nazwa jej choroby nigdy nie padła w domu. Nawet na szpitalnych korytarzach była przekazywana cichcem, pokątnie, tak by nie zirytować ojca.
— Jakie to ma znaczenie? — głucho powtórzyła. Nie odwracała wzroku, ale jej spojrzenie stało się puste, zupełnie jakby przestraszona, zbyt bliska obnażenia dusza, opuściła je w popłochu. Prawdziwe pytanie brzmi: z czyich usług zrezygnowałbyś szybciej, ćpunki czy wariatki? — Sprawnie funkcjonuje, jestem w stanie samodzielnie się utrzymać — w przeciwieństwie do większości moich rówieśniczek, żon, matek, którymi na szczęście nie zostanę — spełniać się towarzysko — wymieniać listy po norwesku, wzbudzać szacunek, zamiast litości — zawodowo — bez karcących napomnień, bez prób odciągnięcia mnie od czarnej magii, od Nokturnu, od spuścizny przodków.
Oddychała powoli, wydychając powietrze wraz z po kolei wypuszczanymi słowami, biorąc ciche wdechy w trakcie krótkich pauz, uważnie stawianych przecinków. Kogo ludzie obawiali się mocniej, narkomanów na głodzie czy szaleńców pozbawionych opieki? Czyje życie było prostsze? Miała ochotę gorzko się zaśmiać, ale żaden mięsień mimiczny jej twarzy nawet nie drgnął. Zbytnio bała się utraty kontroli. Upadku z cienkiej linii, na której balansowała.
Pojedyncze włókna tęczówek Hectora się poruszyły, zadrżały niespokojnie, wdarły na powierzchnię białka, splotły z pojedynczymi krwistoczerwonymi żyłkami zmęczenia. Niewielki omam nie sięgał poza linię powiek, widziała już takich tysiące. Powstrzymała się przed mrugnięciem.
— Niektórzy, by to osiągnąć potrzebują rodziny, inni ściśle określonego harmonogramu, jeszcze inni wolności, a ja… — W ślad za błękitnymi nićmi podążyła czerń źrenic, powoli pochłaniając oko niczym rosnąca plama atramentu. Gudrun mocno chwyciła za blat stabilnego biurka. — eliksiru — głos jej nie zadrżał, ale ruch był zbyt gwałtowny, by przejść niezauważonym. — Pan zaś… — zawahała się na milisekundę. Szukała ucieczki, dywersji, za którą mogła się skryć, namiastki zemsty na
— Z uzależnieniem — Przez przedłużające się nie mruganie, oczy zaczynały ją już nieprzyjemnie szczypać, mimo to uparcie wbijała nieruchome spojrzenie w to samo miejsce. Zerwanie kontaktu wzrokowego byłoby zbyt jasnym dowodem na kłamstwo, na to, że ma co ukrywać, mogłoby skłonić Hectora do większego skupienia się na lewej dłoni Gudrun, która usilnie próbowała (mimo rękawiczek) wyczuć pod palcami fakturę drewna. — można prowadzić satysfakcjonujące życie.
— Po co więc wracać do problemu, na które ma się rozwiązanie? — dodała, pozwalając zmęczeniu przebić się przez monotonny głos. Miała ochotę opaść na fotel, zapaść się w poduszkach, wyciągnąć runiczny traktat i jakby nigdy nic poprosić o kawę (na Odyna, kiedy ona ostatnio piła prawdziwą kawę?), słowem zakończyć tę rozmowę. Zamiast tego, jednak wyprostowała się i skrzyżowała ręce, jakby naprawdę pragnęła poznać odpowiedź. Zacisnęła szczęki. Czemu koniecznie musiał wiedzieć? Czemu obchodziło go jej zdrowie? Rozluźniła zgryz, przecież doskonale wiedziała czemu. Z dokładnie tego samego powodu, przez który ją obchodziło bezpieczeństwo Vale’ów.
Z pieprzonej troski.
Jeszcze nigdy nie widział Gudrun tak spiętej, choć ich rozmowom daleko było do swobody. Pamiętał poważną, młodziutką łamaczkę klątw, której z pewnymi wątpliwościami zlecał pierwsze badane domu; pamiętał jak cała postawa jej ciała krzyczała "nie przeszkadzać!" gdy rzucała precyzyjne zaklęcia; pamiętał dyskomfort jaki sprawiała im obojgu kometa lśniąca na niebie. W jego salonie nie była jednak tak zestresowana jak tutaj, w gabinecie. Dała się poznać jako młoda dama o stalowych nerwach i ponadprzeciętnych umiejętnościach, otoczenie książek o magipsychiatrii i nowe miejsce przed biurkiem uzdrowiciela nie mogły chyba aż tak stresować osoby o stresującej pracy. Mowa ciała Borginówny nasuwała mu przykry wniosek, że nie chodzi tylko o podejrzenie oszczędzania na ingrediencjach, że pacjentka klientka w istocie ma coś od ukrycia. Przez moment wahał się, czy dobrze to rozegrał: może powinien ją uspokoić, jak wszystkich pacjentów? Powitać krótkim exposè o swojej metodologii pracy, o tym, że wszystkie sekrety są tu bezpieczne i nikogo nie ocenia? Powstrzymał się, czekając na odpowiedni moment. Na razie nie chciał jej spłoszyć jeszcze bardziej, skoro przyszła tu jako klientka, skoro w teorii rozmawiali tylko o zleceniu na nieszkodliwy w normalnych dawkach eliksir. To temat poruszony w jego liście musiał wisieć nad jej głową jak miecz Damoklesa, ale najpierw przebada próbki, potem skomentuje dawkowanie.
-Eliksir wynaleziono po to, by regenerować psychikę zszarganą po szkodliwych snach. - wyjaśnił, zdziwiony nieco defensywnym pytaniem o znaczenie własnego pytania. -Ale o tym na pewno panna wie. - dodał asekuracyjnie. -W każdym razie, jeśli sen nie przynosił szkody psychice - u zdrowego człowieka byłby to koszmar wzbudzający silne emocje, Hector odruchowo uznał, że zwykłe sny też mogą być szkodliwe - u chorych pacjentów -to procesy zachodzące w ciele mogły być zbyt słabe, by uaktywnić rozwodniony składnik eliksiru. Z jednej strony zdarzyłoby się to, rzecz jasna, gdyby na ingrediencjach nie oszczędzano; z drugiej—eliksir dopuszczający do koszmarów jest całkowicie do wyrzucenia, eliksir dopuszczający miłe sny spełnia swoje zadanie... połowicznie. - w przypadku zdrowej lub uzależnionej osoby, oczywiście. Gdyby wiedział, że rozmawia z ofiarą plagi koszmarów, miałby ochotę rzucić fiolką o ścianę i kląć na tamtego alchemika. Gdyby tamten alchemik wiedział, a miał odrobinę uczciwości, bałby się pewnie oszczędzać na ingrediencjach.
Dokończył badanie fiolek i przedstawiał sprawę dalej, widząc jak twarz Gudrun tężeje, jak dziewczyna przerywa wreszcie kontakt wzrokowy. Słysząc, jak przechodzi w ostrą defensywę.
-Na razie pytam o dawkowanie, nie o panny życie zawodowe czy osobiste. - wtrącił cicho, ale mówiła dalej, a do jej słów i gestów pierwszy raz odkąd pamiętał wkradł się czysty chaos. Drgnął, gdy mocno zacisnęła dłonie na jego biurku, ale choć kąciki ust opadły mu lekko gdy przeszła do prymitywnej w gruncie rzeczy ofensywy—to nie zamrugał. Posępnie skwitował tylko w głowie, że oto panna Borgin dołączyła do całej kolekcji pacjentów, którzy wypominali mu laskę aby poczuć się choć odrobinę lepiej z własnymi problemami. Nie powinien być zaskoczony, a jednak—jakoś—myślał, że jest inna.
Wziął głęboki oddech, to jest moment na exposè i łagodną zachętę do skonfrontowania się z prawdą. Przyznanie się będzie musiało ją sporo koszt—
—zamrugał, gdy nagle i wprost nazwała uzależnienie. Jej stres i wcześniejsza defensywa były tak silne, że nie spodziewał się prawdy (prawdy?) tak błyskawicznie, podanej na srebrnej tacy. Przez moment nie wiedział jak zareagować, czy pozostać przy przemyślanej łagodności czy od razu zaoferować profesjonalną pomoc, ale ona mówiła dalej, upierając się przy rozwiązaniu. Najpierw otworzył szerzej oczy, a potem zmarszczył lekko brwi.
-Rozwiązanie? Czym jest rozwiązanie, panno Borgin? Kolejnymi dawkami, które po miesiącach stosowania - u zdrowego człowieka, bo tolerancja u prawdziwie chorych budowała się wolniej -okażą się zbyt rzadkie? - nachylił się lekko w jej stronę, splatając palce tak mocno, że aż pobielały. -Jestem świadom, że być może ja sam wzywam pannę częściej od innych klientów, ale Hexa Revelio nie zużywa rzadkich ingrediencji, nie czyni zmian w ludzkim ciele i psychice. - wytknął, postanawiając wytrącić jej z ręki argument o wzajemności. -Sądziła panna, że w imię pieniędzy przyłożę rękę do faszerowania błędnie wyliczonym dawkami osoby, która nie potrzebuje aż tylu fiolek? Że nie będę zadawał pytań ani myślał o tym, jak uzależnienie może wpłynąć na panny zdrowie i życie, dopóki będzie mi panna płacić? Uważa mnie panna za takiego człowieka? - starał się czynić te wyrzuty z chłodną kalkulacją, ale w jego głos wkradła się nuta rozczarowania transakcyjnością tej znajomości. Czy pozwolił, by sentyment do szczęśliwych chwil z dzieciństwa przysłonił mu chłód, z jakim tak naprawdę spoglądała na niego Gudrun Borgin? -Jestem magipsychiatrą. - podkreślił z naciskiem, ledwo powstrzymując się od dodania a nie łamaczem klątw, który zostawia cierpiącegochłopca klienta samemu sobie, w nawiązaniu do ich lipcowej rozmowy. Może i prowadził gabinet dla zysku, ale przysięgał sobie, że nie odwróci się od nikogo, zostawiając nieszczęśników w popiołach.
-Proszę poczekać, nie mogę przyjąć zlecenia w formie do jakiej przywykła panna przy tych chciwych hochsztaplerach, ale jeszcze nie odmówiłem. - zastrzegł, zanim zdążyłaby się poderwać z miejsca. Możliwe, że odrobinę zbyt pośpiesznie i zanim uczyniła jakikolwiek gest—przywykł do smutnego wniosku, że ludzie zrywali się z foteli szybciej od niego i że trudno było na to zareagować. -Nie wiem - jeszcze -z czym się panna zmaga, ale da się z tym żyć i nad tym pracować. Podpierając się eliksirem, a nie zdając tylko na niego. - powiedział o wiele łagodniej, tym razem nie kryjąc już troski, jakby w miejscu złego magipolicjanta pojawił się ten dobry. -Prowadzę takich - pacjentów -klientów, pomagam im rozeznać kiedy eliksir jest potrzebny, a kiedy przykrywa rzeczywisty problem. Nie poproszę panny o zrezygnowanie z niego, jedynie o re-ewaluację dawkowania. - być może Gudrun miała stresującą pracę, ale to nie mogło ani zmiękczyć jego wrażliwości ani zachwiać chłodnymi faktami. W maju o eliksir błagała go dziewczyna, która przeżyła piekło wśród okrutnych, chutliwych mężczyzn—odmówił, by nauczyła się radzić z traumą inaczej, choć przepisał jej fiolkę na atak paniki. Wątpił by jakikolwiek argument Gudrun o pracy i koszmarach mógł dorównać emocjom, z jakim słuchał o tragedii Celine—choć wbił w blondynkę uważniejszy wzrok, mimowolnie zastanawiając się, czy pod płaszczykiem opanowania i profesjonalizmu kryją się inne złowieszcze historie i skrywane traumy.
-Pomogę. Obiecuję. - obiecał, bo każda chwila jej tłumionego oburzenia udowadniała mu, że w istocie potrzebowała pomocy.
Jak bardzo potrzebował jej chory dziesięciolatek, który pewnego dnia zwyczajnie zniknął? Ta historia się nie powtórzy. Dopilnuje tego, dla niej, i dla pamięci Einara.
-Eliksir wynaleziono po to, by regenerować psychikę zszarganą po szkodliwych snach. - wyjaśnił, zdziwiony nieco defensywnym pytaniem o znaczenie własnego pytania. -Ale o tym na pewno panna wie. - dodał asekuracyjnie. -W każdym razie, jeśli sen nie przynosił szkody psychice - u zdrowego człowieka byłby to koszmar wzbudzający silne emocje, Hector odruchowo uznał, że zwykłe sny też mogą być szkodliwe - u chorych pacjentów -to procesy zachodzące w ciele mogły być zbyt słabe, by uaktywnić rozwodniony składnik eliksiru. Z jednej strony zdarzyłoby się to, rzecz jasna, gdyby na ingrediencjach nie oszczędzano; z drugiej—eliksir dopuszczający do koszmarów jest całkowicie do wyrzucenia, eliksir dopuszczający miłe sny spełnia swoje zadanie... połowicznie. - w przypadku zdrowej lub uzależnionej osoby, oczywiście. Gdyby wiedział, że rozmawia z ofiarą plagi koszmarów, miałby ochotę rzucić fiolką o ścianę i kląć na tamtego alchemika. Gdyby tamten alchemik wiedział, a miał odrobinę uczciwości, bałby się pewnie oszczędzać na ingrediencjach.
Dokończył badanie fiolek i przedstawiał sprawę dalej, widząc jak twarz Gudrun tężeje, jak dziewczyna przerywa wreszcie kontakt wzrokowy. Słysząc, jak przechodzi w ostrą defensywę.
-Na razie pytam o dawkowanie, nie o panny życie zawodowe czy osobiste. - wtrącił cicho, ale mówiła dalej, a do jej słów i gestów pierwszy raz odkąd pamiętał wkradł się czysty chaos. Drgnął, gdy mocno zacisnęła dłonie na jego biurku, ale choć kąciki ust opadły mu lekko gdy przeszła do prymitywnej w gruncie rzeczy ofensywy—to nie zamrugał. Posępnie skwitował tylko w głowie, że oto panna Borgin dołączyła do całej kolekcji pacjentów, którzy wypominali mu laskę aby poczuć się choć odrobinę lepiej z własnymi problemami. Nie powinien być zaskoczony, a jednak—jakoś—myślał, że jest inna.
Wziął głęboki oddech, to jest moment na exposè i łagodną zachętę do skonfrontowania się z prawdą. Przyznanie się będzie musiało ją sporo koszt—
—zamrugał, gdy nagle i wprost nazwała uzależnienie. Jej stres i wcześniejsza defensywa były tak silne, że nie spodziewał się prawdy (prawdy?) tak błyskawicznie, podanej na srebrnej tacy. Przez moment nie wiedział jak zareagować, czy pozostać przy przemyślanej łagodności czy od razu zaoferować profesjonalną pomoc, ale ona mówiła dalej, upierając się przy rozwiązaniu. Najpierw otworzył szerzej oczy, a potem zmarszczył lekko brwi.
-Rozwiązanie? Czym jest rozwiązanie, panno Borgin? Kolejnymi dawkami, które po miesiącach stosowania - u zdrowego człowieka, bo tolerancja u prawdziwie chorych budowała się wolniej -okażą się zbyt rzadkie? - nachylił się lekko w jej stronę, splatając palce tak mocno, że aż pobielały. -Jestem świadom, że być może ja sam wzywam pannę częściej od innych klientów, ale Hexa Revelio nie zużywa rzadkich ingrediencji, nie czyni zmian w ludzkim ciele i psychice. - wytknął, postanawiając wytrącić jej z ręki argument o wzajemności. -Sądziła panna, że w imię pieniędzy przyłożę rękę do faszerowania błędnie wyliczonym dawkami osoby, która nie potrzebuje aż tylu fiolek? Że nie będę zadawał pytań ani myślał o tym, jak uzależnienie może wpłynąć na panny zdrowie i życie, dopóki będzie mi panna płacić? Uważa mnie panna za takiego człowieka? - starał się czynić te wyrzuty z chłodną kalkulacją, ale w jego głos wkradła się nuta rozczarowania transakcyjnością tej znajomości. Czy pozwolił, by sentyment do szczęśliwych chwil z dzieciństwa przysłonił mu chłód, z jakim tak naprawdę spoglądała na niego Gudrun Borgin? -Jestem magipsychiatrą. - podkreślił z naciskiem, ledwo powstrzymując się od dodania a nie łamaczem klątw, który zostawia cierpiącego
-Proszę poczekać, nie mogę przyjąć zlecenia w formie do jakiej przywykła panna przy tych chciwych hochsztaplerach, ale jeszcze nie odmówiłem. - zastrzegł, zanim zdążyłaby się poderwać z miejsca. Możliwe, że odrobinę zbyt pośpiesznie i zanim uczyniła jakikolwiek gest—przywykł do smutnego wniosku, że ludzie zrywali się z foteli szybciej od niego i że trudno było na to zareagować. -Nie wiem - jeszcze -z czym się panna zmaga, ale da się z tym żyć i nad tym pracować. Podpierając się eliksirem, a nie zdając tylko na niego. - powiedział o wiele łagodniej, tym razem nie kryjąc już troski, jakby w miejscu złego magipolicjanta pojawił się ten dobry. -Prowadzę takich - pacjentów -klientów, pomagam im rozeznać kiedy eliksir jest potrzebny, a kiedy przykrywa rzeczywisty problem. Nie poproszę panny o zrezygnowanie z niego, jedynie o re-ewaluację dawkowania. - być może Gudrun miała stresującą pracę, ale to nie mogło ani zmiękczyć jego wrażliwości ani zachwiać chłodnymi faktami. W maju o eliksir błagała go dziewczyna, która przeżyła piekło wśród okrutnych, chutliwych mężczyzn—odmówił, by nauczyła się radzić z traumą inaczej, choć przepisał jej fiolkę na atak paniki. Wątpił by jakikolwiek argument Gudrun o pracy i koszmarach mógł dorównać emocjom, z jakim słuchał o tragedii Celine—choć wbił w blondynkę uważniejszy wzrok, mimowolnie zastanawiając się, czy pod płaszczykiem opanowania i profesjonalizmu kryją się inne złowieszcze historie i skrywane traumy.
-Pomogę. Obiecuję. - obiecał, bo każda chwila jej tłumionego oburzenia udowadniała mu, że w istocie potrzebowała pomocy.
Jak bardzo potrzebował jej chory dziesięciolatek, który pewnego dnia zwyczajnie zniknął? Ta historia się nie powtórzy. Dopilnuje tego, dla niej, i dla pamięci Einara.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chwila ulotnego spokoju przedłużała się. Gudrun łapczywie chłonęła wyjaśnienie Vale’a, konkretne, rzeczowe. Zbyt zajęta wyliczeniami ile wartościowych dawek jej jeszcze pozostało oraz zapamiętywaniem szczegółów na temat działania eliksirów - przeoczyła kolejne zdumienie Hectora. Przytaknęła w ciszy.
— To był… — Zmarszczyła delikatnie nos w skupieniu. Każdy jej sen prędzej czy później przemieniał się w piekło, jeśli nie w objęciach Morfeusza, to później - na jawie. Każdy był szkodliwy. Była tego boleśnie świadoma, lecz mimo to spróbowała wrócić wspomnieniami do złapanych nad ranem strzępków sennych imaginacji. Było ich boleśnie, irytująco mało. Pianino, mróz, runy - wszystko było rozmyte i wymieszane, tylko emocje - tylko ich ostre krawędzie jasno odcinały się w pamięci. Na ich bazie mogła udzielić odpowiedzi, w ten nieporadny sposób okazać wdzięczność. — z początku sen, dopiero później przerodził w koszmar. — Zerknęła znad fiolek, ufnie. Napięcie, po wspomnieniu Orestesa, zelżało z ramion, po cynamonowej nucie słodkiego snu - ze szczęki, po kolejnej dłuższej wypowiedzi Vale’a - powoli zaczęło schodzić z twarzy. Do czasu.
Cała zesztywniała. Czuła każde swoje ścięgno, każdy mięsień, każdy oddech, niesłychanie głośne, ale wciąż powolne bicie serca. Obejmowała zmysłami każdy najmniejszy skrawek ciała. Odcinała od wszystkiego co nie dotykało go bezpośrednio. Ślepa na zasnute czernią oczy rozmówcy, głucha na jego ciche wtrącenie, całą energię poświęcała utrzymaniu się (siebie, swoich czy może tych myśli? tych uczuć? tego ciała, tej nieporęcznej skorupy, marionetki o poplątanych żyłkach?) w ryzach. Kontroli, pragnęła kontroli. Skoro zaś nie mogła jej sprawować nad sytuacją (nową oraz niebezpieczną w ten najgorszy, bo w inny i niedookreślony sposób), skoro nie mogła uciec (właściwie czemu? Czemu nie pamiętała, która noga pierwsza rzucała się do biegu?), to nie mogła również pozostawić żadnego swojego ruchu przypadkowi.
Miała siebie pod kontrolą. Fałsz.
Panikowała. Nie umiała odróżnić mrożącego w żyłach krew strachu od wściekłości, palącego wstydu od determinacji. Popełniała błąd za błędem. Kąsała na oślep niczym zdziczały szczeniak, odsłaniając tylko wrażliwe boki. Nie zarejestrowała zbielałych knykci, zmarszczonych brwi, ale doszedł do niej czający się za słowami zawód, smutek.
Skuliła się. Jestem magipsychiatrą - odbiło się echem w jej czaszce. Znajome, zbyt znajome dwa słowa, które wieńczyły prawie każde szpitalne przywitanie, za każdym razem wypowiadane znudzonym, współczującym bądź jak teraz - dobitnym tonem. Czemu ciągle pamiętała tych uzdrowicieli? Ich głosy, twarze, sposoby poruszania się? Spędziła z nimi przecież zaledwie kilka dni. Pstryknięcie palców w porównaniu do późniejszych siedmiu lat nauki w Durmstrangu. Nic w porównaniu do poprzedzającego je pierwszegoi ostatniego pełnowymiarowego ataku pla…
Zacisnęła powieki. Przed oczyma stanęło jej wspomnienie przejeżdżających bladymi korytarzami łóżek z pasami. Zatrzaskiwanych przed jej nosem drzwi. Jej własne łóżko było normalne, wygodniejsze nawet od tego w domu. Po co więc zaprzątała sobie głowę tamtymi? Powstrzymała się przed potrząśnięciem głową, wbiciem palców w ramiona.
— Myślałam… — głos miała lodowaty. Czemu równie chłodne nie mogły być jej myśli? — że rozmawiam z alchemikiem — profesjonalistą - powstrzymała się w ostatniej chwili przed jadowitą dogryzką, zdesperowanym atakiem, kolejną nieudolną szpilą.
— Myślałam, że… — Przełknęła ślinę. — Błędnie założyłam, że skoro ufa mi Pan w sprawie waszego bezpieczeństwa, zaufa mi Pan też w sprawie mojego.
Otworzyła oczy. Zmusiła się do podniesienia wzroku. W oczodołach Vale’a, zamiast podkrążonego błękitnego spojrzenia, ciągle lśniły dwie czarne kule. On jej ciągle ufał. Zrobiła krok w tył. Osiadła na podłokietniku. Oparcie fotela wbiło się jej między łopatki, wymusiło otwarcie klatki piersiowej. Wierzył, że jest jedynie uzależniona, gdy właśnie przed jej oczami widniał dobitny dowód jej choroby. Zatrzęsła się, z głębi gardła wyrwał jej się cichutki, skrzekliwy śmiech.
Czy po to przed chwilą się tak szarpała, po to raniła, dusiła i zmyślała, by teraz się po prostu poddać? Tyle wystarczyło? Jedna obietnica?
— W takim razie… — Powstrzymała się przed rozmasowaniem sobie skroni. Zatęskniła za dawnymipartaczami alchemikami dyskretnymi, nieświadomymi, znudzonymi i roztrzepanymi. Spojrzenie na nowo jej się rozmyło, opustoszało, ale już mniej gwałtownie niż za pierwszym razem. Vale był w stanie jej pomóc. Chciał jej pomóc i z pewnością pomoże. Taki był. — proszę, po prostu stwórz te eliksiry. — Nawet bez zwrotu grzecznościowego, nawet utrzymując głos na tej samej wysokości, w tym samym monotonnym tonie - zabrzmiała żałośnie. Niczym małolata, żaląca się starszemu bratu. Objęła się ściślej ramionami.
— Potrzebuję ich — ale to Ciebie nie przekona, czyż nie? Musisz wiedzieć DLACZEGO. — w wysokiej jakości, w podanej ilości. Zażywam je każdego wieczoru odkąd… — skończyłam dziesięć lat - brzmiało zatrważająco nawet w jej własnych myślach. Dziesięć lat, jeszcze przed rozpoczęciem edukacji, jeszcze przed pierwszym krwawieniem, z dawkowaniem zdolnym uśpić dorosłego czarodzieja. Musiał istnieć sposób na przedstawienie tego w choć minimalnie neutralniejszy sposób. — od trzynastu lat. Ja… — jestem choraświrniętaszalonanieobliczalnaobłąkana, ale przecież z plagą koszmarów można prowadzić satysfakcjonujące życie. Tylko nikt nie może wiedzieć. Tylko potrzeba eliksirów. Dwie sprzeczności, nie do pogodzenia. — chciałabym, żeby moje uzależnienie wynikało z głupoty, nie z konieczności. Moja przypadłość… — plaga, przekleństwo, wyrok - nic nie przechodziło jej przez gardło. Wzięła głębszy oddech, by przypadkiem nie stracić kontroli nad głosem. — To magipsychiatrzy zlecili mi to dawkowanie, po tym gdy wybudziłam się ze śpiączki. — Czy nie to powiedziałaby zdesperowana ćpunka? — Medyczną dokumentację mogę przynieść przy okazji najbliższej kontroli bezpieczeństwa.
— To był… — Zmarszczyła delikatnie nos w skupieniu. Każdy jej sen prędzej czy później przemieniał się w piekło, jeśli nie w objęciach Morfeusza, to później - na jawie. Każdy był szkodliwy. Była tego boleśnie świadoma, lecz mimo to spróbowała wrócić wspomnieniami do złapanych nad ranem strzępków sennych imaginacji. Było ich boleśnie, irytująco mało. Pianino, mróz, runy - wszystko było rozmyte i wymieszane, tylko emocje - tylko ich ostre krawędzie jasno odcinały się w pamięci. Na ich bazie mogła udzielić odpowiedzi, w ten nieporadny sposób okazać wdzięczność. — z początku sen, dopiero później przerodził w koszmar. — Zerknęła znad fiolek, ufnie. Napięcie, po wspomnieniu Orestesa, zelżało z ramion, po cynamonowej nucie słodkiego snu - ze szczęki, po kolejnej dłuższej wypowiedzi Vale’a - powoli zaczęło schodzić z twarzy. Do czasu.
Cała zesztywniała. Czuła każde swoje ścięgno, każdy mięsień, każdy oddech, niesłychanie głośne, ale wciąż powolne bicie serca. Obejmowała zmysłami każdy najmniejszy skrawek ciała. Odcinała od wszystkiego co nie dotykało go bezpośrednio. Ślepa na zasnute czernią oczy rozmówcy, głucha na jego ciche wtrącenie, całą energię poświęcała utrzymaniu się (siebie, swoich czy może tych myśli? tych uczuć? tego ciała, tej nieporęcznej skorupy, marionetki o poplątanych żyłkach?) w ryzach. Kontroli, pragnęła kontroli. Skoro zaś nie mogła jej sprawować nad sytuacją (nową oraz niebezpieczną w ten najgorszy, bo w inny i niedookreślony sposób), skoro nie mogła uciec (właściwie czemu? Czemu nie pamiętała, która noga pierwsza rzucała się do biegu?), to nie mogła również pozostawić żadnego swojego ruchu przypadkowi.
Miała siebie pod kontrolą. Fałsz.
Panikowała. Nie umiała odróżnić mrożącego w żyłach krew strachu od wściekłości, palącego wstydu od determinacji. Popełniała błąd za błędem. Kąsała na oślep niczym zdziczały szczeniak, odsłaniając tylko wrażliwe boki. Nie zarejestrowała zbielałych knykci, zmarszczonych brwi, ale doszedł do niej czający się za słowami zawód, smutek.
Skuliła się. Jestem magipsychiatrą - odbiło się echem w jej czaszce. Znajome, zbyt znajome dwa słowa, które wieńczyły prawie każde szpitalne przywitanie, za każdym razem wypowiadane znudzonym, współczującym bądź jak teraz - dobitnym tonem. Czemu ciągle pamiętała tych uzdrowicieli? Ich głosy, twarze, sposoby poruszania się? Spędziła z nimi przecież zaledwie kilka dni. Pstryknięcie palców w porównaniu do późniejszych siedmiu lat nauki w Durmstrangu. Nic w porównaniu do poprzedzającego je pierwszego
Zacisnęła powieki. Przed oczyma stanęło jej wspomnienie przejeżdżających bladymi korytarzami łóżek z pasami. Zatrzaskiwanych przed jej nosem drzwi. Jej własne łóżko było normalne, wygodniejsze nawet od tego w domu. Po co więc zaprzątała sobie głowę tamtymi? Powstrzymała się przed potrząśnięciem głową, wbiciem palców w ramiona.
— Myślałam… — głos miała lodowaty. Czemu równie chłodne nie mogły być jej myśli? — że rozmawiam z alchemikiem — profesjonalistą - powstrzymała się w ostatniej chwili przed jadowitą dogryzką, zdesperowanym atakiem, kolejną nieudolną szpilą.
— Myślałam, że… — Przełknęła ślinę. — Błędnie założyłam, że skoro ufa mi Pan w sprawie waszego bezpieczeństwa, zaufa mi Pan też w sprawie mojego.
Otworzyła oczy. Zmusiła się do podniesienia wzroku. W oczodołach Vale’a, zamiast podkrążonego błękitnego spojrzenia, ciągle lśniły dwie czarne kule. On jej ciągle ufał. Zrobiła krok w tył. Osiadła na podłokietniku. Oparcie fotela wbiło się jej między łopatki, wymusiło otwarcie klatki piersiowej. Wierzył, że jest jedynie uzależniona, gdy właśnie przed jej oczami widniał dobitny dowód jej choroby. Zatrzęsła się, z głębi gardła wyrwał jej się cichutki, skrzekliwy śmiech.
Czy po to przed chwilą się tak szarpała, po to raniła, dusiła i zmyślała, by teraz się po prostu poddać? Tyle wystarczyło? Jedna obietnica?
— W takim razie… — Powstrzymała się przed rozmasowaniem sobie skroni. Zatęskniła za dawnymi
— Potrzebuję ich — ale to Ciebie nie przekona, czyż nie? Musisz wiedzieć DLACZEGO. — w wysokiej jakości, w podanej ilości. Zażywam je każdego wieczoru odkąd… — skończyłam dziesięć lat - brzmiało zatrważająco nawet w jej własnych myślach. Dziesięć lat, jeszcze przed rozpoczęciem edukacji, jeszcze przed pierwszym krwawieniem, z dawkowaniem zdolnym uśpić dorosłego czarodzieja. Musiał istnieć sposób na przedstawienie tego w choć minimalnie neutralniejszy sposób. — od trzynastu lat. Ja… — jestem choraświrniętaszalonanieobliczalnaobłąkana, ale przecież z plagą koszmarów można prowadzić satysfakcjonujące życie. Tylko nikt nie może wiedzieć. Tylko potrzeba eliksirów. Dwie sprzeczności, nie do pogodzenia. — chciałabym, żeby moje uzależnienie wynikało z głupoty, nie z konieczności. Moja przypadłość… — plaga, przekleństwo, wyrok - nic nie przechodziło jej przez gardło. Wzięła głębszy oddech, by przypadkiem nie stracić kontroli nad głosem. — To magipsychiatrzy zlecili mi to dawkowanie, po tym gdy wybudziłam się ze śpiączki. — Czy nie to powiedziałaby zdesperowana ćpunka? — Medyczną dokumentację mogę przynieść przy okazji najbliższej kontroli bezpieczeństwa.
-Czyli koszmar. - skonkludował logicznie, niektóre z jego najgorszych koszmarów też zaczynały się jak piękne sny. Powracał do domu rodzinnego do siostry i brata, albo trzymał w ramionach piękną kobietę, a potem sielanka zmieniała się nagle w festiwal przemocy. Budził się potem przerażony zarówno snem, jak i tym, że wyrzuty sumienia odczuwał dopiero po przebudzeniu, a nie gdy krzywdził innych w nocnych marach. -W takim razie błąd w warzeniu był poważny. - uspokoił Gudrun, eliksir słodkiego snu leczył ludzką psychikę i powinien skutecznie wygaszać negatywne, niepokojące emocje. Podchwycił spojrzenie pacjentki, jej wzrok złagodniał. Czy na taką odpowiedź miała nadzieję?
Napięcie powróciło jednak szybko, w swej intensywności zupełnie niepasujące do osoby, która dała mu się poznać, jako skupiona, spokojna profesjonalistka. Czy to wstyd czy lęk tak ją paraliżowały, czy może emocje splotły się w węzeł gordyjski, dodatkowo stresujący ceniącą klarowność Gudrun?
Zamrugał powoli, gdy po jego przemowie skuliła się w sobie—czyżby przesadził? Teraz po raz pierwszy widział w niej młodą, przestraszoną dziewczynę; wcześniej dała się poznać jako kobieta ze stali, a cała jej rodzina zdawała się wykuta z lodu. Z doświadczenia wiedział, jak długo wnosi się takie mury i jak trudno je skruszyć—jego słowa nie mogły wystarczyć, to ciężar przywleczonych tu sekretów zdawał się kruszyć jej maskę. To musi boleć - przemknęło mu przez myśl, ale nie opuścił głowy i nie urwał tematu. Czasami musi zaboleć, żeby było lepiej—jak publiczność, oglądającą grecką tragedię. Byleby Gudrun była tylko jej wzruszonym widzem, a nie bohaterką...
-Nie przestaję być magipsychiatrą, gdy warzę mikstury; ani alchemikiem gdy słucham zażywających eliksiry pacjentów. - wyjaśnił bezbarwnie, ale i tak atakowała go na ślepo, chyba zdając sobie sprawę z braku logiki argumentów. Na ślepo i wnosząc kwestie osobiste—uniósł lekko brwi i odparował: -Gdyby na moim domu była klątwa, nie okłamywałbym panny w sprawie hipotez odnośnie jej genezy. - nieco chłodniej niż powinien, przypominając sobie mętne wyjaśnienia własnego ojca i brzęk monet z łapówki płaconej łamaczowi klątw. Przyzwanemu za późno, czy właśnie z powodu sekretów? Miałem wrogów, mówił Anselm Vale i ani profesjonalista ani pokrzywdzony syn nie dowiedzieli się nic więcej. Czy to standard w ich fachu i czy oczekiwała tego samego od niego? Milczenie wobec świata mógł jej zagwarantować, to było podstawą pracy ich obojga, ale nie mógł milczeć przy niej gdy widział tak rażące sprzeczności w jej zamówieniu!
Na moment odgrodziła się od niego powiekami, a potem spojrzała mu w oczy... ale nie do końca w oczy, jakby patrzyła nie na niego, a przez niego. Prawie sięgnął po różdżkę, gdy zerwała się z miejsca i cofnęła o krok—nie chciał się uciekać do zaklęć uspokajających, ale może będzie to konieczne? Nie było, jeszcze nie. Opadła na podłokietnik, wykrzesała z siebie prośbę. Jako pierwsza skróciła werbalny dystans, porzucając formy grzecznościowe, ale nawet nie mrugnął—znaczenie tych słów rozważy później. Nie odpowiedział też od razu, czekając aż Gudrun rozwinie myśl—musiała już wiedzieć, że samą prośbą nic nie uzyska, że czekał na wyjaśnienia.
I się doczekał—ale nie takich, na które miał nadzieję. Nic o tym, że zamawiała go zbyt wiele po stresującym wydarzeniu w pracy i nikt jej nie powstrzymał; ani o tym, że nie radzi sobie z tak wysoką dawką. Trzynaście lat. Otworzył szerzej oczy, gdy elementy układanki wskakiwały na swoje miejsce. Nikt nie uzależnia się od tego w dzieciństwie i nikt zdrowy nie musi tego zażywać w dzieciństwie...
Druga hipoteza, ta, którą tak uparcie próbował od siebie odsunąć, nagle stała się ponurą rzeczywistością.
-Gudrun... - wyrwało mu się, cicho, zbyt poufale, zbyt smutno jak na spokojne mury gabinetu. Wpatrywał się w nią z niedowierzaniem, choć jego umysł rozwiązał już tą zagadkę i miał niezbitą pewność co do wyniku. Mina mu zrzedła, żal zmieszał się z naukową ciekawością. Widywał ją tak wiele razy, a nie dostrzegł sygnałów ostrzegawczych; jak rzadkim przypadkiem musiała być i jak silnym charakterem się odznaczać, że funkcjonowała niemalże normalnie? Pomyślał o Matthiasie, o jego zagubionym, dziecięcym spojrzeniu, zwiędłych kwiatach i posępnym życiu w szklanej twierdzy. Zamrugał i pomyślał o Einarze, zmarłym tak nagle i wcześnie. Choroba, powiedziała mu mama bez przekonania, czy to mogła być choroba prowadząca lunatykującego do upadku z balkonu? Czy to był tak wielki wstyd, by nie zaprosić przyjaciół na pogrzeb, by Gudrun nadal kuliła się pod ciężarem upokorzenia? Zawsze wiedział, że pan Borgin jest podobny do jego ojca, ale dziś to podobieństwo ugodziło go z całą mocą, odbierając na moment dech, rozgrzewając krew i iskrząc pod powiekami plamkami złości. Trzynaście lat, a nigdy nie pytał jej o dokładny wiek—czy mogła mieć wtedy tyle lat, jak jej brat gdy umarł? Nie otrzymawszy należytej pomocy, teraz to było jasne, bo...
-...korzystasz tylko z usług alchemików? - upewnił się, własny głos wydawał mu się bezbarwny, niepokojąco odarty z emocji. A te w nim wrzały, wściekłość na usługodawców, którzy nawet nie mieli pojęcia o jej chorobie i o precyzji, jakiej wymagały te zamówienia. Jeśli zgrywała nonszalancką i zdrową, sama podrzuciła zresztą pierwszą iskrę pod wybuchową mieszankę błędów i chciwości. -Nie uzdrowicieli i—już po tamtym incydencie - skoro była w śpiączce, musiała być w Mungu, to musiało być poważne. Przypomniał sobie własne wrażenia z oddziału magipsychiatrycznego i zbladł, jak musiała się tam czuć mała dziewczynka, niewiele starsza od Orestesa? -nie magipsychiatrów? - doprecyzował, choć przecież znał odpowiedź.
-Jesteś z tym zupełnie sama? - spojrzał jej prosto w oczy, z trwogą i żalem i zrozumieniem.
Też był sam z pozostałościami dawnej klątwy. Też był dla swojej rodziny powodem do wstydu. Tak wielkim, że odwrócił się od niego nawet własny bliźniak, że nawet brat nie mógł patrzeć na laskę normalnie, unikając jej widoku jak ognia. Jedyna osoba, w której miłość wierzył kiedyś bezwarunkowo.
To wciąż lepsze, niż utracić brata w dzieciństwie, na zawsze.
-W takim razie dawkowanie jest... w porządku. - odchrząknął, ale gdy wspomniała o kolejnej wizycie, pokręcił lekko głową. -Potrzebujesz - już Gudrun, nie panna Borgin -eliksirów wcześniej. Ten zapas starczy na tydzień. - nie przewidział w końcu, że dawkowanie okaże się właściwe. -Spotkajmy się za kilka dni, gdy uważę kolejne porcje i obejrzę tą dokumentację. - dopiero teraz, gdy zobaczył jej minę, dotarło do niego, dlaczego wspomniała o kontroli bezpieczeństwa. Zmusił usta do bladego uśmiechu, z nagłym zrozumieniem. -Kontrola w stałym terminie wciąż aktualna, ale nie powinniśmy mieszać tych wizyt. - widział w jakim była stanie, rozproszona i zraniona, samemu też czułby się nieswojo tak jawnie mieszając własne zlecenia z pracą. Nie jednego dnia. -Zajmę się eliksirami, dostosowanymi do... twoich okoliczności. Skoro dawka jest sprzed lat, ocenię też, czy nadal jest aktualna. - zdecydował, podnosząc na nią łagodne spojrzenie. -Ale musisz sobie zdawać sprawę, że nie zrobię tego tylko jako alchemik. - niezależnie od tego, jak bardzo protestowaliby jej rodzice, zmiatający córkę pod dywan. Powinno to zainteresować go wcześniej, dlaczego nie widział jej na Sylwestrach na których Beatrice uśmiechała się pięknie do jej ojca; dlaczego o czystokrwistej czarodziejce z szanowanej rodziny było tak cicho; dlaczego pani Borgin nie wspomniała mu mimochodem o swojej córce gdy został sytuowanym wdowcem ani nie spytała o Victora. -Od lat prowadzę kogoś, dla kogo Mung byłby okrucieństwem. O jego personaliach nie wie nikt i nic, co pada w tym gabinecie, nie wychodzi poza jego ściany. - odezwał się. -Jest... w gorszym stanie, ale nauczyłem go rozpoznawać prawdę od wielu urojeń, nie tylko z pomocą eliksirów. Osobiście dopilnuję, by nigdy nie trafił do Munga, nawet jeśli nadejdzie kryzys. - doskonale wiedział, jak okropne metody tam stosowano, doskonale wiedział jak wrażliwy jest Matthias. -Nie musisz... nie musisz być z tym sama, Gudrun. - jak ja. -Umówimy się na cenę za eliksiry, przez pierwsze pół roku nie przyjmę zapłaty za dodatkowe usługi. - zarządził wspaniałomyślnie, by nie brzmieć jak handlarz oferujący swój towar. Ta choroba i tak trwa całe życie.
Napięcie powróciło jednak szybko, w swej intensywności zupełnie niepasujące do osoby, która dała mu się poznać, jako skupiona, spokojna profesjonalistka. Czy to wstyd czy lęk tak ją paraliżowały, czy może emocje splotły się w węzeł gordyjski, dodatkowo stresujący ceniącą klarowność Gudrun?
Zamrugał powoli, gdy po jego przemowie skuliła się w sobie—czyżby przesadził? Teraz po raz pierwszy widział w niej młodą, przestraszoną dziewczynę; wcześniej dała się poznać jako kobieta ze stali, a cała jej rodzina zdawała się wykuta z lodu. Z doświadczenia wiedział, jak długo wnosi się takie mury i jak trudno je skruszyć—jego słowa nie mogły wystarczyć, to ciężar przywleczonych tu sekretów zdawał się kruszyć jej maskę. To musi boleć - przemknęło mu przez myśl, ale nie opuścił głowy i nie urwał tematu. Czasami musi zaboleć, żeby było lepiej—jak publiczność, oglądającą grecką tragedię. Byleby Gudrun była tylko jej wzruszonym widzem, a nie bohaterką...
-Nie przestaję być magipsychiatrą, gdy warzę mikstury; ani alchemikiem gdy słucham zażywających eliksiry pacjentów. - wyjaśnił bezbarwnie, ale i tak atakowała go na ślepo, chyba zdając sobie sprawę z braku logiki argumentów. Na ślepo i wnosząc kwestie osobiste—uniósł lekko brwi i odparował: -Gdyby na moim domu była klątwa, nie okłamywałbym panny w sprawie hipotez odnośnie jej genezy. - nieco chłodniej niż powinien, przypominając sobie mętne wyjaśnienia własnego ojca i brzęk monet z łapówki płaconej łamaczowi klątw. Przyzwanemu za późno, czy właśnie z powodu sekretów? Miałem wrogów, mówił Anselm Vale i ani profesjonalista ani pokrzywdzony syn nie dowiedzieli się nic więcej. Czy to standard w ich fachu i czy oczekiwała tego samego od niego? Milczenie wobec świata mógł jej zagwarantować, to było podstawą pracy ich obojga, ale nie mógł milczeć przy niej gdy widział tak rażące sprzeczności w jej zamówieniu!
Na moment odgrodziła się od niego powiekami, a potem spojrzała mu w oczy... ale nie do końca w oczy, jakby patrzyła nie na niego, a przez niego. Prawie sięgnął po różdżkę, gdy zerwała się z miejsca i cofnęła o krok—nie chciał się uciekać do zaklęć uspokajających, ale może będzie to konieczne? Nie było, jeszcze nie. Opadła na podłokietnik, wykrzesała z siebie prośbę. Jako pierwsza skróciła werbalny dystans, porzucając formy grzecznościowe, ale nawet nie mrugnął—znaczenie tych słów rozważy później. Nie odpowiedział też od razu, czekając aż Gudrun rozwinie myśl—musiała już wiedzieć, że samą prośbą nic nie uzyska, że czekał na wyjaśnienia.
I się doczekał—ale nie takich, na które miał nadzieję. Nic o tym, że zamawiała go zbyt wiele po stresującym wydarzeniu w pracy i nikt jej nie powstrzymał; ani o tym, że nie radzi sobie z tak wysoką dawką. Trzynaście lat. Otworzył szerzej oczy, gdy elementy układanki wskakiwały na swoje miejsce. Nikt nie uzależnia się od tego w dzieciństwie i nikt zdrowy nie musi tego zażywać w dzieciństwie...
Druga hipoteza, ta, którą tak uparcie próbował od siebie odsunąć, nagle stała się ponurą rzeczywistością.
-Gudrun... - wyrwało mu się, cicho, zbyt poufale, zbyt smutno jak na spokojne mury gabinetu. Wpatrywał się w nią z niedowierzaniem, choć jego umysł rozwiązał już tą zagadkę i miał niezbitą pewność co do wyniku. Mina mu zrzedła, żal zmieszał się z naukową ciekawością. Widywał ją tak wiele razy, a nie dostrzegł sygnałów ostrzegawczych; jak rzadkim przypadkiem musiała być i jak silnym charakterem się odznaczać, że funkcjonowała niemalże normalnie? Pomyślał o Matthiasie, o jego zagubionym, dziecięcym spojrzeniu, zwiędłych kwiatach i posępnym życiu w szklanej twierdzy. Zamrugał i pomyślał o Einarze, zmarłym tak nagle i wcześnie. Choroba, powiedziała mu mama bez przekonania, czy to mogła być choroba prowadząca lunatykującego do upadku z balkonu? Czy to był tak wielki wstyd, by nie zaprosić przyjaciół na pogrzeb, by Gudrun nadal kuliła się pod ciężarem upokorzenia? Zawsze wiedział, że pan Borgin jest podobny do jego ojca, ale dziś to podobieństwo ugodziło go z całą mocą, odbierając na moment dech, rozgrzewając krew i iskrząc pod powiekami plamkami złości. Trzynaście lat, a nigdy nie pytał jej o dokładny wiek—czy mogła mieć wtedy tyle lat, jak jej brat gdy umarł? Nie otrzymawszy należytej pomocy, teraz to było jasne, bo...
-...korzystasz tylko z usług alchemików? - upewnił się, własny głos wydawał mu się bezbarwny, niepokojąco odarty z emocji. A te w nim wrzały, wściekłość na usługodawców, którzy nawet nie mieli pojęcia o jej chorobie i o precyzji, jakiej wymagały te zamówienia. Jeśli zgrywała nonszalancką i zdrową, sama podrzuciła zresztą pierwszą iskrę pod wybuchową mieszankę błędów i chciwości. -Nie uzdrowicieli i—już po tamtym incydencie - skoro była w śpiączce, musiała być w Mungu, to musiało być poważne. Przypomniał sobie własne wrażenia z oddziału magipsychiatrycznego i zbladł, jak musiała się tam czuć mała dziewczynka, niewiele starsza od Orestesa? -nie magipsychiatrów? - doprecyzował, choć przecież znał odpowiedź.
-Jesteś z tym zupełnie sama? - spojrzał jej prosto w oczy, z trwogą i żalem i zrozumieniem.
Też był sam z pozostałościami dawnej klątwy. Też był dla swojej rodziny powodem do wstydu. Tak wielkim, że odwrócił się od niego nawet własny bliźniak, że nawet brat nie mógł patrzeć na laskę normalnie, unikając jej widoku jak ognia. Jedyna osoba, w której miłość wierzył kiedyś bezwarunkowo.
To wciąż lepsze, niż utracić brata w dzieciństwie, na zawsze.
-W takim razie dawkowanie jest... w porządku. - odchrząknął, ale gdy wspomniała o kolejnej wizycie, pokręcił lekko głową. -Potrzebujesz - już Gudrun, nie panna Borgin -eliksirów wcześniej. Ten zapas starczy na tydzień. - nie przewidział w końcu, że dawkowanie okaże się właściwe. -Spotkajmy się za kilka dni, gdy uważę kolejne porcje i obejrzę tą dokumentację. - dopiero teraz, gdy zobaczył jej minę, dotarło do niego, dlaczego wspomniała o kontroli bezpieczeństwa. Zmusił usta do bladego uśmiechu, z nagłym zrozumieniem. -Kontrola w stałym terminie wciąż aktualna, ale nie powinniśmy mieszać tych wizyt. - widział w jakim była stanie, rozproszona i zraniona, samemu też czułby się nieswojo tak jawnie mieszając własne zlecenia z pracą. Nie jednego dnia. -Zajmę się eliksirami, dostosowanymi do... twoich okoliczności. Skoro dawka jest sprzed lat, ocenię też, czy nadal jest aktualna. - zdecydował, podnosząc na nią łagodne spojrzenie. -Ale musisz sobie zdawać sprawę, że nie zrobię tego tylko jako alchemik. - niezależnie od tego, jak bardzo protestowaliby jej rodzice, zmiatający córkę pod dywan. Powinno to zainteresować go wcześniej, dlaczego nie widział jej na Sylwestrach na których Beatrice uśmiechała się pięknie do jej ojca; dlaczego o czystokrwistej czarodziejce z szanowanej rodziny było tak cicho; dlaczego pani Borgin nie wspomniała mu mimochodem o swojej córce gdy został sytuowanym wdowcem ani nie spytała o Victora. -Od lat prowadzę kogoś, dla kogo Mung byłby okrucieństwem. O jego personaliach nie wie nikt i nic, co pada w tym gabinecie, nie wychodzi poza jego ściany. - odezwał się. -Jest... w gorszym stanie, ale nauczyłem go rozpoznawać prawdę od wielu urojeń, nie tylko z pomocą eliksirów. Osobiście dopilnuję, by nigdy nie trafił do Munga, nawet jeśli nadejdzie kryzys. - doskonale wiedział, jak okropne metody tam stosowano, doskonale wiedział jak wrażliwy jest Matthias. -Nie musisz... nie musisz być z tym sama, Gudrun. - jak ja. -Umówimy się na cenę za eliksiry, przez pierwsze pół roku nie przyjmę zapłaty za dodatkowe usługi. - zarządził wspaniałomyślnie, by nie brzmieć jak handlarz oferujący swój towar. Ta choroba i tak trwa całe życie.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
— Nie musiałby Pan… — wyszeptała, ciągle jeszcze odgrodzona od świata ciężkimi powiekami. Pogładziła ramiona, zbierając siły do otwarcia oczu. Odseparowanie się od zwidów i od otaczającej je niepewnej rzeczywistości, wcale nie pomagało. Umysł zamiast skupić się na łagodnie obejmującej go czerni, przywoływał coraz to wyrazistsze i bardziej szczegółowe wspomnienia. Klątwa, pomyśl o klątwach, o przyszłych zleceniach, o dawnych rozmowach.
Zamilkła, choć w głębi serca (nawet po zdaniu sobie sprawy, iż przegrała) pragnęła dalej sięusprawiedliwiać udowodnić że nie jest lekkomyślną trzpiotką bronić. Na tym polegała dyskrecja (w jej fachu) oraz rozwaga (bez której mało kto utrzymywał się na powierzchni Nokturnu), na niezadawaniu potencjalnie zbyt drażliwych pytań. Nieraz kosztowało ją to całe dnie spędzane na kartkowaniu plugawych ksiąg, oparzenia bądź złamania, których mogła uniknąć, ale… Godziła się z tym ryzykiem. Wyrabiała sobie opinię. Przejmowała się podobnie jak większość czarodziejów z branży bardziej klątwami niż ich ofiarami. Zresztą w większości przypadków młodzi wdowcy wypytujący o wilkołaki utykający uzdrowiciele zaniepokojeni wpływem komety na długofalowe konsekwencje już zdjętych klątw klienci sami odsłaniali prawdę. Minimalnie zmarszczyła brwi. Czyżby dlatego byli zazwyczaj tak łatwi do rozszyfrowania? Czyżby zazwyczaj przygniatała ich ta sama mieszanka wstydu, wściekłości i bolesnych sekretów, co ją teraz?
Zrozumiał. Zacisnęła usta w wąska kreskę, słysząc pobrzmiewającą w jego głosie litość. Czarne ślepia zamrugały zdumione. Słowa płaskie, oderwane od kotłujących się wewnątrz emocji - jak ona dobrze znała ten stan - naruszyły tkankę osłupiałej ciszy. Poczuła jak pragnienie ucieczki, ustępuję gorzkiej uldze. Zagrodziła sobie wyjście na własne życzenie, teraz mogła jedynie przeć do przodu. O ile wcześniej była naprędce zamarzającym jeziorem, zbiornikiem rozsadzanym przez naprężony lód, tak teraz powoli przeobrażała się w powolny, prawie nieruchomy strumyk, gładko wpadała w objęcia chłodnej obojętności. Daleko jej było do upragnionego spokoju, do nieruchomej twierdzy, ale było już lepiej.
— Radzi… Radzę sobie. — Spróbowała przeszyć Hectora wzrokiem, bladoniebieskie spojrzenie nie było jednak w stanie uchwycić się ziejących ciemnością gał, ciągle nieobecne zadowalało się trwaniem na tej samej wysokości. Ale i bez tego docierała do niej kolejna gorzka prawda - zerwanie ze świeżo nabytą łatką pacjenta zajmie jej miesiące, jeśli nie latabądź całe życie. — Jestem na tyle rozsądna, by nie pojawiać się w szpitalnych murach. — zabrzmiała o wiele chłodniej niż zamierzała, wręcz lodowato. Ojciec nie po to cudem zatuszował sprawę, cudzymi rękoma przekładając jej kartotekę do najgłębszych archiwów, by teraz bezczelnie przechodziła się po piętrach Świętego Munga i pytała; czy nie znaleźliście przypadkiem lekarstwa na plagę koszmarów(?) albo; czy mogą się państwo podzielić doświadczeniem w odróżnianiu koszmarów od jawy(?). Na myśl o tym ostatnim w kącikach jej oczu zalśniły iskierki rozbawienia (albo po prostu wilgoć zmęczonego spojrzenia?).
Jak szybko zanotowano by jej wizyty w szpitalu? Ile czasu by starczyło by ta informacja dotarła na Nokturn? Do jej klientów? Jak bardzo wypaczone plotki wpłynęłyby na wierzch? Jak dalekie od prawdy? Ilu klientów by straciła? (Czy właśnie jednego z nich przypadkiem nie traciła?) Kto oprócz skrajnych desperatów zwróciłby się do niej o pomoc? Nie zlecano, przecież klątwołamaczom zadań z litości. Nie płacono. Wzdrygnęła się na myśl o przymusowym powrocie do rodziców, cofnięciu do lat dziecinnych oraz życia w złotej klatce. Ojciec prędzej wyrzuciłby ją na bruk.
I byłaby mu za to wdzięczna.
— A z kim miałabym być? — przez zmęczony, a przez to jeszcze cichszy i bardziej nijaki niż zazwyczaj głos, przebiła się nutka szczerego zdziwienia. Z uzdrowicielem, podobnym do tych, którzy jednogłośnie odradzali jej naukę w Durmstrangu? Zgłębiania starożytnych run, czarnej magii i klątw? Regularnego odwiedzania Nokturnu? Słowem - odmawiali jej wszystkiego co stanowiło trzon jej życia? A może z magipsychiatrą, który do końca życia wyręczałby ją w odróżnianiu ułudy od rzeczywistości? Podniosła wyżej głowę, butnie. To było jej życie, jej zdradliwy umysł i jej niepokorne ciało. Nie mogła nikomu użyczyć swych oczu, przerzucić na kogoś bądź podzielić się z nim ciężarem widziadeł. Zamienić na noc umysłami, tak by móc zaznać uroku przyjemnych, sennych wizji. Pogodziła się i ułożyła sobie z tym życie, samodzielnie.
Powoli, ostrożnie, przedewszystkim zaś, cicho, wypuściła dotąd nieświadomie wstrzymywane powietrze. Raczkująca kariera klątwołamaczki była jejjedynym pierwszym życiowym osiągnięciem. Definiowała ją w pełni, ściśle wynikając i równocześnie zaprzeczając jej borginowskiemu dziedzictwu. I choć Gudrun była gotowa w imię jakościowych eliksirów zrezygnować z klienta, tak nie chciała by Hector do końca ich znajomości widział ją jedynie taką, mimo starań roztrzęsioną, przytłoczoną, pozbawioną kontroli. Żołądek zawiązywał się jej w ciasny supeł na samą myśl, iż obraz świrniętej przerażonej panny mógłby całkowicie zatrzeć wspomnienie opanowanej profesjonalistki, osoby godnej zaufania i docenienie, nie zaś współczucia.
Schyliła głowę w geście zrozumienia i wdzięczności.
Oddzielenie tych spotkań wyraźną linią, nie było może wcale złym pomysłem? Przynajmniej udawanie, iż Vale nic nie wie oraz unikanie doszukiwania się w jego smutnym spojrzeniu przebłysków litości bądź dawnego, cichego uznania, będzie minimalnie prostsze. Pod warunkiem, że…
Powstrzymała się przed wzdrygnięciem. Zmusiła do rozluźnienia ramion, utrzymania szyi nieruchomo. Powinna się była tego spodziewać.
— Wystarczy, że nie zrobisz tego jako partacz — blade, żartobliwe iskierki zamigotały w jej nieobecnym spojrzeniu, po czym natychmiast przygasły na wspomnienie innej ofiary.
Wszyscy chorzy, o których słyszała, czy to na łamach gazet, czy to z radia, czy to z plotek, wszyscy bez wyjątku byli martwi. Bądź gorzej. Pochyliła się do przodu. Zamrugała, jakby chcąc zogniskować własne spojrzenie, pochwycić umykającą myśl. Mung, mung - nazwa szpitala odbijała się głucho wewnątrz czaszki, próbując na nowo wzniecić niechciane wspomnienia. Gorszy stan - czy ją też mogło to czekać? Jak bardzo przekonywujące bądź wszechobecne musiałyby być omamy wzrokowe, by zwykła obserwacja i eliksiry okazały się dla niej niewystarczające? I przedewszystkim, jakim cudem Vale mógł zagwarantować swojemu pacjentowi spokojny, pozbawiony pasów, kaftanów i elektrowstrząsów żywot? Nawet jeśli nadejdzie kryzys. Poczuła jak zaschło jej w gardle.
— Nawet gdyby stanowił zagrożenie dla innych? — spytała zdecydowanym, lecz cichym głosem. Knykcie pod śliskim materiałem rękawiczki fantomowo zamrowiły. Niewielki fragment skóry na głowie zaswędział, choć na miejsce wyrwanego puklu dawno wyrosły już setki, jeśli nie tysiące nowych włosów. W rozpuszczonych lokach nie można było dostrzec, choćby najmniejszego śladu przeszłego ubytku.
Skryta dobroduszność Hectora ciągle jąniepokoiła zadziwiała.
— Nie do końca rozumiem — Uwiesiła otępiałe spojrzenie na rzęsach Vale’a. Dobrze jej życzył, dlaczego mimo to nie była w stanie uśpić targających nią wątpliwości? — czemu miałyby służyć dodatkowe usługi? — Zaspokojeniu pańskiej ciekawości? Badaniom? Przyszłym artykułom naukowym? Zacisnęła zęby. Była niekonwencjonalnym przypadkiem, żyłaboleśnie w pełni świadoma swego otoczenia i położenia. Zdawała sobie z tego sprawę. Hector również, możliwie, że przez kontakt z wieloma ofiarami plagi koszmarów i magiipsychicznymi pozycjami, nawet dobitniej od niej. Pamiętała z jakim zapałem opowiadał o psychologicznych aberracjach, jątrzących i gojących się ranach duszy. Ta pasja, za pomocą której zaskarbił sobie jej ostrożną sympatię, jawiła się jej teraz jako zagrożenie. Odsłoniła się i odkryła wystarczająco. Poznał przyczynę. Znał procedury leczenia i postępowania. Co prócz ciekawości, pragnienia odkrycia jak bardzo jej psyche powyginała się pod wpływem choroby, mogło motywować jego propozycję? Jak szczegółowe wywleczenie wszystkich swoich trudności na światło dzienne miałoby jej pomóc?
— Umiem odróżnić sen od jawy. Problem leży jedynie w perfekcyjnym ignorowaniu tego pierwszego — Drgnięcia powiek, niechciane spięcie ramion, utrata płynności ruchów, minimalne rozproszenie - te wszystkie, niewyłapywane przez większość czarodziejów szczegóły okrutnie ją drażniły, regularnie przypominały, iż nigdy nie będzie jedyną i niepodzielną władczynią swego ciała. Powstrzymała się przed wykrzywieniem twarzy w grymasie.Tym razem Z powodzeniem. Blada maska pozostała gładka, doskonale nieruchoma. — oraz w zawierzenie w zdarzenia nieprawdopodobne. — Zgarbiła się delikatnie. Kto, po ostatnich miesiącach, nie mial z tym trudności?
— Obydwie te czynności, dzięki ograniczeniu częstotliwości i zakresu omamów wzrokowych, — nigdy nie łudziła się, że dzięki eliksirom, te znikną całkowicie. — będą zdecydowanie — wystarczająco — prostsze. — Odsunęła się, dopiero teraz zdawszy sobie sprawę, że wciąż siedzi pochylona do przodu. — Rozmowa — Nowatorskie techniki. Fałszywa nadzieja na uzdrowienie. Narzekanie. Zwierzanie się. Skupienie się na nie istniejących, a więc nie wartych uwagi omamach wzrokowych, na życiu, w obcych oczach najpewniej niewystarczającym, trudnym i nie wartym zachodu. Ponowne przymusowe, dobitne przypomnienie, iż sposób w jaki funkcjonuje, nie jest i nigdy nie będzie normalny — tego nie ułatwi — dokończyła zrezygnowanym szeptem
Zamilkła, choć w głębi serca (nawet po zdaniu sobie sprawy, iż przegrała) pragnęła dalej się
Zrozumiał. Zacisnęła usta w wąska kreskę, słysząc pobrzmiewającą w jego głosie litość. Czarne ślepia zamrugały zdumione. Słowa płaskie, oderwane od kotłujących się wewnątrz emocji - jak ona dobrze znała ten stan - naruszyły tkankę osłupiałej ciszy. Poczuła jak pragnienie ucieczki, ustępuję gorzkiej uldze. Zagrodziła sobie wyjście na własne życzenie, teraz mogła jedynie przeć do przodu. O ile wcześniej była naprędce zamarzającym jeziorem, zbiornikiem rozsadzanym przez naprężony lód, tak teraz powoli przeobrażała się w powolny, prawie nieruchomy strumyk, gładko wpadała w objęcia chłodnej obojętności. Daleko jej było do upragnionego spokoju, do nieruchomej twierdzy, ale było już lepiej.
— Radzi… Radzę sobie. — Spróbowała przeszyć Hectora wzrokiem, bladoniebieskie spojrzenie nie było jednak w stanie uchwycić się ziejących ciemnością gał, ciągle nieobecne zadowalało się trwaniem na tej samej wysokości. Ale i bez tego docierała do niej kolejna gorzka prawda - zerwanie ze świeżo nabytą łatką pacjenta zajmie jej miesiące, jeśli nie lata
Jak szybko zanotowano by jej wizyty w szpitalu? Ile czasu by starczyło by ta informacja dotarła na Nokturn? Do jej klientów? Jak bardzo wypaczone plotki wpłynęłyby na wierzch? Jak dalekie od prawdy? Ilu klientów by straciła? (Czy właśnie jednego z nich przypadkiem nie traciła?) Kto oprócz skrajnych desperatów zwróciłby się do niej o pomoc? Nie zlecano, przecież klątwołamaczom zadań z litości. Nie płacono. Wzdrygnęła się na myśl o przymusowym powrocie do rodziców, cofnięciu do lat dziecinnych oraz życia w złotej klatce. Ojciec prędzej wyrzuciłby ją na bruk.
I byłaby mu za to wdzięczna.
— A z kim miałabym być? — przez zmęczony, a przez to jeszcze cichszy i bardziej nijaki niż zazwyczaj głos, przebiła się nutka szczerego zdziwienia. Z uzdrowicielem, podobnym do tych, którzy jednogłośnie odradzali jej naukę w Durmstrangu? Zgłębiania starożytnych run, czarnej magii i klątw? Regularnego odwiedzania Nokturnu? Słowem - odmawiali jej wszystkiego co stanowiło trzon jej życia? A może z magipsychiatrą, który do końca życia wyręczałby ją w odróżnianiu ułudy od rzeczywistości? Podniosła wyżej głowę, butnie. To było jej życie, jej zdradliwy umysł i jej niepokorne ciało. Nie mogła nikomu użyczyć swych oczu, przerzucić na kogoś bądź podzielić się z nim ciężarem widziadeł. Zamienić na noc umysłami, tak by móc zaznać uroku przyjemnych, sennych wizji. Pogodziła się i ułożyła sobie z tym życie, samodzielnie.
Powoli, ostrożnie, przedewszystkim zaś, cicho, wypuściła dotąd nieświadomie wstrzymywane powietrze. Raczkująca kariera klątwołamaczki była jej
Schyliła głowę w geście zrozumienia i wdzięczności.
Oddzielenie tych spotkań wyraźną linią, nie było może wcale złym pomysłem? Przynajmniej udawanie, iż Vale nic nie wie oraz unikanie doszukiwania się w jego smutnym spojrzeniu przebłysków litości bądź dawnego, cichego uznania, będzie minimalnie prostsze. Pod warunkiem, że…
Powstrzymała się przed wzdrygnięciem. Zmusiła do rozluźnienia ramion, utrzymania szyi nieruchomo. Powinna się była tego spodziewać.
— Wystarczy, że nie zrobisz tego jako partacz — blade, żartobliwe iskierki zamigotały w jej nieobecnym spojrzeniu, po czym natychmiast przygasły na wspomnienie innej ofiary.
Wszyscy chorzy, o których słyszała, czy to na łamach gazet, czy to z radia, czy to z plotek, wszyscy bez wyjątku byli martwi. Bądź gorzej. Pochyliła się do przodu. Zamrugała, jakby chcąc zogniskować własne spojrzenie, pochwycić umykającą myśl. Mung, mung - nazwa szpitala odbijała się głucho wewnątrz czaszki, próbując na nowo wzniecić niechciane wspomnienia. Gorszy stan - czy ją też mogło to czekać? Jak bardzo przekonywujące bądź wszechobecne musiałyby być omamy wzrokowe, by zwykła obserwacja i eliksiry okazały się dla niej niewystarczające? I przedewszystkim, jakim cudem Vale mógł zagwarantować swojemu pacjentowi spokojny, pozbawiony pasów, kaftanów i elektrowstrząsów żywot? Nawet jeśli nadejdzie kryzys. Poczuła jak zaschło jej w gardle.
— Nawet gdyby stanowił zagrożenie dla innych? — spytała zdecydowanym, lecz cichym głosem. Knykcie pod śliskim materiałem rękawiczki fantomowo zamrowiły. Niewielki fragment skóry na głowie zaswędział, choć na miejsce wyrwanego puklu dawno wyrosły już setki, jeśli nie tysiące nowych włosów. W rozpuszczonych lokach nie można było dostrzec, choćby najmniejszego śladu przeszłego ubytku.
Skryta dobroduszność Hectora ciągle ją
— Nie do końca rozumiem — Uwiesiła otępiałe spojrzenie na rzęsach Vale’a. Dobrze jej życzył, dlaczego mimo to nie była w stanie uśpić targających nią wątpliwości? — czemu miałyby służyć dodatkowe usługi? — Zaspokojeniu pańskiej ciekawości? Badaniom? Przyszłym artykułom naukowym? Zacisnęła zęby. Była niekonwencjonalnym przypadkiem, żyła
— Umiem odróżnić sen od jawy. Problem leży jedynie w perfekcyjnym ignorowaniu tego pierwszego — Drgnięcia powiek, niechciane spięcie ramion, utrata płynności ruchów, minimalne rozproszenie - te wszystkie, niewyłapywane przez większość czarodziejów szczegóły okrutnie ją drażniły, regularnie przypominały, iż nigdy nie będzie jedyną i niepodzielną władczynią swego ciała. Powstrzymała się przed wykrzywieniem twarzy w grymasie.
— Obydwie te czynności, dzięki ograniczeniu częstotliwości i zakresu omamów wzrokowych, — nigdy nie łudziła się, że dzięki eliksirom, te znikną całkowicie. — będą zdecydowanie — wystarczająco — prostsze. — Odsunęła się, dopiero teraz zdawszy sobie sprawę, że wciąż siedzi pochylona do przodu. — Rozmowa — Nowatorskie techniki. Fałszywa nadzieja na uzdrowienie. Narzekanie. Zwierzanie się. Skupienie się na nie istniejących, a więc nie wartych uwagi omamach wzrokowych, na życiu, w obcych oczach najpewniej niewystarczającym, trudnym i nie wartym zachodu. Ponowne przymusowe, dobitne przypomnienie, iż sposób w jaki funkcjonuje, nie jest i nigdy nie będzie normalny — tego nie ułatwi — dokończyła zrezygnowanym szeptem
-Czyż szczere informacje nie pomogłyby pannie rozpoznać klątwy? Zdjąć jej skuteczniej? - odparował, bo choć jego pacjentka klientka wydawała się zmęczona, to najwyraźniej miała w sobie dość iskry na kontynuację tej słownej szermierki. Może i w fachu łamaczy klątw dyskrecja była wskazana, ale on też był przecież dyskretny. Żadne słowa i sekrety padające w metaforycznych (bo czasem przeniesionych do prywatnych mieszkań pacjentów) murach gabinetu nie opuszczały jego ust, nawet jeśli gardził niektórymi pacjentami i musiał gardzić sobą za dochowanie ich tajemnic: bitych żon, perwersji, okrucieństwa. By uciec od widma pasów i wyładowań elektrycznych w Mungu, świadomie zdecydował się na prywatną praktykę ze wszystkimi odcieniami jej szarości. Jasność płynąca z niesienia komfortu ofiarom plagi koszmarów, dzieciom zamkniętych w ciałach dorosłych, bywała rzadka i cenna. Częściej zdarzali się zazdrośni mężowie, próbujący wybadać, czy ich żony mają histerię.
-Wierzę w naukę i fakty.- zabębnił palcami o biurko, przypatrując się Gudrun uważnie spod ciężkich powiek. Pomyślał o Hogwarcie, o swoim krukońskim przekonaniu, że wiedza rozwiąże wszystko. Przez myśl przemknęło mu echo słów jej brata, zachwalającego Durny Strang, szkołę, która miała ich rozdzielić i w której nie zdążył postawić kroku—bo rozdzieliła ich śmierć. Czy to tam nauczono Gudrun lęku i—przykro było mu to myśleć, więc miał nadzieję, że jej odpowiedź go nie rozczaruje—kompromisów? -Nawet w tak potencjalnie błahej sprawie, jak eliksir słodkiego snu. - zastrzegł, choć receptura była stała, to można było ją przecież nieco ulepszyć, dobrać kosztowniejsze składniki. Tyle, że żaden partacz z portu nie zrobi tego dla dziewczyny, która utrzymuje, że zażywa specyfik tylko hobbystycznie.
Kurtyna kłamstw i jego ślepej nadziei wreszcie opadła; upadła też teoria o uzależnieniu. Trwali w prawdzie, spoglądając sobie w oczy, a przynajmniej próbując. Nie był w stanie uchwycić jej wzroku, czy tak bardzo wstydziła się choroby albo bała litości? Nie, coś było nie tak, widział jak zawieszała wzrok w przestrzeni, skupiając źrenice w punktach, którenormalny inny człowiek ominąłby wzrokiem. Jak Matthias. Korciło go, by spytać co widzi, ale wciąż stąpali po kruchym lodzie. Poczeka.
-Nie dziwię ci się. - westchnął, gdy wspomniała szpital. -Jak długo tam byłaś? - i ile z tego czasu spędziłaś przytomnie? Wrócił pamięcią do tego smutnego, strasznego miejsca, które niegdyś i tak wydawało mu się bezpieczniejsze od małżeńskiej sypialni i ciszy dzielonego z Beatrice domu. -Odszedłem stamtąd, bo nie zgadzam się z ich metodami. Są przestarzałe. Są tchórzliwe, bo rodziny wstydzą się mówić o chorobie wprost, a większość pacjentów trafia do szpitala za późno, gdy... nie są w stanie składnie mówić. - pozwolił, by w jego głosie zadźwięczało nieco więcej emocji niż zwykle, by trawiący go ogień sprzeciwu przebił się przez fantomową, bezpieczną taflę wody. -Da się podejść do pacjentów inaczej. Anglia wciąż bywa staroświecka, ale Herr Freud we Wiedniu robił to od dekad. - wyjaśnił, świadom, że do tej pory mówił jej niewiele o swojej pracy, o swoim credo. Wiedziała, czym się zajmuje, ale pewnie dzieliła wyobrażenie innych, dla których magipsychiatria była niezrozumiałą fanaberią albo krzykami i pasami. Skoro była na oddziale i nie zbliżała się do szpitala, to wiedział już, w jaki stereotyp wierzyła.
Zamrugał, gdy spytała z kim mogłaby być, uświadamiając sobie nagle, że są nazbyt podobni we własnej samotności. Kilka lat temu, będąc niewiele starszym od Gudrun, był przecież taki sam. Nie chciał martwić siostry, nie rozmawiał z bratem, skutecznie odgradzał od siebie wszystkich innych, aż jedyną perspektywą osłody i ucieczki zdawała się buteleczka z bezbolesną trucizną. Dopiero potem został ojcem, dopiero niedawno nauczył się mówić z Letą o swojej klątwie i było... lepiej. Ale było to cholernie ciężkie, a pokusa ucieczki i tak czasem wracała.
-Z rodziną, z magipsychiatrą, albo po prostu z kimś komu... ufasz. - ale nie ma takich osób, prawda?
Nie miała już przecież brata.
Czy Einar, to dobrei palące żywcem mrówki dziecko mogłoby ją ochronić, jak Victor jego? Pamiętał jak obecność bliźniaka łagodziła nieco ból złamanej nogi; pamiętał jak Vic podawał mu rękę i jak cierpliwie tłumaczył mu (niezrozumiałe dla chłopca, który potem z czytania emocji uczynił swój zawód) emocje innych dzieci.
-To lepsze niż obecność alchemika, któremu nie ufasz. - wytknął z bezlitosną logiką. Znów poszukał wzrokiem jej spojrzenia. -Proszenie o pomoc to nie... porażka. Samemu proszę o to ciebie, co miesiąc, choć pewnie domyślasz się, że nie rozmawiam o klątwach z nikim innym. - ubierane w żart prośby kierowane do Everetta Sykes trudno było określić rozmową; przyjaciel nie specjalizował się w klątwach tylko w runach tyczących się talizmanów i Hector prosił go o szybkie Hexa Revelio tylko wtedy, gdy nie mógł szybko wezwać profesjonalisty i zwykle ubierając to w żart by uśpić czujność rozmówcy. -I pewnie domyślasz się - ściszył głos, opuścił spojrzenie na biurko (o ile to zauważyła), zacisnął na moment usta. No dobrze, iluzja za iluzję. Mógł wyrzec się namiastki własnego luksusu i nazwać to, co niedopowiedziane: -dlaczego jestem stałym klientem. - normalny człowiek ograniczyłby wszak usługi kogoś, kto wykrywa coś, co nie istnieje. Nie było żadnej klątwy, ani w domu, ani na Orestesie, ani teraz, ani rok temu. Był tylko fantom tej poprzedniej, niewykrytej, wciąż pustoszącej psychikę zleceniodawcy samym swoim wspomnieniem.
-Gdybym był partaczem, nie rozmawialibyśmy. - stwierdził kategorycznie, dwuznacznie. Ani ona nie zatrudniłaby partacza, ani partacz nie dociekałby dlaczego zdrowa dziewczyna zamawia końską dawkę. Ale oto byli uwikłani w tą rozmowę, a on nie zamierzał odpuścić.
-Myślisz - kąciki ust drgnęły lekko -że każdy mój pacjent jest dobrą osobą? Zagrożeniem dla innych może być twój sąsiad, albo znajomy ze szkolnej ławki. Moralność nie jest powiązana ze zdrowiem. - wyminął temat, nie mogąc odpuścić sobie zwerbalizowania walkiz wiatrakami ze społecznymi stygmatami. -Ale jeśli mówisz o kryzysie wywołanym snami, to przy odpowiedniej terapii takiego kryzysu da się uniknąć. Stan nikogo nie pogarsza się z dnia na dzień - odepchnął wspomnienie Matthiasa, ciskającego książkami po pokoju po tym, jak matka okłamała go w sprawie zniszczonego ogrodu. W końcu kryzys został szybko zażegnany i to była wina jego matki i komety. Nie pacjenta o duszy dziecka. Gudrun wydawała się przy nim nieskończenie bardziej... dorosła. Fascynowało go to, że egzystuje tak samodzielnie i trzyma własną psychikę w takich ryzach, ale próbował nie okazać tej ciekawości. Nie chciał, by poczuła się jak okaz badawczy. -a regularność spotkań pozwala wychwycić sygnały ostrzegawcze. - zawiesił wymownie głos, tak samo jak regularność ich (niepotrzebnych dla nikogo... innego) spotkań z Hexa Revelio pozwoliłaby wychwycić każdą nieprawidłowość w otoczeniu Orestesa.
-Jak wiele musisz ignorować? - zapytał cicho, gdy sama się do tego przyznała. -Co ignorujesz teraz? - dodał, wznoszącczarne dziury jasne tęczówki na jej oczy.
-Ty mówisz, że nie ułatwi; ja sądzę, że ułatwi; ale możemy się zgodzić, że nie utrudni, prawda? Szczególnie jeśli ceną będzie tylko godzina twojego czasu. - zaproponował. -Ile dzieci zostało chorych dlatego, że rodzice nie znaleźli godziny, by specjalista porozmawiał z nimi o złych snach? - zapytał, insynuując prawdę dość brutalnie. Też miewał w dzieciństwie złe sny, choć innej natury. Czy chodziłbym, gdyby zdjęto ze mnie klątwę zanim spadłem ze schodów? Czy byłabyś d z i s i a j chora, gdyby magipsychiatra wyleczył z koszmarów pięciolatkę? Czy twój brat nadal by żył? -Czy w waszej rodzinie zdarzały się już przypadki tej choroby?
-Wierzę w naukę i fakty.- zabębnił palcami o biurko, przypatrując się Gudrun uważnie spod ciężkich powiek. Pomyślał o Hogwarcie, o swoim krukońskim przekonaniu, że wiedza rozwiąże wszystko. Przez myśl przemknęło mu echo słów jej brata, zachwalającego Durny Strang, szkołę, która miała ich rozdzielić i w której nie zdążył postawić kroku—bo rozdzieliła ich śmierć. Czy to tam nauczono Gudrun lęku i—przykro było mu to myśleć, więc miał nadzieję, że jej odpowiedź go nie rozczaruje—kompromisów? -Nawet w tak potencjalnie błahej sprawie, jak eliksir słodkiego snu. - zastrzegł, choć receptura była stała, to można było ją przecież nieco ulepszyć, dobrać kosztowniejsze składniki. Tyle, że żaden partacz z portu nie zrobi tego dla dziewczyny, która utrzymuje, że zażywa specyfik tylko hobbystycznie.
Kurtyna kłamstw i jego ślepej nadziei wreszcie opadła; upadła też teoria o uzależnieniu. Trwali w prawdzie, spoglądając sobie w oczy, a przynajmniej próbując. Nie był w stanie uchwycić jej wzroku, czy tak bardzo wstydziła się choroby albo bała litości? Nie, coś było nie tak, widział jak zawieszała wzrok w przestrzeni, skupiając źrenice w punktach, które
-Nie dziwię ci się. - westchnął, gdy wspomniała szpital. -Jak długo tam byłaś? - i ile z tego czasu spędziłaś przytomnie? Wrócił pamięcią do tego smutnego, strasznego miejsca, które niegdyś i tak wydawało mu się bezpieczniejsze od małżeńskiej sypialni i ciszy dzielonego z Beatrice domu. -Odszedłem stamtąd, bo nie zgadzam się z ich metodami. Są przestarzałe. Są tchórzliwe, bo rodziny wstydzą się mówić o chorobie wprost, a większość pacjentów trafia do szpitala za późno, gdy... nie są w stanie składnie mówić. - pozwolił, by w jego głosie zadźwięczało nieco więcej emocji niż zwykle, by trawiący go ogień sprzeciwu przebił się przez fantomową, bezpieczną taflę wody. -Da się podejść do pacjentów inaczej. Anglia wciąż bywa staroświecka, ale Herr Freud we Wiedniu robił to od dekad. - wyjaśnił, świadom, że do tej pory mówił jej niewiele o swojej pracy, o swoim credo. Wiedziała, czym się zajmuje, ale pewnie dzieliła wyobrażenie innych, dla których magipsychiatria była niezrozumiałą fanaberią albo krzykami i pasami. Skoro była na oddziale i nie zbliżała się do szpitala, to wiedział już, w jaki stereotyp wierzyła.
Zamrugał, gdy spytała z kim mogłaby być, uświadamiając sobie nagle, że są nazbyt podobni we własnej samotności. Kilka lat temu, będąc niewiele starszym od Gudrun, był przecież taki sam. Nie chciał martwić siostry, nie rozmawiał z bratem, skutecznie odgradzał od siebie wszystkich innych, aż jedyną perspektywą osłody i ucieczki zdawała się buteleczka z bezbolesną trucizną. Dopiero potem został ojcem, dopiero niedawno nauczył się mówić z Letą o swojej klątwie i było... lepiej. Ale było to cholernie ciężkie, a pokusa ucieczki i tak czasem wracała.
-Z rodziną, z magipsychiatrą, albo po prostu z kimś komu... ufasz. - ale nie ma takich osób, prawda?
Nie miała już przecież brata.
Czy Einar, to dobre
-To lepsze niż obecność alchemika, któremu nie ufasz. - wytknął z bezlitosną logiką. Znów poszukał wzrokiem jej spojrzenia. -Proszenie o pomoc to nie... porażka. Samemu proszę o to ciebie, co miesiąc, choć pewnie domyślasz się, że nie rozmawiam o klątwach z nikim innym. - ubierane w żart prośby kierowane do Everetta Sykes trudno było określić rozmową; przyjaciel nie specjalizował się w klątwach tylko w runach tyczących się talizmanów i Hector prosił go o szybkie Hexa Revelio tylko wtedy, gdy nie mógł szybko wezwać profesjonalisty i zwykle ubierając to w żart by uśpić czujność rozmówcy. -I pewnie domyślasz się - ściszył głos, opuścił spojrzenie na biurko (o ile to zauważyła), zacisnął na moment usta. No dobrze, iluzja za iluzję. Mógł wyrzec się namiastki własnego luksusu i nazwać to, co niedopowiedziane: -dlaczego jestem stałym klientem. - normalny człowiek ograniczyłby wszak usługi kogoś, kto wykrywa coś, co nie istnieje. Nie było żadnej klątwy, ani w domu, ani na Orestesie, ani teraz, ani rok temu. Był tylko fantom tej poprzedniej, niewykrytej, wciąż pustoszącej psychikę zleceniodawcy samym swoim wspomnieniem.
-Gdybym był partaczem, nie rozmawialibyśmy. - stwierdził kategorycznie, dwuznacznie. Ani ona nie zatrudniłaby partacza, ani partacz nie dociekałby dlaczego zdrowa dziewczyna zamawia końską dawkę. Ale oto byli uwikłani w tą rozmowę, a on nie zamierzał odpuścić.
-Myślisz - kąciki ust drgnęły lekko -że każdy mój pacjent jest dobrą osobą? Zagrożeniem dla innych może być twój sąsiad, albo znajomy ze szkolnej ławki. Moralność nie jest powiązana ze zdrowiem. - wyminął temat, nie mogąc odpuścić sobie zwerbalizowania walki
-Jak wiele musisz ignorować? - zapytał cicho, gdy sama się do tego przyznała. -Co ignorujesz teraz? - dodał, wznosząc
-Ty mówisz, że nie ułatwi; ja sądzę, że ułatwi; ale możemy się zgodzić, że nie utrudni, prawda? Szczególnie jeśli ceną będzie tylko godzina twojego czasu. - zaproponował. -Ile dzieci zostało chorych dlatego, że rodzice nie znaleźli godziny, by specjalista porozmawiał z nimi o złych snach? - zapytał, insynuując prawdę dość brutalnie. Też miewał w dzieciństwie złe sny, choć innej natury. Czy chodziłbym, gdyby zdjęto ze mnie klątwę zanim spadłem ze schodów? Czy byłabyś d z i s i a j chora, gdyby magipsychiatra wyleczył z koszmarów pięciolatkę? Czy twój brat nadal by żył? -Czy w waszej rodzinie zdarzały się już przypadki tej choroby?
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
— Klątwa jest, bądź nie jest zdjęta. Nie ma nic pomiędzy — cicho wytknęła. Kurczowo uchwyciła się wręczonej niespójności, instynktownie gotowa przenieść cały ciężar dyskusji w bezpieczniejsze rejony. Za jej pomocą rozproszyć własne ołowiane myśli i przekierować te należące do Hectora, zbyt przenikliwe, na inny tor. Udzielić wykładu, pozwolić pasji przytłumić wspomnienia. To nie kwestia skuteczności. Obecność skutków ubocznych zdjętych klątw zazwyczaj nie wynika z braku kompetencji bądź niewystarczającego potencjału magicznego klątwołamacza. Winnym jest czas, mechanika cząstek czarnej magii, ich uporczywe wżeranie się w ludzkie tkanki, brak badań naukowych nad tą plugawą dziedziną. Zacisnęła szczękę. Czy jej się zdawało, czy miast bronić siebie, chciała zacząć bronić kolegów po fachu? Kolegi, którego nigdy nie widziała na oczy. Tylko po co? Po co nieudolnie zmieniać temat? Po co szczerzyć kły? — Lecz dodatkowe dane — wydusiła z siebie. Z każdym słowem podnosiła się o kilka milimetrów, coraz mniej się garbiła. — zwiększyłyby prawdopodobieństwo złamania klątwy. Klientom opłaca się ich udzielanie — głucho oznajmiła.
— Mi się opłaca — teraz - chciała jeszcze dodać, lecz prędko się powstrzymała. Pozwoliła lichej namiastce niedopowiedzenia wybrzmieć w ciszy. Powieki nerwowo drgnęły. Czuła całą sobą jak zbliża się uniknione. Jak pieczęć skrywająca jejrodzinny sekret bezlitośnie kruszeje i odsłania zarówno go jak i dawno, głęboko zakopany lęk przed utratą wtedy świeżo wyszarpanej wolności.
Siedziała nieruchomo. Brzeg oparcia fotela wciąż nieprzyjemnie wbijał się między łopatki. Nogi zaczynały cierpnąć od utrzymywania jej wysokiej postaci na nie za szerokim podłokietniku, jednak nie zwracała na to uwagi. Nie będąc w stanie zapanować nad wszystkimi swoimi ruchami, słowami, reakcjami, widziadłami, wspomnieniami i emocjami, które mimo pospiesznie stawianych tam, zalewały ją ze wszystkich stron, próbowała na oślep odciąć się od największych ciężarów. Od bodźców, tych kłamliwych, zawsze kłamliwych. Od emocji, niepraktycznych, niegodnych, nieprofesjonalnych. Pragnęła się skupić. Z całych sił uchwycić się tego coraczej pewne. Na fakturze miękkiego obicia, twardości stelażu, szkieletu fotela, słowach Vale’a. Poddać je szczegółowej, racjonalnej analizie. Tylko jak? Jak miała tego dokonać, gdy właśnie własnoręcznie wyrąbała dziurę w murach własnej twierdzy? Jak zagrodzić drogę wszystkim wydzierające się z niej i wdzierającym do niej dystraktorom?
— Trzy dni — sucho odparła. Proste pytanie, prosta odpowiedź. Tyle, że nie. Przełknęła ślinę. Trzy dni pamiętała. — przytomna. — Ale równie dokładnie pamiętaławręczoną przez rodziców zdobytą przez siebie dokumentację medyczną, jedyną kopię szpitalnego oryginału, jedyne źródło twardych danych na temat własnego zdrowia. Siedem dni, tyle zajęło jej odespanie uzbieranych na przestrzeni dekady koszmarów. — Dziesięć dni - w sumie.
Z delikatnym zdumieniem spostrzegła, iż im bardziej dystansowała się od swoich emocji, w im ciaśniejszy i ciemniejszy kąt jestestwa spychała swoją duszę, tym więcej ognia wybrzmiewało w głosie Hectora. Zaciętości? Wściekłości? Jej wzrok nie oprzytomniał, ale twarz odrobinę stężała w wyrazie skupienia. W życiu nie oddałaby komuś swego życia, zawodu, oczu czy snu, lecz z chęcią pozwoliłaby komuś przeżyć emocje za nią. Delikatnie pokręciła głową. Co za absurdalny pomysł.
Coś zakuło ją w piersi. Instynktownie przyłożyła zaciśniętą pięść do serca. Zbiła usta w wąską kreskę. Prawie czuła na końcu języka smak słonej bryzy, słyszała znajomy stukot obcasów, szelest długiej sukni, przedewszystkim zaś widziała oczyma pamięci niedawno otrzymany, lakoniczny list. Osowiałą Rusałkę. Sztywne, czarne linie zdradzające zachowawcze pociągnięcia piórem i nerwowo zaciśniętą dłoń. Ostrożnie składane zdania niepokoiły bardziej niż rozszerzone w zwierzęcym przestrachu źrenice. Pragnęła zdjąć z niej ciężar. By ujrzeć i zaznać jej szczęścia (w pełni, nie zaś przez jeden list, ulotne słowo) była gotowa przejąć przyjąć wszelkie jej smutki, jednak… Niezamierzała mogła w zamian wręczyć swych. Już napięta twarz, zesztywniała jeszcze mocniej. Bladoniebieskie tęczówki zalśniły chłodną determinacją. Była już kiedyś ciężarem. Brudnym sekretem. Kulą u nogi rodziny. Dźwiganą z przymusu, z przyzwyczajenia. Której odejście skwitowano jedynie ostrożnym zdumieniem i ulgą, nigdy podziwem. Imosia nie pozwoliłaby jej odejść, choćby ciężar tajemnic miałby ściągnąć ją na dno. W to przynajmniej Gudrun pragnęła wierzyć.
Tego się bała, tą świadomością się skrycie radowała, by chwilę później wyrzucać sobie samolubność. Lady Traves miała wystarczająco kłopotów na głowie, jej serce wypełnione było wystarczającą ilością zmartwień, a Gudrun nigdy nie zamierzała stać się kolejnym. Już nigdy nie miała być ciężarem, jedynie oparciem. Przynajmniej dla niej.
— O nie zaufane osoby nie trzeba dbać — odpowiedziała swoim zwyczajowym, monotonnym i z pozoru spokojnym głosem. — Nie trzeba się nimi tak — ich samopoczuciem, zdaniem, opinią, troską, litością, strachem, odrzuceniem, niezrozumieniem, dociekliwymi pytaniami — przejmować. — Zgasiła czający się w kącikach oczu i ust blady, żałosny uśmiech. Wiedziała przecież jak jej byli alchemicy na nią patrzyli, na horrendalnie dużą liczbę zamawianych eliksirów, schludny ubiór, dość szanowane na Śmiertelnym Nokturnie nazwisko. W najlepszym przypadku brali ją za właścicielkę szemranego interesu, w najgorszym za zdesperowaną ćpunkę, lecz póki wywiązywali się z zadania, póki nie wpadła w założone przez samą siebie sidła złudnej pewności siebie i podskórnego lęku, nie obchodziło jej to. Wzajemna nieufność, stara znajoma, którą powietrze nokturnu było przesiąknięte do cna, zapewniała jejmylne poczucie bezpieczeństwa, poufności. — Są przewidywalne. — Powstrzymała się przed dyskretnym westchnieniem. Sprzedawcy, w imię własnego interesu, prawie zawsze działali wedle ściśle określonego schematu. Sprzedać więcej, drożej, częściej. No i oczywiście - wyprodukować taniej. Dłonie na chwilę zacisnęły się w pięści, po chwili rozluźniły. Kupno złej jakości eliksirów było jej błędem. Wyraźną wypadkową obecnej sytuacji na świecie i jej przemęczenia nieuważności. Oczywistością. Z kolei braterska troska czarodzieje działający w obronie cudzego interesu byli dla niej w większości terrą incognita, bardziej niepokojącą niż fascynującą, często na pierwszy rzut oka irracjonalną.
Zamrugała. Już od dłuższej chwili nie próbowała przeszyć Hectora wzrokiem na wskroś. Nie siłowała się z nim na spojrzenia. Błękitne oczy nie iskrzyły w starciu. Nie próbowały niczego udowodnić, zadowalając się tkwieniem w przestrzeni. Nie siliły się na obserwacje, na wyłuskiwanie prawdy, jedynie skupiały na utrzymaniu nieruchomej pozycji. A mimo to puste źrenice drgnęły w dół, jakby na chwilę rzeczywiście pragnęły uchwycić się ziejących czernią oczodołów, przyjrzeć się znajomej twarzy.
— Komplikacje po Klątwie Pokrzywki —bezlitośnie dopowiedziała spokojnie, rzeczowo, profesjonalnie, zupełnie jakby mówiła o optymalnym rozkładzie ochronnych run, nie zaś o pokłosiu bestialskiej klątwy. — bądź Złego Oka. — Iluzja za iluzję. Tkwiła w bezruchu. Prawie całkowitym. Nieznacznie skuliła ramiona w wyrazie niemego zawstydzenia, przeprosin. Nie powinna była ani wertować ksiąg z Borgin&Burke pod tym kątem, ani obracać w pamięci ich rozmowy w poszukiwaniu kolejnych poszlak, a już zwłaszcza przyznawać się, choćby pośrednio, iż się tego dopuściła. Po co właściwie wypowiadała te nazwy na głos? Nie przynosiły jej już przecież żadnej satysfakcji. — Obydwie prowadzą do skrajnego osłabienia organizmu, hamują magiczne procesy regeneracji — które zazwyczaj nie dopuszczają do nieprawidłowego zrośnięcia się kości czarodzieja, nie dopuszczają do kalectwa. Przymknęła oczy. Nie musiała wypowiadać tych oczywistość na głos. Vale doskonale zdawał sobie z nich sprawę. Wzięła pojedynczy, dyskretny, głębszy wdech. Nie oczekiwała odpowiedzi, potwierdzenia bądź ognistego zaprzeczenia, po prostu napawała się krótką chwilą ciszy. Bezwiednie wyrysowała palcem na ramieniu, dwie, następujące po sobie runy; kenaz - utożsamianą z ogniem i jera - utożsamianą ze zmianą, oczywiście w nieodwróconych pozycjach. — Lecz widmo tej drugiej lepiej uzasadniałoby twą troskę — troskę, bo przecież nie paranoję. Gudrun broniła się przed cudzą troską, równocześnie jednak nie dopuszczała do siebie myśli, iż sama mogła być zbyt opiekuńcza wobec Imosi, a Hector - wobec syna. Przecież do tego sprowadzała się prawdziwa rola rodziny, nie do dbania o reputację swych przodków, a do bronienia swoich, żyjących bliskich. To była ich misja.
Ostrożnie przytaknęła. Dała wreszcie - nieograniczający się jedynie do krótkich, w większości beznamiętnych odpowiedzi - sygnał, iż kolejne kategoryczne zdania do niej docierają. Splotła mocniej ręce. Powieki rozwarły się minimalnie szerzej, pozwalając wypłynąć oznace cichego zaskoczenia, na wierzch kamiennej twarzy. Miała do czynienia z oprychami i zbirami wszelkiej maści na co dzień. Jednego dnia zdejmowała klątwę z targanego konwulsjami ciała, by drugiego zdejmować kolejną - nałożoną najpewniej przez dopiero co ocalonego czarnoksiężnika. W otoczeniu znajomych z Nokturna rzadko, kiedy opuszczała różdżkę, jednak… zawsze oddzielała te dwa światy - jednorodzinny domek wśród walijskich pól i obskurne uliczki Londynu - grubą linią. Osobiście dbała, by zgnilizna jednego nie zburzyła miru drugiego. Myśl, iż do zajmowanego przez nich gabinetu, do tego domu może być dopuszczane plugastwo innej natury - o wiele trudniejszej do wykrycia, niezbędnej Vale’owi do zarobku - wzbudzała w Gudrun niezrozumiałą, natychmiastowo stłumioną złość.
— Co — Spróbowała rozproszyć myśli, zepchnąć je na stare tory, prawie równie nieprzyjemne co poprzednie. — prócz zintensyfikowania się omamów wzrokowych może wskazać nadejście… — koszmaru na jawie, ataku podsycanej paniką agresji, prostej drogi do nieświadomego rzucenia się z klifu, bądź gorzej - zesłania do wariatkowa. Wymusiła na sobie pauzę oddechową. Spokojnie. Powoli. W końcuciało zmysły całkowicie wymknęły jej się spod kontroli przeszło ponad dekadę temu. Dziś by do tego nie dopuściła. Nie była już tą zagubioną na bankiecie dziewczynka. Nie dopytywała przecież w ramach prewencji, tylko z czystej ciekawości. Bo czemu by nie? Skoro już tu była. Skoro już wiedział. Z trudem powsztrzymała się przed wzdrygnięciem. — gwałtownej eskalacji.
Wiedziała. Podskórnie czuła kolejne, czające się za ściszonym głosem pytanie. Serce zwolniło, oddech też, kolejne zbitki sylab zdawały się coraz wolniej docierać do uszu. Sekundy nagle rozciągnęły się w godziny, jakby sam świat chciał odepchnąć od niej nieuchronnie zbliżającą się chwilę.
Nic. Podniosła nieobecny wzrok. Wszystko. Zamrugała. Nie wiem. Staram się nie liczyć. Bezładne strzępki nieistniejącej odpowiedzi zaszumiały w głowie. Tonęła w nawale splątanych słów, wątków, emocji i odczuć. Dziwnie obcych, w sposób bliżniaczo podobny co malujące się przed jej oczami kształty i barwy, bezładne plamy i zbędne szczegóły, składające się na gabinet, na obraz którego nie miała sił analizować. Widzieć. Ignorować. Smoliście czarne, przywołane gałki oczne zajarzyły się, wypaliły w umyśle z podwójną siłą. Po raz pierwszy ściągnęły jej spojrzenie, zaabsorbowały niczym dwie czarne dziury, dwie wyrwy w rzeczywistości. Karykaturalnie, wydłużone cienie zatańczyły na półkach. Zacisnęła powieki. Za szybko. Zbyt gorączkowo. — Nic wielkiego. — Niewielkie, nieruchome widziadło ograniczające się do zmiany aparycji rozmówcy - widziała przecież takich tysiące. Zazwyczaj - gdy znajdowała się w bezpiecznych ramach rutyny - nawet ich nie rejestrowała. A jednak teraz ich obecność boleśnie wrzynała się w jej neurony. — Pań… twoje tęczówki i białko stopiły się ze źrenicą, wydają się… — Ostrożnie uchyliła powieki. Spojrzała w głąb oczodołów Vale’a. Nadal były — jednolicie czarne.
— Ile dzieci zostało chorych, ponieważ ich rodzice nie chcieli — głucho zawtórowała, nie uciekając już spojrzeniem ani w bok, ani wgłąb siebie. — by jakikolwiek specjalista dowiedział się o atakach dziecięcej histerii? — Oczy zalśniły, nieznacznie zmrużyły w wyrazie gorzkiego, przewrotnego uśmiechu. Nawet jeśli nauczyła się milczeć i zamierać niezwykle szybko, Vidar i Calliope Borgin musieli wiedzieć o jej koszmarach, o bezsennych nocach, niespodziewanych omamach wzrokowych. Lecz mimo to czekali. Być może mieli nadzieję, że któregoś dnia pomyli okno z drzwiami i problem sam się rozwiąże? Zacisnęła usta w cienką kreskę. Czekali, czekali, aż doczekali się skandalu, ona zaś - Munga. Ale gdyby nie atak - jak długo musiałaby jeszcze czekać na swój pierwszy eliksir?
— Nie wiem. — szczerze odpowiedziała. Na chwile zamilkła, próbując wykopać z odmętów pamięci jakąkolwiek poszlakę — Choć wątpię. — Rodzice umieliby przecież rozpoznać symptomy choroby, z którą wcześniej mierzył się któryś z ich krewnych. Nie mogli być aż tak głupi. — Podobno… znajdowałam się grupie ryzyka jedynie z przyczyn środowiskowych, nie genetycznych.
— Jak miałyby przebiegać te dodatkowe… — wyszeptała. Dyskretnie odchrząknęła. Godzina, tylko godzina, tygodniowo czy miesięcznie nadal była to niska cena za potencjalne umocnienie spokoju. — wizyty kontrolne? — dokończyła pewniejszym, choć wciąż zmęczonym i trochę zrezygnowanym głosem. Proszenie o pomoc to nie porażka. Opowieści o chorobie nie powinny obciążać Hectora za bardzo, były przecież częściej jego pracy. Czemu więc wciąż czuła się…zagrożona winna?
— Mi się opłaca — teraz - chciała jeszcze dodać, lecz prędko się powstrzymała. Pozwoliła lichej namiastce niedopowiedzenia wybrzmieć w ciszy. Powieki nerwowo drgnęły. Czuła całą sobą jak zbliża się uniknione. Jak pieczęć skrywająca jej
Siedziała nieruchomo. Brzeg oparcia fotela wciąż nieprzyjemnie wbijał się między łopatki. Nogi zaczynały cierpnąć od utrzymywania jej wysokiej postaci na nie za szerokim podłokietniku, jednak nie zwracała na to uwagi. Nie będąc w stanie zapanować nad wszystkimi swoimi ruchami, słowami, reakcjami, widziadłami, wspomnieniami i emocjami, które mimo pospiesznie stawianych tam, zalewały ją ze wszystkich stron, próbowała na oślep odciąć się od największych ciężarów. Od bodźców, tych kłamliwych, zawsze kłamliwych. Od emocji, niepraktycznych, niegodnych, nieprofesjonalnych. Pragnęła się skupić. Z całych sił uchwycić się tego co
— Trzy dni — sucho odparła. Proste pytanie, prosta odpowiedź. Tyle, że nie. Przełknęła ślinę. Trzy dni pamiętała. — przytomna. — Ale równie dokładnie pamiętała
Z delikatnym zdumieniem spostrzegła, iż im bardziej dystansowała się od swoich emocji, w im ciaśniejszy i ciemniejszy kąt jestestwa spychała swoją duszę, tym więcej ognia wybrzmiewało w głosie Hectora. Zaciętości? Wściekłości? Jej wzrok nie oprzytomniał, ale twarz odrobinę stężała w wyrazie skupienia. W życiu nie oddałaby komuś swego życia, zawodu, oczu czy snu, lecz z chęcią pozwoliłaby komuś przeżyć emocje za nią. Delikatnie pokręciła głową. Co za absurdalny pomysł.
Coś zakuło ją w piersi. Instynktownie przyłożyła zaciśniętą pięść do serca. Zbiła usta w wąską kreskę. Prawie czuła na końcu języka smak słonej bryzy, słyszała znajomy stukot obcasów, szelest długiej sukni, przedewszystkim zaś widziała oczyma pamięci niedawno otrzymany, lakoniczny list. Osowiałą Rusałkę. Sztywne, czarne linie zdradzające zachowawcze pociągnięcia piórem i nerwowo zaciśniętą dłoń. Ostrożnie składane zdania niepokoiły bardziej niż rozszerzone w zwierzęcym przestrachu źrenice. Pragnęła zdjąć z niej ciężar. By ujrzeć i zaznać jej szczęścia (w pełni, nie zaś przez jeden list, ulotne słowo) była gotowa przejąć przyjąć wszelkie jej smutki, jednak… Nie
Tego się bała, tą świadomością się skrycie radowała, by chwilę później wyrzucać sobie samolubność. Lady Traves miała wystarczająco kłopotów na głowie, jej serce wypełnione było wystarczającą ilością zmartwień, a Gudrun nigdy nie zamierzała stać się kolejnym. Już nigdy nie miała być ciężarem, jedynie oparciem. Przynajmniej dla niej.
— O nie zaufane osoby nie trzeba dbać — odpowiedziała swoim zwyczajowym, monotonnym i z pozoru spokojnym głosem. — Nie trzeba się nimi tak — ich samopoczuciem, zdaniem, opinią, troską, litością, strachem, odrzuceniem, niezrozumieniem, dociekliwymi pytaniami — przejmować. — Zgasiła czający się w kącikach oczu i ust blady, żałosny uśmiech. Wiedziała przecież jak jej byli alchemicy na nią patrzyli, na horrendalnie dużą liczbę zamawianych eliksirów, schludny ubiór, dość szanowane na Śmiertelnym Nokturnie nazwisko. W najlepszym przypadku brali ją za właścicielkę szemranego interesu, w najgorszym za zdesperowaną ćpunkę, lecz póki wywiązywali się z zadania, póki nie wpadła w założone przez samą siebie sidła złudnej pewności siebie i podskórnego lęku, nie obchodziło jej to. Wzajemna nieufność, stara znajoma, którą powietrze nokturnu było przesiąknięte do cna, zapewniała jej
Zamrugała. Już od dłuższej chwili nie próbowała przeszyć Hectora wzrokiem na wskroś. Nie siłowała się z nim na spojrzenia. Błękitne oczy nie iskrzyły w starciu. Nie próbowały niczego udowodnić, zadowalając się tkwieniem w przestrzeni. Nie siliły się na obserwacje, na wyłuskiwanie prawdy, jedynie skupiały na utrzymaniu nieruchomej pozycji. A mimo to puste źrenice drgnęły w dół, jakby na chwilę rzeczywiście pragnęły uchwycić się ziejących czernią oczodołów, przyjrzeć się znajomej twarzy.
— Komplikacje po Klątwie Pokrzywki —
Ostrożnie przytaknęła. Dała wreszcie - nieograniczający się jedynie do krótkich, w większości beznamiętnych odpowiedzi - sygnał, iż kolejne kategoryczne zdania do niej docierają. Splotła mocniej ręce. Powieki rozwarły się minimalnie szerzej, pozwalając wypłynąć oznace cichego zaskoczenia, na wierzch kamiennej twarzy. Miała do czynienia z oprychami i zbirami wszelkiej maści na co dzień. Jednego dnia zdejmowała klątwę z targanego konwulsjami ciała, by drugiego zdejmować kolejną - nałożoną najpewniej przez dopiero co ocalonego czarnoksiężnika. W otoczeniu znajomych z Nokturna rzadko, kiedy opuszczała różdżkę, jednak… zawsze oddzielała te dwa światy - jednorodzinny domek wśród walijskich pól i obskurne uliczki Londynu - grubą linią. Osobiście dbała, by zgnilizna jednego nie zburzyła miru drugiego. Myśl, iż do zajmowanego przez nich gabinetu, do tego domu może być dopuszczane plugastwo innej natury - o wiele trudniejszej do wykrycia, niezbędnej Vale’owi do zarobku - wzbudzała w Gudrun niezrozumiałą, natychmiastowo stłumioną złość.
— Co — Spróbowała rozproszyć myśli, zepchnąć je na stare tory, prawie równie nieprzyjemne co poprzednie. — prócz zintensyfikowania się omamów wzrokowych może wskazać nadejście… — koszmaru na jawie, ataku podsycanej paniką agresji, prostej drogi do nieświadomego rzucenia się z klifu, bądź gorzej - zesłania do wariatkowa. Wymusiła na sobie pauzę oddechową. Spokojnie. Powoli. W końcu
Wiedziała. Podskórnie czuła kolejne, czające się za ściszonym głosem pytanie. Serce zwolniło, oddech też, kolejne zbitki sylab zdawały się coraz wolniej docierać do uszu. Sekundy nagle rozciągnęły się w godziny, jakby sam świat chciał odepchnąć od niej nieuchronnie zbliżającą się chwilę.
Nic. Podniosła nieobecny wzrok. Wszystko. Zamrugała. Nie wiem. Staram się nie liczyć. Bezładne strzępki nieistniejącej odpowiedzi zaszumiały w głowie. Tonęła w nawale splątanych słów, wątków, emocji i odczuć. Dziwnie obcych, w sposób bliżniaczo podobny co malujące się przed jej oczami kształty i barwy, bezładne plamy i zbędne szczegóły, składające się na gabinet, na obraz którego nie miała sił analizować. Widzieć. Ignorować. Smoliście czarne, przywołane gałki oczne zajarzyły się, wypaliły w umyśle z podwójną siłą. Po raz pierwszy ściągnęły jej spojrzenie, zaabsorbowały niczym dwie czarne dziury, dwie wyrwy w rzeczywistości. Karykaturalnie, wydłużone cienie zatańczyły na półkach. Zacisnęła powieki. Za szybko. Zbyt gorączkowo. — Nic wielkiego. — Niewielkie, nieruchome widziadło ograniczające się do zmiany aparycji rozmówcy - widziała przecież takich tysiące. Zazwyczaj - gdy znajdowała się w bezpiecznych ramach rutyny - nawet ich nie rejestrowała. A jednak teraz ich obecność boleśnie wrzynała się w jej neurony. — Pań… twoje tęczówki i białko stopiły się ze źrenicą, wydają się… — Ostrożnie uchyliła powieki. Spojrzała w głąb oczodołów Vale’a. Nadal były — jednolicie czarne.
— Ile dzieci zostało chorych, ponieważ ich rodzice nie chcieli — głucho zawtórowała, nie uciekając już spojrzeniem ani w bok, ani wgłąb siebie. — by jakikolwiek specjalista dowiedział się o atakach dziecięcej histerii? — Oczy zalśniły, nieznacznie zmrużyły w wyrazie gorzkiego, przewrotnego uśmiechu. Nawet jeśli nauczyła się milczeć i zamierać niezwykle szybko, Vidar i Calliope Borgin musieli wiedzieć o jej koszmarach, o bezsennych nocach, niespodziewanych omamach wzrokowych. Lecz mimo to czekali. Być może mieli nadzieję, że któregoś dnia pomyli okno z drzwiami i problem sam się rozwiąże? Zacisnęła usta w cienką kreskę. Czekali, czekali, aż doczekali się skandalu, ona zaś - Munga. Ale gdyby nie atak - jak długo musiałaby jeszcze czekać na swój pierwszy eliksir?
— Nie wiem. — szczerze odpowiedziała. Na chwile zamilkła, próbując wykopać z odmętów pamięci jakąkolwiek poszlakę — Choć wątpię. — Rodzice umieliby przecież rozpoznać symptomy choroby, z którą wcześniej mierzył się któryś z ich krewnych. Nie mogli być aż tak głupi. — Podobno… znajdowałam się grupie ryzyka jedynie z przyczyn środowiskowych, nie genetycznych.
— Jak miałyby przebiegać te dodatkowe… — wyszeptała. Dyskretnie odchrząknęła. Godzina, tylko godzina, tygodniowo czy miesięcznie nadal była to niska cena za potencjalne umocnienie spokoju. — wizyty kontrolne? — dokończyła pewniejszym, choć wciąż zmęczonym i trochę zrezygnowanym głosem. Proszenie o pomoc to nie porażka. Opowieści o chorobie nie powinny obciążać Hectora za bardzo, były przecież częściej jego pracy. Czemu więc wciąż czuła się…
-Nic pomiędzy? - zapytał bezbarwnie, po raz kolejny przekonując się, że klątwołamacze widzą najwyraźniej świat jedynie w czarnej i białej magii, pomijając szarości ludzkiej psychiki. Może nie powinien się dziwić, że tamten, który zdjął niego kwitnącą przez dziecięce lata klątwę po prostu przyjął zapłatę i zamknął za sobą drzwi na zawsze—zostawiając małego chłopca z niepewnością, niezagojoną nogą i ojcowską książką, która wyjaśniała konsekwencje w sposób suchy i przerażający. -A skutki uboczne? - drążył uparcie, choć wiedział, że jedynie przyciąga do siebie w ten sposób podejrzenia. Może to nic, Gudrun i tak obnażyła dziś więcej własnych problemów niż w trakcie całej ich znajomości. Uśmiechnął się gorzko, gdy chłodno podsumowała opłacalność udzielania informacji. Nie wierzył w to, że ojciec nie podejrzewał, kto rzucił tamtą klątwę—był jego synem, do cholery, to po nim odziedziczył pęd do wiedzy i ciężką rękę—ale Anselm Vale nie zdradził nic ani uzdrowicielowi ani własnej rodzinie. Gdy umierał na dole schodów, Hector spytał go o to ostatni raz, obiecując nawet zaklęcie przeciwbólowe, ale cisza była równie ciężka jak zwykle. Do dziś nie mógł tego zrozumieć, choć próbował uznać milczenie za ostatni akt dominacji lub zemsty.
Odegnał myśli o przeszłości, skupiając się na pacjentce, która płaciła mu za teraźniejszość. Siedziała w fotelu wyprostowana jak struna, w podobny sposób jak jej brat przed fortepianem zanim zaczynał grać, a muzyka rozluźniała jego dłonie. Idealna dama, usiłująca zachować kontrolę przynajmniej nad własnym kręgosłupem. Co jeszcze musisz kontrolować, Gudrun? Nienachalnie przesunął wzrokiem po jej figurze, po raz pierwszy zastanawiając się, czy aby nie wygląda niezdrowo. Leczył czasem kobiety, które—gdy życie wymykało im się z rąk—przestawały jeść, kontrolując przynajmniej to. Myślał, że wojna i kryzys wyplenią z pacjentów takie zapędy, ale bywało wręcz przeciwnie; jedna z jego pacjentek uparcie odmawiała sobie resztek cukru, uznając za męczeńską szlachetność fakt, że dzieli się rzadkimi produktami z mężem-tyranem i rozpieszczonym synem.
Dziesięć dni. Mocniej zacisnął dłoń na piórze, choć odkąd zanotował wnioski o jakości eliksirów, nie postawił na papierze ani litery. Sekret Gudrun zachowa w sercu i w pamięci, przede wszystkim chciał poczuć jak chłodne pióro wbija się w jego dłoń, a ukłucie bólu uspokaja.
-Długo. - skwitował, zachowując chłodny i bezbarwny ton dzięki mrowieniu w prawej dłoni. -To cud, że z tego wyszłaś. - podsumował wprost, czy jakikolwiek magipsychiatra przekazał dziecku taki wniosek, czy ochroniono ją wtedy od gorzkiej prawdy? Mogła zapaść w kolejną śpiączkę i kolejną i kolejną, aż wegetowałaby w takim stanie jak biedny Matthias. -A cudami należy się cieszyć. - dodał cicho. -Czasem to jedyne, co nam w życiu pozostaje. - westchnął, choć nie był pewien, czy i ona stykała się w swojej pracy z przypadkami beznadziejnymi, w których logika i stan nauki zawodziły i których gorycz bledła jedynie wobec małych cudów doświadczanych gdzie indziej.
Spoglądał na maskę, w którą zmieniła się jej twarz gdy wspomniał o dzieleniu z kimś trosk i zaufania—i już któryś raz uderzyło go podobieństwo do tego, jak samemu czuł się, gdy był w wieku Gudrun. Czy ćwierćwiecze życia to zawsze tak smutny okres, a jeśli tak to dlaczego niektórzy wspominali je z uśmiechem? Samemu miał już wtedy syna, ale rok-dwa przed jego narodzinami czuł się dotkliwie samotny, pamiętając doskonale jak brat oddalał się od niego wraz z każdą nową troską i nową tragedią. Do dzisiaj czuł się winny, kaleki i słaby pasożyt kładący się cieniem na dzieciństwie Victora, dodatkowy kłopot w posępnym domu, bliźniak niepotrafiący ani obronić go przed ojcem ani wziąć na siebie połowy ciosów (jak być powinno, a nie było)—nie mógł go po tym wszystkim obwiniać za oddalenie się od rodziny, a równocześnie nie potrafił go nie obwiniać. Przynajmniej jego brat żył, a Gudrun wydawała się beznadziejnie sama, wnioskując po jej gorzkich słowach. Mimowolnie przesunął opuszkami palców po szufladzie biurka, w której trzymał pod kluczem pierścionek zaręczynowy i pomyślał, że nawet w towarzystwie ten ciężar jedynie łagodnieje, ale nie mija. Nie był pewien, czy kiedykolwiek powie Celine o skutkach ubocznych klątwy, choć rozsądek i sumienie dyktowały, że powinien.
-Troska i tak zakradnie się do wrażliwych serc, niezależnie od tego jak wysokie mury byś wznosiła. - westchnął, choć własnego serca nie uważał za wrażliwe, a i Gudrun potrafiła doskonale udawać zimny profesjonalizm. Tyle, że zimna profesjonalistka nie zbadałaby w lipcu jego syna bez dodatkowej opłaty, zwłaszcza gdy nawet nie próbował się targować.
Prawie podchwycił jej spojrzenie i już miał uśmiechnąć się blado na myśl, że zdołał ją ożywić rozmową o klątwach i że nie zgadła, gdy szybko dodała nazwę kolejnej klątwy. Poprawną, znienawidzoną, straszną. Jego twarz stężała. Bał się samych symboli run, ale spoglądał na jej twarz, nie na ręce. Dziwnie pusty wzrok Gudrun dał mu podejrzenie, że jeszcze przez kilkanaście sekund będzie mógł w ciszy utrzymać prawie-pokerową twarz i chronić własny sekret, ale wreszcie wypuścił powietrze z płuc. I tak wiedziała, musiała wiedzieć, od dawna, a on poznał dziś jej najgłębszą tajemnicę. Oko za oko. Nić zaufania, która nawiązała się między nimi przez ostatni rok będzie musiała to wytrzymać.
-Tak. - potwierdził, a jego własny głos zabrzmiał głucho, jakby dochodził z daleka. -Złego Oka. - zabębnił palcami w stół, nerwowo. -Nikt ze mną o tym potem nie rozmawiał - jak z tobą o dziesięciu dniach w śpiączce, prawda? -ale samemu przeczytałem, że może powodować skutki uboczne. Problemy psychiczne. - przestał mrugać, zapominając, że powinien. -Być może nie rozmawialibyśmy gdyby nie ona, bo wybrałbym inną specjalizację. - albo chodził z Victorem po górach, jak w dziecięcych marzeniach snutych przed upadkiem ze schodów. Magipsychatria miała go uchronić przed bliznami, które mogły zmienić się w obłęd—ale wiedza nie ochroniła go, gdy raz za razem wracał do burdelu, gdy spoglądał na mężczyzn w równie nieobyczajny sposób jak na prostytutki, gdy nie czuł nic na widok rozszarpanych zwłok własnej żony. -Nikt nie potrafił też powiedzieć, ile czasu trwają i kiedy mogą się rozwinąć. Będę oglądał się przez ramię do śmierci? Co ty mi powiesz? - zażądał, skoro maski opadły, a karty zostały odkryte. Innej pacjentki nie pytałby o swoje osobiste sprawy tak impertynencko, ale Gudrun nigdy nie była zwykłą pacjentką i zauważył też, że rozmowa o klątwach pomogła jej nieco okiełznać własny stres.
Musieli jednak powrócić do tematu.
-Silny stres, przede wszystkim. - odpowiedział na pytanie Gudrun, mając przed oczyma atak paniki Matthiasa po pojawieniu się komety. -Brak stabilności w życiu codziennym. - przeprowadzka i zwiędłe rośliny w ogrodzie. W jej przypadku może spotkania poza terminarzem? -Płytszy sen, ale ten objaw trudno wychwycić przy regularnym dawkowaniu eliksiru. Przemęczenie. Sprzeczne emocje, a w przypadku kobiet również cykl księżycowy. - wyrecytował, zastanawiając się, czy też jedynie potwierdza to, co wyczytała w podręcznikach.
-Och. - mruknął, gdy przyznała wreszcie, co widziała teraz. Powinien się tego spodziewać, zbyt dziwnie patrzyła-i-nie-patrzyła mu w oczy, ale i tak poczuł się odrobinę nieswojo. Jednolicie czarne, jak magia, po której blizny wciąż tkwią w moim ciele. Jednolicie czarne jak zło i obłęd i jak garnitury mojego ojca. Dlaczego to zakłuło, bardziej niż gdyby widziała tańczące elfy? Może to przez to, co mówiła mu kiedyś matka Matthiasa i co uznał, za nawiedzone bredzenie zrozpaczonej kobiety: panie doktorze, może on nie widzi ź l e , tylko b a r d z i e j?
-Ze mną patrz tam, gdzie ci wygodnie. - poprosił prędko, a potem przechylił z namysłem głowę. Miał w dzieciństwie nieco podobny problem, na który szczęśliwie wypracował rozwiązanie. -Jeśli przydarzy ci się to z kimś innym, patrz w punkt między brwiami a nosem i mrugaj w regularnych interwałach, może nawet nieco częściej niż uważasz, że powinnaś. To wygląda... naturalnie.
Najpierw odwzajemnił jej gorzki uśmiech, a potem również zacisnął usta. Ile dzieci umarło, bo rodzice zbyt wstydzili się skaz na swojej reputacji?—chciał kontynuować tą myśl, ale powstrzymał się. Przynajmniej przez chwilę.
-A twój brat? - wypalił. -Na co on umarł? Dziecku nikt tego nie wyjaśnił, ale teraz muszę już wiedzieć, do wywiadu medycznego. - poprosił, łudząc się, że przynajmniej siostra musiała wiedzieć—i że tylko zaspokaja naukową ciekawość wobec czynników ryzyka wokół jej osoby. Ze śmiercią jedynego poza Victorem przyjaciela pogodził się przecież—musiał pogodzić—wiele lat temu, a z nadmiernym lękiem o Gudrun nie miała chyba nazbyt wiele wspólnego. Prawda?
-Na rozmowach o powodach omamów, radach behawioralnych odnośnie radzenia sobie z nimi i na wybadaniu czynników środowiskowych, które mogły przyczynić się do rozwoju przypadłości w dzieciństwie i w których może tkwić klucz do łagodzenia objawów. Plaga koszmarów to choroba psychiki, a eliksiry wpływają na ciało—najtrwalszym sposobem dbania o psychikę jest zaś samoświadomość i dbałość o codzienne nawyki. - wyjaśnił, gdy spytała o przebieg spotkań. Odpowiedź miał przygotowaną i płynną, wręcz wyćwiczoną—i może padająca nieco zbyt szybko w świetle rodzinnych rewelacji, które nieświadomie zdradził jej chwilę wcześniej.
Odegnał myśli o przeszłości, skupiając się na pacjentce, która płaciła mu za teraźniejszość. Siedziała w fotelu wyprostowana jak struna, w podobny sposób jak jej brat przed fortepianem zanim zaczynał grać, a muzyka rozluźniała jego dłonie. Idealna dama, usiłująca zachować kontrolę przynajmniej nad własnym kręgosłupem. Co jeszcze musisz kontrolować, Gudrun? Nienachalnie przesunął wzrokiem po jej figurze, po raz pierwszy zastanawiając się, czy aby nie wygląda niezdrowo. Leczył czasem kobiety, które—gdy życie wymykało im się z rąk—przestawały jeść, kontrolując przynajmniej to. Myślał, że wojna i kryzys wyplenią z pacjentów takie zapędy, ale bywało wręcz przeciwnie; jedna z jego pacjentek uparcie odmawiała sobie resztek cukru, uznając za męczeńską szlachetność fakt, że dzieli się rzadkimi produktami z mężem-tyranem i rozpieszczonym synem.
Dziesięć dni. Mocniej zacisnął dłoń na piórze, choć odkąd zanotował wnioski o jakości eliksirów, nie postawił na papierze ani litery. Sekret Gudrun zachowa w sercu i w pamięci, przede wszystkim chciał poczuć jak chłodne pióro wbija się w jego dłoń, a ukłucie bólu uspokaja.
-Długo. - skwitował, zachowując chłodny i bezbarwny ton dzięki mrowieniu w prawej dłoni. -To cud, że z tego wyszłaś. - podsumował wprost, czy jakikolwiek magipsychiatra przekazał dziecku taki wniosek, czy ochroniono ją wtedy od gorzkiej prawdy? Mogła zapaść w kolejną śpiączkę i kolejną i kolejną, aż wegetowałaby w takim stanie jak biedny Matthias. -A cudami należy się cieszyć. - dodał cicho. -Czasem to jedyne, co nam w życiu pozostaje. - westchnął, choć nie był pewien, czy i ona stykała się w swojej pracy z przypadkami beznadziejnymi, w których logika i stan nauki zawodziły i których gorycz bledła jedynie wobec małych cudów doświadczanych gdzie indziej.
Spoglądał na maskę, w którą zmieniła się jej twarz gdy wspomniał o dzieleniu z kimś trosk i zaufania—i już któryś raz uderzyło go podobieństwo do tego, jak samemu czuł się, gdy był w wieku Gudrun. Czy ćwierćwiecze życia to zawsze tak smutny okres, a jeśli tak to dlaczego niektórzy wspominali je z uśmiechem? Samemu miał już wtedy syna, ale rok-dwa przed jego narodzinami czuł się dotkliwie samotny, pamiętając doskonale jak brat oddalał się od niego wraz z każdą nową troską i nową tragedią. Do dzisiaj czuł się winny, kaleki i słaby pasożyt kładący się cieniem na dzieciństwie Victora, dodatkowy kłopot w posępnym domu, bliźniak niepotrafiący ani obronić go przed ojcem ani wziąć na siebie połowy ciosów (jak być powinno, a nie było)—nie mógł go po tym wszystkim obwiniać za oddalenie się od rodziny, a równocześnie nie potrafił go nie obwiniać. Przynajmniej jego brat żył, a Gudrun wydawała się beznadziejnie sama, wnioskując po jej gorzkich słowach. Mimowolnie przesunął opuszkami palców po szufladzie biurka, w której trzymał pod kluczem pierścionek zaręczynowy i pomyślał, że nawet w towarzystwie ten ciężar jedynie łagodnieje, ale nie mija. Nie był pewien, czy kiedykolwiek powie Celine o skutkach ubocznych klątwy, choć rozsądek i sumienie dyktowały, że powinien.
-Troska i tak zakradnie się do wrażliwych serc, niezależnie od tego jak wysokie mury byś wznosiła. - westchnął, choć własnego serca nie uważał za wrażliwe, a i Gudrun potrafiła doskonale udawać zimny profesjonalizm. Tyle, że zimna profesjonalistka nie zbadałaby w lipcu jego syna bez dodatkowej opłaty, zwłaszcza gdy nawet nie próbował się targować.
Prawie podchwycił jej spojrzenie i już miał uśmiechnąć się blado na myśl, że zdołał ją ożywić rozmową o klątwach i że nie zgadła, gdy szybko dodała nazwę kolejnej klątwy. Poprawną, znienawidzoną, straszną. Jego twarz stężała. Bał się samych symboli run, ale spoglądał na jej twarz, nie na ręce. Dziwnie pusty wzrok Gudrun dał mu podejrzenie, że jeszcze przez kilkanaście sekund będzie mógł w ciszy utrzymać prawie-pokerową twarz i chronić własny sekret, ale wreszcie wypuścił powietrze z płuc. I tak wiedziała, musiała wiedzieć, od dawna, a on poznał dziś jej najgłębszą tajemnicę. Oko za oko. Nić zaufania, która nawiązała się między nimi przez ostatni rok będzie musiała to wytrzymać.
-Tak. - potwierdził, a jego własny głos zabrzmiał głucho, jakby dochodził z daleka. -Złego Oka. - zabębnił palcami w stół, nerwowo. -Nikt ze mną o tym potem nie rozmawiał - jak z tobą o dziesięciu dniach w śpiączce, prawda? -ale samemu przeczytałem, że może powodować skutki uboczne. Problemy psychiczne. - przestał mrugać, zapominając, że powinien. -Być może nie rozmawialibyśmy gdyby nie ona, bo wybrałbym inną specjalizację. - albo chodził z Victorem po górach, jak w dziecięcych marzeniach snutych przed upadkiem ze schodów. Magipsychatria miała go uchronić przed bliznami, które mogły zmienić się w obłęd—ale wiedza nie ochroniła go, gdy raz za razem wracał do burdelu, gdy spoglądał na mężczyzn w równie nieobyczajny sposób jak na prostytutki, gdy nie czuł nic na widok rozszarpanych zwłok własnej żony. -Nikt nie potrafił też powiedzieć, ile czasu trwają i kiedy mogą się rozwinąć. Będę oglądał się przez ramię do śmierci? Co ty mi powiesz? - zażądał, skoro maski opadły, a karty zostały odkryte. Innej pacjentki nie pytałby o swoje osobiste sprawy tak impertynencko, ale Gudrun nigdy nie była zwykłą pacjentką i zauważył też, że rozmowa o klątwach pomogła jej nieco okiełznać własny stres.
Musieli jednak powrócić do tematu.
-Silny stres, przede wszystkim. - odpowiedział na pytanie Gudrun, mając przed oczyma atak paniki Matthiasa po pojawieniu się komety. -Brak stabilności w życiu codziennym. - przeprowadzka i zwiędłe rośliny w ogrodzie. W jej przypadku może spotkania poza terminarzem? -Płytszy sen, ale ten objaw trudno wychwycić przy regularnym dawkowaniu eliksiru. Przemęczenie. Sprzeczne emocje, a w przypadku kobiet również cykl księżycowy. - wyrecytował, zastanawiając się, czy też jedynie potwierdza to, co wyczytała w podręcznikach.
-Och. - mruknął, gdy przyznała wreszcie, co widziała teraz. Powinien się tego spodziewać, zbyt dziwnie patrzyła-i-nie-patrzyła mu w oczy, ale i tak poczuł się odrobinę nieswojo. Jednolicie czarne, jak magia, po której blizny wciąż tkwią w moim ciele. Jednolicie czarne jak zło i obłęd i jak garnitury mojego ojca. Dlaczego to zakłuło, bardziej niż gdyby widziała tańczące elfy? Może to przez to, co mówiła mu kiedyś matka Matthiasa i co uznał, za nawiedzone bredzenie zrozpaczonej kobiety: panie doktorze, może on nie widzi ź l e , tylko b a r d z i e j?
-Ze mną patrz tam, gdzie ci wygodnie. - poprosił prędko, a potem przechylił z namysłem głowę. Miał w dzieciństwie nieco podobny problem, na który szczęśliwie wypracował rozwiązanie. -Jeśli przydarzy ci się to z kimś innym, patrz w punkt między brwiami a nosem i mrugaj w regularnych interwałach, może nawet nieco częściej niż uważasz, że powinnaś. To wygląda... naturalnie.
Najpierw odwzajemnił jej gorzki uśmiech, a potem również zacisnął usta. Ile dzieci umarło, bo rodzice zbyt wstydzili się skaz na swojej reputacji?—chciał kontynuować tą myśl, ale powstrzymał się. Przynajmniej przez chwilę.
-A twój brat? - wypalił. -Na co on umarł? Dziecku nikt tego nie wyjaśnił, ale teraz muszę już wiedzieć, do wywiadu medycznego. - poprosił, łudząc się, że przynajmniej siostra musiała wiedzieć—i że tylko zaspokaja naukową ciekawość wobec czynników ryzyka wokół jej osoby. Ze śmiercią jedynego poza Victorem przyjaciela pogodził się przecież—musiał pogodzić—wiele lat temu, a z nadmiernym lękiem o Gudrun nie miała chyba nazbyt wiele wspólnego. Prawda?
-Na rozmowach o powodach omamów, radach behawioralnych odnośnie radzenia sobie z nimi i na wybadaniu czynników środowiskowych, które mogły przyczynić się do rozwoju przypadłości w dzieciństwie i w których może tkwić klucz do łagodzenia objawów. Plaga koszmarów to choroba psychiki, a eliksiry wpływają na ciało—najtrwalszym sposobem dbania o psychikę jest zaś samoświadomość i dbałość o codzienne nawyki. - wyjaśnił, gdy spytała o przebieg spotkań. Odpowiedź miał przygotowaną i płynną, wręcz wyćwiczoną—i może padająca nieco zbyt szybko w świetle rodzinnych rewelacji, które nieświadomie zdradził jej chwilę wcześniej.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
— Zdjęcie pieczęci odsłania ich szeroką gamę — westchnięcie skryło się między wypuszczanymi słowami. Kolejne pytanie dobitnie odsłaniało oczywistości, bolesne punkty, których odkrywanie powinno napawać ją spokojem. I napawałoby, gdyby tylko nie licha nić zaufania i przywiązania. Gdyby nie ukłucie, drażniący fantom współdzielonego bólu, dowód na istnienie ostatnich okruchów empatii, które nieprzyjemnie uwierały w serce. Uwypuklały istnienie własnej, niewidocznej, lecz wyraźnie wyczuwalnej słabości. — skalę zniszczeń — spokojnie kontynuowała — za którą odpowiadają ci którzy wznieśli ogień, ci którzy zwlekali z wezwaniem pomocy, nie zaś ci, którzy go ugasili — z wysiłkiem powstrzymywała głos przed ześlizgnięciem się w cichsze rejestry, starannie wyzbywała go z cieplejszych czy chłodniejszych tonów. Zaciskała usta — Finite Incantatem to nie Reparo — a mimo to kolejne zdania rozbrzmiewały w powietrzu. Zbyt ostro. Zbyt dobitnie. Niepotrzebnie. Niczego nie naprawię. Niczego nie stworzę. Mogę jedynie niszczyć, rozplatać, rozbrajać; sploty magii, piekielne pożogi, klątwy. Zdążyła się oswoić z tą myślą, nawet ją polubić. Czemu więc dziś towarzyszyła jej goryczka bezsilności?
Znajoma goryczka o wielu obliczach. Nozdrza Gudrun minimalnie się poszerzyły w bezgłośnym, smutnym prychnięciu. Cud. Cud, który pozwalał czarodziejom zachowywać ochłapy nadziei, rozgrzewając ich serca na długie dekady, w umyśle Borgin jarzył się ostrzegawczo. Najczęściej nagły i nieprzewidywalny, niby nacechowany pozytywnie, lecz gdzieś u swego rdzenia niewytłumaczalny, miał zdecydowanie zbyt wiele wspólnego z wymykającymi się logice aberracjami i zwidami. Jątrzył głęboko skrytą ranę. Budził uśpioną świadomość, iż w przeciwieństwie do znajomych i bliskich nigdy nie będzie jej dane przyjąć niespodzianek jedynie z ulgą, że nigdy nie wyzbyje się tej podszytej lękiem niepewności.
Nawet jeśli jej życie zdawało się wypełnione małymi cudami po brzegi.
W końcu, jakie szanse miała na wybudzenie się z tej śpiączki? Na odzyskanie władzy nad psychiką i ciałem, toczonymi plagą koszmarów przez bite dziesięć lat? Kto - znając ją za dziecka - byłby w stanie postawić choćby złamanego knuta o to, że kiedyś wydostanie się spod kurateli rodziców? Że ani nie zginie zasypana tumanami śniegu, ani nie złamie się pod ciężarem czarnomagicznych zaklęć? Że zdoła się usamodzielnić równocześnie nie zrywając z rodzinnymi tradycjami? Że zamiast tego, eksploatując nabytą runiczną wiedzę do cna, obróci ojcowskie nauki przeciw największej chlubie ich dziedzictwa - siermiężnym klątwom? Jakim cudem nikogo nie straciła tej nocy? Jakim cudem miała się o kogo wtedy martwić? Jakim, na Odyna, cudem bez względu na wszystko ciągle pragnęła tego życia?
Smutek niemego prychnięcia łagodnie wlał się w nieobecne spojrzenie. Błękit tęczówek jakby trochę przyblaknął. W powolne ruchy wkradło się odrobinę więcej spokoju, naturalności, wprawdzie podszytej dziwnie przytłaczającą i pogodną melancholią, nadal jednak będącej miłą odmianą. Małym postępem? Ostrożnie rozluźniła ściśnięte dłonie, pozwoliła prawej swobodnie opaść na nogi, lewej pozostać niedaleko serca. — Wolę… — Zamilkła, nie do końca pewna jak (i czy wogóle) powinna ująć… Jak wyjaśnić, że mimo roztrzęsienia oraz lęków, próg własnego ćwierćwiecza zdawał jej się w porównaniu do lat dziecięcych i nastoletnich na swój sposób lekki? — troskę — niby nieznaną, niepokojącą, ale dziwnie przyjemną. Zdecydowanie przyjemniejszą — od odtrącenia — zarazem boleśnie znajomego i bezpiecznego. Ledwo rozchylona w szepcie usta ostrożnie się zamknęły. Powiedziały za dużo. O dwa słowa za dużo. Twarz zamarła w posągowym, wręcz karykaturalnie beznamiętnym wyrazie.
Czuła jak wraz z kolejnymi słowami coraz mocniej napina łączącą ich więź zaufania, jak niewidzialne nici drgają niespokojnie, gotowe w każdej chwili na nowo zebrać się w sobie, potężniejsze niż kiedykolwiek, bądź pod wpływem jeszcze kilku wyrachowanych szarpnięć, pęknąć. Rozerwać na strzępy. Wystarczyło jedynie zmusić usta do wygięcia się w kpiącym uśmieszku. Język do wyplucia kilku jadowitych fraz. Nadepnąć na odcisk. Odciąć się od uwierających, ciągle przecież świeżych (aż ledwie rocznych!) więzów. Własnoręcznie przestawić wajchę, powrócić na przebrzydłe, ale przynajmniej znajome, tory. Wolę troskę od odtrącenia. Skulone ramiona trwały w bezruchu. Krępujące więzy od samotności. Nowe od starego.
Czy aby na pewno?
Niespiesznie przymykała i otwierała na powrót oczy, cierpliwie wsłuchiwała się w wystukiwany przez palce rytm, kolejne, rysujące się między nimi paralele. Dzieciństwo naznaczone milczeniem. Kariery na wskroś przeżarte i mniej lub bardziej bezpośrednio wynikające z choroby. Strach. Rezonujący z nią, lecz przynajmniej ten jeden (chyba pierwszy tego wieczoru) raz doń nie należący. Wraz z gorączkowymiżądaniami pytaniami - kojący.
Tak, tak, TAK - coś wewnątrz niej rwało się do odpowiedzi, do twardego i zwięzłego krzyku. Do wymierzenia siarczystego policzka, z którym się kiedyś mierzyła. Sama. — Lęk nigdy nie zniknie — Okruch łagodności, ten sam, który wygładzał ostre kanty szczęki przy Orestesie, ten sam, który uwierał w zziębnięte serce i pozwalał mu na dopuszczenie do siebie przywołanych podobieństw, wstrzymał pierwszy odruchy Gudrun. — Obydwoje doskonale zdajemy sobie z tego sprawę. — Tchnął w jej płaski głos odrobinę życia. — Często przysparza więcej kłopotów niż przypadłość per se. — Przywołał na twarz blady uśmiech. Koniec końców czy to właśnie nie przez obawę o własne tajemnice poiła się spartaczonymi eliksirami?Czy to nie lęk przed obłędem ją tu dziś zaprowadził? Czy to nie paniczny, dziecięcy strach sprowokował ją do brutalnego, mugolskiego ataku? I wreszcie - czy tak intensywny, głęboko zakorzeniony lęk przed psychicznymi zaburzeniami nie mógł przemienić się samospełniającą się przepowiednie?
Wyprostowała się nieznacznie, instynktownie wchodząc w rolę specjalisty. — Problemy psychiczne stanowią pokłosie większości klątw. — Ani w ramach przecież rutynowej ekspertyzy. — Zazwyczaj ujawniają się one od razu — Ani przy przytaczaniu tajemnicy poliszynela środowiska klątwołamaczy nie było miejsca na jej niepokój. — lecz w przypadku Klątwy Złego Oka… Wystawiony na czarną magię, dopiero kształtujący się umysł próbuje za wszelką cenę wstrzymać uruchomione przez klątwę procesy, zapewnić sobie, mimo nich, przestrzeń do rozwoju. Dopuścić do siebie skutki przeżytej traumy jak najpóźniej. — Przywoływanie treści pożółkłych, nadszarpniętych zębem czasu ksiąg przychodziło jej z zaskakującą łatwością. Kolejne zdania lekko, jakby pozbawione ciążącego na nich widma przerażonych, splugawionych czarną magią dzieci, sunęły przez gabinet. — Najczęściej dopiero między dwudziestym piątym a siedemdziesiątym rokiem życia. — Wreszcie (po zbyt długim wstępie - pomyślałaby Gudrun, gdyby nie dźwięczący w skroniach, głuchy i pusty niczym jej własne spojrzenie, głos Hectora) udzieliła konkretów. — Raczej wcześniej niż później. — Nieprecyzyjnych. — O charakterze jedynie psychiatrycznym — Gorzkich. — nie zaś magipsychiatrycznym. — Ale przynajmniej klarownych. — Podesłałabym pogłębione analizy statystyczne, gdybyśmy tylko takie mieli. — Cichutko, mechanicznie westchnęła. Gdyby tylko klątwołamacze widzieli w nośnikach klątw dzieci, uzdrowiciele pojmowali ważkość blizn duszy, pacjentom nie groziły łóżka z pasami, a rodziny nie lękały się hańby. Gdyby tylko mieli czas i środki. Gdyby tylko… Zamrugała. Podniosła wzrok. — Czy te dane cokolwiek ci dają? — zapytała lodowatym, spokojnym głosem. Czy zaspokojenie pragnienia wiedzy warte jest tego bólu? Czyrozdrapywanie starych blizn rozmowa cokolwiek daje?
— Postaram się — odparła na poradę. Powieki, jednak ani drgnęły. Wzrok, przedtem nieobecny i zamglony, teraz ostry i zaciekły, niezmiennie wwiercał się w dwie bezdenne, czarne dziury, jakby - po raz pierwszy dostawszy możliwość bezkarnego przyjrzenia się urojeniu własnego umysłu - próbował obedrzeć go ze wszelkich tajemnic.Przebić Wypatroszyć Przejrzeć na wylot.
Dopiero kolejne pytanie wybiło źrenice z trajektorii. Oderwało od rzeczywistości. Wzrok znowu zamglił, zepchnięty w głąb Gudrun w poszukiwaniu… Czego, czego właściwie? Zagubienie, pustka, dojmująca, przeszywająca na wskroś pustka odbiła się w szeroko otwartych, nierozumiejących oczach. Nie dźwięk, nie muzyka, nie obraz, nie twarz, a właśnie brak. I lęk. Serce obiło się kilkukrotnie o żebra, szpony strachu zahaczyły o gardło. Gudrun, czując wspinającą się wzdłuż kręgosłupa gęsią skórkę, zapowiedź zimnego dreszczu, zesztywniała. Zacisnęła dłonie, zgniatając strach niczym obślizgłego robala. Umarł - napawało dziwnym spokojem i ulgą. — Brat? — wypowiedziała powoli i dokładnie, niczym pierwszy raz zasłyszane, obce słowo. Zmusiła się do zamrugania, ostrożnie, w regularnych interwałach. — Nie posiadam rodzeństwa. Jestem — sama — jedynakiem. — Mały palec, mimo zaciśniętej w pięść dłoni, drgnął nerwowo. Wszystko jednak jak obracałaby i odmieniała słowo jedynak, to nadal brzmiało w jej myślach fałszywie, niczym źle postawiona nuta czy rozstrojona struna. Fałszywie, a mimo to dobitnie prawdziwie.
— Proszę przekazać sową wolne terminy. — Kolejne zdania, krągłe niczym wyjęte z formularza formułki, wchodziły Gudrun jednym uchem i wychodziły drugim, niezdolne uczepić się zamkniętego na siebie umysłu. Zesztywniałe nogi wyprostowały się, ciało uniosło się z niewygodnej pozycji z opóźnieniem. Nikłe wspomnienie snu, jego ostatnie pozostałe o poranku strzępy, wrażenia i odczucia na próżno próbowały dobić się do świadomości. Bezwolnie snuły się po umyśle, rozdrażnionym niczym nie mogący zidentyfikować wietrzejącego zapachu myśliwski pies.
Aż czas i wiatr rozmył je wszystkie.
Znajoma goryczka o wielu obliczach. Nozdrza Gudrun minimalnie się poszerzyły w bezgłośnym, smutnym prychnięciu. Cud. Cud, który pozwalał czarodziejom zachowywać ochłapy nadziei, rozgrzewając ich serca na długie dekady, w umyśle Borgin jarzył się ostrzegawczo. Najczęściej nagły i nieprzewidywalny, niby nacechowany pozytywnie, lecz gdzieś u swego rdzenia niewytłumaczalny, miał zdecydowanie zbyt wiele wspólnego z wymykającymi się logice aberracjami i zwidami. Jątrzył głęboko skrytą ranę. Budził uśpioną świadomość, iż w przeciwieństwie do znajomych i bliskich nigdy nie będzie jej dane przyjąć niespodzianek jedynie z ulgą, że nigdy nie wyzbyje się tej podszytej lękiem niepewności.
Nawet jeśli jej życie zdawało się wypełnione małymi cudami po brzegi.
W końcu, jakie szanse miała na wybudzenie się z tej śpiączki? Na odzyskanie władzy nad psychiką i ciałem, toczonymi plagą koszmarów przez bite dziesięć lat? Kto - znając ją za dziecka - byłby w stanie postawić choćby złamanego knuta o to, że kiedyś wydostanie się spod kurateli rodziców? Że ani nie zginie zasypana tumanami śniegu, ani nie złamie się pod ciężarem czarnomagicznych zaklęć? Że zdoła się usamodzielnić równocześnie nie zrywając z rodzinnymi tradycjami? Że zamiast tego, eksploatując nabytą runiczną wiedzę do cna, obróci ojcowskie nauki przeciw największej chlubie ich dziedzictwa - siermiężnym klątwom? Jakim cudem nikogo nie straciła tej nocy? Jakim cudem miała się o kogo wtedy martwić? Jakim, na Odyna, cudem bez względu na wszystko ciągle pragnęła tego życia?
Smutek niemego prychnięcia łagodnie wlał się w nieobecne spojrzenie. Błękit tęczówek jakby trochę przyblaknął. W powolne ruchy wkradło się odrobinę więcej spokoju, naturalności, wprawdzie podszytej dziwnie przytłaczającą i pogodną melancholią, nadal jednak będącej miłą odmianą. Małym postępem? Ostrożnie rozluźniła ściśnięte dłonie, pozwoliła prawej swobodnie opaść na nogi, lewej pozostać niedaleko serca. — Wolę… — Zamilkła, nie do końca pewna jak (i czy wogóle) powinna ująć… Jak wyjaśnić, że mimo roztrzęsienia oraz lęków, próg własnego ćwierćwiecza zdawał jej się w porównaniu do lat dziecięcych i nastoletnich na swój sposób lekki? — troskę — niby nieznaną, niepokojącą, ale dziwnie przyjemną. Zdecydowanie przyjemniejszą — od odtrącenia — zarazem boleśnie znajomego i bezpiecznego. Ledwo rozchylona w szepcie usta ostrożnie się zamknęły. Powiedziały za dużo. O dwa słowa za dużo. Twarz zamarła w posągowym, wręcz karykaturalnie beznamiętnym wyrazie.
Czuła jak wraz z kolejnymi słowami coraz mocniej napina łączącą ich więź zaufania, jak niewidzialne nici drgają niespokojnie, gotowe w każdej chwili na nowo zebrać się w sobie, potężniejsze niż kiedykolwiek, bądź pod wpływem jeszcze kilku wyrachowanych szarpnięć, pęknąć. Rozerwać na strzępy. Wystarczyło jedynie zmusić usta do wygięcia się w kpiącym uśmieszku. Język do wyplucia kilku jadowitych fraz. Nadepnąć na odcisk. Odciąć się od uwierających, ciągle przecież świeżych (
Czy aby na pewno?
Niespiesznie przymykała i otwierała na powrót oczy, cierpliwie wsłuchiwała się w wystukiwany przez palce rytm, kolejne, rysujące się między nimi paralele. Dzieciństwo naznaczone milczeniem. Kariery na wskroś przeżarte i mniej lub bardziej bezpośrednio wynikające z choroby. Strach. Rezonujący z nią, lecz przynajmniej ten jeden (chyba pierwszy tego wieczoru) raz doń nie należący. Wraz z gorączkowymi
Tak, tak, TAK - coś wewnątrz niej rwało się do odpowiedzi, do twardego i zwięzłego krzyku. Do wymierzenia siarczystego policzka, z którym się kiedyś mierzyła. Sama. — Lęk nigdy nie zniknie — Okruch łagodności, ten sam, który wygładzał ostre kanty szczęki przy Orestesie, ten sam, który uwierał w zziębnięte serce i pozwalał mu na dopuszczenie do siebie przywołanych podobieństw, wstrzymał pierwszy odruchy Gudrun. — Obydwoje doskonale zdajemy sobie z tego sprawę. — Tchnął w jej płaski głos odrobinę życia. — Często przysparza więcej kłopotów niż przypadłość per se. — Przywołał na twarz blady uśmiech. Koniec końców czy to właśnie nie przez obawę o własne tajemnice poiła się spartaczonymi eliksirami?
Wyprostowała się nieznacznie, instynktownie wchodząc w rolę specjalisty. — Problemy psychiczne stanowią pokłosie większości klątw. — Ani w ramach przecież rutynowej ekspertyzy. — Zazwyczaj ujawniają się one od razu — Ani przy przytaczaniu tajemnicy poliszynela środowiska klątwołamaczy nie było miejsca na jej niepokój. — lecz w przypadku Klątwy Złego Oka… Wystawiony na czarną magię, dopiero kształtujący się umysł próbuje za wszelką cenę wstrzymać uruchomione przez klątwę procesy, zapewnić sobie, mimo nich, przestrzeń do rozwoju. Dopuścić do siebie skutki przeżytej traumy jak najpóźniej. — Przywoływanie treści pożółkłych, nadszarpniętych zębem czasu ksiąg przychodziło jej z zaskakującą łatwością. Kolejne zdania lekko, jakby pozbawione ciążącego na nich widma przerażonych, splugawionych czarną magią dzieci, sunęły przez gabinet. — Najczęściej dopiero między dwudziestym piątym a siedemdziesiątym rokiem życia. — Wreszcie (po zbyt długim wstępie - pomyślałaby Gudrun, gdyby nie dźwięczący w skroniach, głuchy i pusty niczym jej własne spojrzenie, głos Hectora) udzieliła konkretów. — Raczej wcześniej niż później. — Nieprecyzyjnych. — O charakterze jedynie psychiatrycznym — Gorzkich. — nie zaś magipsychiatrycznym. — Ale przynajmniej klarownych. — Podesłałabym pogłębione analizy statystyczne, gdybyśmy tylko takie mieli. — Cichutko, mechanicznie westchnęła. Gdyby tylko klątwołamacze widzieli w nośnikach klątw dzieci, uzdrowiciele pojmowali ważkość blizn duszy, pacjentom nie groziły łóżka z pasami, a rodziny nie lękały się hańby. Gdyby tylko mieli czas i środki. Gdyby tylko… Zamrugała. Podniosła wzrok. — Czy te dane cokolwiek ci dają? — zapytała lodowatym, spokojnym głosem. Czy zaspokojenie pragnienia wiedzy warte jest tego bólu? Czy
— Postaram się — odparła na poradę. Powieki, jednak ani drgnęły. Wzrok, przedtem nieobecny i zamglony, teraz ostry i zaciekły, niezmiennie wwiercał się w dwie bezdenne, czarne dziury, jakby - po raz pierwszy dostawszy możliwość bezkarnego przyjrzenia się urojeniu własnego umysłu - próbował obedrzeć go ze wszelkich tajemnic.
Dopiero kolejne pytanie wybiło źrenice z trajektorii. Oderwało od rzeczywistości. Wzrok znowu zamglił, zepchnięty w głąb Gudrun w poszukiwaniu… Czego, czego właściwie? Zagubienie, pustka, dojmująca, przeszywająca na wskroś pustka odbiła się w szeroko otwartych, nierozumiejących oczach. Nie dźwięk, nie muzyka, nie obraz, nie twarz, a właśnie brak. I lęk. Serce obiło się kilkukrotnie o żebra, szpony strachu zahaczyły o gardło. Gudrun, czując wspinającą się wzdłuż kręgosłupa gęsią skórkę, zapowiedź zimnego dreszczu, zesztywniała. Zacisnęła dłonie, zgniatając strach niczym obślizgłego robala. Umarł - napawało dziwnym spokojem i ulgą. — Brat? — wypowiedziała powoli i dokładnie, niczym pierwszy raz zasłyszane, obce słowo. Zmusiła się do zamrugania, ostrożnie, w regularnych interwałach. — Nie posiadam rodzeństwa. Jestem — sama — jedynakiem. — Mały palec, mimo zaciśniętej w pięść dłoni, drgnął nerwowo. Wszystko jednak jak obracałaby i odmieniała słowo jedynak, to nadal brzmiało w jej myślach fałszywie, niczym źle postawiona nuta czy rozstrojona struna. Fałszywie, a mimo to dobitnie prawdziwie.
— Proszę przekazać sową wolne terminy. — Kolejne zdania, krągłe niczym wyjęte z formularza formułki, wchodziły Gudrun jednym uchem i wychodziły drugim, niezdolne uczepić się zamkniętego na siebie umysłu. Zesztywniałe nogi wyprostowały się, ciało uniosło się z niewygodnej pozycji z opóźnieniem. Nikłe wspomnienie snu, jego ostatnie pozostałe o poranku strzępy, wrażenia i odczucia na próżno próbowały dobić się do świadomości. Bezwolnie snuły się po umyśle, rozdrażnionym niczym nie mogący zidentyfikować wietrzejącego zapachu myśliwski pies.
Aż czas i wiatr rozmył je wszystkie.
Zmrużył lekko oczy, zastanawiając się, czy pod z pozoru obojętną miną kryje się defensywność czy może poczucie bezsilności lub wyrzutów sumienia. Porównanie Finite do Reparo i nieco zbyt ostry ton powiedziały mu wszystko, co chciał wiedzieć.
-Żadne zaklęcia nie naprawiają ludzi równie prosto jak krzeseł. Niezależnie od tego, czy w organizmie spustoszenie sieje klątwa czy choroba. - zgodził się nieco łagodniej, jak profesjonalista w swoim gabinecie albo jeden fachowiec ugładzający drugiegoalbo jak przyjaciel wdzięczny za szczerość przyjaciółce... -...ale klątw nie nakłada się raczej po to, by zepsuć krzesła. - ale skrzywdzony (albo raczej zaniedbany, jak przypominał gorzko sens słów Gudrun, rodzice zaniedbali kwestię wezwania pomocy) chłopiec w jego wnętrzu musiał mieć ostatnie słowo. To nie twoja wina, że nikt was tego nie uczy; ale to wciąż zbyt łatwe, pozbyć się czarnej magii i zostawić pacjentach w okowach szaleństwa, tak jakby t y l k o czarna magia mogła krzywdzić, tylko ona, a nie impuls każący mi zaciskać dłoń na lasce i płacić za siniaki na czyjejś skórze.
Wziął głęboki oddech, próbując odepchnąć od siebie te myśli. Zbyt dobrze znał się na mechanizmach psychiki by nie dostrzegać, że fiksacja na punkcie klątwy bywa wygodną wymówką, ucieczką od innej i bardziej gorzkiej hipotezy: że po prostu wdał się w ojca, zwyczajnie i bez domieszki czarnej magii, że jeśli działa tu jakaś klątwa to najwyżej ta rodowa, wedle legendy rzucona przed wiekami na Vale'ów, a nie ta z dzieciństwa. Nie lubił o tym myśleć, ale czasem widział cień gorzkiej prawdy w oczach brata bliźniaka i zastanawiał sieć czy Victor patrzy tak na niego z powodu fizycznego podobieństwa do ich ojca, czy może dostrzega w nim coś więcej i głębiej. Zamrugał i opanował się, na powrót skupiwszy się na pacjentce. Nie płaciła mu za to, by myślał o klątwach podczas ich terapii i prawdopodobnie oczekiwała, że nie będą myśleć o jej chorobie podczas comiesięcznego rytuału sprawdzania domu pod kątem klątw.
Może Gudrun wygodniej było traktować to spotkanie jako konsultację alchemiczną i może lepiej będzie nie nazywać kolejnych spotkań terapią na głos, ale to była terapia i najwyraźniej działała. Pierwsza rozmowa, pierwsze skruszenie murów, a on wiedział, jak trudno było przyznać się do potrzeby troski takim osobom jak onabo sam bywał podobny. Pogratulował sobie w myślach magispsychiatrycznego geniuszu, ale przede wszystkim był dumny z n i e j, o tyle lat młodszej, ale w dziwny sposób dojrzalszej od niego gdy był w jej wieku.
(Jaki byłby Einar w jej wieku?)
Nie mógł wyrazić dumy na głos, nie chciał jej spłoszyć, ale mógł ostrożnie i wrażliwie dobrać słowa:
-Czegokolwiek nie powiesz w murach tego gabinetu - zapewniał o tym każdego pacjenta, ale dla niej, ufającej mu przede wszystkim z alchemią i w tak dziwny sposób splecionej z jego życiem, zdawało się wyjątkowo ważne. -nie zmieni niczego, co uważam o tobie poza nim. - nie odtrącę ciebie i twoich usług i nie powiem na głos, że się troszczę, choć robię to odkąd dostrzegłem jak fizycznie podobna jesteś do Einara i jak podobne jest twoje spojrzenie do mojego własnego.
Tkliwość, może zbyt cukierkowa, tego momentu, została zbyt szybko rozwiana przez jej ekspertyzę dotyczącą klątwy. Precyzyjną, ale boleśnie szczerą i boleśnie przenikliwą.
-Zostałem - przyznał cicho, b a r d z o niechętnie, niemalże przez zaciśnięte zęby. Szczerość za szczerość, to też jakaś technika psychiatryczna. -magipsychiatrą właśnie przez lęk. - przed chwilą wyznał jej, że przez klątwę, ale to strach, może silniejszy niż ona sama, był drugą motywacją. -Gorzej wychowani pacjenci czasem pytają mnie, co ze mnie za uzdrowiciel skoro nie wyleczyłem własnej nogi. - wyznał nagle, ze smutnym uśmiechem. -Nie wiedzą, jak przenikliwe to pytanie, ale nie wiedzą też, że noga to najmniejsze magipsychiatry. - nawet o kalectwie wstydził się mówić, ale nie przy niej, rozumiejącej sedno i grozę problemu z perspektywy łamacza klątw. Nie po tym, gdy powiedziała mu o własnej chorobie, chorobie, z którą wedle niektórych nie powinien żyć żaden łamacz klątw ani niezależnie funkcjonująca jednostka.
Na szczęście nawzajem trafili na siebie, osoby o nieco mniej standardowych poglądach.
-Dwudziestym a siedemdziesiątym? - powtórzył niedowierzająco, unosząc brwi. Pierwszy raz spalił żywcem mrówki gdy miał sześć lat, choć jej brat był przecież normalny. Pierwszy raz spojrzał na posąg Apolla z równą fascynacją jak na rzeźby Afrodyty gdy miał szesnaście lat, choć niektórzy jego pacjenci opowiadali o podobnych doświadczeniach, a przeklęci nie byli. Uśmiechnął się kwaśno. -Bardzo pomocne. - stwierdził z jedynie śladową dozą ironii. -Będę miał to na uwadze gdy dożyję siedemdziesiątych urodzin. Poprawię jednak, że problemy psychiatryczne i magipsychiatryczne są w teorii niemożliwe do odseparowania, nawet Herr Freud - leczący w Wiedniu zarówno czarodziejów, jak i niemagicznych -miał trudności z ich rozdzieleniem. - wtrącił dogmatycznie, mogąc znieść z jej ust każdą niewygodną prawdę, ale nie komentarz na temat jego własnej dyscypliny. Jeśli już miał chorować, wolał robić to jak czarodziej niż jak mugol.
Przechylił lekko głowę. -Czy tobie te dane cokolwiek by dały? To pięćdziesiąt lat ryzyka, zgodnie z niepewnymi danami statystycznymi. Rzucają jednak... nowy kontekst na stare obawy. Dziękuję, Gudrun. Gorzka prawda i świadomość własnej niewiedzy są lepsze od fałszywych złudzeń. - i właśnie dlatego na n a s z e j terapii nie będę ci oferował fałszywych złudzeń. Może i rozmawiali o nim—wyjątek, jakiego nie czynił zwykle dla pacjentów—ale przy okazji pozna poznawał lepiej ją, dostosowując kolejną strategię...
...strategię, która spektakularnie zawiodła.
Poczuł alarm, dreszcz niepokoju, już gdy zmieniła się jej mimika; gdy pomimo całej swej powściągliwości nie zareagowała tak jak siostra po śmierci brata (czy to odruchem szczerym, czy wyuczonym; podejrzewał, że—podobnie jak on—wielu gestów mogła się nauczyć), a miną sugerującą mieszankę otępienia, wyparcia i... szoku.
-Ja... - słucham? Jej pewność zasiała na moment w nim samym ziarno niepewności, ale przecież nie wymyśliłby Einara. Victor też się z nim bawił. Matka komplementowała jego grę na fortepianie. Ojciec nie kazałby mu nie mówić o kimś, kto nie istniał. Sok z jabłek na palców, gorąco ognia z lupy, skwierczenie smażonych mrówek, to wszystko było prawdziwe. P a m i ę t a ł przecież, nikt nie wmówiłby jedenastoletniemu chłopcu, że Einar nie istnieje.
Ale Gudrun była wtedy młodsza, o wiele młodsza.
Czy rodzice aż tak wstydzili się choroby?
Może nie powinien się dziwić. Jego właśni rodzice aż tak wstydzili się Lety.
-...przepraszam, musiałem się przejęzyczyć. - wybrał żałosną wymówkę, ale mniej krzywdzącą dla Einara niż powiedzenie, że pomylił go z inną gałęzią Borginów. Popełnił faux-pas, zbyt pośpieszne, a po dzisiejszych wrażeniach Gudrun nie była gotowa, by...
...Merlinie. Jak można nie mówić o śmierci dziecka własnej siostrze? Czy pogłębiło to jej problemy z psychiką? Z pewnością tak, a tłumiona wściekłość buzowała w nim tak mocno, że podobnie jak Gudrun nie mógł już się doczekać końca wizyty i bezpiecznej samotności.
-...tak czy siak, proszę o historię medyczną rodziny - [i]bo jestem ciekawy, co ci skurwysyni ci powiedzą. -i prześlę sową termin kolejnej wizyty. - obwieścił formalnie, grzecznie i odprowadził ją do drzwi gdy troskliwym rzutem oka upewnił się, że szok został bezpiecznie wyparty i nie zagrozi jej teleportacji.
Gdy został sam, dostrzegł na parapecie mrówkę i z całej siły rozgniótł ją kałamarzem.
/zt x 2
-Żadne zaklęcia nie naprawiają ludzi równie prosto jak krzeseł. Niezależnie od tego, czy w organizmie spustoszenie sieje klątwa czy choroba. - zgodził się nieco łagodniej, jak profesjonalista w swoim gabinecie albo jeden fachowiec ugładzający drugiego
Wziął głęboki oddech, próbując odepchnąć od siebie te myśli. Zbyt dobrze znał się na mechanizmach psychiki by nie dostrzegać, że fiksacja na punkcie klątwy bywa wygodną wymówką, ucieczką od innej i bardziej gorzkiej hipotezy: że po prostu wdał się w ojca, zwyczajnie i bez domieszki czarnej magii, że jeśli działa tu jakaś klątwa to najwyżej ta rodowa, wedle legendy rzucona przed wiekami na Vale'ów, a nie ta z dzieciństwa. Nie lubił o tym myśleć, ale czasem widział cień gorzkiej prawdy w oczach brata bliźniaka i zastanawiał sieć czy Victor patrzy tak na niego z powodu fizycznego podobieństwa do ich ojca, czy może dostrzega w nim coś więcej i głębiej. Zamrugał i opanował się, na powrót skupiwszy się na pacjentce. Nie płaciła mu za to, by myślał o klątwach podczas ich terapii i prawdopodobnie oczekiwała, że nie będą myśleć o jej chorobie podczas comiesięcznego rytuału sprawdzania domu pod kątem klątw.
Może Gudrun wygodniej było traktować to spotkanie jako konsultację alchemiczną i może lepiej będzie nie nazywać kolejnych spotkań terapią na głos, ale to była terapia i najwyraźniej działała. Pierwsza rozmowa, pierwsze skruszenie murów, a on wiedział, jak trudno było przyznać się do potrzeby troski takim osobom jak ona
(Jaki byłby Einar w jej wieku?)
Nie mógł wyrazić dumy na głos, nie chciał jej spłoszyć, ale mógł ostrożnie i wrażliwie dobrać słowa:
-Czegokolwiek nie powiesz w murach tego gabinetu - zapewniał o tym każdego pacjenta, ale dla niej, ufającej mu przede wszystkim z alchemią i w tak dziwny sposób splecionej z jego życiem, zdawało się wyjątkowo ważne. -nie zmieni niczego, co uważam o tobie poza nim. - nie odtrącę ciebie i twoich usług i nie powiem na głos, że się troszczę, choć robię to odkąd dostrzegłem jak fizycznie podobna jesteś do Einara i jak podobne jest twoje spojrzenie do mojego własnego.
Tkliwość, może zbyt cukierkowa, tego momentu, została zbyt szybko rozwiana przez jej ekspertyzę dotyczącą klątwy. Precyzyjną, ale boleśnie szczerą i boleśnie przenikliwą.
-Zostałem - przyznał cicho, b a r d z o niechętnie, niemalże przez zaciśnięte zęby. Szczerość za szczerość, to też jakaś technika psychiatryczna. -magipsychiatrą właśnie przez lęk. - przed chwilą wyznał jej, że przez klątwę, ale to strach, może silniejszy niż ona sama, był drugą motywacją. -Gorzej wychowani pacjenci czasem pytają mnie, co ze mnie za uzdrowiciel skoro nie wyleczyłem własnej nogi. - wyznał nagle, ze smutnym uśmiechem. -Nie wiedzą, jak przenikliwe to pytanie, ale nie wiedzą też, że noga to najmniejsze magipsychiatry. - nawet o kalectwie wstydził się mówić, ale nie przy niej, rozumiejącej sedno i grozę problemu z perspektywy łamacza klątw. Nie po tym, gdy powiedziała mu o własnej chorobie, chorobie, z którą wedle niektórych nie powinien żyć żaden łamacz klątw ani niezależnie funkcjonująca jednostka.
Na szczęście nawzajem trafili na siebie, osoby o nieco mniej standardowych poglądach.
-Dwudziestym a siedemdziesiątym? - powtórzył niedowierzająco, unosząc brwi. Pierwszy raz spalił żywcem mrówki gdy miał sześć lat, choć jej brat był przecież normalny. Pierwszy raz spojrzał na posąg Apolla z równą fascynacją jak na rzeźby Afrodyty gdy miał szesnaście lat, choć niektórzy jego pacjenci opowiadali o podobnych doświadczeniach, a przeklęci nie byli. Uśmiechnął się kwaśno. -Bardzo pomocne. - stwierdził z jedynie śladową dozą ironii. -Będę miał to na uwadze gdy dożyję siedemdziesiątych urodzin. Poprawię jednak, że problemy psychiatryczne i magipsychiatryczne są w teorii niemożliwe do odseparowania, nawet Herr Freud - leczący w Wiedniu zarówno czarodziejów, jak i niemagicznych -miał trudności z ich rozdzieleniem. - wtrącił dogmatycznie, mogąc znieść z jej ust każdą niewygodną prawdę, ale nie komentarz na temat jego własnej dyscypliny. Jeśli już miał chorować, wolał robić to jak czarodziej niż jak mugol.
Przechylił lekko głowę. -Czy tobie te dane cokolwiek by dały? To pięćdziesiąt lat ryzyka, zgodnie z niepewnymi danami statystycznymi. Rzucają jednak... nowy kontekst na stare obawy. Dziękuję, Gudrun. Gorzka prawda i świadomość własnej niewiedzy są lepsze od fałszywych złudzeń. - i właśnie dlatego na n a s z e j terapii nie będę ci oferował fałszywych złudzeń. Może i rozmawiali o nim—wyjątek, jakiego nie czynił zwykle dla pacjentów—ale przy okazji pozna poznawał lepiej ją, dostosowując kolejną strategię...
...strategię, która spektakularnie zawiodła.
Poczuł alarm, dreszcz niepokoju, już gdy zmieniła się jej mimika; gdy pomimo całej swej powściągliwości nie zareagowała tak jak siostra po śmierci brata (czy to odruchem szczerym, czy wyuczonym; podejrzewał, że—podobnie jak on—wielu gestów mogła się nauczyć), a miną sugerującą mieszankę otępienia, wyparcia i... szoku.
-Ja... - słucham? Jej pewność zasiała na moment w nim samym ziarno niepewności, ale przecież nie wymyśliłby Einara. Victor też się z nim bawił. Matka komplementowała jego grę na fortepianie. Ojciec nie kazałby mu nie mówić o kimś, kto nie istniał. Sok z jabłek na palców, gorąco ognia z lupy, skwierczenie smażonych mrówek, to wszystko było prawdziwe. P a m i ę t a ł przecież, nikt nie wmówiłby jedenastoletniemu chłopcu, że Einar nie istnieje.
Ale Gudrun była wtedy młodsza, o wiele młodsza.
Czy rodzice aż tak wstydzili się choroby?
Może nie powinien się dziwić. Jego właśni rodzice aż tak wstydzili się Lety.
-...przepraszam, musiałem się przejęzyczyć. - wybrał żałosną wymówkę, ale mniej krzywdzącą dla Einara niż powiedzenie, że pomylił go z inną gałęzią Borginów. Popełnił faux-pas, zbyt pośpieszne, a po dzisiejszych wrażeniach Gudrun nie była gotowa, by...
...Merlinie. Jak można nie mówić o śmierci dziecka własnej siostrze? Czy pogłębiło to jej problemy z psychiką? Z pewnością tak, a tłumiona wściekłość buzowała w nim tak mocno, że podobnie jak Gudrun nie mógł już się doczekać końca wizyty i bezpiecznej samotności.
-...tak czy siak, proszę o historię medyczną rodziny - [i]bo jestem ciekawy, co ci skurwysyni ci powiedzą. -i prześlę sową termin kolejnej wizyty. - obwieścił formalnie, grzecznie i odprowadził ją do drzwi gdy troskliwym rzutem oka upewnił się, że szok został bezpiecznie wyparty i nie zagrozi jej teleportacji.
Gdy został sam, dostrzegł na parapecie mrówkę i z całej siły rozgniótł ją kałamarzem.
/zt x 2
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
16 września 1958
Wzięła głęboki wdech, sunąc między strzępami porannej mgły. Słońce niespiesznie dążyło do zenitu, jednak jesienna wilgoć rozpierzchała się jeszcze wolniej, ściśle oplatając ziemię spierzchniętą od upalnego lata i popękaną przez jego burzliwy koniec. Owijała ją w ciężki całun, próbowała na swój sposób przynieść jej ukojenie. Mlecznobiałym, podobnym do magicznych wiązek węszących skryte przed okiem czarnomagiczne plugastwa bielmem przesłaniała zburzony świat. Gudrun doskonale to odpowiadało. Znała już trasę od skrytego między drzewami punktu teleportacyjnego do skrytego wśród walijskich domu na pamięć. Lekkie buty same wybijały miarowe kroki po wilgotnej ziemi i brukowych kostkach. Palce same wodziły po omszałych murkach. Myśli powoli zwalniały, zostawiając rachunkowe zagwozdki i wieloetapowe zlecenia za sobą, we wciąż zadymionym przez pozaziemski oraz budowlany pył Londynie. Umysł wyostrzał się, przewietrzony przygotowywał się do rozwikłania kolejnej, całkowicie nowej zagadki, do przyjęcia zlecenia. Nawet jeśli w najbliższym czasie nie miał takowego dostać.
Gudrun mocniej zaciągnęła kapelusz na głowę. Podniosła wzrok na niczym nieprzesłonięte słońce. Bez najmniejszych problemów była w stanie dojrzeć coraz dalsze domy, widoczność poprawiała się z każdą sekundą. Przy żadnym nawet najbardziej zamaszystym kroku nie dało się dosłyszeć choćby najcichszego brzdęknięcia szklanych fiolek, może tym razem były lepiej zabezpieczone albo po prostu były lżejsze, całkowicie opróżnione. Poprawiła skórzane ramiączko. Ostro skręciła na pięcie, kierując się ścieżką, które kierowała nie do przedpokoju, a do gabinetu Hectora. Wypolerowana mosiężna tabliczka niezmiennie lśniła. Gudrun zacisnęła usta w wąską kreskę. Ostatnie tygodnie były w porządku. Świat pogrążał się w chaosie, pacjenci ze św. Munga wylewali się na ulice, gruzy piętrzyły na ulicach, klienci znikali bez słowa, ludzie chyłkiem przemykali po kątach, patrząc po dobie spode łba, lecz przynajmniej sama Borgin nie wybijała się z tłumu. Odzyskiwała upragnione schematy. Odzyskiwała zaufanie we własne zmysły. Odzyskiwała kontrolę.
Skoro jej ostatnia klątwołamacka wizyta przebiegła bezproblemowo, skoro zdołała wtedy w rutynie - przywitaniu, sprawdzeniu, herbacie, pożegnaniu - zasmakować normalności i spokoju, co mogło pójść dziś nie tak?
Prędko zapukała, nie chcąc, by Hector uprzedził ją swym otwierającym drzwi zaklęciem. Ostrożnie oparła dłoń o drewnianą powierzchnię. — Tu Gudrun Borgin — głośno oznajmiła. Wzięła ostatni głębszy wdech, rozluźniając spięty kark i szczękę. Poczuła, jak drzwi uciekają jej spod palców. Gabinet, niezmiennie wypełniony po brzegi książkami, ciepłym drewnem oraz przykryty perskim dywanem ukazał się w pełni. Mogła przysiąc, iż nawet Hector siedział w identycznej pozycji co miesiąc temu, ze wciąż skrytą laską.
Kiwnęła głową na przywitanie. Zamaszystym, zdecydowanym krokiem podeszła do biurka, po drodze odkładając czarną fedorę na oparcie fotela. Ostrożnie odłożyła torbę na biurku przed Hectorem, by równie ostrożnie zacząć wyciągać z niej opróżnione co do ostatniej kropli fiolki. — Odnotowałam poprawę po tygodniu — sucho stwierdziła fakt, nie odrywając wzroku od obejmowanego właśnie szkła. Przy jej przedostatnim alchemiku musiała pozbywać się fiolek samodzielnie, nieraz musząc przy tym stanąć na głowie, większość alchemików zdawała się jednak przejmować fiolki z powrotem i przy zachowaniu niezbędnych środków ostrożności używać ponownie. Instynktownie założyła więc, że Hector czyni podobnie. — Dziękuję — wyszeptała swym zwyczajowym, monotonnym tonem, odkładając na biurko ostatnią fiolkę.
Z tafli gładkiego szkła spozierały na nią znajome, nieziejące czernią, czerwienią czy pustką, lecz najzwyczajniej w świecie, bladoniebieskie, delikatnie podkrążone oczy, odbicie beznamiętniej twarzy oraz jasnych, luźno opadających włosów. Odbicie normalności. Zamrugała, puszczając wreszcie ostatnią fiolkę. Powstrzymała się przed odchrząknięciem. — Nie udało mi się zdobyć rodzinnej dokumentacji medycznej — chłodno rozpoczęła kolejny wątek. Podniosła wzrok na swojego
Gabinet Hectora Vale I
Szybka odpowiedź