Szopa
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Szopa
Szopa (zwana również składzikiem), to niewielka, przycupnięta za domem konstrukcja, w której znaleźć można zarówno drewno na opał, jak i uszkodzone przedmioty użytku codziennego, które Everett obiecał sobie naprawić, kiedyś. Sporadycznie przemienia się w azyl dla rannych magicznych stworzeń.
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
1.02.1958
Znajdowała się już prawie przy wschodnim trakcie, zbliżając się do niego nazbyt pospiesznym krokiem, nie śledząc ścieżki, zamiast tego grzebiąc w przerzuconej przez ramię torbie. Upewniała się, czy zabrała wszystko, co mogłoby się jej przydać, choć o ile znała garborogi, to nic z posiadanych rzeczy jej się nie nada. Te stworzenia nie odnosiły zazwyczaj na tyle poważnych obrażeń, by istniała konieczność interweniowania. Mogła a to dostarczyć mu trochę jedzenia i suplementów, zanim spróbuje się dowiedzieć co też z tym stworzeniem należy począć i przede wszystkim należało zacząć się zastanawiać gdzie jest jego matka. Włóczykij, który właśnie dzielnie utrzymywał się na jej ramieniu, zaskrzeczał ostrzegawczo i zanim kobieta zdążyła zarejestrować jego intencje, potknęła się o wystający korzeń i zaczęła ponownie złorzeczyć, co robiła już chyba od początku swojej drogi, zaczynając od momentu w którym dotknęła lewą stopą podłogi przy wstawaniu z łóżka po brutalnej pobudzce. Prawdopodobnie wyklęła już wszystko wokół, łącznie z każdą rośliną spotkaną na swej drodze, sowy również nie oszczędzając. Była strzępkiem nerwów, a miała wystarczająco dużo czasu, by jej mózg pokrył się wystarczającą ilością czarnych myśli.Widząc Everetta, od razu zlustrowała go czujnym wzrokiem zmęczonych oczu, szukając ewentualnych obrażeń i zranień po spotkaniu z garborogiem. Nie było szans, by przyznała się do tego, że po odczytaniu dostarczonego zaledwie przed godziną listu, pierwszą jej reakcją była obawa o mężczyznę, a nie o samo zwierzę, czy o kolejną nieprzespaną noc. Zmartwienie jednak prędko znikło z jej oczu, gdy tylko zdążyła pobieżnie ocenić, że wszystko jest z nim w jak najlepszym porządku. W tej chwili na twarzy kobiety próżno już było szukać współczucia wobec zaistniałej sytuacji, ba, wróciła do swoistej roli wiecznej zrzędy. – Mam nadzieję, że to pierwszy i ostatni raz, gdy w środku nocy zmuszasz mnie do opuszczenia łóżka – mruknęła niechętnie w ramach ambiwalentnego przywitania, unosząc wyraziście brew, która teraz kontrastowała z podkrążonymi oczami. Nie sypiała często, a jeżeli jej się to udawało, to i tak toczyła we śnie wojny z własnymi koszmarami, jednak każdy sen był lepszy niż żaden, a akurat tej nocy udało jej się zmrużyć oczy. Szkoda, że jedynie na chwilę. Okryła się szczelniej płaszczem, próbując w ten sposób uporać się z zimnem, które dokuczało jej szczególnie poprzez brak czasu na aklimatyzację. Burknęła pod nosem jakieś mało zrozumiane przekleństwo wiążące tę absurdalną sytuację z parszywym znęcaniem się losu i uniosła głowę, zmuszając go poniekąd do skrzyżowania spojrzeń, a potem… Potem trzepnęła go dłonią w ramię, nie szczędząc sobie na sile. – Nie mogłeś napisać od razu w liście, że nie odniosłeś żadnych obrażeń i będziesz mógł pracować? – Słowa opuściły jej usta w pełni surowym, ganiącym tonie. W porządku, może i jedynie pracowali ze sobą, a Evelyn nigdy nie wchodziła w sferę prywatną, a przynajmniej się starała, ale teraz to było coś zupełnie innego - coś mogło się stać i mogło być to coś na co sama nie mogłaby zaradzić mając dwie lewe ręce w temacie uzdrawiania. Naburmuszyła się jeszcze bardziej niż wcześniej i raczej próżno było szukać w tym logiki, ot była rozeźlonym, na wpół obudzonym człowiekiem, któremu nic się w tym momencie nie podobało i dla którego każdy powód był dobry do dramatyzowania – ot większa wersja dziecka w fazie buntu w stosunku do rzeczywistości. Sama już nie wiedziała skąd w niej te wszystkie emocje, ale mogła od ręki zrzucić całą winę na Everetta, sam był sobie winien od momentu, gdy postanowił ściągnąć sobie na głowę kruczowłosą.
Przestąpiła z nogi na nogę, wypuszczając powietrze przez lekko rozchylone usta i obserwując uciekający, nietrwały obłoczek pary. Ewidentnie coś się jej nie podobało, podminowanie aż z niej biło. – Chodźmy – zachęcająco wskazała ręką kierunek, choć po prawdzie w tym przypadku z zachętą miało to niewiele wspólnego, a i znajomość terenu również nie była jej najmocniejszą stroną, więc ostatecznie mogli obrać zupełnie inny kierunek. – Opowiedz też od razu jakim cudem garboróg zmienił swoje położenie z domu na szopę. Podejrzewam, że nie zareagował na prośbę o opuszczenie terenu, a więc…? – przeciągnęła wyczekująco ostatnie słowo. Chciała, by Everett rozwinął całą historię i bójcie się narody, jeżeli coś z niej wprawi kruczowłosą w złość. Owszem, rozumiała brak logicznego myślenia w zetknięciu z magicznymi stworzeniami, aczkolwiek znała również mężczyznę i wiedziała jaką ma wiedzę w temacie stworzeń magicznych. Garborogi były agresywnymi przedstawicielami flory, a w dodatku odznaczały się wyjątkową odpornością na zaklęcia i wiek stworzenia niewiele tu zmieniał. Martwiła się teraz nie tylko o młode, które spoczywało w składziku, ale też i o matkę, która w najlepszym przypadku była gdzieś w okolicy, a w najgorszym była łupem dla kłusowników. Rogi tych zwierząt były dla niektórych ludzi cenniejsze od życia stworzenia i to było w tym wszystkim najbardziej odrażające.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Dopiero po tym, jak posłałem do Despenser swój nieco pokraczny list, zacząłem intensywnie zastanawiać się, czy to na pewno dobry pomysł, żeby ją tu teraz ściągać. Potrzebowałem pomocy, to nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, lecz przecież – był środek cholernie mroźnej nocy, a tereny wokół Gawry nie należały do najbezpieczniejszych. Jeśli nawet zwykle zachowujące odpowiedni dystans garborogi zaczęły zapuszczać się tak blisko, bliżej niż kiedykolwiek, kogo miałem ujrzeć za oknem następnym razem? Pieprzonego gryfa? Nie żebym miał coś przeciwko gryfom, bardzo dostojne stworzenia, ale przecież musiałem zapewnić Jarvisowi spokój i bezpieczeństwo; to było dla mnie najważniejsze na całym tym coraz dziwniejszym świecie. Z niesmakiem spoglądałem więc prawdzie w oczy, już dawno powinienem obłożyć dom zabezpieczeniami, jednak zawsze coś stawało mi na drodze – jeśli nie lenistwo czy brak funduszy, to uparta wiara, że nikt nas tu nie znajdzie, a natura nigdy nie zwróci się przeciwko nam. Teraz byłem już pewien, musiałem ten temat ruszyć i to szybko.
Lecz najpierw czekała mnie pogawędka z Evelyn. Domyślałem się, w jakim będzie stanie, jeszcze zanim żwawym krokiem dotarłem na skraj lasu, bezbłędnie odnajdując właściwą trasę ku wschodniemu traktowi; zasypane śniegiem czy nie, okoliczne ostępy nie miały przede mną tajemnic, wszak traktowałem je jak własne podwórko, tylko takie trochę większe niż przeciętne. Dlatego gdy już ujrzałem sylwetkę czarownicy – zajętej grzebaniem w torebce, z Włóczykijem na ramieniu – nie odczułem zaskoczenia. Poufałym gestem powitałem się ze skrzeczącą cicho sową, by niewiele później wznieść różdżkę nieco wyżej, skąpać twarz gościa w bladym, sączącym się z drewienka świetle Lumos i objąć ją uważnym wzrokiem. Ewidentnie zmęczona, pewnie też w jakimś stopniu zirytowana moją zuchwałą prośbą, lecz niewątpliwie czujna, nie tracąca rezonu.
– Ciebie też dobrze widzieć, Evelyn – odpowiedziałem na cierpkie, ubrane w specyficzne słowa powitanie, nie uginając się pod ciężarem kobiecego spojrzenia. Zawadiacki uśmiech, który początkowo wygiął moje usta, zaczął blednąć w obliczu mniej lub bardziej świadomych gestów; tu wymowne poprawienie płaszcza, tam gniewne mamrotane pod nosem... Co ona mówiła? Przeklinała? Musiała zmarznąć. Zanim zdążyłbym ją jednak przeprosić – albo zaproponować, żeby pociągnęła z wyjmowanej zza pazuchy piersiówki – nagle zadarła głowę do góry, bezbłędnie odnajdując moje tęczówki swymi, i bezceremonialnie zdzieliła mnie w ramię; mocniej niż ostatnim razem, musiałem przyznać, silniejsze było jednak zdziwienie niż ból. – Ała – oznajmiłem z udawanym wyrzutem, przyglądając się jej nieco uważniej, ostrożniej. – Trenowałaś? – Nie do końca rozumiałem, o co chodzi. Była aż tak zła? Bo przecież nie podejrzewałem, by emocje, które mogła odczuć po zapoznaniu się z treścią otrzymanej notatki – w grę wchodziło przecież życie młodego garboroga, kto by się nie przejął? – miały cokolwiek wspólnego z moją skromną osobą. – Ja... – Trochę mnie zatkało. Nie pomyślałem o tym wcześniej, kiedy kreśliłem ten list. Że mógłbym chociaż dodać dwa słowa na temat tego, czy byłem cały i zdrów. Z drugiej jednak strony – gdyby tak było, gdybym został ranny i sam potrzebował ratunku, to czy nie dałbym znać? – Słuchaj, Evelyn. Przepraszam, że napisałem o takiej nieludzkiej porze, ale nie znam nikogo innego, kto mógłby mi z tym pomóc. A boję się, że każda godzina, minuta, jest na wagę złota – zacząłem na tyle spokojnie, na ile potrafiłem; czułem jej nerwy, poniekąd udzielały się i mnie. Doskonale zdawałem sobie jednak sprawę z faktu, że na nie zasługuję. I chciałem zrobić coś, cokolwiek, żeby odgonić choć część czarnych chmur, które zdawały się zbierać nad jej głową. Dosłownie i w przenośni. – Jestem niezwykle wdzięczny, że przebyłaś ten szmat drogi, fasolki są mi świadkiem... Będę w stanie pracować, nie spóźnię się ani minuty. Nie zostawiłbym cię samej z tym wszystkim – zapewniłem z powagą, zupełnie jak nie ja, jednocześnie próbując rozszyfrować jej lśniące w blasku różdżki wejrzenie. Wyobrażałem sobie, że będzie ciskać we mnie gromy, ale nie podejrzewałem, że akurat z takiego powodu. – Napij się, dobrze ci to zrobi – mruknąłem jeszcze, wyciągając ku niej wypełnioną miodem buteleczkę. I na nerwy, i na wszędobylskie mróz, tego jednak nie powiedziałem już na głos.
Nie oponowałem, gdy zażyczyła sobie ruszyć z miejsca. Nie było sensu zwlekać, rozmowę kontynuować mogliśmy w drodze. Skinąłem więc tylko głową, skołowany i niepewny, czy było cokolwiek, co mogłem jeszcze powiedzieć, by rozładować napiętą atmosferę, po czym obrałem zupełnie inny kierunek niż ten, który wskazała Evelyn. – Tędy – wyjaśniłem krótko, pakując jedną z dłoni do kieszeni płaszcza, drugą wciąż operowałem różdżką tak, by oświetlić nam ścieżkę. Choć znałem tę okolicę niemalże na pamięć, tej nocy byłem szczególnie wyczulony na choćby najcichsze szelesty i pohukiwania. Za nic nie chciałbym teraz wpadać na inne garborogi. Albo coś jeszcze gorszego. – Jak tylko obudziłem się i zorientowałem, że do środka domu próbuje dostać się garboróg, napisałem do mojego kuzyna... – podjąłem cicho, odruchowo chowając brodę w splotach wełnianego szalika. Spojrzałem ku niej kątem oka, starając się iść blisko, lecz nie zbyt blisko, żeby przypadkiem nie zasłużyć na kolejnego kuksańca. – Sprawdziłem okolicę zaklęciem. Był jedynym, który kręcił się dookoła. Za wszelką cenę starał się dostać do środka, pewnie w poszukiwaniu pożywienia... Zranił się o wybite okno. Jayden pomógł mi go oszołomić, a później przetransportować do szopy. Nadal śpi, pewnie nie wybudzi się jeszcze przez wiele długich godzin, trafiły go dwie wiązki. Nie wiem, co dalej. Muszę napisać list do Ollivanderów, wątpię, żeby to był odosobniony przypadek. – Wzruszyłem ramieniem, nie przypominając tego Everetta, którym byłem na co dzień. Zależało mi na tym, żeby maluch doszedł do siebie, żołądek skręcał mi się w supeł na myśl, że nie możemy nie dać rady mu pomóc. Lecz nawet jeśli odzyska siły, co później? – No już nie bocz się na mnie – dodałem po kilku minutach nieprzyjemnej ciszy, odważnie spoglądając w dół, ku groźnej twarzy Evelyn; może i była ode mnie niższa, lecz potrafiła robić naprawdę straszne miny.
Lecz najpierw czekała mnie pogawędka z Evelyn. Domyślałem się, w jakim będzie stanie, jeszcze zanim żwawym krokiem dotarłem na skraj lasu, bezbłędnie odnajdując właściwą trasę ku wschodniemu traktowi; zasypane śniegiem czy nie, okoliczne ostępy nie miały przede mną tajemnic, wszak traktowałem je jak własne podwórko, tylko takie trochę większe niż przeciętne. Dlatego gdy już ujrzałem sylwetkę czarownicy – zajętej grzebaniem w torebce, z Włóczykijem na ramieniu – nie odczułem zaskoczenia. Poufałym gestem powitałem się ze skrzeczącą cicho sową, by niewiele później wznieść różdżkę nieco wyżej, skąpać twarz gościa w bladym, sączącym się z drewienka świetle Lumos i objąć ją uważnym wzrokiem. Ewidentnie zmęczona, pewnie też w jakimś stopniu zirytowana moją zuchwałą prośbą, lecz niewątpliwie czujna, nie tracąca rezonu.
– Ciebie też dobrze widzieć, Evelyn – odpowiedziałem na cierpkie, ubrane w specyficzne słowa powitanie, nie uginając się pod ciężarem kobiecego spojrzenia. Zawadiacki uśmiech, który początkowo wygiął moje usta, zaczął blednąć w obliczu mniej lub bardziej świadomych gestów; tu wymowne poprawienie płaszcza, tam gniewne mamrotane pod nosem... Co ona mówiła? Przeklinała? Musiała zmarznąć. Zanim zdążyłbym ją jednak przeprosić – albo zaproponować, żeby pociągnęła z wyjmowanej zza pazuchy piersiówki – nagle zadarła głowę do góry, bezbłędnie odnajdując moje tęczówki swymi, i bezceremonialnie zdzieliła mnie w ramię; mocniej niż ostatnim razem, musiałem przyznać, silniejsze było jednak zdziwienie niż ból. – Ała – oznajmiłem z udawanym wyrzutem, przyglądając się jej nieco uważniej, ostrożniej. – Trenowałaś? – Nie do końca rozumiałem, o co chodzi. Była aż tak zła? Bo przecież nie podejrzewałem, by emocje, które mogła odczuć po zapoznaniu się z treścią otrzymanej notatki – w grę wchodziło przecież życie młodego garboroga, kto by się nie przejął? – miały cokolwiek wspólnego z moją skromną osobą. – Ja... – Trochę mnie zatkało. Nie pomyślałem o tym wcześniej, kiedy kreśliłem ten list. Że mógłbym chociaż dodać dwa słowa na temat tego, czy byłem cały i zdrów. Z drugiej jednak strony – gdyby tak było, gdybym został ranny i sam potrzebował ratunku, to czy nie dałbym znać? – Słuchaj, Evelyn. Przepraszam, że napisałem o takiej nieludzkiej porze, ale nie znam nikogo innego, kto mógłby mi z tym pomóc. A boję się, że każda godzina, minuta, jest na wagę złota – zacząłem na tyle spokojnie, na ile potrafiłem; czułem jej nerwy, poniekąd udzielały się i mnie. Doskonale zdawałem sobie jednak sprawę z faktu, że na nie zasługuję. I chciałem zrobić coś, cokolwiek, żeby odgonić choć część czarnych chmur, które zdawały się zbierać nad jej głową. Dosłownie i w przenośni. – Jestem niezwykle wdzięczny, że przebyłaś ten szmat drogi, fasolki są mi świadkiem... Będę w stanie pracować, nie spóźnię się ani minuty. Nie zostawiłbym cię samej z tym wszystkim – zapewniłem z powagą, zupełnie jak nie ja, jednocześnie próbując rozszyfrować jej lśniące w blasku różdżki wejrzenie. Wyobrażałem sobie, że będzie ciskać we mnie gromy, ale nie podejrzewałem, że akurat z takiego powodu. – Napij się, dobrze ci to zrobi – mruknąłem jeszcze, wyciągając ku niej wypełnioną miodem buteleczkę. I na nerwy, i na wszędobylskie mróz, tego jednak nie powiedziałem już na głos.
Nie oponowałem, gdy zażyczyła sobie ruszyć z miejsca. Nie było sensu zwlekać, rozmowę kontynuować mogliśmy w drodze. Skinąłem więc tylko głową, skołowany i niepewny, czy było cokolwiek, co mogłem jeszcze powiedzieć, by rozładować napiętą atmosferę, po czym obrałem zupełnie inny kierunek niż ten, który wskazała Evelyn. – Tędy – wyjaśniłem krótko, pakując jedną z dłoni do kieszeni płaszcza, drugą wciąż operowałem różdżką tak, by oświetlić nam ścieżkę. Choć znałem tę okolicę niemalże na pamięć, tej nocy byłem szczególnie wyczulony na choćby najcichsze szelesty i pohukiwania. Za nic nie chciałbym teraz wpadać na inne garborogi. Albo coś jeszcze gorszego. – Jak tylko obudziłem się i zorientowałem, że do środka domu próbuje dostać się garboróg, napisałem do mojego kuzyna... – podjąłem cicho, odruchowo chowając brodę w splotach wełnianego szalika. Spojrzałem ku niej kątem oka, starając się iść blisko, lecz nie zbyt blisko, żeby przypadkiem nie zasłużyć na kolejnego kuksańca. – Sprawdziłem okolicę zaklęciem. Był jedynym, który kręcił się dookoła. Za wszelką cenę starał się dostać do środka, pewnie w poszukiwaniu pożywienia... Zranił się o wybite okno. Jayden pomógł mi go oszołomić, a później przetransportować do szopy. Nadal śpi, pewnie nie wybudzi się jeszcze przez wiele długich godzin, trafiły go dwie wiązki. Nie wiem, co dalej. Muszę napisać list do Ollivanderów, wątpię, żeby to był odosobniony przypadek. – Wzruszyłem ramieniem, nie przypominając tego Everetta, którym byłem na co dzień. Zależało mi na tym, żeby maluch doszedł do siebie, żołądek skręcał mi się w supeł na myśl, że nie możemy nie dać rady mu pomóc. Lecz nawet jeśli odzyska siły, co później? – No już nie bocz się na mnie – dodałem po kilku minutach nieprzyjemnej ciszy, odważnie spoglądając w dół, ku groźnej twarzy Evelyn; może i była ode mnie niższa, lecz potrafiła robić naprawdę straszne miny.
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Pozwoliła sobie na bycie urażoną malkontentką, niebywale dobrze wpasowując się w definicję, szeregując pod jej zasady. Nie była jednak okrutna, nie zostawiała innych w potrzebie, nie zastanawiała się nad słusznością sprawy, bowiem jeżeli była gdzieś potrzebna, to właśnie tam zmierzała. Nieważne jak byłaby zmęczona, jak bardzo przygotowywała się do nadchodzącej pełni, jak bardzo bała się tego, co za trzy dni zacznie dziać się z jej ciałem. Była, ponieważ Everett uznał, że jest potrzebna i nie miała zamiaru go zawieść, być winną kolejnej śmierci niewinnego stworzenia. Możliwe, że jej upór był zwyczajnie głupi i niepotrzebny, ale od lat miała wrażenie, że zawiodła wszystkich z kręgu najbliższych – brata, rodziców i Ezrę, który nie miał teraz prawa pamiętać o jej istnieniu. Przez to, że ich zawiodła, że kroczyła własnym szlakiem, teraz musiała parać się z własnymi demonami, z własną chorobą, która z miesiąca na miesiąc co i raz bardziej mieszała w jej własnej głowie. Wojna, która toczyła się dookoła wcale nie pomagała w utrzymywaniu psychicznej stabilności, a Despenser dzień w dzień musiała myśleć o stabilnym zabezpieczeniu hodowli, tak na zaś, gdyby i ją spotkało coś niecodziennego, od szaleństwa spowodowanego przemianami, aż do śmierci na ulicy, gdy napatoczy się na czarodzieja silniejszego, który mógłby wyrządzić jej krzywdę. Życie bywało przewrotne. Everett jeszcze nie wiedział, że był jedną z dwóch osób, które na wypadek jej śmierci miały odziedziczyć jej ziemię i cały przychówek, wraz z Rufusem i Włóczykijem. Mogła jedynie wierzyć, że to, co zrobiła za jego plecami, postanawiając pozostawić po sobie właśnie taki testament, będzie posunięciem słusznym i rozważnym, nie tylko dla niej, ale też i dla zabezpieczenia przyszłości własnych znajomych, którzy teraz byli dla niej tymi najbliższymi, nawet jeżeli nie była gotowa im tego wyznać, próbując utrzymywać fason i surowość.
Oślepiło ją światło wydobywające się z różdżki mężczyzny. Blask, którego sama chciała uniknąć podczas wędrówki, by nie zdradzić własnej pozycji, czy to zwierzętom, czy innym stworzeniom, które mogły tam czyhać. Zbliżyła dłoń do czoła, tłumiąc blask i pomagając oczom w przyzwyczajeniu się do jasności otoczenia. W pierwszej chwili zupełnie nie przejmowała się gorzkimi słowami, które cisnęły jej się na usta. Prawdopodobnie nie przystało tak mówić kobietom, ale czy kruczowłosa kiedykolwiek wpasowywała się w normy otaczającego świata? Opuściła dłoń z wysokości czoła na bark, pozwalając Włóczykijowi przeskoczyć na jej ramię, a następnie przełożyła sowę w kierunku Everetta. Stworzenie od razu zrozumiało sugestię i bez szemrania, choć z cichym skrzekiem powitania, przeniosło się na bark mężczyzny. Nie chodziło tu wcale o to, że teraz było jej lżej o jakieś cztery, może pięć kilogramów, bardziej martwiła się swoimi wyczulonymi zmysłami, które obecnie były nadzwyczaj przewrażliwione, nawet w stosunku do własnej sowy.
Z niejaką ulgą przyjęła przywitanie, zupełnie jakby głos drugiej, żywej i w pełni świadomej osoby był jej ukojeniem. Nawet jeżeli sama strzelała gromami, choć myśli miała zasnute mgłą i brakiem pełnej świadomości, to naprawdę było jej lżej, że nie uraziła drugiej osoby wpół świadomie. Uśmiechnęła się krzywo, na tyle, na ile pozwalała jej obecna rzeczywistość, choć w tym uśmiechu dało się znaleźć coś niepokojącego, nad wyraz przerysowanego, dzikiego, ale majaczył w nim też zwyczajny smutek. – Można tak powiedzieć, za trzy dni pełnia – uciekła spojrzeniem na najbliższe drzewo. Nawet jeżeli próbowała utrzymać rezon, to głos jej się załamał. Perspektywa bólu, łamanych kości, rozrywanych mięśni i ścięgien wcale jej nie pocieszała, wręcz napawała lękiem. Nie chciała tego ujawniać, odkaszlnęła więc nieistniejącą gulę ściskającą gardło, jakby ton głosu zawdzięczała zimnu, a nie własnym obawom i przerażeniu na kolejny, ciężki dzień, który będzie musiała przetrwać. Obawiała się, że garborogiem będzie trzeba się zajmować dłużej, znacznie dłużej niż tyle, ile jej pozostało. Miała nadzieję, że będzie w stanie zamknąć cały temat w niecałe trzy dni, ale nie mogła być tego w stu procentach pewna. Kolejny punkt, który napawał ją niepokojem. Powróciła stalowoniebieskim spojrzeniem do tęczówek tak podobnych własnym i zmarszczyła brwi. – Everett, daj na wstrzymanie, uratujemy to zwierzęce dziecko – przybrała surowy wyraz twarzy, nie chcąc, by rozmowa zeszła na pułap wrażliwości, ktoś musiał zachowywać zimną krew i akurat wyszło na to, że najbardziej drażliwa osoba w tej parze przejmowała pałeczkę. Próbowała się rozluźnić, choć szło jej to niemrawo, ale widziała po mężczyźnie, po spięciu jego mięśni, mimice i postawie, że przejmował jej odruchy, co było w tym momencie zgubne i całkowicie zbędne. Nie chciała tak działać, zmuszać kogoś do chowania się pod maską, wprawiać w dyskomfort i dusić we własnym szaleństwie. Nie chciała widzieć takiej rzeczywistości, potrzebując, pragnąc normalności – żartującego mężczyzny, niekoniecznie wpasowujących się wtrąceń, braku ogłady i śmiałych odniesień. Chciała poczuć, że wszystko idzie własnym rytmem, że jest normalnie, jak zawsze i teraz musiała to naprawić, by tak się stało. – Doskonale wiesz, że nie chodziło mi o pracę, po prostu… Nie umiałabym ci pomóc, gdyby faktycznie coś ci się stało – skrzywiła się, niechętnie przyznając do własnej pięty achillesowej jaką było uzdrawianie. Co mogłaby zrobić gdyby garboróg wyrządził mu krzywdę? Magia lecznicza była dla niej niezwykle trudna, wręcz niemożliwa do pojęcia, może właśnie przez fakt, że sama po przemianach zaleczała się prędko, a nie miała innych okazji do przetrenowania własnych zdolności. Byłoby jej nadzwyczaj trudno pojawić się tu i patrzeć na ranę drugiego człowieka. Tak, jak wtedy, gdy sama została zraniona przez brata i nikt nie potrafił jej uleczyć na miejscu. Tak, jak nie mogła zapobiec śmierci przyjaciela, który kilka minut wcześniej zmarł na jej oczach. W dodatku teraz, przed pełnią, jej nos był całkowicie wyczulony na krew, nadwrażliwy do cna, różnica była taka, że teraz ludzka krew ją mdliła, w ciągu następnych dni miało się to drastycznie zmienić. Westchnęła cicho, przejmując ofiarowaną buteleczkę i pociągając solidny łyk. Odczuła rozchodzące się od jej przełyku, aż po resztę ciała, ciepło. Możliwe, że przy większej ilości podziałałoby i na nerwy, ale musiała zachować trzeźwość umysłu, przynajmniej aż obejrzy młodego garboroga. Z wdzięcznością oddała przedmiot właścicielowi, po czym na powrót wepchnęła dłonie w kieszenie, jakby się bała, że działanie napoju będzie jedynie chwilowe.
No tak. Bez słowa odwróciła się, pozornie zupełnie niezrażona obraniem błędnego kierunku. – Oczywiście, że to tam – mruknęła, udając, że przecież właśnie tam zamierzała iść od razu. Trzymała się blisko mężczyzny, próbując poruszać się rozważnie, choć bardziej przypominało to słonia w składzie porcelany, który co i raz musiał się potknąć, tak dla wprawy. Śledziła za to otoczenie z nadzwyczajną czujnością, poszukując znajomych miejsc, jakby źle się czuła wokół obcego otoczenia, jakby brak kontroli nad sytuacją wytrącał ją z równowagi. Zmarszczyła brwi na wzmiankę o kuzynie, bowiem chyba jeszcze o żadnym nie przyszło jej słyszeć. Zaraz jednak wyprostowała się nagle i pokręciła lekko głową, jakby odrzucając to pytanie i skupiając się na dalszym słuchaniu. Na koniec wyraziła swoją opinię lekkim prychnięciem, po czym zastanowiła się nad tym bardziej i wreszcie zatrzymała się butnie w miejscu, jakby coś do niej dotarło i na litość niebiańską, jakże teraz chciała się mylić. Trwała tak przez moment w bezruchu, analizując prawdopodobieństwo zdarzeń. Wlepiła spojrzenie w Everetta, który właśnie dodawał kolejne zdanie, a jego głos poniekąd wyrwał ją z rozmyślenia. – Nie boczę się, po prostu… Kim jest ten twój kuzyn, o którym przed chwilą wspominałeś? – zapytała z lekkością w głosie, choć w jej umyśle właśnie toczyła się wojna. Musiała się z tego wyrwać, niemożliwym było, że tyle lat nie wiedziała o powiązaniu między mężczyznami, a może wręcz przeciwnie – był to zwykły zbieg okoliczności i wpajała sobie własne myśli poprzez niecodzienne imię wywołanego mężczyzny. Musiała, koniecznie musiała zmienić temat, zanim wspomnienia powrócą wraz z bólem i przerażeniem, które spotkało ją na wrzosowisku. Zanim przypomni sobie ciało nieboszczki, swój upadek i wsparcie, które ofiarował jej nieznajomy. Musiała odwrócić swoją uwagę od faktu, że właśnie tam poległa jej psychika, to tam się załamała i nigdy już nie wróciła do roli wiecznie ignorującej rzeczywistość kobiety, którą interesuje jedynie czubek własnego nosa, przynajmniej w pierwszym wrażeniu. Potrzebowała uciec od tamtego dnia. – Sykes, rozmawialiśmy o tym już kiedyś, ale czy ty się mnie aby na pewno nie boisz? – zapytała zwyczajnie, szukając go spojrzeniem. Merlin jeden wie, co jej przyszło do głowy, że wypowiedziała akurat takie pytanie, jednak potrzebowała oderwać myśli i skierować je w zgoła innym kierunku. Pomijając, że ten, który właśnie obrała wcale nie należał do tych najlepszych podczas obecnej rozmowy. Bała się odpowiedzi, choć poniekąd mogła się jej spodziewać. Nie miała zamiaru naciskać, aczkolwiek słowo się rzekło i nie była pewna, czy będzie jej dane usłyszeć stuprocentową prawdę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Oślepiło ją światło wydobywające się z różdżki mężczyzny. Blask, którego sama chciała uniknąć podczas wędrówki, by nie zdradzić własnej pozycji, czy to zwierzętom, czy innym stworzeniom, które mogły tam czyhać. Zbliżyła dłoń do czoła, tłumiąc blask i pomagając oczom w przyzwyczajeniu się do jasności otoczenia. W pierwszej chwili zupełnie nie przejmowała się gorzkimi słowami, które cisnęły jej się na usta. Prawdopodobnie nie przystało tak mówić kobietom, ale czy kruczowłosa kiedykolwiek wpasowywała się w normy otaczającego świata? Opuściła dłoń z wysokości czoła na bark, pozwalając Włóczykijowi przeskoczyć na jej ramię, a następnie przełożyła sowę w kierunku Everetta. Stworzenie od razu zrozumiało sugestię i bez szemrania, choć z cichym skrzekiem powitania, przeniosło się na bark mężczyzny. Nie chodziło tu wcale o to, że teraz było jej lżej o jakieś cztery, może pięć kilogramów, bardziej martwiła się swoimi wyczulonymi zmysłami, które obecnie były nadzwyczaj przewrażliwione, nawet w stosunku do własnej sowy.
Z niejaką ulgą przyjęła przywitanie, zupełnie jakby głos drugiej, żywej i w pełni świadomej osoby był jej ukojeniem. Nawet jeżeli sama strzelała gromami, choć myśli miała zasnute mgłą i brakiem pełnej świadomości, to naprawdę było jej lżej, że nie uraziła drugiej osoby wpół świadomie. Uśmiechnęła się krzywo, na tyle, na ile pozwalała jej obecna rzeczywistość, choć w tym uśmiechu dało się znaleźć coś niepokojącego, nad wyraz przerysowanego, dzikiego, ale majaczył w nim też zwyczajny smutek. – Można tak powiedzieć, za trzy dni pełnia – uciekła spojrzeniem na najbliższe drzewo. Nawet jeżeli próbowała utrzymać rezon, to głos jej się załamał. Perspektywa bólu, łamanych kości, rozrywanych mięśni i ścięgien wcale jej nie pocieszała, wręcz napawała lękiem. Nie chciała tego ujawniać, odkaszlnęła więc nieistniejącą gulę ściskającą gardło, jakby ton głosu zawdzięczała zimnu, a nie własnym obawom i przerażeniu na kolejny, ciężki dzień, który będzie musiała przetrwać. Obawiała się, że garborogiem będzie trzeba się zajmować dłużej, znacznie dłużej niż tyle, ile jej pozostało. Miała nadzieję, że będzie w stanie zamknąć cały temat w niecałe trzy dni, ale nie mogła być tego w stu procentach pewna. Kolejny punkt, który napawał ją niepokojem. Powróciła stalowoniebieskim spojrzeniem do tęczówek tak podobnych własnym i zmarszczyła brwi. – Everett, daj na wstrzymanie, uratujemy to zwierzęce dziecko – przybrała surowy wyraz twarzy, nie chcąc, by rozmowa zeszła na pułap wrażliwości, ktoś musiał zachowywać zimną krew i akurat wyszło na to, że najbardziej drażliwa osoba w tej parze przejmowała pałeczkę. Próbowała się rozluźnić, choć szło jej to niemrawo, ale widziała po mężczyźnie, po spięciu jego mięśni, mimice i postawie, że przejmował jej odruchy, co było w tym momencie zgubne i całkowicie zbędne. Nie chciała tak działać, zmuszać kogoś do chowania się pod maską, wprawiać w dyskomfort i dusić we własnym szaleństwie. Nie chciała widzieć takiej rzeczywistości, potrzebując, pragnąc normalności – żartującego mężczyzny, niekoniecznie wpasowujących się wtrąceń, braku ogłady i śmiałych odniesień. Chciała poczuć, że wszystko idzie własnym rytmem, że jest normalnie, jak zawsze i teraz musiała to naprawić, by tak się stało. – Doskonale wiesz, że nie chodziło mi o pracę, po prostu… Nie umiałabym ci pomóc, gdyby faktycznie coś ci się stało – skrzywiła się, niechętnie przyznając do własnej pięty achillesowej jaką było uzdrawianie. Co mogłaby zrobić gdyby garboróg wyrządził mu krzywdę? Magia lecznicza była dla niej niezwykle trudna, wręcz niemożliwa do pojęcia, może właśnie przez fakt, że sama po przemianach zaleczała się prędko, a nie miała innych okazji do przetrenowania własnych zdolności. Byłoby jej nadzwyczaj trudno pojawić się tu i patrzeć na ranę drugiego człowieka. Tak, jak wtedy, gdy sama została zraniona przez brata i nikt nie potrafił jej uleczyć na miejscu. Tak, jak nie mogła zapobiec śmierci przyjaciela, który kilka minut wcześniej zmarł na jej oczach. W dodatku teraz, przed pełnią, jej nos był całkowicie wyczulony na krew, nadwrażliwy do cna, różnica była taka, że teraz ludzka krew ją mdliła, w ciągu następnych dni miało się to drastycznie zmienić. Westchnęła cicho, przejmując ofiarowaną buteleczkę i pociągając solidny łyk. Odczuła rozchodzące się od jej przełyku, aż po resztę ciała, ciepło. Możliwe, że przy większej ilości podziałałoby i na nerwy, ale musiała zachować trzeźwość umysłu, przynajmniej aż obejrzy młodego garboroga. Z wdzięcznością oddała przedmiot właścicielowi, po czym na powrót wepchnęła dłonie w kieszenie, jakby się bała, że działanie napoju będzie jedynie chwilowe.
No tak. Bez słowa odwróciła się, pozornie zupełnie niezrażona obraniem błędnego kierunku. – Oczywiście, że to tam – mruknęła, udając, że przecież właśnie tam zamierzała iść od razu. Trzymała się blisko mężczyzny, próbując poruszać się rozważnie, choć bardziej przypominało to słonia w składzie porcelany, który co i raz musiał się potknąć, tak dla wprawy. Śledziła za to otoczenie z nadzwyczajną czujnością, poszukując znajomych miejsc, jakby źle się czuła wokół obcego otoczenia, jakby brak kontroli nad sytuacją wytrącał ją z równowagi. Zmarszczyła brwi na wzmiankę o kuzynie, bowiem chyba jeszcze o żadnym nie przyszło jej słyszeć. Zaraz jednak wyprostowała się nagle i pokręciła lekko głową, jakby odrzucając to pytanie i skupiając się na dalszym słuchaniu. Na koniec wyraziła swoją opinię lekkim prychnięciem, po czym zastanowiła się nad tym bardziej i wreszcie zatrzymała się butnie w miejscu, jakby coś do niej dotarło i na litość niebiańską, jakże teraz chciała się mylić. Trwała tak przez moment w bezruchu, analizując prawdopodobieństwo zdarzeń. Wlepiła spojrzenie w Everetta, który właśnie dodawał kolejne zdanie, a jego głos poniekąd wyrwał ją z rozmyślenia. – Nie boczę się, po prostu… Kim jest ten twój kuzyn, o którym przed chwilą wspominałeś? – zapytała z lekkością w głosie, choć w jej umyśle właśnie toczyła się wojna. Musiała się z tego wyrwać, niemożliwym było, że tyle lat nie wiedziała o powiązaniu między mężczyznami, a może wręcz przeciwnie – był to zwykły zbieg okoliczności i wpajała sobie własne myśli poprzez niecodzienne imię wywołanego mężczyzny. Musiała, koniecznie musiała zmienić temat, zanim wspomnienia powrócą wraz z bólem i przerażeniem, które spotkało ją na wrzosowisku. Zanim przypomni sobie ciało nieboszczki, swój upadek i wsparcie, które ofiarował jej nieznajomy. Musiała odwrócić swoją uwagę od faktu, że właśnie tam poległa jej psychika, to tam się załamała i nigdy już nie wróciła do roli wiecznie ignorującej rzeczywistość kobiety, którą interesuje jedynie czubek własnego nosa, przynajmniej w pierwszym wrażeniu. Potrzebowała uciec od tamtego dnia. – Sykes, rozmawialiśmy o tym już kiedyś, ale czy ty się mnie aby na pewno nie boisz? – zapytała zwyczajnie, szukając go spojrzeniem. Merlin jeden wie, co jej przyszło do głowy, że wypowiedziała akurat takie pytanie, jednak potrzebowała oderwać myśli i skierować je w zgoła innym kierunku. Pomijając, że ten, który właśnie obrała wcale nie należał do tych najlepszych podczas obecnej rozmowy. Bała się odpowiedzi, choć poniekąd mogła się jej spodziewać. Nie miała zamiaru naciskać, aczkolwiek słowo się rzekło i nie była pewna, czy będzie jej dane usłyszeć stuprocentową prawdę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Wyrwałem ją w środku nocy z bezpiecznego, odległego o dziesiątki kilometrów łóżka – i wątpiłem, by do przybycia zmotywowała ją załączona paczka Fasolek Wszystkich Smaków. Może i stanowiły one jeden z ulubionych przysmaków Despenser, no i może już niebawem miały zniknąć bez śladu, zupełnie jak ich wytwórca, jednak przez te wszystkie lata poznałem ją na tyle dobrze, by rozumieć, że kierowało nią coś zgoła innego niż łakomstwo. Chciała pomóc. Nie tylko rannemu stworzeniu, ale i mnie, nawet o tak nieludzkiej godzinie, nawet w tych przedziwnych czasach. Po prostu. Czy przypadkiem tego nie wykorzystywałem? Jej dobrego – raczej dla nielicznych, miałem szczęście, że zaliczałem się do grona wybrańców – serca? Opuściłem różdżkę, nie chcąc przecież oślepić mojej towarzyszki, po czym bez słowa sprzeciwu odebrałem od niej Włóczykija, raźnie witając się ze znajomą sową. Odnalazłem palcami łepek ptaszyska, racząc go krótką pieszczotą, a nawet zagruchałem cicho; co mogłem poradzić, lubiłem zwierzęta.
Zaraz jednak zakląłem pod nosem, pierwszą sylabę wymawiając głośno, wyraźnie, dopiero dalszą część wypowiedzi mamrocząc przez ledwo uchylone wargi, gdy ewidentnie zmęczona czarownica oświeciła mnie w kwestii swego treningu. Tak bardzo skupiłem się na swoim problemie, że nawet nie zadałem sobie trudu, by przed wysłaniem listu pomyśleć o nadciągającej wielkimi krokami pełni. Nie żebym zapomniał o tym, czego dowiedziałem się jeszcze w listopadzie; od tamtej pory zdobyłem kilka grubych ksiąg o lykantropii, w których zaczytywałem się w chwilach wolnych, by lepiej zrozumieć przypadłość Despenser. Niestety, teksty te w większości przypadków osłabiały mnie swą brutalną, graniczącą ze zwykłą głupotą narracją. Faktem pozostawało, że nie wyparłem istnienia jej małego futerkowego problemu, i nie myślę tu teraz o Rufusie, że próbowałem coś na niego poradzić, po swojemu. Nie poprosiłaby mnie przecież o pomoc, nie wprost – mogłem więc spróbować wyjść pewnym potrzebom na przeciw bez zmuszania jej do ubierania ich w słowa... Teraz jednak, jak ten ostatni osioł, wykazałem się rażącą ignorancją. – Na gacie Merlina, masz rację – przyznałem niezbyt mądrze, a przez moją twarz przemknął grymas czegoś przypominającego zmieszanie; oczywiście, że miała rację, pewnie obudzona nawet w środku nocy byłaby w stanie wyrecytować daty nadciągających pełni. Nie wiem, co było gorsze, skręcające trzewia wyrzuty sumienia, czy to delikatne, ledwie dosłyszalne drżenie jej głosu, wzrok umykający gdzieś w bok, w stronę linii drzew. Nawet ona, tak silna i niezależna, musiała lękać się tego, co nadchodziło. – Zapomnij o tym, co mówiłem. Jak się czujesz? – Uniosłem wyżej brwi, nachalnie przypatrując się jej bladej, bezbarwnej w świetle Lumos twarzy i malującym się pod oczami podkówkom zmęczenia. Nadludzkim wysiłkiem powstrzymałem się, by nie ująć jej za podbródek i nie zmusić do zaprezentowania się z każdej strony, spod każdego kąta. Oczywiście, że nadal przejmowałem się losem rannego, zalegającego w szopie garboroga, zrobiłbym naprawdę wiele, by pomóc mu wrócić do formy, lecz na pewno nie poświęcił bym w tym celu zdrowia Evelyn. Powinna odpoczywać, zbierać siły, a nie włóczyć po Wyspach w środku mroźnej nocy. Z drugiej strony, gdybym jej to teraz powiedział, najpewniej zdzieliłaby mnie po raz kolejny. – Podróż musiała być męcząca – dodałem jeszcze na poły do niej, na poły do siebie, coraz wyraźniej zdając sobie sprawę z tego, że nie zachowałem się w porządku nalegając na tak szybkie przybycie. – I tym się nie martw. Znam jakieś podstawy. Umiem opatrzeć powierzchowne zranienia... Przy Jarvisie musiałem nauczyć się tego i owego... Ale obiecuję, że gdybym stracił kiedyś rękę albo nogę, potrzebował fachowej pomocy, nie będę wzywać na pomoc akurat ciebie. Wiem, że mogę czasem sprawiać takie wrażenie, ale tak naprawdę nie chcę przyprawić cię o zawał, Evelyn. – Spojrzałem jej prosto w oczy, przywołując na usta zaginiony uśmiech. Tylko czy miało ją to uspokoić? Albo rozśmieszyć? W pierwszej chwili pomyślałem jedynie o braku wiedzy, do którego się przyznała, w drugiej jednak – przyszło mi do głowy, że taki scenariusz nie byłby dla niej szczególnie komfortowy z innego powodu. Jak reagowała na widok krwi?
Dobrze, że zabrałem ze sobą piersiówkę; miałem nadzieję, że łyk miodu odgoni od niej nerwy, ale też rozgrzeje zmarznięte mięśnie. Wzmianka pełni – niemalże jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, o ironio – pozwoliła mi przestać myśleć tylko o jednym, zapętlać się w hipotetycznych scenariuszach, poddawać zgubnemu działaniu nerwów. Nadal jednak atmosfera była napięta, a oczy Evelyn ciskały gromy. Za każdym razem, gdy się potykała, wyciągałem ku niej ramię – gdybym pozwolił jej potłuc się na przysypaniem śniegiem trakcie, zapewne zabiłaby mnie gołymi rękami. Wolną dłonią raz po raz odnajdowałem Włóczykija, upewniając się, że i z nim wszystko w porządku. Nagle czarownica prychnęła – niby nic dziwnego – i bez ostrzeżenia zatrzymała w miejscu. Uraziłem ją? Miała zamiar odwrócić się na pięcie i wrócić do domu? – Co? Jest astronomem, uczy w Hogwarcie... Krukońska mądra głowa... Dlaczego o niego pytasz? – Uniosłem wyżej brwi, niemalże dostrzegając obracające się pod jej czupryną trybiki. Uparcie nad czymś myślała. – Chyba nie poświęcałaś mi wiele uwagi za czasów szkoły, Despenser, czym, oczywiście, już dawno złamałaś mi serce. Czasem prowadzaliśmy się z Jaydenem to tu, to tam, pod tą jego elegancką powierzchownością kryje się prawdziwy urwis... Znacie się? – dopytałem, choć domyślałem się odpowiedzi na to pytanie. W ten sposób próbowałem zachęcić ją do mówienia; nie potrafiłem stłumić ciekawości, która pojawiła się wraz z niecodziennym zachowaniem przyjaciółki. – Chodź, jesteśmy już blisko – zaproponowałem jeszcze, nie chcąc tkwić zbyt długo w jednym miejscu. I z powodu zimna, i ewentualnego towarzystwa, które mogło czaić się w zaroślach. Nie zdążyłem jednak zrobić choćby kroku, gdy odezwała się znowu, dość drastycznie zmieniając temat. Straciłem gdzieś uśmiech, na powrót dając podejść się powadze. – Nie, Despenser. Nie boję się ciebie. Boję się o ciebie – wyjaśniłem cierpliwie, względnie łagodnie, choć w moim gardle pojawiła się dziwna gula, a ostatnie słowa wypowiedziałem z naciskiem. Nie przywykłem do rozmawiania o uczuciach, nawet i takich. Czy byłem idiotą, że nie patrzyłem na nią jak na potwora? Zaklętą w ciele kobiety bestię? Znałem ją długo, zbyt długo, by szufladkować ją w sposób, który narzucali niby to wielcy przedstawiciele czarodziejskiej nauki. Pamiętałem piętnastoletnią, pewną siebie dziewuchę, która odmówiła udania się ze mną do Hogsmeade. Mądrą, ambitną i ciętą. Potrafiła zatrzymać mnie w miejscu samym tylko spojrzeniem...
Była człowiekiem, takim samym jak ja.
– Chodźmy – powtórzyłem, w głoskach czaiło się coś na kształt prośby. Czas uciekał.
Zaraz jednak zakląłem pod nosem, pierwszą sylabę wymawiając głośno, wyraźnie, dopiero dalszą część wypowiedzi mamrocząc przez ledwo uchylone wargi, gdy ewidentnie zmęczona czarownica oświeciła mnie w kwestii swego treningu. Tak bardzo skupiłem się na swoim problemie, że nawet nie zadałem sobie trudu, by przed wysłaniem listu pomyśleć o nadciągającej wielkimi krokami pełni. Nie żebym zapomniał o tym, czego dowiedziałem się jeszcze w listopadzie; od tamtej pory zdobyłem kilka grubych ksiąg o lykantropii, w których zaczytywałem się w chwilach wolnych, by lepiej zrozumieć przypadłość Despenser. Niestety, teksty te w większości przypadków osłabiały mnie swą brutalną, graniczącą ze zwykłą głupotą narracją. Faktem pozostawało, że nie wyparłem istnienia jej małego futerkowego problemu, i nie myślę tu teraz o Rufusie, że próbowałem coś na niego poradzić, po swojemu. Nie poprosiłaby mnie przecież o pomoc, nie wprost – mogłem więc spróbować wyjść pewnym potrzebom na przeciw bez zmuszania jej do ubierania ich w słowa... Teraz jednak, jak ten ostatni osioł, wykazałem się rażącą ignorancją. – Na gacie Merlina, masz rację – przyznałem niezbyt mądrze, a przez moją twarz przemknął grymas czegoś przypominającego zmieszanie; oczywiście, że miała rację, pewnie obudzona nawet w środku nocy byłaby w stanie wyrecytować daty nadciągających pełni. Nie wiem, co było gorsze, skręcające trzewia wyrzuty sumienia, czy to delikatne, ledwie dosłyszalne drżenie jej głosu, wzrok umykający gdzieś w bok, w stronę linii drzew. Nawet ona, tak silna i niezależna, musiała lękać się tego, co nadchodziło. – Zapomnij o tym, co mówiłem. Jak się czujesz? – Uniosłem wyżej brwi, nachalnie przypatrując się jej bladej, bezbarwnej w świetle Lumos twarzy i malującym się pod oczami podkówkom zmęczenia. Nadludzkim wysiłkiem powstrzymałem się, by nie ująć jej za podbródek i nie zmusić do zaprezentowania się z każdej strony, spod każdego kąta. Oczywiście, że nadal przejmowałem się losem rannego, zalegającego w szopie garboroga, zrobiłbym naprawdę wiele, by pomóc mu wrócić do formy, lecz na pewno nie poświęcił bym w tym celu zdrowia Evelyn. Powinna odpoczywać, zbierać siły, a nie włóczyć po Wyspach w środku mroźnej nocy. Z drugiej strony, gdybym jej to teraz powiedział, najpewniej zdzieliłaby mnie po raz kolejny. – Podróż musiała być męcząca – dodałem jeszcze na poły do niej, na poły do siebie, coraz wyraźniej zdając sobie sprawę z tego, że nie zachowałem się w porządku nalegając na tak szybkie przybycie. – I tym się nie martw. Znam jakieś podstawy. Umiem opatrzeć powierzchowne zranienia... Przy Jarvisie musiałem nauczyć się tego i owego... Ale obiecuję, że gdybym stracił kiedyś rękę albo nogę, potrzebował fachowej pomocy, nie będę wzywać na pomoc akurat ciebie. Wiem, że mogę czasem sprawiać takie wrażenie, ale tak naprawdę nie chcę przyprawić cię o zawał, Evelyn. – Spojrzałem jej prosto w oczy, przywołując na usta zaginiony uśmiech. Tylko czy miało ją to uspokoić? Albo rozśmieszyć? W pierwszej chwili pomyślałem jedynie o braku wiedzy, do którego się przyznała, w drugiej jednak – przyszło mi do głowy, że taki scenariusz nie byłby dla niej szczególnie komfortowy z innego powodu. Jak reagowała na widok krwi?
Dobrze, że zabrałem ze sobą piersiówkę; miałem nadzieję, że łyk miodu odgoni od niej nerwy, ale też rozgrzeje zmarznięte mięśnie. Wzmianka pełni – niemalże jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, o ironio – pozwoliła mi przestać myśleć tylko o jednym, zapętlać się w hipotetycznych scenariuszach, poddawać zgubnemu działaniu nerwów. Nadal jednak atmosfera była napięta, a oczy Evelyn ciskały gromy. Za każdym razem, gdy się potykała, wyciągałem ku niej ramię – gdybym pozwolił jej potłuc się na przysypaniem śniegiem trakcie, zapewne zabiłaby mnie gołymi rękami. Wolną dłonią raz po raz odnajdowałem Włóczykija, upewniając się, że i z nim wszystko w porządku. Nagle czarownica prychnęła – niby nic dziwnego – i bez ostrzeżenia zatrzymała w miejscu. Uraziłem ją? Miała zamiar odwrócić się na pięcie i wrócić do domu? – Co? Jest astronomem, uczy w Hogwarcie... Krukońska mądra głowa... Dlaczego o niego pytasz? – Uniosłem wyżej brwi, niemalże dostrzegając obracające się pod jej czupryną trybiki. Uparcie nad czymś myślała. – Chyba nie poświęcałaś mi wiele uwagi za czasów szkoły, Despenser, czym, oczywiście, już dawno złamałaś mi serce. Czasem prowadzaliśmy się z Jaydenem to tu, to tam, pod tą jego elegancką powierzchownością kryje się prawdziwy urwis... Znacie się? – dopytałem, choć domyślałem się odpowiedzi na to pytanie. W ten sposób próbowałem zachęcić ją do mówienia; nie potrafiłem stłumić ciekawości, która pojawiła się wraz z niecodziennym zachowaniem przyjaciółki. – Chodź, jesteśmy już blisko – zaproponowałem jeszcze, nie chcąc tkwić zbyt długo w jednym miejscu. I z powodu zimna, i ewentualnego towarzystwa, które mogło czaić się w zaroślach. Nie zdążyłem jednak zrobić choćby kroku, gdy odezwała się znowu, dość drastycznie zmieniając temat. Straciłem gdzieś uśmiech, na powrót dając podejść się powadze. – Nie, Despenser. Nie boję się ciebie. Boję się o ciebie – wyjaśniłem cierpliwie, względnie łagodnie, choć w moim gardle pojawiła się dziwna gula, a ostatnie słowa wypowiedziałem z naciskiem. Nie przywykłem do rozmawiania o uczuciach, nawet i takich. Czy byłem idiotą, że nie patrzyłem na nią jak na potwora? Zaklętą w ciele kobiety bestię? Znałem ją długo, zbyt długo, by szufladkować ją w sposób, który narzucali niby to wielcy przedstawiciele czarodziejskiej nauki. Pamiętałem piętnastoletnią, pewną siebie dziewuchę, która odmówiła udania się ze mną do Hogsmeade. Mądrą, ambitną i ciętą. Potrafiła zatrzymać mnie w miejscu samym tylko spojrzeniem...
Była człowiekiem, takim samym jak ja.
– Chodźmy – powtórzyłem, w głoskach czaiło się coś na kształt prośby. Czas uciekał.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Daleko jej było do złości. Jasne, był markotna i zmęczona, zmysły płatały jej figle, uwrażliwiając się do granic, ku niezadowoleniu Szkotki, ale żyła z tym już latami i naprawdę zdążyła przywyknąć do swoich gorszych i lepszych chwil. Potrafiła z tym żyć, funkcjonować, działać i nie oczekiwała, nie chciała współczucia. Pragnęła normalności, chciałaby być czarownicą i tylko czarownicą, ale jej przypadłość była nieodwracalna – niezależnie od tego, ile krzyczała, płakała, błagała i rozdzierała sobie duszę, by wymóc na losie przywrócenie dawnego życia. Po latach do niej doszło, że to bezcelowe i musiała zacząć budować swoją własną, nową normalność, nawet jeżeli życie już nie smakowało tak, jak kiedyś. Mimo, że stało się bardziej szare i bolesne, ale czy nie było takich, którzy mieli od niej gorzej? Widywała różne twarze, słyszała zbyt wiele historii i nie wybaczyłaby sobie, gdyby własny ból stawiała na piedestale. W pewnym momencie zaczęła przekuwać własne słabości w siłę, nie dla siebie, ale dla swojej hodowli, dla przyjaciół, dla bliskich, nawet jeżeli często musiała przekłamywać rzeczywistość. Na plus wychodziła jej nieznajomość tematu, bo o ile doświadczając swej przypadłości od razu ją poznawała, o tyle inni mogli czerpać wiedzę co najwyżej z ksiąg, a jak wiadomo – przeważnie był to stek bzdur, który miał zniechęcić społeczeństwo do wilkołaków. Nie każdy był bestią, nawet jeżeli musiał walczyć z tą, którą dzierżył pod skórą. Jedyne, co było trudem, to te ostatnie chwile świadomości przed przemianą, ból spowodowany łamaniem kości i ta parszywa pewność, że za moment straci się panowanie nad sobą, władzę nad myślami. – Nic mi nie dolega, naprawdę, muszę się tylko bardziej rozbudzić i… - zawahała się, nie wiedząc do końca jak ubrać to w słowa, zupełnie jakby nagle zabrakło jej języka w gębie. – Po prostu najgorsze jest oczekiwanie, świadomość tego, jaki ból mnie czeka. Nic mniej, nic więcej – wzruszyła ramionami. Słowo się rzekło, ale naprawdę, naprawdę chciała, by wiedział, że teraz jest dobrze, że to zmęczenie jest spowodowane jedynie życiem, nie chorobą, bólem, czy inną zmorą. To ona sama doprowadziła się do tego stanu, ale praca była jedynym ratunkiem przed ciągłym rozmyślaniem na temat nadchodzącej pełni. Wykorzystywała to świadomie i na przekór ewentualnym niedogodnościom. Dlatego teraz, postawiona przed możliwością wyboru, pognała tu, by ponownie móc wywołać ten stan i po prostu przestać myśleć, a skupić się na pracy.
Przymknęła na moment oczy, gdy uspokoił ją potwierdzając, że nawet jej nie wezwie, gdyby się zranił. Było to dla niej ogromnie ważne, nawet jeżeli nie wiedział, nawet jeśli nie chciała mu tego powiedzieć. Nie chciała być z nim w jednym pomieszczeniu, wdychając zapach krwi i czując jej smak na języku, nawet jeżeli nie będzie mieć z nią bezpośredniego kontaktu. To było po prostu złe i nie chciała się przyznawać, że tak to właśnie mogło wyglądać. Zamiast wyjawiania własnych sekretów życia nosiciela tego pasożyta, postawiła na dobrą minę, parsknięcie w rozbawieniu i wesołe ogniki w oczach. – Moja pomoc nijak by się przydała, prędzej musiałbyś jeszcze mnie cucić – roześmiała się miękko, pozwalając sobie na odwzajemnienie kontaktu wzrokowego i podtrzymanie go. Naprawdę rozśmieszyła ją perspektywa, że mogłaby tak reagować na widok krwi, absolutnie by sobie tego nie życzyła.
Pozwoliła sobie pomóc, reagowała na wyciągnięte ramię, choć zwyczajnie po prostu by je odepchnęła, ale czy unoszenie się honorem cokolwiek by tu zmieniło? Wystarczająco już mieli na głowie, by przejmować się takimi drobnostkami, więc mogła się ugiąć, podeprzeć, nawet jeżeli miało tak być tylko dziś, przez ten krótki moment zanim znów zda sobie sprawę, że to jej własna walka i powinna przejść przez to sama, bez oparcia, bo za kilka dni już nikt nie będzie mógł jej pomóc, nawet jeżeli nagle bardzo by tego chciała. – Czy znamy? – prychnęła naburmuszona do cna. - Powiedzmy, że uratowałam kiedyś tego twojego eleganckiego urwisa, a potem, cóż, potem różnie sprawy się potoczyły, nie najlepiej można by rzec, o ile znasz mój wybuchowy charakter – nawet nie chciała tego wspominać, tamten moment był jej słabością, gdy poczuła coś więcej niż pustkę i ignorancję wobec otaczającego ją świata. Widok martwego ciała pośród wrzosowisk wstrząsnął nią, choć przecież nie pierwszy raz miała styczność ze śmiercią. Nadmiar emocji wywołał szereg reakcji, których teraz by do siebie nie dopuściła, nie pozwoliła na tak jawne okazywanie emocji, na upadek i żal, który ją wypełnił. Nie wracała często wspomnieniami do tamtego momentu, więc tym bardziej wywołał on teraz dreszcz, który przeszedł wzdłuż kręgosłupa kobiety. – I nigdy nie złamałam ci serca, już wtedy miałeś je zbyt wielkie, by jeden człowiek mógł je skrzywdzić i to jeszcze czymś tak bzdurnym jak brak uwagi. Nie umniejszaj sobie sprzed lat tylko dlatego, że jedna małolata była durną kwoką - uśmiechnęła się z całą dobrocią, jaką mogła wykrzesać z pokładów, które zazwyczaj wystarczały jej na dużo dłużej. Musiała odwrócić swoją uwagę od profesora, martwego ciała, braku kontroli nad własnymi emocjami.
Miała już ruszyć dalej, stawiać kolejny krok za krokiem, brodzić w śniegu aż do celu, ale pytanie, które zadała wyskoczyło z jej ust szybciej, zbyt szybko by zdążyła je przemyśleć, ocenić co może wywołać. Mogłaby je zmodyfikować, zadać inaczej, aby wywołać zgoła inną, może bardziej komfortową dla niej reakcję. Nie chciała tego usłyszeć, przed sobą wolała udawać, że nie ma nikogo, komu by zależało. Nie miała rodziców, brata, rodziny. Nie miała nikogo bliskiego, kto znów mógłby ją zranić, mówiąc najpierw, że się martwi, a później zadając ból, bo to właśnie te osoby krzywdziły najboleśniej i najdotkliwiej, wżerając się w głowę, niepokojąc sumienie, wzburzając. Na jej usta wpłynął grymas, coś pomiędzy zaparciem tchu, a zmartwieniem. Nie była pewna, czy to co usłyszała było dobre, ale zamiast się odezwać, po prostu skinęła głową, kierując swoje spojrzenie ku dołowi, jakby nie wiedziała co ma z tym zrobić i skąd wyjąć jakąś ripostę, która odwróciłaby ich uwagę od tych wszystkich słów. Widziała, że nie tylko jej było z tym wszystkim nieswojo, że kroczyli nieznaną ścieżką, bo zazwyczaj byli wobec siebie zachowawczy, głównie ograniczając się do rozmowach o pracy i o codzienności, a tu… Było tak, jakby ujawnienie jej klątwy złamało coś w ich relacji.
Nie odezwała się słowem aż do samej szopy. Brodziła w śniegu, uważając na kroki, by nie zmuszać mężczyzny do reakcji. Naprawdę potrzebowała chwili na ochłonięcie i chyba właśnie ją dostała. Mogła oddychać i iść do celu, nic więcej. Dlatego, gdy dotarli na miejsce, czuła się już lepiej, jakby ten nadmiar wszystkiego z niej zszedł, może nie zdążyła sobie tego wszystkiego poukładać, ale spłyciła swój maraton myśli do pożądanego poziomu. - Pokaż, co tam mamy, nie chcę wchodzić, gdy nie wiem jak to się ma w środku – zakomenderowała, przepuszczając mężczyznę przed sobą. Mógł być pewien, że gdy tylko otworzy drzwi, to Evelyn i tak wytorpeduje do przodu, bo miała świadomość powagi sytuacji.
Przymknęła na moment oczy, gdy uspokoił ją potwierdzając, że nawet jej nie wezwie, gdyby się zranił. Było to dla niej ogromnie ważne, nawet jeżeli nie wiedział, nawet jeśli nie chciała mu tego powiedzieć. Nie chciała być z nim w jednym pomieszczeniu, wdychając zapach krwi i czując jej smak na języku, nawet jeżeli nie będzie mieć z nią bezpośredniego kontaktu. To było po prostu złe i nie chciała się przyznawać, że tak to właśnie mogło wyglądać. Zamiast wyjawiania własnych sekretów życia nosiciela tego pasożyta, postawiła na dobrą minę, parsknięcie w rozbawieniu i wesołe ogniki w oczach. – Moja pomoc nijak by się przydała, prędzej musiałbyś jeszcze mnie cucić – roześmiała się miękko, pozwalając sobie na odwzajemnienie kontaktu wzrokowego i podtrzymanie go. Naprawdę rozśmieszyła ją perspektywa, że mogłaby tak reagować na widok krwi, absolutnie by sobie tego nie życzyła.
Pozwoliła sobie pomóc, reagowała na wyciągnięte ramię, choć zwyczajnie po prostu by je odepchnęła, ale czy unoszenie się honorem cokolwiek by tu zmieniło? Wystarczająco już mieli na głowie, by przejmować się takimi drobnostkami, więc mogła się ugiąć, podeprzeć, nawet jeżeli miało tak być tylko dziś, przez ten krótki moment zanim znów zda sobie sprawę, że to jej własna walka i powinna przejść przez to sama, bez oparcia, bo za kilka dni już nikt nie będzie mógł jej pomóc, nawet jeżeli nagle bardzo by tego chciała. – Czy znamy? – prychnęła naburmuszona do cna. - Powiedzmy, że uratowałam kiedyś tego twojego eleganckiego urwisa, a potem, cóż, potem różnie sprawy się potoczyły, nie najlepiej można by rzec, o ile znasz mój wybuchowy charakter – nawet nie chciała tego wspominać, tamten moment był jej słabością, gdy poczuła coś więcej niż pustkę i ignorancję wobec otaczającego ją świata. Widok martwego ciała pośród wrzosowisk wstrząsnął nią, choć przecież nie pierwszy raz miała styczność ze śmiercią. Nadmiar emocji wywołał szereg reakcji, których teraz by do siebie nie dopuściła, nie pozwoliła na tak jawne okazywanie emocji, na upadek i żal, który ją wypełnił. Nie wracała często wspomnieniami do tamtego momentu, więc tym bardziej wywołał on teraz dreszcz, który przeszedł wzdłuż kręgosłupa kobiety. – I nigdy nie złamałam ci serca, już wtedy miałeś je zbyt wielkie, by jeden człowiek mógł je skrzywdzić i to jeszcze czymś tak bzdurnym jak brak uwagi. Nie umniejszaj sobie sprzed lat tylko dlatego, że jedna małolata była durną kwoką - uśmiechnęła się z całą dobrocią, jaką mogła wykrzesać z pokładów, które zazwyczaj wystarczały jej na dużo dłużej. Musiała odwrócić swoją uwagę od profesora, martwego ciała, braku kontroli nad własnymi emocjami.
Miała już ruszyć dalej, stawiać kolejny krok za krokiem, brodzić w śniegu aż do celu, ale pytanie, które zadała wyskoczyło z jej ust szybciej, zbyt szybko by zdążyła je przemyśleć, ocenić co może wywołać. Mogłaby je zmodyfikować, zadać inaczej, aby wywołać zgoła inną, może bardziej komfortową dla niej reakcję. Nie chciała tego usłyszeć, przed sobą wolała udawać, że nie ma nikogo, komu by zależało. Nie miała rodziców, brata, rodziny. Nie miała nikogo bliskiego, kto znów mógłby ją zranić, mówiąc najpierw, że się martwi, a później zadając ból, bo to właśnie te osoby krzywdziły najboleśniej i najdotkliwiej, wżerając się w głowę, niepokojąc sumienie, wzburzając. Na jej usta wpłynął grymas, coś pomiędzy zaparciem tchu, a zmartwieniem. Nie była pewna, czy to co usłyszała było dobre, ale zamiast się odezwać, po prostu skinęła głową, kierując swoje spojrzenie ku dołowi, jakby nie wiedziała co ma z tym zrobić i skąd wyjąć jakąś ripostę, która odwróciłaby ich uwagę od tych wszystkich słów. Widziała, że nie tylko jej było z tym wszystkim nieswojo, że kroczyli nieznaną ścieżką, bo zazwyczaj byli wobec siebie zachowawczy, głównie ograniczając się do rozmowach o pracy i o codzienności, a tu… Było tak, jakby ujawnienie jej klątwy złamało coś w ich relacji.
Nie odezwała się słowem aż do samej szopy. Brodziła w śniegu, uważając na kroki, by nie zmuszać mężczyzny do reakcji. Naprawdę potrzebowała chwili na ochłonięcie i chyba właśnie ją dostała. Mogła oddychać i iść do celu, nic więcej. Dlatego, gdy dotarli na miejsce, czuła się już lepiej, jakby ten nadmiar wszystkiego z niej zszedł, może nie zdążyła sobie tego wszystkiego poukładać, ale spłyciła swój maraton myśli do pożądanego poziomu. - Pokaż, co tam mamy, nie chcę wchodzić, gdy nie wiem jak to się ma w środku – zakomenderowała, przepuszczając mężczyznę przed sobą. Mógł być pewien, że gdy tylko otworzy drzwi, to Evelyn i tak wytorpeduje do przodu, bo miała świadomość powagi sytuacji.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Najgorsza była świadomość bólu, który ją czekał...?
Zacisnąłem mocniej zęby i napiąłem szczękę, gorączkowo szukając wyjścia z tej sytuacji. Lecz przecież gdyby jakiekolwiek istniało, już dawno by je odnalazła, prawda? Chciałem zapytać, czy naprawdę nie dało się czegoś zrobić, napoić zawczasu eliksirami, zażyć innego rodzaju środki, by skutecznie odciąć od dręczonego konwulsjami ciała, lecz w ostatniej chwili ugryzłem się w język. Byłem tylko laikiem. Głupcem, który łudził się, że może wpaść na coś, na co nie wpadł jeszcze nikt inny. Nie miałem pojęcia, przez co musiała przechodzić miesiąc w miesiąc. Każdy kolejny dzień, każda kolejna noc, coraz bliższa nadchodzącej pełni, niosła ze sobą niepokój. Wizję nieuchronnej agonii. Tak przynajmniej podejrzewałem. A niemoc, którą w związku z tym odczuwałem, doprowadzała mnie do szewskiej pasji. – Rozumiem – odparłem oszczędnie i lakonicznie, choć nie, tak naprawdę wcale nie rozumiałem, nie chciałem jednak kontynuować tego tematu; z uwagi na nią, jej samopoczucie. Znałem Despenser na tyle długo, by wiedzieć, że nie lubi mówić o takich rzeczach, delikatnych i trudnych. I wcale się temu nie dziwiłem, sam nie byłem specjalistą od dobierania odpowiednich słów, odważnego odkrywania z tym, co spędzało mi sen z powiek. – Przejebane – dodałem jeszcze pod nosem, bardziej do siebie niż do niej, ze złością kopiąc leżącą na drodze gałązkę.
Zaraz rozmowa zboczyła na nieco inne tory, a ja spróbowałem rozluźnić atmosferę. Nie miałem pewności, czy uda mi się osiągnąć zamierzony efekt, jednak gdy usłyszałem znajomy, miękki śmiech, odczułem coś na kształt ulgi. Może mimo wszystko nie będzie mi mieć tego za złe, tej nocnej wycieczki, wyciągnięcia z bezpiecznego łóżka? – Cucić? Jedno wprawnie rzucone Balneo i od razu wróciłabyś do formy – zawyrokowałem ściszonym głosem. Nawet zdołałem sobie taką scenę wyobrazić, zmokniętą, gniewną Despenser, która – nie ważąc na odniesione przeze mnie urazy – próbowałaby mnie udusić gołymi rękoma. Parsknąłem pod nosem, wolną dłonią odnajdując głowę poprawiającego się na moim ramieniu Włóczykija.
Byliśmy już coraz bliżej skrytej wśród leśnych ostępów Gawry; nawet o tej nieludzkiej porze, wśród przysypanego śniegiem krajobrazu, bez trudu odnajdowałem właściwą drogę, raz po raz wyciągając ku Evelyn ramię. Mimowolnie uciekałem myślami ku śpiącemu w szopie garborogowi, choć przecież powinienem być czujny, uważny, lecz wtedy do naszej oszczędnej wymiany zdań został wmieszany Jayden, co skutecznie sprowadziło mnie na ziemię. Podejrzewałem, że czarownica może kojarzyć go jeszcze z czasów szkolnych, w końcu czasem psociliśmy coś wspólnie – czyżbym sprowadzał go wtedy na złą drogę? – i dosiadaliśmy się do siebie w Wielkiej Sali, wyglądało jednak na to, że Despenser nie wspominała aż tak odległych czasów. – Uratowałaś go? Chcesz powiedzieć, że wpadł w tarapaty? – Uniosłem wyżej brwi, szczerze zainteresowany tym wyznaniem, którego nijak się nie spodziewałem. Nie chciałem jej spłoszyć, zniechęcić do mówienia, a jednocześnie nie mogłem puścić tego komentarza mimochodem. – Kiedy to było, pamiętasz może? – dopytałem ostrożnie, z dziwnym błyskiem w oku; jeszcze kilka minut temu nie zdawałem sobie sprawy z faktu, że się znają, teraz wiedziałem już, że ich spotkanie najpewniej nie przebiegło w do końca przyjemnej atmosferze. – Znam cię, na pewno nie dałabyś mu popalić bez powodu – mruknąłem, a kącik ust drgnął mi w czymś na kształt uśmiechu. Mimo to wzrok pozostawał czujny, badawczy. Chciałem złagodzić ewentualne wyrzuty sumienia, które mogła odczuwać w związku ze swym wybuchowym charakterem, jak to go sama nazwała. Wtedy jednak wywróciłem oczami, gdy przeszliśmy do tematu łamania serca, mojego serca na dodatek. Naprawdę uważało, że było zbyt wielkie, by jeden człowiek mógł je skrzywdzić? Szkoda, że nie pamiętałem o tym, gdy siedziałem w Norwegii, gdy dawałem wodzić się za nos jak skończony głupiec. – No już, już. Nie schlebiaj mi tak, bo się zaczerwienię. I nie przesadzaj, może właśnie ta kwoka była niezwykle mądra, że nie marnowała czasu na spacery z urwipołciami.
Później nagle przestałem mówić, meandrując myślami między wspomnieniami Hogwartu a odrażającymi, uwłaczającymi rycinami, które znajdowałem na kartach zakurzonych ksiąg. Nie kłamałem; nie widziałem w niej potwora, bestii w ludzkiej skórze, a tę samą dziewczynę, którą poznałem w pokoju wspólnym i która lubiła przesiadywać przy kominku. Oboje uparcie milczeliśmy, gdy docieraliśmy na polanę z Gawrą, teraz skąpaną w mroku nocy; w domu nikogo nie było, pogrążony więc był w kompletnych ciemnościach. Zamiast do głównego wejścia, poprowadziłem towarzyszkę na tyły, do przycupniętej za domem szopy. Dopiero wtedy wzniosłem na nią wzrok, próbując podchwycić znajome spojrzenie. Czuła się już lepiej? Spokojniej? – Powinien dalej spać, ale i tak lepiej zachować ostrożność – mruknąłem, po czym naparłem na drzwi barkiem; Włóczykij został na zewnątrz, przycupnął na jednym z parapetów, toteż miałem pełną swobodę ruchów. Wstrzymałem oddech, gdy przekraczałem próg ocieplonego magią budyneczku; nie chciałbym znaleźć się teraz twarzą w twarz ze spanikowanym, rannym garborogiem. Na szczęście jednak uroki, którymi został uśpiony, wciąż działały. Jego klatka piersiowa unosiła się to w górę, to w dół, pod materiałem dziecięcego kocyka.
Obejrzałem się przez ramię na Evelyn i skinąłem jej krótko głową, dając znać, że mogła wejść do środka, było bezpiecznie. No, przynajmniej względnie bezpiecznie. Przycupnąłem przy bezwładnym stworzeniu, a między moimi brwiami pojawiła się zmarszczka; martwiłem się, czy maluch z tego wyjdzie. Powoli sięgnąłem do okrycia, którym osłoniliśmy zwierzę przed chłodem – choć i tak temperatura w szopie była nieco wyższa niż zanim Jayden rzucił odpowiednie zaklęcie – by pozwolić czarownicy obejrzeć odniesione przez niego obrażenia. Boki miał zapadnięte, najpewniej od głodu, a szyję ranioną szkłem z wybitego okna. Dopiero teraz zauważyłem też, że jedna z jego nóg miała na sobie ślady innego urazu. – Sidła? – skonsultowałem się z Despenser, a w moim głosie wybrzmiała wyraźna odraza.
Zacisnąłem mocniej zęby i napiąłem szczękę, gorączkowo szukając wyjścia z tej sytuacji. Lecz przecież gdyby jakiekolwiek istniało, już dawno by je odnalazła, prawda? Chciałem zapytać, czy naprawdę nie dało się czegoś zrobić, napoić zawczasu eliksirami, zażyć innego rodzaju środki, by skutecznie odciąć od dręczonego konwulsjami ciała, lecz w ostatniej chwili ugryzłem się w język. Byłem tylko laikiem. Głupcem, który łudził się, że może wpaść na coś, na co nie wpadł jeszcze nikt inny. Nie miałem pojęcia, przez co musiała przechodzić miesiąc w miesiąc. Każdy kolejny dzień, każda kolejna noc, coraz bliższa nadchodzącej pełni, niosła ze sobą niepokój. Wizję nieuchronnej agonii. Tak przynajmniej podejrzewałem. A niemoc, którą w związku z tym odczuwałem, doprowadzała mnie do szewskiej pasji. – Rozumiem – odparłem oszczędnie i lakonicznie, choć nie, tak naprawdę wcale nie rozumiałem, nie chciałem jednak kontynuować tego tematu; z uwagi na nią, jej samopoczucie. Znałem Despenser na tyle długo, by wiedzieć, że nie lubi mówić o takich rzeczach, delikatnych i trudnych. I wcale się temu nie dziwiłem, sam nie byłem specjalistą od dobierania odpowiednich słów, odważnego odkrywania z tym, co spędzało mi sen z powiek. – Przejebane – dodałem jeszcze pod nosem, bardziej do siebie niż do niej, ze złością kopiąc leżącą na drodze gałązkę.
Zaraz rozmowa zboczyła na nieco inne tory, a ja spróbowałem rozluźnić atmosferę. Nie miałem pewności, czy uda mi się osiągnąć zamierzony efekt, jednak gdy usłyszałem znajomy, miękki śmiech, odczułem coś na kształt ulgi. Może mimo wszystko nie będzie mi mieć tego za złe, tej nocnej wycieczki, wyciągnięcia z bezpiecznego łóżka? – Cucić? Jedno wprawnie rzucone Balneo i od razu wróciłabyś do formy – zawyrokowałem ściszonym głosem. Nawet zdołałem sobie taką scenę wyobrazić, zmokniętą, gniewną Despenser, która – nie ważąc na odniesione przeze mnie urazy – próbowałaby mnie udusić gołymi rękoma. Parsknąłem pod nosem, wolną dłonią odnajdując głowę poprawiającego się na moim ramieniu Włóczykija.
Byliśmy już coraz bliżej skrytej wśród leśnych ostępów Gawry; nawet o tej nieludzkiej porze, wśród przysypanego śniegiem krajobrazu, bez trudu odnajdowałem właściwą drogę, raz po raz wyciągając ku Evelyn ramię. Mimowolnie uciekałem myślami ku śpiącemu w szopie garborogowi, choć przecież powinienem być czujny, uważny, lecz wtedy do naszej oszczędnej wymiany zdań został wmieszany Jayden, co skutecznie sprowadziło mnie na ziemię. Podejrzewałem, że czarownica może kojarzyć go jeszcze z czasów szkolnych, w końcu czasem psociliśmy coś wspólnie – czyżbym sprowadzał go wtedy na złą drogę? – i dosiadaliśmy się do siebie w Wielkiej Sali, wyglądało jednak na to, że Despenser nie wspominała aż tak odległych czasów. – Uratowałaś go? Chcesz powiedzieć, że wpadł w tarapaty? – Uniosłem wyżej brwi, szczerze zainteresowany tym wyznaniem, którego nijak się nie spodziewałem. Nie chciałem jej spłoszyć, zniechęcić do mówienia, a jednocześnie nie mogłem puścić tego komentarza mimochodem. – Kiedy to było, pamiętasz może? – dopytałem ostrożnie, z dziwnym błyskiem w oku; jeszcze kilka minut temu nie zdawałem sobie sprawy z faktu, że się znają, teraz wiedziałem już, że ich spotkanie najpewniej nie przebiegło w do końca przyjemnej atmosferze. – Znam cię, na pewno nie dałabyś mu popalić bez powodu – mruknąłem, a kącik ust drgnął mi w czymś na kształt uśmiechu. Mimo to wzrok pozostawał czujny, badawczy. Chciałem złagodzić ewentualne wyrzuty sumienia, które mogła odczuwać w związku ze swym wybuchowym charakterem, jak to go sama nazwała. Wtedy jednak wywróciłem oczami, gdy przeszliśmy do tematu łamania serca, mojego serca na dodatek. Naprawdę uważało, że było zbyt wielkie, by jeden człowiek mógł je skrzywdzić? Szkoda, że nie pamiętałem o tym, gdy siedziałem w Norwegii, gdy dawałem wodzić się za nos jak skończony głupiec. – No już, już. Nie schlebiaj mi tak, bo się zaczerwienię. I nie przesadzaj, może właśnie ta kwoka była niezwykle mądra, że nie marnowała czasu na spacery z urwipołciami.
Później nagle przestałem mówić, meandrując myślami między wspomnieniami Hogwartu a odrażającymi, uwłaczającymi rycinami, które znajdowałem na kartach zakurzonych ksiąg. Nie kłamałem; nie widziałem w niej potwora, bestii w ludzkiej skórze, a tę samą dziewczynę, którą poznałem w pokoju wspólnym i która lubiła przesiadywać przy kominku. Oboje uparcie milczeliśmy, gdy docieraliśmy na polanę z Gawrą, teraz skąpaną w mroku nocy; w domu nikogo nie było, pogrążony więc był w kompletnych ciemnościach. Zamiast do głównego wejścia, poprowadziłem towarzyszkę na tyły, do przycupniętej za domem szopy. Dopiero wtedy wzniosłem na nią wzrok, próbując podchwycić znajome spojrzenie. Czuła się już lepiej? Spokojniej? – Powinien dalej spać, ale i tak lepiej zachować ostrożność – mruknąłem, po czym naparłem na drzwi barkiem; Włóczykij został na zewnątrz, przycupnął na jednym z parapetów, toteż miałem pełną swobodę ruchów. Wstrzymałem oddech, gdy przekraczałem próg ocieplonego magią budyneczku; nie chciałbym znaleźć się teraz twarzą w twarz ze spanikowanym, rannym garborogiem. Na szczęście jednak uroki, którymi został uśpiony, wciąż działały. Jego klatka piersiowa unosiła się to w górę, to w dół, pod materiałem dziecięcego kocyka.
Obejrzałem się przez ramię na Evelyn i skinąłem jej krótko głową, dając znać, że mogła wejść do środka, było bezpiecznie. No, przynajmniej względnie bezpiecznie. Przycupnąłem przy bezwładnym stworzeniu, a między moimi brwiami pojawiła się zmarszczka; martwiłem się, czy maluch z tego wyjdzie. Powoli sięgnąłem do okrycia, którym osłoniliśmy zwierzę przed chłodem – choć i tak temperatura w szopie była nieco wyższa niż zanim Jayden rzucił odpowiednie zaklęcie – by pozwolić czarownicy obejrzeć odniesione przez niego obrażenia. Boki miał zapadnięte, najpewniej od głodu, a szyję ranioną szkłem z wybitego okna. Dopiero teraz zauważyłem też, że jedna z jego nóg miała na sobie ślady innego urazu. – Sidła? – skonsultowałem się z Despenser, a w moim głosie wybrzmiała wyraźna odraza.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie chciała o tym rozmawiać. Nieważne jak wielkim zaufaniem darzyła Everetta, jak bardzo normalna w swym szaleństwie mogła poczuć się w jego towarzystwie, jak mogła być sobą i nie udawać nikogo innego, bez codziennych masek, tak po prostu. To nie liczyło się w momencie takim, jak ten, bo obiecała sobie lata temu, że nie pozwoli sobie na wciągniecie nikogo w swoją popapraną rzeczywistość. Nie dlatego, że jej codzienność była słabością, którą przezwyciężała jedynie dzięki wzmożonej, nad wyraz ciężkiej pracy, ale przez fakt, że widziała jego twarz w każdym momencie, gdy wspominała o swojej odmienności. Dostrzegała to zmartwienie, zdenerwowanie, które niekiedy zakrawało o zwykłą złość na to, co przecież nie dotyczyło go bezpośrednio i egoistycznie nie chciała widzieć w nim tych emocji, bo nie zasługiwała na to, by ktoś przejmował się nią w taki sposób. Nie mogła dać od siebie nic w zamian, nawet jeżeli ten powiedziałby, że są kwita z uwagi na ten wazon po matce, paskudny i okropny, który stłukła w amoku po pełni, a który poskładał. Oczywiście, uśmiechnęłaby się, pewnie nawet trzepnęłaby go w ramię, ale wciąż z tyłu głowy wiedziałaby, że jest mu winna zdecydowanie więcej. Dlatego właśnie porzuciła ten temat, okrywając go milczeniem, nawet, gdy świerzbiło ją skomentowanie kopnięcia elementu nieszczęsnej martwej natury.
Rozchyliła lekko usta w niemym zaskoczeniu, jakby zupełnie nie podejrzewała tego, że taki pomysł w ogóle zaświta w jego umyśle, a co dopiero opuści usta. – Sykes, na grom z jasnego nieba, czy ty właśnie sugerujesz… – zmarszczyła brwi, zaciskając usta z grymasem na twarzy, gromiąc mężczyznę spojrzeniem spod byka. – A spróbuj tylko… – sapnęła, znów przerywając, a żachnęła się przy tym na wskroś. – Zgotowałabym ci uroczy odwet, o torturach nie zapominając, a nawet nasłałabym na ciebie samego Rufusa, może jest niepozorny, ale kat z niego idealny – nie miała pojęcia jakim cudem udawało jej się utrzymywać śmiertelnie groźny ton i profesjonalną powagę, choć i ta zaczęła ustępować rozbawieniu już przy samym wyobrażeniu maltretującego mężczyznę niuchacza. - Wróciłabym do formy, znawca się znalazł - powstrzymała się ostatkami sił przed śmiechem, jednak wciąż warga wystarczająco sugestywnie jej drżała, a kąciki ust kierowały się ku górze, by móc się zorientować w sytuacji. Kątem oka spojrzała na Włóczykija, zupełnie kontrolnie, jakby chciała sprawdzić, czy aby nie trzeba przejąć go na własne ramię.
Z kolejnymi mijającymi minutami powoli coraz rzadziej podpierała się na ramieniu mężczyzny, jakby łapiąc swój rytm i odzyskując wystarczającą trzeźwość umysłu wraz z równowagą. Nie zmuszała się do tego, ot przychodziło samo, tylko potrzebny był czas, który zaś gwarantowała jej ta dzisiejsza, nocna wędrówka. Była zdecydowanie spokojniejsza, bowiem to oznaczało, że przestanie być niejakim ciężarem i wreszcie będzie bardziej przydatna niż dotychczas. Dopytywanie o spotkanie z Jaydenem pozwoliło jej też na skupienie myśli gdzieś indziej, odrywając się od bolączek i słabości ciała, a to również było w tej chwili pomocne, więc z chęcią ruszyła w podróż po wspomnieniach. - Zostałby zjedzony, ku uciesze brzucha olbrzyma, co lepsze, sam organizował sobie beztroską wycieczkę wprost w jego kierunku. Wciągnęłam go w krzaki i całe jego szczęście, że mi na to pozwolił bez żadnego zająknięcia – parsknęła, gdy ten absurd na powrót przyciągnął wspomnienia tamtego dnia. Teraz jednak, gdy chyciła się tamtego momentu, zaczęła się zastanawiać, co też takiego sprawiło, że jej wtedy zaufał. Nigdy nie miała pamięci do twarzy i nawet jeżeli widywali się w Hogwarcie za czasów szkolnych, to nie sądziła, by akurat to w tamtym momencie przeważyło szalę na jej korzyść. Ta myśl rozwiała się jednak tak szybko, jak też się pojawiła, po czasie nie miało to dla niej żadnego szczególnego znaczenia. Próbowała sobie też przypomnieć datę, może zbliżony miesiąc i choć nie musiała być w tym wyjątkowo precyzyjna. Pamiętała jednak wygląd wrzosów, a jej umiłowanie do tychże roślin pozwoliło jej oszacować ich żywotność i cóż, nie musiała specjalnie wytężać umysłu, odpowiedź była prosta. - Całkiem niedawno, jakoś w październiku zeszłego roku – skwitowała obojętnie, zaraz jednak zastanawiając się skąd to pytanie się pojawiło, jednak nie wiedziała, czy w ogóle chciałaby wiedzieć. – Och, wtedy mnie poniosło, miałam dość niestabilny emocjonalnie okres, było minęło – machnęła ręką, jakby chciała pozostawić to za sobą, nijak nie była z siebie dumna po tamtym wybuchu, gdzie zareagowała nader impulsywnie i choć nigdy nie żałowała, to odczuwała swego rodzaju dyskomfort. Nosili w sobie wtedy wystarczająco dużo własnych traum, które ostatecznie wywołały wybuch i zbyt wiele nieporozumień, niepotrzebnych słów dwójki osobliwych nieznajomych. Przepracowała to, każdego miesiąca układając swoją osobowość, składając swoje emocje do kupy, nadając kształt własnemu charakterowi, wyznaczając granice emocjonalności. Minęło zaledwie kilka miesięcy, a tak bardzo się zmieniła, tyle osiągnęła i jednocześnie straciła, że prawdopodobnie nie rozpoznałaby dawnej siebie, a może nie chciałaby poznać, wypierając usilnie przeszłość. Pokusiła się za to na lekkiego kuksańca wymierzonego w bok mężczyzny, na tyle delikatnego, by nim nie zachwiać i zarazem na tyle odczuwalnego, by nie pozostał niezauważony. – To nie schlebianie, poza tym dzięki temu uratowałam cię przed katastrofą, cóż, to chyba oznacza, że jesteś mi dłużny – wesołość w jej głosie pogłębiła się wraz z rozluźnionym, spokojnym uśmiechem, który leniwie zawitał na jej wargach, ujawniając zmarszczki w kącikach oczu. Oczywiście żartowała, ale czy nie mogła tego wykorzystać na dodatkowy, awaryjny dzień wolnego?
Trzymała się tych myśli, całą pozostałą drogę witając w swoim umyśle zamierzchłe wspomnienia lat szkolnych. Pamiętała każdą książkę, którą czytała w pokoju wspólnym i to nie dlatego, że pałała do nich uwielbieniem, a dlatego, że często się rozpraszała, obserwując kątem oka otoczenie, zapominając tych kilku zdań, które zdążyła przeczytać i zmuszając się do ponownego rozpracowania całej strony powieści od nowa. Niektóre książki mogłaby recytować na pamięć, może nie całe, ale znała konkretne fragmenty, dokładnie te, które musiała najczęściej czytać ponownie. Wprawiało ją to teraz w rozbawienie, bo wiedziała, że dziś była zdecydowanie bardziej bezpośrednia, nie bała się konfrontacji, wyrażania swojego zdania, choć nadal była beznadziejna w rozmawianiu o emocjach, ale i tak osiągnęła znaczny progres. Była też sobie ogromnie wdzięczna za swoją młodocianą wersję, bo nie żałowała swojej teraźniejszości.
Poczuła na sobie znajomy ciężar spojrzenia, bez zawahania krzyżując swój wzrok ze znajomymi, niebieskimi tęczówkami. Widziała te niewerbalne pytania i była pełna podziwu, że wciąż się nią przejmuje, ale próżno mu było szukać w jej oczach niepokojącego sygnału, zamiast tego prędzej było zauważyć charakterystyczny błysk w oku oddający charakter niebieskookiej. Po całym spacerze, gdy nawdychała się świeżego, mroźnego powietrza, było jej zdecydowanie lepiej. Zdążyła się rozbudzić na tyle, by nabrać czujności i przede wszystkim uspokoić skołatane nerwy, które były tu znaczącym problemem. Skinęła w milczeniu, jednak nic nie zmieniło się w jej postawie, nie zamarła, nie działała na bezdechu, ot po prostu nagle owionął ją spokój, tak typowy dla jej pracy, zwyczajowy przy kontakcie ze zwierzętami niezależnie od gatunku, stanu i usposobienia. Obserwowała plecy mężczyzny, gdy ten wszedł do niewielkiej szopy, jakby czuwała, spodziewając się każdego możliwego rozwoju sytuacji.
Odetchnęła bezdźwięcznie, gdy dostrzegła gest i nie zastanawiając się, weszła do środka, choć kroczyła niespodziewanie miękko, zupełnie tak, jakby zwyczajnym krokiem mogła obudzić młodzika. Potrzebowała chwili, by przyzwyczaić oczy do otoczenia, nabrać kontrastu i wyrazistości, dopiero wtedy zacisnęła wargi, dostrzegając zwierzę, leżące na podłodze. W zaledwie kilku niewielkich krokach zmniejszyła odległość, klękając ostatecznie przy grzbiecie stworzenia i obserwując je czujnym okiem i choć docierały do niej wcześniejsze słowa Everetta o tym, że jest to młody garboróg, to i tak spodziewała się bardziej podrostka niż tego, co ostatecznie ujrzała na własne oczy. Prześledziła wzrokiem to, co było dla niej widocznie i już układała w swojej głowie listę czynności, których musieli dopilnować i mogła jedynie pocieszać się tym, że nie znalazła tego wiele. – Nie – skwitowała cicho i choć była to pozornie dobra informacja, to nie wyperswadowała w Szkotce złości, pod której wpływem rzuciła pod nosem zdecydowaną wiązankę przekleństw i choć wypowiadała je szeptem, to jednak na tyle wyraziście, by pewnym było, że się nawet nie hamowała. – Sidła zrobiłyby więcej krzywd, zresztą, musiałby mieć wiele szczęścia, by wpaść w nie tylko jedną nogą, zazwyczaj nastawiane są tak, by unieruchomić cztery nogi i szyję… - niesmak w wyrazie jej twarzy był zdecydowanym sygnałem, by nie pytać o to skąd może o tym wiedzieć, ale… Widziała już tyle rzeczy, stworzeń które nie przeżyły pułapki sideł, umierając wiele godzin w przerażających męczarniach, a ich ciała po odnalezieniu bywały w stanie zatrważającym. – Możliwe, że wpadł w jakieś… Ogrodzenie? Prędzej między pręty niżeli belki, te prędko by wyłamał – zastanowiła się na głos, jednak nie chciała zaprzątać sobie głowy czymś, co nie stanowiło żadnego potencjalnego zagrożenia, ten malec miał wystarczająco dużo innych problemów. Ściągnęła rękawiczki z dłoni, chowając je do obszernych kieszeni ubrudzonej bordowej spódnicy i zaraz delikatnie, zupełnie tak, jakby miała do czynienia z popękanym szkłem, które zaraz miało się rozpaść, położyła opuszki palców na ciele zwierzęcia. Mozolnie przesuwała dłońmi wzdłuż ciała, szukając czegoś, czego oczy nie mogłyby dojrzeć. Dziwnym faktem było to, że ręce przy tym nie drżały jej ani trochę, ale by tak się działo, musiała poświęcać ogromne pokłady siły i skupienia, co dało się dojrzeć w jej sfrustrowanej mimice i cicho urywanym, trzęsącym się oddechu, jakby toczyła kolejną bitwę pomiędzy własnymi umiejętnościami, latami wypracowanej praktyki, a nieposłusznym ciałem. Ostrożnie kładła nacisk czubkami palców na żebra i wstrzymywała oddech za każdym razem, gdy zwierzę odetchnęło głębiej, czy poruszało się nieświadomie w reakcji na jej dotyk. Jednak wraz z upływającym czasem nie przyszło jej znaleźć nic niepokojącego, może prócz jednym, czy dwoma niegroźnie złamanymi żebrami, ale te zwykle goiły się samoistnie i nie wymagały ingerencji. – Połamane, ale na szczęście nieinwazyjnie, zrosną się z czasem. - Przynajmniej miała pewność, że nie był złapany w sidła, tylko ogromne uderzenie, coś w rodzaju upadku sprawiłoby, że poniósłby takie uszkodzenia, w końcu skóra tych stworzeń była niebywale wytrzymała. Skupiła się za to na tym, co zadziało się najwyraźniej podczas całego zamieszania z wybitym oknem, jednak zanim to zrobiła, przesunęła się na kolanach bliżej szyi zwierzęcia, nachylając się, by lepiej widzieć odłamki szkła. Westchnęła cicho, pochwytując na moment spojrzenie Everetta. – Magią tego nie zrobię, więc chodź tutaj i przydaj mi się na coś – mruknęła rzeczowo, zatrzymując swoje spojrzenie w milczeniu, jakby chciała uzmysłowić czarodziejowi, że ma jedynie usiąść koło niej, a poza tym nie przeszkadzać i nad nią nie gderać. W międzyczasie wyciągnęła bordową chustkę, którą bezceremonialnie położyła na kolanach mężczyzny, mając ją dzięki temu na odpowiedniej wysokości. Powróciła wzrokiem do szyi stworzenia, odłamków szkła i z zachowawczą precyzją poczęła wyciągać opuszkami każdy po kolei, zaczynając od tych największych, a każdy z odłamków odkładała na chustkę, dzięki temu nie musiała się zastanawiać, czy nie zranią kogokolwiek później. Nie zająknęła się ani razu, nawet gdy palce poczęły jej krwawić od ostrych, drobnych fragmentów, które tkwiły głębiej i którym musiała poświęcić zdecydowanie więcej czasu, jeżeli chciała wykonać swoje zadanie w pełnej ciszy i spokoju, nie sprawiając garborogowi ewentualnego bólu przy tym zabiegu. Od samego początku nuciła też pod nosem melodię szkockiej kołysanki, którą znała, choć wynikało to jedynie z kwestii nawyku, zawsze tak robiła, gdy musiała odwrócić natrętne myśli. W pewnym momencie wycierała już dłonie o materiał spódnicy, byleby tylko prędzej móc dobrnąć do końca. Im bardziej rana się oczyszczała, im więcej czasu upływało, tym częściej łapała się na potrzebie chwilowych przestojów, by opanować odruchy swoich dłoni, zgrzytając przy tym zębami w bezsilnej złości. Miała jednak w sobie na tyle poczucia powinności, że nie rezygnowała, ba, nawet nie odwracała wzroku, byleby tylko nie poddać w wątpliwość swojej samodzielności. Ostatni fragment wydobywała najdłużej, posługując się obiema dłońmi, jakby szkło ślizgało jej się na opuszkach i trwało to zdecydowanie zbyt długo, aż dało się dosłyszeć charakterystyczny dźwięk zassania powietrza po którym drobina zatrzymała się na dłoni kobiety, zahaczając o jej własną skórę. Wypuściła powietrze z pełną ulgą, oddając ostatni element na chustkę. Zamrugała kilkukrotnie, rzucając spojrzenie na chustkę ze szkłem, to na zwierzę i wtedy wyciągnęła ze swojej torby opatrunek naprędce sklecony w domu z podkładem ziołowym i w ciszy ułożyła go odpowiednio, wilgotną stroną na szyi stworzenia. Przeniosła wreszcie ciężar ciała z kolan na bok, zmieniając pozycję na odciążającą, bowiem nóg już nie czuła i otarła czoło przedramieniem, odgarniając w ten sposób zbłąkane kosmyki włosów, które wchodziły jej w oczy. Uśmiechnęła się ze szczerą ulgą, jakby naprawdę była dumna ze swojej pracy, bo choć wymagało to od niej dużych pokładów energii, to satysfakcja wynagradzała jej te trudy z nawiązką. – Cóż, panie Sykes, gratulacje, został pan ojcem pięknego garboroga – oparła dłonie szeroko na kolanach i pozwoliła sobie na kilka głębszych, wyciszających oddechów, by przywrócić standardowy rytm serca, które tłukło się w jej piersi po tym wysiłku. Musiała mu jeszcze powiedzieć co nieco o żywieniu, które samo w sobie było największym problemem, bowiem wagę należało odbudować, ale w na tyle rozważnym tempie, by młodziak był w stanie to przyjąć. Pozwoliła sobie jednak na chwilę odpoczynku, czas ich przecież nie gonił, przynajmniej dopóki ów panicz się nie obudzi.
Rozchyliła lekko usta w niemym zaskoczeniu, jakby zupełnie nie podejrzewała tego, że taki pomysł w ogóle zaświta w jego umyśle, a co dopiero opuści usta. – Sykes, na grom z jasnego nieba, czy ty właśnie sugerujesz… – zmarszczyła brwi, zaciskając usta z grymasem na twarzy, gromiąc mężczyznę spojrzeniem spod byka. – A spróbuj tylko… – sapnęła, znów przerywając, a żachnęła się przy tym na wskroś. – Zgotowałabym ci uroczy odwet, o torturach nie zapominając, a nawet nasłałabym na ciebie samego Rufusa, może jest niepozorny, ale kat z niego idealny – nie miała pojęcia jakim cudem udawało jej się utrzymywać śmiertelnie groźny ton i profesjonalną powagę, choć i ta zaczęła ustępować rozbawieniu już przy samym wyobrażeniu maltretującego mężczyznę niuchacza. - Wróciłabym do formy, znawca się znalazł - powstrzymała się ostatkami sił przed śmiechem, jednak wciąż warga wystarczająco sugestywnie jej drżała, a kąciki ust kierowały się ku górze, by móc się zorientować w sytuacji. Kątem oka spojrzała na Włóczykija, zupełnie kontrolnie, jakby chciała sprawdzić, czy aby nie trzeba przejąć go na własne ramię.
Z kolejnymi mijającymi minutami powoli coraz rzadziej podpierała się na ramieniu mężczyzny, jakby łapiąc swój rytm i odzyskując wystarczającą trzeźwość umysłu wraz z równowagą. Nie zmuszała się do tego, ot przychodziło samo, tylko potrzebny był czas, który zaś gwarantowała jej ta dzisiejsza, nocna wędrówka. Była zdecydowanie spokojniejsza, bowiem to oznaczało, że przestanie być niejakim ciężarem i wreszcie będzie bardziej przydatna niż dotychczas. Dopytywanie o spotkanie z Jaydenem pozwoliło jej też na skupienie myśli gdzieś indziej, odrywając się od bolączek i słabości ciała, a to również było w tej chwili pomocne, więc z chęcią ruszyła w podróż po wspomnieniach. - Zostałby zjedzony, ku uciesze brzucha olbrzyma, co lepsze, sam organizował sobie beztroską wycieczkę wprost w jego kierunku. Wciągnęłam go w krzaki i całe jego szczęście, że mi na to pozwolił bez żadnego zająknięcia – parsknęła, gdy ten absurd na powrót przyciągnął wspomnienia tamtego dnia. Teraz jednak, gdy chyciła się tamtego momentu, zaczęła się zastanawiać, co też takiego sprawiło, że jej wtedy zaufał. Nigdy nie miała pamięci do twarzy i nawet jeżeli widywali się w Hogwarcie za czasów szkolnych, to nie sądziła, by akurat to w tamtym momencie przeważyło szalę na jej korzyść. Ta myśl rozwiała się jednak tak szybko, jak też się pojawiła, po czasie nie miało to dla niej żadnego szczególnego znaczenia. Próbowała sobie też przypomnieć datę, może zbliżony miesiąc i choć nie musiała być w tym wyjątkowo precyzyjna. Pamiętała jednak wygląd wrzosów, a jej umiłowanie do tychże roślin pozwoliło jej oszacować ich żywotność i cóż, nie musiała specjalnie wytężać umysłu, odpowiedź była prosta. - Całkiem niedawno, jakoś w październiku zeszłego roku – skwitowała obojętnie, zaraz jednak zastanawiając się skąd to pytanie się pojawiło, jednak nie wiedziała, czy w ogóle chciałaby wiedzieć. – Och, wtedy mnie poniosło, miałam dość niestabilny emocjonalnie okres, było minęło – machnęła ręką, jakby chciała pozostawić to za sobą, nijak nie była z siebie dumna po tamtym wybuchu, gdzie zareagowała nader impulsywnie i choć nigdy nie żałowała, to odczuwała swego rodzaju dyskomfort. Nosili w sobie wtedy wystarczająco dużo własnych traum, które ostatecznie wywołały wybuch i zbyt wiele nieporozumień, niepotrzebnych słów dwójki osobliwych nieznajomych. Przepracowała to, każdego miesiąca układając swoją osobowość, składając swoje emocje do kupy, nadając kształt własnemu charakterowi, wyznaczając granice emocjonalności. Minęło zaledwie kilka miesięcy, a tak bardzo się zmieniła, tyle osiągnęła i jednocześnie straciła, że prawdopodobnie nie rozpoznałaby dawnej siebie, a może nie chciałaby poznać, wypierając usilnie przeszłość. Pokusiła się za to na lekkiego kuksańca wymierzonego w bok mężczyzny, na tyle delikatnego, by nim nie zachwiać i zarazem na tyle odczuwalnego, by nie pozostał niezauważony. – To nie schlebianie, poza tym dzięki temu uratowałam cię przed katastrofą, cóż, to chyba oznacza, że jesteś mi dłużny – wesołość w jej głosie pogłębiła się wraz z rozluźnionym, spokojnym uśmiechem, który leniwie zawitał na jej wargach, ujawniając zmarszczki w kącikach oczu. Oczywiście żartowała, ale czy nie mogła tego wykorzystać na dodatkowy, awaryjny dzień wolnego?
Trzymała się tych myśli, całą pozostałą drogę witając w swoim umyśle zamierzchłe wspomnienia lat szkolnych. Pamiętała każdą książkę, którą czytała w pokoju wspólnym i to nie dlatego, że pałała do nich uwielbieniem, a dlatego, że często się rozpraszała, obserwując kątem oka otoczenie, zapominając tych kilku zdań, które zdążyła przeczytać i zmuszając się do ponownego rozpracowania całej strony powieści od nowa. Niektóre książki mogłaby recytować na pamięć, może nie całe, ale znała konkretne fragmenty, dokładnie te, które musiała najczęściej czytać ponownie. Wprawiało ją to teraz w rozbawienie, bo wiedziała, że dziś była zdecydowanie bardziej bezpośrednia, nie bała się konfrontacji, wyrażania swojego zdania, choć nadal była beznadziejna w rozmawianiu o emocjach, ale i tak osiągnęła znaczny progres. Była też sobie ogromnie wdzięczna za swoją młodocianą wersję, bo nie żałowała swojej teraźniejszości.
Poczuła na sobie znajomy ciężar spojrzenia, bez zawahania krzyżując swój wzrok ze znajomymi, niebieskimi tęczówkami. Widziała te niewerbalne pytania i była pełna podziwu, że wciąż się nią przejmuje, ale próżno mu było szukać w jej oczach niepokojącego sygnału, zamiast tego prędzej było zauważyć charakterystyczny błysk w oku oddający charakter niebieskookiej. Po całym spacerze, gdy nawdychała się świeżego, mroźnego powietrza, było jej zdecydowanie lepiej. Zdążyła się rozbudzić na tyle, by nabrać czujności i przede wszystkim uspokoić skołatane nerwy, które były tu znaczącym problemem. Skinęła w milczeniu, jednak nic nie zmieniło się w jej postawie, nie zamarła, nie działała na bezdechu, ot po prostu nagle owionął ją spokój, tak typowy dla jej pracy, zwyczajowy przy kontakcie ze zwierzętami niezależnie od gatunku, stanu i usposobienia. Obserwowała plecy mężczyzny, gdy ten wszedł do niewielkiej szopy, jakby czuwała, spodziewając się każdego możliwego rozwoju sytuacji.
Odetchnęła bezdźwięcznie, gdy dostrzegła gest i nie zastanawiając się, weszła do środka, choć kroczyła niespodziewanie miękko, zupełnie tak, jakby zwyczajnym krokiem mogła obudzić młodzika. Potrzebowała chwili, by przyzwyczaić oczy do otoczenia, nabrać kontrastu i wyrazistości, dopiero wtedy zacisnęła wargi, dostrzegając zwierzę, leżące na podłodze. W zaledwie kilku niewielkich krokach zmniejszyła odległość, klękając ostatecznie przy grzbiecie stworzenia i obserwując je czujnym okiem i choć docierały do niej wcześniejsze słowa Everetta o tym, że jest to młody garboróg, to i tak spodziewała się bardziej podrostka niż tego, co ostatecznie ujrzała na własne oczy. Prześledziła wzrokiem to, co było dla niej widocznie i już układała w swojej głowie listę czynności, których musieli dopilnować i mogła jedynie pocieszać się tym, że nie znalazła tego wiele. – Nie – skwitowała cicho i choć była to pozornie dobra informacja, to nie wyperswadowała w Szkotce złości, pod której wpływem rzuciła pod nosem zdecydowaną wiązankę przekleństw i choć wypowiadała je szeptem, to jednak na tyle wyraziście, by pewnym było, że się nawet nie hamowała. – Sidła zrobiłyby więcej krzywd, zresztą, musiałby mieć wiele szczęścia, by wpaść w nie tylko jedną nogą, zazwyczaj nastawiane są tak, by unieruchomić cztery nogi i szyję… - niesmak w wyrazie jej twarzy był zdecydowanym sygnałem, by nie pytać o to skąd może o tym wiedzieć, ale… Widziała już tyle rzeczy, stworzeń które nie przeżyły pułapki sideł, umierając wiele godzin w przerażających męczarniach, a ich ciała po odnalezieniu bywały w stanie zatrważającym. – Możliwe, że wpadł w jakieś… Ogrodzenie? Prędzej między pręty niżeli belki, te prędko by wyłamał – zastanowiła się na głos, jednak nie chciała zaprzątać sobie głowy czymś, co nie stanowiło żadnego potencjalnego zagrożenia, ten malec miał wystarczająco dużo innych problemów. Ściągnęła rękawiczki z dłoni, chowając je do obszernych kieszeni ubrudzonej bordowej spódnicy i zaraz delikatnie, zupełnie tak, jakby miała do czynienia z popękanym szkłem, które zaraz miało się rozpaść, położyła opuszki palców na ciele zwierzęcia. Mozolnie przesuwała dłońmi wzdłuż ciała, szukając czegoś, czego oczy nie mogłyby dojrzeć. Dziwnym faktem było to, że ręce przy tym nie drżały jej ani trochę, ale by tak się działo, musiała poświęcać ogromne pokłady siły i skupienia, co dało się dojrzeć w jej sfrustrowanej mimice i cicho urywanym, trzęsącym się oddechu, jakby toczyła kolejną bitwę pomiędzy własnymi umiejętnościami, latami wypracowanej praktyki, a nieposłusznym ciałem. Ostrożnie kładła nacisk czubkami palców na żebra i wstrzymywała oddech za każdym razem, gdy zwierzę odetchnęło głębiej, czy poruszało się nieświadomie w reakcji na jej dotyk. Jednak wraz z upływającym czasem nie przyszło jej znaleźć nic niepokojącego, może prócz jednym, czy dwoma niegroźnie złamanymi żebrami, ale te zwykle goiły się samoistnie i nie wymagały ingerencji. – Połamane, ale na szczęście nieinwazyjnie, zrosną się z czasem. - Przynajmniej miała pewność, że nie był złapany w sidła, tylko ogromne uderzenie, coś w rodzaju upadku sprawiłoby, że poniósłby takie uszkodzenia, w końcu skóra tych stworzeń była niebywale wytrzymała. Skupiła się za to na tym, co zadziało się najwyraźniej podczas całego zamieszania z wybitym oknem, jednak zanim to zrobiła, przesunęła się na kolanach bliżej szyi zwierzęcia, nachylając się, by lepiej widzieć odłamki szkła. Westchnęła cicho, pochwytując na moment spojrzenie Everetta. – Magią tego nie zrobię, więc chodź tutaj i przydaj mi się na coś – mruknęła rzeczowo, zatrzymując swoje spojrzenie w milczeniu, jakby chciała uzmysłowić czarodziejowi, że ma jedynie usiąść koło niej, a poza tym nie przeszkadzać i nad nią nie gderać. W międzyczasie wyciągnęła bordową chustkę, którą bezceremonialnie położyła na kolanach mężczyzny, mając ją dzięki temu na odpowiedniej wysokości. Powróciła wzrokiem do szyi stworzenia, odłamków szkła i z zachowawczą precyzją poczęła wyciągać opuszkami każdy po kolei, zaczynając od tych największych, a każdy z odłamków odkładała na chustkę, dzięki temu nie musiała się zastanawiać, czy nie zranią kogokolwiek później. Nie zająknęła się ani razu, nawet gdy palce poczęły jej krwawić od ostrych, drobnych fragmentów, które tkwiły głębiej i którym musiała poświęcić zdecydowanie więcej czasu, jeżeli chciała wykonać swoje zadanie w pełnej ciszy i spokoju, nie sprawiając garborogowi ewentualnego bólu przy tym zabiegu. Od samego początku nuciła też pod nosem melodię szkockiej kołysanki, którą znała, choć wynikało to jedynie z kwestii nawyku, zawsze tak robiła, gdy musiała odwrócić natrętne myśli. W pewnym momencie wycierała już dłonie o materiał spódnicy, byleby tylko prędzej móc dobrnąć do końca. Im bardziej rana się oczyszczała, im więcej czasu upływało, tym częściej łapała się na potrzebie chwilowych przestojów, by opanować odruchy swoich dłoni, zgrzytając przy tym zębami w bezsilnej złości. Miała jednak w sobie na tyle poczucia powinności, że nie rezygnowała, ba, nawet nie odwracała wzroku, byleby tylko nie poddać w wątpliwość swojej samodzielności. Ostatni fragment wydobywała najdłużej, posługując się obiema dłońmi, jakby szkło ślizgało jej się na opuszkach i trwało to zdecydowanie zbyt długo, aż dało się dosłyszeć charakterystyczny dźwięk zassania powietrza po którym drobina zatrzymała się na dłoni kobiety, zahaczając o jej własną skórę. Wypuściła powietrze z pełną ulgą, oddając ostatni element na chustkę. Zamrugała kilkukrotnie, rzucając spojrzenie na chustkę ze szkłem, to na zwierzę i wtedy wyciągnęła ze swojej torby opatrunek naprędce sklecony w domu z podkładem ziołowym i w ciszy ułożyła go odpowiednio, wilgotną stroną na szyi stworzenia. Przeniosła wreszcie ciężar ciała z kolan na bok, zmieniając pozycję na odciążającą, bowiem nóg już nie czuła i otarła czoło przedramieniem, odgarniając w ten sposób zbłąkane kosmyki włosów, które wchodziły jej w oczy. Uśmiechnęła się ze szczerą ulgą, jakby naprawdę była dumna ze swojej pracy, bo choć wymagało to od niej dużych pokładów energii, to satysfakcja wynagradzała jej te trudy z nawiązką. – Cóż, panie Sykes, gratulacje, został pan ojcem pięknego garboroga – oparła dłonie szeroko na kolanach i pozwoliła sobie na kilka głębszych, wyciszających oddechów, by przywrócić standardowy rytm serca, które tłukło się w jej piersi po tym wysiłku. Musiała mu jeszcze powiedzieć co nieco o żywieniu, które samo w sobie było największym problemem, bowiem wagę należało odbudować, ale w na tyle rozważnym tempie, by młodziak był w stanie to przyjąć. Pozwoliła sobie jednak na chwilę odpoczynku, czas ich przecież nie gonił, przynajmniej dopóki ów panicz się nie obudzi.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Spróbuj tylko? Dobre sobie! Znała mnie już na tyle długo, by wiedzieć, że nie powinna mnie kusić i prowokować. I nawet jeśli później musiałbym znieść jej – lub kata-Rufusa – odwet, to byłem skłonny tę cenę zapłacić, byle tylko zaskoczyć Despenser w odpowiednim momencie, a przy tym wywołać uśmiech na jej ustach. Albo raczej chęć mordu wyraźnie odbijającą się w znajomych tęczówkach, lecz u niej te dwie reakcje występowały przecież wymiennie. Tak jak chociażby teraz. Próbowała zachować powagę, brzmieć stanowczo i groźnie, lecz nie dałem się zwieść pozorom; wciąż potrafiłem rozluźnić atmosferę, przynajmniej odrobinę, co poczytywałem sobie za niemały sukces. Czy nie w tym się właśnie specjalizowałem? W rozbrajaniu innych niecodziennymi pomysłami, bezpośredniością, względną pogodą ducha? Inna sprawa, że ta ostatnia niekiedy dawała się przyćmiewać wspomnieniom Norwegii czy grozie, która nadciągała wraz z widmem zataczającej coraz szersze kręgi wojny.
Uniosłem wyżej brwi, gdy przyjaciółka przybliżyła mi szczegóły niedawnego spotkania z Jaydenem; wiem, że dopiero co odnowiliśmy kontakt, widzieliśmy się po raz pierwszy od dłuższego czasu, lecz naprawdę... Nie pochwalił mi się taką przygodą? I ona nie zająknęła się nawet słowem, że w trakcie jednego ze spacerów niemalże wpadła w łapska olbrzyma? – No ładnie, i słyszę o tym dopiero teraz – zauważyłem niby to z cieniem rozbawienia, w ten sposób próbując nieudolnie zamaskować cisnący się na usta wyrzut; wolną dłonią mechanicznie gładziłem łepek Włóczykija, przerwałem dopiero wtedy, gdy sowa wniosła sprzeciw i zahukała ostrzegawczo, bym dał już sobie spokój. W końcu wszystko skończyło się dobrze, byli cali i zdrowi, rozmawialiśmy o sytuacji sprzed kilku miesięcy, mimo to nie potrafiłem stłumić nagłego ukłucia... czego? Zawodu? Strachu? Nie lubiłem być pomijany. Nie lubiłem również, gdy moi bliscy niemalże stawali się przekąską dla olbrzyma. – Jeśli któregoś dnia nie znajdę cię na terenie hodowli, to chyba będę musiał uznać, że tym razem miałaś jeszcze więcej szczęścia i wpadłaś na mantykorę – dodałem tym samym tonem głosu, przelotnie spoglądając ku jej twarzy, nie zastanawiając się dłużej nad tą falą ciepła, która zakotłowała mi się w piersi; to na pewno z powodu wszędobylskiego mrozu. Chciałem coś jeszcze dodać, lecz w porę ugryzłem się w język. Odnotowałem w głowie, by przy najbliższej okazji zagadać kuzyna o październik, najlepiej już po tym, jak poleję mu czegoś mocniejszego, by rozwiązać język... Układanie planu działania przerwał mi celny, wymierzony wprost między żebra kuksaniec; na tyle silny, bym go zauważył, a przy tym na tyle subtelny, by nie sprawił bólu i nie zachwiał moją równowagą. Uratowała mnie przed katastrofą? Śmiałem wątpić. Pewnie naprawdę tak uważała, nie mówiła tego jedynie na potrzebę żartu. Prawdziwą katastrofę poznałem jednak dopiero później, na kontynencie, w trakcie swej tułaczki po dalekiej Północy; kobieta fatalna, przyciągała mnie niczym ogień ćmę. I tak samo paliła skrzydła, doprowadzając w końcu do bolesnego upadku. Nigdy nie wdawałem się w szczegóły, nie przyznawałem Evelyn do tego, co dokładnie zadziało się w trakcie tamtej wyprawy i jakie wyniosłem z niej lekcje. To jednak nie była odpowiednia chwila, by o tym rozmawiać, by użalać się nad sobą, albo po prostu wspominać. – A co takiego jestem ci dłużny? Paczkę fasolek? Flaszkę Ognistej? Czy może wolisz życzenie, które spełnię bez kręcenia nosem, hm? – dopytałem z udawanym oburzeniem, po chwili milczenia podchwytując jej grę. Tak było łatwiej, popłynąć z prądem, zgodzić z tym, co mówiła. Nie chciałbym musieć przełykać jeszcze więcej goryczy, która pojawiała się przy każdym powrocie do tamtych czasów, ani też zburzyć spokoju, który odmalowywał się na pobladłej twarzy czarownicy.
W końcu dotarliśmy na miejsce, do przycupniętej obok Gawry szopy, w której wraz z Jaydenem ułożyliśmy rannego garboroga. Jedno spojrzenie wystarczyło, by pozbyć się ewentualnych wątpliwości, czy Despenser jest gotowa do działania. Widziałem ten charakterystyczny błysk w oku; nie tyle strach, obawę przed znalezieniem się aż tak blisko bądź co bądź niebezpiecznego stworzenia, co stanowczość, chęć dokładnego obejrzenia pacjenta i opatrzenia odniesionych przez niego ran. W takim razie nie było na co czekać.
Światło, które rozlewało się po wnętrzu niewielkiego budyneczku, było przytłumione; potrzebowałem chwili, by przyzwyczaić do niego nawykłe do zimowego mroku oczy. Delikatnie, niemal czule, odgarnąłem na bok koc, tym samym zachęcając Evelyn do rozpoczęcia oględzin. Gdzieś z tyłu głowy ciągle wybrzmiewała obawa, czy zwierzę nie obudzi się za pięć minut, a może już teraz, w tej chwili, atakując w przypływie paniki, starałem się ją jednak zagłuszyć; zaklęcia powinny dać nam wystarczająco dużo czasu, by ocenić jego stan i zastanowić nad tym, co dalej.– Rozumiem – mruknąłem, kiedy tylko towarzyszka rozwiała moje wątpliwości; miała rację, gdyby mały wpadł w sidła, pewnie wyglądałby znacznie gorzej. I nie zdołał się z nich uwolnić, przynajmniej nie o własnych siłach. Dosłyszałem wiązankę wypowiadanych szeptem bluzgów, nie skomentowałem jej jednak nawet słowem. Żadne z nas nie było w nastroju do żartów, nie chciałem również podsycać odczuwanej przez Despenser złości, a tak pewnie by się stało, gdybym dał upust swemu oburzeniu i zaczął mieszać z błotem zawszonych kłusowników. Zacisnąłem więc tylko dłoń w pięść, aż pobielały mi od tego knykcie. – Musiał przebyć daleką drogę. Nie kojarzę, by w okolicy znajdowały się ogrodzenia z prętów, ale biorąc pod uwagę fakt, jak bardzo brakuje teraz jedzenia… Pewnie wędrował po większej części Lancashire, by nie paść z głodu. – Nie chciałem jej przeszkadzać, zawadzać, dyszeć w kark, a jednocześnie nie zamierzałem odstępować choćby na krok, gdyby przypadkiem jednak zaczęło się coś dziać i potrzebowała pomocy. Ratunku. Czegokolwiek. Z fascynacją obserwowałem wędrówkę smukłych palców po wymizerniałym ciele garboroga, podziwiając opanowanie, pewność kobiecych ruchów, jej rzeczowość. Potrzebowałem tego, by przejęła kontrolę i swym zachowaniem przywróciła spokój ducha, zapewniła, że jest jeszcze szansa, że mój – większy niż zwykle, to przyznaję – podopieczny z tego wyjdzie. – Myślisz, że to świeży uraz? – zapytałem zachrypniętym szeptem, gdy wspomniała połamane żebra; zastanawiałem się, czy mogła do tego doprowadzić nieudana próba dostania się do naszej kuchni. Z jednej strony, stworzenia te były przecież wytrzymałe, silne, zdawało mi się, że potrzeba było czegoś więcej, by pogruchotać im kości, z drugiej jednak – leżący przed nami okaz był jeszcze stosunkowo młody, do tego wyraźnie osłabiony. – Już, już – mruknąłem, posłusznie skracając dzielącą nas odległość; przysiadłem na piętach, by mogła złożyć na mych nogach wyciągniętą z kieszeni chusteczkę, a później składać na niej wyłowione z rany odłamki szkła. Niepokoił mnie każdy niespodziewany ruch, każde nieregularne uniesienie się klatki piersiowej czy dyktowane snami drgnienie, pacjent zdawał się jednak znosić zabieg z nienaturalnym wprost spokojem. Nucona przez czarownicę kołysanka koiła skołatane nerwy; miała ładny, przyjemny dla ucha głos, nawet jeśli sama tego nie dostrzegała. Melodia ta pomagała również zachować względny spokój, gdy zauważyłem pierwsze ranki na palcach Evelyn. Kaleczyła się o szklane okruchy, a mimo to nie przestawała, zbyt skupiona, zbyt oddana swemu zdaniu, by choćby rozważyć kapitulację. Otworzyłem usta, żeby zaprotestować, nazwać ją upartą oślicą, coś jednak, może resztka rozsądku, nazała milczenie. Kłótnia była ostatnim, czego teraz potrzebowaliśmy. A i tak nie odwiódłbym ją od podjętej decyzji. Musiałem więc pogodzić się z tym, co widziałem, z odczuwanymi wyrzutami sumienia i cierpliwie czekać, aż będę mógł zaciągnąć ją do domu i obejrzeć, jak głębokie były te nacięcia.
Nie wiedziałem, ile czasu minęło, nim pozbyła się wszystkich fragmentów szyby; kupka zakrwawionych odłamków urosła do niemałych rozmiarów, skłaniając mnie do niewesołych refleksji na temat bólu, który oboje musieli odczuwać. Kiedy więc zyskałem już pewność, że to koniec, a Despenser zajęła się umiejscowieniem na szyi garboroga opatrunku, ja ostrożnie zająłem się chustką i jej zawartością. – Nie podejrzewałem, że tak szybko dorobię się drugiego dziecka – parsknąłem cicho; prezentowana przez czarownicę ulga była zaraźliwa. – Powinienem je teraz poklepać po pośladku? Czy może lepiej nie próbować? – Zmarszczyłem brwi, niby to zastanawiając się nad tą propozycją. Syknąłem cicho, gdy przeniosłem ciężar ciała z pięt, na których cały czas siedziałem, na bok. Słodka Helgo, przestałem czuć nogi, potrzebowałem pilnej pomocy uzdrowiciela. Zrobiłem minę, jakbym dostał celnie wymierzonym Commotio, po czym rozmasowałem odrętwiałe łydki. – Myślisz, że… wyjdzie z tego? – zapytałem nagle, na powrót poważny i przejęty. Musiałem to usłyszeć, głośno i wyraźnie. – Chodź, teraz musimy zająć się tobą. Nie myśl, że ci odpuszczę, chcę zerknąć na te palce… I dać ci coś ciepłego do picia – dodałem po krótkiej chwili, nie bez trudu zbierając się na równe nogi; jedną dłonią ująłem chusteczkę z niebezpieczną zawartością, drugą wyciągnąłem w stronę Evelyn, by pomóc z wstaniem z siana, którym naprędce wyłożyłem szopę. Nie zamierzałem przyjąć sprzeciwu; popchnąłem ją lekko w stronę wyjścia, już więcej nie mogliśmy teraz zrobić dla nowego Sykesa, a porozmawiać o jego stanie równie dobrze mogliśmy w cieplejszej, nieco przyjemniejszej Gawrze.
Kiedy tylko znaleźliśmy się we wnętrzu domu, sięgnąłem po różdżkę, by kilkoma wprawnymi ruchami różdżki rozpalić w piecu, a także rozświetlić połączony z kuchnią salon zawieszonymi pod stropem lampami. – Nie musisz ściągać butów – zaznaczyłem na wejściu; i tak musiałem tutaj posprzątać. – Zapraszam na fotel – dodałem jeszcze; zmierzałem już w kierunku szafek, by wyciągnąć z nich alkohol i szklanki, wypowiadając te słowa obejrzałem się jednak ku czarownicy przez ramię. Podejrzewałem, że może próbować sztuczek, kręcić nosem albo upierać się przy zdejmowaniu obuwia. Ta, bo tego jeszcze brakowało, by walczyła ze sznurówkami tymi zakrwawionymi palcami.
Uniosłem wyżej brwi, gdy przyjaciółka przybliżyła mi szczegóły niedawnego spotkania z Jaydenem; wiem, że dopiero co odnowiliśmy kontakt, widzieliśmy się po raz pierwszy od dłuższego czasu, lecz naprawdę... Nie pochwalił mi się taką przygodą? I ona nie zająknęła się nawet słowem, że w trakcie jednego ze spacerów niemalże wpadła w łapska olbrzyma? – No ładnie, i słyszę o tym dopiero teraz – zauważyłem niby to z cieniem rozbawienia, w ten sposób próbując nieudolnie zamaskować cisnący się na usta wyrzut; wolną dłonią mechanicznie gładziłem łepek Włóczykija, przerwałem dopiero wtedy, gdy sowa wniosła sprzeciw i zahukała ostrzegawczo, bym dał już sobie spokój. W końcu wszystko skończyło się dobrze, byli cali i zdrowi, rozmawialiśmy o sytuacji sprzed kilku miesięcy, mimo to nie potrafiłem stłumić nagłego ukłucia... czego? Zawodu? Strachu? Nie lubiłem być pomijany. Nie lubiłem również, gdy moi bliscy niemalże stawali się przekąską dla olbrzyma. – Jeśli któregoś dnia nie znajdę cię na terenie hodowli, to chyba będę musiał uznać, że tym razem miałaś jeszcze więcej szczęścia i wpadłaś na mantykorę – dodałem tym samym tonem głosu, przelotnie spoglądając ku jej twarzy, nie zastanawiając się dłużej nad tą falą ciepła, która zakotłowała mi się w piersi; to na pewno z powodu wszędobylskiego mrozu. Chciałem coś jeszcze dodać, lecz w porę ugryzłem się w język. Odnotowałem w głowie, by przy najbliższej okazji zagadać kuzyna o październik, najlepiej już po tym, jak poleję mu czegoś mocniejszego, by rozwiązać język... Układanie planu działania przerwał mi celny, wymierzony wprost między żebra kuksaniec; na tyle silny, bym go zauważył, a przy tym na tyle subtelny, by nie sprawił bólu i nie zachwiał moją równowagą. Uratowała mnie przed katastrofą? Śmiałem wątpić. Pewnie naprawdę tak uważała, nie mówiła tego jedynie na potrzebę żartu. Prawdziwą katastrofę poznałem jednak dopiero później, na kontynencie, w trakcie swej tułaczki po dalekiej Północy; kobieta fatalna, przyciągała mnie niczym ogień ćmę. I tak samo paliła skrzydła, doprowadzając w końcu do bolesnego upadku. Nigdy nie wdawałem się w szczegóły, nie przyznawałem Evelyn do tego, co dokładnie zadziało się w trakcie tamtej wyprawy i jakie wyniosłem z niej lekcje. To jednak nie była odpowiednia chwila, by o tym rozmawiać, by użalać się nad sobą, albo po prostu wspominać. – A co takiego jestem ci dłużny? Paczkę fasolek? Flaszkę Ognistej? Czy może wolisz życzenie, które spełnię bez kręcenia nosem, hm? – dopytałem z udawanym oburzeniem, po chwili milczenia podchwytując jej grę. Tak było łatwiej, popłynąć z prądem, zgodzić z tym, co mówiła. Nie chciałbym musieć przełykać jeszcze więcej goryczy, która pojawiała się przy każdym powrocie do tamtych czasów, ani też zburzyć spokoju, który odmalowywał się na pobladłej twarzy czarownicy.
W końcu dotarliśmy na miejsce, do przycupniętej obok Gawry szopy, w której wraz z Jaydenem ułożyliśmy rannego garboroga. Jedno spojrzenie wystarczyło, by pozbyć się ewentualnych wątpliwości, czy Despenser jest gotowa do działania. Widziałem ten charakterystyczny błysk w oku; nie tyle strach, obawę przed znalezieniem się aż tak blisko bądź co bądź niebezpiecznego stworzenia, co stanowczość, chęć dokładnego obejrzenia pacjenta i opatrzenia odniesionych przez niego ran. W takim razie nie było na co czekać.
Światło, które rozlewało się po wnętrzu niewielkiego budyneczku, było przytłumione; potrzebowałem chwili, by przyzwyczaić do niego nawykłe do zimowego mroku oczy. Delikatnie, niemal czule, odgarnąłem na bok koc, tym samym zachęcając Evelyn do rozpoczęcia oględzin. Gdzieś z tyłu głowy ciągle wybrzmiewała obawa, czy zwierzę nie obudzi się za pięć minut, a może już teraz, w tej chwili, atakując w przypływie paniki, starałem się ją jednak zagłuszyć; zaklęcia powinny dać nam wystarczająco dużo czasu, by ocenić jego stan i zastanowić nad tym, co dalej.– Rozumiem – mruknąłem, kiedy tylko towarzyszka rozwiała moje wątpliwości; miała rację, gdyby mały wpadł w sidła, pewnie wyglądałby znacznie gorzej. I nie zdołał się z nich uwolnić, przynajmniej nie o własnych siłach. Dosłyszałem wiązankę wypowiadanych szeptem bluzgów, nie skomentowałem jej jednak nawet słowem. Żadne z nas nie było w nastroju do żartów, nie chciałem również podsycać odczuwanej przez Despenser złości, a tak pewnie by się stało, gdybym dał upust swemu oburzeniu i zaczął mieszać z błotem zawszonych kłusowników. Zacisnąłem więc tylko dłoń w pięść, aż pobielały mi od tego knykcie. – Musiał przebyć daleką drogę. Nie kojarzę, by w okolicy znajdowały się ogrodzenia z prętów, ale biorąc pod uwagę fakt, jak bardzo brakuje teraz jedzenia… Pewnie wędrował po większej części Lancashire, by nie paść z głodu. – Nie chciałem jej przeszkadzać, zawadzać, dyszeć w kark, a jednocześnie nie zamierzałem odstępować choćby na krok, gdyby przypadkiem jednak zaczęło się coś dziać i potrzebowała pomocy. Ratunku. Czegokolwiek. Z fascynacją obserwowałem wędrówkę smukłych palców po wymizerniałym ciele garboroga, podziwiając opanowanie, pewność kobiecych ruchów, jej rzeczowość. Potrzebowałem tego, by przejęła kontrolę i swym zachowaniem przywróciła spokój ducha, zapewniła, że jest jeszcze szansa, że mój – większy niż zwykle, to przyznaję – podopieczny z tego wyjdzie. – Myślisz, że to świeży uraz? – zapytałem zachrypniętym szeptem, gdy wspomniała połamane żebra; zastanawiałem się, czy mogła do tego doprowadzić nieudana próba dostania się do naszej kuchni. Z jednej strony, stworzenia te były przecież wytrzymałe, silne, zdawało mi się, że potrzeba było czegoś więcej, by pogruchotać im kości, z drugiej jednak – leżący przed nami okaz był jeszcze stosunkowo młody, do tego wyraźnie osłabiony. – Już, już – mruknąłem, posłusznie skracając dzielącą nas odległość; przysiadłem na piętach, by mogła złożyć na mych nogach wyciągniętą z kieszeni chusteczkę, a później składać na niej wyłowione z rany odłamki szkła. Niepokoił mnie każdy niespodziewany ruch, każde nieregularne uniesienie się klatki piersiowej czy dyktowane snami drgnienie, pacjent zdawał się jednak znosić zabieg z nienaturalnym wprost spokojem. Nucona przez czarownicę kołysanka koiła skołatane nerwy; miała ładny, przyjemny dla ucha głos, nawet jeśli sama tego nie dostrzegała. Melodia ta pomagała również zachować względny spokój, gdy zauważyłem pierwsze ranki na palcach Evelyn. Kaleczyła się o szklane okruchy, a mimo to nie przestawała, zbyt skupiona, zbyt oddana swemu zdaniu, by choćby rozważyć kapitulację. Otworzyłem usta, żeby zaprotestować, nazwać ją upartą oślicą, coś jednak, może resztka rozsądku, nazała milczenie. Kłótnia była ostatnim, czego teraz potrzebowaliśmy. A i tak nie odwiódłbym ją od podjętej decyzji. Musiałem więc pogodzić się z tym, co widziałem, z odczuwanymi wyrzutami sumienia i cierpliwie czekać, aż będę mógł zaciągnąć ją do domu i obejrzeć, jak głębokie były te nacięcia.
Nie wiedziałem, ile czasu minęło, nim pozbyła się wszystkich fragmentów szyby; kupka zakrwawionych odłamków urosła do niemałych rozmiarów, skłaniając mnie do niewesołych refleksji na temat bólu, który oboje musieli odczuwać. Kiedy więc zyskałem już pewność, że to koniec, a Despenser zajęła się umiejscowieniem na szyi garboroga opatrunku, ja ostrożnie zająłem się chustką i jej zawartością. – Nie podejrzewałem, że tak szybko dorobię się drugiego dziecka – parsknąłem cicho; prezentowana przez czarownicę ulga była zaraźliwa. – Powinienem je teraz poklepać po pośladku? Czy może lepiej nie próbować? – Zmarszczyłem brwi, niby to zastanawiając się nad tą propozycją. Syknąłem cicho, gdy przeniosłem ciężar ciała z pięt, na których cały czas siedziałem, na bok. Słodka Helgo, przestałem czuć nogi, potrzebowałem pilnej pomocy uzdrowiciela. Zrobiłem minę, jakbym dostał celnie wymierzonym Commotio, po czym rozmasowałem odrętwiałe łydki. – Myślisz, że… wyjdzie z tego? – zapytałem nagle, na powrót poważny i przejęty. Musiałem to usłyszeć, głośno i wyraźnie. – Chodź, teraz musimy zająć się tobą. Nie myśl, że ci odpuszczę, chcę zerknąć na te palce… I dać ci coś ciepłego do picia – dodałem po krótkiej chwili, nie bez trudu zbierając się na równe nogi; jedną dłonią ująłem chusteczkę z niebezpieczną zawartością, drugą wyciągnąłem w stronę Evelyn, by pomóc z wstaniem z siana, którym naprędce wyłożyłem szopę. Nie zamierzałem przyjąć sprzeciwu; popchnąłem ją lekko w stronę wyjścia, już więcej nie mogliśmy teraz zrobić dla nowego Sykesa, a porozmawiać o jego stanie równie dobrze mogliśmy w cieplejszej, nieco przyjemniejszej Gawrze.
Kiedy tylko znaleźliśmy się we wnętrzu domu, sięgnąłem po różdżkę, by kilkoma wprawnymi ruchami różdżki rozpalić w piecu, a także rozświetlić połączony z kuchnią salon zawieszonymi pod stropem lampami. – Nie musisz ściągać butów – zaznaczyłem na wejściu; i tak musiałem tutaj posprzątać. – Zapraszam na fotel – dodałem jeszcze; zmierzałem już w kierunku szafek, by wyciągnąć z nich alkohol i szklanki, wypowiadając te słowa obejrzałem się jednak ku czarownicy przez ramię. Podejrzewałem, że może próbować sztuczek, kręcić nosem albo upierać się przy zdejmowaniu obuwia. Ta, bo tego jeszcze brakowało, by walczyła ze sznurówkami tymi zakrwawionymi palcami.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Zmartwiła się, obserwując kątem oka ten przemiał emocji u Everetta, który zauważyła dopiero po proteście Włóczykija. Nie była jednak pewna, co tak naprawdę wywołało w niej to uczucie, czyżby niejakie poczucie winy? Z drugiej strony wtedy nie wiedziała, że ma do czynienia z jego kuzynem, minęło przecież tyle lat odkąd widziała go po raz ostatni... – Rozumiem, że się martwisz i gwarantuję, że gdybym była świadoma, że to twój kuzyn, to bym ci o tym od razu powiedziała – oczywiście założyła, że właśnie o to mu chodziło. Tamtego dnia skupiała się na czymś zupełnie innym, nie na tożsamości Jaydena, a na tej zamordowanej czarownicy, którą przypadkowo odkryli na wrzosowiskach, a której pustych, martwych oczu nie zapomni do końca życia. Zamordowana za to, że była inna od ludzi, obdarzona magicznymi zdolnościami, czymś, co dla wielu mugoli było niepojęte. Później działo się tak wiele, odnalezienie rodziny tej kobiety, skonfrontowanie się z nimi, kłótnia z Jaydenem i te koszmary, wspomnienia, które nie dawały jej spać... To było dla niej zbyt wiele i nie chcąc obarczać tym wszystkim nikogo innego zrobiła to, co umiała najlepiej – dała się wchłonąć w wir pracy, działać mechanicznie, zaszyć na własnym terenie i udawać, że nic takiego się nie wydarzyło. Może właśnie dlatego kolejne słowa Everetta dotknęły ją odrobinę bardziej niż powinny, wytrącając powietrze z płuc. Chciała się prędko zreflektować, zatuszować własną reakcję, przekłamać rzeczywistość, jednak to wcale nie było takie proste. Ostatnio zaczęła zdawać sobie sprawę z tego, że coraz ciężej było jej udawać przed Everettem i to napawało ją niejakim lękiem, jakby zeszła z jakiegoś utartego szlaku i kroczyła drogą, której nie znała. – Sykes, nie doceniasz mnie, a zrobiłabym z tej mantykory świetnego obrońcę, trochę wiary – utrzymywała dobrą minę do złej gry, jakby codziennie spotykała tego typu stworzenia. Wiadomym było, że przy takim spotkaniu uciekałaby gdzie pieprz rośnie, a nawet i dalej, ale zawsze starała się pokazywać wszystkim, że jest silniejsza, twardsza niż w rzeczywistości, jakby właśnie to mogło oszczędzić jej tych wszystkich emocji, które przez lata starannie wypleniała. Wszyscy ją zostawili, każdy odchodził po kolei, więc nie chcąc, by to się kiedykolwiek powtórzyło i znów doprowadziło ją na skraj, sama zaczęła odrzucać innych, spłycając swój udział w relacjach do minimalnego poziomu. Udawało jej się, widziała to za każdym razem, nawet w tej dzisiejszej rozmowie. Owszem, czuła ukłucie żalu, ale tak było lepiej, dzięki temu mogła się cieszyć tym, co miała i nie obawiać straty. – Dobra materialne mnie nie interesują, ale życzenie? Tak, to jest coś, co z chęcią bym wykorzystała – przyznała wprost z nieodgadnionym wyrazem twarzy, jakby naprawdę myślała o tym już zdecydowanie dłużej i tylko szukała okazji, która pozwoliłaby jej to ułatwić. – Tylko naprawdę bez kręcenia nosem – kącik jej ust zadrżał, a ona uniosła przy tym ostrzegawczo palec, chcąc tym samym przekazać, że mimo dobrej miny mówi naprawdę poważnie, było to bowiem tylko szczegółem, ale niezwykle istotnym.
W szopie wszystko było inne, wymagające ogromnego skupienia, ale mimo to prostsze, bo miała zrobić coś na czym się bezapelacyjnie znała. Oglądanie rannego stworzenia nie było tym, co chciałaby widzieć, tym bardziej, że nie spowodowały tego naturalne czynniki, jak zwykle wszystkiemu winien był postęp, cywilizacja co za tym idzie - zbyt mało terenów zielonych. – Z pewnością wędrował i był zagubiony, zresztą jego szanse na przeżycie bez matki były bardzo nikłe, więc może i dobrze, że dosłownie się tu wprosił, szczęściarz – przyznała z drżeniem warg, które skłaniały się ku uniesieniu, widziała w tej sytuacji pozytywy. Gdyby to wszystko się nie stało, to prędzej, czy później trafiłby na kłusowników, bądź padłby z głodu, choroby, czy innych czynników, a tak miał szansę na długie życie, choć zupełnie inne niż to, którego by doznał na wolności. – Żebra? Mam wrażenie, że chodził tak już jakiś czas, kilka dni, może więcej, ale nie jestem pewna – garboróg nie miał jeszcze tak twardej skóry jak dorosłe osobniki, co ułatwiało oględziny, ale wciąż było to trudniejsze niż u zwierząt z którymi Evelyn miała do czynienia na co dzień, dlatego też każda czynność zajmowała jej zdecydowanie dłużej. Chciała być pewna, że niczego nie pominie i odpowiednio zadba o pacjenta, nie naruszając go przy tym bardziej niż konieczne. Gdyby garboróg był dorosły, zapewne po prostu rozniósłby pomieszczenie, torując ostatecznie drogę i pobiegłby dalej nie odnosząc żadnych ran, a tak potrzebował pomocy i Szkotka nie zamierzała go zawieść. Pracowała mozolnie, zastygając przy każdym, nawet najmniejszym ruchu zwierzęcia, jakby bała się, że jest to spowodowane bólem wywołanym przez jej działanie. Kołysanka, którą nuciła miała więc uspokajać nie tylko ją, ale i zwierzę, a może nawet i czarodzieja kucającego obok, szczególnie wtedy, gdy na palcach czarownicy zaczęła pojawiać się krew, a na jej twarzy dał się dostrzec nerwowy grymas bólu, który ciężko było ignorować. Obiecała sobie jednak, że niezależnie od wszystkiego, nie przerwie swoich poczynań i tego trzymała się aż do samego końca, ostatniego odłamka.
Uśmiech majaczył w kącikach jej ust, gdy uporała się wreszcie z ostatnią czynnością, misternym opatrunkiem i mogła wreszcie spróbować choć trochę odzyskać władzę nad własnym ciałem, zmuszając je do wznowienia odpowiedniego krążenia krwi po długim trwaniu w jednej pozycji. - Tylko proszę, poczekaj z następnym choć kilka tygodni - zażartowała lekkim tonem, jakby sugerowała, że musi się do tego przygotować, a przynajmniej zdążyć zregenerować i przede wszystkim wyspać. – Huh, chcesz stąpać po cienkim lodzie? – uniosła jedną brew ku górze, nie będąc pewną, czy to pytanie aby na pewno było jedynie żartem, a nie poważnym rozważaniem. Już miała coś dodać, gdy dojrzała zmianę w mimice Sykesa na którą aż spoważniała, zupełnie jakby nie spodziewała się takiego obrotu sytuacji. Zrobiła wszystko, co mogła, tym bardziej, że rany były dość powierzchowne, więc miała swego rodzaju pewność, że tu już nic więcej, prócz czasu, nie trzeba, ale czarodziej wyglądał na bardzo przejętego, co zaniepokoiło i ją. - Wyjdzie z tego - powtórzyła jego słowa, jednak zmieniając ich brzmienie z pytania w oczywistą oczywistość. - Obiecuję - powaga w jej głosie była niezachwiana, a chcąc ją wzmocnić, pochwyciła wzrokiem spojrzenie Everetta, zatrzymując je na dłuższy moment. Nigdy nie była skora do składania obietnic, ludzie zazwyczaj rzucali nimi na prawo i lewo, ostatecznie jednak nie dotrzymując słowa, więc osobiście używała tego niezwykle rzadko, a obecna sytuacja na to zasługiwała. - A-ale, że jak? - obruszyła się niczym dziecko, kątem oka spoglądając na własne dłonie, jakby miała tam zobaczyć coś, co jej umknęło. Nic jej nie było, ból nie był silny, dałaby radę sama się o siebie zatroszczyć po powrocie do domu i cały czas miała wrażenie, że tak właśnie będzie mogła uczynić. Westchnęła cicho, jakby ze sobą walczyła, próbując przełamać własne granice i pozwolić drugiej osobie zrobić coś dla siebie. Nie było to proste, może dla większości był to zwykły banał, jednak Despenser w swoim życiu liczyła głównie na siebie. Niemniej rozumiała, że odmowa wiązałaby się z koniecznością szerszej dysputy i zapierania się oślim uporem. Praca z Everettem nauczyła ją, że czasami trzeba iść na małe ustępstwa, nawet jeżeli najchętniej zrobiłoby się po swojemu. - Sam zobaczysz, że nie ma o co robić rabanu, na mnie goi się jak na psidwaku - sapnęła, wsuwając nadgarstek w jego dłoń, chcąc oszczędzić sobie bólu związanego z podciągnięciem do góry poranionej ręki. Wstała chwiejnie na wciąż odrętwiałych nogach. Poczuła to niesubtelne popchnięcie w kierunku wyjścia i posłała sprawcy przymrużone spojrzenie, jakby to mogło wyrazić więcej niż słowa których by użyła. Dopiero gdy się odwróciła, by podążyć w kierunku Gawry, pozwoliła sobie na lekkie uniesienie kącików ust, bo naprawdę doceniała to, że się martwił, nawet jeżeli było to zupełnie bezzasadne w jej własnej opinii.
Trzeba było przyznać, że czuła się dość nieswojo, nie nawykła do odwiedzania domów innych, a tym bardziej nie o takich godzinach, dlatego też częściowo znikła ta jej sztandarowa pewność siebie, gdy postawiła kilka kroków w Gawrze. Już miała przystąpić do rozsznurowywania butów, gdy dobiegło ją obwieszczenie gospodarza na które wyprostowała się jak struna, może trochę zbyt gwałtownie, niby prosta rzecz, a wytrąciła ją z rytmu. Naprawdę chciała zrobić na przekór, zignorować jego słowa i kontynuować ściąganie obuwia, ale gdy tylko dotknęła sznurówki poczuła na sobie wzrok, który utwierdził ją w przekonaniu, że jednak jest na celowniku. Nie oparła się za to chęci wywrócenia oczami i z nadąsaną miną ruszyła do salonu, finalnie opadając na pomarańczowy fotel. - Od kiedy jesteś taki zaborczy, Sykes? - nie mogła darować sobie tego komentarza, który choć wybrzmiał z jej ust dość twardo, miał w sobie coś z czystej zaczepki, jakby próbowała rozluźnić atmosferę, kolejny raz dzisiejszej nocy. Tak po prawdzie próbowała uspokoić samą siebie, odepchnąć ten zaskakujący dyskomfort, który nią zawładnął z zupełnie niewiadomych przyczyn. Skupiła się na swoich dłoniach, nie wiedząc za bardzo co ze sobą począć. Postanowiła się więc odrobinę rozejrzeć, przynajmniej tam, gdzie sięgał jej wzrok, którym nieśmiało przeskakiwała z punktu na punkt, za każdym razem kierując go gdzieś dalej, małymi kroczkami. Było tu zupełnie inaczej niż u niej, widocznie toczyło się w tym domu życie i choć panował lekki rozgardiasz, to taki swojski, rodzinny i nie mogła powiedzieć, że jej się to nie podobało. U niej kiedyś też tak było, za czasów, gdy jeszcze jej matka nie była tak szalona, a ojciec jeszcze nie chorował. Dobrze wspominała te czasy, choć starała się je odepchnąć, gdy tylko zdawała sobie sprawę jak to się finalnie skończyło. Skrzywiła się jakby coś ją zabolało, lecz tamte wydarzenia ranić mogły jedynie jej ducha. Musiała się prędko na czymś skupić, przekierować uwagę, więc skierowała swój wzrok z powrotem na dłonie, próbując wyciągnąć malutki odłamek z opuszka serdecznego palca.
W szopie wszystko było inne, wymagające ogromnego skupienia, ale mimo to prostsze, bo miała zrobić coś na czym się bezapelacyjnie znała. Oglądanie rannego stworzenia nie było tym, co chciałaby widzieć, tym bardziej, że nie spowodowały tego naturalne czynniki, jak zwykle wszystkiemu winien był postęp, cywilizacja co za tym idzie - zbyt mało terenów zielonych. – Z pewnością wędrował i był zagubiony, zresztą jego szanse na przeżycie bez matki były bardzo nikłe, więc może i dobrze, że dosłownie się tu wprosił, szczęściarz – przyznała z drżeniem warg, które skłaniały się ku uniesieniu, widziała w tej sytuacji pozytywy. Gdyby to wszystko się nie stało, to prędzej, czy później trafiłby na kłusowników, bądź padłby z głodu, choroby, czy innych czynników, a tak miał szansę na długie życie, choć zupełnie inne niż to, którego by doznał na wolności. – Żebra? Mam wrażenie, że chodził tak już jakiś czas, kilka dni, może więcej, ale nie jestem pewna – garboróg nie miał jeszcze tak twardej skóry jak dorosłe osobniki, co ułatwiało oględziny, ale wciąż było to trudniejsze niż u zwierząt z którymi Evelyn miała do czynienia na co dzień, dlatego też każda czynność zajmowała jej zdecydowanie dłużej. Chciała być pewna, że niczego nie pominie i odpowiednio zadba o pacjenta, nie naruszając go przy tym bardziej niż konieczne. Gdyby garboróg był dorosły, zapewne po prostu rozniósłby pomieszczenie, torując ostatecznie drogę i pobiegłby dalej nie odnosząc żadnych ran, a tak potrzebował pomocy i Szkotka nie zamierzała go zawieść. Pracowała mozolnie, zastygając przy każdym, nawet najmniejszym ruchu zwierzęcia, jakby bała się, że jest to spowodowane bólem wywołanym przez jej działanie. Kołysanka, którą nuciła miała więc uspokajać nie tylko ją, ale i zwierzę, a może nawet i czarodzieja kucającego obok, szczególnie wtedy, gdy na palcach czarownicy zaczęła pojawiać się krew, a na jej twarzy dał się dostrzec nerwowy grymas bólu, który ciężko było ignorować. Obiecała sobie jednak, że niezależnie od wszystkiego, nie przerwie swoich poczynań i tego trzymała się aż do samego końca, ostatniego odłamka.
Uśmiech majaczył w kącikach jej ust, gdy uporała się wreszcie z ostatnią czynnością, misternym opatrunkiem i mogła wreszcie spróbować choć trochę odzyskać władzę nad własnym ciałem, zmuszając je do wznowienia odpowiedniego krążenia krwi po długim trwaniu w jednej pozycji. - Tylko proszę, poczekaj z następnym choć kilka tygodni - zażartowała lekkim tonem, jakby sugerowała, że musi się do tego przygotować, a przynajmniej zdążyć zregenerować i przede wszystkim wyspać. – Huh, chcesz stąpać po cienkim lodzie? – uniosła jedną brew ku górze, nie będąc pewną, czy to pytanie aby na pewno było jedynie żartem, a nie poważnym rozważaniem. Już miała coś dodać, gdy dojrzała zmianę w mimice Sykesa na którą aż spoważniała, zupełnie jakby nie spodziewała się takiego obrotu sytuacji. Zrobiła wszystko, co mogła, tym bardziej, że rany były dość powierzchowne, więc miała swego rodzaju pewność, że tu już nic więcej, prócz czasu, nie trzeba, ale czarodziej wyglądał na bardzo przejętego, co zaniepokoiło i ją. - Wyjdzie z tego - powtórzyła jego słowa, jednak zmieniając ich brzmienie z pytania w oczywistą oczywistość. - Obiecuję - powaga w jej głosie była niezachwiana, a chcąc ją wzmocnić, pochwyciła wzrokiem spojrzenie Everetta, zatrzymując je na dłuższy moment. Nigdy nie była skora do składania obietnic, ludzie zazwyczaj rzucali nimi na prawo i lewo, ostatecznie jednak nie dotrzymując słowa, więc osobiście używała tego niezwykle rzadko, a obecna sytuacja na to zasługiwała. - A-ale, że jak? - obruszyła się niczym dziecko, kątem oka spoglądając na własne dłonie, jakby miała tam zobaczyć coś, co jej umknęło. Nic jej nie było, ból nie był silny, dałaby radę sama się o siebie zatroszczyć po powrocie do domu i cały czas miała wrażenie, że tak właśnie będzie mogła uczynić. Westchnęła cicho, jakby ze sobą walczyła, próbując przełamać własne granice i pozwolić drugiej osobie zrobić coś dla siebie. Nie było to proste, może dla większości był to zwykły banał, jednak Despenser w swoim życiu liczyła głównie na siebie. Niemniej rozumiała, że odmowa wiązałaby się z koniecznością szerszej dysputy i zapierania się oślim uporem. Praca z Everettem nauczyła ją, że czasami trzeba iść na małe ustępstwa, nawet jeżeli najchętniej zrobiłoby się po swojemu. - Sam zobaczysz, że nie ma o co robić rabanu, na mnie goi się jak na psidwaku - sapnęła, wsuwając nadgarstek w jego dłoń, chcąc oszczędzić sobie bólu związanego z podciągnięciem do góry poranionej ręki. Wstała chwiejnie na wciąż odrętwiałych nogach. Poczuła to niesubtelne popchnięcie w kierunku wyjścia i posłała sprawcy przymrużone spojrzenie, jakby to mogło wyrazić więcej niż słowa których by użyła. Dopiero gdy się odwróciła, by podążyć w kierunku Gawry, pozwoliła sobie na lekkie uniesienie kącików ust, bo naprawdę doceniała to, że się martwił, nawet jeżeli było to zupełnie bezzasadne w jej własnej opinii.
Trzeba było przyznać, że czuła się dość nieswojo, nie nawykła do odwiedzania domów innych, a tym bardziej nie o takich godzinach, dlatego też częściowo znikła ta jej sztandarowa pewność siebie, gdy postawiła kilka kroków w Gawrze. Już miała przystąpić do rozsznurowywania butów, gdy dobiegło ją obwieszczenie gospodarza na które wyprostowała się jak struna, może trochę zbyt gwałtownie, niby prosta rzecz, a wytrąciła ją z rytmu. Naprawdę chciała zrobić na przekór, zignorować jego słowa i kontynuować ściąganie obuwia, ale gdy tylko dotknęła sznurówki poczuła na sobie wzrok, który utwierdził ją w przekonaniu, że jednak jest na celowniku. Nie oparła się za to chęci wywrócenia oczami i z nadąsaną miną ruszyła do salonu, finalnie opadając na pomarańczowy fotel. - Od kiedy jesteś taki zaborczy, Sykes? - nie mogła darować sobie tego komentarza, który choć wybrzmiał z jej ust dość twardo, miał w sobie coś z czystej zaczepki, jakby próbowała rozluźnić atmosferę, kolejny raz dzisiejszej nocy. Tak po prawdzie próbowała uspokoić samą siebie, odepchnąć ten zaskakujący dyskomfort, który nią zawładnął z zupełnie niewiadomych przyczyn. Skupiła się na swoich dłoniach, nie wiedząc za bardzo co ze sobą począć. Postanowiła się więc odrobinę rozejrzeć, przynajmniej tam, gdzie sięgał jej wzrok, którym nieśmiało przeskakiwała z punktu na punkt, za każdym razem kierując go gdzieś dalej, małymi kroczkami. Było tu zupełnie inaczej niż u niej, widocznie toczyło się w tym domu życie i choć panował lekki rozgardiasz, to taki swojski, rodzinny i nie mogła powiedzieć, że jej się to nie podobało. U niej kiedyś też tak było, za czasów, gdy jeszcze jej matka nie była tak szalona, a ojciec jeszcze nie chorował. Dobrze wspominała te czasy, choć starała się je odepchnąć, gdy tylko zdawała sobie sprawę jak to się finalnie skończyło. Skrzywiła się jakby coś ją zabolało, lecz tamte wydarzenia ranić mogły jedynie jej ducha. Musiała się prędko na czymś skupić, przekierować uwagę, więc skierowała swój wzrok z powrotem na dłonie, próbując wyciągnąć malutki odłamek z opuszka serdecznego palca.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Miałem ochotę wywrócić oczami, gdy odebrała moje zmartwienie tylko i wyłącznie w kontekście troski o kuzyna, na szczęście powstrzymałem się przed tym jakże wymownym gestem, choć opatulający nas mrok najpewniej zamaskowałby ów wybryk przed wzrokiem czarownicy. Nie wiem, czy przemawiała przez nią jakaś przesadna skromność niewiadomego pochodzenia, czy naprawdę sądziła, że jej los jest mi szczerze obojętny i gwizdałem na to, czy zostanie zmiażdżona przez spotkanego podczas spaceru olbrzyma... No już, spokojnie, wdech, wydech; była cała i zdrowa, tak samo jak Jayden, nie powinienem więc skupiać się na tym, co miało miejsce całe miesiące temu. Ani drążyć tematu, jeśli nie chciałem chlapnąć czegoś, co pogrążyłoby mnie – w taki czy inny sposób. – Bez kręcenia nosem, słowo honoru – przytaknąłem, jedną z dłoni przykładając do serca, palcami drugiej celując w skryte za koronami drzew niebo. Nie miałem problemu, by przystać na taki warunek, bo i nie bałem się życzenia, które mogłaby sobie wymyślić. Dziwnym trafem nie lubiła wykorzystywać swojej pozycji, zarzucać innych obowiązkami, oddelegowywać do najbardziej niewdzięcznych zajęć; podejrzewałem, że nie wpadnie na nic, co miałoby naruszyć moją granicę komfortu czy postawić w niewygodnej sytuacji.
Zapomniałem o tym w chwili przekroczenia progu szopy; ranny garboróg skutecznie skupił na sobie naszą uwagę, zmuszając do odłożenia innych trosk na bok. Trudno mi było wysiedzieć tyle czasu w jednym miejscu, i to nie tylko dlatego, że krew przestawała dopływać do nóg, a stawy odmawiały posłuszeństwa; nie mogłem patrzeć na zakrwawione palce Evelyn, na to, co sobie robiła, bo poprosiłem o pomoc, bez odczuwania palących wyrzutów sumienia i plucia sobie w brodę. Nikt jej do tego nie zmusił, oczywiście, ale z drugiej strony – powinienem się tego spodziewać, że zrobi wszystko, co tylko w jej mocy, by otoczyć poturbowane stworzenie jak najlepszą, a do tego jak najczulszą, opieką. Ulżyło mi dopiero w chwili, w której obiecała, że mały z tego wyjdzie i spojrzała mi z powagą w oczy. A skoro już opatrzyliśmy – no dobrze, ona opatrzyła – odniesiony przez zwierzę uraz, nadszedł czas na nią samą. Nie chciałem słuchać wymówek, wierzyć Despenser na słowo, że wróci do domu i tam zajmie się swoimi skaleczeniami, bo na pewno to by mi właśnie powiedziała, gdybym dopuścił ją do głosu. Zwłaszcza dlatego, że nie chciałem, by podróżowała po nocy. Znaczy, znowu. Teraz, gdy obawa o garboroga zelżała, myślałem już nieco jaśniej, rozsądniej, a to oznaczało, że nie chciałem wystawiać przyjaciółki na niebezpieczeństwo. – Tylko bez kręcenia nosem – powtórzyłem po niej, kiedy objęła mnie tym bazyliszkowym spojrzeniem zmrużonych ślepi. Padłbym od niego trupem, bez dwóch zdań, ale miałem jeszcze kilka ważnych rzeczy na głowie, którymi musiałem zająć się przed śmiercią. Puściłem ją przodem, ostrożnie zamykając za nami wejście do szopy; podejrzewałem, że nie zmrużę już tej nocy oka, planowałem więc odwiedzać nowego domownika co kilka godzin i sprawdzać, czy przypadkiem się nie przebudził.
– Zaraz się nagrzeje – obiecałem już w Gawrze; dopiero gdy wypowiedziałem te słowa, dotarło do mnie, że były zbędne. Przecież nie była ślepa, umiała dodać dwa do dwóch, widziała i czuła trzaskający w piecu ogień. Musiałem jak najszybciej wyzbyć się idiotycznego poddenerwowania, które podsunęło mi ten błyskotliwy komentarz. Że niby co, bałem się, co pomyśli na temat wystroju? Albo raczej rozgardiaszu, który panował tu na poły z naszej winy, a na poły z powodu niezapowiedzianej wizyty garboroga? Wyciągnąłem z szafki butelkę miodu pitnego, z innej wydobyłem dwie szklaneczki... Parsknąłem pod nosem, gdy dosłyszałem komentarz Evelyn. Spojrzałem na nią przez ramię, próbując ocenić wyraz twarzy czarownicy; choć słowa te zabrzmiały twardo, niemalże surowo, to wiedziałem, że nie przemawia przez nią gniew czy uraza. Czasem się tak po prostu boczyła, kiedy musiała iść na ustępstwo. Na przykład – nie zdejmować butów zakrwawionymi paluchami. Na Merlina! Okropieństwo! – Co, jak to od kiedy? Mówisz jakbyś mnie nie znała. Zawsze lubiłem się rządzić – odparłem z niewinnym uśmiechem, który dość jasno sugerował, że opis ten nijak się miał do mojej skromnej osoby. – Nie mogę teraz znaleźć kufli... Napijemy się go w temperaturze pokojowej? Czy wolisz się szybciej rozgrzać? – zmieniłem temat, wznosząc w górę kuchenne znaleziska, by w ten sposób lepiej zaprezentować je towarzyszce. – To chyba... dwójniak? – stwierdziłem po chwili, ze zmarszczonymi w wyrazie skupienia brwiami rozszyfrowując etykietkę, która oblepiała butelkę. Postąpiłem kilka kroków w stronę pomarańczowego fotela, by następnie polać nam alkoholu; stworzony na bazie ziół magoleczniczych, pachniał w dość charakterystyczny sposób, łagodziła go jednak słodycz pszczelego miodu. Wręczyłem pobladłej czarownicy jedną ze szklaneczek, tą, w której przypadkiem znalazło się więcej procentów, po czym odstawiłem butelkę na bok i spojrzałem kobiecie w oczy. – No już, nie dąsaj się. Twoje zdrowie, Evelyn. – Wychyliłem swoją porcję napoju wyskokowego jednym haustem, w wyniku czego wyraźny dreszcz przebiegł wzdłuż mojego kręgosłupa, nakazał mi się wzdrygnąć. Ach, przyjemne ciepło; niemalże zapomniałem o śniegu, który zaściełał cały las, a przez który nie tak dawno musieliśmy się przedzierać. – O matko. Pij, pij. – Ponagliłem ją, bo myślami wybiegałem już w przyszłość. To znaczy – w kierunku wywaru ze szczuroszczeta, który miałem zamiar zaproponować, o ile rany okażą się poważniejsze niż chciała to przyznać. A że wywar śmierdział oraz szczypał jak sama cholera... – Zaraz wrócę – oświadczyłem, po czym wybrałem się na poszukiwania miski z wodą, czystej szmatki i fiolki z wypisanej moim charakterem pisma etykietką. Gdy tylko wróciłem, bezceremonialnie przyklęknąłem przy fotelu, nie pytając mojej pacjentki o zdanie, jakoś nie przyszło mi do głowy, że mogłaby się poczuć w tej sytuacji niekomfortowo, po czym ująłem ją za nadgarstek, rozpoczynając oględziny pierwszej dłoni. – No, no, nieźle się poharatałaś – wymamrotałem nieco na wyrost, przelotnie przenosząc wzrok z zakrwawionych opuszek na twarz Despenser. Nie żebym był specjalistą, ale chciałem się tym zająć, w ten sposób podziękować za udzieloną mi – nam – pomoc. Ostrożnie zacząłem przecierać palec po palcu, niekiedy pozbywając się przy tym zagubionych okruchów szkła, które musiały wbić się w kobiecą skórę podczas oczyszczania rany garboroga. Starałem się działać pewnie, żeby przypadkiem nie zaczęła wątpić w moje rozgarnięcie, a przy tym delikatnie, za nic nie chcąc sprawić jej dodatkowego bólu. Kończyłem już zajmować się ostatnim palcem, gdy postanowiłem znowu przemówić. – Są dwie opcje. Możemy albo zostawić je w ten sposób, myślę, że pozbyliśmy się wszystkich odłamków, a ranki nie są wybitnie głębokie, no może oprócz tej na kciuku... Albo też skorzystać z pomocy naszego przyjaciela, wywaru ze szczuroszczeta, i pozbyć się ich natychmiast. Przy czym piecze on jak diabli, więc domyślam się, jakiej odpowiedzi udzielisz. – Mimo to chciałem spróbować. – Poza tym... Jest już bardzo późno, musisz być strasznie zmęczona. Powinnaś zostać na noc. Odstąpię ci swoje łóżko – dodałem jeszcze, wznosząc przy tym wzrok do góry – wszak wciąż klęczałem przy fotelu – i wbijając go w tęczówki czarownicy, by pokazać, że nie żartuję. Szykowałem się na falę sprzeciwów, wymówek, no bo przecież kto przytuli Rufusa na dobranoc, jeśli zaraz tam nie wróci, ale wiedziałem, że rozsądek stał po mojej stronie. – Rano moglibyśmy razem sprawdzić, co u mojego nowego dziecka – podsunąłem na koniec, łudząc się, że ten dodatkowy argument łatwiej ją zmiękczy.
Zapomniałem o tym w chwili przekroczenia progu szopy; ranny garboróg skutecznie skupił na sobie naszą uwagę, zmuszając do odłożenia innych trosk na bok. Trudno mi było wysiedzieć tyle czasu w jednym miejscu, i to nie tylko dlatego, że krew przestawała dopływać do nóg, a stawy odmawiały posłuszeństwa; nie mogłem patrzeć na zakrwawione palce Evelyn, na to, co sobie robiła, bo poprosiłem o pomoc, bez odczuwania palących wyrzutów sumienia i plucia sobie w brodę. Nikt jej do tego nie zmusił, oczywiście, ale z drugiej strony – powinienem się tego spodziewać, że zrobi wszystko, co tylko w jej mocy, by otoczyć poturbowane stworzenie jak najlepszą, a do tego jak najczulszą, opieką. Ulżyło mi dopiero w chwili, w której obiecała, że mały z tego wyjdzie i spojrzała mi z powagą w oczy. A skoro już opatrzyliśmy – no dobrze, ona opatrzyła – odniesiony przez zwierzę uraz, nadszedł czas na nią samą. Nie chciałem słuchać wymówek, wierzyć Despenser na słowo, że wróci do domu i tam zajmie się swoimi skaleczeniami, bo na pewno to by mi właśnie powiedziała, gdybym dopuścił ją do głosu. Zwłaszcza dlatego, że nie chciałem, by podróżowała po nocy. Znaczy, znowu. Teraz, gdy obawa o garboroga zelżała, myślałem już nieco jaśniej, rozsądniej, a to oznaczało, że nie chciałem wystawiać przyjaciółki na niebezpieczeństwo. – Tylko bez kręcenia nosem – powtórzyłem po niej, kiedy objęła mnie tym bazyliszkowym spojrzeniem zmrużonych ślepi. Padłbym od niego trupem, bez dwóch zdań, ale miałem jeszcze kilka ważnych rzeczy na głowie, którymi musiałem zająć się przed śmiercią. Puściłem ją przodem, ostrożnie zamykając za nami wejście do szopy; podejrzewałem, że nie zmrużę już tej nocy oka, planowałem więc odwiedzać nowego domownika co kilka godzin i sprawdzać, czy przypadkiem się nie przebudził.
– Zaraz się nagrzeje – obiecałem już w Gawrze; dopiero gdy wypowiedziałem te słowa, dotarło do mnie, że były zbędne. Przecież nie była ślepa, umiała dodać dwa do dwóch, widziała i czuła trzaskający w piecu ogień. Musiałem jak najszybciej wyzbyć się idiotycznego poddenerwowania, które podsunęło mi ten błyskotliwy komentarz. Że niby co, bałem się, co pomyśli na temat wystroju? Albo raczej rozgardiaszu, który panował tu na poły z naszej winy, a na poły z powodu niezapowiedzianej wizyty garboroga? Wyciągnąłem z szafki butelkę miodu pitnego, z innej wydobyłem dwie szklaneczki... Parsknąłem pod nosem, gdy dosłyszałem komentarz Evelyn. Spojrzałem na nią przez ramię, próbując ocenić wyraz twarzy czarownicy; choć słowa te zabrzmiały twardo, niemalże surowo, to wiedziałem, że nie przemawia przez nią gniew czy uraza. Czasem się tak po prostu boczyła, kiedy musiała iść na ustępstwo. Na przykład – nie zdejmować butów zakrwawionymi paluchami. Na Merlina! Okropieństwo! – Co, jak to od kiedy? Mówisz jakbyś mnie nie znała. Zawsze lubiłem się rządzić – odparłem z niewinnym uśmiechem, który dość jasno sugerował, że opis ten nijak się miał do mojej skromnej osoby. – Nie mogę teraz znaleźć kufli... Napijemy się go w temperaturze pokojowej? Czy wolisz się szybciej rozgrzać? – zmieniłem temat, wznosząc w górę kuchenne znaleziska, by w ten sposób lepiej zaprezentować je towarzyszce. – To chyba... dwójniak? – stwierdziłem po chwili, ze zmarszczonymi w wyrazie skupienia brwiami rozszyfrowując etykietkę, która oblepiała butelkę. Postąpiłem kilka kroków w stronę pomarańczowego fotela, by następnie polać nam alkoholu; stworzony na bazie ziół magoleczniczych, pachniał w dość charakterystyczny sposób, łagodziła go jednak słodycz pszczelego miodu. Wręczyłem pobladłej czarownicy jedną ze szklaneczek, tą, w której przypadkiem znalazło się więcej procentów, po czym odstawiłem butelkę na bok i spojrzałem kobiecie w oczy. – No już, nie dąsaj się. Twoje zdrowie, Evelyn. – Wychyliłem swoją porcję napoju wyskokowego jednym haustem, w wyniku czego wyraźny dreszcz przebiegł wzdłuż mojego kręgosłupa, nakazał mi się wzdrygnąć. Ach, przyjemne ciepło; niemalże zapomniałem o śniegu, który zaściełał cały las, a przez który nie tak dawno musieliśmy się przedzierać. – O matko. Pij, pij. – Ponagliłem ją, bo myślami wybiegałem już w przyszłość. To znaczy – w kierunku wywaru ze szczuroszczeta, który miałem zamiar zaproponować, o ile rany okażą się poważniejsze niż chciała to przyznać. A że wywar śmierdział oraz szczypał jak sama cholera... – Zaraz wrócę – oświadczyłem, po czym wybrałem się na poszukiwania miski z wodą, czystej szmatki i fiolki z wypisanej moim charakterem pisma etykietką. Gdy tylko wróciłem, bezceremonialnie przyklęknąłem przy fotelu, nie pytając mojej pacjentki o zdanie, jakoś nie przyszło mi do głowy, że mogłaby się poczuć w tej sytuacji niekomfortowo, po czym ująłem ją za nadgarstek, rozpoczynając oględziny pierwszej dłoni. – No, no, nieźle się poharatałaś – wymamrotałem nieco na wyrost, przelotnie przenosząc wzrok z zakrwawionych opuszek na twarz Despenser. Nie żebym był specjalistą, ale chciałem się tym zająć, w ten sposób podziękować za udzieloną mi – nam – pomoc. Ostrożnie zacząłem przecierać palec po palcu, niekiedy pozbywając się przy tym zagubionych okruchów szkła, które musiały wbić się w kobiecą skórę podczas oczyszczania rany garboroga. Starałem się działać pewnie, żeby przypadkiem nie zaczęła wątpić w moje rozgarnięcie, a przy tym delikatnie, za nic nie chcąc sprawić jej dodatkowego bólu. Kończyłem już zajmować się ostatnim palcem, gdy postanowiłem znowu przemówić. – Są dwie opcje. Możemy albo zostawić je w ten sposób, myślę, że pozbyliśmy się wszystkich odłamków, a ranki nie są wybitnie głębokie, no może oprócz tej na kciuku... Albo też skorzystać z pomocy naszego przyjaciela, wywaru ze szczuroszczeta, i pozbyć się ich natychmiast. Przy czym piecze on jak diabli, więc domyślam się, jakiej odpowiedzi udzielisz. – Mimo to chciałem spróbować. – Poza tym... Jest już bardzo późno, musisz być strasznie zmęczona. Powinnaś zostać na noc. Odstąpię ci swoje łóżko – dodałem jeszcze, wznosząc przy tym wzrok do góry – wszak wciąż klęczałem przy fotelu – i wbijając go w tęczówki czarownicy, by pokazać, że nie żartuję. Szykowałem się na falę sprzeciwów, wymówek, no bo przecież kto przytuli Rufusa na dobranoc, jeśli zaraz tam nie wróci, ale wiedziałem, że rozsądek stał po mojej stronie. – Rano moglibyśmy razem sprawdzić, co u mojego nowego dziecka – podsunąłem na koniec, łudząc się, że ten dodatkowy argument łatwiej ją zmiękczy.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Tylko bez kręcenia nosem. Czyżby właśnie użył jej własnych słów przeciwko niej? Musiała przyznać, że było to całkiem pomysłowe i poniekąd zabawne, zapewne gdyby była w lepszej formie, wysiliłaby się na jakąś dobrą ripostę, może choćby ostrzegawczego kuksańca, ale w obecnej chwili nie miała głowy do żadnej z tych rzeczy. Przyznała tę chwilową słabość przed sobą i pozwoliła się zaprowadzić do Gawry – choć raz mogła ustąpić i nie stawać okoniem. Przysięgła sobie, że kiedyś się na tym odbije.
Parsknęła niewymuszonym śmiechem widząc, jak od wejścia pokracznie próbuje otoczyć ją opieką i jak nie chce jej tego wprost powiedzieć, zapewne wiedząc, że zaraz usiłowałaby zaprotestować. Starał się jak najmniej narzucać i choć było to urocze – nie chciała, by się z nią specjalnie cackał i skakał wokół niej na palcach. Tym bardziej, że już nie raz obiecała, że go nie zeżre. Nie miała ochoty mu się odwinąć, ba, wręcz doceniała jego poświęcenie, nawet jeżeli jej obrażenia były mniejsze niż stłuczone kolano pięciolatka. – Mniej troski, Everett, bo jeszcze się przyzwyczaję – spojrzała na niego kątem oka, sugerując dość wymownie, że widzi w nim tę zmianę i aktualnie, można by nawet rzec, że jednorazowo jej to nie przeszkadza. – Znaczy, mniej rządzenia, przejęzyczenie – dodała, by na wszelki wypadek rozwiać wątpliwości co do tego, gdzie krąży jej sugestia, a i wyświadczyć tym samym niewielki przejaw swojego dobrego poczucia humoru. – Daj cokolwiek, wierzę, że mnie nie otrujesz, mam jeszcze trochę świata do zwojowania – wybrzmiało to tak, jakby codziennie ratowała świat zamiast sprzątać boksy, czy użerać się z handlarzami – swoją drogą nie wiedziała, co z tych dwóch ostatnich było gorsze, ale była pewna, że są to porównywalne przyjemności. Z lekką podejrzliwością przyjęła podarowany trunek, ale wstrzymała się z próbowaniem na wszelki wypadek. Może pomylił butelki? Czort wie, wolała być świadoma, tym bardziej, że właśnie wypił haustem jej zdrowie. Musiała przyznać jednak, że po fakcie wyglądał niezgorzej, choć i tak przyglądała mu się przez kilka chwil zdecydowanie baczniej. – Już, już, to nie zawody – burknęła na to pospieszanie i wychyliła szklaneczkę, a napój rozlał się ciepłem po jej gardle, rozlewając się zaraz w formie specyficznego dreszczu po reszcie ciała. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że faktycznie musiała przemarznąć i teraz nadszedł ten nieprzyjemny moment, gdy ciało i umysł zaczynają zdawać sobie z tego sprawę. Postanowiła więc skupić się na czymś innym, a że nie miała wielu opcji, wędrowała wzrokiem za Everettem, który przemykał jej w tę i z powrotem niczym opiekuńcza kwoka. Evelyn postanowiła być na tyle dobroduszna, by jedynie milcząco obserwować to zjawisko, zapewne kiedyś przyjdzie jej to wspominać, może odrobinę nabijając się z Sykesa, oczywiście w dobrej wierze. Miała wrażenie, że stawała się jego eksperymentalnym pacjentem zero – nie wiedziała tylko, czy się bać, czy jednak cieszyć.
Nawet kiedy obserwowała jak się wokół nie rozkłada, nie pomyślała, że może tak bezceremonialnie nawiązać kontakt z jej skórą, od razu łapiąc ją za nadgarstek. Wzdrygnęła się, zaskoczona nagłym dotykiem i swoją odruchową reakcją. Zacisnęła jednak wargi, mając nadzieję, że nie zostało to zauważone. – Mówisz? – uniosła brew ku górze, łapiąc przelotny kontakt wzrokowy, zaraz jednak go zrywając, by skupić je na własnej dłoni. Zaczynała podejrzewać, że każde z nich widziało inny obraz, jednak nie zamierzała wytykać tego mężczyźnie, pozwalając mu sobie pomóc bez żadnych kpin. Przynajmniej na takie poświęcenie mogła się zdobyć. Zaciskała zęby, gdy czuła nieprzyjemne ukłucia wydostających się z jej opuszków mikro odłamków szkła, cierpliwie znosząc zabiegi. Do pewnego momentu była gotowa zgrywać dzielnego pacjenta, aż do momentu, gdy wyłapała nazwę paskudztwa, którym chciał ją potraktować - Żadnego szczuropaskudztwa! – zaprotestowała butnie, jakby co najmniej ofiarował jej obietnicę tortur. – Wystarczy, dziękuję, dużo dla mnie zrobiłeś, jestem wdzięczna – słowa wyskakiwały spomiędzy jej warg, jakby miały zapewnić jej swoisty immunitet i ratunek przed tym jakże innowacyjnym leczeniem za pomocą wywaru. Nie zdążyła skończyć protestować przed jednym, a już pojawił się nowy temat protestów na horyzoncie. Wybałuszyła oczy, patrząc na Everetta jakby ten rozum postradał. – Że mam tu spać? Ale… Ja… Zwierzęta… Hodowla… Rufus… Czekaj… Co? Garboróg. Jasna cholera – burknęła ostatecznie wieńcząc tym własny, przyspieszony model kłótni i oparła tył głowy o fotel, jakby ją to doszczętnie wykończyło. – Merlinie, trzymaj mnie – rzuciła mężczyźnie wymowne spojrzenie, które mówiło, że nie jest zadowolona z użycia chwytu o Garborogu, to była nieczysta zagrywka. – Zostanę, ale nie chcę zabierać ci łóżka, mogę spać gdziekolwiek – dodała, bo to była jedyna rzecz, którą mogła jeszcze negocjować i poddawać dyspucie, nawet jeżeli Sykesowi się to nie podobało.
Parsknęła niewymuszonym śmiechem widząc, jak od wejścia pokracznie próbuje otoczyć ją opieką i jak nie chce jej tego wprost powiedzieć, zapewne wiedząc, że zaraz usiłowałaby zaprotestować. Starał się jak najmniej narzucać i choć było to urocze – nie chciała, by się z nią specjalnie cackał i skakał wokół niej na palcach. Tym bardziej, że już nie raz obiecała, że go nie zeżre. Nie miała ochoty mu się odwinąć, ba, wręcz doceniała jego poświęcenie, nawet jeżeli jej obrażenia były mniejsze niż stłuczone kolano pięciolatka. – Mniej troski, Everett, bo jeszcze się przyzwyczaję – spojrzała na niego kątem oka, sugerując dość wymownie, że widzi w nim tę zmianę i aktualnie, można by nawet rzec, że jednorazowo jej to nie przeszkadza. – Znaczy, mniej rządzenia, przejęzyczenie – dodała, by na wszelki wypadek rozwiać wątpliwości co do tego, gdzie krąży jej sugestia, a i wyświadczyć tym samym niewielki przejaw swojego dobrego poczucia humoru. – Daj cokolwiek, wierzę, że mnie nie otrujesz, mam jeszcze trochę świata do zwojowania – wybrzmiało to tak, jakby codziennie ratowała świat zamiast sprzątać boksy, czy użerać się z handlarzami – swoją drogą nie wiedziała, co z tych dwóch ostatnich było gorsze, ale była pewna, że są to porównywalne przyjemności. Z lekką podejrzliwością przyjęła podarowany trunek, ale wstrzymała się z próbowaniem na wszelki wypadek. Może pomylił butelki? Czort wie, wolała być świadoma, tym bardziej, że właśnie wypił haustem jej zdrowie. Musiała przyznać jednak, że po fakcie wyglądał niezgorzej, choć i tak przyglądała mu się przez kilka chwil zdecydowanie baczniej. – Już, już, to nie zawody – burknęła na to pospieszanie i wychyliła szklaneczkę, a napój rozlał się ciepłem po jej gardle, rozlewając się zaraz w formie specyficznego dreszczu po reszcie ciała. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że faktycznie musiała przemarznąć i teraz nadszedł ten nieprzyjemny moment, gdy ciało i umysł zaczynają zdawać sobie z tego sprawę. Postanowiła więc skupić się na czymś innym, a że nie miała wielu opcji, wędrowała wzrokiem za Everettem, który przemykał jej w tę i z powrotem niczym opiekuńcza kwoka. Evelyn postanowiła być na tyle dobroduszna, by jedynie milcząco obserwować to zjawisko, zapewne kiedyś przyjdzie jej to wspominać, może odrobinę nabijając się z Sykesa, oczywiście w dobrej wierze. Miała wrażenie, że stawała się jego eksperymentalnym pacjentem zero – nie wiedziała tylko, czy się bać, czy jednak cieszyć.
Nawet kiedy obserwowała jak się wokół nie rozkłada, nie pomyślała, że może tak bezceremonialnie nawiązać kontakt z jej skórą, od razu łapiąc ją za nadgarstek. Wzdrygnęła się, zaskoczona nagłym dotykiem i swoją odruchową reakcją. Zacisnęła jednak wargi, mając nadzieję, że nie zostało to zauważone. – Mówisz? – uniosła brew ku górze, łapiąc przelotny kontakt wzrokowy, zaraz jednak go zrywając, by skupić je na własnej dłoni. Zaczynała podejrzewać, że każde z nich widziało inny obraz, jednak nie zamierzała wytykać tego mężczyźnie, pozwalając mu sobie pomóc bez żadnych kpin. Przynajmniej na takie poświęcenie mogła się zdobyć. Zaciskała zęby, gdy czuła nieprzyjemne ukłucia wydostających się z jej opuszków mikro odłamków szkła, cierpliwie znosząc zabiegi. Do pewnego momentu była gotowa zgrywać dzielnego pacjenta, aż do momentu, gdy wyłapała nazwę paskudztwa, którym chciał ją potraktować - Żadnego szczuropaskudztwa! – zaprotestowała butnie, jakby co najmniej ofiarował jej obietnicę tortur. – Wystarczy, dziękuję, dużo dla mnie zrobiłeś, jestem wdzięczna – słowa wyskakiwały spomiędzy jej warg, jakby miały zapewnić jej swoisty immunitet i ratunek przed tym jakże innowacyjnym leczeniem za pomocą wywaru. Nie zdążyła skończyć protestować przed jednym, a już pojawił się nowy temat protestów na horyzoncie. Wybałuszyła oczy, patrząc na Everetta jakby ten rozum postradał. – Że mam tu spać? Ale… Ja… Zwierzęta… Hodowla… Rufus… Czekaj… Co? Garboróg. Jasna cholera – burknęła ostatecznie wieńcząc tym własny, przyspieszony model kłótni i oparła tył głowy o fotel, jakby ją to doszczętnie wykończyło. – Merlinie, trzymaj mnie – rzuciła mężczyźnie wymowne spojrzenie, które mówiło, że nie jest zadowolona z użycia chwytu o Garborogu, to była nieczysta zagrywka. – Zostanę, ale nie chcę zabierać ci łóżka, mogę spać gdziekolwiek – dodała, bo to była jedyna rzecz, którą mogła jeszcze negocjować i poddawać dyspucie, nawet jeżeli Sykesowi się to nie podobało.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
– To chyba nie byłoby nic złego. – Wzruszyłem lekko ramionami, gdy subtelnie obśmiała okazywaną przeze mnie troskę. Albo po prostu dała do zrozumienia, że ją dostrzega – a mimo to nie drapie, nie tupie nogą i nie próbuje uciekać. Jak na moje, to mogła się przyzwyczajać, proszę bardzo, lecz zachowałem tę uwagę dla siebie. Nie chciałem przeciągać struny albo wprost przeciwnie, wprawiać Evelyn w zakłopotanie. Merlin raczy wiedzieć, co pomyślałaby sobie po takich słowach. Niby ciągle powtarzałem, że jestem w stanie pomóc z czym tylko trzeba i żeby o tym pamiętała, lecz może takie zapewnienia trafiały do niej w mniejszym stopniu niż faktyczne czyny. – Jeszcze będziesz chciała, żebym trochę porządził! – Pogroziłem przyjaciółce palcem, idąc jej śladem i podmieniając określenia. Nie przestawałem krzątać się po wnętrzu Gawry, wciąż dziękując w duchu, że Jarvis był tej nocy u dziadków; nawet nie chciałem sobie wyobrażać, jak zareagowałby na garboroga dobijającego się do drzwi. – To bardzo miłe z twojej strony – odparłem, gdy ogłosiła, że nie podejrzewa mnie o mordercze zapędy. No tyle dobrze; może jednak nie robiłem takiego złego wrażenia, skoro po latach znajomości obdarzyła mnie takim zaufaniem. Ale żarty na bok. Prędko wypiłem swoją porcję miodu, by niewiele później wrócić do zasiadającej w fotelu Despenser z kompletem przedmiotów, których potrzebowałem do sprawnego i bezproblemowego przemycia jej ranek. Wydawało mi się, że drgnęła w reakcji na mój dotyk, lecz nie przypisałem temu faktowi większego znaczenia; zaskoczenie musiało zrobić swoje, zapewne po prostu nie spodziewała się, że zacznę już teraz, bez ostrzeżenia. Bo miałem nadzieję, że to nie kwestia strachu. Albo bólu. Wszak dokładałem wszelkich starań, by działać delikatnie, ostrożnie, a choć dłonie miałem nieco szorstkie i pokryte odciskami, to nauczyłem się odpowiedniego dawkowania nacisku podczas obcowania z kruchym, drobnym Jarvisem.
Pracowałem w ciszy, to mrużąc oczy, to marszcząc brwi, gdy tak wypatrywałem kolejnych odłamków szkła i przecierałem opuszkę po opuszce. Musiałem zyskać pewność, że za pomoc, którą przyniosła mnie i bezimiennemu garborogowi, nie zapłaci własną krzywdą. No, a przynajmniej że krzywda ta nie zostanie z nią na długo, bo co się stało, to już się nie odstanie...
– Tego się właśnie spodziewałem – westchnąłem, kiedy usłyszała nazwę proponowanego specyfiku; gdyby tylko mogła, pewnie uciekłaby na drugi koniec Gawry i zaczęła na mnie syczeć niczym rozjuszony matagot. – Żadnego szczuropaskudztwa – obiecałem; podłapałem wzrok czarownicy, wznosząc przy tym ręce w obronnym geście. Nie zamierzałem jej do niczego zmuszać, również dlatego, że zapewne prędzej wydrapałaby mi oczy niż na to pozwoliła. Zrobiłem minę, gdy zaczęła wyrzucać z siebie kolejne słowa, wyrazy wdzięczności, podszyte jednak paniką i narastającym oporem. – Wiesz, że nie ma za co. – Dziękować. To była moja wina, że do tego doszło. I na moich barkach spoczywała odpowiedzialność za choćby częściowe rozwiązanie problemu.
Nie potrafiłem powstrzymać się przed cichym parsknięciem w reakcji na urywany monolog Evelyn; wyrwało się spomiędzy moich warg, nim zdołałbym je zdusić w sobie. – Zabawnie się zapowietrzasz, mówiłem ci to już kiedyś? Ale spokojnie. Przez kilka godzin nic im się nie stanie. Nic nie wybuchnie, Rufus da sobie radę... – Starałem się przemawiać już nieco poważniej, chociaż wyglądało na to, że zdążyła przeprowadzić cały hipotetyczny spór bez mojego udziału. Chodziło mi tylko i wyłącznie o jej wygodę. Powinna odpocząć. Zmrużyć oczy. Zregenerować choć trochę nadwątlonych sił. Bo przecież nie podejrzewałem, by w mojej propozycji dopatrywała się jakiejś niestosowności. – Merlina tutaj nie ma, ewentualnie mogę go zastąpić – zaoferowałem, gdy znów próbowała zabić mnie samym wzrokiem. No cóż, miałem rację, argument z garborogiem był asem z rękawa; nie potrafiła go zignorować, ani przebić. – Proszę cię, Evelyn. Ty zajmiesz moje łóżko, ja mogę przespać się u Jarvisa, przytulę się do pana Płomyka... – urwałem, mając nadzieję, że wspomnienie ulubionego smoczego przyjaciela mojego syna nieco ją rozczuli. Nie chciała sprawiać problemu, pozbawiać mnie własnego posłania, rozumiałem to w pełni, ale przecież dało się ten problem rozwiązać w taki sposób, żeby obie strony były zadowolone. Albo chociaż względnie zadowolone. – Chodź, pokażę ci co i jak – dodałem, powoli odsuwając się od fotela, tym samym zwracając przyjaciółce swobodę ruchów. Czułem, że to nie koniec naszej dyskusji; może jednak zmięknie, kiedy udowodnię jej, że nie zamierzałem przecież spać na dworze albo w szopie, koło garboroga.
– I Evelyn... Dziękuję. – Wzniosłem kąciki ust ku górze, przywołując na twarz blady, lecz wdzięczny uśmiech. Zasługiwała na słowa uznania, zamierzałem więc powtarzać je w kółko.
| 2xzt
Pracowałem w ciszy, to mrużąc oczy, to marszcząc brwi, gdy tak wypatrywałem kolejnych odłamków szkła i przecierałem opuszkę po opuszce. Musiałem zyskać pewność, że za pomoc, którą przyniosła mnie i bezimiennemu garborogowi, nie zapłaci własną krzywdą. No, a przynajmniej że krzywda ta nie zostanie z nią na długo, bo co się stało, to już się nie odstanie...
– Tego się właśnie spodziewałem – westchnąłem, kiedy usłyszała nazwę proponowanego specyfiku; gdyby tylko mogła, pewnie uciekłaby na drugi koniec Gawry i zaczęła na mnie syczeć niczym rozjuszony matagot. – Żadnego szczuropaskudztwa – obiecałem; podłapałem wzrok czarownicy, wznosząc przy tym ręce w obronnym geście. Nie zamierzałem jej do niczego zmuszać, również dlatego, że zapewne prędzej wydrapałaby mi oczy niż na to pozwoliła. Zrobiłem minę, gdy zaczęła wyrzucać z siebie kolejne słowa, wyrazy wdzięczności, podszyte jednak paniką i narastającym oporem. – Wiesz, że nie ma za co. – Dziękować. To była moja wina, że do tego doszło. I na moich barkach spoczywała odpowiedzialność za choćby częściowe rozwiązanie problemu.
Nie potrafiłem powstrzymać się przed cichym parsknięciem w reakcji na urywany monolog Evelyn; wyrwało się spomiędzy moich warg, nim zdołałbym je zdusić w sobie. – Zabawnie się zapowietrzasz, mówiłem ci to już kiedyś? Ale spokojnie. Przez kilka godzin nic im się nie stanie. Nic nie wybuchnie, Rufus da sobie radę... – Starałem się przemawiać już nieco poważniej, chociaż wyglądało na to, że zdążyła przeprowadzić cały hipotetyczny spór bez mojego udziału. Chodziło mi tylko i wyłącznie o jej wygodę. Powinna odpocząć. Zmrużyć oczy. Zregenerować choć trochę nadwątlonych sił. Bo przecież nie podejrzewałem, by w mojej propozycji dopatrywała się jakiejś niestosowności. – Merlina tutaj nie ma, ewentualnie mogę go zastąpić – zaoferowałem, gdy znów próbowała zabić mnie samym wzrokiem. No cóż, miałem rację, argument z garborogiem był asem z rękawa; nie potrafiła go zignorować, ani przebić. – Proszę cię, Evelyn. Ty zajmiesz moje łóżko, ja mogę przespać się u Jarvisa, przytulę się do pana Płomyka... – urwałem, mając nadzieję, że wspomnienie ulubionego smoczego przyjaciela mojego syna nieco ją rozczuli. Nie chciała sprawiać problemu, pozbawiać mnie własnego posłania, rozumiałem to w pełni, ale przecież dało się ten problem rozwiązać w taki sposób, żeby obie strony były zadowolone. Albo chociaż względnie zadowolone. – Chodź, pokażę ci co i jak – dodałem, powoli odsuwając się od fotela, tym samym zwracając przyjaciółce swobodę ruchów. Czułem, że to nie koniec naszej dyskusji; może jednak zmięknie, kiedy udowodnię jej, że nie zamierzałem przecież spać na dworze albo w szopie, koło garboroga.
– I Evelyn... Dziękuję. – Wzniosłem kąciki ust ku górze, przywołując na twarz blady, lecz wdzięczny uśmiech. Zasługiwała na słowa uznania, zamierzałem więc powtarzać je w kółko.
| 2xzt
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Hep!
Szarpnęło nią znowu, świat rozlał się w ciemności i na powrót zarysował, przy okazji przyoblekając się w szaty nowej scenerii. Magia cisnęła nią ― dla odmiany ― nie na ziemię, a na ścianę, gdzie wpadła w poukładane i pocięte drewno na opał, potem w jakieś narzędzia stojące w kącie, a finalnie i tak znalazła się na ziemi. Kręciło jej się w głowie i szumiało w uszach, skryty pod ubraniem piasek drażnił skórę, ale nie zdążyła się nawet porządnie otrzepać, bo magia wyrwała ją z zabezpieczonego duną ogrodu i cisnęła tutaj. Adda podniosła się z trudem na łokciach i potoczyła spojrzeniem po wnętrzu, minę przy tym mając naprawdę niewesołą. Gdzie wylądowała tym razem? U kogo? Czy ta szopa też jest zabezpieczona jakąś jebaną pułapką, która aktywuje się tuż po tym, jak postanowi się pozbierać? Nie mogła wykluczyć takiej możliwości.
Ostrożnie podniosła się na kolana i podparła skradzioną z poprzedniej lokacji łopatą; ból przeciął okolice lewej łopatki, błyskawicą przemknął na kark, aż musiała zgiąć szyję i przytulić ją do barku. Nim pierwsza fala nieprzyjemności ustała ― pojawiła się druga, zwiastując kwitnące pod ubraniem siniaki, efekt licznych obić i otarć, które zebrała w dzisiejszym dniu. Jeden z rękawów bluzki odpadł sam po perypetiach z duną, ukazując czerwone pręgi po kurzych pazurach; reszta stroju nie prezentowała się wcale lepiej. Czuła się brudna i zaniedbana, ale gdzieś w głębi ducha męczyło ją przeświadczenie, że to wcale nie koniec perypetii związanych z czkawką.
― No dobra… ― westchnęła, podnosząc wzrok na drzwi. Mimo tego, że wpadła w drewno i narzędzia, nie zrobiła chyba zbyt wiele hałasu, bo jeszcze nikt się nie pojawił by sprawdzić, co się właściwie stało. A może nikogo nie było w domu? Taka opcja byłaby chyba najprzyjemniejsza z tych wszystkich.
Bez przekonania, lekko utykając, ruszyła w stronę wyjścia ― na szczęście nikt nie zamknął szopy, co za ulga ― prześlizgnęła się na zewnątrz i rozejrzała. Okolica wydawała jej się boleśnie znajoma, a płynąca w powietrzu melodia wygrywana na flecie budziła wspomnienia. Znała to miejsce. Znała grajka.
Uczucie ulgi było tak potężne, że znów się zachwiała i podparła łopatą, a pod powiekami poczuła bardzo niepokojącą i zdradziecką wilgoć. Wzdrygnęła się. Przecież się nie rozklei. Nie teraz, nie tutaj.
Wdech-wydech, potem parę kolejnych kroków by móc wyjrzeć zza szopy i ostateczne rozwianie wszelkich podejrzeń, złudzeń i wątpliwości. Everett chyba poczuł na sobie jej spojrzenie, bo przestał grać, choć równie dobrze melodia mogła mieć swój naturalny koniec właśnie teraz. Adda wydusiła z siebie krzywy, drżący uśmiech, doskonale świadoma tego, że nie przekonałaby nim nawet pijanego, ale wciąż nie potrafiła od tak się poddać i przyznać do tego, że dzisiejszy dzień przerasta w swojej chujowości wszystkie inne.
― Dostałam czkawki ― wyjaśniła po dłuższej chwili milczenia i z miejsca znienawidziła się za ten złamany ton głosu. ― I trochę mnie sponiewierało po drodze…
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Było ciepło, tak okropnie ciepło, że aż musiałem zmienić przyklejoną do grzbietu koszulę na coś lżejszego, przedtem jednak ochlapać się zimną, parującą w mgnieniu oka wodą w daremnej próbie schłodzenia spieczonego skwarem ciała. Co więcej, wciąż wisząca na niebie kometa – czy czymkolwiek to paskudztwo było – skutecznie utrudniała skupienie się na pracy, na wypoczynku, na wszystkim po kolei. Niepewność spędzała sen z powiek, a w pełni uzasadniony niepokój przyprawiał Jarvisa o gorszy nastrój, odbierając malcowi uśmiech i energię. To znowu rozbudzało w mojej piersi irytację, której, jak na złość, nie mogłem ukierunkować, zrzucić na karb działania tej czy innej osoby, a w tym geście odnaleźć choć namiastkę ukojenia; zdecydowanie potrzebowałem chwili spokoju, luksusu, na który tak niewielu mogło sobie teraz pozwolić. A także okazji, by odespać zarywane ostatnio noce. Na szczęście po skreśleniu błagalnego listu okazało się, że liczyć mogę, jak zwykle, na kobiety klanu Sykesów; matkę o szczerozłotym sercu, Jocundę, której uszczypliwości były najlepszymi wyrazami siostrzanej miłości i mieszkającą opodal Jade, ta deptała najstarszej z nas po piętach w kategorii Najlepszy Pocisk Roku. Po odeskortowaniu grymaszącego syna – w towarzystwie pana Płomyka – do babińca, podjąłem desperacką próbę ucięcia sobie drzemki; ciągle jednak coś było nie tak, a przynajmniej dopóki znużony towarzyszącym mi od początku lipca zmęczeniem nie odpłynąłem. Sen miałem jednak płytki, niespokojny; obudziłem się zgrzany, lepki od potu, zrezygnowany.
Niewiele później wyszedłem przed dom, z fletem w jednej dłoni, z rzeźbionym od jakiegoś czasu hipogryfem – w drugiej. Skoro już zrobiłem sobie coś na kształt dnia wolnego, i to z zamysłem zregenerowania nadwątlonych sił, uspokojenia skołatanych nerwów, nie powinienem tej okazji marnować. W pierwszej chwili skrzywiłem się w reakcji na prażące, przebijające się przez korony drzew słońce, a także towarzyszącą mu kometę, po czym ruszyłem w stronę szopy, by kawałek za nią, w prowizorycznym szałasie zdobiącym prowizoryczny wybieg odnaleźć dyszącego ciężko Wilfreda. Takie pogody nie oszczędzały nikogo, tym bardziej gruboskórnego garboroga. Jak nie zima stulecia, to żar lejący się z nieba, co?
– Odpoczywaj, druhu – mruknąłem cicho, swobodnym ruchem dłoni kreśląc w powietrzu znak, dzięki któremu jego wiadro znów napełniło się świeżą wodą; dbałem o to, by nasz już-nie-taki-nowy lokator miał co pić. Wtedy też przysiadłem pod pobliskim drzewem, odnajdując jedno z nielicznych miejsc w cieniu, i westchnąłem ciężko, boleśnie, dziwiąc się własną niemocą. Może muzyka miała mi pomóc. Rozproszyć wiszące nad myślami czarne chmury. Przytknąłem więc flet do ust i zacząłem grać, z początku rwanie, z przerwami, leniwie przypominając sobie odpowiednie ruchy palców. Nie potrzebowałem jednak wiele czasu, by odkurzyć zaniedbywaną ostatnio umiejętność; charakterystyczne nuty rozbrzmiały na polanie wokół Gawry, i nawet Wilfred ruszał niekiedy uchem w takt wygrywanej przeze mnie melodii. Czyżbym miał zostać zaklinaczem garborogów?
I wtedy wydarzyło się coś niespodziwanego. Coś, co niemalże przyprawiło mnie o zawał serca, albo chociaż zadławienie się własnym językiem. W szopie zahurgotało; uznałem, że to tylko wyobraźnia płatała mi figla. Przecież nikt nie mógł się tu nagle pojawić, nikt nie trafiłby sobie ot tak do skrytej w głębinach lasu chatki. Prawda? Kiedy jednak poczułem na sobie czyjś wzrok, kątem oka dostrzegłem odcinającą się na tle drzew sylwetkę, nagle przestałem grać, zamierając w pełnym napięcia bezruchu. Co do...? Czy już przygrzało mi na tyle, że miałem zwidy? Albo zbyt dawno nie zjadłem żadnej kanapki i padłem ofiarą halucynacji powodowanych głodem? Oczy poruszały mi się to w lewo, to w prawo, gdy w milczeniu obejmowałem wzrokiem malujący się przede mną obraz nędzy i rozpaczy. – Adda...? – wydusiłem z siebie w końcu, ostrożnie, jak gdyby jedno nieostrożne słowo mogło sprowokować ją do ataku. Skoku. Albo czegoś jeszcze gorszego. Jej umorusaną, okoloną aureolą rozczochranych włosów twarz wykrzywił uśmiech; taki wymuszony, jak gdyby robiła dobrą minę do złej gry. – To naprawdę ty? – dodałem jeszcze niezbyt mądrze, powoli wstając z zajmowanego do tej pory miejsca na ziemi. – Czkawka – powtórzyłem po czarownicy; no tak, to było jakieś wytłumaczenie. A już miałem uraczyć przyjaciółkę jakimś nieśmiesznym żartem, że mogła się chociaż zapowiedzieć, nie zaś wypadać z szopy... z łopatą w dłoni? – Co się stało? Co dokładnie cię sponiewierało? Fakt faktem, wyglądasz jakby smok cię przeżuł i wypluł – rzuciłem, w teorii dla rozluźnienia atmosfery; mojej uwadze nie umknął łamiący się ton głosu, panika, która pobrzmiewała między kolejnymi zgłoskami. – Chodź. Chodź do domu. Zaraz się tobą zajmę. – Dotarłem do niej w kilku większych krokach, po czym ostrożnie ująłem za ramię, bez pytania przyciągnąłem bliżej. Czy ktoś ją napadł? Skrzywdził? De Verley zawsze chodziła swoimi ścieżkami, zupełnie jak kot, a teraz łatwo było pojawić się w złym miejscu, o złej porze. Z drugiej strony, nigdy nie dawała sobie w kaszę dmuchać. I zdawała się potrafić wyślizgnąć się z każdych tarapatów.
Przycisnąłem ją do piersi, czy tego chciała, czy nie, po czym zdobyłem na pokrzepiający uśmiech, krzyżując z rozedrganą czarownicą spojrzenia. Wciąż nie potrafiłem w to uwierzyć, że wylazła właśnie z szopy, obdrapana, upiaszczona, niemalże płacząc – na pytania jednak przyjdzie czas później. Teraz musiałem usadzić ją w fotelu i nalać szklankę czegoś mocniejszego.
Niewiele później wyszedłem przed dom, z fletem w jednej dłoni, z rzeźbionym od jakiegoś czasu hipogryfem – w drugiej. Skoro już zrobiłem sobie coś na kształt dnia wolnego, i to z zamysłem zregenerowania nadwątlonych sił, uspokojenia skołatanych nerwów, nie powinienem tej okazji marnować. W pierwszej chwili skrzywiłem się w reakcji na prażące, przebijające się przez korony drzew słońce, a także towarzyszącą mu kometę, po czym ruszyłem w stronę szopy, by kawałek za nią, w prowizorycznym szałasie zdobiącym prowizoryczny wybieg odnaleźć dyszącego ciężko Wilfreda. Takie pogody nie oszczędzały nikogo, tym bardziej gruboskórnego garboroga. Jak nie zima stulecia, to żar lejący się z nieba, co?
– Odpoczywaj, druhu – mruknąłem cicho, swobodnym ruchem dłoni kreśląc w powietrzu znak, dzięki któremu jego wiadro znów napełniło się świeżą wodą; dbałem o to, by nasz już-nie-taki-nowy lokator miał co pić. Wtedy też przysiadłem pod pobliskim drzewem, odnajdując jedno z nielicznych miejsc w cieniu, i westchnąłem ciężko, boleśnie, dziwiąc się własną niemocą. Może muzyka miała mi pomóc. Rozproszyć wiszące nad myślami czarne chmury. Przytknąłem więc flet do ust i zacząłem grać, z początku rwanie, z przerwami, leniwie przypominając sobie odpowiednie ruchy palców. Nie potrzebowałem jednak wiele czasu, by odkurzyć zaniedbywaną ostatnio umiejętność; charakterystyczne nuty rozbrzmiały na polanie wokół Gawry, i nawet Wilfred ruszał niekiedy uchem w takt wygrywanej przeze mnie melodii. Czyżbym miał zostać zaklinaczem garborogów?
I wtedy wydarzyło się coś niespodziwanego. Coś, co niemalże przyprawiło mnie o zawał serca, albo chociaż zadławienie się własnym językiem. W szopie zahurgotało; uznałem, że to tylko wyobraźnia płatała mi figla. Przecież nikt nie mógł się tu nagle pojawić, nikt nie trafiłby sobie ot tak do skrytej w głębinach lasu chatki. Prawda? Kiedy jednak poczułem na sobie czyjś wzrok, kątem oka dostrzegłem odcinającą się na tle drzew sylwetkę, nagle przestałem grać, zamierając w pełnym napięcia bezruchu. Co do...? Czy już przygrzało mi na tyle, że miałem zwidy? Albo zbyt dawno nie zjadłem żadnej kanapki i padłem ofiarą halucynacji powodowanych głodem? Oczy poruszały mi się to w lewo, to w prawo, gdy w milczeniu obejmowałem wzrokiem malujący się przede mną obraz nędzy i rozpaczy. – Adda...? – wydusiłem z siebie w końcu, ostrożnie, jak gdyby jedno nieostrożne słowo mogło sprowokować ją do ataku. Skoku. Albo czegoś jeszcze gorszego. Jej umorusaną, okoloną aureolą rozczochranych włosów twarz wykrzywił uśmiech; taki wymuszony, jak gdyby robiła dobrą minę do złej gry. – To naprawdę ty? – dodałem jeszcze niezbyt mądrze, powoli wstając z zajmowanego do tej pory miejsca na ziemi. – Czkawka – powtórzyłem po czarownicy; no tak, to było jakieś wytłumaczenie. A już miałem uraczyć przyjaciółkę jakimś nieśmiesznym żartem, że mogła się chociaż zapowiedzieć, nie zaś wypadać z szopy... z łopatą w dłoni? – Co się stało? Co dokładnie cię sponiewierało? Fakt faktem, wyglądasz jakby smok cię przeżuł i wypluł – rzuciłem, w teorii dla rozluźnienia atmosfery; mojej uwadze nie umknął łamiący się ton głosu, panika, która pobrzmiewała między kolejnymi zgłoskami. – Chodź. Chodź do domu. Zaraz się tobą zajmę. – Dotarłem do niej w kilku większych krokach, po czym ostrożnie ująłem za ramię, bez pytania przyciągnąłem bliżej. Czy ktoś ją napadł? Skrzywdził? De Verley zawsze chodziła swoimi ścieżkami, zupełnie jak kot, a teraz łatwo było pojawić się w złym miejscu, o złej porze. Z drugiej strony, nigdy nie dawała sobie w kaszę dmuchać. I zdawała się potrafić wyślizgnąć się z każdych tarapatów.
Przycisnąłem ją do piersi, czy tego chciała, czy nie, po czym zdobyłem na pokrzepiający uśmiech, krzyżując z rozedrganą czarownicą spojrzenia. Wciąż nie potrafiłem w to uwierzyć, że wylazła właśnie z szopy, obdrapana, upiaszczona, niemalże płacząc – na pytania jednak przyjdzie czas później. Teraz musiałem usadzić ją w fotelu i nalać szklankę czegoś mocniejszego.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Szopa
Szybka odpowiedź