Prywatne biuro Hectora
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Biuro przylega do sypialni Hectora i znajduje się w części niedostępnej dla pacjentów, oraz - w odróżnieniu od biblioteki - niedostępnej dla gości. Vale przechowuje tutaj książki i zapiski, których lepiej, by nikt nie widział. Zmieściły się tu ustawione wzdłuż ścian regały i biurko, mniejsze niż to w oficjalnym gabinecie.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihotsy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości)
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (wszystkie na niezapowiedzianych gości)
Biuro
Biuro przylega do sypialni Hectora i znajduje się w części niedostępnej dla pacjentów, oraz - w odróżnieniu od biblioteki - niedostępnej dla gości. Vale przechowuje tutaj książki i zapiski, których lepiej, by nikt nie widział. Zmieściły się tu ustawione wzdłuż ścian regały i biurko, mniejsze niż to w oficjalnym gabinecie.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihotsy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości)
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 31.01.23 14:02, w całości zmieniany 3 razy
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Podążył za bratem ostrożnym, wyważonym krokiem, coraz więcej czasu poświęcając na obserwację i analizę przypadku Hectora, a nie jakiejś kapryśnej mimozy. Jego brat zapalił się do pomysłu pokazania mu wszystkiego i dokładnego ― choć zwięzłego ― opisu tamtego wydarzenia jak do jakiejś nowej, pojebanej teorii dla czubków. Rzadko widywał go w takim stanie. Rzadko widywał go w ogóle. Może od tego przemyślenia powinien zacząć najpierw.
Z umiarkowanym zainteresowaniem obejrzał ten ślad po ogniu, przeciągnął spojrzeniem po zasłonach, ale nic nie powiedział, nie skomentował w żaden sposób. Dziwna sprawa. Dziwna… aura. Nie potrafił tego nazwać, nie potrafił sprecyzować, ale coś ― jakieś pogrzebane lata temu emocje ― kazały mu wierzyć w to, że ta rozmowa powoli nabiera innego kontekstu, że gdzieś po drodze wytworzyło się podwójne dno.
Co próbujesz mi przekazać, Hector? O chuj ci chodzi z tą wilą…
― Mhm ― mruknął, zaciągając się skrętem powoli, z dozą namysłu. ― Twoja szyła ― dodał od niechcenia, niedbałym ruchem przyjmując popielniczkę; strzepnął popiół. W jego głosie próżno było szukać złośliwości, ton wyszedł matowy, jednolity. Oboje wiedzieli zresztą jaki finał miała ta historia. ― Podobno należy się uczyć na błędach innych, zatem pozwól, że będę dalej żył sam w swojej dziurze.
Półwile są ludźmi, a każdy jest inny? Co to za wyświechtany frazes rodem z Czarownicy? Nie pamiętał, by Hector ― ten sam Hector, który przypalał mrówki i wyrywał muchom skrzydełka w ramach obserwacji; ten sam Hector, który stawiał wile w jednym rzędzie z mitycznymi potworami i bestiami ― miał w sobie tyle wyrozumiałości wobec jednej z możliwych mieszanek, odmiennej genetyki, która gwarantowała krew potwora. Skąd ta zmiana? Co się stało?...
Obserwował go nad wyraz uważnie; to jak, płomień łaskotał jego skórę, jak zapewne rozbudzał bólem układ nerwowy, drażnił zmysły. Widmo krzywdy, samookaleczenia zawisło w powietrzu, Victor instynktownie spiął barki, jego spojrzenie stało się czujniejsze, ostrzejsze, jakby zaraz miało dojść do kolejnej tragedii.
W końcu ta rodzina nie miała nic innego do zaoferowania.
Zmrużył oczy, gdy w końcu wyszło szydło z worka. No proszę. Poznał i leczył, to ci dopiero historia. Victor przechylił głowę, zignorował gulasz gwałtownie domagający się zamieszania. Teraz interesował go tylko Hector i ta mityczna półwila.
― Ach ― rozciągnął usta w nieprzyjemnym uśmiechu ― a ty lubisz, jak się ciebie boją. Prawda?... ― zapytał i znów zaciągnął się dymem. Powoli, nieśpiesznie, jakby zapomniał, że lada moment zabierze go stąd czkawka, że to przesłuchanie nigdy nie będzie miało właściwego końca, bo znów wtrąci się dziwka fortuna. Lubił ból, po to przecież chodził do Wenus. Czy płacił tam także za to, by się go bano? Czy dziewczyny, które się z nim spotykały miały wpisane to w rutynę zachcianek?
― Co za wygodne wyjaśnienie mechaniki działania. Wcale nie brzmisz jakby już rzuciła na ciebie ten swój gówno-urok ― wyjaśnił mu spokojnie, choć Hector znał doskonale ten ton, wiedział, że zwiastuje burzę, że w którymś momencie komunikacja zawiodła, puszczając przypuszczenia Victora innym torem, dalece rozmijającym się ze stanem faktycznym.
― Nie dziwi cię to, że w godzinie wojny znajdujesz cudem biedną półwilę, która, jak sam mówisz, wymaga przede wszystkim ochrony? Mnie dziwi. ― Znów strzepnął popiół, a po chwili całkiem zdusił skręta w popielniczce; diable ziele odprężało, ale używka nie była w stanie ugasić rozgorzałego ogniska niepokoju, które wznieciły w nim słowa brata. Pozbył się jednego szkodnika ― czy teraz historia miała się powtórzyć? Czy znowu mieli przechodzić przez to samo bagno?
A to podobno on był tym starszym i mądrzejszym, w końcu był pierdolonym krukonem.
― Kobieta do której nie powinienem się zbliżać nie może namącić mi magią w głowie ― burknął, krzyżując ramiona na piersi. Chciał mu coś jeszcze powiedzieć, ostrzec, obudzić z tego transu. Chciał nim potrząsnąć. Chciał… sam nie wiedział już, czego chciał.
I na szczęście, nie musiał się nad tym dłużej zastanawiać.
Hep!
|zt, panie bracie
Z umiarkowanym zainteresowaniem obejrzał ten ślad po ogniu, przeciągnął spojrzeniem po zasłonach, ale nic nie powiedział, nie skomentował w żaden sposób. Dziwna sprawa. Dziwna… aura. Nie potrafił tego nazwać, nie potrafił sprecyzować, ale coś ― jakieś pogrzebane lata temu emocje ― kazały mu wierzyć w to, że ta rozmowa powoli nabiera innego kontekstu, że gdzieś po drodze wytworzyło się podwójne dno.
Co próbujesz mi przekazać, Hector? O chuj ci chodzi z tą wilą…
― Mhm ― mruknął, zaciągając się skrętem powoli, z dozą namysłu. ― Twoja szyła ― dodał od niechcenia, niedbałym ruchem przyjmując popielniczkę; strzepnął popiół. W jego głosie próżno było szukać złośliwości, ton wyszedł matowy, jednolity. Oboje wiedzieli zresztą jaki finał miała ta historia. ― Podobno należy się uczyć na błędach innych, zatem pozwól, że będę dalej żył sam w swojej dziurze.
Półwile są ludźmi, a każdy jest inny? Co to za wyświechtany frazes rodem z Czarownicy? Nie pamiętał, by Hector ― ten sam Hector, który przypalał mrówki i wyrywał muchom skrzydełka w ramach obserwacji; ten sam Hector, który stawiał wile w jednym rzędzie z mitycznymi potworami i bestiami ― miał w sobie tyle wyrozumiałości wobec jednej z możliwych mieszanek, odmiennej genetyki, która gwarantowała krew potwora. Skąd ta zmiana? Co się stało?...
Obserwował go nad wyraz uważnie; to jak, płomień łaskotał jego skórę, jak zapewne rozbudzał bólem układ nerwowy, drażnił zmysły. Widmo krzywdy, samookaleczenia zawisło w powietrzu, Victor instynktownie spiął barki, jego spojrzenie stało się czujniejsze, ostrzejsze, jakby zaraz miało dojść do kolejnej tragedii.
W końcu ta rodzina nie miała nic innego do zaoferowania.
Zmrużył oczy, gdy w końcu wyszło szydło z worka. No proszę. Poznał i leczył, to ci dopiero historia. Victor przechylił głowę, zignorował gulasz gwałtownie domagający się zamieszania. Teraz interesował go tylko Hector i ta mityczna półwila.
― Ach ― rozciągnął usta w nieprzyjemnym uśmiechu ― a ty lubisz, jak się ciebie boją. Prawda?... ― zapytał i znów zaciągnął się dymem. Powoli, nieśpiesznie, jakby zapomniał, że lada moment zabierze go stąd czkawka, że to przesłuchanie nigdy nie będzie miało właściwego końca, bo znów wtrąci się dziwka fortuna. Lubił ból, po to przecież chodził do Wenus. Czy płacił tam także za to, by się go bano? Czy dziewczyny, które się z nim spotykały miały wpisane to w rutynę zachcianek?
― Co za wygodne wyjaśnienie mechaniki działania. Wcale nie brzmisz jakby już rzuciła na ciebie ten swój gówno-urok ― wyjaśnił mu spokojnie, choć Hector znał doskonale ten ton, wiedział, że zwiastuje burzę, że w którymś momencie komunikacja zawiodła, puszczając przypuszczenia Victora innym torem, dalece rozmijającym się ze stanem faktycznym.
― Nie dziwi cię to, że w godzinie wojny znajdujesz cudem biedną półwilę, która, jak sam mówisz, wymaga przede wszystkim ochrony? Mnie dziwi. ― Znów strzepnął popiół, a po chwili całkiem zdusił skręta w popielniczce; diable ziele odprężało, ale używka nie była w stanie ugasić rozgorzałego ogniska niepokoju, które wznieciły w nim słowa brata. Pozbył się jednego szkodnika ― czy teraz historia miała się powtórzyć? Czy znowu mieli przechodzić przez to samo bagno?
A to podobno on był tym starszym i mądrzejszym, w końcu był pierdolonym krukonem.
― Kobieta do której nie powinienem się zbliżać nie może namącić mi magią w głowie ― burknął, krzyżując ramiona na piersi. Chciał mu coś jeszcze powiedzieć, ostrzec, obudzić z tego transu. Chciał nim potrząsnąć. Chciał… sam nie wiedział już, czego chciał.
I na szczęście, nie musiał się nad tym dłużej zastanawiać.
Hep!
|zt, panie bracie
Soul for sale
-Chujowo szyła. - parsknął, niezdolny pochwalić Beatrice nawet w tej błahej kwestii. Ściegi sąsiadki były dokładniejsze, a za piękne kreacje żony musiał płacić fortunę w Cynobrowym Świergotniku. Przynajmniej jej dawna krawcowa uszyła mu ładny fular. Mógłby go ubrać na kolejną terapię...
-Mhm. - akurat w kwestii ożenku nie zamierzał spierać się z Victorem. Choć życzył mu szczęścia, to ilekroć wyobrażał go sobie u boku jakiejś kobiety, czuł podobną zazdrość jak w szkole przy jego nowych kolegach.
Kątem oka dostrzegł, że Victor na niego patrzy, więc przekornie zbliżył dłoń do płomienia. Grymas bólu przemknął mu po twarzy, ale złośliwie nie cofnął ręki. W dzieciństwie Vic sam by go odciągnął, złapał za nadgarstek, ale byli dorośli. Podniósł głowę, wyzywająco utkwił jasne oczy w bliźniaczych tęczówkach brata. W dzieciństwie przejmowali nawzajem swoją mowę ciała, a z przechyloną głową i uważną miną Victor wyglądał niemalże jak Hector przenikliwie przypatrujący się pacjentom w gabinecie.
Tyle, że był wyższy, postawniejszy i miał dwie sprawne nogi - skonkludował starszy Vale z goryczą, pamiętając, że jego brat jest łowcą, a nie magipsychiatrą.
-Prawda, lubię. - przyznał, przeciągając lekko sylaby. Zacisnął dłoń wokół płomienia, gasząc świecę. Ból pomagał się skupić, rozwiewał opary diablego ziela. -A ty? - uniósł wyzywająco podbródek, oczy zalśniły niepokojąco. Ciebie się boją. Zazdrościł mu tego, zazdrościł tego ojcu, tak cholernie im zazdrościł. -Poznałem jedną, która się ciebie bała. - wyznał powoli, uśmiechając się znacząco. -Marsjasz krzyczy i wypoczywa w cieniu tego krzyku, a wstrząsany dreszczem obrzydzenia Apollo czyści swój instrument. - zadeklamował, przymykając oczy. Po drodze było też kilka rymów, ale ten fragment dziecięcego wiersza był jego ulubionym. Pamiętasz, bracie. Ta trzpiotka nawet nie wiedziała, kim jest Marsjasz, ale też uwierzyła, że obedrzesz ją ze skóry. Widział strach w jej oczach gdy streszczała w gabinecie całą sytuację i wyobrażał sobie, że jest na miejscu Victora. Tylko czy brat kiedykolwiek czerpał przyjemność z władzy, jaką miał nad ludzkimi duszami?
-Kazałem się jej pozbyć wspomnień, to bardzo terapeutyczne. - stwierdził leniwie, przechylając głowę. Czy to go uspokoi, czy w ogóle go to obchodziło? Bez tamtej rymowanki staniesz się w jej wspomnieniach tylko bezimiennym cieniem, bracie. Jak j a.
Przywykł do bycia w cieniu.
Drgnął lekko, bo Victor zdołał kilkoma podejrzeniami zdmuchnąć całą jego satysfakcję z ugaszenia ognia półwili, z pozbawienia pamięci tamtej dziewczyny, z nieoczekiwanej braterskiej pogawędki i nawet z relaksującego narkotyku.
-Ochrony ode mnie? Tak, mnie to dziwi. Uleczyć mógł ją ktokolwiek, a oczarować mogła kogokolwiek, kto wygląda tak jak ty. - wycedził chłodniej niż zamierzał. Odwrócił wzrok, gdy nie zdołał pohamować goryczy w ostatnich słowach.
Miałem szansę wyglądać jak ty.
Czy gdyby niezostał zepchnięty spadł z tamtych schodów, bardziej przypominaliby bliźnięta?
-Jestem magipsychiatrą, wiedziałbym jeśli pożądanie lub kobiety namieszałyby mi w głowie. - przypomniał Victorowi z nutą... urazy? Niepokoju? Cichej satysfakcji? Zaskoczyło go, że brat postanowił się wypowiedzieć, że anonimowa pacjentka wzbudziła w nim jakiekolwiek emocje poza obojętnością, że najwyraźniej wciąż martwił się o niego w jakiś pokrętny sposób. Gdyby chodziło o inną sytuację lub inną osobę, ucieszyłby się. Ale spoglądając w bliźniaczo zimne oczy Victora pamiętał o Beatrice i poczuł ukłucie strachu. Na tyle silne, że postanowił sprostować:
-Rozładowuję się gdzie indziej. - z kim innym, miał na końcu języka, ale dziś - wzburzony - wcale nie znalazłby ukojenia w środowym popołudniu. Sprzeczne emocje łatwiej było zagłuszyć w nadmiarze bodźców w Wenus, w bólu i strachu.
Ale miał tam przecież nie wracać.
Namącić magią w głowie?
-Nie jest taka. I trzymam się od niej z daleka. Ostatnim, czego ona potrzebuje jest... - odezwał się szybko, uparcie, i ugryzł się w język. Jest zakochany kaleka. -Są komplikacje. - dokończył cicho. -Znam się na ludziach, Victor. Tych, których towarzystwo wybieram sam. - przypomniał gorzko, mając dość obecnego w rozmowie cienia Beatrice. Vic miał zamiar taić przed nim prawdę przez prawie rok, miał zamiar patrzeć jak się męczy przez pierdolone osiem lat, by teraz używać jej jako figury retorycznej? Niedoczekanie.
-A ty, panie wszechwiedzący, pamiętaj, że każda czarodziejka ma metody na to, by namieszać komuś w głowie. - zripostował, bo może nie każda wyglądała jak Celine, ale wszystkie były nieobliczalne. Leczył kiedyś ofiarę Amortencji, gość przez rok nie mógł dojść do siebie. Otworzył usta, by przestrzec Victora przed piciem herbatek od nieobliczalnych bab, ale ten po prostu zniknął.
Jak zwykle.
/zt
-Mhm. - akurat w kwestii ożenku nie zamierzał spierać się z Victorem. Choć życzył mu szczęścia, to ilekroć wyobrażał go sobie u boku jakiejś kobiety, czuł podobną zazdrość jak w szkole przy jego nowych kolegach.
Kątem oka dostrzegł, że Victor na niego patrzy, więc przekornie zbliżył dłoń do płomienia. Grymas bólu przemknął mu po twarzy, ale złośliwie nie cofnął ręki. W dzieciństwie Vic sam by go odciągnął, złapał za nadgarstek, ale byli dorośli. Podniósł głowę, wyzywająco utkwił jasne oczy w bliźniaczych tęczówkach brata. W dzieciństwie przejmowali nawzajem swoją mowę ciała, a z przechyloną głową i uważną miną Victor wyglądał niemalże jak Hector przenikliwie przypatrujący się pacjentom w gabinecie.
Tyle, że był wyższy, postawniejszy i miał dwie sprawne nogi - skonkludował starszy Vale z goryczą, pamiętając, że jego brat jest łowcą, a nie magipsychiatrą.
-Prawda, lubię. - przyznał, przeciągając lekko sylaby. Zacisnął dłoń wokół płomienia, gasząc świecę. Ból pomagał się skupić, rozwiewał opary diablego ziela. -A ty? - uniósł wyzywająco podbródek, oczy zalśniły niepokojąco. Ciebie się boją. Zazdrościł mu tego, zazdrościł tego ojcu, tak cholernie im zazdrościł. -Poznałem jedną, która się ciebie bała. - wyznał powoli, uśmiechając się znacząco. -Marsjasz krzyczy i wypoczywa w cieniu tego krzyku, a wstrząsany dreszczem obrzydzenia Apollo czyści swój instrument. - zadeklamował, przymykając oczy. Po drodze było też kilka rymów, ale ten fragment dziecięcego wiersza był jego ulubionym. Pamiętasz, bracie. Ta trzpiotka nawet nie wiedziała, kim jest Marsjasz, ale też uwierzyła, że obedrzesz ją ze skóry. Widział strach w jej oczach gdy streszczała w gabinecie całą sytuację i wyobrażał sobie, że jest na miejscu Victora. Tylko czy brat kiedykolwiek czerpał przyjemność z władzy, jaką miał nad ludzkimi duszami?
-Kazałem się jej pozbyć wspomnień, to bardzo terapeutyczne. - stwierdził leniwie, przechylając głowę. Czy to go uspokoi, czy w ogóle go to obchodziło? Bez tamtej rymowanki staniesz się w jej wspomnieniach tylko bezimiennym cieniem, bracie. Jak j a.
Przywykł do bycia w cieniu.
Drgnął lekko, bo Victor zdołał kilkoma podejrzeniami zdmuchnąć całą jego satysfakcję z ugaszenia ognia półwili, z pozbawienia pamięci tamtej dziewczyny, z nieoczekiwanej braterskiej pogawędki i nawet z relaksującego narkotyku.
-Ochrony ode mnie? Tak, mnie to dziwi. Uleczyć mógł ją ktokolwiek, a oczarować mogła kogokolwiek, kto wygląda tak jak ty. - wycedził chłodniej niż zamierzał. Odwrócił wzrok, gdy nie zdołał pohamować goryczy w ostatnich słowach.
Miałem szansę wyglądać jak ty.
Czy gdyby nie
-Jestem magipsychiatrą, wiedziałbym jeśli pożądanie lub kobiety namieszałyby mi w głowie. - przypomniał Victorowi z nutą... urazy? Niepokoju? Cichej satysfakcji? Zaskoczyło go, że brat postanowił się wypowiedzieć, że anonimowa pacjentka wzbudziła w nim jakiekolwiek emocje poza obojętnością, że najwyraźniej wciąż martwił się o niego w jakiś pokrętny sposób. Gdyby chodziło o inną sytuację lub inną osobę, ucieszyłby się. Ale spoglądając w bliźniaczo zimne oczy Victora pamiętał o Beatrice i poczuł ukłucie strachu. Na tyle silne, że postanowił sprostować:
-Rozładowuję się gdzie indziej. - z kim innym, miał na końcu języka, ale dziś - wzburzony - wcale nie znalazłby ukojenia w środowym popołudniu. Sprzeczne emocje łatwiej było zagłuszyć w nadmiarze bodźców w Wenus, w bólu i strachu.
Ale miał tam przecież nie wracać.
Namącić magią w głowie?
-Nie jest taka. I trzymam się od niej z daleka. Ostatnim, czego ona potrzebuje jest... - odezwał się szybko, uparcie, i ugryzł się w język. Jest zakochany kaleka. -Są komplikacje. - dokończył cicho. -Znam się na ludziach, Victor. Tych, których towarzystwo wybieram sam. - przypomniał gorzko, mając dość obecnego w rozmowie cienia Beatrice. Vic miał zamiar taić przed nim prawdę przez prawie rok, miał zamiar patrzeć jak się męczy przez pierdolone osiem lat, by teraz używać jej jako figury retorycznej? Niedoczekanie.
-A ty, panie wszechwiedzący, pamiętaj, że każda czarodziejka ma metody na to, by namieszać komuś w głowie. - zripostował, bo może nie każda wyglądała jak Celine, ale wszystkie były nieobliczalne. Leczył kiedyś ofiarę Amortencji, gość przez rok nie mógł dojść do siebie. Otworzył usta, by przestrzec Victora przed piciem herbatek od nieobliczalnych bab, ale ten po prostu zniknął.
Jak zwykle.
/zt
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|data do ustalenia, panie bracie
O końcu świata starał się nie myśleć, wygodnie spychając niepokój na skraj umysłu, do kompletu innych trosk i innych zmartwień. Osadził się twardo w rzeczywistości, biorąc kolejne tragedie i kolejne problemy za dzieło przypadku, złej woli i ulicy, a nie skutek zdziesiątkowania kraju elementami kosmicznej materii. Tak było prościej. Szczególnie, gdy w chwilach samotności, w późnych godzinach głębokiej nocy, powracał do niego ten absurdalny strach, który pierwszy raz naprawdę objawił się tamtej chujowej nocy.
Nie lubił czuć strachu. Prawie tak samo, jak nie lubił otwierać kolejnych listów od swojego brata ― ich treść była coraz bardziej niepokojąca, a Victor doszedł już do wniosku, że Hectora ― najzwyczajniej w świecie ― pojebało. Nie miał pojęcia kim jest ta nieszczęsna flądra, w której zadurzył się szanowny pan magipsychiatra, ale nie zamierzał prowadzić własnego śledztwa w tej sprawie, dumnie uznając, że go to nie obchodzi. To nie był już jego cyrk, ani jego małpy.
A jednak coś ― Victor uparcie unikał nazywania tego “czegoś” po imieniu ― zwabiło go do Walii. Pod dom, zupełnie jak wtedy, gdzieś na początku lipca. Wtedy co prawda jego obecność była spodziewana, Hector sam się prosiło wpierdol o rozmowę. Teraz… teraz nie był nawet pewien czy jest w domu, czy nie ulotnił się do swojej cizi. Albo ― o zgrozo ― czy ona czasem nie wije już gniazdka tutaj. Perspektywa spotkania z flądrą nieoczekiwanie Victora rozbawiła, uśmiechnął się półgębkiem, dopalił papierosa i wgniótł go butem we wciąż zadbany trawnik. A potem wdusił klamkę drzwi wejściowych.
Były otwarte ― pojebało go? ― w korytarzu unosił się zapach jakiegoś żarcia. Victor ostrożnie przeszedł parę kroków, zajrzał do kuchni, ale nie było tam nikogo poza garnkiem i lewitującą, drewnianą łyżką mieszającą coś, co pachniało jak gulasz.
Zdusił w sobie ochotę sięgnięcia po papierosa i ruszył dalej, mimowolnie odpływając myślami w stronę tego, gdzie Hector trzyma kosztowności. Tam gdzie ojciec? Nie, to byłoby za proste i zbyt głupie. Może wypchał nimi materac Bei, tak dla niepoznaki? To też brzmiało głupio. Ewentualnie, przepierdolił wszystko na wyimaginowany ślub z wyimaginowaną flądrą.
― Victor “Głos Rozsądku” Vale ― burknął do siebie, kręcąc głową. ― Do czego to, kurwa, doszło.
Jeszcze parę kroków, znajomy skręt, równie znajome drzwi. Victor pchnął je jednym ruchem ręki i stanął w progu, lustrując Hectora wyjątkowo niedowierzającym spojrzeniem.
― Czy ty jesteś pojebany? ― zapytał, wkłądając w ton niewiarygodną ilość uprzejmości.
O końcu świata starał się nie myśleć, wygodnie spychając niepokój na skraj umysłu, do kompletu innych trosk i innych zmartwień. Osadził się twardo w rzeczywistości, biorąc kolejne tragedie i kolejne problemy za dzieło przypadku, złej woli i ulicy, a nie skutek zdziesiątkowania kraju elementami kosmicznej materii. Tak było prościej. Szczególnie, gdy w chwilach samotności, w późnych godzinach głębokiej nocy, powracał do niego ten absurdalny strach, który pierwszy raz naprawdę objawił się tamtej chujowej nocy.
Nie lubił czuć strachu. Prawie tak samo, jak nie lubił otwierać kolejnych listów od swojego brata ― ich treść była coraz bardziej niepokojąca, a Victor doszedł już do wniosku, że Hectora ― najzwyczajniej w świecie ― pojebało. Nie miał pojęcia kim jest ta nieszczęsna flądra, w której zadurzył się szanowny pan magipsychiatra, ale nie zamierzał prowadzić własnego śledztwa w tej sprawie, dumnie uznając, że go to nie obchodzi. To nie był już jego cyrk, ani jego małpy.
A jednak coś ― Victor uparcie unikał nazywania tego “czegoś” po imieniu ― zwabiło go do Walii. Pod dom, zupełnie jak wtedy, gdzieś na początku lipca. Wtedy co prawda jego obecność była spodziewana, Hector sam się prosił
Były otwarte ― pojebało go? ― w korytarzu unosił się zapach jakiegoś żarcia. Victor ostrożnie przeszedł parę kroków, zajrzał do kuchni, ale nie było tam nikogo poza garnkiem i lewitującą, drewnianą łyżką mieszającą coś, co pachniało jak gulasz.
Zdusił w sobie ochotę sięgnięcia po papierosa i ruszył dalej, mimowolnie odpływając myślami w stronę tego, gdzie Hector trzyma kosztowności. Tam gdzie ojciec? Nie, to byłoby za proste i zbyt głupie. Może wypchał nimi materac Bei, tak dla niepoznaki? To też brzmiało głupio. Ewentualnie, przepierdolił wszystko na wyimaginowany ślub z wyimaginowaną flądrą.
― Victor “Głos Rozsądku” Vale ― burknął do siebie, kręcąc głową. ― Do czego to, kurwa, doszło.
Jeszcze parę kroków, znajomy skręt, równie znajome drzwi. Victor pchnął je jednym ruchem ręki i stanął w progu, lustrując Hectora wyjątkowo niedowierzającym spojrzeniem.
― Czy ty jesteś pojebany? ― zapytał, wkłądając w ton niewiarygodną ilość uprzejmości.
Soul for sale
Charon gotował gulasz, ciesząc się ciszą i świętym spokojem. Poprzednia pani była dość głośna, jej przyjaciółki także. Nowy dom bywał cichszy, nawet wtedy gdy rozbrzmiewał tutaj śmiech tej półkrwi blondynki, którą niedługo będzie musiał nazywać nową panią. Pan Vale zamknął się w gabinecie i skrzat mógł nieśpiesznie przygotowywać kolację—miał nawet terminarz z rozpisanymi godzinami wizyt i posiłków, bardzo praktyczne narzędzie. Jeszcze nie pracował u nikogo z terminarzem i zaczynał przyzwyczajać się do rutyny...
...a nie powinien, bo w ogrodzie rozbrzmiał trzask teleportacji. Skrzat stał się niewidzialny i teleportował się do przedpokoju, by wyjrzeć na zewnątrz. Ach, panicz Vale (ten młodszy). Dostał rozkaz, by wpuszczać go do domu jeśli kiedykolwiek przyjdzie, zwłaszcza w złym stanie. Nie wyglądał, jakby był fizycznie w złym stanie, ale wyglądał na kogoś w kiepskim stanie emocjonalnym, więc skrzat uprzejmie otworzył mu drzwi. Nie otrzymał rozkazu, by zabawiać panicza Vale rozmową i niezbyt mu się chciało, więc—uznając, że dobry skrzat nie wchodzi ludziom w drogę—wrócił do mieszania gulaszu w garze. Wciąż niewidzialny.
Hector siedział w gabinecie i czytał "Libertynizm" Markiza de Sade. Może nie powinien, niektóre z opisów rozbudzały wspomnienia z dusznych sal Wenus, do których już naprawdę nie miał potrzeby ani ochoty chodzić, ale skutecznie wmówił sobie, że robi to dla jednego z pacjentów i badań o sadomasochizmie. Drgnął, gdy usłyszał kroki, ale Charon nie wpuściłby tak głęboko do domu nikogo niepowołanego. Poza tym—znał te kroki. Nasłuchiwał ich przez całe dzieciństwo, desperacko próbując je wyłapać nawet w Hogwarcie. Na pierwszym roku spędził kilka(naście) bezsennych nocy z nonsensowną myślą, że Victor wespnie się po schodach do Wieży Kruka, przeskakując po kilka stopni, odgadnie hasło, a potem będą się bawić w bibliotece i brat udowodni mu, że to nowe towarzystwo jest tylko na żarty albo obwieści, że Tiara żartowała i obydwoje są Krukonami.
Ależ on bywał naiwny.
-O, jednak czytasz listy. - odchylił się w fotelu i powitał Victora leniwym uśmiechem, ale jego oczy pozostały czujne. Rocznica śmierci Beatrice już minęła i mógł pożegnać ją ze świadomością jak dokładnie zginęła, ale nadal nie rozumiał do końca dlaczego brat się na to zdecydował.
Nie lubił nie rozumieć.
-Domyślam się, że nie chodzi o kartę Eleonory Ketteridge. - stwierdził, nieświadom, że Achilles podziobał najcenniejszy walor owej karty. -Napijesz się whiskey czy wódki? - krytycznie zlustrował wzrokiem cienką szramę biegnącą w poprzek policzka brata. Prawie wygojoną, ale w sposób sugerującyzupełne olanie naturalny proces regeneracji, bez zaklęć uzdrawiających. Pierdoleni londyńscy partacze. Otworzył usta, by zaproponować szybkie Curatio, ale coś w minie Victora go powstrzymało i zacisnął wargi do wymuszonego uśmiechu.
...a nie powinien, bo w ogrodzie rozbrzmiał trzask teleportacji. Skrzat stał się niewidzialny i teleportował się do przedpokoju, by wyjrzeć na zewnątrz. Ach, panicz Vale (ten młodszy). Dostał rozkaz, by wpuszczać go do domu jeśli kiedykolwiek przyjdzie, zwłaszcza w złym stanie. Nie wyglądał, jakby był fizycznie w złym stanie, ale wyglądał na kogoś w kiepskim stanie emocjonalnym, więc skrzat uprzejmie otworzył mu drzwi. Nie otrzymał rozkazu, by zabawiać panicza Vale rozmową i niezbyt mu się chciało, więc—uznając, że dobry skrzat nie wchodzi ludziom w drogę—wrócił do mieszania gulaszu w garze. Wciąż niewidzialny.
Hector siedział w gabinecie i czytał "Libertynizm" Markiza de Sade. Może nie powinien, niektóre z opisów rozbudzały wspomnienia z dusznych sal Wenus, do których już naprawdę nie miał potrzeby ani ochoty chodzić, ale skutecznie wmówił sobie, że robi to dla jednego z pacjentów i badań o sadomasochizmie. Drgnął, gdy usłyszał kroki, ale Charon nie wpuściłby tak głęboko do domu nikogo niepowołanego. Poza tym—znał te kroki. Nasłuchiwał ich przez całe dzieciństwo, desperacko próbując je wyłapać nawet w Hogwarcie. Na pierwszym roku spędził kilka(naście) bezsennych nocy z nonsensowną myślą, że Victor wespnie się po schodach do Wieży Kruka, przeskakując po kilka stopni, odgadnie hasło, a potem będą się bawić w bibliotece i brat udowodni mu, że to nowe towarzystwo jest tylko na żarty albo obwieści, że Tiara żartowała i obydwoje są Krukonami.
Ależ on bywał naiwny.
-O, jednak czytasz listy. - odchylił się w fotelu i powitał Victora leniwym uśmiechem, ale jego oczy pozostały czujne. Rocznica śmierci Beatrice już minęła i mógł pożegnać ją ze świadomością jak dokładnie zginęła, ale nadal nie rozumiał do końca dlaczego brat się na to zdecydował.
Nie lubił nie rozumieć.
-Domyślam się, że nie chodzi o kartę Eleonory Ketteridge. - stwierdził, nieświadom, że Achilles podziobał najcenniejszy walor owej karty. -Napijesz się whiskey czy wódki? - krytycznie zlustrował wzrokiem cienką szramę biegnącą w poprzek policzka brata. Prawie wygojoną, ale w sposób sugerujący
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Parsknął pogardliwie, gdy Hector podniósł temat listów. Znalazł się, pan spostrzegawczy.
― Raz od czasu sprawdzam co wypierdalam do kominka ― odgryzł się, przy okazji rozważając niewygodną myśl o tym, czy Hectora to zrani. Według obliczeń Victora ― nie powinno. Ignrował go już tak długo, początkiem lipca dał wyraz temu co dzieje się, gdy go prowokuje. Poza tym także zabił mu żonę i zrzucił ze schodów, skazując na los kaleki, zatem Hector, wedle wszystkich znaków na niebie i ziemi, powinien nie być zaskoczony. Powinien nie czuć bólu odrzucenia.
A może czuł? Victor uniósł krótko brwi, zaskoczony własnym tokiem myśli. Zresztą, kurwa, nie ważne.
― Kartę czego? ― Kogo, poprawił go w głowie złośliwy głosik bliźniaka. ― Nie wiem o czym mówisz, może twoja pojebana sowa wpierdoliła ją po drodze ― skłamał bez większego zaangażowania, zupełnie jakby chciał by Hector wyczuł fałsz. Sposób prowadzenia rozmowy i towarzyszące temu przemyślenia wydały mu się jednak zbyt magipsychiatryczne jak na jego gust, więc porzucił rozważania, skupił się na tym po co właściwie tu przyszedł.
― Co to za flądra? ― spytał, ignorując propozycję trunku, choć korciło go by zwilżyć czymś gardło. Miał wrażenie, że tego typu informacje powinien przyjmować tylko w stanie srogiego najebania. ― Beatrice dała ci za mało do wiwatu? ― dodał, czując irracjonalną złość na brata. Co było powodem tej złości? Czemu akurat teraz, czemu wiadomość o jego zamiarach ubodła go do żywego? Victor nie wiedział i robił wszystko, by sobie samemu nie odpowiadać na to pytanie. Choć odpowiedź już majaczyła na krawędzi świadomości, wprawiając go w jeszcze większą irytację.
― Dałeś się nabrać na jakąś młodą i porzuconą przez los? ― spytał zimnym tonem. Zdesperowane kobiety były zdolne do wszystkiego, zwłaszcza w czasach wojny. A wygodna chałupa w ― dość bezpiecznej ― Walii była łakomym kąskiem. Podobnie zresztą dobrze sytuowany magipsychiatra.
― A może to ta twoja nieistniejąca wila? ― Skrzyżował ramiona na piersi i uniósł wyczekująco brwi. ― Dokładnie ta sama po której niby masz ślad w salonie.
Widział minę brata, widział ten wymuszony uśmiech, widział gdzie uciekło jego spojrzenie.
― Ani mi się, kurwa, waż ― burknął. Jeszcze tego mu do szczęścia brakowało ― leczenia, którego i tak nie potrzebował. Wszystko zrosło się tak, jak powinno, zakażenia nie było.
― Raz od czasu sprawdzam co wypierdalam do kominka ― odgryzł się, przy okazji rozważając niewygodną myśl o tym, czy Hectora to zrani. Według obliczeń Victora ― nie powinno. Ignrował go już tak długo, początkiem lipca dał wyraz temu co dzieje się, gdy go prowokuje. Poza tym także zabił mu żonę i zrzucił ze schodów, skazując na los kaleki, zatem Hector, wedle wszystkich znaków na niebie i ziemi, powinien nie być zaskoczony. Powinien nie czuć bólu odrzucenia.
A może czuł? Victor uniósł krótko brwi, zaskoczony własnym tokiem myśli. Zresztą, kurwa, nie ważne.
― Kartę czego? ― Kogo, poprawił go w głowie złośliwy głosik bliźniaka. ― Nie wiem o czym mówisz, może twoja pojebana sowa wpierdoliła ją po drodze ― skłamał bez większego zaangażowania, zupełnie jakby chciał by Hector wyczuł fałsz. Sposób prowadzenia rozmowy i towarzyszące temu przemyślenia wydały mu się jednak zbyt magipsychiatryczne jak na jego gust, więc porzucił rozważania, skupił się na tym po co właściwie tu przyszedł.
― Co to za flądra? ― spytał, ignorując propozycję trunku, choć korciło go by zwilżyć czymś gardło. Miał wrażenie, że tego typu informacje powinien przyjmować tylko w stanie srogiego najebania. ― Beatrice dała ci za mało do wiwatu? ― dodał, czując irracjonalną złość na brata. Co było powodem tej złości? Czemu akurat teraz, czemu wiadomość o jego zamiarach ubodła go do żywego? Victor nie wiedział i robił wszystko, by sobie samemu nie odpowiadać na to pytanie. Choć odpowiedź już majaczyła na krawędzi świadomości, wprawiając go w jeszcze większą irytację.
― Dałeś się nabrać na jakąś młodą i porzuconą przez los? ― spytał zimnym tonem. Zdesperowane kobiety były zdolne do wszystkiego, zwłaszcza w czasach wojny. A wygodna chałupa w ― dość bezpiecznej ― Walii była łakomym kąskiem. Podobnie zresztą dobrze sytuowany magipsychiatra.
― A może to ta twoja nieistniejąca wila? ― Skrzyżował ramiona na piersi i uniósł wyczekująco brwi. ― Dokładnie ta sama po której niby masz ślad w salonie.
Widział minę brata, widział ten wymuszony uśmiech, widział gdzie uciekło jego spojrzenie.
― Ani mi się, kurwa, waż ― burknął. Jeszcze tego mu do szczęścia brakowało ― leczenia, którego i tak nie potrzebował. Wszystko zrosło się tak, jak powinno, zakażenia nie było.
Soul for sale
Zacisnął lekko usta i zbyt gwałtownie zamknął książkę, ale nic nie powiedział.
Pamiętał pasję z jaką jego brat podchodził do tresury psów i wiedział, że Vic wie, że nawet kopnięty lub porzucony pies będzie wierny. Czy bliźniak zastanawiał się czasamijak długo można przypalać mrówkę jak często trzeba kopać psa, by przestał wracać? Wątpił, by Vic kiedykolwiek skrzywdził lub odtrącił psa i właśnie dlatego komentarz zabolał.
-Kogo. - poprawił go odruchowo. -Jakiejś sufrażystki o bujnych warunkach. - mruknął, udając, że mu wierzy. Bez błysku w oku, z którym wysyłał mu zabawny obrazek—opowiedziany dowcip przestał bawić, to wszystko wydawało się już nieważne. -A może wina? - zapytał desperacko, po Festiwalu zaopatrzył się w alkohole, ale Victor przeszedł do sedna. Na dźwięk słowa "flądra" zmarszczył lekko brwi i przesunął się lekko w fotelu, by zmiana pozycji złagodziła ból uda. Zanosiło się na zmianę pogody, nie tak silną, by znieczulał się dziś zaklęciami przeciwbólowymi, ale na tyle znaczną, że tępe ćmienie wciąż mu dokuczało. Nie upokorzy się przed Victorem szybkim Subsisto Dolorem, ale nie ustoi tak bez grymasu na twarzy, więc sięgnął po (zwykle ukrywaną przed bliźniakiem) laskę by zrównać się z Victorem wzrokiem, albo przynajmniej spróbować. Nie będzie rozmawiał o Celine siedząc, jeśli brat uparcie stał.
Zanim zdążył wstać—nigdy nie zdążał—Victor już porównał ją do Beatrice. Zbladł.
-Nie mów tak o mojej przyszłej żonie. - poprosił, ale lodowato, bo nie umiał prosić po dobroci. Kiedyś chłopcy w szkole kazały mu prosić o oddanie laski. Wiedział, że jej potrzebuje, ale i tak użył tonu, po którym wylądowała na drzewie. A Victora nigdzie nie było. Dlaczego był tu teraz, na wieść o zaręczynach? Czy gdyby nie spotkanie w domu Lety, pofatygowałby się w ogóle do niego po Nocy Tysiąca Gwiazd? Hector wciąż uparcie wierzył, że wyczułby tamtej nocy krzywdę brata, ale wiedział, że Vic nie wierzy w takie rzeczy. -I nigdy nie porównuj jej do Beatrice. - zadarł lekko głowę, by spiorunować go wzrokiem. -Moją pierwszą żonę wybrał ojciec. - przypomniał, hamując cisnące się na język słowa o tym, że gdyby nie ucieczka Vica z domu, to z rudą kurwą mógł skończyć którykolwiek z nich.
-Teraz to mój wybór. Zresztą, jak sam pisałeś, przy odpowiedniej kobiecie po prostu się wie. - a Vic rozmawiał z nim na tyle mało i odpisywał na tyle rzadko, że pamiętał każde jego słowo.
Pytania wybrzmiały prowokacyjnie i wyczekująco, a Hector instynktownie zapragnął mu o wszystkim odpowiedzieć. Szczerze, jak w dzieciństwie. O tym, że jest półwilą, ale na nim nigdy nie użyje uroku. O tym, że faktycznie robił to dla jej bezpieczeństwa, ale ona nawet o tym nie wiedziała, wzruszona każdym przejawem romantyzmu. O tym, że miała gdzie wracać, a jej brat chodził z nimi do Hogwartu. O tym, że Orestes ją polubił, a słysząc jak czytała mu na dobranoc, wyobrażał sobie czasem ich własne dzieci, bo zawsze marzył o całej gromadce. O tym, że chciał mieć własny dom, prawdziwy i ciepły i że wreszcie miał na to szansę. O tym, że chciałby odnaleźć ludzi, którzy ją skrzywdzili i namieszać w głowach ich rodzinom, a potem torturować ich własnymi rękami i że ciekawe, ile na Nokturnie kosztowałaby taka usługa. Może powinna poczekać, na emeryturze strażnicy z Tower nie będą nietykalni, a on miał czas.
Przez jasne tęczówki przemknęło wahanie, może nawet nadzieja, ale zdławił słowa w gardle i podejrzliwie zmrużył oczy.
-Nigdy nie interesowało cię, czyje towarzystwo sprawia mi przyjemność. - wytknął bratu, uśmiechając się gorzko i nieco prowokacyjnie. Nigdy nie interesowało cię, czy mam dziewczynę albo kochankę. Nigdy nie oceniłeś mnie za to, co robię w Wenus i zawsze ignorowałeś to, jak patrzę na posągi Apollina w Muzeum Brytyjskim. Pewnie nigdy nawet o tym nie myślałeś, choć ja na pierwszy w życiu komplement odpowiedziałem, że to mój brat jest przystojniejszy. -O co ci chodzi? - spytał wprost, nieufnie. Ślub faktycznie był poważniejszą obligacją niż kilka wspólnych nocy, ale przez lata milczenia Vic wcale nie sprawiał wrażenia, że zaręczyny obeszłyby go mocniej niż jakiekolwiek inne wydarzenia w życiu brata. Poza tym, choćby mugolak z którym Hector się zapomniał, zagrażał jego rodzinie mocniej niż nowa narzeczona.
-Zakochała się we mnie, wiem o niej więcej niż ktokolwiek na świecie i ma dobre serce. - zdradził niechętnie, starannie unikając odsłaniania w tym siebie. Szczeniacko wstydził się przyznać bratu, że jest równie zakochany; a o tym, że Celine nie wie o jego niedobrym sercu wolał nie myśleć. -I obydwoje rozumiemy ból. - dodał ciszej, jakby do siebie, dopiero teraz używając liczby mnogiej. Ból pobitego ciała i chorej nogi, ale i blizny pozostawiona przez Beatrice zrozumiała od razu.
Miał nadzieję, że po tym rozcięciu Victora nie zostanie blizna. Zrastało się poprawnie, ale musiało wciąż piec.
-To nie musi boleć. - odezwał się cicho, patrząc na szramę na policzku. Ani szrama ani miłość.
Ale może bratu nie o to chodziło? Przez moment miło było wierzyć w jego troskę, ale—może pod wpływem szorstkiej i nieco niesprawiedliwej reakcji na niewypowiedzianą propozycję uzdrowicielskiej pomocy—nagle dopuścił do siebie inną, przykrą myśl.
-Myślisz, że sobie nie poradzę? - cofnął się jak oparzony. -Z jedną kobietą? - no tak, Vic myślał pewnie, że jest słaby. Zostawił go, bo był słaby. -Faktycznie, z Beatrice powinienem poradzić sobie sam. - dlaczego potrafił ją zgwałcić, ale nie potrafił się jej pozbyć?
Bo pojawił się Orestes, dlatego.
Sumienie kłuło nieprzyjemnie, zegar w przedpokoju zaczął wybijać pełną godzinę. Drgnął, mocniej zacisnął dłoń na lasce.
-Ale ty powinieneś był go dobić. - usłyszał własne słowa, tłumione od lat. Tik, tok. Może też powinien był go dobić i wtedy tykanie zegara bolałoby mniej, ale czekanie wydawało się bardziej sprawiedliwe. -Pozbyłeś się jej, a ja osiemnaście minut pilnowałem, by skonał pod schodami. W kwestii śmierci jesteśmy kwita. - nie jestem, kurwa, s ł a b y.
Pamiętał pasję z jaką jego brat podchodził do tresury psów i wiedział, że Vic wie, że nawet kopnięty lub porzucony pies będzie wierny. Czy bliźniak zastanawiał się czasami
-Kogo. - poprawił go odruchowo. -Jakiejś sufrażystki o bujnych warunkach. - mruknął, udając, że mu wierzy. Bez błysku w oku, z którym wysyłał mu zabawny obrazek—opowiedziany dowcip przestał bawić, to wszystko wydawało się już nieważne. -A może wina? - zapytał desperacko, po Festiwalu zaopatrzył się w alkohole, ale Victor przeszedł do sedna. Na dźwięk słowa "flądra" zmarszczył lekko brwi i przesunął się lekko w fotelu, by zmiana pozycji złagodziła ból uda. Zanosiło się na zmianę pogody, nie tak silną, by znieczulał się dziś zaklęciami przeciwbólowymi, ale na tyle znaczną, że tępe ćmienie wciąż mu dokuczało. Nie upokorzy się przed Victorem szybkim Subsisto Dolorem, ale nie ustoi tak bez grymasu na twarzy, więc sięgnął po (zwykle ukrywaną przed bliźniakiem) laskę by zrównać się z Victorem wzrokiem, albo przynajmniej spróbować. Nie będzie rozmawiał o Celine siedząc, jeśli brat uparcie stał.
Zanim zdążył wstać—nigdy nie zdążał—Victor już porównał ją do Beatrice. Zbladł.
-Nie mów tak o mojej przyszłej żonie. - poprosił, ale lodowato, bo nie umiał prosić po dobroci. Kiedyś chłopcy w szkole kazały mu prosić o oddanie laski. Wiedział, że jej potrzebuje, ale i tak użył tonu, po którym wylądowała na drzewie. A Victora nigdzie nie było. Dlaczego był tu teraz, na wieść o zaręczynach? Czy gdyby nie spotkanie w domu Lety, pofatygowałby się w ogóle do niego po Nocy Tysiąca Gwiazd? Hector wciąż uparcie wierzył, że wyczułby tamtej nocy krzywdę brata, ale wiedział, że Vic nie wierzy w takie rzeczy. -I nigdy nie porównuj jej do Beatrice. - zadarł lekko głowę, by spiorunować go wzrokiem. -Moją pierwszą żonę wybrał ojciec. - przypomniał, hamując cisnące się na język słowa o tym, że gdyby nie ucieczka Vica z domu, to z rudą kurwą mógł skończyć którykolwiek z nich.
-Teraz to mój wybór. Zresztą, jak sam pisałeś, przy odpowiedniej kobiecie po prostu się wie. - a Vic rozmawiał z nim na tyle mało i odpisywał na tyle rzadko, że pamiętał każde jego słowo.
Pytania wybrzmiały prowokacyjnie i wyczekująco, a Hector instynktownie zapragnął mu o wszystkim odpowiedzieć. Szczerze, jak w dzieciństwie. O tym, że jest półwilą, ale na nim nigdy nie użyje uroku. O tym, że faktycznie robił to dla jej bezpieczeństwa, ale ona nawet o tym nie wiedziała, wzruszona każdym przejawem romantyzmu. O tym, że miała gdzie wracać, a jej brat chodził z nimi do Hogwartu. O tym, że Orestes ją polubił, a słysząc jak czytała mu na dobranoc, wyobrażał sobie czasem ich własne dzieci, bo zawsze marzył o całej gromadce. O tym, że chciał mieć własny dom, prawdziwy i ciepły i że wreszcie miał na to szansę. O tym, że chciałby odnaleźć ludzi, którzy ją skrzywdzili i namieszać w głowach ich rodzinom, a potem torturować ich własnymi rękami i że ciekawe, ile na Nokturnie kosztowałaby taka usługa. Może powinna poczekać, na emeryturze strażnicy z Tower nie będą nietykalni, a on miał czas.
Przez jasne tęczówki przemknęło wahanie, może nawet nadzieja, ale zdławił słowa w gardle i podejrzliwie zmrużył oczy.
-Nigdy nie interesowało cię, czyje towarzystwo sprawia mi przyjemność. - wytknął bratu, uśmiechając się gorzko i nieco prowokacyjnie. Nigdy nie interesowało cię, czy mam dziewczynę albo kochankę. Nigdy nie oceniłeś mnie za to, co robię w Wenus i zawsze ignorowałeś to, jak patrzę na posągi Apollina w Muzeum Brytyjskim. Pewnie nigdy nawet o tym nie myślałeś, choć ja na pierwszy w życiu komplement odpowiedziałem, że to mój brat jest przystojniejszy. -O co ci chodzi? - spytał wprost, nieufnie. Ślub faktycznie był poważniejszą obligacją niż kilka wspólnych nocy, ale przez lata milczenia Vic wcale nie sprawiał wrażenia, że zaręczyny obeszłyby go mocniej niż jakiekolwiek inne wydarzenia w życiu brata. Poza tym, choćby mugolak z którym Hector się zapomniał, zagrażał jego rodzinie mocniej niż nowa narzeczona.
-Zakochała się we mnie, wiem o niej więcej niż ktokolwiek na świecie i ma dobre serce. - zdradził niechętnie, starannie unikając odsłaniania w tym siebie. Szczeniacko wstydził się przyznać bratu, że jest równie zakochany; a o tym, że Celine nie wie o jego niedobrym sercu wolał nie myśleć. -I obydwoje rozumiemy ból. - dodał ciszej, jakby do siebie, dopiero teraz używając liczby mnogiej. Ból pobitego ciała i chorej nogi, ale i blizny pozostawiona przez Beatrice zrozumiała od razu.
Miał nadzieję, że po tym rozcięciu Victora nie zostanie blizna. Zrastało się poprawnie, ale musiało wciąż piec.
-To nie musi boleć. - odezwał się cicho, patrząc na szramę na policzku. Ani szrama ani miłość.
Ale może bratu nie o to chodziło? Przez moment miło było wierzyć w jego troskę, ale—może pod wpływem szorstkiej i nieco niesprawiedliwej reakcji na niewypowiedzianą propozycję uzdrowicielskiej pomocy—nagle dopuścił do siebie inną, przykrą myśl.
-Myślisz, że sobie nie poradzę? - cofnął się jak oparzony. -Z jedną kobietą? - no tak, Vic myślał pewnie, że jest słaby. Zostawił go, bo był słaby. -Faktycznie, z Beatrice powinienem poradzić sobie sam. - dlaczego potrafił ją zgwałcić, ale nie potrafił się jej pozbyć?
Bo pojawił się Orestes, dlatego.
Sumienie kłuło nieprzyjemnie, zegar w przedpokoju zaczął wybijać pełną godzinę. Drgnął, mocniej zacisnął dłoń na lasce.
-Ale ty powinieneś był go dobić. - usłyszał własne słowa, tłumione od lat. Tik, tok. Może też powinien był go dobić i wtedy tykanie zegara bolałoby mniej, ale czekanie wydawało się bardziej sprawiedliwe. -Pozbyłeś się jej, a ja osiemnaście minut pilnowałem, by skonał pod schodami. W kwestii śmierci jesteśmy kwita. - nie jestem, kurwa, s ł a b y.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wychwycił zmianę pozycji, wychwycił ten grymas bólu przemykający w bliźniaczo niebieskich oczach i odezwało się w nim coś, co starannie spychał na samo dno własnej zepsutej duszy, a co jednocześnie wciąż powracało na powierzchnię rzeczywistości. Poczucie winy. Pieprzone poczucie winy za tamte schody, za tamtą nieostrożną zabawę. Poczucie winy za Hogwart i za ucieczkę z domu. Poczucie winy za Letę i za lata nieobecności.
Victor zaciął wargi, w milczeniu obserwując jak brat się podnosi. Nie chciał podrzucić mu pod nos tropu; Hector był wystarczająco spostrzegawczy, by z choćby jednego grymasu domyślić się prawdopodobnej ścieżki jego myśli. Nie chciał, żeby wiedział. Nie chciał jego litości. Nie chciał współczucia.
Nie mów tak o mojej przyszłej żonie.
Parsknął pogardliwie, wciąż niepogodzony z faktem zaręczyn, choć powoli zdawał sobie sprawę z tego, że brzmi dość absurdalnie. Nawet jej nie znał. Nie zapytał o imię, nie zapytał o to kim jest, jaka jest. (Nawet w czasie wojny można przecież było znaleźć miłość.) Victor wsunął dłonie do kieszeni, przeniósł ciężar ciała na drugą nogę, zmierzył brata uważnym spojrzeniem. (Nie żeby specjalnie wierzył w coś takiego.) Westchnął, odwrócił wzrok. (Zresztą, czy to miało jakiekolwiek znaczenie?) Gabinet zdawał się pachnieć kurzem i rozczarowaniem. Nie wiedział tylko z której strony silniej czuje tę emocję. (Przy odpowiedniej kobiecie po prostu się wie? Co to znaczy: przy odpowiedniej kobiecie po prostu się wie? Czy był najebany, gdy ostatnio odpisywał mu na list?) Victor spochmurniał wyraźnie, jakby widmo listu rozłożyło się na jego barkach ciężarem ołowiu. (Leta. Myślał o Lecie.)
– A ty po prostu uznałeś, że piszę z sensem? – parsknął, znów pokręcił głową. – A podobno jesteś mądry.
Nie powinien myśleć o Lecie.
Nie znał myśli Hectora, nie wiedział, że krążyły wokół tematów głęboko niemoralnych i nieczystych, zupełnie tak, jakby oboje siedzieli po pas w gównie na Nokturnie. Zupełnie jakby nie byli sobie tak obcy, jak obecnie uważał.
– Nie. Nie interesowało mnie – przyznał z właściwą sobie bezczelnością odpowiadając na drobną prowokację. Nie było sensu się tłumaczyć, nie było powodu by zaprzeczać, nawet jeśli w głębi ducha czasami zastanawiał się nad bratem, nad siostrami. Wygnał się z życia rodziny po ojcobójstwie i uważał, że tak będzie dla wszystkich najlepiej; jakby w jakiś magiczny sposób rodzeństwo miało uleczyć się samo i zacząć prowadzić normalny tryb życia. Lecie przecież… (Nie myśl o Lecie.)
Victor odszedł pod okno, oparł się barkiem o ścianę tuż obok i bez przekonania spojrzał na zewnątrz. Słońce chowało się za horyzontem, rozlewało się bladoróżowym blaskiem po niebie i podkreślało czerwienią chmury. Nawet nie miał ochoty na komentarz.
O co ci chodzi?
To było dobre pytanie. I żałował, że nie ma na nie stosownej odpowiedzi. Hector musiał się zatem zadowolić milczeniem, ale Victor znał brata za dobrze by nie być świadomym tego, że nawet cisza jest w pewnym sensie odpowiedzią. Czasem nawet wymowniejszą niż najlepiej dobrane słowa.
– Nie – wszedł mu w słowo, gdy Hector zaczął się napędzać na myśl o tym, że być może sobie nie poradzi – nie to miałem na myśli. Po prostu… – umilkł jednak, zanim zdążyłby powiedzieć coś sensownego. Na niebie pojawiły się smugi oranżu i fioletu. Nie powinien tu przychodzić. Nie powinien poruszać tego tematu. Nie powinien… nie powinien się angażować w życie rodzeństwa. Myśl, choć gryząca i niewygodna, wydawała mu się nagle olśniewająco słuszna.
– Nie zabiłbyś jej – mruknął tylko przez ramię, wciąż święcie przekonany, że sam jeden ma krew na rękach, ale kolejne słowa Hectora sprawiły, że aż się odwrócił i porzucił obserwowanie zachodu słońca. Spojrzał na brata z dystansem, zmarszczył brwi, wyraźnie zbity z tropu. Wiedział, wiedział, że tamto zabójstwo było niedoskonałe i pełne błędów na które dziś już by sobie nie pozwolił, ale… ale nawet w najbardziej chujowym scenariuszu nie sądził, że to Hector trafił na dogorywającego ojca i pilnował, by ten wyzionął ducha bez świadków.
Zegar wybił pełną godzinę, dom zatrzeszczał od silnego podmuchu wiatru. Gdzieś dalej poniosło się echo spadającej chochli. A on wciąż stał w miejscu, jakby go wkomponowało w posadzkę.
– Powinienem był go dobić – zgodził się ostrożnie, przyglądając się bratu ponownie, tym razem z pewną dozą nieufności, jakby oceniał ile znaków ostrzegawczych przekroczył i ile wolał zignorować. – I powinienem był to zrobić o wiele wcześniej – dodał, wciąż ze spojrzeniem utkwionym w tych niebieskich oczach, tak łudząco przypominających jego własne – tak jak powinienem wcześniej pozbyć się tej suki – dokończył ciszej, bez wcześniejszej mocy w głosie. Czuł się zmęczony. Czuł się pusty. Czuł się tak, jakby znów go zawiódł.
Victor zaciął wargi, w milczeniu obserwując jak brat się podnosi. Nie chciał podrzucić mu pod nos tropu; Hector był wystarczająco spostrzegawczy, by z choćby jednego grymasu domyślić się prawdopodobnej ścieżki jego myśli. Nie chciał, żeby wiedział. Nie chciał jego litości. Nie chciał współczucia.
Nie mów tak o mojej przyszłej żonie.
Parsknął pogardliwie, wciąż niepogodzony z faktem zaręczyn, choć powoli zdawał sobie sprawę z tego, że brzmi dość absurdalnie. Nawet jej nie znał. Nie zapytał o imię, nie zapytał o to kim jest, jaka jest. (Nawet w czasie wojny można przecież było znaleźć miłość.) Victor wsunął dłonie do kieszeni, przeniósł ciężar ciała na drugą nogę, zmierzył brata uważnym spojrzeniem. (Nie żeby specjalnie wierzył w coś takiego.) Westchnął, odwrócił wzrok. (Zresztą, czy to miało jakiekolwiek znaczenie?) Gabinet zdawał się pachnieć kurzem i rozczarowaniem. Nie wiedział tylko z której strony silniej czuje tę emocję. (Przy odpowiedniej kobiecie po prostu się wie? Co to znaczy: przy odpowiedniej kobiecie po prostu się wie? Czy był najebany, gdy ostatnio odpisywał mu na list?) Victor spochmurniał wyraźnie, jakby widmo listu rozłożyło się na jego barkach ciężarem ołowiu. (Leta. Myślał o Lecie.)
– A ty po prostu uznałeś, że piszę z sensem? – parsknął, znów pokręcił głową. – A podobno jesteś mądry.
Nie powinien myśleć o Lecie.
Nie znał myśli Hectora, nie wiedział, że krążyły wokół tematów głęboko niemoralnych i nieczystych, zupełnie tak, jakby oboje siedzieli po pas w gównie na Nokturnie. Zupełnie jakby nie byli sobie tak obcy, jak obecnie uważał.
– Nie. Nie interesowało mnie – przyznał z właściwą sobie bezczelnością odpowiadając na drobną prowokację. Nie było sensu się tłumaczyć, nie było powodu by zaprzeczać, nawet jeśli w głębi ducha czasami zastanawiał się nad bratem, nad siostrami. Wygnał się z życia rodziny po ojcobójstwie i uważał, że tak będzie dla wszystkich najlepiej; jakby w jakiś magiczny sposób rodzeństwo miało uleczyć się samo i zacząć prowadzić normalny tryb życia. Lecie przecież… (Nie myśl o Lecie.)
Victor odszedł pod okno, oparł się barkiem o ścianę tuż obok i bez przekonania spojrzał na zewnątrz. Słońce chowało się za horyzontem, rozlewało się bladoróżowym blaskiem po niebie i podkreślało czerwienią chmury. Nawet nie miał ochoty na komentarz.
O co ci chodzi?
To było dobre pytanie. I żałował, że nie ma na nie stosownej odpowiedzi. Hector musiał się zatem zadowolić milczeniem, ale Victor znał brata za dobrze by nie być świadomym tego, że nawet cisza jest w pewnym sensie odpowiedzią. Czasem nawet wymowniejszą niż najlepiej dobrane słowa.
– Nie – wszedł mu w słowo, gdy Hector zaczął się napędzać na myśl o tym, że być może sobie nie poradzi – nie to miałem na myśli. Po prostu… – umilkł jednak, zanim zdążyłby powiedzieć coś sensownego. Na niebie pojawiły się smugi oranżu i fioletu. Nie powinien tu przychodzić. Nie powinien poruszać tego tematu. Nie powinien… nie powinien się angażować w życie rodzeństwa. Myśl, choć gryząca i niewygodna, wydawała mu się nagle olśniewająco słuszna.
– Nie zabiłbyś jej – mruknął tylko przez ramię, wciąż święcie przekonany, że sam jeden ma krew na rękach, ale kolejne słowa Hectora sprawiły, że aż się odwrócił i porzucił obserwowanie zachodu słońca. Spojrzał na brata z dystansem, zmarszczył brwi, wyraźnie zbity z tropu. Wiedział, wiedział, że tamto zabójstwo było niedoskonałe i pełne błędów na które dziś już by sobie nie pozwolił, ale… ale nawet w najbardziej chujowym scenariuszu nie sądził, że to Hector trafił na dogorywającego ojca i pilnował, by ten wyzionął ducha bez świadków.
Zegar wybił pełną godzinę, dom zatrzeszczał od silnego podmuchu wiatru. Gdzieś dalej poniosło się echo spadającej chochli. A on wciąż stał w miejscu, jakby go wkomponowało w posadzkę.
– Powinienem był go dobić – zgodził się ostrożnie, przyglądając się bratu ponownie, tym razem z pewną dozą nieufności, jakby oceniał ile znaków ostrzegawczych przekroczył i ile wolał zignorować. – I powinienem był to zrobić o wiele wcześniej – dodał, wciąż ze spojrzeniem utkwionym w tych niebieskich oczach, tak łudząco przypominających jego własne – tak jak powinienem wcześniej pozbyć się tej suki – dokończył ciszej, bez wcześniejszej mocy w głosie. Czuł się zmęczony. Czuł się pusty. Czuł się tak, jakby znów go zawiódł.
Soul for sale
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Prywatne biuro Hectora
Szybka odpowiedź