Szopa
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Szopa
Szopa (zwana również składzikiem), to niewielka, przycupnięta za domem konstrukcja, w której znaleźć można zarówno drewno na opał, jak i uszkodzone przedmioty użytku codziennego, które Everett obiecał sobie naprawić, kiedyś. Sporadycznie przemienia się w azyl dla rannych magicznych stworzeń.
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
― A znasz inne równie czarujące blondynki? ― parsknęła; jeszcze wymuszenie, jeszcze na siłę, ale widok znajomej twarzy łagodził troski. ― Uważaj, bo się obrażę.
Podparła dłoń na biodrze, mocniej chwyciła łopatę drugą ręką, a spojrzenie, jakie mu rzuciła niosło w sobie tyle samo zmęczenia niepewną sytuacją, co wyzwania. Grunt wydawał jej się stabilny, w pobliżu nie było żadnej pojebanej pułapki, nikt nikomu nie amputował ręki, nie było szalonych kur i ich równie szalonej właścicielki. Widmo męża ― do tej pory tak solidne, niemal namacalne ― znów rozmyło się w powietrzu, wycofało w dalsze zakamarki pamięci. Musiała się pozbierać. Musiała się pozbierać szybko.
― Szkoda gadać ― mruknęła, opuszczając ręce wzdłuż tułowia, znów bez siły i bez energii, głowa sama opadła w dół. ― Biłam się z kurami i chyba mnie pokonały, nie wiem, jak moja duma to zniesie. Już wolałabym żeby smok mnie przeżuł, byłoby z tego lepsze epitafium.
Znajome objęcia były miłym pocieszeniem; Adda bez wahania puściła nieszczęsną łopatę, wtuliła się ufnie w Everetta, jakby szukając gwarancji bezpieczeństwa; dokładnie tak jak wtedy, kiedy przyszło jej mierzyć się ze śmiercią brata w samotności. Wtedy też był obok, zainteresował się przydługawym milczeniem z jej strony, pomógł jej się pozbierać i stanąć na nogi. Nawet nie chciała sobie wyobrażać co by się z nią stało, gdyby nie tamta niezapowiedziana wizyta w gajówce.
― Widziałam jak mojemu znajomemu amputowano rękę. Uczestniczyłam w tym ― wymamrotała, ale materiał tłumił trochę słowa, zniekształcał je. ― Potem… potem nawet mnie przeniosło dalej z tą ręką, wylądowałam w czyimś ogrodzie, a ogród był zabezpieczony duną. Myślałam, że tam umrę. Że mnie wciągnie i się uduszę, nałykam piasku. ― Jej ramiona zadrżały na samo wspomnienie, powrócił ucisk w gardle dławiący słowa i głos. Nienawidziła czuć się bezbronna, bo bezbronność kojarzyła jej się tylko z Chernovem, z tym, jak nie mogła sobie z nim poradzić, jak topił jej opór i gasił wolę walki.
Uniosła głowę, pochwyciła spojrzenie Everetta, uśmiechnęła się; nadal trochę krzywo, trochę bez przekonania, ale z wdzięcznością.
― Czy ten twój pakiet opiekuńczy obejmuje głównie alkohol? ― spytała, siląc się na lekki ton. ― Albo nie, nie mów. Zrobisz mi niespodziankę. ― Wyswobodziła się w końcu z jego objęć i podniosła łopatę (nie była gotowa się z nią rozstać, tak na wszelki wypadek wolała mieć ją przy sobie), odgarnęła kosmyk włosów za ucho i ruszyła jego śladem, w stronę domu. ― Co ci przerwałam w ogóle? Słyszałam, że grałeś.
Podparła dłoń na biodrze, mocniej chwyciła łopatę drugą ręką, a spojrzenie, jakie mu rzuciła niosło w sobie tyle samo zmęczenia niepewną sytuacją, co wyzwania. Grunt wydawał jej się stabilny, w pobliżu nie było żadnej pojebanej pułapki, nikt nikomu nie amputował ręki, nie było szalonych kur i ich równie szalonej właścicielki. Widmo męża ― do tej pory tak solidne, niemal namacalne ― znów rozmyło się w powietrzu, wycofało w dalsze zakamarki pamięci. Musiała się pozbierać. Musiała się pozbierać szybko.
― Szkoda gadać ― mruknęła, opuszczając ręce wzdłuż tułowia, znów bez siły i bez energii, głowa sama opadła w dół. ― Biłam się z kurami i chyba mnie pokonały, nie wiem, jak moja duma to zniesie. Już wolałabym żeby smok mnie przeżuł, byłoby z tego lepsze epitafium.
Znajome objęcia były miłym pocieszeniem; Adda bez wahania puściła nieszczęsną łopatę, wtuliła się ufnie w Everetta, jakby szukając gwarancji bezpieczeństwa; dokładnie tak jak wtedy, kiedy przyszło jej mierzyć się ze śmiercią brata w samotności. Wtedy też był obok, zainteresował się przydługawym milczeniem z jej strony, pomógł jej się pozbierać i stanąć na nogi. Nawet nie chciała sobie wyobrażać co by się z nią stało, gdyby nie tamta niezapowiedziana wizyta w gajówce.
― Widziałam jak mojemu znajomemu amputowano rękę. Uczestniczyłam w tym ― wymamrotała, ale materiał tłumił trochę słowa, zniekształcał je. ― Potem… potem nawet mnie przeniosło dalej z tą ręką, wylądowałam w czyimś ogrodzie, a ogród był zabezpieczony duną. Myślałam, że tam umrę. Że mnie wciągnie i się uduszę, nałykam piasku. ― Jej ramiona zadrżały na samo wspomnienie, powrócił ucisk w gardle dławiący słowa i głos. Nienawidziła czuć się bezbronna, bo bezbronność kojarzyła jej się tylko z Chernovem, z tym, jak nie mogła sobie z nim poradzić, jak topił jej opór i gasił wolę walki.
Uniosła głowę, pochwyciła spojrzenie Everetta, uśmiechnęła się; nadal trochę krzywo, trochę bez przekonania, ale z wdzięcznością.
― Czy ten twój pakiet opiekuńczy obejmuje głównie alkohol? ― spytała, siląc się na lekki ton. ― Albo nie, nie mów. Zrobisz mi niespodziankę. ― Wyswobodziła się w końcu z jego objęć i podniosła łopatę (nie była gotowa się z nią rozstać, tak na wszelki wypadek wolała mieć ją przy sobie), odgarnęła kosmyk włosów za ucho i ruszyła jego śladem, w stronę domu. ― Co ci przerwałam w ogóle? Słyszałam, że grałeś.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
– Drugiej takiej jak ty, to na pewno nie znam, słońce – odparłem bez ociągania się, próbując przy tym podtrzymać podobny ton głosu, lekki i swobodny, nawet jeśli w pełni uzasadniony strach o stan Addy zasnuwał myśli całunem zmartwienia. Bez większego trudu odsunąłem na bok wspomnienie innej blondynki, która mogłaby stawać z de Verley w szranki; Tonks nie brakowało zaczepnego czaru, niewątpliwie, ale w tej akurat chwili pełnię mojej uwagi poświęcałem rozedrganej przyjaciółce. Wodziłem wzrokiem od jej przybrudzonej twarzy, przez poharataną rękę, na zniszczonym odzieniu kończąc; czy była cała? I zdrowa? Na szczęście nie dojrzałem żadnych plam krwi, poważniejszych urazów, którymi musielibyśmy się bezzwłocznie zająć. – Smoki są już oklepane. Kto z nimi nie walczył? Za to batalia z kurami brzmi jak coś zupełnie nowego. Nikt nie odmówi ci bycia oryginalną. – Oplotłem czarownicę ramionami, ostrożnie, z bijącym szybciej sercem i bolesnym westchnieniem; nie mogłem nie skojarzyć tej sytuacji z inną, zatartą już nieco przez nieuchronny upływ czasu, w której była równie bezbronna, poruszona. Los miał jednak choć trochę litości, skoro przy tym czknięciu – oby ostatnim – przerzucił ją wprost do mojej szopy. Może nie najczystszej, ale przynajmniej wolnej od wściekłych ptaszysk czy innych tego typu rozrywek. Przy mnie nie miała jej się stać krzywda. – Amputowano rękę? Dlaczego? Ktoś was napadł? – Nie rozumiałem, nie potrafiłem również udawać, że jest inaczej. Z drugiej strony, nie chciałbym naciskać na relacjonowanie mi ostatnich zdarzeń, jeśli jeszcze nie była na to gotowa. Mówiła jednak, a im dalej docierała w swej historii, tym mniej wyraźne stawały się wypowiadane słowa; i to nie tylko za sprawą tłumiącego je materiału, wciskanej w mój obojczyk twarzy. – Shh. Już nic ci nie grozi. Nie mam tu ani duny, ani żadnego innego ustrojstwa. Jesteś bezpieczna. – I zamierzałem powtarzać to do znudzenia, o ile będzie tego potrzebować, by poczuć się lepiej, rozluźnić spięte ciało, obdarować mnie prawdziwie swobodnym uśmiechem. Wtedy też bezwiednie odnalazłem wzrokiem majaczącego w oddali Wilfreda; chyba nie powinniśmy teraz sprawdzać, jak nieufny względem obcym garboróg zareaguje na nagłe pojawienie się kogoś nowego. Nie drzemał już; podniósł łeb, wyraźnie zaintrygowany, czujny. – Istnieje taka szansa. Ale musisz przekonać się sama – mruknąłem, gdy Adda odnalazła w sobie siłę, by podchwycić mój wzrok, spojrzeć mi prosto w oczy. Zmusiłem usta do wygięcia się w uśmiechu; słyszałem, że bywał zaraźliwy. – Ta łopata to na mnie? – prychnąłem jeszcze, chcąc ją w ten sposób rozbawić. Nie mieliśmy jednak czasu do stracenia. Złapałem porzucony w pośpiechu flet, a także figurkę, nad którą pracowałem, po czym prędko ruszyłem w stronę drzwi wejściowych. Próbowałem przypomnieć sobie, co też miałem w spiżarce, jakim alkoholem mogłem ją uraczyć, gdy zadała swe pytanie. – Nic specjalnego. Trochę grałem. Planowałem przerzucić się na dokończenie tego cudaka. – Wzniosłem wyżej niesionego w ręce hipogryfa. – Próbowałem odpocząć, ale ten gorąc jest okropny. I ta kometa. Świat staje na głowie. – Pokręciłem lekko głową, barkiem popychając drzwi wejściowe, przytrzymując je dla idącej moim śladem towarzyszki. Poczekałem, aż przekroczy próg Gawry, dopiero wtedy ruszyłem dalej, przez przedpokój i salon do niewielkiej kuchni. – Zapraszam na fotel – zachęciłem Addę słowem, brodą wskazując na obity pomarańczowym materiałem mebel. Ledwie chwilę później podawałem przyjaciółce butelkę czarnego ale, pierwszego, co wpadło mi w ręce. Powinno się nadać. – Może być? A może chcesz coś zjeść? – To nie była pierwsza sytuacja, w której uruchamiała mi się podpatrzona u matki nadopiekuńczość. Co jednak miałem poradzić, problemy powinno się rozwiązywać kompleksowo. – To teraz powiedz mi, co cię boli. Oprócz dumy. Widziałem, że utykasz. Oberwałaś w nogę? Widzę też szramy po spotkaniu z kurami, ale na szczęście nie są bardzo głębokie – mruknąłem, mrużąc przy tym oczy; na tym to się znałem, na śladach po szponach, pazurach czy kłach.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Ufnie złożyła głowę na jego ramieniu, odetchnęła głębiej; wypuszczone nosem powietrze musnęło jego szyję, sprowadziło krótką iluzję chłodniejszego podmuchu. Adda przymknęła oczy, słuchała jego głosu. Everett od zawsze miał jakąś magiczną zdolność do podnoszenia jej na duchu i rozśmieszania; nawet w tamtym barze, wieki temu, kiedy był jednym z podejrzanych w śledztwie, zdołał ją rozbawić. Tak prawdziwie, szczerze, bo przecież śmianie się na siłę z cudzych żartów przychodziło jej równie łatwo, co oddychanie.
― Zawsze znajdziesz sposób na wyciągnięcie mnie z dołka, hm? ― Argument o oryginalności batalii był skuteczny, to musiała mu oddać. Parsknęła cicho, krótko, kiedy wyobraziła sobie jaki z tego może wyjść potencjalny napis na nagrobku.
― Wyglądała na martwą ― powiedziała cicho; jej głos niemalże splótł się ze szmerem liści poruszonych wiatrem. ― Nie wiem, jak do tego doszło, pojawiłam się w gabinecie praktycznie w środku zabiegu, prosto z kurnikowej batalii.
Umilkła na dłuższy moment, kiedy zapewnił ją o bezpieczeństwie. Choć nie był przecież aurorem lub innym zaprawionym w boju czarodziejem, wraz z jego słowami ― powtarzanymi co któreś spotkanie, raz po raz, do skutku ― spłynęła na nią pewność, że tak właśnie jest. Że tutaj, z nim, nic jej nie grozi; nie pojawi się żadne widmo przeszłości, nie zapadną się nagle po kolana w piasku, którego nikt nie zauważył. Od kiedy straciła Louisa, brakowało jej w życiu kogoś, kto zapełniłby pustkę po bracie. Everett nie wiedział o niej wielu rzeczy, ale nie przeszkadzało mu to w zajęciu tej luki; stał się podobną do niego figurą, obietnicą zrozumienia i wsparcia, choć czasami działał intuicyjnie, na ślepo. Była mu wdzięczna za to, że nigdy od niej niczego nie wymagał i nie naciskał, nie próbował podążyć którąkolwiek z jej ścieżek. Być może to stanowiło fundament ich relacji, ta niewymuszona wolność i podświadome zrozumienie.
― Duny może nie masz ― odparła w końcu, podnosząc głowę i spoglądając w kierunku stworzenia. ― Ale garboroga to już owszem. To twój nowy pupil? Rzucasz mu czasem patyk do aportowania? ― Wyglądała już o wiele lepiej, pogodniej, a czająca się w głosie zaczepka była głównym dowodem na to, że jego czary przynoszą efekty. Spojrzała na niego ciekawsko, a w zielonych oczach mignął promień słońca. Uśmiech Everetta w istocie był zaraźliwy i nawet nie próbowała mu stawiać oporu, odwzajemniła go i dla urozmaicenia sytuacji jeszcze dźgnęła go palcem pod żebra.
― A żebyś wiedział, że na ciebie. ― Z nagle zawziętą miną sięgnęła jeszcze raz drugiego ciała, spróbowała go połaskotać. ― Muszę w końcu mieć na kim się wyżyć, prawda? ― Zatrzepotała rzęsami, błyskawicznie pozorując uosobienie niewinności. ― Chyba, że zamiast łopaty wolisz poduszkę, możemy sobie urządzić małą wojnę. A ten kto przegra pije wodę po korniszonach!
Kiedy tylko pokazał figurkę, całe jej zainteresowanie skupiło się właśnie na niej. Od czasu do czasu miała okazję zobaczyć, co takiego Everett tak namiętnie dłubie i za każdym razem zadziwiała ją szczegółowość detali, sposób oddania charakteru zwierzaka.
― Urodziny mam dopiero za miesiąc, więc zdążysz ― poklepała go po ramieniu, wciąż w żartobliwym tonie. W zasadzie, nie wiedziała nawet, czy pamiętał o tym, kiedy ma swój dzień. Nachyliła się do niego z konspiracyjną i arcypoważną miną. ― Przyjmę też alkohol ― dodała szeptem.
Wślizgnęła się płynnie do środka, krótkim uśmiechem podziękowała za przytrzymanie drzwi.
― Ach, nawet mi nie mów o komecie. Miałam serię niefortunnych zdarzeń w dniu w którym się pojawiła. ― Zgodnie z zaproszeniem, zapadła się we wskazanym fotelu w zgoła niedbałej i niegodnej damy pozie, z wdzięcznością przyjęła butelkę i przyłożyła ją najpierw do szyi ― witając krótkotrwałe ukłucie zimna na skórze ― a dopiero potem zabierając się za rozbrojenie zakrętki.
― Dziękuję za propozycję, ale pas ― odparła z uśmiechem, obróciła butelkę w dłoniach. ― Przy każdym przerzuceniu robi mi się strasznie niedobrze, byłoby szkoda gdybym tu coś zjadła i potem musiała się z tym pożegnać. Wystarczy mi ale ― uniosła na chwilę butelkę w geście podziękowania i upiła łyk. Napój był przyjemnie chłodny, objął jej gardło orzeźwieniem i spłynął w dół, pozostawiając po sobie lekką falę dreszczy.
― Trochę tak ― przyznała bez ogródek ― kiedy zaczęła mnie wciągać duna, to właśnie za tę nogę. Próbowałam ją wyszarpać, ale coś mi wtedy przeskoczyło w kolanie i może nie boli, ale dokucza. ― Machnęła zaraz wolną ręką. ― Przejdzie, nie martw się. Szramy też pewnie znikną lada moment i będę jak nowa, do wesela się zagoi i tak dalej. Szkoda mi tylko bluzki ― westchnęła, upijając kolejny łyk ale ― lubiłam ją.
― Zawsze znajdziesz sposób na wyciągnięcie mnie z dołka, hm? ― Argument o oryginalności batalii był skuteczny, to musiała mu oddać. Parsknęła cicho, krótko, kiedy wyobraziła sobie jaki z tego może wyjść potencjalny napis na nagrobku.
― Wyglądała na martwą ― powiedziała cicho; jej głos niemalże splótł się ze szmerem liści poruszonych wiatrem. ― Nie wiem, jak do tego doszło, pojawiłam się w gabinecie praktycznie w środku zabiegu, prosto z kurnikowej batalii.
Umilkła na dłuższy moment, kiedy zapewnił ją o bezpieczeństwie. Choć nie był przecież aurorem lub innym zaprawionym w boju czarodziejem, wraz z jego słowami ― powtarzanymi co któreś spotkanie, raz po raz, do skutku ― spłynęła na nią pewność, że tak właśnie jest. Że tutaj, z nim, nic jej nie grozi; nie pojawi się żadne widmo przeszłości, nie zapadną się nagle po kolana w piasku, którego nikt nie zauważył. Od kiedy straciła Louisa, brakowało jej w życiu kogoś, kto zapełniłby pustkę po bracie. Everett nie wiedział o niej wielu rzeczy, ale nie przeszkadzało mu to w zajęciu tej luki; stał się podobną do niego figurą, obietnicą zrozumienia i wsparcia, choć czasami działał intuicyjnie, na ślepo. Była mu wdzięczna za to, że nigdy od niej niczego nie wymagał i nie naciskał, nie próbował podążyć którąkolwiek z jej ścieżek. Być może to stanowiło fundament ich relacji, ta niewymuszona wolność i podświadome zrozumienie.
― Duny może nie masz ― odparła w końcu, podnosząc głowę i spoglądając w kierunku stworzenia. ― Ale garboroga to już owszem. To twój nowy pupil? Rzucasz mu czasem patyk do aportowania? ― Wyglądała już o wiele lepiej, pogodniej, a czająca się w głosie zaczepka była głównym dowodem na to, że jego czary przynoszą efekty. Spojrzała na niego ciekawsko, a w zielonych oczach mignął promień słońca. Uśmiech Everetta w istocie był zaraźliwy i nawet nie próbowała mu stawiać oporu, odwzajemniła go i dla urozmaicenia sytuacji jeszcze dźgnęła go palcem pod żebra.
― A żebyś wiedział, że na ciebie. ― Z nagle zawziętą miną sięgnęła jeszcze raz drugiego ciała, spróbowała go połaskotać. ― Muszę w końcu mieć na kim się wyżyć, prawda? ― Zatrzepotała rzęsami, błyskawicznie pozorując uosobienie niewinności. ― Chyba, że zamiast łopaty wolisz poduszkę, możemy sobie urządzić małą wojnę. A ten kto przegra pije wodę po korniszonach!
Kiedy tylko pokazał figurkę, całe jej zainteresowanie skupiło się właśnie na niej. Od czasu do czasu miała okazję zobaczyć, co takiego Everett tak namiętnie dłubie i za każdym razem zadziwiała ją szczegółowość detali, sposób oddania charakteru zwierzaka.
― Urodziny mam dopiero za miesiąc, więc zdążysz ― poklepała go po ramieniu, wciąż w żartobliwym tonie. W zasadzie, nie wiedziała nawet, czy pamiętał o tym, kiedy ma swój dzień. Nachyliła się do niego z konspiracyjną i arcypoważną miną. ― Przyjmę też alkohol ― dodała szeptem.
Wślizgnęła się płynnie do środka, krótkim uśmiechem podziękowała za przytrzymanie drzwi.
― Ach, nawet mi nie mów o komecie. Miałam serię niefortunnych zdarzeń w dniu w którym się pojawiła. ― Zgodnie z zaproszeniem, zapadła się we wskazanym fotelu w zgoła niedbałej i niegodnej damy pozie, z wdzięcznością przyjęła butelkę i przyłożyła ją najpierw do szyi ― witając krótkotrwałe ukłucie zimna na skórze ― a dopiero potem zabierając się za rozbrojenie zakrętki.
― Dziękuję za propozycję, ale pas ― odparła z uśmiechem, obróciła butelkę w dłoniach. ― Przy każdym przerzuceniu robi mi się strasznie niedobrze, byłoby szkoda gdybym tu coś zjadła i potem musiała się z tym pożegnać. Wystarczy mi ale ― uniosła na chwilę butelkę w geście podziękowania i upiła łyk. Napój był przyjemnie chłodny, objął jej gardło orzeźwieniem i spłynął w dół, pozostawiając po sobie lekką falę dreszczy.
― Trochę tak ― przyznała bez ogródek ― kiedy zaczęła mnie wciągać duna, to właśnie za tę nogę. Próbowałam ją wyszarpać, ale coś mi wtedy przeskoczyło w kolanie i może nie boli, ale dokucza. ― Machnęła zaraz wolną ręką. ― Przejdzie, nie martw się. Szramy też pewnie znikną lada moment i będę jak nowa, do wesela się zagoi i tak dalej. Szkoda mi tylko bluzki ― westchnęła, upijając kolejny łyk ale ― lubiłam ją.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
– Nie wiem, czy zawsze dam radę, ale na pewno będę próbować – odparłem na jej słowa; choć zwykle robiła dobrą minę do złej gry, wiedziałem przecież, ile niosła na swych barkach. A na pewno ciężarów tych było jeszcze więcej, tylko po prostu nie zdawałem sobie z ich istnienia sprawy, tak jak i Adda nie usłyszała przecież o wszystkim, co wydarzyło się w Norwegii, o wszystkim, co stanowiło pożywkę dla mych koszmarów. Nie musieliśmy jednak spowiadać się sobie z każdego grzeszku, pokazywać każdej szpecącej serce czy skórę blizny, by łącząca nas więź pozostawała silna. Może jeszcze silniejsza, odkąd czułem, że powinienem być jej nie tylko przyjacielem, ale i bratem; nie tyle zastąpić tragicznie zmarłego Louisa, to przecież niemożliwe, i ja za nim tęskniłem, wciąż nie potrafiąc pogodzić się ze stratą, co kontynuować jego dzieło. – To brzmi... okropnie. I okropnie abstrakcyjnie – skomentowałem ostrożnie, nie rozumiejąc do końca, co wyglądało na martwe, ręka? a może jakaś inna ona?, pytania te zachowałem jednak dla siebie. Czarownica musiała być w szoku, nic dziwnego, nie zamierzałem więc prosić jej o dalsze wyjaśnienia; wierzyłem, że jeszcze kiedyś przyjdzie pora na tę opowieść. Za jakiś czas, kiedy będzie w stanie mówić o swych przeżyciach z dystansem i śmiechem.
Odruchowo pogładziłem Addę po plecach, w ten sposób próbując dodać otuchy, ukoić nerwy. A przy okazji pozbyć się choć części piasku z Duny, który wciąż plątał się w zakamarkach wybranego na ten feralny dzień ubrania. – Widzisz, tak dawno cię tutaj nie było, że nie poznałaś jeszcze Wilfreda. Ale nie jestem pewien, czy chciałby aportować, wiesz? To nie psidwak – oświadczyłem tonem znawcy, przesadnie przemądrzale, ewidentnie strojąc sobie żarty. – Zimą próbował włamać nam się do kuchni. Musiał głodować. No i tak się złożyło, że został na dłużej... – urwałem, wzruszając przy tym ramieniem, robiąc minę niewiniątka. To nie pierwszy raz, kiedy przygarniałem jakieś ranne stworzenie, zwykle jednak były one nieco mniejsze. I mniej niebezpieczne, przynajmniej według ministerialnych standardów. Powinienem nająć jakiegoś specjalistę, by zbudował garborogowi porządny wybieg, o stabilnym ogrodzeniu, a nie takim, które trzymało się jedynie na słowo honoru. – Nie możesz wyżywać się na kimś, kto coś przeskrobał? – obruszyłem się z teatralną przesadą, próbując umknąć przed kobiecą dłonią, która zwiastowała powtórkę z dźgania paluchem, albo, co gorsza, łaskotki. Tylko nie łaskotki. Wiedziała, że ich nie znosiłem, a mimo to próbowała sięgnąć mego boku, robiąc przy tym minę niewiniątka. – I co głupio pytasz, wiadomo, że zamiast łopaty wolę oberwać poduszką... jeśli naprawdę muszę czymś oberwać. Ale Jarvis nie wybaczyłby nam, że urządzamy sobie bitwę bez niego. A przecież nie chciałabyś mu sprawić przykrości, co, ciociu? – Posłałem jej szelmowski uśmiech, no bo wiedziałem, że za nic w świecie nie chciałaby doprowadzić mojego potomka do płaczu, a to z kolei oznaczało, że wyrok został odroczony na czas nieokreślony. No i kto wie, może dzięki temu Adda prędzej wpadnie z kolejną wizytą, tym razem zapowiedzianą, byle tylko przegonić nas po całej Gawrze ze śmiercionośnym jaśkiem w dłoni. – Za miesiąc i... – zmrużyłem oczy, próbując odnaleźć w otchłani pamięci dokładną datę jej urodzin. – I siedem dni. Kłamczucho. – Mrugnąłem w formie zaczepki, wytrwale prowadząc uzbrojoną przyjaciółkę do wnętrza wkomponowanej w leśny krajobraz Gawry. – Alkohol powiadasz? Jestem w szoku – parsknąłem wciąż rozluźniony, choć nie zwykłem obdarowywać jej akurat trunkami; święcie wierzyłem, że wyszła już na prostą i nie szukała pocieszenia na dnie szklanki, dlatego darowałem sobie wścibskie pytania czy przestrogi, lecz wciąż wolałem dmuchać na zimne, nie kusić losu. Czym innym było jednak wspólne wypicie piwa, albo nawet flaszki, kiedy mogłem mieć przyjaciółkę na oku, dlatego bez cienia zawahania wręczyłem jej butelkę ale, wznosząc brwi w reakcji na jej słowa. – Serię niefortunnych zdarzeń? Myślałem, że to tylko ja miałem wtedy pecha. Co się stało? – Upiłem pierwszy łyk przyjemnie chłodnego płynu, wspierając się barkiem o prowadzącą na poddasze drabinę. Zarówno flet, jak i figurkę hipogryfa odłożyłem na bok, koło fotelu zajmowanego teraz przez Addę. – No dobrze. W takim razie na zdrowie. Ale gdybyś zmieniła zdanie... – zawiesiłem głos, odpowiadając towarzyszce podobnym gestem; butelka wniosła się w górę, zupełnie jak gdybyśmy mieli się nimi stuknąć, choć dzieląca nas odległość zadawała kłam tejże intencji. Wysłuchałem jej z uwagą, spoglądając to na kolano, które padło ofiarą piaskowej pułapki, to na czerwieniące się ślady po bliskim spotkaniu z kurami. Wolną dłonią podrapałem się po brodzie, rozważając, czy nie powinienem próbować zmusić jej do prędkiego spotkania z uzdrowicielem, tak na wszelki wypadek. A jak nie uzdrowicielem, to chociaż moją matką. Z taką gromadką łobuzów jak nasza, zyskała już doświadczenie z opatrywaniem podobnych urazów. – Na pewno nie chcesz, żeby ktoś rzucił na to okiem? Upewnił się, że noga ci zaraz nie odpadnie? Poza tym... jakiego wesela, złotko. Czyżby sowa z zaproszeniem pomyliła drogę? – Udałem oburzenie, wyginając przy tym usta w zaczepnym uśmiechu. Nie podejrzewałem nawet, że w jej życiu może być ktoś poważny; byliśmy w tym do siebie podobni, zbyt podobni. Zajmowaliśmy się swoimi sprawami, obowiązkami, pracą, dopisując coraz to kolejne punkty do i tak napiętych już grafików. To z kolei oznaczało, że brakowało nam czasu na zadbanie o sprawy sercowe. – Ach, no tak, bluzka. Reparo nie pomoże? Albo jakaś zaufana krawcowa? Może jeszcze nie wszystko stracone...
Odruchowo pogładziłem Addę po plecach, w ten sposób próbując dodać otuchy, ukoić nerwy. A przy okazji pozbyć się choć części piasku z Duny, który wciąż plątał się w zakamarkach wybranego na ten feralny dzień ubrania. – Widzisz, tak dawno cię tutaj nie było, że nie poznałaś jeszcze Wilfreda. Ale nie jestem pewien, czy chciałby aportować, wiesz? To nie psidwak – oświadczyłem tonem znawcy, przesadnie przemądrzale, ewidentnie strojąc sobie żarty. – Zimą próbował włamać nam się do kuchni. Musiał głodować. No i tak się złożyło, że został na dłużej... – urwałem, wzruszając przy tym ramieniem, robiąc minę niewiniątka. To nie pierwszy raz, kiedy przygarniałem jakieś ranne stworzenie, zwykle jednak były one nieco mniejsze. I mniej niebezpieczne, przynajmniej według ministerialnych standardów. Powinienem nająć jakiegoś specjalistę, by zbudował garborogowi porządny wybieg, o stabilnym ogrodzeniu, a nie takim, które trzymało się jedynie na słowo honoru. – Nie możesz wyżywać się na kimś, kto coś przeskrobał? – obruszyłem się z teatralną przesadą, próbując umknąć przed kobiecą dłonią, która zwiastowała powtórkę z dźgania paluchem, albo, co gorsza, łaskotki. Tylko nie łaskotki. Wiedziała, że ich nie znosiłem, a mimo to próbowała sięgnąć mego boku, robiąc przy tym minę niewiniątka. – I co głupio pytasz, wiadomo, że zamiast łopaty wolę oberwać poduszką... jeśli naprawdę muszę czymś oberwać. Ale Jarvis nie wybaczyłby nam, że urządzamy sobie bitwę bez niego. A przecież nie chciałabyś mu sprawić przykrości, co, ciociu? – Posłałem jej szelmowski uśmiech, no bo wiedziałem, że za nic w świecie nie chciałaby doprowadzić mojego potomka do płaczu, a to z kolei oznaczało, że wyrok został odroczony na czas nieokreślony. No i kto wie, może dzięki temu Adda prędzej wpadnie z kolejną wizytą, tym razem zapowiedzianą, byle tylko przegonić nas po całej Gawrze ze śmiercionośnym jaśkiem w dłoni. – Za miesiąc i... – zmrużyłem oczy, próbując odnaleźć w otchłani pamięci dokładną datę jej urodzin. – I siedem dni. Kłamczucho. – Mrugnąłem w formie zaczepki, wytrwale prowadząc uzbrojoną przyjaciółkę do wnętrza wkomponowanej w leśny krajobraz Gawry. – Alkohol powiadasz? Jestem w szoku – parsknąłem wciąż rozluźniony, choć nie zwykłem obdarowywać jej akurat trunkami; święcie wierzyłem, że wyszła już na prostą i nie szukała pocieszenia na dnie szklanki, dlatego darowałem sobie wścibskie pytania czy przestrogi, lecz wciąż wolałem dmuchać na zimne, nie kusić losu. Czym innym było jednak wspólne wypicie piwa, albo nawet flaszki, kiedy mogłem mieć przyjaciółkę na oku, dlatego bez cienia zawahania wręczyłem jej butelkę ale, wznosząc brwi w reakcji na jej słowa. – Serię niefortunnych zdarzeń? Myślałem, że to tylko ja miałem wtedy pecha. Co się stało? – Upiłem pierwszy łyk przyjemnie chłodnego płynu, wspierając się barkiem o prowadzącą na poddasze drabinę. Zarówno flet, jak i figurkę hipogryfa odłożyłem na bok, koło fotelu zajmowanego teraz przez Addę. – No dobrze. W takim razie na zdrowie. Ale gdybyś zmieniła zdanie... – zawiesiłem głos, odpowiadając towarzyszce podobnym gestem; butelka wniosła się w górę, zupełnie jak gdybyśmy mieli się nimi stuknąć, choć dzieląca nas odległość zadawała kłam tejże intencji. Wysłuchałem jej z uwagą, spoglądając to na kolano, które padło ofiarą piaskowej pułapki, to na czerwieniące się ślady po bliskim spotkaniu z kurami. Wolną dłonią podrapałem się po brodzie, rozważając, czy nie powinienem próbować zmusić jej do prędkiego spotkania z uzdrowicielem, tak na wszelki wypadek. A jak nie uzdrowicielem, to chociaż moją matką. Z taką gromadką łobuzów jak nasza, zyskała już doświadczenie z opatrywaniem podobnych urazów. – Na pewno nie chcesz, żeby ktoś rzucił na to okiem? Upewnił się, że noga ci zaraz nie odpadnie? Poza tym... jakiego wesela, złotko. Czyżby sowa z zaproszeniem pomyliła drogę? – Udałem oburzenie, wyginając przy tym usta w zaczepnym uśmiechu. Nie podejrzewałem nawet, że w jej życiu może być ktoś poważny; byliśmy w tym do siebie podobni, zbyt podobni. Zajmowaliśmy się swoimi sprawami, obowiązkami, pracą, dopisując coraz to kolejne punkty do i tak napiętych już grafików. To z kolei oznaczało, że brakowało nam czasu na zadbanie o sprawy sercowe. – Ach, no tak, bluzka. Reparo nie pomoże? Albo jakaś zaufana krawcowa? Może jeszcze nie wszystko stracone...
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
― Mam uwierzyć, że nic nie przeskrobałeś? ― spytała, mrużąc zabawnie oczy. ― Nic a nic? Nie wiem, co musiałoby się stać, żeby tak było, szanowny panie Sykes. A nawet jeśli jakimś cudem nic nie zawiniłeś, to potraktuj to jako takie wyżycie się na zapas. O, albo po prostu obrywasz za mnie, bo ja, jak można się tego spodziewać, mam za uszami całkiem sporo.
Trzepnęła go ręką w ramię, kiedy uznał, że jeśli już, to wolałby poduszkę; parsknęła pod nosem.
― Dobrze zgadujesz, nie chciałabym ― potaknęła lekko, z coraz większą swobodą, tak w głosie, jak i w ruchach. Wyglądało na to, że we właściwym towarzystwie zregenerowanie sił po drobnych uszczerbkach na zdrowiu psychicznym wcale nie trwa specjalnie długo. ― No dobrze. Poszczęściło ci się… ― urwała, widząc szelmowski uśmiech Everetta; natychmiast zmrużyła oczy, węsząc podstęp, umiejętne wykręcenie się od tematu. ― O ty. Tak zasłaniać się własnym dzieckiem? ― Zamiast jednak znów go trzepnąć w ramię, potarła brodę palcami w geście głębokiego zamyślenia. ― Co prawda to wcale nie taka zła taktyka i sama zrobiłabym tak samo, gdyby ktoś mi groził wojną na poduszki… ― mruknęła do siebie, zdmuchnęła jasny lok opadający jej na oko i spojrzała na niego z ukosa; intensywnie, z pełną uwagą i niegasnącym zainteresowaniem. Zawsze był z niego taki cwaniak, czy coś jej umknęło?
― Ale dobrze, wojna odroczona do mojej następnej wizyty. Zawiążę z Jarvisem sojusz, nie będziesz miał z nami żadnych szans ― stwierdziła z taką mocą i dumą, jakby już święciła triumf. W gruncie rzeczy Everett miał jednak rację: nie było jej tu zdecydowanie zbyt długo i trochę go zaniedbała. Jego i Jarvisa.
Ukłucie winy pojawiło się kompletnie nieproszone i niezapowiedziane, choć w pełni słuszne
― Kłamczucho? ― powtórzyła po nim, zatrzymując się w pół kroku, podpierając rękę na biodrze. ― To było ledwie drobne niedomówienie… ― odparła niewinnie i zatrzepotała rzęsami, choć przecież miano “kłamczuchy” należało jej się, jak psu buda. Może nie akurat w tej konkretnej chwili, ale za całokształt twórczości w której czasem nawet jej samej trudno było stwierdzić kiedy kogoś okłamała, kiedy użyła zgrabnego niedomówienia, a kiedy była tak prawdziwie szczera.
― Jestem grzeczna ― dodała, nie mniej niewinnie niż przed sekundą. Oboje wiedzieli co się stało po tym, jak zginął Louis. Śmierć brata była ostatnim tragicznym wydarzeniem roku 1955, tuż po tym jak własnoręcznie złamała sobie serce (nie oszczędzając także serca Michaela) i tuż po tym, jak straciła dziecko w wyniku brutalnej szarpaniny z mężem. Nie miała nawet do siebie pretensji za to, jak się wtedy stoczyła, że ukojenie (bardzo złudne i chwiejne) znalazła dopiero na dnie butelki. Everett mógł wyglądać na rozluźnionego, ale podejrzewała, że w głębi ducha nadal pamięta tamte dni jak żywo, jakby to było wczoraj. Na szczęście, nie próbował jej matkować, to przyniosłoby skutek odwrotny do zamierzonego.
Umościła się wygodnie w fotelu, łopatę wsparła o mebel, uznając, że w tym dosłownie momencie raczej nie będzie jej potrzebna. Zainteresowała się za to wystruganym hipogryfem; ujęła go w wolną dłoń, obejrzała pod światło.
Westchnęła ciężko, kiedy spytał o konkrety z trzeciego lipca.
― Pamiętasz ten łańcuszek od Louisa? Ten, który mi dał z okazji ukończenia szkoły. ― Wydawało jej się, że opowiadała mu o tej historii i była też bardziej niż pewna, że Everett jest świadomy tego, jak wielką wartość sentymentalną nosił w sobie przedmiot. Zwłaszcza, że pamiątek po Louisie nie miała prawie wcale. ― Ukradł mi go jakiś jegomość, ale w sumie zanim się oddalił, to dopadł nas ponurak; łańcuszek nagle sczerniał, wiesz, tak jak bardzo stara, nieużywana biżuteria i jakby było mało tego, to do kompletu pojawiła się jeszcze kometa. A to wszystko, wyobraź sobie, na moście Westminsterskim, w środku Londynu ― dokończyła z cichym westchnieniem i ułożyła figurkę na udach, sięgnęła po flet. Zawsze ciekawiło ją jakim cudem Everett jest w stanie wyciągnąć z tego kawałka drewna jakiekolwiek normalne dźwięki. Za każdym razem, kiedy próbowała podobnej sztuki, to w okolicy umierały bażanty, borsuki chowały się do nor, a mugolscy księża wieszczyli koniec świata. Ewidentnie było jej z fletem nie po drodze.
― Nie trzeba ― machnęła ręką z fletem, upiła łyk ale ― nie opłaca się nikogo fatygować do takiej drobnicy. ― I byłaby zakończyła temat, ale Everett sam podłapał jej słowa o weselu, zgrabnie udał oburzenie i uśmiechał się na domiar złego tak zaczepnie, że nie potrafiła przejść obok tego obojętnie. Uśmiechnęła się, zmieniła pozę na fotelu, nonszalancko ułożyła łokieć na oparciu i nachyliła się w jego stronę.
― A może o takich sprawach wolałabym ci powiedzieć osobiście, nie przez sowę? ― Jej uśmiech absolutnie nie wróżył nic dobrego. ― Otóż, drogi panie, jestem zdecydowanie bliżej ewentualnego wesela niż ty ― wytknęła mu żartobliwie, swobodnie, jakby od samego początku pojawiła się tu właśnie w tej sprawie. Wspomnienie Michaela jakoś samo wypłynęło z pamięci, przywołało na jej policzki lekki pąs, skrzesało wesołe iskry w zielonych oczach.
― Reparo nie próbowałam. Ale może ta krawcowa to wcale nie jest taki zły pomysł… ― zakręciła butelką w dłoni, w jej myśli na moment wdarła się sylwetka Yeleny. Ona potrafiłaby coś zdziałać z materiałem, nawet w tak paskudnym stanie, jak jej bluzka.
Trzepnęła go ręką w ramię, kiedy uznał, że jeśli już, to wolałby poduszkę; parsknęła pod nosem.
― Dobrze zgadujesz, nie chciałabym ― potaknęła lekko, z coraz większą swobodą, tak w głosie, jak i w ruchach. Wyglądało na to, że we właściwym towarzystwie zregenerowanie sił po drobnych uszczerbkach na zdrowiu psychicznym wcale nie trwa specjalnie długo. ― No dobrze. Poszczęściło ci się… ― urwała, widząc szelmowski uśmiech Everetta; natychmiast zmrużyła oczy, węsząc podstęp, umiejętne wykręcenie się od tematu. ― O ty. Tak zasłaniać się własnym dzieckiem? ― Zamiast jednak znów go trzepnąć w ramię, potarła brodę palcami w geście głębokiego zamyślenia. ― Co prawda to wcale nie taka zła taktyka i sama zrobiłabym tak samo, gdyby ktoś mi groził wojną na poduszki… ― mruknęła do siebie, zdmuchnęła jasny lok opadający jej na oko i spojrzała na niego z ukosa; intensywnie, z pełną uwagą i niegasnącym zainteresowaniem. Zawsze był z niego taki cwaniak, czy coś jej umknęło?
― Ale dobrze, wojna odroczona do mojej następnej wizyty. Zawiążę z Jarvisem sojusz, nie będziesz miał z nami żadnych szans ― stwierdziła z taką mocą i dumą, jakby już święciła triumf. W gruncie rzeczy Everett miał jednak rację: nie było jej tu zdecydowanie zbyt długo i trochę go zaniedbała. Jego i Jarvisa.
Ukłucie winy pojawiło się kompletnie nieproszone i niezapowiedziane, choć w pełni słuszne
― Kłamczucho? ― powtórzyła po nim, zatrzymując się w pół kroku, podpierając rękę na biodrze. ― To było ledwie drobne niedomówienie… ― odparła niewinnie i zatrzepotała rzęsami, choć przecież miano “kłamczuchy” należało jej się, jak psu buda. Może nie akurat w tej konkretnej chwili, ale za całokształt twórczości w której czasem nawet jej samej trudno było stwierdzić kiedy kogoś okłamała, kiedy użyła zgrabnego niedomówienia, a kiedy była tak prawdziwie szczera.
― Jestem grzeczna ― dodała, nie mniej niewinnie niż przed sekundą. Oboje wiedzieli co się stało po tym, jak zginął Louis. Śmierć brata była ostatnim tragicznym wydarzeniem roku 1955, tuż po tym jak własnoręcznie złamała sobie serce (nie oszczędzając także serca Michaela) i tuż po tym, jak straciła dziecko w wyniku brutalnej szarpaniny z mężem. Nie miała nawet do siebie pretensji za to, jak się wtedy stoczyła, że ukojenie (bardzo złudne i chwiejne) znalazła dopiero na dnie butelki. Everett mógł wyglądać na rozluźnionego, ale podejrzewała, że w głębi ducha nadal pamięta tamte dni jak żywo, jakby to było wczoraj. Na szczęście, nie próbował jej matkować, to przyniosłoby skutek odwrotny do zamierzonego.
Umościła się wygodnie w fotelu, łopatę wsparła o mebel, uznając, że w tym dosłownie momencie raczej nie będzie jej potrzebna. Zainteresowała się za to wystruganym hipogryfem; ujęła go w wolną dłoń, obejrzała pod światło.
Westchnęła ciężko, kiedy spytał o konkrety z trzeciego lipca.
― Pamiętasz ten łańcuszek od Louisa? Ten, który mi dał z okazji ukończenia szkoły. ― Wydawało jej się, że opowiadała mu o tej historii i była też bardziej niż pewna, że Everett jest świadomy tego, jak wielką wartość sentymentalną nosił w sobie przedmiot. Zwłaszcza, że pamiątek po Louisie nie miała prawie wcale. ― Ukradł mi go jakiś jegomość, ale w sumie zanim się oddalił, to dopadł nas ponurak; łańcuszek nagle sczerniał, wiesz, tak jak bardzo stara, nieużywana biżuteria i jakby było mało tego, to do kompletu pojawiła się jeszcze kometa. A to wszystko, wyobraź sobie, na moście Westminsterskim, w środku Londynu ― dokończyła z cichym westchnieniem i ułożyła figurkę na udach, sięgnęła po flet. Zawsze ciekawiło ją jakim cudem Everett jest w stanie wyciągnąć z tego kawałka drewna jakiekolwiek normalne dźwięki. Za każdym razem, kiedy próbowała podobnej sztuki, to w okolicy umierały bażanty, borsuki chowały się do nor, a mugolscy księża wieszczyli koniec świata. Ewidentnie było jej z fletem nie po drodze.
― Nie trzeba ― machnęła ręką z fletem, upiła łyk ale ― nie opłaca się nikogo fatygować do takiej drobnicy. ― I byłaby zakończyła temat, ale Everett sam podłapał jej słowa o weselu, zgrabnie udał oburzenie i uśmiechał się na domiar złego tak zaczepnie, że nie potrafiła przejść obok tego obojętnie. Uśmiechnęła się, zmieniła pozę na fotelu, nonszalancko ułożyła łokieć na oparciu i nachyliła się w jego stronę.
― A może o takich sprawach wolałabym ci powiedzieć osobiście, nie przez sowę? ― Jej uśmiech absolutnie nie wróżył nic dobrego. ― Otóż, drogi panie, jestem zdecydowanie bliżej ewentualnego wesela niż ty ― wytknęła mu żartobliwie, swobodnie, jakby od samego początku pojawiła się tu właśnie w tej sprawie. Wspomnienie Michaela jakoś samo wypłynęło z pamięci, przywołało na jej policzki lekki pąs, skrzesało wesołe iskry w zielonych oczach.
― Reparo nie próbowałam. Ale może ta krawcowa to wcale nie jest taki zły pomysł… ― zakręciła butelką w dłoni, w jej myśli na moment wdarła się sylwetka Yeleny. Ona potrafiłaby coś zdziałać z materiałem, nawet w tak paskudnym stanie, jak jej bluzka.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
– Nigdy nic złego nie zrobiłem – oświadczyłem z niezachwianą pewnością siebie, choć oboje zdawaliśmy sobie sprawę z faktu, że do niewiniątka było mi daleko. Choć z drugiej strony, kto tak właściwie ustalał, co było dobre, a co podpadało już pod kategorię przewiny? Czy delektowanie się raz na jakiś czas diablim zielem urastało do rangi prawdziwego grzechu? Albo szarpanie się w porcie z jakimiś idiotami, sporadyczne wizyty w Piórku Feniksa...? W tych czasach, pełnych moralnej niejednoznaczności, moje ewentualne wyskoki były niczym. – Mam obrywać za ciebie? I to od ciebie? Kto to widział – prychnąłem pod nosem; ta to zawsze potrafiła znaleźć sobie wymówkę, sypała pomysłami jak z rękawa. Pewnie gdyby tylko się przy tym uparła, umiałaby nakłonić mnie, bym przeprosił za wszystko po kolei, nawet i tę kometę, która uparcie wisiała na niebie, chociaż nie miałem z jej pojawieniem się nic wspólnego. – Widzisz, wraz z dzieckiem pojawia się masa obowiązków, trosk i zmartwień, ale i kilka plusów. Na przykład: może ono stanowić tajną broń, której nie oprze się żadna spryciula, tak zwany rozczulacz... – Gdybym tylko miał na głowie kapelusz, ująłbym go za rondo, a tak musiałem poprzestać na puszczeniu Adzie oczka; czasem wychodziła ze mnie szelma, zwłaszcza w żartach. – O, moja droga, skąd ta pewność, że Jarvis nawiąże sojusz z Tobą? Zdradzi własnego ojca? – Uniosłem wyżej brwi, niby to chcąc wzbudzić w czarownicy choćby cień wątpliwości. Znając jednak życie, to mały Sykes z najmilszą chęcią dołączy do dawno niewidzianej ciotki, a ja poniosę z ich rąk sromotną porażkę, nic więc dziwnego, że de Verley wyglądała, jak gdyby już wgniotła mnie w trawę i zadusiła poduszką. Lecz na pewno nie poddam się bez walki.
– Niech będzie i niedomówienie. – Trzepotała rzęsami prawie z taką intensywnością jak wtedy, dawno temu, kiedy poznaliśmy się w Londynie. Bałem się tego spojrzenia, bo nie było przed nim ucieczki, ani ratunku. – Ale widzisz – pamiętam – dodałem szybko, dumny jak paw. Zaskoczenie nagłym pojawieniem się przyjaciółki wciąż mnie nie opuściło, ani również urywaną, nieco chaotyczną opowieścią o Dunie i uciętej ręce; znałem ją jednak nie od dziś i wiedziałem, że potrzebowała czegoś, co odwróci jej myśli. Pozwoli poczuć się bezpiecznie, a przynajmniej bezpieczniej niż jeszcze chwilę temu. Gdybym zaczął drążyć temat, naciskać, nie przyniosłoby to niczego dobrego. – Oczywiście, że jesteś grzeczna – przytaknąłem lekko, może odrobinie zaczepnie, lecz na pewno bez śladu kpiny. We wnętrzu Gawry było nieco przyjemniej niż na zewnątrz; okna trzymałem pootwierane, ale dzięki temu zrobił się lekki przeciąg, a i słońce (do kompletu z kometą) nie prażyło tutaj aż tak. Nie powiedziałem choćby słowa, które mogłoby zostać odebrane jako przypomnienie tego, co stało po śmierci Loiusa; wspinałem się na wyżyny taktu, próbując otoczyć Adę najlepszą możliwą opieką. Tylko czy naprawdę mogłem się łudzić, że o tym nie pomyślała? O niechlubnym okresie, gdy alkohol stanowił nie tyle przyjemność, co konieczność?
Zamieniłem się w słuch, gdy już zajęła miejsce na fotelu, tym samym dając nodze odpocząć; dobrze, nie powinna jej obciążać. Uraz może nie wyglądał na szczególnie dotkliwy, ale lepiej było dmuchać na zimne... – Oczywiście – wtrąciłem tylko w reakcji na pytanie o łańcuszek, pamiątkę po zmarłym bracie. – Ponurak? Ale chyba, no wiesz, nie wierzysz w przesądy? – Brwi same wzniosły się ku górze, gdy bezwiednie kręciłem butelką, wprawiając znajdujące się w niej ale w ruch; nie tego się spodziewałem. De Verley twardo stąpała po ziemi, jednak każdemu zdarzały się chwile zwątpienia, zwłaszcza gdy świat stawał na głowie, nieboskłon rozjaśniały niepokojące komety, a na drodze ni stąd, ni zowąd stawali złodzieje oraz czarne psy. – I czy dalej jesteś w posiadaniu łańcuszka? Może to nic takiego, udałoby się go po prostu wyczyścić – dodałem jeszcze; wiedziałem, że był on dla niej ważny, że pilnowała ozdoby jak oka w głowie, toteż miałem nadzieję, że uda się go doprowadzić do dawnej świetności. – To coś, co ciągle wisi na niebie... Nie wiem, skąd się wzięło, ale nie sądzę, by mogło zwiastować cokolwiek dobrego. Tamtego dnia byłem na spacerze, znalazłem złoże fluorytu, ale kiedy go dotknąłem... surowiec popękał. Zaraz później usłyszałem pieśń lelka, ale brzmiała inaczej niż zwykle. A kiedy go dogoniłem, atakował źrebię jednorożca. – Pokręciłem krótko głową, dalej nie mogąc uwierzyć w to, co się wtedy wydarzyło; postanowiłem więc wziąć kolejny łyk alkoholu, zaś wzrokiem śledziłem obracane w dłoniach czarownicy przedmioty, jak nie figurkę hipogryfa, to mój wierny flet, na którym pogrywałem sobie od wielu długich lat. – Doprawdy? – mruknąłem, mrużąc przy tym oczy, gdy zmieniła pozycję, uraczyła mnie tajemniczym, roziskrzonym spojrzeniem i tajemniczą uwagą dotyczącą potencjalnego wesela. – To kiedy przyprowadzisz mi tego adoratora, żebym mógł go sobie dokładnie obejrzeć, hm? – Mój uśmiech tylko poszerzył się na widok kobiecego rumieńca. – Oj, Ada, Ada. Co to za pąsy. Chyba masz mi o czym opowiadać – dodałem jeszcze, będąc szczerze zaciekawiony tym, kogo przyjaciółka mogła mieć na myśli, czy już kiedyś o nim słyszałem i czy naprawdę traktowała go na tyle poważnie, by rozważać ponowne zamążpójście, czy była to tylko jedna z tych jej gier.
– Niech będzie i niedomówienie. – Trzepotała rzęsami prawie z taką intensywnością jak wtedy, dawno temu, kiedy poznaliśmy się w Londynie. Bałem się tego spojrzenia, bo nie było przed nim ucieczki, ani ratunku. – Ale widzisz – pamiętam – dodałem szybko, dumny jak paw. Zaskoczenie nagłym pojawieniem się przyjaciółki wciąż mnie nie opuściło, ani również urywaną, nieco chaotyczną opowieścią o Dunie i uciętej ręce; znałem ją jednak nie od dziś i wiedziałem, że potrzebowała czegoś, co odwróci jej myśli. Pozwoli poczuć się bezpiecznie, a przynajmniej bezpieczniej niż jeszcze chwilę temu. Gdybym zaczął drążyć temat, naciskać, nie przyniosłoby to niczego dobrego. – Oczywiście, że jesteś grzeczna – przytaknąłem lekko, może odrobinie zaczepnie, lecz na pewno bez śladu kpiny. We wnętrzu Gawry było nieco przyjemniej niż na zewnątrz; okna trzymałem pootwierane, ale dzięki temu zrobił się lekki przeciąg, a i słońce (do kompletu z kometą) nie prażyło tutaj aż tak. Nie powiedziałem choćby słowa, które mogłoby zostać odebrane jako przypomnienie tego, co stało po śmierci Loiusa; wspinałem się na wyżyny taktu, próbując otoczyć Adę najlepszą możliwą opieką. Tylko czy naprawdę mogłem się łudzić, że o tym nie pomyślała? O niechlubnym okresie, gdy alkohol stanowił nie tyle przyjemność, co konieczność?
Zamieniłem się w słuch, gdy już zajęła miejsce na fotelu, tym samym dając nodze odpocząć; dobrze, nie powinna jej obciążać. Uraz może nie wyglądał na szczególnie dotkliwy, ale lepiej było dmuchać na zimne... – Oczywiście – wtrąciłem tylko w reakcji na pytanie o łańcuszek, pamiątkę po zmarłym bracie. – Ponurak? Ale chyba, no wiesz, nie wierzysz w przesądy? – Brwi same wzniosły się ku górze, gdy bezwiednie kręciłem butelką, wprawiając znajdujące się w niej ale w ruch; nie tego się spodziewałem. De Verley twardo stąpała po ziemi, jednak każdemu zdarzały się chwile zwątpienia, zwłaszcza gdy świat stawał na głowie, nieboskłon rozjaśniały niepokojące komety, a na drodze ni stąd, ni zowąd stawali złodzieje oraz czarne psy. – I czy dalej jesteś w posiadaniu łańcuszka? Może to nic takiego, udałoby się go po prostu wyczyścić – dodałem jeszcze; wiedziałem, że był on dla niej ważny, że pilnowała ozdoby jak oka w głowie, toteż miałem nadzieję, że uda się go doprowadzić do dawnej świetności. – To coś, co ciągle wisi na niebie... Nie wiem, skąd się wzięło, ale nie sądzę, by mogło zwiastować cokolwiek dobrego. Tamtego dnia byłem na spacerze, znalazłem złoże fluorytu, ale kiedy go dotknąłem... surowiec popękał. Zaraz później usłyszałem pieśń lelka, ale brzmiała inaczej niż zwykle. A kiedy go dogoniłem, atakował źrebię jednorożca. – Pokręciłem krótko głową, dalej nie mogąc uwierzyć w to, co się wtedy wydarzyło; postanowiłem więc wziąć kolejny łyk alkoholu, zaś wzrokiem śledziłem obracane w dłoniach czarownicy przedmioty, jak nie figurkę hipogryfa, to mój wierny flet, na którym pogrywałem sobie od wielu długich lat. – Doprawdy? – mruknąłem, mrużąc przy tym oczy, gdy zmieniła pozycję, uraczyła mnie tajemniczym, roziskrzonym spojrzeniem i tajemniczą uwagą dotyczącą potencjalnego wesela. – To kiedy przyprowadzisz mi tego adoratora, żebym mógł go sobie dokładnie obejrzeć, hm? – Mój uśmiech tylko poszerzył się na widok kobiecego rumieńca. – Oj, Ada, Ada. Co to za pąsy. Chyba masz mi o czym opowiadać – dodałem jeszcze, będąc szczerze zaciekawiony tym, kogo przyjaciółka mogła mieć na myśli, czy już kiedyś o nim słyszałem i czy naprawdę traktowała go na tyle poważnie, by rozważać ponowne zamążpójście, czy była to tylko jedna z tych jej gier.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
― A czy niebo jest błękitne? ― odparła pytaniem na pytanie, uderzając w retoryczne nuty. Jej sojusz z Jarvisem był bardziej niż pewny i nikt ― a zwłaszcza potencjalny przegrany ― nie powinien poddawać tego pod wątpliwość, bo mogło mieć to swoje konsekwencje. Straszne i trudne do okiełznania, jak na przykład wrzucenie pewnemu osobnikowi obślizgłej żaby za koszulę.
Z triumfem drżącym w kąciku ust przyjęła jego kapitulację. Adda lubiła mieć rację, a jeszcze bardziej lubiła, gdy echo minionych dni przemawiało za nią, wywołując zgoła nieoczekiwane efekty. Przechyliła nieznacznie głowę, pozwoliła jasnym kosmykom zsunąć się po twarzy; miękko otulić policzek, nieznacznie przesłonić oko. I ona pamiętała o tym, co minęło, o tym, z jakim zaangażowaniem i wprawą próbowała go oczarować w tamtym pubie. Przez krótką chwilę miała ochotę zrobić to znowu ― sięgnąć do sprawdzonych sztuczek, spojrzeć na niego tak intensywnie, że aż się zaczerwieni. Nie była pewna, czy wtedy jej to wyszło, pąsy u mężczyzn to była trudna sprawa. Zwłaszcza u takich, którzy nie przejmowali się konwenansami bądź nie znali pojęcia wstydu.
I choć kochała przecież innego, to wcale nie przeszkadzało jej w testowaniu skuteczności swojego czaru. Choćby po to, by wiedzieć, że nadal potrafi.
― Nie wiem, czy wierzę ― westchnęła, zapadając się lekko w fotelu. ― Do tej pory się nad tym nie zastanawiałam, ale wtedy, na tym moście… ― pokręciła głową ― Wtedy czułam się jakoś inaczej. Dziwniej. Wydawało mi się, że to już naprawdę koniec. I ten pies… może to wina strachu i zniekształconego wspomnienia, ale dałabym sobie rękę uciąć, że wcale nie wyglądał jak byle zabiedzony kundel. Było w nim coś… upiornego. Nie wiem ― dokończyła, machając na odlew dłonią. Ilekroć wracała do tego myślami, miała mętlik w głowie.
Natychmiast zmarkotniała, kiedy pojawił się temat łańcuszka.
― Nie, nie mam go już… Spadł mi wtedy, potem uciekaliśmy przed tym całym psem. Kiedy wróciłam tą samą drogą, to już go nie było. Pewnie ktoś go przypadkiem kopnął i spadł z mostu, bo wyglądał jak śmieć, nie jak drogocenna pamiątka. ― Potarła policzek dłonią i na chwilę zastygła w tej pozie, ewidentnie zmartwiona i zasmucona faktem utraty pamiątki. Wysłuchała jego opowieści w milczeniu, co jakiś czas jedynie przytykając butelkę do ust.
― Też nie brzmi specjalnie przyjemnie ― podsumowała ponuro, stukając paznokciem w leżącą na jej kolanach figurkę hipogryfa.
Nastrój, leżący gdzieś przy samym dnie, został nagle dźwignięty, a pomieszczenie zrobiło się jakby jaśniejsze, wypełnione specyficznym rodzajem optymizmu. Adda szybko przechodziła pomiędzy kolejnymi rolami, równie szybko potrafiła zmieniać swój nastrój. Wystarczyło samo wspomnienie Michaela, żeby poprawić sobie humor, żeby w jej oczach znów zaplątał się figlarny błysk i wróciła ochota na psoty.
Odstawiła butelkę na stoliczek obok i ujęła w dłoń flet, pozornie zainteresowana instrumentem.
― Zachowasz się, jak na starszego brata przystało i go przemaglujesz? ― spytała zaczepnie, posyłając Everettowi uśmiech w tym samym tonie. Dokładnie taki, który nie wróżył nic dobrego. Wycelowała w niego fletem, jakby w kontrze za uwagę o pąsach. ― To… to mój Lew ― bąknęła, dziwnie zmieszana. Był tylko jeden człowiek, którego opisywała tym słowem i Everett zapewne wiedział który. Tak samo, jak wiedział, że historia sprzed trzech lat nie miała dobrego zakończenia, choć głównie z jej własnej winy.
― On wróc-…
Znów nie dokończyła, czkawka zabrała ją wpół słowa, a wraz z nią zabrała także flet i figurkę.
Hep!
|zt dla Addy
Z triumfem drżącym w kąciku ust przyjęła jego kapitulację. Adda lubiła mieć rację, a jeszcze bardziej lubiła, gdy echo minionych dni przemawiało za nią, wywołując zgoła nieoczekiwane efekty. Przechyliła nieznacznie głowę, pozwoliła jasnym kosmykom zsunąć się po twarzy; miękko otulić policzek, nieznacznie przesłonić oko. I ona pamiętała o tym, co minęło, o tym, z jakim zaangażowaniem i wprawą próbowała go oczarować w tamtym pubie. Przez krótką chwilę miała ochotę zrobić to znowu ― sięgnąć do sprawdzonych sztuczek, spojrzeć na niego tak intensywnie, że aż się zaczerwieni. Nie była pewna, czy wtedy jej to wyszło, pąsy u mężczyzn to była trudna sprawa. Zwłaszcza u takich, którzy nie przejmowali się konwenansami bądź nie znali pojęcia wstydu.
I choć kochała przecież innego, to wcale nie przeszkadzało jej w testowaniu skuteczności swojego czaru. Choćby po to, by wiedzieć, że nadal potrafi.
― Nie wiem, czy wierzę ― westchnęła, zapadając się lekko w fotelu. ― Do tej pory się nad tym nie zastanawiałam, ale wtedy, na tym moście… ― pokręciła głową ― Wtedy czułam się jakoś inaczej. Dziwniej. Wydawało mi się, że to już naprawdę koniec. I ten pies… może to wina strachu i zniekształconego wspomnienia, ale dałabym sobie rękę uciąć, że wcale nie wyglądał jak byle zabiedzony kundel. Było w nim coś… upiornego. Nie wiem ― dokończyła, machając na odlew dłonią. Ilekroć wracała do tego myślami, miała mętlik w głowie.
Natychmiast zmarkotniała, kiedy pojawił się temat łańcuszka.
― Nie, nie mam go już… Spadł mi wtedy, potem uciekaliśmy przed tym całym psem. Kiedy wróciłam tą samą drogą, to już go nie było. Pewnie ktoś go przypadkiem kopnął i spadł z mostu, bo wyglądał jak śmieć, nie jak drogocenna pamiątka. ― Potarła policzek dłonią i na chwilę zastygła w tej pozie, ewidentnie zmartwiona i zasmucona faktem utraty pamiątki. Wysłuchała jego opowieści w milczeniu, co jakiś czas jedynie przytykając butelkę do ust.
― Też nie brzmi specjalnie przyjemnie ― podsumowała ponuro, stukając paznokciem w leżącą na jej kolanach figurkę hipogryfa.
Nastrój, leżący gdzieś przy samym dnie, został nagle dźwignięty, a pomieszczenie zrobiło się jakby jaśniejsze, wypełnione specyficznym rodzajem optymizmu. Adda szybko przechodziła pomiędzy kolejnymi rolami, równie szybko potrafiła zmieniać swój nastrój. Wystarczyło samo wspomnienie Michaela, żeby poprawić sobie humor, żeby w jej oczach znów zaplątał się figlarny błysk i wróciła ochota na psoty.
Odstawiła butelkę na stoliczek obok i ujęła w dłoń flet, pozornie zainteresowana instrumentem.
― Zachowasz się, jak na starszego brata przystało i go przemaglujesz? ― spytała zaczepnie, posyłając Everettowi uśmiech w tym samym tonie. Dokładnie taki, który nie wróżył nic dobrego. Wycelowała w niego fletem, jakby w kontrze za uwagę o pąsach. ― To… to mój Lew ― bąknęła, dziwnie zmieszana. Był tylko jeden człowiek, którego opisywała tym słowem i Everett zapewne wiedział który. Tak samo, jak wiedział, że historia sprzed trzech lat nie miała dobrego zakończenia, choć głównie z jej własnej winy.
― On wróc-…
Znów nie dokończyła, czkawka zabrała ją wpół słowa, a wraz z nią zabrała także flet i figurkę.
Hep!
|zt dla Addy
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
– Chyba muszę odbyć z nim poważną rozmowę nim dojdzie do tej bitwy – mruknąłem tylko, poddając się bez dalszej walki; mógłbym odbić piłeczkę, obstawać przy swoim, jednak coś we wzroku Ady mówiło mi, że spotkałoby się to z okropnymi konsekwencjami, prędzej lub później. Lecz tak naprawdę to nie ich widmo utrzymało mnie w ryzach, a stan przyjaciółki i świadomość, że przeszła już tego dnia swoje; podskórnie czułem, że nie powinienem testować jej cierpliwości czy wytrzymałości. Choć zaraz zwątpiłem w celowość oferowanej taryfy ulgowej, gdy tak przechyliła lekko głowę, świadomie korzystając ze swych atutów, racząc mnie spojrzeniem spod opadającego na lico loka... Na szczęście nie posunęła się jeszcze dalej, nie wznowiła trzepotu rzęs, nie rozciągnęła ust w wyćwiczonym uśmiechu; była dla mnie niczym kolejna siostra, jednak wciąż żyło we mnie wspomnienie tamtego nieoczekiwanego spotkania po latach, w londyńskiej knajpie, gdy raczyła mnie pełnią swego wdzięku i uroku. A przynajmniej do chwili, w której uznała, że nie jestem jej już do niczego potrzebny. Urocze, prawda?
– Nie miej sobie tego za złe – odparłem lekko, z kącikiem ust nieśmiało wznoszącym się ku górze w formie pokrzepiającego uśmiechu, gdy czarownica posłusznie usadziła się już w obitym pomarańczowym materiałem fotelu i przybliżyła mi zdarzenia z początku lipca. – Chyba wszyscy czuliśmy się w tamtej chwili dziwnie. I myśleliśmy o dziwnych rzeczach. – Na przykład o wyniszczonej czarną magią, zdychającej w norweskiej suterenie wiedźmie, z której imieniem niegdyś zasypiałem i budziłem się na ustach. Wierzyłem, że uwolniłem się spod jej klątwy, że nigdy więcej nie zobaczę tego obrazu tak boleśnie jaskrawie, najwyraźniej jednak wiszące na niebie dziwo przypominało nam o wszystkim tym, co najgorsze. Albo zaganiało myśli w najmroczniejsze zakamarki naszych umysłów. – Najważniejsze, że jesteś cała i zdrowa. Choć temu złodziejowi łapa powinna uschnąć, no, albo pies powinien mu ją odgryźć... – westchnąłem lekko, przelotnie ściągając wargi w grymasie niezadowolenia; wiedziałem, że utracona pamiątka była dla Ady niezwykle ważna, stanowiła jeden z nielicznych namacalnych śladów istnienia Louisa, a teraz tak po prostu przepadła – przez chciwość jakiegoś bezimiennego obwiesia. – Przykro mi, złotko. Ale pamiętaj, że najważniejsza jest tu... – przyłożyłem wolną dłoń do serca. – I tu. – A następnie przeniosłem ją w okolicę skroni. Przyjemnie było mieć materialną pozostałość po tych, którzy odeszli. Drogocenne memorabilia. Nic nie było jednak istotniejsze od wspomnień, które już zawsze miały nam towarzyszyć, wypływać na powierzchnię świadomości lub czaić się na jej granicy. Wiecznie obecne.
Opowiedziałem de Verley o własnych przeżyciach, nie chciałem jednak poświęcać im więcej czasu; rzucone ot tak wspomnienie wesela rozpaliło moją ciekawość, nakazało skupić się na tym temacie, żadnym innym. Wiedziałem, że Ada nie wpadała od jakiegoś czasu, ale żeby tak ominęło mnie aż tyle? Chowała się za kolejnymi maskami niezwykle wprawnie, toteż miałem trudność z jednoznacznym określeniem, czy jest to jedynie niewinna zabawa, czy coś znacznie poważniejszego. – I to jeszcze jak. Muszę przekonać się, kto tam próbuje zawrócić ci w głowie i wziąć go na spytki. – Wolałem dmuchać na zimne, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, jakim oślizgłym, zakłamanym gnomem okazał się poprzedni czarodziej, którego miała nieszczęście tytułować małżonkiem. Tego jednak nie powiedziałem; uśmiechnąłem się za to szerzej, gdy nazwała mnie bratem. – Twój Lew? – powtórzyłem po niej, niejako zbity z pantałyku. Potrzebowałem krótkiej chwili, by połączyć kropki, wydobyć z otchłani pamięci osobę, względem której używała tego właśnie określenia; no tak, to wiele wyjaśniało, uzasadniało nawet ten uroczy rumieniec. Ale jeśli tak, jeśli to on, to jak do tego doszło, kiedy ich ścieżki zetknęły się na nowo...
Nim jednak zdołałbym zadać jakiekolwiek pytanie, dopytać o szczegóły albo chociaż widocznie zmartwić się potencjalnym wstrząsem emocjonalnym, który mógł wisieć gdzieś w powietrzu, Ada znów czknęła, znikając tak nagle, jak nagle rzuciło ją do mojej szopy.
No pięknie. Naprawdę wspaniale. I co ja teraz miałem począć z tą niezaspokojoną ciekawością?
| zt
– Nie miej sobie tego za złe – odparłem lekko, z kącikiem ust nieśmiało wznoszącym się ku górze w formie pokrzepiającego uśmiechu, gdy czarownica posłusznie usadziła się już w obitym pomarańczowym materiałem fotelu i przybliżyła mi zdarzenia z początku lipca. – Chyba wszyscy czuliśmy się w tamtej chwili dziwnie. I myśleliśmy o dziwnych rzeczach. – Na przykład o wyniszczonej czarną magią, zdychającej w norweskiej suterenie wiedźmie, z której imieniem niegdyś zasypiałem i budziłem się na ustach. Wierzyłem, że uwolniłem się spod jej klątwy, że nigdy więcej nie zobaczę tego obrazu tak boleśnie jaskrawie, najwyraźniej jednak wiszące na niebie dziwo przypominało nam o wszystkim tym, co najgorsze. Albo zaganiało myśli w najmroczniejsze zakamarki naszych umysłów. – Najważniejsze, że jesteś cała i zdrowa. Choć temu złodziejowi łapa powinna uschnąć, no, albo pies powinien mu ją odgryźć... – westchnąłem lekko, przelotnie ściągając wargi w grymasie niezadowolenia; wiedziałem, że utracona pamiątka była dla Ady niezwykle ważna, stanowiła jeden z nielicznych namacalnych śladów istnienia Louisa, a teraz tak po prostu przepadła – przez chciwość jakiegoś bezimiennego obwiesia. – Przykro mi, złotko. Ale pamiętaj, że najważniejsza jest tu... – przyłożyłem wolną dłoń do serca. – I tu. – A następnie przeniosłem ją w okolicę skroni. Przyjemnie było mieć materialną pozostałość po tych, którzy odeszli. Drogocenne memorabilia. Nic nie było jednak istotniejsze od wspomnień, które już zawsze miały nam towarzyszyć, wypływać na powierzchnię świadomości lub czaić się na jej granicy. Wiecznie obecne.
Opowiedziałem de Verley o własnych przeżyciach, nie chciałem jednak poświęcać im więcej czasu; rzucone ot tak wspomnienie wesela rozpaliło moją ciekawość, nakazało skupić się na tym temacie, żadnym innym. Wiedziałem, że Ada nie wpadała od jakiegoś czasu, ale żeby tak ominęło mnie aż tyle? Chowała się za kolejnymi maskami niezwykle wprawnie, toteż miałem trudność z jednoznacznym określeniem, czy jest to jedynie niewinna zabawa, czy coś znacznie poważniejszego. – I to jeszcze jak. Muszę przekonać się, kto tam próbuje zawrócić ci w głowie i wziąć go na spytki. – Wolałem dmuchać na zimne, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, jakim oślizgłym, zakłamanym gnomem okazał się poprzedni czarodziej, którego miała nieszczęście tytułować małżonkiem. Tego jednak nie powiedziałem; uśmiechnąłem się za to szerzej, gdy nazwała mnie bratem. – Twój Lew? – powtórzyłem po niej, niejako zbity z pantałyku. Potrzebowałem krótkiej chwili, by połączyć kropki, wydobyć z otchłani pamięci osobę, względem której używała tego właśnie określenia; no tak, to wiele wyjaśniało, uzasadniało nawet ten uroczy rumieniec. Ale jeśli tak, jeśli to on, to jak do tego doszło, kiedy ich ścieżki zetknęły się na nowo...
Nim jednak zdołałbym zadać jakiekolwiek pytanie, dopytać o szczegóły albo chociaż widocznie zmartwić się potencjalnym wstrząsem emocjonalnym, który mógł wisieć gdzieś w powietrzu, Ada znów czknęła, znikając tak nagle, jak nagle rzuciło ją do mojej szopy.
No pięknie. Naprawdę wspaniale. I co ja teraz miałem począć z tą niezaspokojoną ciekawością?
| zt
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Szopa
Szybka odpowiedź