Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Stara wytwórnia pergaminu
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Stara wytwórnia pergaminu
Stary, ceglany budynek na obrzeżach Lancaster, niegdyś mieścił dobrze prosperującą fabrykę pergaminu: należąca do jednej z czarodziejskich rodzin, od pokoleń zajmujących się tym fachem, zaopatrywała w najlepszej jakości rolki sklepy i biblioteki w całym kraju. W ostatnich latach interes jednak podupadł - budynek wytwórni najpierw częściowo zniszczyły anomalie, a po wybuchu wojny pojawił się problem z regularnymi dostawami zwierzęcych skór, co wymusiło na właścicielach znaczne ograniczenie produkcji. Obecnie odbywa się ona wyłącznie w kilku pomieszczeniach; reszta, oficjalnie wyłączona z użytku, stała się kryjówką dla działających na tym terenie bojówek nielegalnego Ministerstwa Magii, pozostającego pod przywództwem Harolda Longbottoma.
Na samą myśl o tym, że te kreatury mogłyby się jakoś rozmnażać, przeszył ją bardzo zimny i oślizgły dreszcz niepokoju. Nie miała zbyt szerokiej wiedzy w tym temacie, wiedziała tyle, że neutralizowało je zaklęcie Patronusa, którego nie potrafiła dobrze rzucić odkąd zaliczyła najgłębszy dołek w swoim życiu. Najpierw utrata Michaela ― na własne zresztą życzenie i z powodu głupiej chęci ochrony aurora przed czarnoksiężnikiem ― potem poronienie, na samym końcu śmierć brata. Nie dziwiło jej to, że jej patronus stracił formę, ale łudziła się, że po tylu latach w końcu do niej wróci.
Póki co ― bezskutecznie.
Spojrzała na niego z ukosa; zielone oczy błysnęły psotnie w świetle dogasającego dnia, a wargi ozdobił sugestywny uśmieszek pełen dumy. Ile minęło czasu odkąd wciągnął ją głębiej w sprawę, wprowadził do Zakonu? Miesiąc? Może nawet trochę więcej, ale nawet jeśli na liczniku było jeszcze parę dodatkowych dni, to nie umknęło jej wcale, że zdobyła zaufanie Ministra w piorunująco szybkim czasie i była z tego cholernie dumna. Lubiła gdy jej skuteczność była widoczna, kiedy można było potwierdzić ją czynami i wynikami, namacalnymi dowodami na to, że w istocie zasługuje na swoją reputację niebezpiecznej agentki wywiadu.
― Ach, czyli już wiesz ― odparła miękko, mrukliwie, jak zadowolony kot dopraszający się o kolejną pieszczotę. ― A myślałam, że zdążę opowiedzieć ci o mojej ― jak to ujął lord Minister ― doskonałej robocie nim wieść poniesie się dalej w szeregach Zakonu.
Przyjrzała się kanciastemu budynkowi z nową uwagą, jakby w samej ceglastej bryle doszukując się poszlak. Stara wytwórnia milczała jednak jak zaklęta, a jedyną wskazówką był lód skuwający szyby i szron oblepiający szparę między drzwiami, a framugą i ta nieznośna, obciążająca umysł i duszę aura; dusząca rozpacz, głęboki niepokój, podszczypujący skórę irracjonalny strach.
Skinęła krótko głową, na znak, że przyjęła jego słowa do wiadomości, a potem odruchowo spróbowała spojrzeć w tym samym kierunku co on ― w ziemię, ale nieco na lewo, jakby miała zdolność widzenia przez glebę i ściany. Zmarszczyła brwi. Jeśli zaklęcie wykazało obecność jakiegoś nieszczęśnika… czy mieli jeszcze szansę go odratować? Czy zastaną tam pustą skorupę bez emocji, wegetujące ciało pozbawione duszy?
Zgodnie z prośbą ― oddaliła się, obejrzała budynek z każdej strony, z różdżką w pogotowiu, gotowa rzucić pierwsze zaklęcie obronne, jakie przyjdzie jej na myśl. Tam, gdzie zawodziło światło dogasającego dnia ― posłużyła się prostym “Lumos”. Obejrzała dokładnie każdy zakamarek, zajrzała też w okolice mniejszego magazynu lub szopy, wtulonej w zachodnią ścianę budynku, ale tam też nic. Żadnej zewnętrznej klapy, żadnego zejścia.
― Dissendium ― mruknęła, wykonując w powietrzu krótki, kolisty ruch różdżką, ale nie, magia także nie wykazała żadnego ukrytego przejścia do piwnicy. Wróciła do Michaela.
― Nic, czysto. Zejście do piwnicy musi być gdzieś w środku. Mogę zająć się od razu poszukiwaniami, musimy tylko namierzyć tego dementora… ― Głos nagle zgasł, kiedy lodowata aura nasiliła się, a serce zatrzepotało w klatce piersiowej pod falą lęku. Emocje nie wybrzmiały zbyt dobrze, rozmyły się szybko w narastającym poczuciu beznadziei i smutku, przypominając jej do złudzenia tamte niechlubne momenty, kiedy uciekała w alkohol, by po prostu nie czuć już nic.
Potrząsnęła głową; siłą i żelazną dyscypliną wypracowaną w zawodzie zmusiła się do otrzeźwienia. Tym razem się udało, ale czy będzie w stanie nadal utrzymać emocje w ryzach, kiedy znajdzie się pod bezpośrednim wpływem kreatury? Adda zmarszczyła chmurnie brwi; zawsze pozostawała jej ucieczka w formę kota. Jako doświadczony animag wiedziała, że przygnębiający wpływ dementora nie odbija się na zwierzęcej formie tak mocno, jak na ludzkiej; być może dlatego, że odczuwane w kocim ciele emocje były również okrojone i zgoła odmienne od ludzkich.
Pojawienie się świetlistego wilka przyniosło jej niewyobrażalną ulgę, otuliło spokojem, rozwiało nieprzyjemne myśli. Uśmiechnęła się bezwiednie na jego widok, przy okazji wspominając moment w którym zobaczyła go po raz pierwszy. Wtedy nie była świadoma powodu zmiany kształtu, nie wiedziała, dlaczego owczarek Michaela nagle tak… zdziczał i nabrał cech zdecydowanie bardziej wilczych niż psich, ale teraz wszystko było już jasne.
Odczekała aż patronus sforsuje przejście; skute szronem drzwi puściły z trzaskiem, wpuszczając ich do zalanego dogasającym słońcem pomieszczenia. Mimo jasnych barw i pory roku, w środku panował absurdalny mróz, a optymistyczne barwy wcale nie nastrajały pozytywnie. Chłód gryzł w gardło, osiadał na skórze jak lodowy płaszcz, a oddech zmienił się w obłoczek pary. Miała wrażenie, że zimno sięga nie tylko skóry, a przenika dalej, do mięśni, usztywnia ścięgna, otula kości.
Szybkim spojrzeniem omiotła wnętrze starej wytwórni i pierwszym co rzuciło jej się w oczy był okropny burdel, jakby ktoś stoczył tu poważną walkę albo uciekał w popłochu. Meble były poprzewracane, na podłodze walały się szczątki naczyń, papieru i strzępki pergaminów. Nieco dalej, w głębi, dostrzegła wiszące na jednym zawiasie drzwi; intuicja podpowiadała jej, że być może prowadzą do zejścia do piwnicy.
― Muszę się zmienić ― odezwała się do Michaela, wciąż bezpiecznie skryta za jego plecami ― nie umiem… nie poradze sobie z tą aurą. Nie w ludzkim ciele. ― W krótkim geście musnęła jeszcze jego ramię, a później skupiła myśli, wciąż korzystając z bliskości patronusa. Musiała działać szybko, nim ten się oddali, ale wieloletnie doświadczenie nie zawiodło jej i tym razem. Przemiana poszła gładko i bezbłędnie, a ledwie parę sekund później, Michael mógł poczuć jak o jego nogę ociera się czarny kot, a zaraz potem odskakuje nieco w tył, by mu nie przeszkadzać w pracy.
|animagia
Póki co ― bezskutecznie.
Spojrzała na niego z ukosa; zielone oczy błysnęły psotnie w świetle dogasającego dnia, a wargi ozdobił sugestywny uśmieszek pełen dumy. Ile minęło czasu odkąd wciągnął ją głębiej w sprawę, wprowadził do Zakonu? Miesiąc? Może nawet trochę więcej, ale nawet jeśli na liczniku było jeszcze parę dodatkowych dni, to nie umknęło jej wcale, że zdobyła zaufanie Ministra w piorunująco szybkim czasie i była z tego cholernie dumna. Lubiła gdy jej skuteczność była widoczna, kiedy można było potwierdzić ją czynami i wynikami, namacalnymi dowodami na to, że w istocie zasługuje na swoją reputację niebezpiecznej agentki wywiadu.
― Ach, czyli już wiesz ― odparła miękko, mrukliwie, jak zadowolony kot dopraszający się o kolejną pieszczotę. ― A myślałam, że zdążę opowiedzieć ci o mojej ― jak to ujął lord Minister ― doskonałej robocie nim wieść poniesie się dalej w szeregach Zakonu.
Przyjrzała się kanciastemu budynkowi z nową uwagą, jakby w samej ceglastej bryle doszukując się poszlak. Stara wytwórnia milczała jednak jak zaklęta, a jedyną wskazówką był lód skuwający szyby i szron oblepiający szparę między drzwiami, a framugą i ta nieznośna, obciążająca umysł i duszę aura; dusząca rozpacz, głęboki niepokój, podszczypujący skórę irracjonalny strach.
Skinęła krótko głową, na znak, że przyjęła jego słowa do wiadomości, a potem odruchowo spróbowała spojrzeć w tym samym kierunku co on ― w ziemię, ale nieco na lewo, jakby miała zdolność widzenia przez glebę i ściany. Zmarszczyła brwi. Jeśli zaklęcie wykazało obecność jakiegoś nieszczęśnika… czy mieli jeszcze szansę go odratować? Czy zastaną tam pustą skorupę bez emocji, wegetujące ciało pozbawione duszy?
Zgodnie z prośbą ― oddaliła się, obejrzała budynek z każdej strony, z różdżką w pogotowiu, gotowa rzucić pierwsze zaklęcie obronne, jakie przyjdzie jej na myśl. Tam, gdzie zawodziło światło dogasającego dnia ― posłużyła się prostym “Lumos”. Obejrzała dokładnie każdy zakamarek, zajrzała też w okolice mniejszego magazynu lub szopy, wtulonej w zachodnią ścianę budynku, ale tam też nic. Żadnej zewnętrznej klapy, żadnego zejścia.
― Dissendium ― mruknęła, wykonując w powietrzu krótki, kolisty ruch różdżką, ale nie, magia także nie wykazała żadnego ukrytego przejścia do piwnicy. Wróciła do Michaela.
― Nic, czysto. Zejście do piwnicy musi być gdzieś w środku. Mogę zająć się od razu poszukiwaniami, musimy tylko namierzyć tego dementora… ― Głos nagle zgasł, kiedy lodowata aura nasiliła się, a serce zatrzepotało w klatce piersiowej pod falą lęku. Emocje nie wybrzmiały zbyt dobrze, rozmyły się szybko w narastającym poczuciu beznadziei i smutku, przypominając jej do złudzenia tamte niechlubne momenty, kiedy uciekała w alkohol, by po prostu nie czuć już nic.
Potrząsnęła głową; siłą i żelazną dyscypliną wypracowaną w zawodzie zmusiła się do otrzeźwienia. Tym razem się udało, ale czy będzie w stanie nadal utrzymać emocje w ryzach, kiedy znajdzie się pod bezpośrednim wpływem kreatury? Adda zmarszczyła chmurnie brwi; zawsze pozostawała jej ucieczka w formę kota. Jako doświadczony animag wiedziała, że przygnębiający wpływ dementora nie odbija się na zwierzęcej formie tak mocno, jak na ludzkiej; być może dlatego, że odczuwane w kocim ciele emocje były również okrojone i zgoła odmienne od ludzkich.
Pojawienie się świetlistego wilka przyniosło jej niewyobrażalną ulgę, otuliło spokojem, rozwiało nieprzyjemne myśli. Uśmiechnęła się bezwiednie na jego widok, przy okazji wspominając moment w którym zobaczyła go po raz pierwszy. Wtedy nie była świadoma powodu zmiany kształtu, nie wiedziała, dlaczego owczarek Michaela nagle tak… zdziczał i nabrał cech zdecydowanie bardziej wilczych niż psich, ale teraz wszystko było już jasne.
Odczekała aż patronus sforsuje przejście; skute szronem drzwi puściły z trzaskiem, wpuszczając ich do zalanego dogasającym słońcem pomieszczenia. Mimo jasnych barw i pory roku, w środku panował absurdalny mróz, a optymistyczne barwy wcale nie nastrajały pozytywnie. Chłód gryzł w gardło, osiadał na skórze jak lodowy płaszcz, a oddech zmienił się w obłoczek pary. Miała wrażenie, że zimno sięga nie tylko skóry, a przenika dalej, do mięśni, usztywnia ścięgna, otula kości.
Szybkim spojrzeniem omiotła wnętrze starej wytwórni i pierwszym co rzuciło jej się w oczy był okropny burdel, jakby ktoś stoczył tu poważną walkę albo uciekał w popłochu. Meble były poprzewracane, na podłodze walały się szczątki naczyń, papieru i strzępki pergaminów. Nieco dalej, w głębi, dostrzegła wiszące na jednym zawiasie drzwi; intuicja podpowiadała jej, że być może prowadzą do zejścia do piwnicy.
― Muszę się zmienić ― odezwała się do Michaela, wciąż bezpiecznie skryta za jego plecami ― nie umiem… nie poradze sobie z tą aurą. Nie w ludzkim ciele. ― W krótkim geście musnęła jeszcze jego ramię, a później skupiła myśli, wciąż korzystając z bliskości patronusa. Musiała działać szybko, nim ten się oddali, ale wieloletnie doświadczenie nie zawiodło jej i tym razem. Przemiana poszła gładko i bezbłędnie, a ledwie parę sekund później, Michael mógł poczuć jak o jego nogę ociera się czarny kot, a zaraz potem odskakuje nieco w tył, by mu nie przeszkadzać w pracy.
|animagia
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Uśmiechnął się szerzej, znajdując w sobie ciepło pomimo świadomości, że lecą w gniazdo chłodu. Nie była pierwszym sojusznikiem wprowadzonym przez niego tak głęboko, ale na sumieniu ciążyła mu świadomość, że Reggie zniknął bez śladu. Kieran, który wprowadzał jego samego - też. Każda strata bolała, a każda nowa osoba ryzykowała. Był świadom ryzyka i świadom tego, że potrzebują ludzi, a jednak obecność w Zakonie narzeczonej napawała go dziwnym rodzajem niepokoju, który do tej pory czuł tylko w stosunku do bezpieczeństwa Just. O rodzinę martwi się inaczej, to pewnie dlatego. Spróbował odepchnąć te myśli, okazać—szczerą—dumę, przypomnieć sobie, że to praca Addy przeciwko podziemiu i perspektywa stanięcia z nią po przeciwnych stronach barykady byłaby prawdziwą tragedią. Wtedy nie zbliżyłby się do niej ponownie i pewnie nawet by jej nie wybaczył, ale to nie znaczyło, że podszedłby do spotkania z mniejszymi emocjami.
-Doskonałej? - z dumą przeciągnął sylaby, wiedząc, że Minister Longbottom jest zwykle oszczędny w pochwalnych słowach. -Opowiesz mi więcej w domu? Jeśli możesz. - podpytał, świadom, że -A ja wyjaśnię jak działa pewien portal. - obiecał. Teraz nie było na to czasu, a objęta Fideliusem Wrzosowa Przystań była najbezpieczniejszym miejscem dla sekretów. Domu, odruchowo nie uwzględnił różnicy między jej i swoim domem, wybiegając myślami w przyszłość do ślubu i momentu, gdy każdą noc (poza tymi w pracy) będą spędzać razem.
Skupił się na ciepłych, szczęśliwych wspomnieniach, gdy Adda oglądała dom - i skinął lekko głową, słuchając jej wniosków. Znów pracowali razem, prawie… prawie jak dawniej. Do tej pory działalność w podziemiu tylko raz zetknęła ich w Grimsby, ale wtedy było zupełnie inaczej - wciąż nadąsany, zapominał jak prędko działała i jak łatwo było im zrozumieć się prawie bez słów.
-Gdyby nie patronus, sam by nas znalazł. - skwitował ponuro, zawieszając na niej ciężkie spojrzenie, wychwytując ślady lęku. Wzięła się w garść, jak zwykle, ale przed nim trudniej było jej ukryć niepewność. I dobrze -chciał widzieć i wiedzieć jak najwięcej, nie tak jak w początkach ich znajomości. Dostrzegł jej mimowolny uśmiech, gdy obok pojawił się świetlisty wilk. Samemu zerknął z wdzięcznością na zwierzę, wciąż dziwiąc się, że jego własne szczęście - do tej pory kruche i przygniatane nowymi ciężarami - mogło nabierać takiego kształtu. Wilk nie wydawał się straszny, jak wilkołaki, i już po raz kolejny zdawał się chronić ich własne emocje. Wtedy, w Plymouth, rozpoczęli popołudnie od nieodzywania się na siebie, a w obecności świetlistego strażnika wyjaśnili choć część nieporozumień.
Drzwi nie były zamknięte na klucz, ale szron zmroził zawiasy, utrudniając otworzenie ich od razu. Patronus zdołał je sforsować swoim ciepłem i siłą, a wyniki wcześniejszego Homenum Revelio pozwoliły na zdecydowane podejście - nie spodziewali się tu w końcu wrogów, a na dementora wręcz chcieli się natknąć by zmusić istotę do odejścia.
Było mu ciężko, w środku było lodowato, a nieprzyjemne wspomnienia Azkabanu i prywatnych nieszczęść pchały się do świadomości. Skinął głową, niejako z ulgą, słysząc słowa Addy.
-Zmień się, dotrzyjmy do piwnicy. - zaproponował. -Jestem w stanie się z nim teleportować... w razie czego. - dodał cicho, wiedziała o tym, że ukończył kurs teleportacji łącznej, ale dotychczas nie współpracowali z tą świadomością. Zmusił usta do bladego uśmiechu, czując przy łydce czarnego kota - symbol szczęścia, i jedynego kota, który zdawał się znosić jego obecność. Przemiana go uspokoiła, nie wyobrażał sobie dementorów zainteresowanych zwierzętami - choć czy byłyby w stanie zmusić kogoś do odmienienia się? Zacisnął szczekające zęby i postąpił kilka kroków do przodu.
-Lumos. - mruknął, bo po zniknięciu kota zapadła ciemność, a choć rozróżniał kontury mebli to wolał mieć możliwość puszczenia patronusa przodem. Dalej, do przodu, aż na końcu korytarza dostrzegł sylwetkę w kapturze, zrobiło się jeszcze zimniej, ale kreatura nie przesunęła się na razie do przodu - być może reagując na obecność patronusa i nie mogąc znaleźć innego celu.
Przegnaj go - pomyślał, wiedząc, że świetlisty wilk jest już zdolny reagować na wydawane tak komendy. Światło pomknęło przodem, a on stąpał za patronusem, nie chcąc zostać z tyłu na wypadek gdyby gdzie indziej czaił się kolejny dementor - chciał jak najprędzej uporać się z tym i móc zejść do piwnicy. Niemiłe przeczucie podpowiadało mu, że to ona przyciąga dementora (dementory?) jak magnes, w obliczu bezbronnej ofiary.
spostrzegawczość, +60
ST 70 - skupiony na dementorze rozróżniam układ wnętrza, ale chwilę zajmie mi dotarcie do klapy do piwnicy, muszę się porządniej rozejrzeć, a Adda na moment znika mi z oczu
ST 95 - domyślam się gdzie jest piwnica i gdzie jest Adda, ale muszę się jeszcze porozglądać
ST 130 - widzę klapę!
-Doskonałej? - z dumą przeciągnął sylaby, wiedząc, że Minister Longbottom jest zwykle oszczędny w pochwalnych słowach. -Opowiesz mi więcej w domu? Jeśli możesz. - podpytał, świadom, że -A ja wyjaśnię jak działa pewien portal. - obiecał. Teraz nie było na to czasu, a objęta Fideliusem Wrzosowa Przystań była najbezpieczniejszym miejscem dla sekretów. Domu, odruchowo nie uwzględnił różnicy między jej i swoim domem, wybiegając myślami w przyszłość do ślubu i momentu, gdy każdą noc (poza tymi w pracy) będą spędzać razem.
Skupił się na ciepłych, szczęśliwych wspomnieniach, gdy Adda oglądała dom - i skinął lekko głową, słuchając jej wniosków. Znów pracowali razem, prawie… prawie jak dawniej. Do tej pory działalność w podziemiu tylko raz zetknęła ich w Grimsby, ale wtedy było zupełnie inaczej - wciąż nadąsany, zapominał jak prędko działała i jak łatwo było im zrozumieć się prawie bez słów.
-Gdyby nie patronus, sam by nas znalazł. - skwitował ponuro, zawieszając na niej ciężkie spojrzenie, wychwytując ślady lęku. Wzięła się w garść, jak zwykle, ale przed nim trudniej było jej ukryć niepewność. I dobrze -chciał widzieć i wiedzieć jak najwięcej, nie tak jak w początkach ich znajomości. Dostrzegł jej mimowolny uśmiech, gdy obok pojawił się świetlisty wilk. Samemu zerknął z wdzięcznością na zwierzę, wciąż dziwiąc się, że jego własne szczęście - do tej pory kruche i przygniatane nowymi ciężarami - mogło nabierać takiego kształtu. Wilk nie wydawał się straszny, jak wilkołaki, i już po raz kolejny zdawał się chronić ich własne emocje. Wtedy, w Plymouth, rozpoczęli popołudnie od nieodzywania się na siebie, a w obecności świetlistego strażnika wyjaśnili choć część nieporozumień.
Drzwi nie były zamknięte na klucz, ale szron zmroził zawiasy, utrudniając otworzenie ich od razu. Patronus zdołał je sforsować swoim ciepłem i siłą, a wyniki wcześniejszego Homenum Revelio pozwoliły na zdecydowane podejście - nie spodziewali się tu w końcu wrogów, a na dementora wręcz chcieli się natknąć by zmusić istotę do odejścia.
Było mu ciężko, w środku było lodowato, a nieprzyjemne wspomnienia Azkabanu i prywatnych nieszczęść pchały się do świadomości. Skinął głową, niejako z ulgą, słysząc słowa Addy.
-Zmień się, dotrzyjmy do piwnicy. - zaproponował. -Jestem w stanie się z nim teleportować... w razie czego. - dodał cicho, wiedziała o tym, że ukończył kurs teleportacji łącznej, ale dotychczas nie współpracowali z tą świadomością. Zmusił usta do bladego uśmiechu, czując przy łydce czarnego kota - symbol szczęścia, i jedynego kota, który zdawał się znosić jego obecność. Przemiana go uspokoiła, nie wyobrażał sobie dementorów zainteresowanych zwierzętami - choć czy byłyby w stanie zmusić kogoś do odmienienia się? Zacisnął szczekające zęby i postąpił kilka kroków do przodu.
-Lumos. - mruknął, bo po zniknięciu kota zapadła ciemność, a choć rozróżniał kontury mebli to wolał mieć możliwość puszczenia patronusa przodem. Dalej, do przodu, aż na końcu korytarza dostrzegł sylwetkę w kapturze, zrobiło się jeszcze zimniej, ale kreatura nie przesunęła się na razie do przodu - być może reagując na obecność patronusa i nie mogąc znaleźć innego celu.
Przegnaj go - pomyślał, wiedząc, że świetlisty wilk jest już zdolny reagować na wydawane tak komendy. Światło pomknęło przodem, a on stąpał za patronusem, nie chcąc zostać z tyłu na wypadek gdyby gdzie indziej czaił się kolejny dementor - chciał jak najprędzej uporać się z tym i móc zejść do piwnicy. Niemiłe przeczucie podpowiadało mu, że to ona przyciąga dementora (dementory?) jak magnes, w obliczu bezbronnej ofiary.
spostrzegawczość, +60
ST 70 - skupiony na dementorze rozróżniam układ wnętrza, ale chwilę zajmie mi dotarcie do klapy do piwnicy, muszę się porządniej rozejrzeć, a Adda na moment znika mi z oczu
ST 95 - domyślam się gdzie jest piwnica i gdzie jest Adda, ale muszę się jeszcze porozglądać
ST 130 - widzę klapę!
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 75
'k100' : 75
― Opowiem ― odparła wesoło, lekko, wciąż pozytywnie naładowana pochwałą, jak i przebłyskiem dumy w oczach Michaela. ― W zasadzie… może nawet poradzisz mi coś w jednej kwestii ― dodała, a jej głos wypełniła zaduma. Chodziło o odkrycie, którego dokonała w grocie, w Beamish Town i choć informacje wstępne były dość skąpe, to być może Michael będzie w stanie skierować ją do odpowiednich ludzi lub pomóc jej zorganizować odpowiednio przeszkoloną grupę do wejścia w głąb. Kto wie, może sam ― jeśli znajdzie czas ― będzie mógł w tym uczestniczyć?
― Portal? ― mruknęła, unosząc lekko brwi; informacje same wskoczyły na swoje miejsce. ― Zapewne ów portal łączy się też z tajemniczym podarkiem od ministra…
Temat jednak wygasł, oboje byli świadomi tego, że to nie czas i miejsce na roztrząsanie sprawy rozkazów lorda Longbottoma. Adda zajęła się badaniem terenu, Michael przywołał swojego świetlistego wilka, a potem razem weszli w głąb starej wytwórni. Panująca wewnątrz beznadziejna aura i przenikliwe zimno szybko zmusiło ją do ucieczki w animagiczną formę; w ciele kota prościej było znieść obecność dementora, prościej było również rozeznać się w terenie.
Kiedy Michael powoli ruszył do przodu, Adda ruszyła za nim, początkowo trzymając się dość blisko; nie chciała ryzykować samotnej przebieżki w stronę wiszących na zawiasie drzwi, a przynajmniej nie miała zamiaru tego robić do czasu w którym auror zlokalizuje źródło tej beznadziejnej atmosfery i przenikliwego zimna. Kroczyła ostrożnie, bezszelestnie omijając kawałki potłuczonych, ostrych naczyń, skrawki podartego pergaminu i połamane deski. Pod postacią kota łatwiej było jej znieść przygniatający ciało smutek i duszące przygnębienie; nieco lepiej radziła sobie także z zimnem, choć stąpanie po lodowatej posadzce nie należało do najprzyjemniejszych doświadczeń.
Patronus skierował się w długi korytarz, mlecznobiałe światło sączące się z różdżki Michaela rozlewało się po okolicy, ułatwiając jej rozeznanie się w terenie. Jako kot nie mogła poszczycić się tak dobrym wzrokiem jak w ludzkiej postaci; zasięg był zdecydowanie ograniczony, a kształty przybierały wyraźne formy jedynie w obrębie paru metrów. To dzięki wibrysom i zapachom była w stanie nawigować i odnajdywać tropy, to dzięki nim odbierała całą mnogość sygnałów, które umykały ludziom.
Rozdzielili się przy korytarzu, Michael osaczył dementora z patronusem, Adda z kolei przeskoczyła nad rozwaloną komodą i prześlizgnęła się szparą pomiędzy framugą, a drzwiami. Mleczne światło zaklęcia nie docierało tak daleko, otuliła ją zimna ciemność, ale nawet w tej głębokiej ciemności dostrzegała ogólniki otoczenia. Szybko znalazła klapę, ale po zbadaniu łapką i obejrzeniu z każdej strony okazało się, że nie ma rady. Trzeba się odmienić.
Powrót do ludzkiego kształtu nie nastręczył jej szczególnych trudności, ale za to wrócił ten szalejący w myślach niepokój, skrajna rozpacz i ciężkość duszy. Zimno kąsało każdy odsłonięty skrawek ciała, palce szybko skostniały, ciało wpadło w drżenie. Wydobyła różdżkę i mruknęła pod nosem krótkie “Lumos” by oświetlić sobie klapę i niezgrabnie otworzyła ją jedną ręką. Oświetliła sobie drogę na dół ― na szczęście, były schodki ― i zeszła do piwnicy. Pomieszczenie nie prezentowało się zbyt dobrze, było równie zagracone i sponiewierane jak to na górze, a przebrzydłe zimno wciąż oklejało jej ciało, podobnie zresztą jak dojmujący smutek. Adda musiała wykazać się determinacją i uporem, by postawić kolejne kroki, zwłaszcza, że jej umysł wypełniały coraz to gorsze wspomnienia, odbierając nie tylko oddech, ale i chęć do kontynuowania misji.
Światło sączące się z różdżki pozwoliło jej dostrzec drugiego dementora nim ten zainteresował się nią; pochylał się nad jakimś ciałem, coś robił, jakby… coś wysysał? Dźwięk był niejednoznaczny, ale wyraźnie niepokojący, podobnie jak fakt, że dementor wolał pastwić się nad ofiarą, zamiast zainteresować kimś nowym. Uniosła różdżkę, spróbowała skupić myśli, wywołać z odmętów myśli wspomnienie, napełnić się szczęśliwą aurą. Louis i nietoperze? Kiedyś działało, więc w kryzysowej sytuacji…
― Expecto patronum ― szepnęła; głos jej się złamał, z różdżki sypnęło bladymi iskrami. Zaklęcie kompletnie się nie udało, a tamte wspomnienia okazały się zbyt słabe. Dementor przebywający na drugim końcu pomieszczenia nadal się nie ruszył, ale był coraz niżej i niżej i…
Musiała coś zrobić. Musiała zrobić cokolwiek, by go odciągnąć.
Zacięła wargi, mocniej zacisnęła palce na różdżce, sięgnęła głębiej. Skoro nie brat, to Michael. Pomyślała o tamtym wieczorze na początku lipca, gdy po raz pierwszy udało im się do siebie zbliżyć, kiedy nie było już nic do wyjaśnienia, kiedy dał jej się dotknąć, zbadać blizny. Pomyślała o tym spotkaniu w gajówce, gdy wpadła tam po czkawce teleportacyjnej, o tym, jak zdołał ukoić jej obawy i rozwiać wątpliwości. W końcu pojawiło się także wspomnienie huśtawki, tego jak zsunęła się z prostej deseczki by wpaść mu w objęcia, jak oboje wylądowali na trawie, szczęśliwi i w końcu razem.
― Expecto patronum! ― rzuciła głośniej, pewniej, a z końca różdżki tym razem wydobył się strzęp srebrnej mgły. Dementor od razu oderwał się od ciała, wyprostował się, postrzępiona szata zafalowała, gdy cofnął się jeszcze kawałek dalej, wyraźnie stroniąc od marnego obłoku. Adda wiedziała, że to nadal za mało, że zaklęcie nie ma w sobie tyle siły by przegnać istotę utkaną ze smutku, uosobienie śmierci; wiedziała także, że obecna mgła była dużo słabsza niż ta z przeszłości, coś musiało pójść nie do końca tak jak zaplanowała.
Ale cel osiągnęła. Przynajmniej chwilowo.
|pierwsze zaklęcie nieudane, drugie udane połowicznie
― Portal? ― mruknęła, unosząc lekko brwi; informacje same wskoczyły na swoje miejsce. ― Zapewne ów portal łączy się też z tajemniczym podarkiem od ministra…
Temat jednak wygasł, oboje byli świadomi tego, że to nie czas i miejsce na roztrząsanie sprawy rozkazów lorda Longbottoma. Adda zajęła się badaniem terenu, Michael przywołał swojego świetlistego wilka, a potem razem weszli w głąb starej wytwórni. Panująca wewnątrz beznadziejna aura i przenikliwe zimno szybko zmusiło ją do ucieczki w animagiczną formę; w ciele kota prościej było znieść obecność dementora, prościej było również rozeznać się w terenie.
Kiedy Michael powoli ruszył do przodu, Adda ruszyła za nim, początkowo trzymając się dość blisko; nie chciała ryzykować samotnej przebieżki w stronę wiszących na zawiasie drzwi, a przynajmniej nie miała zamiaru tego robić do czasu w którym auror zlokalizuje źródło tej beznadziejnej atmosfery i przenikliwego zimna. Kroczyła ostrożnie, bezszelestnie omijając kawałki potłuczonych, ostrych naczyń, skrawki podartego pergaminu i połamane deski. Pod postacią kota łatwiej było jej znieść przygniatający ciało smutek i duszące przygnębienie; nieco lepiej radziła sobie także z zimnem, choć stąpanie po lodowatej posadzce nie należało do najprzyjemniejszych doświadczeń.
Patronus skierował się w długi korytarz, mlecznobiałe światło sączące się z różdżki Michaela rozlewało się po okolicy, ułatwiając jej rozeznanie się w terenie. Jako kot nie mogła poszczycić się tak dobrym wzrokiem jak w ludzkiej postaci; zasięg był zdecydowanie ograniczony, a kształty przybierały wyraźne formy jedynie w obrębie paru metrów. To dzięki wibrysom i zapachom była w stanie nawigować i odnajdywać tropy, to dzięki nim odbierała całą mnogość sygnałów, które umykały ludziom.
Rozdzielili się przy korytarzu, Michael osaczył dementora z patronusem, Adda z kolei przeskoczyła nad rozwaloną komodą i prześlizgnęła się szparą pomiędzy framugą, a drzwiami. Mleczne światło zaklęcia nie docierało tak daleko, otuliła ją zimna ciemność, ale nawet w tej głębokiej ciemności dostrzegała ogólniki otoczenia. Szybko znalazła klapę, ale po zbadaniu łapką i obejrzeniu z każdej strony okazało się, że nie ma rady. Trzeba się odmienić.
Powrót do ludzkiego kształtu nie nastręczył jej szczególnych trudności, ale za to wrócił ten szalejący w myślach niepokój, skrajna rozpacz i ciężkość duszy. Zimno kąsało każdy odsłonięty skrawek ciała, palce szybko skostniały, ciało wpadło w drżenie. Wydobyła różdżkę i mruknęła pod nosem krótkie “Lumos” by oświetlić sobie klapę i niezgrabnie otworzyła ją jedną ręką. Oświetliła sobie drogę na dół ― na szczęście, były schodki ― i zeszła do piwnicy. Pomieszczenie nie prezentowało się zbyt dobrze, było równie zagracone i sponiewierane jak to na górze, a przebrzydłe zimno wciąż oklejało jej ciało, podobnie zresztą jak dojmujący smutek. Adda musiała wykazać się determinacją i uporem, by postawić kolejne kroki, zwłaszcza, że jej umysł wypełniały coraz to gorsze wspomnienia, odbierając nie tylko oddech, ale i chęć do kontynuowania misji.
Światło sączące się z różdżki pozwoliło jej dostrzec drugiego dementora nim ten zainteresował się nią; pochylał się nad jakimś ciałem, coś robił, jakby… coś wysysał? Dźwięk był niejednoznaczny, ale wyraźnie niepokojący, podobnie jak fakt, że dementor wolał pastwić się nad ofiarą, zamiast zainteresować kimś nowym. Uniosła różdżkę, spróbowała skupić myśli, wywołać z odmętów myśli wspomnienie, napełnić się szczęśliwą aurą. Louis i nietoperze? Kiedyś działało, więc w kryzysowej sytuacji…
― Expecto patronum ― szepnęła; głos jej się złamał, z różdżki sypnęło bladymi iskrami. Zaklęcie kompletnie się nie udało, a tamte wspomnienia okazały się zbyt słabe. Dementor przebywający na drugim końcu pomieszczenia nadal się nie ruszył, ale był coraz niżej i niżej i…
Musiała coś zrobić. Musiała zrobić cokolwiek, by go odciągnąć.
Zacięła wargi, mocniej zacisnęła palce na różdżce, sięgnęła głębiej. Skoro nie brat, to Michael. Pomyślała o tamtym wieczorze na początku lipca, gdy po raz pierwszy udało im się do siebie zbliżyć, kiedy nie było już nic do wyjaśnienia, kiedy dał jej się dotknąć, zbadać blizny. Pomyślała o tym spotkaniu w gajówce, gdy wpadła tam po czkawce teleportacyjnej, o tym, jak zdołał ukoić jej obawy i rozwiać wątpliwości. W końcu pojawiło się także wspomnienie huśtawki, tego jak zsunęła się z prostej deseczki by wpaść mu w objęcia, jak oboje wylądowali na trawie, szczęśliwi i w końcu razem.
― Expecto patronum! ― rzuciła głośniej, pewniej, a z końca różdżki tym razem wydobył się strzęp srebrnej mgły. Dementor od razu oderwał się od ciała, wyprostował się, postrzępiona szata zafalowała, gdy cofnął się jeszcze kawałek dalej, wyraźnie stroniąc od marnego obłoku. Adda wiedziała, że to nadal za mało, że zaklęcie nie ma w sobie tyle siły by przegnać istotę utkaną ze smutku, uosobienie śmierci; wiedziała także, że obecna mgła była dużo słabsza niż ta z przeszłości, coś musiało pójść nie do końca tak jak zaplanowała.
Ale cel osiągnęła. Przynajmniej chwilowo.
|pierwsze zaklęcie nieudane, drugie udane połowicznie
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Skinął głową. Wiedziała, że w kwestiach związanych z czarną magią, wojną, czy nawet patrolowanymi przez niego terenami zawsze mogła się zwrócić o radę. Temat wygasł naturalnie, zapał do omawiania innych zadań Addy wręcz ostygł, przepędzony lodowatą atmosferą wokół wytwórni pergaminu i rezultatami zaklęć. Gdyby budynek był pusty, mogliby zająć się dementorami metodycznie - ale czyjaś obecność uczyniła z dotarcia do piwnicy priorytet.
Czy to tam udała się Adda, gdy wraz ze świetlistym wilkiem nacierał na dementora? Zakapturzona postać cofnęła się, Mike uniósł lekko różdżkę, patronus podleciał bliżej kreatury, odstraszając ją ciepłem i światłem. Tonks minął po drodze klapę - czyżby do piwnicy? - ale jeszcze na chwilę skupił spojrzenie na dementorze, idąc dalej, za zakręt korytarza i zapędzając go w stronę tylnego wyjścia z budynku. Precz, na szczęście w bezpośrednim pobliżu wytwórni nie było ludzkich siedlisk. Wilk skoczył, dementor cofnął się prędzej, zniknął.
Nadal było zimno. Zanotował w pamięci, by później przeczesać jeszcze okolicę wytwórni i nerwowo obejrzał się przez ramię. Gdzie był czarny kot, gdzie Adda? Zniknęła mu z oczu, ale na jej miejscu poszedłby po cywila. Wrócił się do klapy, to przy niej widział wcześniej czarnego kota - ale teraz była otwarta, a zwierzę by sobie z tym nie poradziło.
Przez plecy przemknął mu zimny dreszcz, nie chciał zostawiać jej samej, nawet w kociej postaci, a wszystko wskazywało na to, że odmieniła się by otworzyć drzwiczki.
Biegnij - wydał polecenie wilkowi, szybszemu od siebie. Samemu zaczął schodzić, pośpiesznie, jedną ręką wciąż trzymając różdżkę - a drugą przytrzymując się szczebli drabiny, boleśnie świadom, że rozprawienie się z pierwszym dementorem zajęło mu dłużej niż się spodziewał. Wystarczająco długo, by na kilka smutnych minut została sama.
Drugi dementor nachylał się nad młodym chłopakiem, sycąc się dobrymi wspomnieniami, ale - na szczęście - jeszcze nie duszą. Kaptur pozostawał na głowie stwora. Biała mgła dotarła do kreatury, na moment spowalniając jej ruchy. Cofnął się o krok, jakby zdziwiony - i wtedy między niego i chłopaka wpadł świetlisty wilk. Tak mocno, że istota aż się zachwiała, materialny patronus zdołał wytrącić ją z balansu.
Bierz go, zagnaj go na górę - Mike przybiegł niedługo po wilku, usuwając się z trasy między ścianą o klapą i stając między Addą i całą sceną. Odgrodził ją własnym ciałem, po omacku szukając jej dłoni, a różdżkę trzymając asekuracyjnie przed sobą, gdy wilk odpychał dementora od chłopaka w stronę schodów. Jeszcze jakiś czas będzie tam zimno, ale to nic. Patronus sobie poradzi, a stąd mogliby się teleportować.
-Jak... - się czujesz? - odwrócił się w stronę Addy, spojrzał na nią kontrolnie, ale w powietrzu wciąż unosiły się drobiny białej mgły. To musiała być jej zasługa, była sobą. A on? Z niechęcią oderwał wzrok od narzeczonej, by uklęknąć przy chłopaku. Teraz, gdy jego własny patronus był o kilkanaście metrów stąd, samemu poczuł przygnębienie i lodowaty lęk, że zobaczy w oczach nieznajomego pustkę.
Na szczęście, widział w nich tylko - i aż - smutek, beznadzieję i strach.
-Biuro Aurorów. Co... - ci strzeliło do głowy, iść tu samemu? Stłumił pytanie, to nieważne. -Policz do trzech. Dasz radę się teleportować? - wziął głęboki wdech, wiedząc, że jeśli nie to samemu będzie musiał się skoncentrować.
Czy to tam udała się Adda, gdy wraz ze świetlistym wilkiem nacierał na dementora? Zakapturzona postać cofnęła się, Mike uniósł lekko różdżkę, patronus podleciał bliżej kreatury, odstraszając ją ciepłem i światłem. Tonks minął po drodze klapę - czyżby do piwnicy? - ale jeszcze na chwilę skupił spojrzenie na dementorze, idąc dalej, za zakręt korytarza i zapędzając go w stronę tylnego wyjścia z budynku. Precz, na szczęście w bezpośrednim pobliżu wytwórni nie było ludzkich siedlisk. Wilk skoczył, dementor cofnął się prędzej, zniknął.
Nadal było zimno. Zanotował w pamięci, by później przeczesać jeszcze okolicę wytwórni i nerwowo obejrzał się przez ramię. Gdzie był czarny kot, gdzie Adda? Zniknęła mu z oczu, ale na jej miejscu poszedłby po cywila. Wrócił się do klapy, to przy niej widział wcześniej czarnego kota - ale teraz była otwarta, a zwierzę by sobie z tym nie poradziło.
Przez plecy przemknął mu zimny dreszcz, nie chciał zostawiać jej samej, nawet w kociej postaci, a wszystko wskazywało na to, że odmieniła się by otworzyć drzwiczki.
Biegnij - wydał polecenie wilkowi, szybszemu od siebie. Samemu zaczął schodzić, pośpiesznie, jedną ręką wciąż trzymając różdżkę - a drugą przytrzymując się szczebli drabiny, boleśnie świadom, że rozprawienie się z pierwszym dementorem zajęło mu dłużej niż się spodziewał. Wystarczająco długo, by na kilka smutnych minut została sama.
Drugi dementor nachylał się nad młodym chłopakiem, sycąc się dobrymi wspomnieniami, ale - na szczęście - jeszcze nie duszą. Kaptur pozostawał na głowie stwora. Biała mgła dotarła do kreatury, na moment spowalniając jej ruchy. Cofnął się o krok, jakby zdziwiony - i wtedy między niego i chłopaka wpadł świetlisty wilk. Tak mocno, że istota aż się zachwiała, materialny patronus zdołał wytrącić ją z balansu.
Bierz go, zagnaj go na górę - Mike przybiegł niedługo po wilku, usuwając się z trasy między ścianą o klapą i stając między Addą i całą sceną. Odgrodził ją własnym ciałem, po omacku szukając jej dłoni, a różdżkę trzymając asekuracyjnie przed sobą, gdy wilk odpychał dementora od chłopaka w stronę schodów. Jeszcze jakiś czas będzie tam zimno, ale to nic. Patronus sobie poradzi, a stąd mogliby się teleportować.
-Jak... - się czujesz? - odwrócił się w stronę Addy, spojrzał na nią kontrolnie, ale w powietrzu wciąż unosiły się drobiny białej mgły. To musiała być jej zasługa, była sobą. A on? Z niechęcią oderwał wzrok od narzeczonej, by uklęknąć przy chłopaku. Teraz, gdy jego własny patronus był o kilkanaście metrów stąd, samemu poczuł przygnębienie i lodowaty lęk, że zobaczy w oczach nieznajomego pustkę.
Na szczęście, widział w nich tylko - i aż - smutek, beznadzieję i strach.
-Biuro Aurorów. Co... - ci strzeliło do głowy, iść tu samemu? Stłumił pytanie, to nieważne. -Policz do trzech. Dasz radę się teleportować? - wziął głęboki wdech, wiedząc, że jeśli nie to samemu będzie musiał się skoncentrować.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Za mało, za mało, za mało.
Myśl kłębiła się uparcie, wypierała inne spostrzeżenia, zaburzała nawet odczuwane emocje, na sam wierzch wywlekając przeogromny lęk i poczucie rozpaczy. Ściągnęła na siebie uwagę dementora, tym samym kupując cenne sekundy dla biednego Hipogryfa, ale… co teraz? Co dalej? Obrzydliwa aura roztaczana wokół przez kreaturę zdołała złamać jej dyscyplinę, wywlekła najgłebiej skrywane lęki i obawy, rozwiała wspomnienia, którymi zdołała wyczarować marny obłok mgły. Przez chwilę wydawało jej się, że to koniec. Że teraz dementor podleci do niej, nachyli się, odbierze wszystko co dobre i cenne, a na sam koniec pozbawi także duszy. Już to niemal widziała oczyma wyobraźni…
Ręka zadrżała zdradliwie, ale nie cofnęła się nawet o krok, uparcie trwając w miejscu, szarpiąc się ze sobą samą. Nie była tu przecież sama, tam na górze… Michael… patronus…
Świetlisty wilk wparował do piwnicy bez zapowiedzi i bez ostrzeżenia. Błyskawicznie, jednym susem, pokonał odległość dzielącą go od kreatury i wskoczył pomiędzy nią, a chłopaka. Dementor cofnął się gwałtownie, postrzępione łachmany znów zafalowały, ale nim Adda zdążyłaby cokolwiek zrobić ― pojawił się także Michael. Stanął przed nią, osłaniając samym sobą, częściowo także przesłaniając widok, ale nie czuła się specjalnie stratna. Spostrzegła także jego dłoń i momentalnie wyciągnęła swoją, zacisnęła na niej palce w niemym “nic mi nie jest”. Obecność aurora i patronusa działała kojąco; bolączki wywołane obecnością dementora zniknęły, wrócił trzeźwy osąd.
Milczała jeszcze chwilę po wygnaniu zjawy.
― Jest w porządku ― odparła w końcu i uśmiechnęła się nieznacznie; blade światło dwóch Lumos nadawały jej skórze niezdrowo bladego odcienia, ale nic poza tym i odrobiną chłodu jej nie doskwierało. Zdążył.
Dopadli do chłopaka prawie równocześnie, Michael aurorską manierą chciał przejść do reprymendy, ale chyba zreflektował się, widząc jak słabo i niemrawo wygląda ofiara.
― Ja… ― wymamrotał Hipogryf. Słowa urwały się, z jego ust uleciało krótkie westchnienie, jakby właśnie wyzionął ducha. Adda natychmiast opadła na kolana, przycisnęła ucho do jego klatki piersiowej i słuchała.
― Raz… dwa… ― wychrypiał znów, tym samym dając jasny znak, że żyje, że usłyszany przez nią wątły rytm serca wcale jej się nie przyśnił.
― Nie, nic nie mów ― zarządziła, obawiając się o stan chłopaka i podniosła spojrzenie na Michaela. ― Teleportuj się z nim ― poprosiła ― wygląda na to, że potrzebuje natychmiastowej pomocy, ledwo mówi. Ja zgarnę nasze miotły i oblecę jeszcze teren, potem złożę raport. Widzimy się w Plymouth? ― dodała, próbując opanować drżenie ciała.
Myśl kłębiła się uparcie, wypierała inne spostrzeżenia, zaburzała nawet odczuwane emocje, na sam wierzch wywlekając przeogromny lęk i poczucie rozpaczy. Ściągnęła na siebie uwagę dementora, tym samym kupując cenne sekundy dla biednego Hipogryfa, ale… co teraz? Co dalej? Obrzydliwa aura roztaczana wokół przez kreaturę zdołała złamać jej dyscyplinę, wywlekła najgłebiej skrywane lęki i obawy, rozwiała wspomnienia, którymi zdołała wyczarować marny obłok mgły. Przez chwilę wydawało jej się, że to koniec. Że teraz dementor podleci do niej, nachyli się, odbierze wszystko co dobre i cenne, a na sam koniec pozbawi także duszy. Już to niemal widziała oczyma wyobraźni…
Ręka zadrżała zdradliwie, ale nie cofnęła się nawet o krok, uparcie trwając w miejscu, szarpiąc się ze sobą samą. Nie była tu przecież sama, tam na górze… Michael… patronus…
Świetlisty wilk wparował do piwnicy bez zapowiedzi i bez ostrzeżenia. Błyskawicznie, jednym susem, pokonał odległość dzielącą go od kreatury i wskoczył pomiędzy nią, a chłopaka. Dementor cofnął się gwałtownie, postrzępione łachmany znów zafalowały, ale nim Adda zdążyłaby cokolwiek zrobić ― pojawił się także Michael. Stanął przed nią, osłaniając samym sobą, częściowo także przesłaniając widok, ale nie czuła się specjalnie stratna. Spostrzegła także jego dłoń i momentalnie wyciągnęła swoją, zacisnęła na niej palce w niemym “nic mi nie jest”. Obecność aurora i patronusa działała kojąco; bolączki wywołane obecnością dementora zniknęły, wrócił trzeźwy osąd.
Milczała jeszcze chwilę po wygnaniu zjawy.
― Jest w porządku ― odparła w końcu i uśmiechnęła się nieznacznie; blade światło dwóch Lumos nadawały jej skórze niezdrowo bladego odcienia, ale nic poza tym i odrobiną chłodu jej nie doskwierało. Zdążył.
Dopadli do chłopaka prawie równocześnie, Michael aurorską manierą chciał przejść do reprymendy, ale chyba zreflektował się, widząc jak słabo i niemrawo wygląda ofiara.
― Ja… ― wymamrotał Hipogryf. Słowa urwały się, z jego ust uleciało krótkie westchnienie, jakby właśnie wyzionął ducha. Adda natychmiast opadła na kolana, przycisnęła ucho do jego klatki piersiowej i słuchała.
― Raz… dwa… ― wychrypiał znów, tym samym dając jasny znak, że żyje, że usłyszany przez nią wątły rytm serca wcale jej się nie przyśnił.
― Nie, nic nie mów ― zarządziła, obawiając się o stan chłopaka i podniosła spojrzenie na Michaela. ― Teleportuj się z nim ― poprosiła ― wygląda na to, że potrzebuje natychmiastowej pomocy, ledwo mówi. Ja zgarnę nasze miotły i oblecę jeszcze teren, potem złożę raport. Widzimy się w Plymouth? ― dodała, próbując opanować drżenie ciała.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Zdążył, ale co gdyby dementorów na górze było więcej, gdyby wilk walczył z nimi dłużej? Miał jedynie sekundy, by niespokojnie zlustrować wzrokiem twarz Addy i poszukać w jej oczach duszy i upewnienia, że wszystko w porządku. W to mgnienie chwili zauważył niezdrowy odcień jej skóry i poprzysiągł sobie, że choć nie nauczy samemu rzucać patronusa wszystkich Hipogryfów—to dopilnuje, by przynajmniej ona nie była bezbronna.
Lodowata aura mijała, sygnalizując, że wilk przepędził dementora z piwnicy.
Sprawdź okolicę. - wydał mu prostą komendę, bo choć miło byłoby zobaczyć patronusa przy sobie i ogrzać się jego ciepłem i blaskiem - to miał zadanie do dokończenia, a piwnica była już bezpieczna.
Dopadł do chłopaka i z cichą ulgą skinął głową, gdy ten zaczął liczyć - słabo, ale przytomnie. Teleportacja z nieprzytomnym lub niechętnym pasażerem zawsze była trudniejsza, a po jego słabym głosie wywnioskował to samo, co Adda. Wolał zaryzykować teleportację łączną niż czekać, aż młodzieniec dojdzie do siebie. O ile dojdzie. Jak długo był tu z tym stworem, ile zajmie regeneracja? Pamiętał, jak długo dochodził do siebie po wyprawie do Azkabanu i wiedział już, że u uzdrowiciela podpyta chłopaka o jego bezpośredniego przełożonego. A potem napisze do niego, by na następne kilka tygodni przesunął młodzika z placu boju do obowiązków w Plymouth. Nie tyle dla dobra jego samego, co całego oddziału - słabe ogniwo narażało na ryzyko wszystkich, tak jak wyprawa Hipogryfa do lodowatego budynku (choć pewnie w słusznych pobudkach) prawie naraziła dziś Addę.
-Złap mnie za rękę - i nie stawiaj oporu magii. Zabieram cię do uzdrowiciela. - poprosił chłopaka, nie przerywając z nim kontaktu wzrokowego. -Nie ląduj tylko sama, nie wiemy jeszcze jak daleko mój patronus przepędził dementory. - poprosił, siląc się na blady uśmiech. W tonie głosu brzmiała obietnica, sprawdzi to, ale później. -Widzimy się w Plymouth, chyba że dolecisz do naszego uzdrowiciela w centrum Lancaster. - potwierdził, zamierzając wziąć chłopaka do najbliższego sprzyjającego Zakonowi medyka. Skupił się na magii teleportacji i obydwoje zniknęli z cichym trzaskiem. W budynku było już cicho i pusto, Adda mogła bezpiecznie wyjść główną drogą.
rzut na teleportację łączną: st 75 (dodatkowy świadomy i chętny pasażer, opuszczenie lokacji), ryzyko obniżone o 4
/zt x 2
Lodowata aura mijała, sygnalizując, że wilk przepędził dementora z piwnicy.
Sprawdź okolicę. - wydał mu prostą komendę, bo choć miło byłoby zobaczyć patronusa przy sobie i ogrzać się jego ciepłem i blaskiem - to miał zadanie do dokończenia, a piwnica była już bezpieczna.
Dopadł do chłopaka i z cichą ulgą skinął głową, gdy ten zaczął liczyć - słabo, ale przytomnie. Teleportacja z nieprzytomnym lub niechętnym pasażerem zawsze była trudniejsza, a po jego słabym głosie wywnioskował to samo, co Adda. Wolał zaryzykować teleportację łączną niż czekać, aż młodzieniec dojdzie do siebie. O ile dojdzie. Jak długo był tu z tym stworem, ile zajmie regeneracja? Pamiętał, jak długo dochodził do siebie po wyprawie do Azkabanu i wiedział już, że u uzdrowiciela podpyta chłopaka o jego bezpośredniego przełożonego. A potem napisze do niego, by na następne kilka tygodni przesunął młodzika z placu boju do obowiązków w Plymouth. Nie tyle dla dobra jego samego, co całego oddziału - słabe ogniwo narażało na ryzyko wszystkich, tak jak wyprawa Hipogryfa do lodowatego budynku (choć pewnie w słusznych pobudkach) prawie naraziła dziś Addę.
-Złap mnie za rękę - i nie stawiaj oporu magii. Zabieram cię do uzdrowiciela. - poprosił chłopaka, nie przerywając z nim kontaktu wzrokowego. -Nie ląduj tylko sama, nie wiemy jeszcze jak daleko mój patronus przepędził dementory. - poprosił, siląc się na blady uśmiech. W tonie głosu brzmiała obietnica, sprawdzi to, ale później. -Widzimy się w Plymouth, chyba że dolecisz do naszego uzdrowiciela w centrum Lancaster. - potwierdził, zamierzając wziąć chłopaka do najbliższego sprzyjającego Zakonowi medyka. Skupił się na magii teleportacji i obydwoje zniknęli z cichym trzaskiem. W budynku było już cicho i pusto, Adda mogła bezpiecznie wyjść główną drogą.
rzut na teleportację łączną: st 75 (dodatkowy świadomy i chętny pasażer, opuszczenie lokacji), ryzyko obniżone o 4
/zt x 2
Can I not save one
from the pitiless wave?
stąd
Był rozdarty pomiędzy zadowoleniem z pochwały, jaka spłynęła z ust Maeve a dawnym kumplem trzymanym na rękach, zamienionym w brzydką żabę. Ambiwalencja uczuć nie mogła jednak przysłonić tego, co najważniejsze: pojmanie go miało cel, miało przyczynę, a on zdecydował się dla tego celu i dla tej przyczyny działać. Kumpel czy nie, padł rozkaz. Nawet, jeśli to trudne. Wiedział, że chodziło w tym wszystkim o decyzje Goeffa, a nawet bardziej - o popełnione przez niego błędy. A za to nie odpowiadał nikt oprócz niego samego, zachował się głupio. Został tchórzem, a tu, gdzie stali, na tchórzostwo nie było od dawna miejsca. Ludzie umierali. Umierali za cudzą głupotę i cudze tchórzostwo, nie chciał być za to odpowiedzialny. Myśl, że miał ponieść karę, przerażała go, szukał w głowie usprawiedliwienia dla jego błędów. Że czasem to był wybór - między nim samym a innymi. Że nie można było wymagać od każdego bohaterstwa. Że bał się po prostu, chciał spokoju jak każdy, czy to źle? Ale żadnej z tej myśli nie miał odwagi wypowiedzieć na głos, czując, że jego zasępione spojrzenie i tak zdradzało zbyt wiele. Utrzymanie podziemia w podziemiu odbywało się wysokim kosztem i wszyscy zaangażowani byli tego świadomi. Nie musiał w to brnąć. Nie powinien był. Kiwnął głową, kiedy kazała mu go zabrać. Wpatrywał się w niego dłuższą chwilę, kiedy czarownica opowiedziała o jego przewinach - nie brzmiało to dobrze. Nie brzmiało właściwie.
- Co się stało z rodziną? - zapytał, nie podejrzewając, że Maeve umyślnie pominęła ten temat. Chciał wiedzieć, tak było łatwiej. Zrozumieć i ocenić - czy Goeff był dzisiaj gadem, czy tylko płazem. Na pewno był tchórzem, nie złym człowiekiem. Ale popełnił duży błąd.
Pokręcił głową przecząco, gdy spytała o plakat.
- Już nie. Uwolniłem ją - po raz pierwszy powiedział to na głos - rzeczywiście przypisując sobie za jej wolność zasługę. Czy słusznie, nie wiedział. To był splot różnych zdarzeń. Celine nie była mu nic winna. - Sprzedali ją handlarzom ludźmi. Trafiłem do nich, szukając fałszerza, który wyda dokumenty dla kogoś, komu próbowałem pomóc. Nie miałem się jak wycofać, oczekiwali ode mnie przysługi za przysługę. Ale przy okazji... przy okazji znalazłem tam ją. Była... była bardzo piękna - rzucił smętnie. - Gdy myślę o tym, co mogli jej zrobić - zawahał się, biorąc głęboki oddech. Chyba nie chciał o tym myśleć. Była bezpieczna, a ten rozdział życia - i jego i jej - został zamknięty. Czasem tęsknił. Łączyło ich coś ważnego. Przyjaźń. - Przepraszam. Po prostu... może kiedyś będzie chciała tu wrócić, zacząć żyć jak dawniej. Z tymi plakatami łatwiej ją rozpoznać - mruknął zasępiony.
Podążył za nią, zgodnie z poleceniem. Dobrze znał te uliczki - poprowadził ją skrótem, obchodząc region, po którym najczęściej krążyły patrole. Sprawdzał to miasto codziennie, znał jego sekrety. Własnymi oczyma zbierał bieżące informacje. Przejścia wykorzystywane przez Zakon Feniksa były mu znane, wielokrotnie wyciągał przez nie ostałych w mieście mugoli i czarodziejów z utraconymi dokumentami - widział, dokąd zmierzała Maeve. Świstoklik miał zabrać ich w inne miejsce - nie pytał, w jakie. Wiedział, że może jej ufać. Zabezpieczył słój, opierając go o pierś i chwycił się świstokllika, dając się porwać - dokąd?
Był rozdarty pomiędzy zadowoleniem z pochwały, jaka spłynęła z ust Maeve a dawnym kumplem trzymanym na rękach, zamienionym w brzydką żabę. Ambiwalencja uczuć nie mogła jednak przysłonić tego, co najważniejsze: pojmanie go miało cel, miało przyczynę, a on zdecydował się dla tego celu i dla tej przyczyny działać. Kumpel czy nie, padł rozkaz. Nawet, jeśli to trudne. Wiedział, że chodziło w tym wszystkim o decyzje Goeffa, a nawet bardziej - o popełnione przez niego błędy. A za to nie odpowiadał nikt oprócz niego samego, zachował się głupio. Został tchórzem, a tu, gdzie stali, na tchórzostwo nie było od dawna miejsca. Ludzie umierali. Umierali za cudzą głupotę i cudze tchórzostwo, nie chciał być za to odpowiedzialny. Myśl, że miał ponieść karę, przerażała go, szukał w głowie usprawiedliwienia dla jego błędów. Że czasem to był wybór - między nim samym a innymi. Że nie można było wymagać od każdego bohaterstwa. Że bał się po prostu, chciał spokoju jak każdy, czy to źle? Ale żadnej z tej myśli nie miał odwagi wypowiedzieć na głos, czując, że jego zasępione spojrzenie i tak zdradzało zbyt wiele. Utrzymanie podziemia w podziemiu odbywało się wysokim kosztem i wszyscy zaangażowani byli tego świadomi. Nie musiał w to brnąć. Nie powinien był. Kiwnął głową, kiedy kazała mu go zabrać. Wpatrywał się w niego dłuższą chwilę, kiedy czarownica opowiedziała o jego przewinach - nie brzmiało to dobrze. Nie brzmiało właściwie.
- Co się stało z rodziną? - zapytał, nie podejrzewając, że Maeve umyślnie pominęła ten temat. Chciał wiedzieć, tak było łatwiej. Zrozumieć i ocenić - czy Goeff był dzisiaj gadem, czy tylko płazem. Na pewno był tchórzem, nie złym człowiekiem. Ale popełnił duży błąd.
Pokręcił głową przecząco, gdy spytała o plakat.
- Już nie. Uwolniłem ją - po raz pierwszy powiedział to na głos - rzeczywiście przypisując sobie za jej wolność zasługę. Czy słusznie, nie wiedział. To był splot różnych zdarzeń. Celine nie była mu nic winna. - Sprzedali ją handlarzom ludźmi. Trafiłem do nich, szukając fałszerza, który wyda dokumenty dla kogoś, komu próbowałem pomóc. Nie miałem się jak wycofać, oczekiwali ode mnie przysługi za przysługę. Ale przy okazji... przy okazji znalazłem tam ją. Była... była bardzo piękna - rzucił smętnie. - Gdy myślę o tym, co mogli jej zrobić - zawahał się, biorąc głęboki oddech. Chyba nie chciał o tym myśleć. Była bezpieczna, a ten rozdział życia - i jego i jej - został zamknięty. Czasem tęsknił. Łączyło ich coś ważnego. Przyjaźń. - Przepraszam. Po prostu... może kiedyś będzie chciała tu wrócić, zacząć żyć jak dawniej. Z tymi plakatami łatwiej ją rozpoznać - mruknął zasępiony.
Podążył za nią, zgodnie z poleceniem. Dobrze znał te uliczki - poprowadził ją skrótem, obchodząc region, po którym najczęściej krążyły patrole. Sprawdzał to miasto codziennie, znał jego sekrety. Własnymi oczyma zbierał bieżące informacje. Przejścia wykorzystywane przez Zakon Feniksa były mu znane, wielokrotnie wyciągał przez nie ostałych w mieście mugoli i czarodziejów z utraconymi dokumentami - widział, dokąd zmierzała Maeve. Świstoklik miał zabrać ich w inne miejsce - nie pytał, w jakie. Wiedział, że może jej ufać. Zabezpieczył słój, opierając go o pierś i chwycił się świstokllika, dając się porwać - dokąd?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Co stało się z rodziną? Nie odpowiedziała od razu, przez chwilę milcząc, tkwiąc w niemalże idealnym bezruchu; jedynie ściągnięte w wąską kreskę usta zdradzały ją z odczuwanymi emocjami. Wahała się, próbując przewidzieć jak brutalna, niczym nie łagodzona prawda mogła wpłynąć na młodego czarodzieja, czy dobitna świadomość przewiny Bankerta miała upewnić go w słuszności podejmowanych teraz działań, czy raczej zniechęcić i złamać. W końcu uznała, że chronienie Marceliusa przed bestialskością szmalcowników nie miało sensu – zapewne widział, wiedział, już więcej niż przypuszczała, zaś poznanie stawianych Geoffowi zarzutów mogło odegnać chociaż część wyrzutów sumienia, które najpewniej odczuwał w związku ze swą zdradą.
– Nic dobrego – zaczęła, kiedy przełknęła już gniew i gorycz, rozprostowała złożoną w pięść dłoń. Przez jej wargi przemknął cierpki, krzywy uśmiech. – Rodzice zginęli w męczarniach. Podejrzewam, że to nie było celowe, że szmalcownicy po prostu... zagalopowali się z torturami. Najpierw jednak zgwałcono obie kobiety. Matkę i córkę, niewiele młodszą od ciebie. Dziewczyna wciąż żyje, podejrzewam, że miną długie miesiące nim wydusi z siebie choćby słowo. O ile jeszcze kiedykolwiek przemówi. – Magomedycy pozostawali bezradni wobec ran na jej psychice; Maeve zastanawiała się, czy lepszym losem nie byłaby dla niej śmierć, lecz nie wypowiadała tej myśli na głos. – Nie zapominajmy o partnerze Geoffa. – Bo przecież nie był jedynym, który miał pomóc z transportem niemagów. – On również został zabity. – Nie mogli wiedzieć, czy oprawcy wydusili z niego jakąkolwiek informację, siedziba bojówki została więc naprędce przeniesiona, by zminimalizować ryzyko wykrycia. Bankert plątał się po Londynie w błogiej nieświadomości, jak wysoką cenę przyszło zapłacić im za jego tchórzostwo, pewnie nawet nie zaprzątał tym sobie głowy. Ona jednak przedstawi mu wszystkie zarzuty, kiedy tylko znajdą się już w bezpiecznym miejscu i przywrócą mu właściwą formę.
Wysłuchała opowieści towarzysza w ciszy, błądząc wzrokiem po jego twarzy, z uwagą badając odmalowujące się na niej emocje. Przetrzymywali ją handlarze ludźmi, więc łatwo odgadnąć, jaki miał spotkać ją los – zwłaszcza jeśli wyróżnia się urodą. Nie pytała, czy została skrzywdzona w niewoli w sposób, w jaki skrzywdzono pogrążoną teraz w katatonii Debbie; gdyby tak było, jego wypowiedź brzmiałaby inaczej. – Miała dużo szczęścia. – Że wpadł na jej trop. I że zdołał ją stamtąd wyrwać. – Jeśli powiesz mi, gdzie jeszcze mogą wisieć podobne plakaty, będę o nich pamiętać. – Nie zapuszczała się do Londynu często, mogła jednak wziąć to pod uwagę przy planowaniu kolejnych wypraw.
Zaufała mu w kwestii wyboru najlepszej ścieżki. Znał stolicę jak własną kieszeń, wiedział, których dróg unikać, a które można było uznać za wolne od zagrożeń. Dzięki temu nikt ich nie kłopotał, wymknęli się z miasta niezauważeni, gotowi do dalszej podróży. Gdyby nie świstoklik, droga zajęłaby im dużo dłużej, mieliby również niemały problem z bezpiecznym przetransportowaniem pojmanego czarodzieja do odległej kryjówki. Na szczęście jednak mogli pozwolić sobie na ten luksus, wielu osobom zależało, by doprowadzić Bankerta przed oblicze sprawiedliwości.
Z trudem utrzymała równowagę; zachwiała się, lecz nie upadła, prędko tocząc dookoła badawczym wzrokiem. Znaleźli się dokładnie tam, gdzie tego chciała, na tyłach niemalże całkowicie opuszczonej wytwórni pergaminu, na obrzeżach Lancaster. – Jesteście cali? – mruknęła w kierunku Marceliusa, spoglądając to na niego, to na powierzony mu słoik z więźniem. Następnie poprowadziła go do pobliskiego, skrytego za linią drzew wejścia, mijając rozświetlone okna bezpiecznym łukiem. Nim weszli do środka, potwierdziła swą przynależność do rebelii otrzymanym tego dnia hasłem i pokierowała Carringtona do części fabryki, w której stworzono prowizoryczne cele oraz salę przesłuchań, porzuciła przebranie Emer. Im mniej osób wiedziało, że posługuje się taką twarzą, tym lepiej.
– Połóż go w rogu celi i zdejmij z niego zaklęcie – poinstruowała towarzysza, kiedy dotarli już pod odpowiednie drzwi prowadzące do jednej z klitek; czekał przed nią Rogers, powitała go jedynie krótkim skinieniem głowy, nie miała teraz ani czasu, ani nastroju na grzeczności. Zanim cofnęła rzuconą przez siebie Drętwotę, zanim przeszła do przedstawienia zarzutów, surowego uświadomienia pojmanego chłopaka, ile osób przez niego zginęło, objęła wciąż stojącego obok Marcela zamyślonym wzrokiem. – Wolisz poczekać na klatce schodowej? – Nie narzucała, a pytała. Gdyby nie on, nie dorwaliby Geoffa. Inna sprawa, czy czuł się na siłach, by tego wszystkiego słuchać, oglądać niedawnego druha w najgorszym możliwym położeniu.
– Nic dobrego – zaczęła, kiedy przełknęła już gniew i gorycz, rozprostowała złożoną w pięść dłoń. Przez jej wargi przemknął cierpki, krzywy uśmiech. – Rodzice zginęli w męczarniach. Podejrzewam, że to nie było celowe, że szmalcownicy po prostu... zagalopowali się z torturami. Najpierw jednak zgwałcono obie kobiety. Matkę i córkę, niewiele młodszą od ciebie. Dziewczyna wciąż żyje, podejrzewam, że miną długie miesiące nim wydusi z siebie choćby słowo. O ile jeszcze kiedykolwiek przemówi. – Magomedycy pozostawali bezradni wobec ran na jej psychice; Maeve zastanawiała się, czy lepszym losem nie byłaby dla niej śmierć, lecz nie wypowiadała tej myśli na głos. – Nie zapominajmy o partnerze Geoffa. – Bo przecież nie był jedynym, który miał pomóc z transportem niemagów. – On również został zabity. – Nie mogli wiedzieć, czy oprawcy wydusili z niego jakąkolwiek informację, siedziba bojówki została więc naprędce przeniesiona, by zminimalizować ryzyko wykrycia. Bankert plątał się po Londynie w błogiej nieświadomości, jak wysoką cenę przyszło zapłacić im za jego tchórzostwo, pewnie nawet nie zaprzątał tym sobie głowy. Ona jednak przedstawi mu wszystkie zarzuty, kiedy tylko znajdą się już w bezpiecznym miejscu i przywrócą mu właściwą formę.
Wysłuchała opowieści towarzysza w ciszy, błądząc wzrokiem po jego twarzy, z uwagą badając odmalowujące się na niej emocje. Przetrzymywali ją handlarze ludźmi, więc łatwo odgadnąć, jaki miał spotkać ją los – zwłaszcza jeśli wyróżnia się urodą. Nie pytała, czy została skrzywdzona w niewoli w sposób, w jaki skrzywdzono pogrążoną teraz w katatonii Debbie; gdyby tak było, jego wypowiedź brzmiałaby inaczej. – Miała dużo szczęścia. – Że wpadł na jej trop. I że zdołał ją stamtąd wyrwać. – Jeśli powiesz mi, gdzie jeszcze mogą wisieć podobne plakaty, będę o nich pamiętać. – Nie zapuszczała się do Londynu często, mogła jednak wziąć to pod uwagę przy planowaniu kolejnych wypraw.
Zaufała mu w kwestii wyboru najlepszej ścieżki. Znał stolicę jak własną kieszeń, wiedział, których dróg unikać, a które można było uznać za wolne od zagrożeń. Dzięki temu nikt ich nie kłopotał, wymknęli się z miasta niezauważeni, gotowi do dalszej podróży. Gdyby nie świstoklik, droga zajęłaby im dużo dłużej, mieliby również niemały problem z bezpiecznym przetransportowaniem pojmanego czarodzieja do odległej kryjówki. Na szczęście jednak mogli pozwolić sobie na ten luksus, wielu osobom zależało, by doprowadzić Bankerta przed oblicze sprawiedliwości.
Z trudem utrzymała równowagę; zachwiała się, lecz nie upadła, prędko tocząc dookoła badawczym wzrokiem. Znaleźli się dokładnie tam, gdzie tego chciała, na tyłach niemalże całkowicie opuszczonej wytwórni pergaminu, na obrzeżach Lancaster. – Jesteście cali? – mruknęła w kierunku Marceliusa, spoglądając to na niego, to na powierzony mu słoik z więźniem. Następnie poprowadziła go do pobliskiego, skrytego za linią drzew wejścia, mijając rozświetlone okna bezpiecznym łukiem. Nim weszli do środka, potwierdziła swą przynależność do rebelii otrzymanym tego dnia hasłem i pokierowała Carringtona do części fabryki, w której stworzono prowizoryczne cele oraz salę przesłuchań, porzuciła przebranie Emer. Im mniej osób wiedziało, że posługuje się taką twarzą, tym lepiej.
– Połóż go w rogu celi i zdejmij z niego zaklęcie – poinstruowała towarzysza, kiedy dotarli już pod odpowiednie drzwi prowadzące do jednej z klitek; czekał przed nią Rogers, powitała go jedynie krótkim skinieniem głowy, nie miała teraz ani czasu, ani nastroju na grzeczności. Zanim cofnęła rzuconą przez siebie Drętwotę, zanim przeszła do przedstawienia zarzutów, surowego uświadomienia pojmanego chłopaka, ile osób przez niego zginęło, objęła wciąż stojącego obok Marcela zamyślonym wzrokiem. – Wolisz poczekać na klatce schodowej? – Nie narzucała, a pytała. Gdyby nie on, nie dorwaliby Geoffa. Inna sprawa, czy czuł się na siłach, by tego wszystkiego słuchać, oglądać niedawnego druha w najgorszym możliwym położeniu.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wiedział, jak okrutni potrafili być ludzie, z którymi walczyli. Tak ich przecież odnalazł - a właściwie, tak Zakon Feniksa odnalazł jego - gdy Marcel szukał do niego kontaktu, czarodziej zbyt brutalny, by dało się go nadal nazywać człowiekiem, rozszarpał jego matkę na jego oczach. Nigdy nie zapomni zapachu jej krwi, nigdy nie zapomni, jak ciepła była, gdy broczył w niej na łokciach, nie mając sił powstać. We krwi był cały, własnej, jej. Nie był pewien, czy rozciągnięte flaki mamy były snem, czy rzeczywistością, umysł w naturalnym odruchu obronnym odtrącał tamte widoki. Ale pamiętał je przecież. Pamiętał blednącą twarz mamy i jej spojrzenie, kochające jak zawsze, choć w ostatnich miesiącach nie był wcale dobrym synem.
O tym myślał, kiedy mówiła, że rodzice zginęli w męczarniach. Schmidt się nie zagalopował, lubił to. Po prostu dobrze się bawił. Chciał, żeby Marcel to widział. Może mogło być gorzej, może mógł ją skrzywdzić inaczej. Sama myśl o własnej matce potraktowanej w ten sposób przyprawiała go o mdłości. Mdłości i wstyd, bo gwałt samym istnieniem jako formą przemocy hańbił każdego mężczyznę. Opuścił spojrzenie, gdy przyrównała go do okrutnie potraktowanej córki, by zaraz przenieść je na trzymany słój. Geoff nie był złym człowiekiem. Musiał zrobić to ze strachu - jak Thomas. Ale trwała wojna. Ale każdy ponosił konsekwencje swoich czynów i konsekwencje swoich wyborów. Jednocześnie współczuł mu i nie potrafił przebaczyć. Gdyby mniej ludzi obojętnie patrzyło na cudza krzywdę tej wojny by nie było - ale większość dbała tylko o siebie.
- Powiesz mi, gdzie ona jest? - zapytał, unosząc spojrzenie na Maeve. Przełknął ślinę we wstrzymanym napięciu. - Ta dziewczyna - dookreślił, orientując się, że mogła nie nadążyć za chaotyczną myślą. Geoff był jego kumplem, chyba czuł się współwinny, choć nie był. Nie podejrzewał go nigdy o nic podobnego. Czy mógł odkupić te winy za niego? - Mógłbym... spróbować z nią porozmawiać? Może... Może spróbuję jej jakoś pomóc. - Nie wiedział, jak, nie wiedział, czy po tym co przeszła w ogóle będzie chciała rozmawiać, ale mógł przynajmniej spróbować - przecież jej nie skrzywdzi. - Nie będę jej straszył - obiecał, świadom, że mogła sobie nie życzyć towarzystwa obcego mężczyzny. Najwyżej się zwinie szybciej, niż się pojawił. Uniósł słój na wysokość oczu i, przełamując opór, przyjrzał się ropusze, gdy mówiła o jego zabitym partnerze. Coś ty zrobił, Goeff? Był pewien, że nie skazał ich wszystkich umyślnie. Ale nie dało się cofnąć czasu. Czasem rzucony kamień wywoływał ciężką lawinę - zaczynał to rozumieć. Musiał to zrozumieć.
- Dzięki - Kiwnął głową, kiedy obiecała pomóc. - Są głównie na obrzeżach i przy rzece. W uboższych rejonach, gdzie żyją normalni ludzie i jest mniej patroli niż w centrum. Przyjaciele mi z tym pomagali, chcieliśmy do nich dotrzeć. Celine pracowała u Blacków, jej pani była podłą wiedźmą i to ona zgotowała jej ten los. Omamiła ją. A potem próbowała dotrzeć do ubogich pokazowymi akcjami, na których rozdawała głodującym żywność. Na Cannaught Square, gdzie lała się krew egzekucji. Chciałem, żeby nie zapomnieli. O tym, kim naprawdę jest ta dziewczyna. - Nie patrzył na Maevel, nie uśmiechał się, ton jego głosu naznaczony był obojętnością młodego człowieka, który widział więcej, niż widzieć w swoim wieku powinien. Widział to miasto pod Bezksiężycową Nocą, widział, co zrobili Celine i widział, głowy ścinane na tamtym placu. - Mój przyjaciel, Jim, rzucił w nią wtedy zgniłym pomidorem - oznajmił z błyskiem w oku i uśmiechem, który pojawił się u niego dopiero teraz: bo w małych czynach można było szukać ostatniego płomienia nadziei. Bo nikt ich wtedy nie złapał, bo uciekli, a lady Black zaznała upokorzenia, na które zasługiwała. Pragnęła zostać królową ludzkich serc, ale sama nie miała serca.
Odzyskanie równowagi po wyrzuceniu ze świstoklika przyszło mu z łatwością i bez udziału rąk, okręcił się na jednej nodze w zgrabnym półpiruecie przyciągając słój do piersi i przystanął, rozglądając się po okolicy. Odmeldował się półpoważnym gestem w odpowiedzi na pytanie, czy byli cali. Szedł za nią, przyglądając się jej z ciekawością, gdy porzucała sztuczną tożsamość. Metamorfomagia była niezwykła. Niezwykle piękna.
- Co to za miejsce? - spytał w pierwszej chwili, bez zawahania wykonując dalsze rozkazy. Do celi wszedł powoli, oglądając się na boki i - odruchowo - za siebie. Zwykle, kiedy wchodził za kraty, to nie zostawały za nim otwarte, sceneria była nieswoja, ale znajoma. Na dołku siedział więcej niż raz, zwykle zasłużenie za drobne przewiny. Otworzył słój i przechylił go delikatnie, pozwalając Goeffowi wypaść w kąt celi. Przyglądał mu się dłuższą chwilę nim sięgnął po różdżkę, cofając inkantację. Na jego twarz patrzeć nie chciał, nie potrafił. Odwrócił się od razu. Spojrzał na mężczyznę, który pojawił się przy Maeve, ale nie powiedział nic, przyzwyczajony nie będąc w zasięgu zainteresowania ludzi ważnych. Właściwie unikał go instynktownie, zwykle oznaczało dla niego kłopoty. Nie od razu odpowiedział. Nie obejrzał się na Goeffa, patrząc na nią, jakby spodziewając się odczytać z jej twarzy prawidłową odpowiedź, której powinien udzielić. Mógł wybrać? - Wolę iść z tobą - odpowiedział w końcu. Nie wiedział, czego się spodziewać. Nigdy nie brał udziału w niczym podobnym. Bywał na krótkich odsiadkach, ale nigdy go nie sądzono, bo nigdy nie zrobił nic naprawdę złego. Nie wiedział, jak trudne emocje pojawią się za drzwiami. Nie wiedział nawet, jak trudne będzie to dla niego samego. Ale nie był tchórzem jak Goeff i Thomas.
O tym myślał, kiedy mówiła, że rodzice zginęli w męczarniach. Schmidt się nie zagalopował, lubił to. Po prostu dobrze się bawił. Chciał, żeby Marcel to widział. Może mogło być gorzej, może mógł ją skrzywdzić inaczej. Sama myśl o własnej matce potraktowanej w ten sposób przyprawiała go o mdłości. Mdłości i wstyd, bo gwałt samym istnieniem jako formą przemocy hańbił każdego mężczyznę. Opuścił spojrzenie, gdy przyrównała go do okrutnie potraktowanej córki, by zaraz przenieść je na trzymany słój. Geoff nie był złym człowiekiem. Musiał zrobić to ze strachu - jak Thomas. Ale trwała wojna. Ale każdy ponosił konsekwencje swoich czynów i konsekwencje swoich wyborów. Jednocześnie współczuł mu i nie potrafił przebaczyć. Gdyby mniej ludzi obojętnie patrzyło na cudza krzywdę tej wojny by nie było - ale większość dbała tylko o siebie.
- Powiesz mi, gdzie ona jest? - zapytał, unosząc spojrzenie na Maeve. Przełknął ślinę we wstrzymanym napięciu. - Ta dziewczyna - dookreślił, orientując się, że mogła nie nadążyć za chaotyczną myślą. Geoff był jego kumplem, chyba czuł się współwinny, choć nie był. Nie podejrzewał go nigdy o nic podobnego. Czy mógł odkupić te winy za niego? - Mógłbym... spróbować z nią porozmawiać? Może... Może spróbuję jej jakoś pomóc. - Nie wiedział, jak, nie wiedział, czy po tym co przeszła w ogóle będzie chciała rozmawiać, ale mógł przynajmniej spróbować - przecież jej nie skrzywdzi. - Nie będę jej straszył - obiecał, świadom, że mogła sobie nie życzyć towarzystwa obcego mężczyzny. Najwyżej się zwinie szybciej, niż się pojawił. Uniósł słój na wysokość oczu i, przełamując opór, przyjrzał się ropusze, gdy mówiła o jego zabitym partnerze. Coś ty zrobił, Goeff? Był pewien, że nie skazał ich wszystkich umyślnie. Ale nie dało się cofnąć czasu. Czasem rzucony kamień wywoływał ciężką lawinę - zaczynał to rozumieć. Musiał to zrozumieć.
- Dzięki - Kiwnął głową, kiedy obiecała pomóc. - Są głównie na obrzeżach i przy rzece. W uboższych rejonach, gdzie żyją normalni ludzie i jest mniej patroli niż w centrum. Przyjaciele mi z tym pomagali, chcieliśmy do nich dotrzeć. Celine pracowała u Blacków, jej pani była podłą wiedźmą i to ona zgotowała jej ten los. Omamiła ją. A potem próbowała dotrzeć do ubogich pokazowymi akcjami, na których rozdawała głodującym żywność. Na Cannaught Square, gdzie lała się krew egzekucji. Chciałem, żeby nie zapomnieli. O tym, kim naprawdę jest ta dziewczyna. - Nie patrzył na Maevel, nie uśmiechał się, ton jego głosu naznaczony był obojętnością młodego człowieka, który widział więcej, niż widzieć w swoim wieku powinien. Widział to miasto pod Bezksiężycową Nocą, widział, co zrobili Celine i widział, głowy ścinane na tamtym placu. - Mój przyjaciel, Jim, rzucił w nią wtedy zgniłym pomidorem - oznajmił z błyskiem w oku i uśmiechem, który pojawił się u niego dopiero teraz: bo w małych czynach można było szukać ostatniego płomienia nadziei. Bo nikt ich wtedy nie złapał, bo uciekli, a lady Black zaznała upokorzenia, na które zasługiwała. Pragnęła zostać królową ludzkich serc, ale sama nie miała serca.
Odzyskanie równowagi po wyrzuceniu ze świstoklika przyszło mu z łatwością i bez udziału rąk, okręcił się na jednej nodze w zgrabnym półpiruecie przyciągając słój do piersi i przystanął, rozglądając się po okolicy. Odmeldował się półpoważnym gestem w odpowiedzi na pytanie, czy byli cali. Szedł za nią, przyglądając się jej z ciekawością, gdy porzucała sztuczną tożsamość. Metamorfomagia była niezwykła. Niezwykle piękna.
- Co to za miejsce? - spytał w pierwszej chwili, bez zawahania wykonując dalsze rozkazy. Do celi wszedł powoli, oglądając się na boki i - odruchowo - za siebie. Zwykle, kiedy wchodził za kraty, to nie zostawały za nim otwarte, sceneria była nieswoja, ale znajoma. Na dołku siedział więcej niż raz, zwykle zasłużenie za drobne przewiny. Otworzył słój i przechylił go delikatnie, pozwalając Goeffowi wypaść w kąt celi. Przyglądał mu się dłuższą chwilę nim sięgnął po różdżkę, cofając inkantację. Na jego twarz patrzeć nie chciał, nie potrafił. Odwrócił się od razu. Spojrzał na mężczyznę, który pojawił się przy Maeve, ale nie powiedział nic, przyzwyczajony nie będąc w zasięgu zainteresowania ludzi ważnych. Właściwie unikał go instynktownie, zwykle oznaczało dla niego kłopoty. Nie od razu odpowiedział. Nie obejrzał się na Goeffa, patrząc na nią, jakby spodziewając się odczytać z jej twarzy prawidłową odpowiedź, której powinien udzielić. Mógł wybrać? - Wolę iść z tobą - odpowiedział w końcu. Nie wiedział, czego się spodziewać. Nigdy nie brał udziału w niczym podobnym. Bywał na krótkich odsiadkach, ale nigdy go nie sądzono, bo nigdy nie zrobił nic naprawdę złego. Nie wiedział, jak trudne emocje pojawią się za drzwiami. Nie wiedział nawet, jak trudne będzie to dla niego samego. Ale nie był tchórzem jak Goeff i Thomas.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Stara wytwórnia pergaminu
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire