Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Manchester Opera House
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Manchester Opera House
Założona w roku 1912 Opera znana była pod wieloma nazwami - New Theatre, New Queens Theatre, aż wreszcie skończyła pod utrwaloną nazwą - Manchester Opera House. Budynek o fasadzie typowo klasycystycznej, z równie neoklasycystycznym wnętrzem mieszczącym prawie dwa tysiące słuchaczy, zachowanym w kolorystyce złota, zieleni i czerwieni. Otoczona audytoriami sala posiada ozdobne, okraszone kasetonami sklepienie, a pod szeroką sceną znajduje się miejsce na prawie stu instrumentalistów.
W roku 1945 oficjalnie zakończyła swoją działalność, przechodząc we władanie czarodziei, a liczba niemagicznych pracowników skurczyła się do koniecznego, świadomego minimum. Opera w obecnym stanie pozostaje przybytkiem typowo czarodziejskim, o drzwiach wiecznie zamkniętych dla mugolskiej widowni i konstrukcji zabezpieczonej zaklęciami przed ich niezaplanowanym wtargnięciem.
W roku 1945 oficjalnie zakończyła swoją działalność, przechodząc we władanie czarodziei, a liczba niemagicznych pracowników skurczyła się do koniecznego, świadomego minimum. Opera w obecnym stanie pozostaje przybytkiem typowo czarodziejskim, o drzwiach wiecznie zamkniętych dla mugolskiej widowni i konstrukcji zabezpieczonej zaklęciami przed ich niezaplanowanym wtargnięciem.
8 lutego 1958
Do czternastego lutego pozostało mniej niż siedem dni. Sześć, będąc precyzyjnym. Valerie miała już dość dusznej, wdowiej czerni, lecz nie mogła porzucić jej prędzej niż równo sześć miesięcy po tragicznym i och, jak bardzo zapierającym dech w piersiach swą gwałtownością, odejściem Franza Kruegera ze świata żywych. Dlatego też kolejny dzień, który miała spędzić w zakupionej jeszcze w Niemczech, eleganckiej, choć stonowanej kolorystycznie szacie, drażnił ją niesamowicie. Do tego stopnia, że gdyby nie towarzystwo najdroższego brata Septimusa i misja, z którą zjawili się dzisiaj w Manchester Opera House, właściwie wypływająca tylko z ich delikatnie bezczelnej inicjatywy, pewnie nie postawiłaby w tym miejscu stopy przed czternastym lutym.
A tak, stukot butów na obcasie przy każdym postawionym kroku odbijał się od wystawnych korytarzy ich opery, gdy spacerowała nimi prowadzona pod rękę przez brata, jak niemal przy każdej okazji wspólnych wyjść. Właściwie lubiła tę manierę; lubiła czuć się w pewnym sensie zaopiekowana, bezpieczna. Podobieństwo kryjące się nie tylko w barwie oczu, czy kolorze włosów, ale przede wszystkim w rysach twarzy kobiety i mężczyzny pozwalało bardzo szybko wysunąć wniosek o tym, że byli rodzeństwem, nie kochankami. To z kolei pozwalało im uniknąć niezręcznych komentarzy, nieudolnie rozładowywanych żartami. Nie, żeby w tym przybytku groziło im pomylenie z kimkolwiek innym.
Nazwisko Vanity znaczyło się w muzycznym świecie tego miejsca jeszcze na długo przed dyrygenckimi popisami Septimusa; to głowa rodziny, nieodżałowanej pamięci ojciec rodzeństwa Vanity stawiał tu pierwsze kroki, w pewnym sensie przetarł drogę czwórce swych dzieci, ściślej lub luźniej związanym z tym miejscem. Bracia Septimusa i Valerie występowali w tym miejscu od czasu do czasu, dzieląc swój czas także na sceny londyńskie i międzynarodowe. Septimus zdawał się bywać tu chyba najczęściej z całej czwórki, współpraca Valerie z kolei była najbardziej swobodna. Zjawiała się tu na prośbę, pracując nad swą własną rozpoznawalnością i sukcesem, który zostawiła za sobą w Niemczech.
I o tyle, o ile co do zasady była przeciwnikiem prób cenzurowania sztuki, w szczególności tej, której sama była autorką, o tyle musiała upewnić się, że miejsce takie jak to było godne jej obecności. Skandale chodziły po ludziach, a nieodpowiednie połączenie z nieprawomyślnym dyrektorstwem tej czy owej sceny mogło zaważyć także na wizerunku Septimusa i Valerie.
— Kto wie, braciszku. Może rozmowa będzie owocna i nie będziesz musiał nawet przypominać, że to dyrygowane przez ciebie występy przynoszą tu największy zysk — uśmiech zafalował na ustach kobiety, gdy zbliżali się do drzwi gabinetu dyrektora opery. Na wizytę złożoną temu artystycznemu również przyjdzie czas. Ośrodki kultury były jednak podobne do ryb w tym aspekcie, że obydwa psuły się od głowy. Rodzeństwo Vanity postanowiło jednakże, że w dniu dzisiejszym ukrócą ten proceder.
— Gotowy? — spytała, zawieszając spojrzenie jasnoniebieskich oczu w ciemnoszarych tęczówkach brata. Do niego należało naciśnięcie klamki i rozpoczęcie umówionego spotkania.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dziś nie grał koncertu, jednak stosowne próby zacząć miały się właśnie za półtorej godziny. Wskazówki zegara wywieszonego nad progiem wejściowym do korytarza prowadzącego ku gabinetowi dyrektora wskazywały odpowiednia godzinę, a on sam wsłuchał się jedynie w krótkie uderzenie zegara, obwieszczającego godzinę pierwszą w południe.
Naturalną zdolnością Septimusa było… Nieprzestrzeganie harmonogramów. Oczywiście w granicach rozsądku – pojawiał się na swoich występach, pojawiał się na umówionych spotkaniach, dbał o tempo i zasadniczo – nie spóźniał się nigdzie. Nie było to jednak jego własną zasługą, bo pomimo swoich lat – o wielu rzeczach przypominać musiała mu matka. Albo ktokolwiek bardziej odpowiedzialny, kto akurat poukładał w głowie informację o tym, że Vanity tego dnia, o tej godzinie powinien nie być już w domu. Teleportacja często… Pomagała.
- Mam dziś ten dzień, kiedy fryzura mi się nie układa, też takie masz? – zagaił siostrę, kiedy pokonywali odległość korytarza. Wypolerowane idealnie buciki, żabot uwiązany u szyi w sposób pozornie „niechlujny”, a jednak wyfryzowany i zapach świeżości – wszystko to miało odciągnąć uwagę od odklejających się od powierzchni brylantyny pojedynczych włosków.
Pogłaskał siostrę po dłoni w geście nagle pchanej do działania czułości, zanim zlokalizowali się pod drzwiami dyrekcji. Zakreślony magicznym, połyskującym w półmroku pomieszczenia napis wieścił imię i nazwisko dyrektora przybytku – Steven Doge.
- Myślisz, że to moje występy przynoszą najwięcej zysku dlatego, że są najlepsze czy dlatego, że jest ich najwięcej? – odpowiedział jej bez cienie złośliwości. Znał swoją wartość, a przynajmniej w tej sferze – był dobrym muzykiem, dobrze wyszkolonym i faktycznie chętnym do dalszego rozwoju. Wciąż tworzył, chociaż jak każdemu – zdarzały mu się też sezony posuchy. Nie chciał jednak, by występów było mniej tylko przez ich uprzejmą wizytę. Wszystko musiało pójść dobrze. Mieli swoje argumenty. Argumenty przemawiają do głowy takim jak Doge. A najbardziej przemawiała do niego… Dochodowość interesu. – Wchodzę. Złap mnie za dłoń gdybyś wyczuła, że mam zaraz powiedzieć o słowo za dużo, dobrze? – szepnął jeszcze ku Valerie. Dobrze wiedziała, że brat jej był porywczy, a czasami wystarczył drobny impuls, pojedyncze sprowadzenie na ziemię… Ona też, jak to artystka, niekiedy bujała w obłokach swoich wizji, ale wierzył w kobiecy intelekt.
Klamka została naciśnięta, a oni minęli się w przejściu z sekretarką dyrektora – Lonnie, będącą osobą niezwykle przychylną zarówno Valerie, jak i Sepimusowi. Byli w podobnym wieku, znali się ze szkoły. Zastanawiał się czy córce Slytherinu faktycznie wystarczało bycie tylko popychadłem Doge… Porodziła jednak trójkę dzieci, być może z takim balastem ciężko było się jej rozwijać.
- Pan dyrektor już na was czeka… Ale nie jest w najlepszym nastroju – ostrzegła z niewyraźną miną. Spojrzenie Septimusa momentalnie spoczęło na twarzy Valerie, jednak nie było w nim lęku. Raczej podła irytacja, wściekłość na przeciwności losu.
- Obiecujemy go poprawić… – powiedział wręcz czarującym, aktorsko idealnym tonem Vanity, posyłając ku Lonnie jeden ze swoich scenicznych uśmiechów. Nie jedną niezapowiedzianą wizytę w gabinecie mężczyzny wywalczył sobie tylko i wyłącznie swoimi słodkimi zachowaniami wobec widocznie znudzonej kobiety.
Sekretarka otworzyła drzwi do pokoju Doge, poinformowała o tym, że rodzeństwo Vanity przybyło, a z gabinetu posłyszeć dało się jego niechętny ton, zapraszający do wejścia. Więc weszli. Steven, będący mężczyzną w dość młodym jak na dyrektora wieku, może jedynie trzy czy cztery lat starszy od Septimusa… Był całkowicie siwy, od kiedy tylko go pamiętali. Popalał papieroska nie zważając na to, że na biurku znajdowały się papiery. Coś w jego spojrzeniu sugerowało nawet, że wolałby widzieć je spalonymi.
- Vanity, jak zwykle wypełniacie pomieszczenie wirtuozerią… Chociaż blask twojej ginie przy blasku wdzięku Valerie, Septimusie. Siadajcie, mam złą wiadomość – od razu przeszedł do rzeczy. Zwykle kadziłby im jeszcze co najmniej kilka chwil, dając już doskonale znać o tym, jak bardzo doceniał działalność artystyczną młodej Vanity. Teraz wolał załatwić sprawy szybko i sprawnie. Zgodnie z rozporządzeniem jednak – Septimus najpierw odpowiednio odsunął fotel dla Valerie, pozwalając jej zasiąść naprzeciwko dyrektora. Sam zajął miejsce dopiero, gdy ta oparła już łokcie na wygodnych podłokietnikach.
- Co się stało?
- Pamiętasz, kiedy mówiłem ci o koncertach… Trzech, wykupionych z prywatnej kieszeni jednego z lokalnych bogaczy? Jeden się odbył, ale nie ty go prowadziłeś… – zapytał, a Vanity tylko pojedynczo kiwnął głową. Spojrzał ku Valerie, a potem razem mogli wysłuchać nowiny. - Nie obejdzie się bez rozmowy z dyrektorem kreatywnym, pomimo jawnych poglądów zamawiającego, ten dobrał… – dyrektor pokręcił głową. – Dobrał całkowicie mugolski repertuar. Co za upokorzenie. Czy on w ogóle nie potrafi czytać z ludzi? Kurwa mać! – wściekł się, uderzając pięścią w blat. Zawsze taki był, może dlatego dobrze dogadywał się z Septimusem nawet poza pracą. Przemknął palcami wolnej dłoni ku skroni, jakby ta nagle zaczęła pulsować mu zdradliwie. – Oddać pieniądze nakazywał za wszystkie trzy, chociaż jeden z nich odbył się w rzeczywistości, a dla pracowników należą się za to stosowe wypłaty… Psia krew, zajebie go jak psa…
Naturalną zdolnością Septimusa było… Nieprzestrzeganie harmonogramów. Oczywiście w granicach rozsądku – pojawiał się na swoich występach, pojawiał się na umówionych spotkaniach, dbał o tempo i zasadniczo – nie spóźniał się nigdzie. Nie było to jednak jego własną zasługą, bo pomimo swoich lat – o wielu rzeczach przypominać musiała mu matka. Albo ktokolwiek bardziej odpowiedzialny, kto akurat poukładał w głowie informację o tym, że Vanity tego dnia, o tej godzinie powinien nie być już w domu. Teleportacja często… Pomagała.
- Mam dziś ten dzień, kiedy fryzura mi się nie układa, też takie masz? – zagaił siostrę, kiedy pokonywali odległość korytarza. Wypolerowane idealnie buciki, żabot uwiązany u szyi w sposób pozornie „niechlujny”, a jednak wyfryzowany i zapach świeżości – wszystko to miało odciągnąć uwagę od odklejających się od powierzchni brylantyny pojedynczych włosków.
Pogłaskał siostrę po dłoni w geście nagle pchanej do działania czułości, zanim zlokalizowali się pod drzwiami dyrekcji. Zakreślony magicznym, połyskującym w półmroku pomieszczenia napis wieścił imię i nazwisko dyrektora przybytku – Steven Doge.
- Myślisz, że to moje występy przynoszą najwięcej zysku dlatego, że są najlepsze czy dlatego, że jest ich najwięcej? – odpowiedział jej bez cienie złośliwości. Znał swoją wartość, a przynajmniej w tej sferze – był dobrym muzykiem, dobrze wyszkolonym i faktycznie chętnym do dalszego rozwoju. Wciąż tworzył, chociaż jak każdemu – zdarzały mu się też sezony posuchy. Nie chciał jednak, by występów było mniej tylko przez ich uprzejmą wizytę. Wszystko musiało pójść dobrze. Mieli swoje argumenty. Argumenty przemawiają do głowy takim jak Doge. A najbardziej przemawiała do niego… Dochodowość interesu. – Wchodzę. Złap mnie za dłoń gdybyś wyczuła, że mam zaraz powiedzieć o słowo za dużo, dobrze? – szepnął jeszcze ku Valerie. Dobrze wiedziała, że brat jej był porywczy, a czasami wystarczył drobny impuls, pojedyncze sprowadzenie na ziemię… Ona też, jak to artystka, niekiedy bujała w obłokach swoich wizji, ale wierzył w kobiecy intelekt.
Klamka została naciśnięta, a oni minęli się w przejściu z sekretarką dyrektora – Lonnie, będącą osobą niezwykle przychylną zarówno Valerie, jak i Sepimusowi. Byli w podobnym wieku, znali się ze szkoły. Zastanawiał się czy córce Slytherinu faktycznie wystarczało bycie tylko popychadłem Doge… Porodziła jednak trójkę dzieci, być może z takim balastem ciężko było się jej rozwijać.
- Pan dyrektor już na was czeka… Ale nie jest w najlepszym nastroju – ostrzegła z niewyraźną miną. Spojrzenie Septimusa momentalnie spoczęło na twarzy Valerie, jednak nie było w nim lęku. Raczej podła irytacja, wściekłość na przeciwności losu.
- Obiecujemy go poprawić… – powiedział wręcz czarującym, aktorsko idealnym tonem Vanity, posyłając ku Lonnie jeden ze swoich scenicznych uśmiechów. Nie jedną niezapowiedzianą wizytę w gabinecie mężczyzny wywalczył sobie tylko i wyłącznie swoimi słodkimi zachowaniami wobec widocznie znudzonej kobiety.
Sekretarka otworzyła drzwi do pokoju Doge, poinformowała o tym, że rodzeństwo Vanity przybyło, a z gabinetu posłyszeć dało się jego niechętny ton, zapraszający do wejścia. Więc weszli. Steven, będący mężczyzną w dość młodym jak na dyrektora wieku, może jedynie trzy czy cztery lat starszy od Septimusa… Był całkowicie siwy, od kiedy tylko go pamiętali. Popalał papieroska nie zważając na to, że na biurku znajdowały się papiery. Coś w jego spojrzeniu sugerowało nawet, że wolałby widzieć je spalonymi.
- Vanity, jak zwykle wypełniacie pomieszczenie wirtuozerią… Chociaż blask twojej ginie przy blasku wdzięku Valerie, Septimusie. Siadajcie, mam złą wiadomość – od razu przeszedł do rzeczy. Zwykle kadziłby im jeszcze co najmniej kilka chwil, dając już doskonale znać o tym, jak bardzo doceniał działalność artystyczną młodej Vanity. Teraz wolał załatwić sprawy szybko i sprawnie. Zgodnie z rozporządzeniem jednak – Septimus najpierw odpowiednio odsunął fotel dla Valerie, pozwalając jej zasiąść naprzeciwko dyrektora. Sam zajął miejsce dopiero, gdy ta oparła już łokcie na wygodnych podłokietnikach.
- Co się stało?
- Pamiętasz, kiedy mówiłem ci o koncertach… Trzech, wykupionych z prywatnej kieszeni jednego z lokalnych bogaczy? Jeden się odbył, ale nie ty go prowadziłeś… – zapytał, a Vanity tylko pojedynczo kiwnął głową. Spojrzał ku Valerie, a potem razem mogli wysłuchać nowiny. - Nie obejdzie się bez rozmowy z dyrektorem kreatywnym, pomimo jawnych poglądów zamawiającego, ten dobrał… – dyrektor pokręcił głową. – Dobrał całkowicie mugolski repertuar. Co za upokorzenie. Czy on w ogóle nie potrafi czytać z ludzi? Kurwa mać! – wściekł się, uderzając pięścią w blat. Zawsze taki był, może dlatego dobrze dogadywał się z Septimusem nawet poza pracą. Przemknął palcami wolnej dłoni ku skroni, jakby ta nagle zaczęła pulsować mu zdradliwie. – Oddać pieniądze nakazywał za wszystkie trzy, chociaż jeden z nich odbył się w rzeczywistości, a dla pracowników należą się za to stosowe wypłaty… Psia krew, zajebie go jak psa…
Dear,
I never want to fall asleep, within our dreams the weight we saw. Not all the answers are the same, yet we still play thе game
Półtorej godziny to wystarczająco dużo czasu — przynajmniej w umyśle Valerie, która dziś miała wspinać się na wyżyny swej analityki. Nie oznaczało to oczywiście, że wyżyny te były jakieś szczególnie duże. Chyba od zawsze rodzeństwo Vanity wolało kierować się w swych decyzjach przede wszystkim przeczuciami oraz ich kuzynami wyczuciami, chłodną analizę zostawiając sobie na dużo, dużo później, gdy wśród bezsennych nocy i nerwowych tików szukali wytłumaczenia sytuacji, w jakiej — znowu, po raz kolejny, do znudzenia — mogli się nie znaleźć, gdyby tylko przy ich boku zjawił się ktoś, kto pojął moc analizy zdarzeń i strzępków informacji. Dziś musieli radzić sobie sami. Grunt, na którym stali był znajomy, potencjalni przeciwnicy również. I wszyscy, jak jeden mąż, zanurzeni po uszy w artystycznych planach, knowaniach i marzeniach o wielkości.
— Nie układa? — powtórzyła po nim, zwracając się ku bratu. Dopiero teraz dostrzegła ten niewielki mankament, kilka kosmyków wymykających się sile brylantyny. Ale w tym obrazku było coś urzekającego, prawie padła ofiarą iluzji, że właśnie tak miało być. Skądinąd nienaganna prezencja w reszcie elementów wizerunku Septimusa sprawiała, że nawet ta drobna rysa sprawiała wrażenie celowej. — Nie mogę sobie na nie pozwolić, braciszku — pokręciła kilkukrotnie głową, tłumiąc próbujący wydostać się z niej śmiech. Och, gdyby to na jej głowie kilka kosmyków nie chciało poddać się uważnym planom fryzurowym, tragedia ta przypominałaby w swej podniosłości koniec świata. Kobiety zawsze muszą prezentować się nienagannie — mówi nestorka rodziny Vanity, a za nią slogan powtarza córka. Mężczyznom zawsze więcej ujdzie na sucho, dodają czasami w komforcie swej obecności, bowiem synowie i bracia rzadko kiedy są w stanie zbliżyć się do trosk swych matek i sióstr.
A jednak kolejny uśmiech rozświetlił jej twarz, gdy brat pogłaskał jej dłoń, bo czułość Septimusa była ujmująco nagła. Zawsze łapała ją nieprzygotowaną i przygotowaną jednocześnie, bowiem choć znała brata na wylot, nigdy nie potrafiła trafnie prognozować jej przebudzenia. Każde z nich jednak sprawiało, że uśmiechała się jeszcze szerzej, a troski, pospolite troski ginęły gdzieś daleko, za horyzontem, za pierwszymi drzwiami, które mieli zaraz za sobą zamknąć.
— Najlepsi grają najczęściej. Po co miałoby być inaczej? Na miejscu Doge nie chciałabym przyzwyczajać odbiorców do średniości — przekrzywiona głowa dała impuls do początku przemyśleń, jasne oczy zaszły na moment mgłą zamyślenia. Ale tak przecież musiało być. Wierzyła w braterskie umiejętności, jego kunszt nie wymagał ani tłumaczenia, ani przedstawiania. I wszyscy w tym przybytku musieli mieć tego pełną świadomość. Na kolejne zaś słowa zacisnęła mocniej palce na dłoni brata, kiwając mu głową na zgodę. Gdy zbliżał się do tej cienkiej, czerwonej linii, powietrze wokół niego niemal drżało. Valerie wrażliwa była na te impulsy, powinna przewidzieć nadciągającą katastrofę. Nie tylko przewidzieć, ale również zaradzić.
A teraz, prawie jak na zawołanie, wzniosła spojrzenie na brata, gdy Lonnie przekazała im pierwszą nieciekawą wieść. Septimus poradził sobie świetnie, przybrał ten swój śliczny uśmiech, powiedział coś nawet, co powinno uspokoić serce Lonnie i faktycznie tak się stało. Gdy kobiety skrzyżowały swoje spojrzenia, wargi Valerie ułożyły się w uśmiech identyczny do tego, który prezentował jej wcześniej Vanity.
— Zostaw to nam, Lonnie — miękki głos śpiewaczki wypełnił ciszę pokoju, a twarz starszej z kobiet rozjaśniła się nagle w szczerej radości — Troszkę nam to zajmie, więc zrób sobie kawę i chwilę odpocznij — dodała przed przestąpieniem progu, odwracając się jeszcze na moment w kierunku sekretarki. Słabość Stevena Doge do rodzeństwa Vanity nie stanowiła wielkiego zaskoczenia, ani dla sekretarki, ani dla dyrygenta i śpiewaczki, z pewnością już nie dla dyrektora.
Och, miała rację. Był wyraźnie nie w sosie.
Zamiast długiej wiązanki, która była chyba jej ulubionym elementem wizyt w tym gabinecie — prosty, niemalże pospolity komplement. Żaden mięsień twarzy śpiewaczki nie drgnął, usta wciąż rozciągały się w przyjemnym dla oka, filuternym uśmiechu, tym samym, jakim raczyła siwego dyrektora za każdą taką wizytą. Podziękowała bratu za przygotowanie jej siedzenia, które zajęła ostrożnie, by nie pognieść szczególnie swej szaty. Niedługo później, nie odrywając jednak wzroku od dyrektora, założyła nogę na nogę. Ostrożnie i powoli, jasna skóra przez moment błysnęła pod ciemnym materiałem. Palce dłoni splotła na wzniesionym kolanie, póki co ufając instynktowi i pozwalając Septimusowi na spokojną wypowiedź.
Verdammte Scheiße.
Zawsze, gdy nagłe wieści rozpalały w niej pierwsze płomienie gniewu, nie mogła powstrzymać się od niemieckich przekleństw. Nawet jeżeli, a może przede wszystkim dlatego, że nie wybrzmiewały one jej głosem. Zawsze syczał lub krzyczał je Franz Krueger i była to jedyna forma jego wspomnienia, która nie wywoływała w niej dreszczu i przestrachu. Stanowił w pewnym sensie przegrodę, nie pozwalał jej zniżać się do tego poziomu, poddawać się tej... Niskiej pobudce złości.
— Porozmawiamy z nim — zamawiającym czy dyrektorem kreatywnym? Valerie miała na myśli oboje. — Oczywiście, jeżeli się zgodzisz, Stevenie — wysunęła się do przodu, w kierunku dyrektora, powoli wędrując spojrzeniem od jego oczu, w dół, na usta, poruszającą się przy nerwowym przełykaniu grdykę, aż wreszcie na dłoń z papieroskiem, trzymaną tuż przed rozłożonymi na biurku papierami. Umyślnie nabrała wdech przez lekko rozchylone usta, jednocześnie wracając do kontaktu wzrokowego.
— Denerwujesz się, to niedobrze — ciągnęła dalej, oczywista obserwacja, ale wygłoszona w tak delikatny, przepełniony troską sposób nie mogła podrażnić męskiego ego równie mocno, co takie samo zdanie wygłoszone przez Septimusa. — Nie ma sensu szarpać sobie nerwów na tego bałwana. I tak jesteś najbardziej cierpliwym mężczyzną, jakiego znam — podziw zadźwięczał w jej głosie, czubek języka wysunął się spomiędzy czerwieni warg, lecz zniknął w momencie, w którym Doge skupił się na tym szczególe.
Dłoń — odważnie, bo do odważnych świat należy — zsunęła się z kolana, ostrożnie sięgnęła do krawędzi biurka, kilka centymetrów przed dłonią Stevena.
— Pozwól sobie pomóc. Przecież jesteśmy przyjaciółmi.
Przekrzywiona w kierunku lewego ramienia głowa, lśniące kosmyki jasnych włosów na ciemnej szacie.
Żałoba kończyła się całkiem niedługo, Steven musiał o tym wiedzieć. Sam prosił ją o występy w końcu lutego, zdradziła mu, że będzie mogła wreszcie sięgnąć po mniej stonowany repertuar. Może to właśnie była jego szansa? Nigdy nie widziała na jego palcach obrączki, ale marzenia o relacjach wynikłych po jej wciśnięciu na palec tej czy innej kobiety potrafiły zawracać w głowie nawet największych stoików.
— Nie układa? — powtórzyła po nim, zwracając się ku bratu. Dopiero teraz dostrzegła ten niewielki mankament, kilka kosmyków wymykających się sile brylantyny. Ale w tym obrazku było coś urzekającego, prawie padła ofiarą iluzji, że właśnie tak miało być. Skądinąd nienaganna prezencja w reszcie elementów wizerunku Septimusa sprawiała, że nawet ta drobna rysa sprawiała wrażenie celowej. — Nie mogę sobie na nie pozwolić, braciszku — pokręciła kilkukrotnie głową, tłumiąc próbujący wydostać się z niej śmiech. Och, gdyby to na jej głowie kilka kosmyków nie chciało poddać się uważnym planom fryzurowym, tragedia ta przypominałaby w swej podniosłości koniec świata. Kobiety zawsze muszą prezentować się nienagannie — mówi nestorka rodziny Vanity, a za nią slogan powtarza córka. Mężczyznom zawsze więcej ujdzie na sucho, dodają czasami w komforcie swej obecności, bowiem synowie i bracia rzadko kiedy są w stanie zbliżyć się do trosk swych matek i sióstr.
A jednak kolejny uśmiech rozświetlił jej twarz, gdy brat pogłaskał jej dłoń, bo czułość Septimusa była ujmująco nagła. Zawsze łapała ją nieprzygotowaną i przygotowaną jednocześnie, bowiem choć znała brata na wylot, nigdy nie potrafiła trafnie prognozować jej przebudzenia. Każde z nich jednak sprawiało, że uśmiechała się jeszcze szerzej, a troski, pospolite troski ginęły gdzieś daleko, za horyzontem, za pierwszymi drzwiami, które mieli zaraz za sobą zamknąć.
— Najlepsi grają najczęściej. Po co miałoby być inaczej? Na miejscu Doge nie chciałabym przyzwyczajać odbiorców do średniości — przekrzywiona głowa dała impuls do początku przemyśleń, jasne oczy zaszły na moment mgłą zamyślenia. Ale tak przecież musiało być. Wierzyła w braterskie umiejętności, jego kunszt nie wymagał ani tłumaczenia, ani przedstawiania. I wszyscy w tym przybytku musieli mieć tego pełną świadomość. Na kolejne zaś słowa zacisnęła mocniej palce na dłoni brata, kiwając mu głową na zgodę. Gdy zbliżał się do tej cienkiej, czerwonej linii, powietrze wokół niego niemal drżało. Valerie wrażliwa była na te impulsy, powinna przewidzieć nadciągającą katastrofę. Nie tylko przewidzieć, ale również zaradzić.
A teraz, prawie jak na zawołanie, wzniosła spojrzenie na brata, gdy Lonnie przekazała im pierwszą nieciekawą wieść. Septimus poradził sobie świetnie, przybrał ten swój śliczny uśmiech, powiedział coś nawet, co powinno uspokoić serce Lonnie i faktycznie tak się stało. Gdy kobiety skrzyżowały swoje spojrzenia, wargi Valerie ułożyły się w uśmiech identyczny do tego, który prezentował jej wcześniej Vanity.
— Zostaw to nam, Lonnie — miękki głos śpiewaczki wypełnił ciszę pokoju, a twarz starszej z kobiet rozjaśniła się nagle w szczerej radości — Troszkę nam to zajmie, więc zrób sobie kawę i chwilę odpocznij — dodała przed przestąpieniem progu, odwracając się jeszcze na moment w kierunku sekretarki. Słabość Stevena Doge do rodzeństwa Vanity nie stanowiła wielkiego zaskoczenia, ani dla sekretarki, ani dla dyrygenta i śpiewaczki, z pewnością już nie dla dyrektora.
Och, miała rację. Był wyraźnie nie w sosie.
Zamiast długiej wiązanki, która była chyba jej ulubionym elementem wizyt w tym gabinecie — prosty, niemalże pospolity komplement. Żaden mięsień twarzy śpiewaczki nie drgnął, usta wciąż rozciągały się w przyjemnym dla oka, filuternym uśmiechu, tym samym, jakim raczyła siwego dyrektora za każdą taką wizytą. Podziękowała bratu za przygotowanie jej siedzenia, które zajęła ostrożnie, by nie pognieść szczególnie swej szaty. Niedługo później, nie odrywając jednak wzroku od dyrektora, założyła nogę na nogę. Ostrożnie i powoli, jasna skóra przez moment błysnęła pod ciemnym materiałem. Palce dłoni splotła na wzniesionym kolanie, póki co ufając instynktowi i pozwalając Septimusowi na spokojną wypowiedź.
Verdammte Scheiße.
Zawsze, gdy nagłe wieści rozpalały w niej pierwsze płomienie gniewu, nie mogła powstrzymać się od niemieckich przekleństw. Nawet jeżeli, a może przede wszystkim dlatego, że nie wybrzmiewały one jej głosem. Zawsze syczał lub krzyczał je Franz Krueger i była to jedyna forma jego wspomnienia, która nie wywoływała w niej dreszczu i przestrachu. Stanowił w pewnym sensie przegrodę, nie pozwalał jej zniżać się do tego poziomu, poddawać się tej... Niskiej pobudce złości.
— Porozmawiamy z nim — zamawiającym czy dyrektorem kreatywnym? Valerie miała na myśli oboje. — Oczywiście, jeżeli się zgodzisz, Stevenie — wysunęła się do przodu, w kierunku dyrektora, powoli wędrując spojrzeniem od jego oczu, w dół, na usta, poruszającą się przy nerwowym przełykaniu grdykę, aż wreszcie na dłoń z papieroskiem, trzymaną tuż przed rozłożonymi na biurku papierami. Umyślnie nabrała wdech przez lekko rozchylone usta, jednocześnie wracając do kontaktu wzrokowego.
— Denerwujesz się, to niedobrze — ciągnęła dalej, oczywista obserwacja, ale wygłoszona w tak delikatny, przepełniony troską sposób nie mogła podrażnić męskiego ego równie mocno, co takie samo zdanie wygłoszone przez Septimusa. — Nie ma sensu szarpać sobie nerwów na tego bałwana. I tak jesteś najbardziej cierpliwym mężczyzną, jakiego znam — podziw zadźwięczał w jej głosie, czubek języka wysunął się spomiędzy czerwieni warg, lecz zniknął w momencie, w którym Doge skupił się na tym szczególe.
Dłoń — odważnie, bo do odważnych świat należy — zsunęła się z kolana, ostrożnie sięgnęła do krawędzi biurka, kilka centymetrów przed dłonią Stevena.
— Pozwól sobie pomóc. Przecież jesteśmy przyjaciółmi.
Przekrzywiona w kierunku lewego ramienia głowa, lśniące kosmyki jasnych włosów na ciemnej szacie.
Żałoba kończyła się całkiem niedługo, Steven musiał o tym wiedzieć. Sam prosił ją o występy w końcu lutego, zdradziła mu, że będzie mogła wreszcie sięgnąć po mniej stonowany repertuar. Może to właśnie była jego szansa? Nigdy nie widziała na jego palcach obrączki, ale marzenia o relacjach wynikłych po jej wciśnięciu na palec tej czy innej kobiety potrafiły zawracać w głowie nawet największych stoików.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Rzut okiem na nogę Valerie i ujrzenie cienie jej ciała sprawił, że ciało Septimusa przyjęło inną taktykę. Wiedział do czego piła jego siostra, wiedział, że urokiem, łagodnym spojrzeniem i uśmiechem potrafiła wywalczyć to co chciała. Jej córka była tak podobna – każdego z braci nabierała już na swoje wielkie oczy i tanie, dziecięce sztuczki. Wiedział jakie podejście do śpiewaczki miał Doge – wiedział, że dla kobiet pozostawał przecież tak szarmancki, a słowa z ich słodkich ust spijał z największą rozkoszą. Pozostawał poirytowany – to prawda, zmniejszało to jego cierpliwość i utrudniało nieco osiągniecie swoich celów przez Vanity, jednak ta widocznie wiedziała, za które struny duszy powinna pociągnąć, by zmusić go do działania bardziej racjonalnie, mniej emocjonalnie. Kręcił głową, gdy ta zaoferowała pomoc, gdy postanowiła, że mogą ofiarować własny czas na rozmowę.
- Myślisz, że to dobry pomysł, Valerie? – zapytał. Nie każdy podchodził do opinii kobiet tak pozytywnie, jak Steven. Mężczyzna był prawdziwym dżentelmenem, przy okazji żyjąc z żoną w zgodnym partnerstwie – nie każdy był jednak taki jak on. Konserwatywny świat ustalał jasną pozycję kobiety – często milczącą, przy boku mężczyzny. Doge nie był dyrektorem z przypadku – znał się na ludziach, nie był chorobliwie naiwny, mógł uchodzić nawet za obeznanego, sprytnego… - Posłanie do rozmowy kogoś innego niż ja, a dodatkowo kobiety o niższej pozycji niż on… Czy to nie byłoby odebrane jako brak szacunku? A może właśnie to powinienem mu okazać? – mówił, by potem ostatni raz wcisnąć tytoniową tutkę między wargi. Dym nagle przestał mu smakować, przez co musiał pospiesznie zgasić papierosa w popielnicy. Jakby nic nie mogło mu przynieść już niezbędnego tak ukojenia. Nie zerkał ku żadnemu z nich, a jedynie ku dokumentom, które znajdowały się w bocznej części biurka. Dopiero gdy dłoń Valerie, w tak wspierającym geście powędrowała palcami po blacie, jakby zapraszając do chwycenia za nią, Doge przemknął wzrokiem pośpiesznie ku Septimusowi, jakby szukając jego zezwolenia. Wszyscy tu wiedzieli, że Vanity dbał o siostrę, a dyrektor widocznie z tych wszystkich wiedział to najlepiej. Dyrygent tylko uśmiechnął się delikatnie i w beztroskim ruchu zarzucił nogę na nogę. Niezauważenie wręcz.
Doge chwycił dłoń śpiewaczki za sama palce, koniuszki, jakby przekonując, że faktycznie byli przyjaciółmi. Dojrzałymi ludźmi, nie dzieciakami, stąd właśnie powściągliwość w geście.
- A moglibyście zrobić to… Nie z mojego ramienia? – poczuł się lekko ugłaskany, widać to było w końcu w jego gestach, teraz już mniej nagłych. Krążył spojrzeniem pomiędzy Septimusem, a Valerie, chociaż to kobiecie poświęcał dłuższe chwile uwagi, w końcu to ona w tym momencie zapewniała o ich przyjaźni. - Wiecie, porozmawiać niewinnie, wywiedzieć się co on o tym wszystkim sądzi… Jestem przekonany, że ten wypierdek zrobił to specjalnie. Nie pierwszy raz robi mi na złość! – znowu uniósł się nieco, wyszarpując swoje palce spod tych Vanity. Wstał. Doge Wstał.
- Nie jest już na tyle młody, by popełniać takie błędy z braku doświadczenia – przyklasnął mu Septimus, jakby nagle podłapując okazję w całym tym zbiegu nieszczęśliwych okoliczności. Nie objawił Valerie swoich zamiarów, jednak wierzył, że ta nie będzie nagle bronić dyrektora kreatywnego. A już na pewno nie w obecności Stevena, który wydawał się stroszyć na same wspomnienie nieszczęśliwca. – Ale żeby na siłę wciskał do repertuaru mugolskie dzieła… Tylko i wyłącznie mugolskie dzieła… – pokręcił głową, jakby niedowierzał. Nawet jeżeli wszystko to było tylko niezamierzonym zabiegiem, czystym nieporozumieniem, wszystko to śmierdziało na kilometr.
- Śmierdzi, prawda? Śmierdzi na mile – przyznał samemu sobie Doge, obracając się ki nim tak, by patrzeć obojgu w oczy. Opierał się dłońmi o szczyt oparcia swojego fotela, a potem wskazał palcem na papiery na blacie: - W umowie było wszystko. Było nazwisko. Znane nazwisko. Antymugolskie nazwisko. Wiem, że wciąż gramy dla mugoli, chociaż Ministerstwu takie mieszanie nie jest na rękę, ale musimy na czymś zarabiać. Przez takich jak on tracimy… Valerie, nikt nie uwierzy w to, że Septimus będzie mi nieprzychylny, znamy się za długo… – pochylił się mocniej do przodu, by oprzeć łokciami w miejscach, w których przed chwilą składał dłonie. Ton również stał się cichszy. – Nie miałbym odwagi nawet o to prosić, ale skoro sama się zaoferowałaś… Mogłabyś spróbować podejść go? Wywiedzieć się czemu zachowuje się w ten sposób? Czemu kurwa robi mi na złość i szkodzi naszej instytucji?
- Myślisz, że to dobry pomysł, Valerie? – zapytał. Nie każdy podchodził do opinii kobiet tak pozytywnie, jak Steven. Mężczyzna był prawdziwym dżentelmenem, przy okazji żyjąc z żoną w zgodnym partnerstwie – nie każdy był jednak taki jak on. Konserwatywny świat ustalał jasną pozycję kobiety – często milczącą, przy boku mężczyzny. Doge nie był dyrektorem z przypadku – znał się na ludziach, nie był chorobliwie naiwny, mógł uchodzić nawet za obeznanego, sprytnego… - Posłanie do rozmowy kogoś innego niż ja, a dodatkowo kobiety o niższej pozycji niż on… Czy to nie byłoby odebrane jako brak szacunku? A może właśnie to powinienem mu okazać? – mówił, by potem ostatni raz wcisnąć tytoniową tutkę między wargi. Dym nagle przestał mu smakować, przez co musiał pospiesznie zgasić papierosa w popielnicy. Jakby nic nie mogło mu przynieść już niezbędnego tak ukojenia. Nie zerkał ku żadnemu z nich, a jedynie ku dokumentom, które znajdowały się w bocznej części biurka. Dopiero gdy dłoń Valerie, w tak wspierającym geście powędrowała palcami po blacie, jakby zapraszając do chwycenia za nią, Doge przemknął wzrokiem pośpiesznie ku Septimusowi, jakby szukając jego zezwolenia. Wszyscy tu wiedzieli, że Vanity dbał o siostrę, a dyrektor widocznie z tych wszystkich wiedział to najlepiej. Dyrygent tylko uśmiechnął się delikatnie i w beztroskim ruchu zarzucił nogę na nogę. Niezauważenie wręcz.
Doge chwycił dłoń śpiewaczki za sama palce, koniuszki, jakby przekonując, że faktycznie byli przyjaciółmi. Dojrzałymi ludźmi, nie dzieciakami, stąd właśnie powściągliwość w geście.
- A moglibyście zrobić to… Nie z mojego ramienia? – poczuł się lekko ugłaskany, widać to było w końcu w jego gestach, teraz już mniej nagłych. Krążył spojrzeniem pomiędzy Septimusem, a Valerie, chociaż to kobiecie poświęcał dłuższe chwile uwagi, w końcu to ona w tym momencie zapewniała o ich przyjaźni. - Wiecie, porozmawiać niewinnie, wywiedzieć się co on o tym wszystkim sądzi… Jestem przekonany, że ten wypierdek zrobił to specjalnie. Nie pierwszy raz robi mi na złość! – znowu uniósł się nieco, wyszarpując swoje palce spod tych Vanity. Wstał. Doge Wstał.
- Nie jest już na tyle młody, by popełniać takie błędy z braku doświadczenia – przyklasnął mu Septimus, jakby nagle podłapując okazję w całym tym zbiegu nieszczęśliwych okoliczności. Nie objawił Valerie swoich zamiarów, jednak wierzył, że ta nie będzie nagle bronić dyrektora kreatywnego. A już na pewno nie w obecności Stevena, który wydawał się stroszyć na same wspomnienie nieszczęśliwca. – Ale żeby na siłę wciskał do repertuaru mugolskie dzieła… Tylko i wyłącznie mugolskie dzieła… – pokręcił głową, jakby niedowierzał. Nawet jeżeli wszystko to było tylko niezamierzonym zabiegiem, czystym nieporozumieniem, wszystko to śmierdziało na kilometr.
- Śmierdzi, prawda? Śmierdzi na mile – przyznał samemu sobie Doge, obracając się ki nim tak, by patrzeć obojgu w oczy. Opierał się dłońmi o szczyt oparcia swojego fotela, a potem wskazał palcem na papiery na blacie: - W umowie było wszystko. Było nazwisko. Znane nazwisko. Antymugolskie nazwisko. Wiem, że wciąż gramy dla mugoli, chociaż Ministerstwu takie mieszanie nie jest na rękę, ale musimy na czymś zarabiać. Przez takich jak on tracimy… Valerie, nikt nie uwierzy w to, że Septimus będzie mi nieprzychylny, znamy się za długo… – pochylił się mocniej do przodu, by oprzeć łokciami w miejscach, w których przed chwilą składał dłonie. Ton również stał się cichszy. – Nie miałbym odwagi nawet o to prosić, ale skoro sama się zaoferowałaś… Mogłabyś spróbować podejść go? Wywiedzieć się czemu zachowuje się w ten sposób? Czemu kurwa robi mi na złość i szkodzi naszej instytucji?
Dear,
I never want to fall asleep, within our dreams the weight we saw. Not all the answers are the same, yet we still play thе game
Kątem oka zdążyła wyłapać, że i Septimus zmienił nieco ułożenie swego ciała w fotelu. To dobrze. Valerie nie zamierzała bowiem wszystkiego osiągnąć własnoręcznie — tam, gdzie mogła, lubiła przecież posiadać męskie wsparcie. Najstarszy z braci był przecież mężczyzną doświadczonym w budowaniu swego autorytetu, długie lata pracy jako dyrygent wymagały od niego czegoś, czego nie spodziewałaby się po nim prawdopodobnie nawet matka — wytrwałości, uwielbienia dla konkretów oraz trzymania się wyznaczonego planu. Valerie jako śpiewaczka miała od niego zdecydowanie większe pole do popisu, co zamierzała dziś wykorzystać. Musiała jednak brać pod uwagę trudność zadania, jakie przed nią stanęło. Jako pierwszy cel obrała sobie ugłaskanie Stevena Doge. Gdy wciąż tkwił w swych ognistych emocjach, nie mogli prowadzić z nim prawdziwie owocnego dialogu.
— Tak myślę — przyznała niemalże natychmiast, z promiennie radosnym uśmiechem, który posłała wyłącznie dyrektorowi, od którego nie odrywała swojego spojrzenia. Dopiero po tym jej twarz przybrała wyraz zamyślony, może nawet nieco zmartwiony, jakby odbijała tym samym humor oraz wszelkie zmartwienia drążące jej rozmówcę. — A czy on okazuje ci szacunek? — spytała zmartwiona, po raz kolejny przechylając głowę w bok. Długie spojrzenie utkwiła w tęczówkach mężczyzny, na moment niemal nie poświęcając uwagi siedzącemu obok Septimusowi. Nic jednak bardziej mylnego. Wystarczyłoby, tylko by kątem oka dostrzegła jeden z jego nerwowych tików, gotowa była płynnie wyjść z jednej roli do drugiej, a może połączyć je obie — troszczącej się o losy opery i jej dyrektora śpiewaczki oraz siostry, która obiecała dopilnować, by występ (tak, to również był występ) jej brata przeszedł bez zarzutu i zakłóceń.
Uśmiechnęła się w duchu, obserwując tę niemą wymianę zdań. Mężczyźni potrafili być jednocześnie władczy i absolutnie uroczy w swej nieporadności. Przewidywała, że Septimus nie będzie miał z takimi gestami większego problemu. W trakcie ostatnich tygodni wdowieństwa, wdowieństwa, w którego przygnaniu do niej starszy Vanity brał czynny udział, mogła pozwolić sobie na odrobinę więcej. W pewnym sensie był jej to przecież winien. Chociaż Valerie nie mogła o tym wiedzieć, jeszcze nie teraz.
— Stevenie... — miękki głos zamykał w sobie smutną prośbę o opanowanie emocji, której pełen wyraz nie zabrzmiał w pomieszczeniu. Valerie powoli cofnęła rękę. Nie tylko ją, bowiem na powrót przytknęła plecy do oparcia fotela, wzdychając z przejęcia i troski. — Właśnie dajesz mu to, czego oczekiwał. Swoją złość — kontynuowała, przesuwając dłoń na jeden z jasnych kosmyków swych włosów, który poczęła delikatnie gładzić. W tym samym czasie wreszcie zsunęła wzrok z Doge, skupiając się na jego biurku. Może na dokumentach, może na popielniczce, może na meblu jako całości. Gest, który wykonywała, miał przypominać próbę opanowania emocji, skupienia, zamyślenia. Jednakże prędko okazało się, że kosmyki przesuwały się przez palce śmiało, aż w pewnym momencie — och, dało się myśleć, że zupełnie nieświadomie — nakręciła sobie jeden z nich na palec wskazujący.
W tym samym czasie inicjatywę przejął Septimus. Dobrze, nie zamierzała mu przeszkadzać, proaktywna postawa brata spotkała się bowiem z jej uznaniem. Podzielił się słusznymi wnioskami z przedstawionej im przez rozgniewanego dyrektora sytuacji. Jednakże Valerie prędko odniosła wrażenie, że nie tego mógł chcieć Doge. Może lepiej byłoby utrzymywać go w przekonaniu, że to wszystko było właśnie pomyłką i upewnić się co do natury tego przypadku już u źródła. Byłaby zdolna do zaciśnięcia warg, zagryzienia wewnętrznej strony policzka, by tylko zmusić umysł do jakiejś analitycznej reakcji; przecież nie była aż tak głupia, by polegać tylko na instynktach, chyba potrafiła jeszcze oceniać zagrożenie...?
Ale wtedy Steven Doge oparł się o oparcie własnego fotela. I patrzył na nich, na pewno w oczy Septimusa. Valerie wzniosła więc swe spojrzenie w niemej odpowiedzi, choć palce dalej bawiły się włosami. Duża odpowiedzialność, przeszło jej przez myśl, w pierwszej reakcji na złożoną przez mężczyznę prośbę. I duże zaufanie.
— Masz rację, Septimus jest jednym z twych najbardziej zaufanych i zdolnych dyrygentów, a przynajmniej takie opinie słyszę, gdy przechadzam się korytarzami naszej opery — wreszcie pozwoliła sobie na delikatny, choć przepełniony dumą uśmiech. Wzrok skierowała na moment w kierunku brata, posyłając mu spojrzenie pełne ciepła i zachwytu nad tym, do czego doszedł w swym życiu. — Ja nie jestem tu stałym elementem, raczej gościem. Och, z wielką chęcią bywałabym tu częściej, Stevenie, jednakże z przyczyn osobistych nie mogę w pełni związąć się z miejscem, które wprost pozwala mugolom dyktować sobie warunki — w jej głosie brzdęknęła stalowa pewność obranego przez siebie stanowiska, lecz prędko ustąpiła ponownej łagodności, rozciągniętym w przyjemnym dla oka uśmiechu wargom i wolnej dłoni przytkniętej do policzka. — Ale na myśl, że ktoś równie nierozsądny mógłby pogrzebać lata twych wysiłków... Och, Stevenie, nie mogłabym siedzieć tu spokojnie i oglądać, jak niszczy naszą Operę, jak pragnie ją pogrzebać pod gruzami historii! — pasja i jej płomienie, które odbicie znalazły w jasnych oczach śpiewaczki, była niemal wyczuwalna, namacalna. Wyprostowała się nawet w fotelu, wzniosła klatkę piersiową w nagłym oddechu, lecz wydech przyszedł jej niespodziewanie spokojnie, wraz z werbalizacją postanowienia. — Nie mogłabym więc odmówić przyjacielskiej prośbie...
— Tak myślę — przyznała niemalże natychmiast, z promiennie radosnym uśmiechem, który posłała wyłącznie dyrektorowi, od którego nie odrywała swojego spojrzenia. Dopiero po tym jej twarz przybrała wyraz zamyślony, może nawet nieco zmartwiony, jakby odbijała tym samym humor oraz wszelkie zmartwienia drążące jej rozmówcę. — A czy on okazuje ci szacunek? — spytała zmartwiona, po raz kolejny przechylając głowę w bok. Długie spojrzenie utkwiła w tęczówkach mężczyzny, na moment niemal nie poświęcając uwagi siedzącemu obok Septimusowi. Nic jednak bardziej mylnego. Wystarczyłoby, tylko by kątem oka dostrzegła jeden z jego nerwowych tików, gotowa była płynnie wyjść z jednej roli do drugiej, a może połączyć je obie — troszczącej się o losy opery i jej dyrektora śpiewaczki oraz siostry, która obiecała dopilnować, by występ (tak, to również był występ) jej brata przeszedł bez zarzutu i zakłóceń.
Uśmiechnęła się w duchu, obserwując tę niemą wymianę zdań. Mężczyźni potrafili być jednocześnie władczy i absolutnie uroczy w swej nieporadności. Przewidywała, że Septimus nie będzie miał z takimi gestami większego problemu. W trakcie ostatnich tygodni wdowieństwa, wdowieństwa, w którego przygnaniu do niej starszy Vanity brał czynny udział, mogła pozwolić sobie na odrobinę więcej. W pewnym sensie był jej to przecież winien. Chociaż Valerie nie mogła o tym wiedzieć, jeszcze nie teraz.
— Stevenie... — miękki głos zamykał w sobie smutną prośbę o opanowanie emocji, której pełen wyraz nie zabrzmiał w pomieszczeniu. Valerie powoli cofnęła rękę. Nie tylko ją, bowiem na powrót przytknęła plecy do oparcia fotela, wzdychając z przejęcia i troski. — Właśnie dajesz mu to, czego oczekiwał. Swoją złość — kontynuowała, przesuwając dłoń na jeden z jasnych kosmyków swych włosów, który poczęła delikatnie gładzić. W tym samym czasie wreszcie zsunęła wzrok z Doge, skupiając się na jego biurku. Może na dokumentach, może na popielniczce, może na meblu jako całości. Gest, który wykonywała, miał przypominać próbę opanowania emocji, skupienia, zamyślenia. Jednakże prędko okazało się, że kosmyki przesuwały się przez palce śmiało, aż w pewnym momencie — och, dało się myśleć, że zupełnie nieświadomie — nakręciła sobie jeden z nich na palec wskazujący.
W tym samym czasie inicjatywę przejął Septimus. Dobrze, nie zamierzała mu przeszkadzać, proaktywna postawa brata spotkała się bowiem z jej uznaniem. Podzielił się słusznymi wnioskami z przedstawionej im przez rozgniewanego dyrektora sytuacji. Jednakże Valerie prędko odniosła wrażenie, że nie tego mógł chcieć Doge. Może lepiej byłoby utrzymywać go w przekonaniu, że to wszystko było właśnie pomyłką i upewnić się co do natury tego przypadku już u źródła. Byłaby zdolna do zaciśnięcia warg, zagryzienia wewnętrznej strony policzka, by tylko zmusić umysł do jakiejś analitycznej reakcji; przecież nie była aż tak głupia, by polegać tylko na instynktach, chyba potrafiła jeszcze oceniać zagrożenie...?
Ale wtedy Steven Doge oparł się o oparcie własnego fotela. I patrzył na nich, na pewno w oczy Septimusa. Valerie wzniosła więc swe spojrzenie w niemej odpowiedzi, choć palce dalej bawiły się włosami. Duża odpowiedzialność, przeszło jej przez myśl, w pierwszej reakcji na złożoną przez mężczyznę prośbę. I duże zaufanie.
— Masz rację, Septimus jest jednym z twych najbardziej zaufanych i zdolnych dyrygentów, a przynajmniej takie opinie słyszę, gdy przechadzam się korytarzami naszej opery — wreszcie pozwoliła sobie na delikatny, choć przepełniony dumą uśmiech. Wzrok skierowała na moment w kierunku brata, posyłając mu spojrzenie pełne ciepła i zachwytu nad tym, do czego doszedł w swym życiu. — Ja nie jestem tu stałym elementem, raczej gościem. Och, z wielką chęcią bywałabym tu częściej, Stevenie, jednakże z przyczyn osobistych nie mogę w pełni związąć się z miejscem, które wprost pozwala mugolom dyktować sobie warunki — w jej głosie brzdęknęła stalowa pewność obranego przez siebie stanowiska, lecz prędko ustąpiła ponownej łagodności, rozciągniętym w przyjemnym dla oka uśmiechu wargom i wolnej dłoni przytkniętej do policzka. — Ale na myśl, że ktoś równie nierozsądny mógłby pogrzebać lata twych wysiłków... Och, Stevenie, nie mogłabym siedzieć tu spokojnie i oglądać, jak niszczy naszą Operę, jak pragnie ją pogrzebać pod gruzami historii! — pasja i jej płomienie, które odbicie znalazły w jasnych oczach śpiewaczki, była niemal wyczuwalna, namacalna. Wyprostowała się nawet w fotelu, wzniosła klatkę piersiową w nagłym oddechu, lecz wydech przyszedł jej niespodziewanie spokojnie, wraz z werbalizacją postanowienia. — Nie mogłabym więc odmówić przyjacielskiej prośbie...
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
21.06.58
To było wręcz oczywiste, że skoro już przybył do Wielkiej Brytanii to któregoś dnia musiał się udać do opery. To taki stały punkt, który trzeba odhaczyć. Co prawda powinien odwiedzić Czarodziejską Operę należącą do jego rodu, ale dowiedział się, że akurat mają wystawiać operę Don Giovanni Mozarta. Temat trochę poważny, trochę zabawny. Tak jak lubił. Dodatkowo gdzieś mu się obiło o uszy, że wraz z orkiestrą miał zagrać jeden z bardziej znanych na Wyspach oboistów. No a wiadomo na konkurencję zawsze trzeba było mieć oko. Poza tym ciekaw był czy byli na podobnym poziomie czy może to Timothee był lepszy, innej opcji nie zakładał. Jakby nie było znał swoje umiejętności i wiedział, że jest dobry, a w przyszłości miałby nawet szansę zostać najlepszym.
Przybył na miejsce odpowiednio wcześnie przed rozpoczęciem spektaklu. Miał na sobie elegancki granatowy smoking. A jako, że dzisiaj wyjątkowo był sam to nie czekał na nikogo w foyer tylko ruszył od razu do loży, którą wynajął na ten spektakl. Tak było nawet lepiej, nikt mu nie będzie przeszkadzał jakimiś irytującymi dźwiękami. Niektóre z nich naprawdę potrafiły go rozproszyć. Tak jak w szkole dźwięk starej, zniszczonej nasadki pióra. Okropność.
Czas minął szybko i zanim się spostrzegł pierwszy akt dobiegł ku końcowi i nadszedł czas na przerwę. Młody Lestrange postanowił skorzystać z okazji i umilić sobie czas oczekiwania lampką białego wina w bufecie. Może przy okazji będzie mu dane zamienić z kimś kilka słów na temat dzisiejszego wykonania? Z tego też powodu musiał opuścić swe miejsce i ruszyć schodami w dół ku upragnionemu celowi.
Mimo, że był zamyślony i skupiony na tym co zobaczył i usłyszał, to kątem oka zdołał zobaczyć jak jedna z pań idąca tuż obok niebezpiecznie zachwiała się na schodach.
-Ostrożnie Madame- powiedział, równocześnie przytrzymując ją tak aby nie upadła i miała czas na odzyskanie równowagi.
-Madame pozwoli… że pomogę- zaoferował jej swoje ramię by mogła się wesprzeć podczas tego delikatnego procesu schodzenia po schodach, który najwyraźniej sprawiał jej trudność. Niby to nie był jego problem, nie była jego towarzyszką, ale z drugiej strony gdyby zaliczyła piękne salto na schodach to istniała obawa, że widownia będzie pomrukiwać by skomentować wydarzenie, przez czas trwania drugiego aktu, a pomruki też bywały irytująca.
I'm looking for a place to start
And everything feels so different now
And everything feels so different now
Opera. Scena pełna kolorów, zgrabnych tańców i szelestu tkanin, dramatycznej, drżącej muzyki, a ponad to wszystko - przenikliwego wycia. W chwilach takich jak ta, gdy decydowała się zmarnować część ciężko zarobionych pieniędzy na uszczknięcie kultury, na której tak zależało Valerie i kilku innym Elviry przyjaciółkom, poważnie zastanawiała się, czy kiedykolwiek zdoła zrozumieć to zauroczenie sztuką okazywane przez jej rodzinę i sporu członków klasy wyższej. W Manchesterze zjawiła się zresztą niezgodnie z planem, bo miała odwiedzić operę wraz z Odettą - wtedy pewnie byłoby łatwiej wczuć się w historię, którą gadatliwa kuzynka okraszałaby swoimi zmyślnymi uwagami. Wspólne spotkanie zostało jednak odwołane z powodu innych obowiązków kuzynki. Samotnie Elvira czuła się nie na miejscu, niemniej jednak nie mogła już wycofać biletu i nie zamierzała marnować pieniędzy. Niektóre fragmenty pieśni bywały przyjemne dla ucha, mogła się zrelaksować i zapomnieć na chwilę o problemach w trakcie podziwiania tancerek w ruchu. A że koniec końców nie był to sposób spędzania wolnego czasu, który uznawała za owocny? Trudno. Chyba nawet ona mogła sobie czasem pozwolić na zmarnowanie kilku godzin.
Wychodząc na antrakt do sali bankietowej, rozglądała się już za słodką lemoniadą, którą zastępowała sobie alkohol. Nie była satysfakcjonująca, ale nie czuła się tak miernie jak gdy sterczała jak ten kołek bez kieliszka w dłoni. Długie poły prostej, ale ładnej sukni w kolorze szkarłatu ciągnęły się za nią swobodnie, odkrywając czubki równie krwistych butów na niewysokim obcasie. Jasne jak złoto włosy spięła elegancko na karku pasującą klamerką, pomalowała usta i włożyła kolczyki w uszy, a z wiotkim szalem na ramionach wyglądała kropka w kropkę jak typowy gość opery. Zapewne młodziej niż w rzeczywistości, choć poważnie, bo nic nie mogłoby dodać niewinności ponuremu spojrzeniu, w którym krył się chłód. Niewiele się odzywała, nie szukała kontaktu i tajemniczo trzymała się z boku - nie trwało to jednak wiecznie, bo gdy na szerokich, okrytych dywanem schodach przydeptała przypadkiem skraj swojej długiej sukienki, prędko objęły ją ramiona nieznajomego.
W pierwszym odruchu chciała go uderzyć po łapach. Tak po prostu, za to że śmiał wsunąć palce na jej kibić, podeprzeć ją i pociągnąć na siebie. Opanowała się jednak błyskawicznie, bo przecież istotnie straciła równowagę, a interwencja chłopca pomogła ją odzyskać o sekundę zanim niezgrabnie zsunęłaby się z kolejnego stopnia.
- Dziękuję. Dziękuję za pomoc. Z kim mam przyjemność? - uniosła brodę, bo chłopiec, choć szczupły i ewidentnie bardzo młody, był od niej wyższy. Nie rozpoznawała go, zauważyła tylko, że ma dziwaczny akcent i charakterystycznie pachnie. Młody lord albo inny bogaty panicz. Pewnie rozwydrzony. - Panna Elvira Multon - przedstawiła się miękko, bo dopiero co sama spytała go o personalia. Zmrużyła długie rzęsy, gdy zaoferował jej ramię, ale przystała na to, bo pewnie byłaby niegrzeczna, gdyby teraz od niego odstąpiła. I właściwie co szkodziło? Był tak młody, że miał obowiązek pomagać i zabawiać. Być może wcale nie spędzi antraktu w samotności.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Wyglądało na to, że los absolutnie nie chciał ich zostawić samym sobie nawet na czas krótkiej przerwy między aktami opery. Tak naprawdę młody lord w przerwie wolałby wejść w jakąś dyskusję z innymi znawcami sztuki, ale chyba już nie miał wyjścia. Przyjdzie mu zabawiać niezobowiązującą rozmową jakąś nieznajomą. A może nie będzie musiał? Może jednak u dołu schodów czekał na nią jej towarzysz, który z jakiś tajemniczych powodów ruszył przodem?
-Timothée Lestrange- przedstawił się czarownicy. Zdziwiła go nieco ta „panna”. Owszem, Elvira w jego ocenie mogła mieć koło 25 lat, czyli mniej niż na to wskazywał jej akt urodzenia (o czym oczywiście nie wiedział), ale i tak kobieta w takim wieku najczęściej była już zamężna. Czyżby trafił na jedną z tych kobiet, które w swei naiwności uważały, że sobie lepiej poradzą samotnie? Istniała jeszcze możliwość, że jej narzeczony zginął na wojnie która przetaczała się przez wyspy, ale szybko odrzucił tę możliwość. Wtedy nie ubrałaby czerwonej sukni. No istniały jeszcze inne możliwości, ale uznał, że to może nie jego sprawa. Ruszył wolnym tempem, kiedy przyjęła jego ramię. Nie spieszył się, nie chciał przecież ciągnąć kobiety w dół schodów.
-Multon?- Tak naprawdę to do tego momentu, aż usłyszał jej imię i nazwisko, zastanawiał się jak sprowadzić kobietę na dół schodów, pożegnać się i ruszyć w swoją stronę. Jednak jej imię i nazwisko brzmiały wyjątkowo znajomo. Szczególnie, że kilka dni temu spotkał się przypadkiem z Marią w Kent.
-Wybaczy mademoiselle, że zapytam, ale czy Maria Multon to nie jest jakaś rodzina?- spojrzał wyczekująco na Elvirę. Jeśli okazałoby się, iż jest tak w istocie, że nikt nie czeka przy schodach na czarownicę, to był skłonny dotrzymać jej towarzystwa. Nic mu się nie stanie.
- Swoją drogą to ciekawe, mademoiselle nosi takie samo imię jak jedna z postaci występujących w operze. – zauważył jeszcze, ale nie ciągnął tej myśli pozwalając Elvirze w razie potrzeby swobodnie zmienić na inny. W końcu nie wiedział na ile interesuje ją sama sztuka i nie chciałby jej zanudzić. W sumie nie powinno mu na tym zależeć, ale skoro miał jej dotrzymać przez te parę minut towarzystwa to niech chociaż będzie miło a nie drętwo. W każdym razie najgorszy etap swojej „podróży”, czyli schody mieli za sobą.
-Timothée Lestrange- przedstawił się czarownicy. Zdziwiła go nieco ta „panna”. Owszem, Elvira w jego ocenie mogła mieć koło 25 lat, czyli mniej niż na to wskazywał jej akt urodzenia (o czym oczywiście nie wiedział), ale i tak kobieta w takim wieku najczęściej była już zamężna. Czyżby trafił na jedną z tych kobiet, które w swei naiwności uważały, że sobie lepiej poradzą samotnie? Istniała jeszcze możliwość, że jej narzeczony zginął na wojnie która przetaczała się przez wyspy, ale szybko odrzucił tę możliwość. Wtedy nie ubrałaby czerwonej sukni. No istniały jeszcze inne możliwości, ale uznał, że to może nie jego sprawa. Ruszył wolnym tempem, kiedy przyjęła jego ramię. Nie spieszył się, nie chciał przecież ciągnąć kobiety w dół schodów.
-Multon?- Tak naprawdę to do tego momentu, aż usłyszał jej imię i nazwisko, zastanawiał się jak sprowadzić kobietę na dół schodów, pożegnać się i ruszyć w swoją stronę. Jednak jej imię i nazwisko brzmiały wyjątkowo znajomo. Szczególnie, że kilka dni temu spotkał się przypadkiem z Marią w Kent.
-Wybaczy mademoiselle, że zapytam, ale czy Maria Multon to nie jest jakaś rodzina?- spojrzał wyczekująco na Elvirę. Jeśli okazałoby się, iż jest tak w istocie, że nikt nie czeka przy schodach na czarownicę, to był skłonny dotrzymać jej towarzystwa. Nic mu się nie stanie.
- Swoją drogą to ciekawe, mademoiselle nosi takie samo imię jak jedna z postaci występujących w operze. – zauważył jeszcze, ale nie ciągnął tej myśli pozwalając Elvirze w razie potrzeby swobodnie zmienić na inny. W końcu nie wiedział na ile interesuje ją sama sztuka i nie chciałby jej zanudzić. W sumie nie powinno mu na tym zależeć, ale skoro miał jej dotrzymać przez te parę minut towarzystwa to niech chociaż będzie miło a nie drętwo. W każdym razie najgorszy etap swojej „podróży”, czyli schody mieli za sobą.
Dźwięk nazwiska wypowiedzianego z gładkim, francuskim akcentem, zmroził ją w pierwszej chwili i sprawił, że wydęła usta z sobie tylko znanym zastanowieniem. Czy spodziewała się Lestrange'a akurat tutaj, a nie w Londynie lub okolicach wyspy Wight? Oczywiście, że nie. Odwiedziła ich na tej wyspie zaledwie raz, wiele miesięcy temu, kiedy żył jeszcze Francis, o którym następnie słuch zaginął, a do Elviry dotarły co najwyżej plotki o jego wydziedziczeniu. Nie współczuła mu ani jej to nie obeszło; uratowała mu życie z obowiązku, a nie z sympatii, jedyne co mogło wzbudzić jej żal to fakt, że nie zdążył jej się właściwie odwdzięczyć. Liczyła na jego majątek i ewentualne kontakty, ale najwidoczniej nie miał żadnych, a przynajmniej nie odpowiednich.
Chłopiec przed nią, choć wyższy i czarująco uśmiechnięty, był ewidentnie dość młody, by ledwie skończyć szkołę, a sądząc po akcencie i wszystkim co wiedziała o jego rodzie, zapewne była to szkoła we Francji.
- Lord Lestrange. Cóż za zaszczyt i miła niespodzianka. Czyżby wrócił lord niedawno z Francji? - spytała wolno, okrężną drogą próbując pozyskać informacje o tym jak długo przebywał w Wielkiej Brytanii i na ile zdawał sobie sprawę z obecnych wydarzeń. Był chłopcem, mógł być od wszystkiego odsunięty. Nie słyszała o nim wcześniej i była zainteresowana.
Bardziej w każdym razie zainteresowana niż słuchaniem smęceń o spektaklu albo staniem pod ścianą z kieliszkiem lemoniady w szczupłej dłoni. Niech szlag weźmie wszystkie ważne plany, które przeszkodziły Odettcie w przybyciu do Manchesteru.
No ale przynajmniej miała Lestrange'a tylko dla siebie.
- Multon, jesteśmy czystokrwistym rodem z Worcestershire, choć straciliśmy szlachectwo przed wiekami. Moja matka jednak jest z rodu Parkinsonów, tak wypadło - powiedziała, ostrożnie schodząc ze schodów, podparta na jego ramieniu. Był silny, ale nie tak jak Drew, czy Cillian. Nie w znaczeniu mniejszej siły, ale młodszej, żwawszej. - Zna lord Marię? Owszem, to moja kuzynka, mam nadzieję, że się nie naprzykrzyła - potwierdziła z lekko zmarszczonymi brwiami, obrzucając go teraz spojrzeniem równie krytycznym co zaintrygowanym. Bardziej niż na niego, zła była na Marię, że nie powiedziała jej dotąd o tym, że posiada znajomych wśród lordów. Westchnęła cicho, gdy wspomniał jej imię; nie o tym chciała rozmawiać, ale zmusiła się do uśmiechu. Niech mu będzie. - Owszem, moja matka miała fantazję, gdy je wybierała. Jak to Parkinsonowie. - Zamierzała to podkreślać, tak jak zamierzała nie odpuszczać w kierowaniu rozmowy na inne tory. - Lordowskie korzenie są francuskie, prawda? Może zaszczyci mnie lord ciekawą historią? - Pewnie zdoła wywnioskować z tego jego wiek i dojrzałość bez pytania o to wprost, jak zrobiłaby jeszcze pół roku temu.
Całe to udawanie męczyło ją niezmiernie, a stopy w butach bolały i uwierały. Po ciasteczko z kremową masą i kawałkami owoców sięgnęła jednak chętnie, oferując też jedno Timotheemu. Nie byli na spektaklu razem, ale jeśli sprawi takie wrażenie na oczach innych gości, tym lepiej dla niej.
Chłopiec przed nią, choć wyższy i czarująco uśmiechnięty, był ewidentnie dość młody, by ledwie skończyć szkołę, a sądząc po akcencie i wszystkim co wiedziała o jego rodzie, zapewne była to szkoła we Francji.
- Lord Lestrange. Cóż za zaszczyt i miła niespodzianka. Czyżby wrócił lord niedawno z Francji? - spytała wolno, okrężną drogą próbując pozyskać informacje o tym jak długo przebywał w Wielkiej Brytanii i na ile zdawał sobie sprawę z obecnych wydarzeń. Był chłopcem, mógł być od wszystkiego odsunięty. Nie słyszała o nim wcześniej i była zainteresowana.
Bardziej w każdym razie zainteresowana niż słuchaniem smęceń o spektaklu albo staniem pod ścianą z kieliszkiem lemoniady w szczupłej dłoni. Niech szlag weźmie wszystkie ważne plany, które przeszkodziły Odettcie w przybyciu do Manchesteru.
No ale przynajmniej miała Lestrange'a tylko dla siebie.
- Multon, jesteśmy czystokrwistym rodem z Worcestershire, choć straciliśmy szlachectwo przed wiekami. Moja matka jednak jest z rodu Parkinsonów, tak wypadło - powiedziała, ostrożnie schodząc ze schodów, podparta na jego ramieniu. Był silny, ale nie tak jak Drew, czy Cillian. Nie w znaczeniu mniejszej siły, ale młodszej, żwawszej. - Zna lord Marię? Owszem, to moja kuzynka, mam nadzieję, że się nie naprzykrzyła - potwierdziła z lekko zmarszczonymi brwiami, obrzucając go teraz spojrzeniem równie krytycznym co zaintrygowanym. Bardziej niż na niego, zła była na Marię, że nie powiedziała jej dotąd o tym, że posiada znajomych wśród lordów. Westchnęła cicho, gdy wspomniał jej imię; nie o tym chciała rozmawiać, ale zmusiła się do uśmiechu. Niech mu będzie. - Owszem, moja matka miała fantazję, gdy je wybierała. Jak to Parkinsonowie. - Zamierzała to podkreślać, tak jak zamierzała nie odpuszczać w kierowaniu rozmowy na inne tory. - Lordowskie korzenie są francuskie, prawda? Może zaszczyci mnie lord ciekawą historią? - Pewnie zdoła wywnioskować z tego jego wiek i dojrzałość bez pytania o to wprost, jak zrobiłaby jeszcze pół roku temu.
Całe to udawanie męczyło ją niezmiernie, a stopy w butach bolały i uwierały. Po ciasteczko z kremową masą i kawałkami owoców sięgnęła jednak chętnie, oferując też jedno Timotheemu. Nie byli na spektaklu razem, ale jeśli sprawi takie wrażenie na oczach innych gości, tym lepiej dla niej.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
-Nie, nie wrócił. Przyjechał- poprawił Elvirę. -urodziłem się we Francji, a przyjechałem do Wielkiej Brytanii niedawno… i raczej na dłużej- dodał jeszcze chociaż wcale nie musiał. Może to w przybytkach gdzie królowała muzyka był bardziej rozluźniony i skłonny do rozmowy. Za to dla Elviry mogło stać się jasnym jak słońce, że prawdopodobnie Młody Lord nie miał zbyt dużego pojęcia o tym co się działo na Wyspach.
-Niejedna czystokrwista rodzina mogłaby pozazdrościć takiego rodowodu- skomentował uprzejmie. -Och, nie. Z pewnością Maria się nie naprzykrzała. – nie mógł powstrzymać rozbawienia na samo wyobrażenie takiej sceny. Kuzynka Elviry po prostu do tej wizji pasowała jak pięść do nosa, czyli nie bardzo. –Obawiam się, że to raczej Maria mogłaby mieć do mnie pretensje- powiedział dalej rozbawionym tonem. - W szkole graliśmy w różnych drużynach quidditcha. Ona była ścigającym, a ja pałkarzem. Czasem udawało mi się posłać tłuczek w odpowiednim kierunku- postanowił oświecić Elvirę w jaki sposób poznał się z jej kuzynką. Co prawda w Beauxbatons nie można było powiedzieć, że byli dobrymi znajomymi. Maria była rok starsza i do tego z innego domu nic dziwnego, ze ich kontakty były ograniczone tylko do tego na boisku. Chociaż, ostatnio mieli okazję spotkać się w Kent. Kto wie, może teraz ich znajomość nabierze jakiś kształtów. Nie miałby nic przeciwko temu.
-Historią?- powtórzył nieco zaskoczony. Co u licha chciała, żeby opowiedział? Streszczenie historii Francji czy ki diabeł. Czy to jakaś maniera anglików której nie znał wymyślanie ciekawych historyjek na poczekaniu?
W międzyczasie też dotarli do miejsca docelowego. Podziękował za ciasteczko, nie miał na nie ochoty. Zamiast konsumowania jakiś przekąsek na moment oswobodził się od towarzystwa kobiety. Nie zostawiał jej jednak całkiem samej, a przynajmniej nie na długo. Niezręcznie byłoby mu ją porzucić w momencie kiedy sam zaczął z nią rozmowę. Po krótkiej chwili powrócił więc, a w ręku miał dwa kieliszki z białym winem. W końcu po to tutaj przyszedł.
-Nie jestem pewien czy na dłuższą historię starczyłoby nam czasu- zaczął, równocześnie podając jej jeden z kieliszków. -Za to może wystarczy mademoiselle ciekawostka, która mnie zaskoczyła?- zaproponował. - we Francji czarny kot przynosi szczęście. Chociaż jakie konkretnie to już różni się od regionu. Przy czym jeśli taki czarny kot kichnie w pobliżu panny młodej, w dzień ślubu, to oznacza, że małżeństwo będzie szczęśliwe. W Bretanii natomiast wierzy się, że czarny kot ma nadprzyrodzoną moc odganiania złych czasów, a jeśli ma jakiś biały włos to po wyrwaniu będzie cennym talizmanem. – wzruszył ramionami. – to co mnie zaskoczyło to fakt, że w innych krajach europejskich czarny kot przynosi pecha. Chociaż, nie wiem jak to jest tutaj na wyspach? – zapytał. Jakby nie było to Anglicy wiele rzeczy „ściągnęli” od francuzów mimo, że nie chcą się do tego przyznać. Może i przesądy o kotach przeszły do nich z Francji.
-Niejedna czystokrwista rodzina mogłaby pozazdrościć takiego rodowodu- skomentował uprzejmie. -Och, nie. Z pewnością Maria się nie naprzykrzała. – nie mógł powstrzymać rozbawienia na samo wyobrażenie takiej sceny. Kuzynka Elviry po prostu do tej wizji pasowała jak pięść do nosa, czyli nie bardzo. –Obawiam się, że to raczej Maria mogłaby mieć do mnie pretensje- powiedział dalej rozbawionym tonem. - W szkole graliśmy w różnych drużynach quidditcha. Ona była ścigającym, a ja pałkarzem. Czasem udawało mi się posłać tłuczek w odpowiednim kierunku- postanowił oświecić Elvirę w jaki sposób poznał się z jej kuzynką. Co prawda w Beauxbatons nie można było powiedzieć, że byli dobrymi znajomymi. Maria była rok starsza i do tego z innego domu nic dziwnego, ze ich kontakty były ograniczone tylko do tego na boisku. Chociaż, ostatnio mieli okazję spotkać się w Kent. Kto wie, może teraz ich znajomość nabierze jakiś kształtów. Nie miałby nic przeciwko temu.
-Historią?- powtórzył nieco zaskoczony. Co u licha chciała, żeby opowiedział? Streszczenie historii Francji czy ki diabeł. Czy to jakaś maniera anglików której nie znał wymyślanie ciekawych historyjek na poczekaniu?
W międzyczasie też dotarli do miejsca docelowego. Podziękował za ciasteczko, nie miał na nie ochoty. Zamiast konsumowania jakiś przekąsek na moment oswobodził się od towarzystwa kobiety. Nie zostawiał jej jednak całkiem samej, a przynajmniej nie na długo. Niezręcznie byłoby mu ją porzucić w momencie kiedy sam zaczął z nią rozmowę. Po krótkiej chwili powrócił więc, a w ręku miał dwa kieliszki z białym winem. W końcu po to tutaj przyszedł.
-Nie jestem pewien czy na dłuższą historię starczyłoby nam czasu- zaczął, równocześnie podając jej jeden z kieliszków. -Za to może wystarczy mademoiselle ciekawostka, która mnie zaskoczyła?- zaproponował. - we Francji czarny kot przynosi szczęście. Chociaż jakie konkretnie to już różni się od regionu. Przy czym jeśli taki czarny kot kichnie w pobliżu panny młodej, w dzień ślubu, to oznacza, że małżeństwo będzie szczęśliwe. W Bretanii natomiast wierzy się, że czarny kot ma nadprzyrodzoną moc odganiania złych czasów, a jeśli ma jakiś biały włos to po wyrwaniu będzie cennym talizmanem. – wzruszył ramionami. – to co mnie zaskoczyło to fakt, że w innych krajach europejskich czarny kot przynosi pecha. Chociaż, nie wiem jak to jest tutaj na wyspach? – zapytał. Jakby nie było to Anglicy wiele rzeczy „ściągnęli” od francuzów mimo, że nie chcą się do tego przyznać. Może i przesądy o kotach przeszły do nich z Francji.
Trudno byłoby Elvirze udawać, że spektakl opery manchesterskiej nie jest pierwszym, na który się udała od wielu lat - a może pierwszym w życiu, kto wie. Nie była też znawcą szlacheckich zwyczajów i korzeni, niemniej jednak rozumiała powiązania rodziny Lestrange z Francją i nietrudno było jej zauważyć subtelne sygnały, przemawiające za tym, że młody człowiek, z którym miała dziś do czynienia, w taki czy inny sposób był z krajem kontynentu skorelowany.
- Rozumiem. Da się to usłyszeć w lorda akcencie. Jest miły dla ucha. Skoro więc wyspy są dla lorda nowością, raczę spytać; jak się lordowi podoba w Anglii? Obecna wojna pozostała nie bez wpływu na kraj, ale możemy spodziewać się rychłego zwycięstwa - zasugerowała miękko, przekonana o tym, że członek szanowanego rodu pokazujący się publicznie nie będzie stanowił ryzyka szlamolubstwa. Byłaby wielce zaskoczona, gdyby na to wyszło. Nie znała dobrze przewinień Francisa i nie mogła o nich wiele powiedzieć.
Uśmiechnęła się szczerzej, z kocią niemalże przyjemnością, gdy pochwalił ich rodowód. Och, gdyby tylko wiedział! Elvira również trzymała się dumy, świadoma jak nieliczne w ostatnich wiekach stały się rody prawdziwie czyste. W swoim rodowodzie z pewnością nie miała żadnego mugola przez wieleset lat wstecz.
- Cieszy mnie, że Maria nie sprawiała lordowi problemu. To życzliwa i mądra dziewczyna, ale wciąż nieopierzona. - Miała wiele wad, z których największą była rozrzedzona krew. O tym jednak nie zamierzała teraz wspominać. - Quidditch, no tak. To jej pasja... - mruknęła, przysuwając się nieco do lorda w przejściu i zamykając go w chmurze swojej słodkiej, lawendowej woni. - Szczerze mówiąc, utrzymujemy dobry kontakt i nie słyszałam z jej strony złego słowa. Jest uprzejma - ucięła, bo nie wiedziała jak inaczej to skomentować. Sama miała wiele niezbyt chwalebnych historii z czasów chodzenia do szkoły, nie chciała jednak zastanawiać się nad Marią grającą z szlachcicami w grę miotlarską. Myśl ta wzbudzała w niej irracjonalną złość. Przede wszystkim jednak, była nie na miejscu tutaj, znacznie poniżej ich godności. Quidditch był dobry dla dzieci.
Na ile Timothee był jeszcze dzieckiem? Przyglądała się z zainteresowaniem jego młodej twarzy, zadumana i nieco rozbawiona. Nie przyjął od niej słodyczy, więc sama zgrabnie wsunęła ciasteczko do ust. Gdy natomiast zbliżył się z kieliszkami lekkiego wina, przyjęła go bez słowa protestu. Nie piła niczego od dawna, nie czuła już dłużej takiej potrzeby, ale młodemu lordowi nie wypadało odmówić. Musiała wyglądać pięknie w stylowej sukni, jasna, anielska i piękna, w towarzystwie kogoś takiego jak przystojny Lestrange. Nie był ciekawym rozmówcą ani pewnie zbyt ciekawym mężczyzną, ale nauczyła się już szukać czegoś więcej w przypadkowych kontaktach, które mogły przynieść jej korzyści.
Uniosła lekko brew, z politowaniem, które skryła pod maską zaciekawienia. Koty? Niech będą i koty.
- Doprawdy ciekawe. Nie miałam okazji usłyszeć dotąd o tych przesądach. Być może powinnam sprawić sobie czarnego kota. Nie znam innych opowieści niż te, które sugerują, że czarny kot jest najlepszym towarzyszem czarownicy. - Upiła drobniutki łyk wina, bardziej muskając ustami krawędź kieliszka i zostawiając na nim czerwoną szminkę, niż naprawdę pozwalając sobie na degustację alkoholu. - Choć, jeśli mam być zupełnie szczera, lordzie, przepadam za białymi kotami. Najlepiej długowłosymi, z miękką, puszystą sierścią, dobrymi, inteligentnymi towarzyszami. Obecnie posiadam jednak tylko sowę. Czy lord posiada kota? - spytała, rozbawiona i nieszczególnie podekscytowana tematem rozmowy. Gdy jednak złapała spojrzeniem parę wymykającą się drzwiami prowadzącymi do klatki schodowej na nieczynne balkony, uśmiechnęła się nieco szerzej, złośliwiej i dodała konspiracyjnym szeptem. - Widział ich lord? Za grosz dyskrecji. Musieli przypaść sobie do gustu w czasie spektaklu. On miał obrączkę na palcu. Ona nie miała. - Znów uniosła kieliszek do ust, przechylając się nieco do Timotheego i opierając na jego ramieniu. Była przyzwyczajona do zwracania uwagę na takie rzeczy, za każdym bowiem razem wzbudzały jej niesmak i szyderczą przyjemność.
- Rozumiem. Da się to usłyszeć w lorda akcencie. Jest miły dla ucha. Skoro więc wyspy są dla lorda nowością, raczę spytać; jak się lordowi podoba w Anglii? Obecna wojna pozostała nie bez wpływu na kraj, ale możemy spodziewać się rychłego zwycięstwa - zasugerowała miękko, przekonana o tym, że członek szanowanego rodu pokazujący się publicznie nie będzie stanowił ryzyka szlamolubstwa. Byłaby wielce zaskoczona, gdyby na to wyszło. Nie znała dobrze przewinień Francisa i nie mogła o nich wiele powiedzieć.
Uśmiechnęła się szczerzej, z kocią niemalże przyjemnością, gdy pochwalił ich rodowód. Och, gdyby tylko wiedział! Elvira również trzymała się dumy, świadoma jak nieliczne w ostatnich wiekach stały się rody prawdziwie czyste. W swoim rodowodzie z pewnością nie miała żadnego mugola przez wieleset lat wstecz.
- Cieszy mnie, że Maria nie sprawiała lordowi problemu. To życzliwa i mądra dziewczyna, ale wciąż nieopierzona. - Miała wiele wad, z których największą była rozrzedzona krew. O tym jednak nie zamierzała teraz wspominać. - Quidditch, no tak. To jej pasja... - mruknęła, przysuwając się nieco do lorda w przejściu i zamykając go w chmurze swojej słodkiej, lawendowej woni. - Szczerze mówiąc, utrzymujemy dobry kontakt i nie słyszałam z jej strony złego słowa. Jest uprzejma - ucięła, bo nie wiedziała jak inaczej to skomentować. Sama miała wiele niezbyt chwalebnych historii z czasów chodzenia do szkoły, nie chciała jednak zastanawiać się nad Marią grającą z szlachcicami w grę miotlarską. Myśl ta wzbudzała w niej irracjonalną złość. Przede wszystkim jednak, była nie na miejscu tutaj, znacznie poniżej ich godności. Quidditch był dobry dla dzieci.
Na ile Timothee był jeszcze dzieckiem? Przyglądała się z zainteresowaniem jego młodej twarzy, zadumana i nieco rozbawiona. Nie przyjął od niej słodyczy, więc sama zgrabnie wsunęła ciasteczko do ust. Gdy natomiast zbliżył się z kieliszkami lekkiego wina, przyjęła go bez słowa protestu. Nie piła niczego od dawna, nie czuła już dłużej takiej potrzeby, ale młodemu lordowi nie wypadało odmówić. Musiała wyglądać pięknie w stylowej sukni, jasna, anielska i piękna, w towarzystwie kogoś takiego jak przystojny Lestrange. Nie był ciekawym rozmówcą ani pewnie zbyt ciekawym mężczyzną, ale nauczyła się już szukać czegoś więcej w przypadkowych kontaktach, które mogły przynieść jej korzyści.
Uniosła lekko brew, z politowaniem, które skryła pod maską zaciekawienia. Koty? Niech będą i koty.
- Doprawdy ciekawe. Nie miałam okazji usłyszeć dotąd o tych przesądach. Być może powinnam sprawić sobie czarnego kota. Nie znam innych opowieści niż te, które sugerują, że czarny kot jest najlepszym towarzyszem czarownicy. - Upiła drobniutki łyk wina, bardziej muskając ustami krawędź kieliszka i zostawiając na nim czerwoną szminkę, niż naprawdę pozwalając sobie na degustację alkoholu. - Choć, jeśli mam być zupełnie szczera, lordzie, przepadam za białymi kotami. Najlepiej długowłosymi, z miękką, puszystą sierścią, dobrymi, inteligentnymi towarzyszami. Obecnie posiadam jednak tylko sowę. Czy lord posiada kota? - spytała, rozbawiona i nieszczególnie podekscytowana tematem rozmowy. Gdy jednak złapała spojrzeniem parę wymykającą się drzwiami prowadzącymi do klatki schodowej na nieczynne balkony, uśmiechnęła się nieco szerzej, złośliwiej i dodała konspiracyjnym szeptem. - Widział ich lord? Za grosz dyskrecji. Musieli przypaść sobie do gustu w czasie spektaklu. On miał obrączkę na palcu. Ona nie miała. - Znów uniosła kieliszek do ust, przechylając się nieco do Timotheego i opierając na jego ramieniu. Była przyzwyczajona do zwracania uwagę na takie rzeczy, za każdym bowiem razem wzbudzały jej niesmak i szyderczą przyjemność.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
O ile Elvira nie była stałą bywalczynią opery tak Timothee bywał w takich przybytkach wyjątkowo często. Nic dziwnego, Lestrange zawsze byli mocno związani z muzyką, a ich francuska gałąź nie była wyjątkiem.
-Och, z opinią na temat Wysp muszę jeszcze trochę poczekać. Na pewno są dalece odmienne od tego do czego przyzwyczaiłem się w Prowansji. – odpowiedział wymijająco. Mimo, że miał już na swoim koncie parę wycieczek po okolicy i do Londynu nadal nie miał stanowiska co do tego czy mu się w Anglii podoba czy nie.
Widząc, że temat Marii i quidditcha niezbyt interesował jego rozmówczynię, Timothee nie ciągnął go dalej. Trochę szkoda, bo chętnie dowiedziałby się czegoś więcej na temat swojej szkolnej koleżanki. Timothee nie zareagował na to jak Elvira przysunęła się bliżej niego, dopilnował by z powrotem wrócić do poprzedniego dystansu jak tylko to będzie możliwe.
-Nie, nie posiadam- odpowiedział jedynie. Już w trakcie końca swojej wypowiedzi o kotach zorientował się, że to wyjątkowo głupi pomysł, niestety nie mógł przerwać w pół słowa. W sumie to nic dziwnego, że młody Lestrange był jeszcze nieco niezgrabny jeśli chodziło o sztukę konwersacji. Brakowało mu doświadczenia. Zarówno tego w posługiwaniu się słowem jak i tego życiowego. Teraz zaś, żeby zyskać trochę więcej czasu do namysłu, uniósł kieliszek do ust i niespiesznie upił z niego nieco. Niestety inspiracja do odpowiedniego tematu rozmowy nie nadeszła, a dzwonek oznajmiający koniec przerwy nadal nie zadzwonił. Na szczęście tym razem do czarownica podzieliła się z nim swoim spostrzeżeniem.
-Hmmm… - mruknął zerkając w stronę w którą patrzyła wcześniej Elvira. -No cóż, niektórzy nie mają talentu w konspiracji. Widać możemy już w krótce oczekiwać nowych plotek o cudzym romansie- dodał jeszcze. Tym razem to jego temat zbytnio nie zainteresował, ale postanowił go trochę pociągnąć. Lepsze to niż powrót do tematu kotów. Nie odsunął się kiedy Elvira przechyliła się w jego kierunku i oparła na jego ramieniu. Nie mógł przecież ciągle uciekać.
-Och, z opinią na temat Wysp muszę jeszcze trochę poczekać. Na pewno są dalece odmienne od tego do czego przyzwyczaiłem się w Prowansji. – odpowiedział wymijająco. Mimo, że miał już na swoim koncie parę wycieczek po okolicy i do Londynu nadal nie miał stanowiska co do tego czy mu się w Anglii podoba czy nie.
Widząc, że temat Marii i quidditcha niezbyt interesował jego rozmówczynię, Timothee nie ciągnął go dalej. Trochę szkoda, bo chętnie dowiedziałby się czegoś więcej na temat swojej szkolnej koleżanki. Timothee nie zareagował na to jak Elvira przysunęła się bliżej niego, dopilnował by z powrotem wrócić do poprzedniego dystansu jak tylko to będzie możliwe.
-Nie, nie posiadam- odpowiedział jedynie. Już w trakcie końca swojej wypowiedzi o kotach zorientował się, że to wyjątkowo głupi pomysł, niestety nie mógł przerwać w pół słowa. W sumie to nic dziwnego, że młody Lestrange był jeszcze nieco niezgrabny jeśli chodziło o sztukę konwersacji. Brakowało mu doświadczenia. Zarówno tego w posługiwaniu się słowem jak i tego życiowego. Teraz zaś, żeby zyskać trochę więcej czasu do namysłu, uniósł kieliszek do ust i niespiesznie upił z niego nieco. Niestety inspiracja do odpowiedniego tematu rozmowy nie nadeszła, a dzwonek oznajmiający koniec przerwy nadal nie zadzwonił. Na szczęście tym razem do czarownica podzieliła się z nim swoim spostrzeżeniem.
-Hmmm… - mruknął zerkając w stronę w którą patrzyła wcześniej Elvira. -No cóż, niektórzy nie mają talentu w konspiracji. Widać możemy już w krótce oczekiwać nowych plotek o cudzym romansie- dodał jeszcze. Tym razem to jego temat zbytnio nie zainteresował, ale postanowił go trochę pociągnąć. Lepsze to niż powrót do tematu kotów. Nie odsunął się kiedy Elvira przechyliła się w jego kierunku i oparła na jego ramieniu. Nie mógł przecież ciągle uciekać.
Jeżeli chłopiec był znacznie lepiej od niej obyty w sztuce konwersacji, chyba tego nazbyt nie odczuła. Była to odmiana od męczących pułapek i uszczypliwości starszych od niego i już uprzedzonych do niej arystokratów. Nie żeby zrobił na niej specjalne wrażenie, ale z pewnością nie czuła się przy nim niższa stanem. Jak dotąd. Równie dobrze mogła to być gra, choć jeśli tak było, z przyjemnością zagra wraz z nim. Kto wie, czy nie wyjdzie z tego rzecz milsza niżby sobie wyobrażała.
- Prowansja... lekka, zmysłowa nazwa dla równie zmysłowego regionu. Może ma chęć lord opowiedzieć mi o nim nieco więcej? - Ciągnęła go za język bez wstydu, bo czuła, że ma obowiązek ją zabawiać; jakkolwiek naiwna i egoistyczna byłaby to myśl. Przerwa trwała i trwała, ludzie wokół rozmawiali, wymieniali grzeczności, chichotali do swoich kieliszków. Elvira nie chichotała, nie była chichoczącą dziewicą, ale nie była też wyzbyta kobiecości, której nagle poczuła się nadzwyczaj pewna.
Nie chciała rozmawiać o Marii, świadomość szkolnych powiązań dziewczęcia z lordami wciąż była dla niej nowością i jeszcze nie podjęła decyzji, w jaki sposób się do niej odniesie. Musiał to zauważyć, a może po prostu się nudził? Skrzywiłaby się, gdyby nie wyrobiła sobie już tak dobrej kontroli impulsów. Nie była też za grosz pijana, od dawna sobie na to pozwoliła, a choć wino pachnęło nęcąco, jedynie muskała je wargami. Lord odsuwał się od niej, ale tylko do czasu. Gdy wspięła się, by szepnąć mu do ucha kilka słów, nie próbował żadnych ucieczek.
- Owszem, nie mają. Dyskrecja jest sprawą nadrzędną. A skoro o tym mowa, lordzie Lestrange; do spektaklu zostało jeszcze niemało czasu, a ja z wielką chęcią zobaczyłabym kopułę. Dach jest otwarty dla gości, a widok ponoć zapiera dech w piersiach. Obawiam się jednak, że wysokość mogłaby mnie niepokoić, gdybym nie miała towarzystwa. - Gładkim ruchem odstawiła kieliszek na tacę przechodzącego kelnera. Nie zamierzała pić więcej, choć nie upiła niemal nic. - Okazał lord już swą rycerskość, myślę, że mogę mu zaufać. - zniżyła głos i wyciągnęła obleczoną w rękawiczkę dłoń, na koci sposób rozbawiona i ciekawa, czy ją ujmie.
- Prowansja... lekka, zmysłowa nazwa dla równie zmysłowego regionu. Może ma chęć lord opowiedzieć mi o nim nieco więcej? - Ciągnęła go za język bez wstydu, bo czuła, że ma obowiązek ją zabawiać; jakkolwiek naiwna i egoistyczna byłaby to myśl. Przerwa trwała i trwała, ludzie wokół rozmawiali, wymieniali grzeczności, chichotali do swoich kieliszków. Elvira nie chichotała, nie była chichoczącą dziewicą, ale nie była też wyzbyta kobiecości, której nagle poczuła się nadzwyczaj pewna.
Nie chciała rozmawiać o Marii, świadomość szkolnych powiązań dziewczęcia z lordami wciąż była dla niej nowością i jeszcze nie podjęła decyzji, w jaki sposób się do niej odniesie. Musiał to zauważyć, a może po prostu się nudził? Skrzywiłaby się, gdyby nie wyrobiła sobie już tak dobrej kontroli impulsów. Nie była też za grosz pijana, od dawna sobie na to pozwoliła, a choć wino pachnęło nęcąco, jedynie muskała je wargami. Lord odsuwał się od niej, ale tylko do czasu. Gdy wspięła się, by szepnąć mu do ucha kilka słów, nie próbował żadnych ucieczek.
- Owszem, nie mają. Dyskrecja jest sprawą nadrzędną. A skoro o tym mowa, lordzie Lestrange; do spektaklu zostało jeszcze niemało czasu, a ja z wielką chęcią zobaczyłabym kopułę. Dach jest otwarty dla gości, a widok ponoć zapiera dech w piersiach. Obawiam się jednak, że wysokość mogłaby mnie niepokoić, gdybym nie miała towarzystwa. - Gładkim ruchem odstawiła kieliszek na tacę przechodzącego kelnera. Nie zamierzała pić więcej, choć nie upiła niemal nic. - Okazał lord już swą rycerskość, myślę, że mogę mu zaufać. - zniżyła głos i wyciągnęła obleczoną w rękawiczkę dłoń, na koci sposób rozbawiona i ciekawa, czy ją ujmie.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Obyty to chyba zbyt dużo powiedziane. Do tej pory jeśli uczestniczył w jakiś konwersacjach w towarzystwie, działo się to pod czujnym okiem jego rodziców, którzy w razie problemów mogli całkowicie zmienić tor rozmowy. Teraz niestety nie miał tak łatwo. Nie dość, że nie mógł liczyć na wsparcie to jeszcze kuzynka Marii wydawała się być dość trudną rozmówczynią.
-Och, obawiam się, że moje słowa nie oddadzą sprawiedliwości temu regionowi. To… miejsce łączy w sobie dwa światy, wschód i zachód. Jeden górzysty drugi wręcz przeciwnie. Niektórzy mówią, że Prowansja wręcz pachnie ziołami- postarał się odpowiedzieć na pytanie czarownicy. -Polecam się tam kiedyś wybrać i ocenić własnym okiem- dodał jeszcze. Każdy przecież mógł zwrócić uwagę na coś innego. Timothee na przykład bardzo sobie chwalił łagodny klimat tego regionu. W sumie trochę żałował, że po skończeniu nauki w Beauxbatons nie było mu dane nacieszyć się trochę jego małą ojczyzną. Chętnie pojeździłby konno na złamanie karku przez słynne pola i opróżnił niejedną butelkę słynnego różowego wina. To byłoby życie! Jeśli Elvira obserwowała go uważnie, mogła zauważyć wręcz lekkie rozmarzenie na twarzy młodzieńca.
Widać to nie był koniec jego dzisiejszych perypetii towarzyskich, bo kuzynka Marii wcale nie dawała za wygraną. Nie odsunął się od niej ponownie tylko i wyłącznie z obawy, że kobieta nie złapie równowagi i się przewróci. Co jak co, ale nie chciał urządzać tutaj scen. Nie było to nikomu potrzebne, a już na pewno nie jemu. Nie był przekonany co do jej pomysłu. Szczególnie, że tak zgrabnie się pojawił zaraz po zwróceniu uwagi na wymykającą się parę. Młody Lestrange nie był jeszcze obyty na salonach, ciężko mu więc było ocenić jaki wydźwięk miałoby, że gdzieś się udał z Elvirą. Ile spostrzegawczych par oczu by dojrzało ten manewr? Jakie domysły poszłyby po towarzystwie? Nie miał pojęcia, a co jak co, niekoniecznie miał ochotę być tematem plotek. Zdaje się zresztą, że zejście ze schodów zajęło im więcej czasu niż się wydawało, bo jako wybawienie pojawił się pierwszy dzwonek.
-Mademoiselle wybaczy. Nie chciałbym stracić kolejnego aktu dzisiejszej opery, a przyznam szczerze, że czeka mnie długi spacer zanim powrócę na swoje miejsce. – wykręcił się przed wizytą na dachu. Zaraz po wypowiedzeniu tych słów odsunął się ponownie od czarownicy i odłożył już pusty kieliszek.
-Au revoir, Mademoiselle- pożegnał się i ruszył w drogę powrotną, schodami ku swej loży. Zakładał, że Elvirze będzie prościej się wspiąć niż zejść, więc nie przejmował się zbytnio tym tematem. A może po prostu chciał już uciec?
| zt Tymek
-Och, obawiam się, że moje słowa nie oddadzą sprawiedliwości temu regionowi. To… miejsce łączy w sobie dwa światy, wschód i zachód. Jeden górzysty drugi wręcz przeciwnie. Niektórzy mówią, że Prowansja wręcz pachnie ziołami- postarał się odpowiedzieć na pytanie czarownicy. -Polecam się tam kiedyś wybrać i ocenić własnym okiem- dodał jeszcze. Każdy przecież mógł zwrócić uwagę na coś innego. Timothee na przykład bardzo sobie chwalił łagodny klimat tego regionu. W sumie trochę żałował, że po skończeniu nauki w Beauxbatons nie było mu dane nacieszyć się trochę jego małą ojczyzną. Chętnie pojeździłby konno na złamanie karku przez słynne pola i opróżnił niejedną butelkę słynnego różowego wina. To byłoby życie! Jeśli Elvira obserwowała go uważnie, mogła zauważyć wręcz lekkie rozmarzenie na twarzy młodzieńca.
Widać to nie był koniec jego dzisiejszych perypetii towarzyskich, bo kuzynka Marii wcale nie dawała za wygraną. Nie odsunął się od niej ponownie tylko i wyłącznie z obawy, że kobieta nie złapie równowagi i się przewróci. Co jak co, ale nie chciał urządzać tutaj scen. Nie było to nikomu potrzebne, a już na pewno nie jemu. Nie był przekonany co do jej pomysłu. Szczególnie, że tak zgrabnie się pojawił zaraz po zwróceniu uwagi na wymykającą się parę. Młody Lestrange nie był jeszcze obyty na salonach, ciężko mu więc było ocenić jaki wydźwięk miałoby, że gdzieś się udał z Elvirą. Ile spostrzegawczych par oczu by dojrzało ten manewr? Jakie domysły poszłyby po towarzystwie? Nie miał pojęcia, a co jak co, niekoniecznie miał ochotę być tematem plotek. Zdaje się zresztą, że zejście ze schodów zajęło im więcej czasu niż się wydawało, bo jako wybawienie pojawił się pierwszy dzwonek.
-Mademoiselle wybaczy. Nie chciałbym stracić kolejnego aktu dzisiejszej opery, a przyznam szczerze, że czeka mnie długi spacer zanim powrócę na swoje miejsce. – wykręcił się przed wizytą na dachu. Zaraz po wypowiedzeniu tych słów odsunął się ponownie od czarownicy i odłożył już pusty kieliszek.
-Au revoir, Mademoiselle- pożegnał się i ruszył w drogę powrotną, schodami ku swej loży. Zakładał, że Elvirze będzie prościej się wspiąć niż zejść, więc nie przejmował się zbytnio tym tematem. A może po prostu chciał już uciec?
| zt Tymek
Strona 1 z 2 • 1, 2
Manchester Opera House
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire