Gabinet
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Gabinet
Gabinet Manannana znajduje się po zachodnio-północnej stronie zamku, w bezpośrednim sąsiedztwie jego prywatnych komnat – do których można dostać się przechodząc krótkim korytarzem ukrytym za portretem przedstawiającym Cliodnę. Pomieszczenie jest jasne i wygodne; całą jedną ścianę zajmuje rząd okien wychodzących na otwarte morze, z których śledzić można przypływające i znikające za horyzontem okręty. Wnętrze pozbawione jest zbędnych ozdób, na kamiennych ścianach wiszą głównie oprawione w drewniane ramy mapy oraz pamiątki przywiezione z podróży; w centralnym punkcie gabinetu, nad kominkiem, znajduje się rycina przedstawiająca legendarny, zaginiony dziś okręt Sguaba Tuinne; rysunek jest ruchomy, porusza się na falach, a żagle łopoczą na niewidzialnym wietrze. Wokół paleniska rozstawione są obite skórą kanapy przykryte futrzanymi narzutami. Sporych rozmiarów mahoniowe biurko ustawione jest w rogu, a jego blat na ogół przykryty jest mapami, żeglarskimi instrumentami i listami; w gabinecie nie brakuje regałów z książkami traktującymi o historii magii, kulturze i języku trytonów, znaleźć tam też można starsze pergaminy i podróżnicze dzienniki.
| 25.03
Progi Corbenic Castle nie miały w sobie nic ze skromności zapowiadanej w liście lorda Traversa.
Już samo umiejscowienie na malowniczej wyspie, do której prowadził magiczny most, nadawało posiadłości majestatu, a detale, z jakimi ozdobiono kolumny, schody czy portyki pomniejszych przejść nie umykały nawet dość niewrażliwemu na architektoniczne piękno oku Deirdre. Podobało się jej tutaj, morska bryza uderzała w twarz prawie pieszczotliwie, tak, jak czyniła to każdego poranka na werandzie Białej Willi. Właściwie mogłaby poczuć się tutaj jak w domu; przekonywała się o tym z każdym krokiem coraz bardziej, doceniając nie tylko surową estetykę kolejnych zamkowych korytarzy, ale i rzeczowe zachowanie lokajów, służby i odźwiernych, kierujących ją w odpowiednie miejsce. Wizyta madame Mericourt została zapowiedziana, najwidoczniej Manannan ze szczegółami wspomniał o prezencji gościa, bowiem żaden z mieszkańców Corbenic Castle nie okazał dezaprobaty, podejrzliwości czy niechęci wobec egzotycznych rysów – a wręcz przeciwnie, na ostatnim etapie podróży jeden z pracowników zamku wydawał się nią szczerze zainteresowany. Postanowiła to wykorzystać, nie chciała czekać przed drzwiami gabinetu niczym niecierpliwa pensjonarka – pojawiła się na wybrzeżu znacznie przed wyznaczoną godziną - ciekawiło ją to, co zastanie w środku, za dębowymi drzwiami, lubiła też uzyskiwać przewagę. Wiele można było odczytać ze sposobu urządzenia wnętrza, gdy już więc została wpuszczona przez oczarowanego mężczyznę do środka, uważnie rozejrzała się dookoła. Spodziewała się czegoś zupełnie innego. Choć rzadko bywała w lordowskich komnatach - na palcach jednej dłoni mogła policzyć upokarzające zaproszenia, gdy za ciężkie sakwy złota wypożyczano ją z Wenus do posiadłości szlachciców – to przewidywała, że pomieszczenie będzie ciemne, skąpane w półmroku, pełne przytłaczających złotem ozdób mających zawstydzić wizytatora, może nawet malarskiej podobizny wiszącej tuż za imponującym fotelem żeglarza. Nic z takich aranżacyjnych prób ochronienia męskiego ego nie miało miejsca w gabinecie Manannana, ten był jasny, światło padające z okien pozwalało poczuć się tutaj niemal przyjemnie, a nie jak w jaskini megalomańskiego morskiego lwa.
Zajęła miejsce przed sporym biurkiem, lecz gdy lokaj zniknął za otwartym skrzydłem drzwi, podniosła się z krzesła. Nikt chyba nie obawiał się, że gość tej rangi cokolwiek tu ukradnie – i nie taki był zamiar Deirdre, nieśpiesznie przeszła wzdłuż szeregu okien, przystając dopiero przy kominku. Wiszący nad nim obraz przyciągał wzrok – nie sądziła, że motyw statku na wzburzonych falach może ją aż tak zaciekawić, lecz detale morza, żagli i niespokojna aura rysunku miała w sobie coś wyjątkowo magicznego.
- Mam nadzieję, że lord wybaczy mi to najście. Pojawiłam się zbyt wcześnie, by nie ryzykować spóźnieniem, więc poprosiłam o możliwość zaczekania w lorda gabinecie - odwróciła się przez ramię, mierząc wzrokiem Mannana, tak, jakby to ona przyjmowała go w swoich fantasmagoryjnych włościach. Zabawa konwencją, taniec na krawędzi dobrych manier – uzna je za nieświadome faux pas, słodką prowokację czy czystą złośliwość? Była go ciekawa, po kolejnej długiej sekundzie intensywnego mierzenia bruneta wzrokiem od stóp do głów zwróciła się ku niemu przodem, przedtem niechętnie odkładając książkę o trytonach i syrenach na miejsce. Wsunęła ją pomiędzy pozostałe tony niemal pieszczotliwie, z równą łagodnością zaplatając dłonie na podołku ciemnoniebieskiej sukni stylizowanej na quipao. Ubrała się elegancko, oficjalnie, choć nieco swobodniej niż w murach Fantasmagorii, chcąc, by suknia odciągnęła uwagę od zmęczenia wypisanego na twarzy. Ciągle jeszcze nie odpoczęła wystarczająco po wydarzeniach w katedrze Bury St. Edmunds. - To nie wina ani samowola lokaja, potrafię być bardzo przekonująca, gdy mi na czymś zależy - dodała zapobiegawczo, prawie przepraszająco, tłumacząc swą obecność w gabinecie, po czym uśmiechnęła się nagle: uroczo, rozkosznie, w policzkach podkreślonych ciemniejszym niż angielski odcieniem różu pojawiły się widoczne dołeczki, odejmujące czarownicy nie tylko lat, ale i mrocznego ciężaru. Przez kilka złudnych chwil mogło wydawać się, że przed szlachcicem stoi niemalże trzpiotka, młoda dziewczyna, a nie budząca grozę czarownica. Ta druga szybko powróciła do pokoju, Deirdre spoważniała, kąciki umalowanych krwistą czerwienią ust opadły do neutralnego poziomu. Naprawdę nie chciała sprowadzić na służącego Traversów kary, nie zamierzała też uściślać, że gdyby nie odegrała niewinnej i niegroźnej niewiasty, kokieterią ujmując zachowaczego stróża spokoju morskich lordów, wpuszczającego ją do świątyni Manannana, to odsłonięcie Mrocznego Znaku zadziałałoby podobnie, jeśli nie lepiej. Ostatnio prawie zawsze otrzymywała to, czego chciała. A tego chłodnego popołudnia to szczera rozmowa z lordem Traversem znajdowała się najwyżej na liście pragnień.
- Spodobał mi się lord na przyjacielskim spotkaniu. Rzadko kiedy mam dobre przeczucia odnośnie osób zasiadających z nami do stołu po raz pierwszy - poinformowała wprost, tak jakby rozpoczynała pogawędkę o pogodzie, a nie przekazywała niezwykle śmiałe pochlebstwo, nie mogąc odmówić sobie tej dwuznaczności. Podejrzewała, że do takich przywykł - a może się myliła? - bowiem aparycja żeglarza, choć dość dzika, sprawiała wizualną przyjemność. Ciężar srebrnych pierścieni na dłoniach dodawał mu majestatu, słaby cień blizn potwierdzał odwagę, a buntownicza, niebanalna uroda wyróżniała z panteonu zadbanych w każdym calu szlachciców. - To lorda statek? - dodała zapewne naiwnie, wskazując bladą dłonią na obraz żaglowca, drżącego na niespokojnej toni. Nie ruszyła się z miejsca, dalej stojąc pomiędzy kominkiem a biblioteczką w pokornej pozie kontrastującej z czujnością i zainteresowaniem wypisanym na twarzy. Nie wiedziała, czy skarci ją za samowolę i bałamucenie sług, czy przejdzie od razu do przedsiębiorczych konkretów, czy może zbyje ją milczeniem; miał w sobie coś, czego nie mogła rozgryźć - co jednocześnie jej imponowało i frustrowało. Cóż, przynajmniej nie będzie to kolejne nudne spotkanie biznesowe
Progi Corbenic Castle nie miały w sobie nic ze skromności zapowiadanej w liście lorda Traversa.
Już samo umiejscowienie na malowniczej wyspie, do której prowadził magiczny most, nadawało posiadłości majestatu, a detale, z jakimi ozdobiono kolumny, schody czy portyki pomniejszych przejść nie umykały nawet dość niewrażliwemu na architektoniczne piękno oku Deirdre. Podobało się jej tutaj, morska bryza uderzała w twarz prawie pieszczotliwie, tak, jak czyniła to każdego poranka na werandzie Białej Willi. Właściwie mogłaby poczuć się tutaj jak w domu; przekonywała się o tym z każdym krokiem coraz bardziej, doceniając nie tylko surową estetykę kolejnych zamkowych korytarzy, ale i rzeczowe zachowanie lokajów, służby i odźwiernych, kierujących ją w odpowiednie miejsce. Wizyta madame Mericourt została zapowiedziana, najwidoczniej Manannan ze szczegółami wspomniał o prezencji gościa, bowiem żaden z mieszkańców Corbenic Castle nie okazał dezaprobaty, podejrzliwości czy niechęci wobec egzotycznych rysów – a wręcz przeciwnie, na ostatnim etapie podróży jeden z pracowników zamku wydawał się nią szczerze zainteresowany. Postanowiła to wykorzystać, nie chciała czekać przed drzwiami gabinetu niczym niecierpliwa pensjonarka – pojawiła się na wybrzeżu znacznie przed wyznaczoną godziną - ciekawiło ją to, co zastanie w środku, za dębowymi drzwiami, lubiła też uzyskiwać przewagę. Wiele można było odczytać ze sposobu urządzenia wnętrza, gdy już więc została wpuszczona przez oczarowanego mężczyznę do środka, uważnie rozejrzała się dookoła. Spodziewała się czegoś zupełnie innego. Choć rzadko bywała w lordowskich komnatach - na palcach jednej dłoni mogła policzyć upokarzające zaproszenia, gdy za ciężkie sakwy złota wypożyczano ją z Wenus do posiadłości szlachciców – to przewidywała, że pomieszczenie będzie ciemne, skąpane w półmroku, pełne przytłaczających złotem ozdób mających zawstydzić wizytatora, może nawet malarskiej podobizny wiszącej tuż za imponującym fotelem żeglarza. Nic z takich aranżacyjnych prób ochronienia męskiego ego nie miało miejsca w gabinecie Manannana, ten był jasny, światło padające z okien pozwalało poczuć się tutaj niemal przyjemnie, a nie jak w jaskini megalomańskiego morskiego lwa.
Zajęła miejsce przed sporym biurkiem, lecz gdy lokaj zniknął za otwartym skrzydłem drzwi, podniosła się z krzesła. Nikt chyba nie obawiał się, że gość tej rangi cokolwiek tu ukradnie – i nie taki był zamiar Deirdre, nieśpiesznie przeszła wzdłuż szeregu okien, przystając dopiero przy kominku. Wiszący nad nim obraz przyciągał wzrok – nie sądziła, że motyw statku na wzburzonych falach może ją aż tak zaciekawić, lecz detale morza, żagli i niespokojna aura rysunku miała w sobie coś wyjątkowo magicznego.
- Mam nadzieję, że lord wybaczy mi to najście. Pojawiłam się zbyt wcześnie, by nie ryzykować spóźnieniem, więc poprosiłam o możliwość zaczekania w lorda gabinecie - odwróciła się przez ramię, mierząc wzrokiem Mannana, tak, jakby to ona przyjmowała go w swoich fantasmagoryjnych włościach. Zabawa konwencją, taniec na krawędzi dobrych manier – uzna je za nieświadome faux pas, słodką prowokację czy czystą złośliwość? Była go ciekawa, po kolejnej długiej sekundzie intensywnego mierzenia bruneta wzrokiem od stóp do głów zwróciła się ku niemu przodem, przedtem niechętnie odkładając książkę o trytonach i syrenach na miejsce. Wsunęła ją pomiędzy pozostałe tony niemal pieszczotliwie, z równą łagodnością zaplatając dłonie na podołku ciemnoniebieskiej sukni stylizowanej na quipao. Ubrała się elegancko, oficjalnie, choć nieco swobodniej niż w murach Fantasmagorii, chcąc, by suknia odciągnęła uwagę od zmęczenia wypisanego na twarzy. Ciągle jeszcze nie odpoczęła wystarczająco po wydarzeniach w katedrze Bury St. Edmunds. - To nie wina ani samowola lokaja, potrafię być bardzo przekonująca, gdy mi na czymś zależy - dodała zapobiegawczo, prawie przepraszająco, tłumacząc swą obecność w gabinecie, po czym uśmiechnęła się nagle: uroczo, rozkosznie, w policzkach podkreślonych ciemniejszym niż angielski odcieniem różu pojawiły się widoczne dołeczki, odejmujące czarownicy nie tylko lat, ale i mrocznego ciężaru. Przez kilka złudnych chwil mogło wydawać się, że przed szlachcicem stoi niemalże trzpiotka, młoda dziewczyna, a nie budząca grozę czarownica. Ta druga szybko powróciła do pokoju, Deirdre spoważniała, kąciki umalowanych krwistą czerwienią ust opadły do neutralnego poziomu. Naprawdę nie chciała sprowadzić na służącego Traversów kary, nie zamierzała też uściślać, że gdyby nie odegrała niewinnej i niegroźnej niewiasty, kokieterią ujmując zachowaczego stróża spokoju morskich lordów, wpuszczającego ją do świątyni Manannana, to odsłonięcie Mrocznego Znaku zadziałałoby podobnie, jeśli nie lepiej. Ostatnio prawie zawsze otrzymywała to, czego chciała. A tego chłodnego popołudnia to szczera rozmowa z lordem Traversem znajdowała się najwyżej na liście pragnień.
- Spodobał mi się lord na przyjacielskim spotkaniu. Rzadko kiedy mam dobre przeczucia odnośnie osób zasiadających z nami do stołu po raz pierwszy - poinformowała wprost, tak jakby rozpoczynała pogawędkę o pogodzie, a nie przekazywała niezwykle śmiałe pochlebstwo, nie mogąc odmówić sobie tej dwuznaczności. Podejrzewała, że do takich przywykł - a może się myliła? - bowiem aparycja żeglarza, choć dość dzika, sprawiała wizualną przyjemność. Ciężar srebrnych pierścieni na dłoniach dodawał mu majestatu, słaby cień blizn potwierdzał odwagę, a buntownicza, niebanalna uroda wyróżniała z panteonu zadbanych w każdym calu szlachciców. - To lorda statek? - dodała zapewne naiwnie, wskazując bladą dłonią na obraz żaglowca, drżącego na niespokojnej toni. Nie ruszyła się z miejsca, dalej stojąc pomiędzy kominkiem a biblioteczką w pokornej pozie kontrastującej z czujnością i zainteresowaniem wypisanym na twarzy. Nie wiedziała, czy skarci ją za samowolę i bałamucenie sług, czy przejdzie od razu do przedsiębiorczych konkretów, czy może zbyje ją milczeniem; miał w sobie coś, czego nie mogła rozgryźć - co jednocześnie jej imponowało i frustrowało. Cóż, przynajmniej nie będzie to kolejne nudne spotkanie biznesowe
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Progi Corbenic Castle zaskakiwały go rzadko; choć rodowemu zamkowi nie sposób było odmówić niecodzienności – ukształtowany przez pokolenia lubujących się w sztuce transmutacji Traversów, pełen był czarodziejskich iluzji, ukrytych przejść i ruchomych rzeźb – to Manannan był pewien, że lata młodzieńczych wędrówek pozwoliły mu na poznanie każdej zaczarowanej cegły i każdej schowanej w cieniu tajemnicy. Odwiedzający posiadłość goście wydawali się czasem zagubieni w tej pozornej przypadkowości wystroju, w którym przywiezione z najdalszych zakątków świata meble i obrazy, dekoracje i pamiątki, trwały gdzieś pomiędzy osobliwą harmonią a dysonansem, jednak w chaosie kryła się metoda – w której każdy Travers odnajdywał się bez trudu, zwłaszcza w przestrzeni własnych komnat czując się równie swobodnie, co w kapitańskiej kajucie dowodzonego okrętu.
Chociaż więc wizyta Deirdre Mericourt należała do tych spodziewanych – to przechodząc krótkim korytarzem łączącym część sypialnianą z prywatnym gabinetem, z całą pewnością nie spodziewał się zastać czarownicy już w środku, z niczym nieskrępowaną swobodą przesuwającej palcami po okładce otwartej księgi. – Madame Mericourt – odezwał się, tonem balansującym pomiędzy zaintrygowaniem a uprzejmością; zaskoczenie zatrzymało go w miejscu jedynie na sekundę, odmalowując się w surowych rysach wyraźnie, dopiero po chwili zastąpione opanowaniem. Zrobił krok do przodu, pozwalając, by ramy zasłaniającego przejście obrazu zamknęły się za nim, przez cały czas nie odrywając jednak spojrzenia od kobiecej sylwetki – nie potrafiąc się zdecydować, czy nagła zmiana w niezmiennym do tej pory krajobrazie gabinetu budzi u niego dyskomfort czy zaciekawienie. Ostatecznie zwyciężyło to drugie, zresztą – nie był to pierwszy raz, kiedy Deirdre bez większego wysiłku przyciągnęła jego uwagę; już w trakcie pierwszego spotkania w Białej Wywernie dostrzegł towarzyszącą jej aurę niezwykłości, związaną nie tyle z egzotycznymi rysami i tęczówkami tak ciemnymi, że zdawały się pochłaniać wpadające przez okna światło, co z bijącą z wypowiadanych słów władczością. Zasłużoną, nie pustą; choć nie wiedział o niej wiele, zdawał sobie sprawę, że droga prowadząca do najbliższego kręgu otaczającego Czarnego Pana, zwłaszcza dla kobiety, musiała być tą biegnącą po trupach. Po czym jeszcze – zgadnąć nie był w stanie. – Naturalnie – przytaknął, rzucając krótkie spojrzenie na grzbiet okładanej przez nią książki; był pewien, że ją rozpoznawał. – Pozwolę sobie jednak w takim razie pominąć moment, w którym proszę, by się madame rozgościła – dodał po chwili, z ledwie wyczuwalnym rozbawieniem barwiącym głoski, dla podkreślenia własnych słów kiwając lekko głową. Drobne naruszenie prywatności nie budziło u niego gniewu ani urazy, choć niepewność co do prawdziwych intencji Deirdre była drażniąca – w sposób podobny do rozdrażnienia, jaki powodowała niemożność podrapania swędzącego miejsca na skórze. Czy chciała zwyczajnie sprawdzić jego reakcję, czy zaznaczyć swoją pozycję, podkreślić obowiązującą w szeregach Rycerzy Walpurgii hierarchię? – Nie mam co do tego wątpliwości – odpowiedział gładko, obserwując trwającą zaledwie chwilę metamorfozę, przemianę tak nagłą i niespodziewaną, że musiał powstrzymać się przed niekontrolowanym zamruganiem powiekami. – Potęga odpowiedniego argumentu potrafi otworzyć niejedne drzwi – bardziej zastanawiało mnie, dlaczego zależało madame na wcześniejszym uchyleniu akurat moich – podjął spokojnie, tonem, przez który przebijało się szczere zainteresowanie, w żaden sposób nieskażone naganą. Nie odrywał spojrzenia od twarzy swojej rozmówczyni, w paru niespiesznych krokach niwelując ostatni metr oddzielającego ich dystansu. Tego fizycznego; metaforyczny pozostawał na swoim miejscu, choć śmiałe, podszyte dwuznacznościami słowa Deirdre sprawiały, że miał ochotę sprawdzić, gdzie dokładnie przebiegała wyznaczająca go, nieprzekraczalna granica. Po raz kolejny w ciągu trwającego zaledwie minuty spotkania udawało jej się go zaskoczyć; wyprostował się nieznacznie, dłonie chowając za plecami – bynajmniej nie reagując niewzruszeniem na wypowiedziane wprost pochlebstwo. Jak się domyślał – wcale niedotyczące jego aparycji; był świadomy, że ta na ogół budziła onieśmielenie, zdarzało mu się zresztą świadomie ten fakt wykorzystywać – w świecie rządzonym przez żeglarzy i piratów bywało to równie skuteczne co zaprezentowany przez Deirdre teatr niewinności na czarodziejskich salonach. – Ja z kolei rzadko miewam okazję do zasiadania przy stole w tak znakomitym towarzystwie – skontrował, zaraz potem przenosząc uwagę na powieszoną nad kominkiem rycinę. – To Sguaba Tuinne – odparł, z nieskrywaną fascynacją wpatrując się w łopoczące na wietrze żagle, choć patrzeć nie musiał wcale – wizerunek okrętu towarzyszył mu od wczesnego dzieciństwa, oglądany tyle razy, że mógłby bez problemu odtworzyć każdy, najdrobniejszy nawet detal z pamięci. – Zamiatacz Fal. Jeśli wierzyć legendom, jego ostatnim kapitanem był Manannan mac Lir, mitologiczny bóg mórz. Podania mówią, że potrafił sterować nim jedynie siłą własnej woli, nie potrzebując do tego załogi. Okręt zaginął przed laty. Właściwie – podjął, rzucając krótkie spojrzenie Deirdre – przewodziłem wyprawie mającej na celu jego odnalezienie, gdy lord Koronos wezwał mnie do Anglii. – Początkowo czuł na tę myśl wzburzenie; przejęcie kontroli nad mitycznym statkiem wydawało mu się znacznie istotniejsze niż wojna z istotami tak prymitywnymi jak mugole, wydarzenia w forcie zmieniły jednak wszystko: spoczywający w jego kieszeni kamień, rozbrzmiewające w głowie celtyckie szepty, ciemność spowijająca pole walki, kraken przybywający na wezwanie czarnej magii, ta dziwna obecność, którą czuł obok siebie od tamtego dnia – obecność, na którą obojętne nie pozostawały nawet trytony z zaprzyjaźnionego plemienia – każdy z tych elementów kazał mu wierzyć, że to właśnie posługa Czarnemu Panu miała doprowadzić go do ostatecznego celu; że tu i teraz miał szansę na odwrócenie ciążącej na nim przepowiedni, oszukanie losu. Że naprawdę było mu pisane coś więcej. – Wierzę jednak, że nie zjawiła się tu madame, żeby słuchać o moich podróżach – powiedział po chwili, odrywając wzrok od ruchomego rysunku. – Czy mogę zaproponować coś do picia? – zapytał. – Podobno świeżo nawiązaną współpracę doskonale cementuje wino. Z ostatniego rejsu przywiozłem butelkę, rocznik równie dobry, co historia związana z jej pochodzeniem – dodał, ostateczną decyzję pozostawiając w rękach Deirdre.
Chociaż więc wizyta Deirdre Mericourt należała do tych spodziewanych – to przechodząc krótkim korytarzem łączącym część sypialnianą z prywatnym gabinetem, z całą pewnością nie spodziewał się zastać czarownicy już w środku, z niczym nieskrępowaną swobodą przesuwającej palcami po okładce otwartej księgi. – Madame Mericourt – odezwał się, tonem balansującym pomiędzy zaintrygowaniem a uprzejmością; zaskoczenie zatrzymało go w miejscu jedynie na sekundę, odmalowując się w surowych rysach wyraźnie, dopiero po chwili zastąpione opanowaniem. Zrobił krok do przodu, pozwalając, by ramy zasłaniającego przejście obrazu zamknęły się za nim, przez cały czas nie odrywając jednak spojrzenia od kobiecej sylwetki – nie potrafiąc się zdecydować, czy nagła zmiana w niezmiennym do tej pory krajobrazie gabinetu budzi u niego dyskomfort czy zaciekawienie. Ostatecznie zwyciężyło to drugie, zresztą – nie był to pierwszy raz, kiedy Deirdre bez większego wysiłku przyciągnęła jego uwagę; już w trakcie pierwszego spotkania w Białej Wywernie dostrzegł towarzyszącą jej aurę niezwykłości, związaną nie tyle z egzotycznymi rysami i tęczówkami tak ciemnymi, że zdawały się pochłaniać wpadające przez okna światło, co z bijącą z wypowiadanych słów władczością. Zasłużoną, nie pustą; choć nie wiedział o niej wiele, zdawał sobie sprawę, że droga prowadząca do najbliższego kręgu otaczającego Czarnego Pana, zwłaszcza dla kobiety, musiała być tą biegnącą po trupach. Po czym jeszcze – zgadnąć nie był w stanie. – Naturalnie – przytaknął, rzucając krótkie spojrzenie na grzbiet okładanej przez nią książki; był pewien, że ją rozpoznawał. – Pozwolę sobie jednak w takim razie pominąć moment, w którym proszę, by się madame rozgościła – dodał po chwili, z ledwie wyczuwalnym rozbawieniem barwiącym głoski, dla podkreślenia własnych słów kiwając lekko głową. Drobne naruszenie prywatności nie budziło u niego gniewu ani urazy, choć niepewność co do prawdziwych intencji Deirdre była drażniąca – w sposób podobny do rozdrażnienia, jaki powodowała niemożność podrapania swędzącego miejsca na skórze. Czy chciała zwyczajnie sprawdzić jego reakcję, czy zaznaczyć swoją pozycję, podkreślić obowiązującą w szeregach Rycerzy Walpurgii hierarchię? – Nie mam co do tego wątpliwości – odpowiedział gładko, obserwując trwającą zaledwie chwilę metamorfozę, przemianę tak nagłą i niespodziewaną, że musiał powstrzymać się przed niekontrolowanym zamruganiem powiekami. – Potęga odpowiedniego argumentu potrafi otworzyć niejedne drzwi – bardziej zastanawiało mnie, dlaczego zależało madame na wcześniejszym uchyleniu akurat moich – podjął spokojnie, tonem, przez który przebijało się szczere zainteresowanie, w żaden sposób nieskażone naganą. Nie odrywał spojrzenia od twarzy swojej rozmówczyni, w paru niespiesznych krokach niwelując ostatni metr oddzielającego ich dystansu. Tego fizycznego; metaforyczny pozostawał na swoim miejscu, choć śmiałe, podszyte dwuznacznościami słowa Deirdre sprawiały, że miał ochotę sprawdzić, gdzie dokładnie przebiegała wyznaczająca go, nieprzekraczalna granica. Po raz kolejny w ciągu trwającego zaledwie minuty spotkania udawało jej się go zaskoczyć; wyprostował się nieznacznie, dłonie chowając za plecami – bynajmniej nie reagując niewzruszeniem na wypowiedziane wprost pochlebstwo. Jak się domyślał – wcale niedotyczące jego aparycji; był świadomy, że ta na ogół budziła onieśmielenie, zdarzało mu się zresztą świadomie ten fakt wykorzystywać – w świecie rządzonym przez żeglarzy i piratów bywało to równie skuteczne co zaprezentowany przez Deirdre teatr niewinności na czarodziejskich salonach. – Ja z kolei rzadko miewam okazję do zasiadania przy stole w tak znakomitym towarzystwie – skontrował, zaraz potem przenosząc uwagę na powieszoną nad kominkiem rycinę. – To Sguaba Tuinne – odparł, z nieskrywaną fascynacją wpatrując się w łopoczące na wietrze żagle, choć patrzeć nie musiał wcale – wizerunek okrętu towarzyszył mu od wczesnego dzieciństwa, oglądany tyle razy, że mógłby bez problemu odtworzyć każdy, najdrobniejszy nawet detal z pamięci. – Zamiatacz Fal. Jeśli wierzyć legendom, jego ostatnim kapitanem był Manannan mac Lir, mitologiczny bóg mórz. Podania mówią, że potrafił sterować nim jedynie siłą własnej woli, nie potrzebując do tego załogi. Okręt zaginął przed laty. Właściwie – podjął, rzucając krótkie spojrzenie Deirdre – przewodziłem wyprawie mającej na celu jego odnalezienie, gdy lord Koronos wezwał mnie do Anglii. – Początkowo czuł na tę myśl wzburzenie; przejęcie kontroli nad mitycznym statkiem wydawało mu się znacznie istotniejsze niż wojna z istotami tak prymitywnymi jak mugole, wydarzenia w forcie zmieniły jednak wszystko: spoczywający w jego kieszeni kamień, rozbrzmiewające w głowie celtyckie szepty, ciemność spowijająca pole walki, kraken przybywający na wezwanie czarnej magii, ta dziwna obecność, którą czuł obok siebie od tamtego dnia – obecność, na którą obojętne nie pozostawały nawet trytony z zaprzyjaźnionego plemienia – każdy z tych elementów kazał mu wierzyć, że to właśnie posługa Czarnemu Panu miała doprowadzić go do ostatecznego celu; że tu i teraz miał szansę na odwrócenie ciążącej na nim przepowiedni, oszukanie losu. Że naprawdę było mu pisane coś więcej. – Wierzę jednak, że nie zjawiła się tu madame, żeby słuchać o moich podróżach – powiedział po chwili, odrywając wzrok od ruchomego rysunku. – Czy mogę zaproponować coś do picia? – zapytał. – Podobno świeżo nawiązaną współpracę doskonale cementuje wino. Z ostatniego rejsu przywiozłem butelkę, rocznik równie dobry, co historia związana z jej pochodzeniem – dodał, ostateczną decyzję pozostawiając w rękach Deirdre.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Lubiła zaskakiwać i mącić, stawiać rozmówców przed wyzwaniami, prowadzić ich ku własnym celom, bawić się ich reakcjami, żywić emocjami wypisywanymi na twarzach lub w drżących słowach, lecz ostatnio nie miała ku temu zbyt wielu okazji. Mroczny Znak stawiał przed nią wysokie wymagania, obowiązki Śmierciożerczyni zajmowały cały czas i dopiero po spopieleniu Bury St. Edmunds mogła pozwolić sobie na chwilę oddechu. Względnego, pracoholizm nie pozwalał prawdziwie odpocząć, powracała więc do troski o La Fantasmagorię, co doprowadziło ją do imponującego Corbenic Castle - i do nie mniej intrygującego mężczyzny. Równającego się estetyką z transmutacyjnymi fasadami posiadłości, a tajemniczością - z szeregiem niekończących się korytarzy, pełnymi drzwi prowadzących do kuszących sekretów tylko czekających na odkrycie. Piękna architektoniczna metafora, pozwalająca podziwiać wchodzącego do gabinetu arystokratę bez wyrzutów sumienia.
- Z łatwością adaptuję się do nowych warunków, dlatego ma lord rację, darujmy sobie pozorne uprzejmości. I tak czuję się tutaj zadziwiająco swobodnie - odparła prawie wesoło na propozycję pominięcia procesu rozgaszczania. Nie kłamała, mahoniowe biurko kusiło nie tylko odpowiednią wysokością i powierzchnią blatu, idealną do wykorzystania, ale przede wszystkim stosami dokumentów, map i lśniącymi złotem instrumentami. Deirdre nie znosiła niewiedzy, o żeglarstwie, geografii i całej tej magicznej otoczce dalekich podróży nie miała najmniejszego pojęcia, dlatego też nie kryła nawet zaintrygowania znajdującymi się tam przedmiotami. Podeszła w stronę blatu i delikatnie dotknęła dziwnego przedmiotu, ni to globusa, ni cyrkla. - Jeśli zamierzam z kimś blisko współpracować, lubię poznać tę osobę...powiedzmy, że dogłębnie. Pomijając całe te wystudiowane uprzejmości. Uważam też, że prywatne komnaty wiele mówią o człowieku - odpowiedziała swobodnie, dalej z naturalnie przychodzącą jej nonszalancją. - Co to jest? - wtrąciła kolejne pytanie, jak niecierpliwa prymuska, domagająca się odpowiedzi na zagadnienie, które zamierzali omówić dopiero za kilkadziesiąt rozdziałów. Pstryknęła delikatnie palcami w złotą kulkę, chcąc wprowadzić ją w ruch; to coś w rodzaju kompasu, globusa, magicznego steru? - Dobre wychowanie nie pozwalało mi wprosić się do lordowskiej sypialni, pozostał więc gabinet - powróciła do głównego wątku, podnosząc wzrok znad biurka. Spojrzenie nie traciło na intensywności, zdawało się przenikać nie tylko przez elegancką, czarną szatę, ale i skórę, kości, aż do tego, co kryło się pod czaszką czarodzieja. Złudne wrażenie, pozostawał nieodgadniony, a ona niefrasobliwie badała kolejne granice. Roześmieje się, uznając ją za idealną partnerkę do portowych żartów? Oburzy? Zawstydzi? Ciekawie, jak wyglądałby z rumieńcem. Na razie musiał wystarczyć jej gest skrycia dłoni za plecami; mogła go odczytać jako władczy czy niepewny? Coś ukrywał - zdenerwowanie, znudzenie? Albo bał się zapanowania nad dłońmi? - Doprawdy? Byłam przekonana, że w szlacheckim gronie do takich stołów zasiada się niemalże co wieczór - zdziwiła się uprzejmie, nie tyle ujmując godności Rycerzom Walpurgii, co ciekawa opinii Mananna na temat nie tylko swoich bliskich krewnych, ale i szlacheckich towarzyskich spędów. Brylował tam, jak żeglarze mieli w zwyczaju, podbijając serca bezpośredniością i wyciągając z zanadrza niebanalne morskie opowieści, czy raczej stronił od tego typu rozrywek? Lubiła wiedzieć z kim ma do czynienia. - Sguaba Tuinne - powtórzyła powoli, z francuskim akcentem, dość absurdalnie brzmiącym w kontekście legendarnego statku. - Rozumiem, że poszukiwania się nie powiodły, ale nie rezygnuje lord z pogoni za mitycznym żaglowcem? - zagadnęła tonem prawie niemożliwym do skategaryzowania, nie było w nim jednak ani odrobiny kpiny czy pogardy dla podobnych poczynań, wręcz przeciwnie - imponowało jej oddanie sprawie, nawet spowitej tak gęstą mgłą mitologii. - Wspaniały statek, choć po moich ostatnich doświadczeniach z kapitanami obawiam się, że ich zdolności umysłowe i tak zepchnęłyby go na mieliznę po kilkudziesięciu minutach - westchnęła teatralnie, płynnie nawiązując do przyczyny pojawienia się w gabinecie Manannana. Potrzebowała pomocy profesjonalisty, kogoś, komu mogłaby zaufać i powierzyć najcenniejsze skarby La Fantasmagorii. - Wino brzmi wspaniale. Nie jestem wybredna. Chyba, że chodzi o historię - mam nadzieję, że będzie wyjątkowa - skłamała, hojne korzystanie z piwniczki w Białej Willi zamieniło prekariuszkę w degustatorkę najwykwintniejszych szczepów najdoskonalszego pochodzenia. Na nazwach nie znała się jednak w dalszym ciągu, zresztą, wypiłaby wszystko, co zaproponowałby jej Travers - o ile to on wypiłby trunek jako pierwszy. Nie, żeby przepuszczała, że zamierzał ją otruć, ot, przezorny zawsze ubezpieczony. - Przejdę do konkretów, sir. Ostatnimi miesiącami każda nawiązana z przedstawicielami żeglugi współpraca kończyła się dla mnie tragicznie - rozpoczęła przemowę, nie zajmując miejsca na wygodnych fotelach; oparła się pośladkami o krawędź biurka Traversa i zaplotła dłonie wyżej, na piersi. - W czasie transportu zniszczono magiczne instrumenty produkowane specjalnie dla naszej orkiestry w Austrii. Zagubiono skrzynię z kostiumami szytymi na miarę; nie muszę wspominać o dramacie, jaki rozegrał się za kulisami, gdy baletnice dowiedziały się o potrzebie wystąpienia w zeszłorocznych kreacjach - kontynuowała nagle poważnie, rzeczowo, machinalnie poprawiając głębokie rozcięcie sukni, właściwie niewidoczne, o ile nie chciała inczej. Na razie nie musiała korzystać z tego argumentu. - Opóźniono przewóz egzotycznych owoców do restauracji, przez co te nie nadawały się już do konsumpcji; w dziwnych okolicznościach opróżniono butelki z winem, o dyktowaniu przesadnie wysokich cen za te pożal się Merlinie działania nie wspominając. Ciekawe, czy wynikało to z faktu, że jestem kobietą, czy że wyglądam na kogoś, kto nie pochodzi z Anglii - przedstawiała sytuację swobodnie, bez marudzenia, Travers musiał poznać detale sytuacji. Przemawiając, szukała w wyrazie jego twarzy jakichś wskazówek: czy i pod jego żaglami mogłyby zdarzyć się te przewinienia? Czy również zamierzał zaproponować wygórowaną cenę? - Szukam więc niezawodnego sposobu przewozu towarów i osób z Europy - zakończyła, przechylając głowę nieco w bok.
- Z łatwością adaptuję się do nowych warunków, dlatego ma lord rację, darujmy sobie pozorne uprzejmości. I tak czuję się tutaj zadziwiająco swobodnie - odparła prawie wesoło na propozycję pominięcia procesu rozgaszczania. Nie kłamała, mahoniowe biurko kusiło nie tylko odpowiednią wysokością i powierzchnią blatu, idealną do wykorzystania, ale przede wszystkim stosami dokumentów, map i lśniącymi złotem instrumentami. Deirdre nie znosiła niewiedzy, o żeglarstwie, geografii i całej tej magicznej otoczce dalekich podróży nie miała najmniejszego pojęcia, dlatego też nie kryła nawet zaintrygowania znajdującymi się tam przedmiotami. Podeszła w stronę blatu i delikatnie dotknęła dziwnego przedmiotu, ni to globusa, ni cyrkla. - Jeśli zamierzam z kimś blisko współpracować, lubię poznać tę osobę...powiedzmy, że dogłębnie. Pomijając całe te wystudiowane uprzejmości. Uważam też, że prywatne komnaty wiele mówią o człowieku - odpowiedziała swobodnie, dalej z naturalnie przychodzącą jej nonszalancją. - Co to jest? - wtrąciła kolejne pytanie, jak niecierpliwa prymuska, domagająca się odpowiedzi na zagadnienie, które zamierzali omówić dopiero za kilkadziesiąt rozdziałów. Pstryknęła delikatnie palcami w złotą kulkę, chcąc wprowadzić ją w ruch; to coś w rodzaju kompasu, globusa, magicznego steru? - Dobre wychowanie nie pozwalało mi wprosić się do lordowskiej sypialni, pozostał więc gabinet - powróciła do głównego wątku, podnosząc wzrok znad biurka. Spojrzenie nie traciło na intensywności, zdawało się przenikać nie tylko przez elegancką, czarną szatę, ale i skórę, kości, aż do tego, co kryło się pod czaszką czarodzieja. Złudne wrażenie, pozostawał nieodgadniony, a ona niefrasobliwie badała kolejne granice. Roześmieje się, uznając ją za idealną partnerkę do portowych żartów? Oburzy? Zawstydzi? Ciekawie, jak wyglądałby z rumieńcem. Na razie musiał wystarczyć jej gest skrycia dłoni za plecami; mogła go odczytać jako władczy czy niepewny? Coś ukrywał - zdenerwowanie, znudzenie? Albo bał się zapanowania nad dłońmi? - Doprawdy? Byłam przekonana, że w szlacheckim gronie do takich stołów zasiada się niemalże co wieczór - zdziwiła się uprzejmie, nie tyle ujmując godności Rycerzom Walpurgii, co ciekawa opinii Mananna na temat nie tylko swoich bliskich krewnych, ale i szlacheckich towarzyskich spędów. Brylował tam, jak żeglarze mieli w zwyczaju, podbijając serca bezpośredniością i wyciągając z zanadrza niebanalne morskie opowieści, czy raczej stronił od tego typu rozrywek? Lubiła wiedzieć z kim ma do czynienia. - Sguaba Tuinne - powtórzyła powoli, z francuskim akcentem, dość absurdalnie brzmiącym w kontekście legendarnego statku. - Rozumiem, że poszukiwania się nie powiodły, ale nie rezygnuje lord z pogoni za mitycznym żaglowcem? - zagadnęła tonem prawie niemożliwym do skategaryzowania, nie było w nim jednak ani odrobiny kpiny czy pogardy dla podobnych poczynań, wręcz przeciwnie - imponowało jej oddanie sprawie, nawet spowitej tak gęstą mgłą mitologii. - Wspaniały statek, choć po moich ostatnich doświadczeniach z kapitanami obawiam się, że ich zdolności umysłowe i tak zepchnęłyby go na mieliznę po kilkudziesięciu minutach - westchnęła teatralnie, płynnie nawiązując do przyczyny pojawienia się w gabinecie Manannana. Potrzebowała pomocy profesjonalisty, kogoś, komu mogłaby zaufać i powierzyć najcenniejsze skarby La Fantasmagorii. - Wino brzmi wspaniale. Nie jestem wybredna. Chyba, że chodzi o historię - mam nadzieję, że będzie wyjątkowa - skłamała, hojne korzystanie z piwniczki w Białej Willi zamieniło prekariuszkę w degustatorkę najwykwintniejszych szczepów najdoskonalszego pochodzenia. Na nazwach nie znała się jednak w dalszym ciągu, zresztą, wypiłaby wszystko, co zaproponowałby jej Travers - o ile to on wypiłby trunek jako pierwszy. Nie, żeby przepuszczała, że zamierzał ją otruć, ot, przezorny zawsze ubezpieczony. - Przejdę do konkretów, sir. Ostatnimi miesiącami każda nawiązana z przedstawicielami żeglugi współpraca kończyła się dla mnie tragicznie - rozpoczęła przemowę, nie zajmując miejsca na wygodnych fotelach; oparła się pośladkami o krawędź biurka Traversa i zaplotła dłonie wyżej, na piersi. - W czasie transportu zniszczono magiczne instrumenty produkowane specjalnie dla naszej orkiestry w Austrii. Zagubiono skrzynię z kostiumami szytymi na miarę; nie muszę wspominać o dramacie, jaki rozegrał się za kulisami, gdy baletnice dowiedziały się o potrzebie wystąpienia w zeszłorocznych kreacjach - kontynuowała nagle poważnie, rzeczowo, machinalnie poprawiając głębokie rozcięcie sukni, właściwie niewidoczne, o ile nie chciała inczej. Na razie nie musiała korzystać z tego argumentu. - Opóźniono przewóz egzotycznych owoców do restauracji, przez co te nie nadawały się już do konsumpcji; w dziwnych okolicznościach opróżniono butelki z winem, o dyktowaniu przesadnie wysokich cen za te pożal się Merlinie działania nie wspominając. Ciekawe, czy wynikało to z faktu, że jestem kobietą, czy że wyglądam na kogoś, kto nie pochodzi z Anglii - przedstawiała sytuację swobodnie, bez marudzenia, Travers musiał poznać detale sytuacji. Przemawiając, szukała w wyrazie jego twarzy jakichś wskazówek: czy i pod jego żaglami mogłyby zdarzyć się te przewinienia? Czy również zamierzał zaproponować wygórowaną cenę? - Szukam więc niezawodnego sposobu przewozu towarów i osób z Europy - zakończyła, przechylając głowę nieco w bok.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zachowanie nonszalanckiej postawy i obojętnego wyrazu twarzy kosztowało go więcej wysiłku, niż byłby skłonny przyznać – obserwowanie Deirdre, poruszającej się po jego prywatnej przestrzeni tak swobodnie, jak gdyby znajdowała się we własnych komnatach, było frustrujące, drażniące i fascynujące jednocześnie. Nie przywykł do tego, na ogół spoglądając na swoich gości z onieśmielającego dystansu zapewnianego przez mahoniowe biurko, od początku do końca dyktując zasady rządzące odbywającymi się w jego gabinecie spotkaniami. Tych madame Mericourt wydawała się albo nieświadoma (co było mniej prawdopodobne), albo z premedytacją nic sobie z nich nie robiła, umyślnie (bądź nie) testując zarysowane niewidzialnym atramentem granice. Naciągane coraz mocniej i coraz śmielej; ledwie powstrzymał się przed uchwyceniem za obleczony niebieską tkaniną nadgarstek, gdy szczupłe palce jak gdyby nigdy nic trąciły misternie wykonany, złoty instrument, wprawiając go w ruch; odbijające się od gładkiego metalu światło zatańczyło na ich twarzach i ubraniach w postaci umykających szybko owalnych paciorków. – Rozsądne podejście – skwitował, przyglądając się czarownicy z nieodgadnionym wyrazem twarzy. – Niweluje ryzyko noża wbitego w plecy – dodał po chwili, tonem nieco odległym, na krótką chwilę odrywając spojrzenie od swojej towarzyszki, by zamiast tego zawiesić je gdzieś na wysokości wysokiego, zamkowego okna. Być może tego właśnie mu zabrakło – może gdyby prześwietlił przeklętego Eearwyna od stóp do głów, dostrzegłby metaforyczne ostrze w porę, nie pozwalając mu na zagłębienie się między odsłoniętymi łopatkami. Może gdyby nie dał się porwać młodzieńczej naiwności i współdzielonej pasji, podsycanej wielkimi planami kreślonymi do bladego świtu nad stołem w kapitańskiej kajucie, legendarny okręt należałby już do niego. – Niezwykle mnie jednak ciekawi: co takiego wyczytała madame z moich komnat? – zapytał, powracając myślami do Corbenic Castle; wyciągnął rękę w stronę biurka, żeby jednym stanowczym ruchem dotknąć wirującego instrumentu i go zatrzymać; znieruchomiał natychmiast. – To magilabium – powiedział, przesuwając palcem po gładkiej krzywiźnie przedmiotu. – Działa na nieco podobnej zasadzie co astrolabium, ale zamiast opierać się na ułożeniu gwiazd, pozwala na nawigację magicznymi morskimi prądami – na oszacowanie, z dużą dokładnością, w które miejsce należy skierować statek, by możliwe było zanurzenie go w podwodnym korytarzu – wyjaśnił, odrywając dłoń od najszerszej z tworzących globus pętli; tej oznaczającej równik. Nie wdawał się w szczegóły nawigacyjnego procesu, podejrzewając, że fachowe detale prędko znudziłyby Deirdre, zresztą – ona sama gładko przeszła do poprzedniego tematu, sprawiając, że jedna z brwi Manannana powędrowała do góry. – Dobrze się składa – zadecydował, przelotnie spoglądając na prowadzące go krótkiego korytarzyka przejście – bo nie mam w zwyczaju omawiać kwestii zawodowych w sypialni – dokończył, bardziej lekko niż poważnie, jakby stwierdzenie madame Mericourt w żaden sposób nie odbiegało od normy. Nie cofnął się przed intensywnością czarnego jak noc spojrzenia, chociaż przez chwilę ogarnęło go złudne, i dosyć dekoncentrujące wrażenie, że spogląda w pustkę – tę samą, w którą patrzył wtedy w forcie, gdy siła pradawnego kamienia wyssała z przestrzeni całe światło, pozostawiając wyłącznie nieprzeniknione ciemności – i szepty, potężne, złowrogie, a jednocześnie: kryjące w sobie obietnicę zwycięstwa, wielkości; zapamiętania.
– Być może źle się wyraziłem – przyznał, wychwytując w głosie Deirdre zdziwienie. – Cieszy mnie każda okazja do spotkania w szlacheckim gronie, zwłaszcza, że tak często bywam poza krajem – ale przebywanie w towarzystwie czarodziejów, z którymi łączy mnie wspólna wizja, a nie tylko urodzenie, bywa… odświeżające – powiedział, pozwalając sobie na lekki uśmiech. Nie kłamał – nie stronił nigdy od przyjęć ani uroczystości, na tych wyszukanych i oficjalnych bawiąc się na ogół równie dobrze, co podczas wieczorów spędzanych w portowych tawernach, a jednak – snucie planów ponad długim stołem w Białej Wywernie dawało mu coś więcej; coś, czego do końca nie potrafił jeszcze wyrazić w słowach.
Skinął głową w reakcji na powtórzoną nazwę okrętu, przez moment przyglądając się łopoczącym na niewidzialnym wietrze żaglom trójmasztowca. – Co się odwlecze, to nie uciecze – z pewnością powrócę do poszukiwań, gdy tylko przestanę być potrzebny tutaj – przytaknął. Uśmiechnął się z drwiną, wysłuchując przytyku pod adresem poprzednich kapitanów. – Śmiem twierdzić, że nie zmusiliby go nawet do wypłynięcia z portu – wtrącił. Okręt, przesiąknięty magią, nie usłuchałby nikogo, kogo nie uznałby za godnego stanięcia za legendarnym sterem; nikogo poza nim, jak powtarzał sobie od dziecka, ogarnięty egoistycznym przekonaniem, że dowodzenie statkiem należącym niegdyś do jego imiennika było mu przeznaczone. – Proszę jednak kontynuować – powiedział, w międzyczasie wyciągając różdżkę, żeby pojedynczym machnięciem przyzwać do gabinetu spoczywającą w piwniczce butelkę wina oraz dwa kieliszki. Nalewając ciemnoczerwonego płynu do naczyń nie spoglądał w stronę Deirdre, przez cały czas słuchał jednak uważnie – nie gubiąc ani jednego słowa z jej opowieści, która – im dłużej trwała – tym większym napawała go zdumieniem. Czy to było możliwe, by w kraju nie pozostał już żaden żeglarz warty złamanego knuta, czy to madame Mericourt miała przykrego pecha trafiania na tych najnędzniejszych? – Czy nazwiska kolejnych współpracowników podsuwała madame ta sama osoba? – zapytał z ciekawością, pozornie bez związku z głównym tematem kiełkujących negocjacji, wyciągając w stronę czarownicy kieliszek z winem. Początkowo miał zamiar zaproponować jej zajęcie miejsca w jednym z foteli, gdy jednak zdecydowała się na swobodniejszą pozycję na blacie biurka, sam również zajął to mniej oczywiste, przysiadając na oparciu jednej z kanap – tej znajdującej się najbliżej jego rozmówczyni. – To wszystko, co madame opisuje, wygląda na sabotaż – zasugerował, póki co odstawiając własny kieliszek na blat. Nie przepadał za winem, preferując raczej mocniejsze alkohole, nie spodziewał się jednak, by zaproponowanie Deirdre szklanki rumu zostało przyjęte z entuzjazmem. – Nasze statki – zaczął, zaraz po tych słowach robiąc krótką pauzę, gdy jego uwagę na ułamek sekundy odwróciło mignięcie rozcięcia pojawiającego się w niebieskiej tkaninie; milczenie trwało jednak zaledwie chwilę, jedno uderzenie serca – regularnie pływają pomiędzy Europą a Wielką Brytanią, i chociaż morza rządzą się własnymi prawami, nie zważając na nasze plany i pragnienia, to ośmielę się stwierdzić, że moja rodzina w okiełznywaniu fal nie ma sobie równych – powiedział, z dumą i bez fałszywej skromności, prostując się nieco. – O jak częstych rejsach rozmawiamy? – zapytał, otwartą dłonią pocierając krawędź żuchwy; stare srebro grawerowanych pierścieni zalśniło przelotnie w świetle gabinetu. – W chwili obecnej większość naszych okrętów – a przynajmniej te, które nie pływają po zagranicznych wodach – stacjonuje w porcie w Felixstowe, u ujścia rzeki Orwell. Pozostaną tam, dopóki nie rozwiążemy sytuacji w Ipswich – powiedział, nie wchodząc w szczegóły; był pewien, że Deirdre wiedziała już o gromadzących się tam resztkach mugolskiej floty, która planowała mający się odbyć lada dzień atak. – Później będą gotowe, by wypłynąć – zapewnił. Nie miał wątpliwości, co do tego, która ze stron wyjdzie ze starcia zwycięsko – na płytkich wodach wokół fortu wciąż przebywał kraken – a choć dla Manannana pozostawało tajemnicą, dlaczego morski potwór nie atakował należących do Traversów statków, to miał nadzieję, że nie będzie taki łaskawy dla tych dowodzonych przez mugoli.
– Być może źle się wyraziłem – przyznał, wychwytując w głosie Deirdre zdziwienie. – Cieszy mnie każda okazja do spotkania w szlacheckim gronie, zwłaszcza, że tak często bywam poza krajem – ale przebywanie w towarzystwie czarodziejów, z którymi łączy mnie wspólna wizja, a nie tylko urodzenie, bywa… odświeżające – powiedział, pozwalając sobie na lekki uśmiech. Nie kłamał – nie stronił nigdy od przyjęć ani uroczystości, na tych wyszukanych i oficjalnych bawiąc się na ogół równie dobrze, co podczas wieczorów spędzanych w portowych tawernach, a jednak – snucie planów ponad długim stołem w Białej Wywernie dawało mu coś więcej; coś, czego do końca nie potrafił jeszcze wyrazić w słowach.
Skinął głową w reakcji na powtórzoną nazwę okrętu, przez moment przyglądając się łopoczącym na niewidzialnym wietrze żaglom trójmasztowca. – Co się odwlecze, to nie uciecze – z pewnością powrócę do poszukiwań, gdy tylko przestanę być potrzebny tutaj – przytaknął. Uśmiechnął się z drwiną, wysłuchując przytyku pod adresem poprzednich kapitanów. – Śmiem twierdzić, że nie zmusiliby go nawet do wypłynięcia z portu – wtrącił. Okręt, przesiąknięty magią, nie usłuchałby nikogo, kogo nie uznałby za godnego stanięcia za legendarnym sterem; nikogo poza nim, jak powtarzał sobie od dziecka, ogarnięty egoistycznym przekonaniem, że dowodzenie statkiem należącym niegdyś do jego imiennika było mu przeznaczone. – Proszę jednak kontynuować – powiedział, w międzyczasie wyciągając różdżkę, żeby pojedynczym machnięciem przyzwać do gabinetu spoczywającą w piwniczce butelkę wina oraz dwa kieliszki. Nalewając ciemnoczerwonego płynu do naczyń nie spoglądał w stronę Deirdre, przez cały czas słuchał jednak uważnie – nie gubiąc ani jednego słowa z jej opowieści, która – im dłużej trwała – tym większym napawała go zdumieniem. Czy to było możliwe, by w kraju nie pozostał już żaden żeglarz warty złamanego knuta, czy to madame Mericourt miała przykrego pecha trafiania na tych najnędzniejszych? – Czy nazwiska kolejnych współpracowników podsuwała madame ta sama osoba? – zapytał z ciekawością, pozornie bez związku z głównym tematem kiełkujących negocjacji, wyciągając w stronę czarownicy kieliszek z winem. Początkowo miał zamiar zaproponować jej zajęcie miejsca w jednym z foteli, gdy jednak zdecydowała się na swobodniejszą pozycję na blacie biurka, sam również zajął to mniej oczywiste, przysiadając na oparciu jednej z kanap – tej znajdującej się najbliżej jego rozmówczyni. – To wszystko, co madame opisuje, wygląda na sabotaż – zasugerował, póki co odstawiając własny kieliszek na blat. Nie przepadał za winem, preferując raczej mocniejsze alkohole, nie spodziewał się jednak, by zaproponowanie Deirdre szklanki rumu zostało przyjęte z entuzjazmem. – Nasze statki – zaczął, zaraz po tych słowach robiąc krótką pauzę, gdy jego uwagę na ułamek sekundy odwróciło mignięcie rozcięcia pojawiającego się w niebieskiej tkaninie; milczenie trwało jednak zaledwie chwilę, jedno uderzenie serca – regularnie pływają pomiędzy Europą a Wielką Brytanią, i chociaż morza rządzą się własnymi prawami, nie zważając na nasze plany i pragnienia, to ośmielę się stwierdzić, że moja rodzina w okiełznywaniu fal nie ma sobie równych – powiedział, z dumą i bez fałszywej skromności, prostując się nieco. – O jak częstych rejsach rozmawiamy? – zapytał, otwartą dłonią pocierając krawędź żuchwy; stare srebro grawerowanych pierścieni zalśniło przelotnie w świetle gabinetu. – W chwili obecnej większość naszych okrętów – a przynajmniej te, które nie pływają po zagranicznych wodach – stacjonuje w porcie w Felixstowe, u ujścia rzeki Orwell. Pozostaną tam, dopóki nie rozwiążemy sytuacji w Ipswich – powiedział, nie wchodząc w szczegóły; był pewien, że Deirdre wiedziała już o gromadzących się tam resztkach mugolskiej floty, która planowała mający się odbyć lada dzień atak. – Później będą gotowe, by wypłynąć – zapewnił. Nie miał wątpliwości, co do tego, która ze stron wyjdzie ze starcia zwycięsko – na płytkich wodach wokół fortu wciąż przebywał kraken – a choć dla Manannana pozostawało tajemnicą, dlaczego morski potwór nie atakował należących do Traversów statków, to miał nadzieję, że nie będzie taki łaskawy dla tych dowodzonych przez mugoli.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
- Przyjaciół trzymaj blisko, a wrogów jeszcze bliżej - zacytowała swobodnie stare przysłowie, tylko jedna osoba zdołała wbić nóż w jej plecy skutecznie, reszta albo uczyniła to zbyt słabo albo już nie żyła, Deirdre pozostawała jednak skrajnie przezorna, zarówno wobec ludzi, wobec których miała dobre zamiary, jak i tych znajdujących się na liście do odstrzału. Imienia Traversa na razie nie zapisywała na żadnej ze stron, bawiła się nim, metaforycznie obracała w dłoniach, przyglądała się, jak zabawce, jak temu magicznemu przyrządowi, ciekawa, co zadzieje się, gdy dotknie go trochę mocniej lub w innym miejscu. - Ale nie sądzę, bym musiała się w lorda obecności powstrzymywać od odwrócenia plecami - dodała miękko, bardziej kokieteryjnie, czując dziwne podekscytowanie: dawno nie pozwalała sobie na takie dwuznaczności w obecności szlachcica, na kokieterię najintensywniejszego rodzaju, woląc grać wyniosłą, nudną i niedostępną. Coś w morskiej dzikości, kwitnącej w oczach Manannana ośmielało ją, pozwalało znów bawić się konwersacją - aura otaczająca postawną sylwetkę sugerowała, że ma do czynienia z mężczyzną twardo stąpającym po ziemi, który jednocześnie pozwala sobie sięgać oczami wyobraźni znacznie dalej, głębiej od wymuskanych dżentelmenów nigdy nie muszących walczyć z siłami nieokiełznanej natury. Wyjątkowe towarzystwo zawsze wywoływało w Dei cieplejsze uczucia, roztapiając najczęściej przyjmowaną maskę lodowatej piękności, posługującej się praktycznymi półsłowkami. Która poza była prawdziwa? Nieistotne, nie przyszła tu szukać siebie, a poznawać tajemniczego żeglarza, mającego przyczynić się do rozwoju La Fantasmagorii.
- Och, dowiedziałam się tu wielu rzeczy - odpowiedziała zdawkowo, przyglądając się podchodzącemu mężczyźnie, sunąc wzdłuż umięśnionej sylwetki w górę, aż do brody, chmurnego czoła i blizn, widocznych dopiero z bliska. Ich siateczka pokrywała prawą część twarzy, zapewne według większości szpecąc arystokratyczne lico, dla Dei jednak - był to dowód odwagi, doświadczenia, porwania się na coś wielkiego. - Zna lord trytoński, świetnie zna się na żegludze, oddaje się lord w całości pracy - zaczęła wesoło, samymi banałami, jakby chcąc uśpić jego czujność. - Goni lord za niemożliwym, nie bacząc na rozsądek, jest lord gotów poświęcić naprawdę wiele - może nawet zbyt wiele? - by osiągnąć cel. Ciągle jest lord też pomiędzy, zawieszony pomiędzy rzeczywistością a marzeniami; na lądzie boleśnie tęskni lord za morzem, na morzu - za nielicznymi, którzy pozostali w domu, to jednak ocean jest umiłowanym żywiołem - snuła wyimaginowaną wizję problemów targających duszą Manannana śmiało, być może zbyt odważnie. - I ceni lord wolność ponad wszystko inne - dodała poważniej, przenosząc spojrzenie w dół, na opisywane rzeczowo magilabium, choć to nie rozświetlony odblaskami przyrząd przykuł jej uwagę, a tatuaże, wystające teraz nieco spod materiału skrywającego przedramiona szlachcica. - Ach - i lubi lord biżuterię - wtrąciła jeszcze luźniej, tym razem sięgając dłonią ku jego, większej, mocniejszej, by delikatnie dotknąć jeden z srebrnych pierścieni. Dotknęła go pieszczotliwie, prawie tak, jak przed chwilą ruchomego elementu magilabium. Kontakt trwał krótko, tak samo jak wybuch perlistego, melodyjnego śmiechu wywołanego sypialnianym komentarzem; podjął grę, wyprowadził ją na swoje pole, punkt dla niego. Chichot powoli ostygł do uśmiechu, poważnego, mającego w sobie coś niepokojącego; kiwnęła głową, tak, spotkania Rycerzy miały w sobie wyjątkowy czar.
- Przed nami jeszcze wiele takich spotkań. Owocnych działań. Wyzwań, które do tej pory wydawały się niemożliwe, a dzięki Jego mocy - znajdują się już w naszym zasięgu - powiedziała powoli, przechodzili do konkretów, podlanych winem, podanym przez samego arystokratę. Podobała jej się sylwetka Traversa, pewne ruchy, powolne, precyzyjne, z drzemiącą w nich zapowiedzią mocy, wyzwalającej się w odpowiednich okolicznościach. Przyjęła kieliszek wina ze skinięciem głowy, nie przerywając gorzkiej opowieści o pechowej serii portowych zdarzeń. Skumulowane w jednym momencie wydawały się prawdziwie niedorzeczne; już samo pytanie Traversa zdawało się boleśnie trafić w czuły punkt. Nie odpowiedziała od razu, upijając kilka łyków trunku: faktycznie wybitnego, czerwień wina zgrała się z karminem ust, na moment krwiście barwiąc również biel zębów. - Ta sama - odparła tylko zdawkowo, jak mogła nie zauważyć tego wcześniej? Nie znała wielu osób związanych z londyńskim portem, powierzyła decyzyjne sprawy w ręce profesjonalnego pośrednika, nie doszukiwała się w nim winy - aż do teraz. Znów zamilkła na dłuższą chwilę, analizując zdecydowaną sugestię Manannana. Czy współpracownik odpowiadający za kontakty ze statkami mógł być na tyle głupi, by próbować działać na niekorzyść La Fantasmagorii? - Cóż, będę musiała poważnie porozmawiać z moim kontaktem i ostatecznie zakończyć współpracę - wygłosiła w końcu, bynajmniej zmartwiona, lewy kącik ust uniósł się w kocim zadowoleniu na samą myśl o krwawym wypowiedzeniu umowy. Zamknęła ten temat, zawsze wolała skupiać się na przyszłości, nie rozpamiętując błędów. - Myślę, że niezbędny będzie przynajmniej jeden transport w miesiącu, zapewne z rozpoczęciem się lata częstotliwość ulegnie zwiększeniu - odpowiedziała, nie znając w pełni możliwości floty pozostającej we władaniu Traversa. - Mogą też pojawić się nagłe, niespodziewane zlecenia, jeśli będziemy potrzebowali transportu ludzi lub specjalnych elementów niezbędnych do zaspokojenia potrzeb naszych gwiazd - dodała w zastanowieniu obrysowując długim paznokciem brzeg kieliszka. Szkło zatrzeszczało, gdy szlachcic wspomniał o Ipswich, przestała więc bawić się naczyniem i znów upiła łyk, zdecydowanie zbyt duży, jak na damę. - Jestem świadoma, że lorda flota jest skupiona na ważniejszych sprawach niż prywatne żądania, nie chcę w żaden sposób ograniczać należącej do lorda floty - dodała jeszcze zapobiegawczo, nie chciała, by miał ją za zadufaną damulkę, która żąda statków na wyłączność, czekających tylko na dąsy baletnicy, chcącej popłynąć nagle do Francji. - Możemy dostosować się harmonogramem dostaw, tych możliwych do zaplanowania, oczywiście, do innych lorda zobowiązań - zapewniła jeszcze, gotowa iść na ustępstwa. Owocna współpraca niewelująca ryzyko potknięć, opóźnień i zawodu była warta każdej ceny.
- Och, dowiedziałam się tu wielu rzeczy - odpowiedziała zdawkowo, przyglądając się podchodzącemu mężczyźnie, sunąc wzdłuż umięśnionej sylwetki w górę, aż do brody, chmurnego czoła i blizn, widocznych dopiero z bliska. Ich siateczka pokrywała prawą część twarzy, zapewne według większości szpecąc arystokratyczne lico, dla Dei jednak - był to dowód odwagi, doświadczenia, porwania się na coś wielkiego. - Zna lord trytoński, świetnie zna się na żegludze, oddaje się lord w całości pracy - zaczęła wesoło, samymi banałami, jakby chcąc uśpić jego czujność. - Goni lord za niemożliwym, nie bacząc na rozsądek, jest lord gotów poświęcić naprawdę wiele - może nawet zbyt wiele? - by osiągnąć cel. Ciągle jest lord też pomiędzy, zawieszony pomiędzy rzeczywistością a marzeniami; na lądzie boleśnie tęskni lord za morzem, na morzu - za nielicznymi, którzy pozostali w domu, to jednak ocean jest umiłowanym żywiołem - snuła wyimaginowaną wizję problemów targających duszą Manannana śmiało, być może zbyt odważnie. - I ceni lord wolność ponad wszystko inne - dodała poważniej, przenosząc spojrzenie w dół, na opisywane rzeczowo magilabium, choć to nie rozświetlony odblaskami przyrząd przykuł jej uwagę, a tatuaże, wystające teraz nieco spod materiału skrywającego przedramiona szlachcica. - Ach - i lubi lord biżuterię - wtrąciła jeszcze luźniej, tym razem sięgając dłonią ku jego, większej, mocniejszej, by delikatnie dotknąć jeden z srebrnych pierścieni. Dotknęła go pieszczotliwie, prawie tak, jak przed chwilą ruchomego elementu magilabium. Kontakt trwał krótko, tak samo jak wybuch perlistego, melodyjnego śmiechu wywołanego sypialnianym komentarzem; podjął grę, wyprowadził ją na swoje pole, punkt dla niego. Chichot powoli ostygł do uśmiechu, poważnego, mającego w sobie coś niepokojącego; kiwnęła głową, tak, spotkania Rycerzy miały w sobie wyjątkowy czar.
- Przed nami jeszcze wiele takich spotkań. Owocnych działań. Wyzwań, które do tej pory wydawały się niemożliwe, a dzięki Jego mocy - znajdują się już w naszym zasięgu - powiedziała powoli, przechodzili do konkretów, podlanych winem, podanym przez samego arystokratę. Podobała jej się sylwetka Traversa, pewne ruchy, powolne, precyzyjne, z drzemiącą w nich zapowiedzią mocy, wyzwalającej się w odpowiednich okolicznościach. Przyjęła kieliszek wina ze skinięciem głowy, nie przerywając gorzkiej opowieści o pechowej serii portowych zdarzeń. Skumulowane w jednym momencie wydawały się prawdziwie niedorzeczne; już samo pytanie Traversa zdawało się boleśnie trafić w czuły punkt. Nie odpowiedziała od razu, upijając kilka łyków trunku: faktycznie wybitnego, czerwień wina zgrała się z karminem ust, na moment krwiście barwiąc również biel zębów. - Ta sama - odparła tylko zdawkowo, jak mogła nie zauważyć tego wcześniej? Nie znała wielu osób związanych z londyńskim portem, powierzyła decyzyjne sprawy w ręce profesjonalnego pośrednika, nie doszukiwała się w nim winy - aż do teraz. Znów zamilkła na dłuższą chwilę, analizując zdecydowaną sugestię Manannana. Czy współpracownik odpowiadający za kontakty ze statkami mógł być na tyle głupi, by próbować działać na niekorzyść La Fantasmagorii? - Cóż, będę musiała poważnie porozmawiać z moim kontaktem i ostatecznie zakończyć współpracę - wygłosiła w końcu, bynajmniej zmartwiona, lewy kącik ust uniósł się w kocim zadowoleniu na samą myśl o krwawym wypowiedzeniu umowy. Zamknęła ten temat, zawsze wolała skupiać się na przyszłości, nie rozpamiętując błędów. - Myślę, że niezbędny będzie przynajmniej jeden transport w miesiącu, zapewne z rozpoczęciem się lata częstotliwość ulegnie zwiększeniu - odpowiedziała, nie znając w pełni możliwości floty pozostającej we władaniu Traversa. - Mogą też pojawić się nagłe, niespodziewane zlecenia, jeśli będziemy potrzebowali transportu ludzi lub specjalnych elementów niezbędnych do zaspokojenia potrzeb naszych gwiazd - dodała w zastanowieniu obrysowując długim paznokciem brzeg kieliszka. Szkło zatrzeszczało, gdy szlachcic wspomniał o Ipswich, przestała więc bawić się naczyniem i znów upiła łyk, zdecydowanie zbyt duży, jak na damę. - Jestem świadoma, że lorda flota jest skupiona na ważniejszych sprawach niż prywatne żądania, nie chcę w żaden sposób ograniczać należącej do lorda floty - dodała jeszcze zapobiegawczo, nie chciała, by miał ją za zadufaną damulkę, która żąda statków na wyłączność, czekających tylko na dąsy baletnicy, chcącej popłynąć nagle do Francji. - Możemy dostosować się harmonogramem dostaw, tych możliwych do zaplanowania, oczywiście, do innych lorda zobowiązań - zapewniła jeszcze, gotowa iść na ustępstwa. Owocna współpraca niewelująca ryzyko potknięć, opóźnień i zawodu była warta każdej ceny.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
– W rzeczy samej – skwitował, kiwając lekko głową, jakby doszli właśnie do porozumienia w niezwykle istotnej sprawie, a nie zwyczajnie zgodzili się co do trafności wyświechtanego, acz niestarzejącego się powiedzenia. Wyjątkowo uniwersalnego, sprawdzającego się zarówno wśród przedstawicieli arystokratycznej śmietanki towarzyskiej, jak i pomiędzy piratami; jedni i drudzy potrafili bez mrugnięcia okiem dokonać wyrachowanego ataku z zaskoczenia – jedyna różnica leżała w orężu, którym władali. Czy Deirdre również byłaby do tego zdolna? Odpowiedź wydawała mu się oczywista, choć w samej czarownicy oczywistości odnajdywał niewiele; na pierwszy rzut oka była harmonią sprzeczności, spod której przebijało się jednak starannie wyważone wyrachowanie, niewypowiedziana groźba; wszelkie instynkty podpowiadały mu, by miał się przy niej na baczności, a jednak – świadomie pozwalał jej na wciągnięcie go w tę grę dwuznaczności, bawiąc się przy tym zbyt dobrze, by zbyć milczeniem śmiało wypowiedziany komentarz. – Nie? – zapytał, unosząc brew i przyglądając jej się z zainteresowanym, już teraz niezbyt skrywanym. – Sądziłem, że nasza reputacja nas wyprzedza – zauważył swobodnie, mając na myśli żeglarzy niestroniących od szeroko pojętego piractwa. Krążące wokół korsarzy stereotypy nie były bezpodstawne, a Manannan nie był od tej reguły wyjątkiem – bezkompromisową lojalnością obdarowując wyłącznie rodzinę, a od niedawna – również Czarnego Pana i najbliższych jego popleczników. Tę pierwszą warunkowała krew, drugą – szacunek do potęgi, zachwyt przemieszany z oddaniem. – W tym wypadku mogę cię jednak zapewnić o czystości moich zamiarów, madame – powiedział, milcząco dodając: o czystości myśli już nie; zachowanie obojętności przychodziło mu z trudem, kokieteryjne słowa pociągnęły jego wyobraźnię dokładnie tam, gdzie (nie)powinny. – Bez względu na pozycję – dodał po chwili z błyskiem w oku, podchodząc do biurka; udając, że nie dostrzegł uważnego spojrzenia czarnych oczu, prześlizgującego się po jego sylwetce.
Jak go widziała? Rozejrzał się po własnym gabinecie, po raz pierwszy zastanawiając się nad tym, co mogły mówić o nim zgromadzone na półkach księgi i stojące na blacie przedmioty; pierwsze słowa Deirdre go nie zaskoczyły, dalsza część nakreślonego pospiesznie rysopisu kazała mu jednak ponownie skupić spojrzenie na kobiecie. W jasnych tęczówkach błysnęło zaskoczenie i coś jeszcze, choć starał się nie okazywać, że tak wyraźne zainteresowanie jego osobą mile łechtało męskie ego. – Niezwykle wnikliwa obserwacja – skwitował, podciągając wyżej kącik ust, na moment czyniąc znaczące twarz blizny bardziej widocznymi; nie potwierdzając jednak ani nie zaprzeczając żadnym poczynionym przez Deirdre spostrzeżeniom. Na wspomnienie o pierścieniach bezwiednie zacisnął dłoń, powoli poruszając palcami. – Jednakże – podjął, zawieszając spojrzenie na grawerowanym srebrze – każdy z nich kryje w sobie coś więcej niż tylko walory estetyczne – dokończył, unosząc na krótko dłoń; pozwalając, by światło odbiło się w metalu, wyciągnęło z półmroku runiczne znaki; wszystkie z własną historią i funkcją; mocą, w której działanie Manannan święcie wierzył – nawet jeśli pozostawała niewidoczna dla twórców talizmanów i znawców magii.
Wybuch dźwięcznego śmiechu przywrócił go do rzeczywistości, paradoksalnie pozwalając na otrząśnięcie się z chwilowego rozluźnienia; wspomnienie ostatniego spotkania Rycerzy sprawiło, że oczy ponownie mu rozbłysły, a w ciemnych źrenicach odbiło się echo niedawnej fascynacji: potęgą Czarnego Pana, czarną magią zalewającą fort aż po brzegi; morskim potworem, przybywającym posłusznie na jej wezwanie. – Nie mam co do tego wątpliwości – powiedział pewnie, bez zawahania, myśli kierując już stopniowo na główny temat zawodowych negocjacji; nie komentując w żaden sposób padającego z ust Deirdre potwierdzenia – zdając sobie sprawę, że do ostatecznych wniosków z pewnością dotarła już sama. – Zanim madame się z nim rozmówi – wtrącił jedynie, tonem, który wyraźnie sugerował propozycję – nie polecenie – mogę zasięgnąć języka w porcie. Dowiedzieć się, z kim ostatnio współpracował. Być może pomoże to w dotarciu do… sedna sprawy – zasugerował, sięgając po odłożony wcześniej kieliszek. Zakołysał nim lekko, pozwalając, by krwistoczerwony płyn oblał przejrzyste ścianki; zastanawiając się przelotnie, jak właściwie wyglądało zakończenie współpracy przez jednego ze Śmierciożerców.
Rozważał przez chwilę słowa czarownicy, upijając łyk cierpkiego alkoholu; celowo nie poprawiając jej, kiedy wspomniała o jego flocie – nie precyzując, że ta, w istocie, należała do Koronosa, nestora rodu. – Co się więc tyczy regularnych dostaw – odezwał się po chwili, gdy głos Deirdre wybrzmiał już w przestrzeni gabinetu – mogę zapewnić Fantasmagorii miejsce w ładowniach naszych okrętów – z pewnością będziemy mogli dopasować plany rejsów tak, by towary dotarły na czas. W stanie, rzecz jasna, nienaruszonym – powiedział, to nie był problem; handlowe statki Traversów kursowały pomiędzy Wyspami Brytyjskimi a Europą regularnie, korzystając z podwodnych korytarzy i respektu, jaki budziła rodowa bandera. – Do innych zleceń – kontynuował, odrywając wzrok od ciemnoczerwonego płynu i przenosząc go na Deirdre – nagłych, nietypowych, wymagających dyskrecji – mogę zaoferować Szaloną Selmę. W ramach, powiedzmy – urwał na chwilę, jakby zastanawiał się nad doborem odpowiednich słów – przyjacielskiej przysługi. W zamian – ciągnął, unosząc kieliszek do ust, a później powoli go opuszczając – potrzebowałbym tego samego – dokończył, w egzotycznych rysach kobiety szukając jakiekolwiek reakcji; póki co nie precyzując jeszcze, o jaką dokładnie przysługę mu chodziło, zajęty ważeniem własnych szans. Czy posunął się za daleko? Był niemal pewien, że nie, siedząca naprzeciwko niego czarownica wciąż jednak pozostawała dla niego zagadką; intrygującą, zajmującą myśli – interesującą równie mocno, co ukryte za krawędziami map sekrety, dostępne tylko dla tych, którzy mieli w sobie wystarczająco dużo buty i zuchwałości.
Manannan, szczęśliwie (lub niefortunnie), posiadał w zanadrzu zarówno jedno, jak i drugie.
Jak go widziała? Rozejrzał się po własnym gabinecie, po raz pierwszy zastanawiając się nad tym, co mogły mówić o nim zgromadzone na półkach księgi i stojące na blacie przedmioty; pierwsze słowa Deirdre go nie zaskoczyły, dalsza część nakreślonego pospiesznie rysopisu kazała mu jednak ponownie skupić spojrzenie na kobiecie. W jasnych tęczówkach błysnęło zaskoczenie i coś jeszcze, choć starał się nie okazywać, że tak wyraźne zainteresowanie jego osobą mile łechtało męskie ego. – Niezwykle wnikliwa obserwacja – skwitował, podciągając wyżej kącik ust, na moment czyniąc znaczące twarz blizny bardziej widocznymi; nie potwierdzając jednak ani nie zaprzeczając żadnym poczynionym przez Deirdre spostrzeżeniom. Na wspomnienie o pierścieniach bezwiednie zacisnął dłoń, powoli poruszając palcami. – Jednakże – podjął, zawieszając spojrzenie na grawerowanym srebrze – każdy z nich kryje w sobie coś więcej niż tylko walory estetyczne – dokończył, unosząc na krótko dłoń; pozwalając, by światło odbiło się w metalu, wyciągnęło z półmroku runiczne znaki; wszystkie z własną historią i funkcją; mocą, w której działanie Manannan święcie wierzył – nawet jeśli pozostawała niewidoczna dla twórców talizmanów i znawców magii.
Wybuch dźwięcznego śmiechu przywrócił go do rzeczywistości, paradoksalnie pozwalając na otrząśnięcie się z chwilowego rozluźnienia; wspomnienie ostatniego spotkania Rycerzy sprawiło, że oczy ponownie mu rozbłysły, a w ciemnych źrenicach odbiło się echo niedawnej fascynacji: potęgą Czarnego Pana, czarną magią zalewającą fort aż po brzegi; morskim potworem, przybywającym posłusznie na jej wezwanie. – Nie mam co do tego wątpliwości – powiedział pewnie, bez zawahania, myśli kierując już stopniowo na główny temat zawodowych negocjacji; nie komentując w żaden sposób padającego z ust Deirdre potwierdzenia – zdając sobie sprawę, że do ostatecznych wniosków z pewnością dotarła już sama. – Zanim madame się z nim rozmówi – wtrącił jedynie, tonem, który wyraźnie sugerował propozycję – nie polecenie – mogę zasięgnąć języka w porcie. Dowiedzieć się, z kim ostatnio współpracował. Być może pomoże to w dotarciu do… sedna sprawy – zasugerował, sięgając po odłożony wcześniej kieliszek. Zakołysał nim lekko, pozwalając, by krwistoczerwony płyn oblał przejrzyste ścianki; zastanawiając się przelotnie, jak właściwie wyglądało zakończenie współpracy przez jednego ze Śmierciożerców.
Rozważał przez chwilę słowa czarownicy, upijając łyk cierpkiego alkoholu; celowo nie poprawiając jej, kiedy wspomniała o jego flocie – nie precyzując, że ta, w istocie, należała do Koronosa, nestora rodu. – Co się więc tyczy regularnych dostaw – odezwał się po chwili, gdy głos Deirdre wybrzmiał już w przestrzeni gabinetu – mogę zapewnić Fantasmagorii miejsce w ładowniach naszych okrętów – z pewnością będziemy mogli dopasować plany rejsów tak, by towary dotarły na czas. W stanie, rzecz jasna, nienaruszonym – powiedział, to nie był problem; handlowe statki Traversów kursowały pomiędzy Wyspami Brytyjskimi a Europą regularnie, korzystając z podwodnych korytarzy i respektu, jaki budziła rodowa bandera. – Do innych zleceń – kontynuował, odrywając wzrok od ciemnoczerwonego płynu i przenosząc go na Deirdre – nagłych, nietypowych, wymagających dyskrecji – mogę zaoferować Szaloną Selmę. W ramach, powiedzmy – urwał na chwilę, jakby zastanawiał się nad doborem odpowiednich słów – przyjacielskiej przysługi. W zamian – ciągnął, unosząc kieliszek do ust, a później powoli go opuszczając – potrzebowałbym tego samego – dokończył, w egzotycznych rysach kobiety szukając jakiekolwiek reakcji; póki co nie precyzując jeszcze, o jaką dokładnie przysługę mu chodziło, zajęty ważeniem własnych szans. Czy posunął się za daleko? Był niemal pewien, że nie, siedząca naprzeciwko niego czarownica wciąż jednak pozostawała dla niego zagadką; intrygującą, zajmującą myśli – interesującą równie mocno, co ukryte za krawędziami map sekrety, dostępne tylko dla tych, którzy mieli w sobie wystarczająco dużo buty i zuchwałości.
Manannan, szczęśliwie (lub niefortunnie), posiadał w zanadrzu zarówno jedno, jak i drugie.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
- Życie nauczyło mnie, że to ci o - według społeczeństwa - najbrudniejszych sercach i pozbawieni moralności tak naprawdę zasługują na prawie całkowite zaufanie - odparła swobodnie, zdradzając mu coś o sobie, choć równie dobrze mógł odebrać to jako sarkastyczny przytyk. Nie kłamała jednak, doskonale wychowani arystokraci o perfekcyjnej reputacji zachowywali się gorzej niż zwierzęta, podczas gdy oplute przez przeciętnego obywatela prostytuki okazywały się silne, odważne i lojalne. Nie wszystkie, generalizacja zabijała prawdę, Miu napotkała na swej drodze dziwki zjadliwe, kierowane destrukcyjną zazdrością, lecz wciąż - więcej w swej komnacie gościła parszywych dżentelmenów. Pirackie pochodzenie oraz zła sława otaczająca mężczyzn morza przyciągnęły jej uwagę do Manannana, nieoczywistości kusiły ją, wzbudzając nie tylko fascynację, lecz i zalążek zaufania. Badanego dość nieostrożnie drżącymi od dwuznaczności sugestiami, na razie jednak nie dostała linijką przyzwoitości po śliskiej dłoni, pieszczącej granicę między tym co przyzwoite, a gorszące. - Gdybym wierzyła w to, co mówią o żeglarzach, nie zaufałabym lordowi w kwestii mojego najdroższego skarbu - dobra la Fantasmagorii - odparła lekko, przyglądając mu się dalej spod półprzymkniętych powiek, nie tylko dlatego, by wachlarz poczernionych rzęs dodawał jej spojrzeniu uroku: naprawdę chciała widzieć go dokładniej, dowiedzieć się czegoś więcej, wybadać chwiejny - bo chwiejnie morski - grunt, na którym miała zasiać ziarno owocnej współpracy.
Mogące wykiełkować z zaskakującą obfitością. Nie skwitowała śmiałej odpowiedzi na prowokację perlistym śmiechem, wręcz przeciwnie, spoważnała, a dotychczasowy uśmiech goszczący na jej wargach zmienił się, nabrał diabelskiej, prawie nieprzyjemnej, choć kuszącej nuty. Przez chwilę milczała, rozkoszując się ciężką od niedopowiedzeń ciszą, zbliżającą się nieubłaganie do poziomu dyskomfortu, po czym upiła pokaźny łyk wina, oblizując powoli wargi. Zmysłowo, acz zbyt mechanicznie, by można było określić gest mianem lubieżnego, raczej nadającego Deirdre wygląd drapieżnika, szykującego się do pochłonięcia jeszcze większego kęsu. - A więc lord mnie nie oszuka? Nie wykorzysta - wiary w lorda honor? Nie skusi się na niemoralne postępowanie i - przykładowo - sprzedanie wrażliwych informacji o repertuarze bądź goszczonych gwiazdach konkurencji? - pytała powoli, zupełnie poważnie, przestając się uśmiechać, oczy, o dziwo, pozostały jednak łagodne, ciepłe od ciekawości. Biznesowej - i prywatnej, choć to potrafiła ukryć pod chaotyczną niejednoznacznością konwersacji. Gdy srebrne pierścienie odbiły światło, zamrugała gwałtownie, a oddech nabrał chwilowego ciężaru, złagodzonego wychyleniem kielicha wina do dna. Nieelegancko, prawie portowo, choć z kolejnego gestu wyciągnięcia ku Traversowi naczynia emanowała aura wdzięcznej kobiecości, biernego oczekiwania, na dolanie kolejnej porcji trunku. - Biżuteria może skrywać w sobie prawdziwą potęgę - wypowiedziała powoli, w zastanowieniu, myślami uciekając ku Tristanowi, a właściwie ku Evandrze, noszącej na dłoni obrączkę o niewyobrażalnej wartości ludzkiej duszy. - Zdradzi mi lord historię lub przeznaczenie jednego z nich? - zapytała śmiało, runy nie umknęły jej uwadze, lecz nie potrafiła ich odczytać, a podejrzewała, że kryły się za nimi kolejne strzępy informacji, niezbędne przy poprawnej interpretacji całego obrazu, jakim był lord Manannan Travers.
Bystry, szczery, czujny - i aktywny, co wyjątkowo ceniła wśród popleczników Czarnego Pana. Wyszedł z inicjatywą, konkretną, rzeczową, a przede wszystkim celną, oferując coś niezwykle cennego: własną wiedzę i czas. - Byłabym wielce zobowiązana. Mam nadzieję, że pod niesubordunacją nie kryło się nic więcej, ale przezorny zawsze ubezpieczony - odpowiedziała po przemyśleniu propozycji arystokraty. Tak, krwawe pożegnanie współpracownika kończyło większość problemów, lecz co, jeśli intryga sięgała głębiej? Sama nie była w stanie rozplątać sieci portowych powiązań, co dla Manannana zapewne okaże się drobnostką. Podobnie jak skontrolowanie perfekcji transportu na swoich statkach, lecz w tym musiała się dodatkowo upewnić, niemile zaskakiwana w ubiegłych miesiącach. - Rozumiem, że całkowicie ufa lord swoim ludziom? Nie, żebym wątpiła w morskich druhów czy spodziewała się, że to lord osobiście będzie roztaczał pieczę nad transportami, ale... - zawiesiła głos, spojrzeniem dając mężczyźnie do zrozumienia, że byłaby spokojniejsza słysząc jego werbalne zapewnienie. Słowo honoru wiele znaczyło w ich kręgach. - Oczywiście podpiszemy odpowiednie umowy, szczegółami zajmie się główny księgowy La Fantasmagorii. Gdyby potrzebował lord zapewnień na pergaminie już dzisiaj, jestem gotowa złożyć przedwstępny podpis - dorzuciła, ponownie się uśmiechając, czarująco, miło, czekając nie tylko na decyzję czarodzieja, ale i na kolejną porcję wina. Smakowało jej. - Czego lord ode mnie by oczekiwał? - poruszyła temat wprost, nie lubiła obiecywać w ciemno, bowiem dotrzymywała danego słowa. Wątpiła, by Traversowi przyszło do głowy coś idiotycznego, ale już wiele razy myliła się w swym osądzie. - Mam nadzieję, że przyjacielska przysługa, którą ma lord na myśli, mieści się w prawnych i moralnych granicach - dorzuciła swobodniej, nie chcąc wyjść na podejrzliwą lub skreślającą propozycję od razu. Nie, nie była niemile zaskoczona, raczej - szczerze zaintrygowana. Dławiąc czające się w półmroku świadomości, paniczne przekonanie o tym, że usta Manannana wykrzywią się nagle w pogardliwym uśmiechu, a cała ta satysfakcjonująca rozmowa okaże się tylko miłym wstępem do piekła; do paskudnej sugestii, że mogłaby zabawić jego kolegów ze statku, bo słyszał, że jest najlepszą kurwą w tym mieście. Taki koniec spotkania był więcej niż niemożliwy - dlaczego więc po plecach przebiegł ją zimny dreszcz, a ramiona, do tej pory rozluźnione, spięły się widocznie? Twarz pozostawała spokojna, to ciało zdradzało traumę, z którą do tej pory się nie uporała. Kto wie, czy kiedykolwiek będzie w stanie to robić. - Szalona Selma. Na czyją cześć ta nazwa? Byłej miłości? - zagadnęła nagle, chcąc odciągnąć uwagę od i tak trudnego do zauważenia spięcia; poruszyć wrażliwe struny, znów naginając je niebezpiecznie. Oby Selmą nie okazała się matka Traversa lub co gorsza, jego żona bądź córka.
Mogące wykiełkować z zaskakującą obfitością. Nie skwitowała śmiałej odpowiedzi na prowokację perlistym śmiechem, wręcz przeciwnie, spoważnała, a dotychczasowy uśmiech goszczący na jej wargach zmienił się, nabrał diabelskiej, prawie nieprzyjemnej, choć kuszącej nuty. Przez chwilę milczała, rozkoszując się ciężką od niedopowiedzeń ciszą, zbliżającą się nieubłaganie do poziomu dyskomfortu, po czym upiła pokaźny łyk wina, oblizując powoli wargi. Zmysłowo, acz zbyt mechanicznie, by można było określić gest mianem lubieżnego, raczej nadającego Deirdre wygląd drapieżnika, szykującego się do pochłonięcia jeszcze większego kęsu. - A więc lord mnie nie oszuka? Nie wykorzysta - wiary w lorda honor? Nie skusi się na niemoralne postępowanie i - przykładowo - sprzedanie wrażliwych informacji o repertuarze bądź goszczonych gwiazdach konkurencji? - pytała powoli, zupełnie poważnie, przestając się uśmiechać, oczy, o dziwo, pozostały jednak łagodne, ciepłe od ciekawości. Biznesowej - i prywatnej, choć to potrafiła ukryć pod chaotyczną niejednoznacznością konwersacji. Gdy srebrne pierścienie odbiły światło, zamrugała gwałtownie, a oddech nabrał chwilowego ciężaru, złagodzonego wychyleniem kielicha wina do dna. Nieelegancko, prawie portowo, choć z kolejnego gestu wyciągnięcia ku Traversowi naczynia emanowała aura wdzięcznej kobiecości, biernego oczekiwania, na dolanie kolejnej porcji trunku. - Biżuteria może skrywać w sobie prawdziwą potęgę - wypowiedziała powoli, w zastanowieniu, myślami uciekając ku Tristanowi, a właściwie ku Evandrze, noszącej na dłoni obrączkę o niewyobrażalnej wartości ludzkiej duszy. - Zdradzi mi lord historię lub przeznaczenie jednego z nich? - zapytała śmiało, runy nie umknęły jej uwadze, lecz nie potrafiła ich odczytać, a podejrzewała, że kryły się za nimi kolejne strzępy informacji, niezbędne przy poprawnej interpretacji całego obrazu, jakim był lord Manannan Travers.
Bystry, szczery, czujny - i aktywny, co wyjątkowo ceniła wśród popleczników Czarnego Pana. Wyszedł z inicjatywą, konkretną, rzeczową, a przede wszystkim celną, oferując coś niezwykle cennego: własną wiedzę i czas. - Byłabym wielce zobowiązana. Mam nadzieję, że pod niesubordunacją nie kryło się nic więcej, ale przezorny zawsze ubezpieczony - odpowiedziała po przemyśleniu propozycji arystokraty. Tak, krwawe pożegnanie współpracownika kończyło większość problemów, lecz co, jeśli intryga sięgała głębiej? Sama nie była w stanie rozplątać sieci portowych powiązań, co dla Manannana zapewne okaże się drobnostką. Podobnie jak skontrolowanie perfekcji transportu na swoich statkach, lecz w tym musiała się dodatkowo upewnić, niemile zaskakiwana w ubiegłych miesiącach. - Rozumiem, że całkowicie ufa lord swoim ludziom? Nie, żebym wątpiła w morskich druhów czy spodziewała się, że to lord osobiście będzie roztaczał pieczę nad transportami, ale... - zawiesiła głos, spojrzeniem dając mężczyźnie do zrozumienia, że byłaby spokojniejsza słysząc jego werbalne zapewnienie. Słowo honoru wiele znaczyło w ich kręgach. - Oczywiście podpiszemy odpowiednie umowy, szczegółami zajmie się główny księgowy La Fantasmagorii. Gdyby potrzebował lord zapewnień na pergaminie już dzisiaj, jestem gotowa złożyć przedwstępny podpis - dorzuciła, ponownie się uśmiechając, czarująco, miło, czekając nie tylko na decyzję czarodzieja, ale i na kolejną porcję wina. Smakowało jej. - Czego lord ode mnie by oczekiwał? - poruszyła temat wprost, nie lubiła obiecywać w ciemno, bowiem dotrzymywała danego słowa. Wątpiła, by Traversowi przyszło do głowy coś idiotycznego, ale już wiele razy myliła się w swym osądzie. - Mam nadzieję, że przyjacielska przysługa, którą ma lord na myśli, mieści się w prawnych i moralnych granicach - dorzuciła swobodniej, nie chcąc wyjść na podejrzliwą lub skreślającą propozycję od razu. Nie, nie była niemile zaskoczona, raczej - szczerze zaintrygowana. Dławiąc czające się w półmroku świadomości, paniczne przekonanie o tym, że usta Manannana wykrzywią się nagle w pogardliwym uśmiechu, a cała ta satysfakcjonująca rozmowa okaże się tylko miłym wstępem do piekła; do paskudnej sugestii, że mogłaby zabawić jego kolegów ze statku, bo słyszał, że jest najlepszą kurwą w tym mieście. Taki koniec spotkania był więcej niż niemożliwy - dlaczego więc po plecach przebiegł ją zimny dreszcz, a ramiona, do tej pory rozluźnione, spięły się widocznie? Twarz pozostawała spokojna, to ciało zdradzało traumę, z którą do tej pory się nie uporała. Kto wie, czy kiedykolwiek będzie w stanie to robić. - Szalona Selma. Na czyją cześć ta nazwa? Byłej miłości? - zagadnęła nagle, chcąc odciągnąć uwagę od i tak trudnego do zauważenia spięcia; poruszyć wrażliwe struny, znów naginając je niebezpiecznie. Oby Selmą nie okazała się matka Traversa lub co gorsza, jego żona bądź córka.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
– Zalicza madame siebie do ich grona? – zapytał, szczerze zaintrygowany, przekrzywiając nieco głowę, jakby starał się rozgryźć, jakie doświadczenia mogły doprowadzić ją do podobnych wniosków. Zgadzał się z nimi; obracanie się w świecie żeglarzy i poszukiwaczy przygód, przemytników i złoczyńców, nauczyło go, że najgroźniejsze wilki przywdziewały zazwyczaj owczą skórę, a najzacieklej atakowali ci, którzy na pierwszy rzut oka stanowili wzór przyzwoitości i uczciwości. Zdecydowanie bardziej wolał współpracować z czarodziejami, którzy w żaden sposób nie kryli się ze swoim podłym charakterem – bo chociaż trudno było w ich przypadku mówić o zaufaniu (Manannan nie ufał z zasady; o konsekwencjach nieostrożności niezawodnie przypominała mu snująca się za nim zjawa zdradzieckiego przyjaciela), to przynajmniej nie miał wątpliwości co do tego, czego mógł się po nich spodziewać.
Deirdre póki co nie dała mu jeszcze tej pewności, zaskakując go na każdym kroku; nie znał jej zupełnie, a pierwsze wrażenie, jakie wywarła na nim w trakcie spotkania w Białej Wywernie, stało w sprzeczności z tym, co obserwował teraz – choć nie do końca, władcza aura nie zniknęła, rozpraszana jedynie momentami: wdzięcznym śmiechem, czarującym spojrzeniem, niewinnym drgnięciem warg. Kojarzyła mu się z dzikim stworzeniem, które chwilami przywdziewało wyjątkowo przekonującą maskę bezbronnego kociaka – potrafiącego jednak bez zawahania wystawić kły i odgryźć zbliżoną zanadto dłoń.
Czy właśnie tego się dopuścił, prowokacyjną odpowiedzią nadmiernie przeciągając już i tak napiętą do granic wytrzymałości strunę? Nie skomentował wspomnienia o Fantasmagorii, na dłuższą chwilę zanurzając się w ogarniającej nagle gabinet ciszy – ciężkiej, gęstej, przesiąkniętej niedopowiedzeniami; powolne i drapieżne oblizanie warg nie uszło jego uwadze, nie przerwał jednak kontaktu wzrokowego, wpatrując się w Deirdre tak długo, aż odezwała się ponownie. – Nie ośmieliłbym się – odpowiedział spokojnie, gubiąc po drodze ironiczny ton. Gdyby stał przed nim ktokolwiek inny – bezimienna dyrektorka teatru, zuchwały przedsiębiorca, bogaty handlarz szukający pewnego transportu – skłamałby bez mrugnięcia okiem, gotów w każdej chwili na złamanie pustej obietnicy; rozbawiony naiwnością i głupotą, skupiony na zysku własnym i swojej rodziny, albo zwyczajnie znudzony. Spoglądając w oczy Deirdre zachowywał jednak powagę, w zachowaniu, w słowach, w zamiarach; nie był idiotą – a chociaż odwagi i buty mu nie brakowało, to nawet on nie porwałby się na wystawienie do wiatru jednej z nich, najbliższych sług Czarnego Pana. Lekkie żarty i swobodne komentarze nie pozostawiły skazy na jej autorytecie, nie działał przeciwko swoim. – Powierzone mi towary i tajemnice będą w bezpiecznych rękach, madame – dodał, dla podkreślenia własnych słów unosząc wyżej kielich z winem, obserwując ten, który tkwił w szczupłych palcach kobiety – wychylony bez zawahania i subtelności, w sposób bardziej kojarzący mu się z żeglarzami niż eleganckimi damami. Kącik ust drgnął mu nieznacznie, gdy bez słowa sięgał po butelkę, bez trudu odczytując wyraźny gest – i nachylając się do przodu, by dolać wina do przejrzystego naczynia.
– Ten, który cię zainteresował, madame – podjął, spoglądając przelotnie na pierścień, który chwilę wcześniej musnęły kobiece palce – był podarkiem od władcy trytoniego plemienia, morskich wojowników żyjących u wybrzeży Grecji – kontynuował, ponownie odstawiając opróżnioną już częściowo butelkę na blat stolika, rozsiadając się wygodniej; dłoń opierając o skórzane obicie, w drugiej nadal trzymając kieliszek. – Zaklęta w nim moc ma chronić przed śpiewem tamtejszych syren – tak pięknym i śmiercionośnym, że słyszący go żeglarze zwykli tracić zmysły, rzucać się prosto w ciemną toń – i w ramiona czekających na nich, drapieżnych istot – dodał, zniżając nieco głos. Słyszał o nich niejednokrotnie – o kobietach tak pięknych, że nie sposób było oderwać od nich spojrzenia; o stworzeniach posiadających głos niezwykły, hipnotyzujący, doprowadzający mężczyzn do szaleństwa – skłaniających do czynów pozbawionych sensu, ryzykownych, samobójczych. Uniósł wzrok na Deirdre, starając się zgadnąć, jak zareaguje na tę historię – czy wyśmieje go za wiarę w przesądy, czy zachowa taktowne milczenie.
Skinął głową, przypieczętowując tym samym niepisany układ. – Przekażę więc wszystko, czego uda mi się dowiedzieć, do końca przyszłego tygodnia – zapewnił, więcej czasu nie było mu potrzebne; w portowym półświatku obracał się wystarczająco swobodnie, by wiedzieć doskonale, do kogo należało zwrócić się po informacje. Nie wszystkie miał otrzymać za darmo, nie miało to jednak większego znaczenia, jeśli w grę wchodziło wyrównanie rachunków.
– Zaufanie to śmiałe słowo – wtrącił. Oczywiście, że nie ufał wszystkim żeglarzom służącym na okrętach pływających pod ich banderą, większości nawet nie znając, wierzył jednak w ich posłuszeństwo – oraz w lojalność kapitanów, sprawujących czujną kontrolę nad swoimi ludźmi. – Nasi marynarze mają jednak świadomość, co grozi im za zdradę – a opłacani są wystarczająco dobrze, by nie opłacało im się ryzykować – odparł. Jego były pierwszy oficer posłużył za przykład; był pewien, że historie o spalonym do cna okręcie i załodze posłanej na dno do dzisiaj krążyły wśród marynarzy. – Jeśli jednak takie zapewnienie madame nie zadowala, to zobowiążę się na piśmie, że w razie ewentualnego incydentu, wszelkie poniesione przez Fantasmagorię straty zostaną pokryte podwójnie – dodał, upijając łyk wina z kielicha. – Przedwstępne umowy wydają mi się zbędne, przejrzymy je wspólnie, gdy już zostaną sporządzone przez naszych księgowych. – On również kwestiami finansowymi nie zwykł zajmować się osobiście, polegając w tej materii na doświadczeniu innych; samemu orientując się jedynie w podstawach matematycznych zawiłości.
Na zawieszone w przestrzeni gabinetu pytanie nie odpowiedział od razu, przez parę uderzeń serca ważąc słowa na końcu języka; rzecz jasna nie oczekiwał obietnic udzielonych w ciemno, sprawa miała jednak dla niego charakter delikatny – dotykający kwestii, których nie roztrząsał na co dzień, spowitych milczeniem, zdradzonych nielicznej grupie zaufanych osób. – Czy wierzy madame w przepowiednie? – zapytał nagle, pozornie bez związku, odchylając się nieco do tyłu; śledząc rysy kobiety w poszukiwaniu odpowiedzi, zanim jeszcze ta wybrzmiałaby w zapadającej na krótko ciszy. – Kilka lat temu spotkałem na swojej drodze wieszczkę – kobietę, czarownicę, która odsłoniła przede mną część mojej własnej przyszłości. Wszystkie jej przewidywania, oprócz jednego, zdążyły się spełnić. – Zadrwił z niej wtedy; pozwolił, by zaślepiła go własna duma, przegapił znaki – do momentu, w którym było już za późno na zwrócenie z raz obranej ścieżki. – Powstrzymanie ostatniego uważałem za niemożliwe – aż do chwili, w której otrzymałem to – ciągnął, odrywając pozbawioną dłoń od oparcia kanapy, by wsunąć palce za kołnierz koszuli – jednym z nich zahaczając o rzemień, na którego końcu znajdował się kamień – skalny odłamek oderwany od tego należącego do Macnaira. – Tamtego dnia w forcie uwięziona w nim siła mnie zawołała – przemówiła głosami w języku moich przodków. Pozostawiła po sobie ślad, który dostrzegły nawet trytony. Powstrzymała morską bestię przed atakiem, osłoniła przed armią umarłych. Wiem – powiedział z naciskiem; nie miał co do tego żadnych wątpliwości – że tylko dzięki niemu mogę odwrócić przeklęty przez tamtą wiedźmę los, ale żeby to zrobić, potrzebuję zrozumieć. – Zachrypnięty głos zniżył się niemal do szeptu, przejętego, zafascynowanego; w oczach błysnęło coś intensywnego, niepokojącego. – Potrzebuję kogoś, kto pomoże mi pojąć czarną magię, okiełznać ją. Za to – zrobił trudną do wychwycenia pauzę – jestem gotów zapłacić każdą cenę – podkreślił. I nie kłamał; moc drzemiąca w kamieniu spędzała mu sen z powiek wystarczająco długo, zajmowała myśli, zakrzywiała rzeczywistość. Musiał po nią sięgnąć – nie był jednak na tyle zaślepiony, by liczyć na to, że uczyni to sam; kto z kolei mógł pomóc mu w tym lepiej, niż czarownica, która od dawna już stała u boku Tego, Którego Imię Bała Się Wypowiadać Cała Anglia?
Słysząc pytanie o nazwę okrętu, niespodziewane, burzące nieco podniosłą atmosferę, zaśmiał się cicho; znał kapitanów nazywających swe statki imionami ukochanych, jego serce rwało się jednak na ogół w zupełnie innych kierunkach. – Selma to wąż morski – potężna bestia, siejąca postrach na wodach Oceanu Spokojnego – wyjaśnił. – Uznałem, że pasują do siebie charakterem – dodał żartobliwie, upijając łyk cierpkiego alkoholu; obdarzając Deirdre spojrzeniem sugerującym, ze była to tylko część całej historii.
Deirdre póki co nie dała mu jeszcze tej pewności, zaskakując go na każdym kroku; nie znał jej zupełnie, a pierwsze wrażenie, jakie wywarła na nim w trakcie spotkania w Białej Wywernie, stało w sprzeczności z tym, co obserwował teraz – choć nie do końca, władcza aura nie zniknęła, rozpraszana jedynie momentami: wdzięcznym śmiechem, czarującym spojrzeniem, niewinnym drgnięciem warg. Kojarzyła mu się z dzikim stworzeniem, które chwilami przywdziewało wyjątkowo przekonującą maskę bezbronnego kociaka – potrafiącego jednak bez zawahania wystawić kły i odgryźć zbliżoną zanadto dłoń.
Czy właśnie tego się dopuścił, prowokacyjną odpowiedzią nadmiernie przeciągając już i tak napiętą do granic wytrzymałości strunę? Nie skomentował wspomnienia o Fantasmagorii, na dłuższą chwilę zanurzając się w ogarniającej nagle gabinet ciszy – ciężkiej, gęstej, przesiąkniętej niedopowiedzeniami; powolne i drapieżne oblizanie warg nie uszło jego uwadze, nie przerwał jednak kontaktu wzrokowego, wpatrując się w Deirdre tak długo, aż odezwała się ponownie. – Nie ośmieliłbym się – odpowiedział spokojnie, gubiąc po drodze ironiczny ton. Gdyby stał przed nim ktokolwiek inny – bezimienna dyrektorka teatru, zuchwały przedsiębiorca, bogaty handlarz szukający pewnego transportu – skłamałby bez mrugnięcia okiem, gotów w każdej chwili na złamanie pustej obietnicy; rozbawiony naiwnością i głupotą, skupiony na zysku własnym i swojej rodziny, albo zwyczajnie znudzony. Spoglądając w oczy Deirdre zachowywał jednak powagę, w zachowaniu, w słowach, w zamiarach; nie był idiotą – a chociaż odwagi i buty mu nie brakowało, to nawet on nie porwałby się na wystawienie do wiatru jednej z nich, najbliższych sług Czarnego Pana. Lekkie żarty i swobodne komentarze nie pozostawiły skazy na jej autorytecie, nie działał przeciwko swoim. – Powierzone mi towary i tajemnice będą w bezpiecznych rękach, madame – dodał, dla podkreślenia własnych słów unosząc wyżej kielich z winem, obserwując ten, który tkwił w szczupłych palcach kobiety – wychylony bez zawahania i subtelności, w sposób bardziej kojarzący mu się z żeglarzami niż eleganckimi damami. Kącik ust drgnął mu nieznacznie, gdy bez słowa sięgał po butelkę, bez trudu odczytując wyraźny gest – i nachylając się do przodu, by dolać wina do przejrzystego naczynia.
– Ten, który cię zainteresował, madame – podjął, spoglądając przelotnie na pierścień, który chwilę wcześniej musnęły kobiece palce – był podarkiem od władcy trytoniego plemienia, morskich wojowników żyjących u wybrzeży Grecji – kontynuował, ponownie odstawiając opróżnioną już częściowo butelkę na blat stolika, rozsiadając się wygodniej; dłoń opierając o skórzane obicie, w drugiej nadal trzymając kieliszek. – Zaklęta w nim moc ma chronić przed śpiewem tamtejszych syren – tak pięknym i śmiercionośnym, że słyszący go żeglarze zwykli tracić zmysły, rzucać się prosto w ciemną toń – i w ramiona czekających na nich, drapieżnych istot – dodał, zniżając nieco głos. Słyszał o nich niejednokrotnie – o kobietach tak pięknych, że nie sposób było oderwać od nich spojrzenia; o stworzeniach posiadających głos niezwykły, hipnotyzujący, doprowadzający mężczyzn do szaleństwa – skłaniających do czynów pozbawionych sensu, ryzykownych, samobójczych. Uniósł wzrok na Deirdre, starając się zgadnąć, jak zareaguje na tę historię – czy wyśmieje go za wiarę w przesądy, czy zachowa taktowne milczenie.
Skinął głową, przypieczętowując tym samym niepisany układ. – Przekażę więc wszystko, czego uda mi się dowiedzieć, do końca przyszłego tygodnia – zapewnił, więcej czasu nie było mu potrzebne; w portowym półświatku obracał się wystarczająco swobodnie, by wiedzieć doskonale, do kogo należało zwrócić się po informacje. Nie wszystkie miał otrzymać za darmo, nie miało to jednak większego znaczenia, jeśli w grę wchodziło wyrównanie rachunków.
– Zaufanie to śmiałe słowo – wtrącił. Oczywiście, że nie ufał wszystkim żeglarzom służącym na okrętach pływających pod ich banderą, większości nawet nie znając, wierzył jednak w ich posłuszeństwo – oraz w lojalność kapitanów, sprawujących czujną kontrolę nad swoimi ludźmi. – Nasi marynarze mają jednak świadomość, co grozi im za zdradę – a opłacani są wystarczająco dobrze, by nie opłacało im się ryzykować – odparł. Jego były pierwszy oficer posłużył za przykład; był pewien, że historie o spalonym do cna okręcie i załodze posłanej na dno do dzisiaj krążyły wśród marynarzy. – Jeśli jednak takie zapewnienie madame nie zadowala, to zobowiążę się na piśmie, że w razie ewentualnego incydentu, wszelkie poniesione przez Fantasmagorię straty zostaną pokryte podwójnie – dodał, upijając łyk wina z kielicha. – Przedwstępne umowy wydają mi się zbędne, przejrzymy je wspólnie, gdy już zostaną sporządzone przez naszych księgowych. – On również kwestiami finansowymi nie zwykł zajmować się osobiście, polegając w tej materii na doświadczeniu innych; samemu orientując się jedynie w podstawach matematycznych zawiłości.
Na zawieszone w przestrzeni gabinetu pytanie nie odpowiedział od razu, przez parę uderzeń serca ważąc słowa na końcu języka; rzecz jasna nie oczekiwał obietnic udzielonych w ciemno, sprawa miała jednak dla niego charakter delikatny – dotykający kwestii, których nie roztrząsał na co dzień, spowitych milczeniem, zdradzonych nielicznej grupie zaufanych osób. – Czy wierzy madame w przepowiednie? – zapytał nagle, pozornie bez związku, odchylając się nieco do tyłu; śledząc rysy kobiety w poszukiwaniu odpowiedzi, zanim jeszcze ta wybrzmiałaby w zapadającej na krótko ciszy. – Kilka lat temu spotkałem na swojej drodze wieszczkę – kobietę, czarownicę, która odsłoniła przede mną część mojej własnej przyszłości. Wszystkie jej przewidywania, oprócz jednego, zdążyły się spełnić. – Zadrwił z niej wtedy; pozwolił, by zaślepiła go własna duma, przegapił znaki – do momentu, w którym było już za późno na zwrócenie z raz obranej ścieżki. – Powstrzymanie ostatniego uważałem za niemożliwe – aż do chwili, w której otrzymałem to – ciągnął, odrywając pozbawioną dłoń od oparcia kanapy, by wsunąć palce za kołnierz koszuli – jednym z nich zahaczając o rzemień, na którego końcu znajdował się kamień – skalny odłamek oderwany od tego należącego do Macnaira. – Tamtego dnia w forcie uwięziona w nim siła mnie zawołała – przemówiła głosami w języku moich przodków. Pozostawiła po sobie ślad, który dostrzegły nawet trytony. Powstrzymała morską bestię przed atakiem, osłoniła przed armią umarłych. Wiem – powiedział z naciskiem; nie miał co do tego żadnych wątpliwości – że tylko dzięki niemu mogę odwrócić przeklęty przez tamtą wiedźmę los, ale żeby to zrobić, potrzebuję zrozumieć. – Zachrypnięty głos zniżył się niemal do szeptu, przejętego, zafascynowanego; w oczach błysnęło coś intensywnego, niepokojącego. – Potrzebuję kogoś, kto pomoże mi pojąć czarną magię, okiełznać ją. Za to – zrobił trudną do wychwycenia pauzę – jestem gotów zapłacić każdą cenę – podkreślił. I nie kłamał; moc drzemiąca w kamieniu spędzała mu sen z powiek wystarczająco długo, zajmowała myśli, zakrzywiała rzeczywistość. Musiał po nią sięgnąć – nie był jednak na tyle zaślepiony, by liczyć na to, że uczyni to sam; kto z kolei mógł pomóc mu w tym lepiej, niż czarownica, która od dawna już stała u boku Tego, Którego Imię Bała Się Wypowiadać Cała Anglia?
Słysząc pytanie o nazwę okrętu, niespodziewane, burzące nieco podniosłą atmosferę, zaśmiał się cicho; znał kapitanów nazywających swe statki imionami ukochanych, jego serce rwało się jednak na ogół w zupełnie innych kierunkach. – Selma to wąż morski – potężna bestia, siejąca postrach na wodach Oceanu Spokojnego – wyjaśnił. – Uznałem, że pasują do siebie charakterem – dodał żartobliwie, upijając łyk cierpkiego alkoholu; obdarzając Deirdre spojrzeniem sugerującym, ze była to tylko część całej historii.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
- A uważa mnie lord za brudną lub pozbawioną moralności? Skąd taki wniosek? – zapytała z udawanym zdziwieniem, odbijając zgrabnie konwersacyjną piłeczkę. Nie oburzała się, nie wykrzywiała twarzy w przerysowanej obrazie majestatu, bawiła się tą rozmową, przyjemniejszą niż się spodziewała. Ostatnio nie pozwalała sobie na aż tak wiele, owszem, porywała serca gości La Fantasmagorii i kusiła przedstawicieli artystycznej elity, ale była to tylko pozbawiona głębszej radości gra, część surowych obowiązków. Negocjując warunki współpracy z Traversem czuła się swobodniej, pewniej, nie targana wątpliwościami: miała przed sobą arystokratę lojalnie działającego w imieniu Czarnego Pana, dojrzałego czarodzieja, godnego rozpoczęcia procesu zaufania. Również nie oferowała go na złotej tacy, ale jeśli już zamierzała zaprezentować komuś intymne detale szczupłych pleców – bez wbitych w nie noży – to właśnie Manannanowi. Wykazującemu się niezwykłą elastycznością. Żeglarska zwinność przenikała najwyraźniej i do innych płaszczyzn egzystencji, płynnie przechodził bowiem z ciężkich od dwuznaczności prowokacji, przez pewne siebie rozbawienie, aż po słowa emanujące szacunkiem. Najtrudniejszą do okazania emocją, po którą swobodnie sięgali tylko ludzie znający swoją wartość.
- A więc moje kolejne przewidywanie się sprawdziło, jest lord mądrym czarodziejem – skwitowała spokojne wyznanie bruneta. Wcale nie oczekiwała uniżenie czy pokory, wręcz przeciwnie, gdyby zdradzał takie cechy charakteru przekreślałoby to szansę na zawodowe porozumienie, dobrze było jednak widzieć w nim rozsądek. – Więcej – poleciła nonszalanckim tonem, obserwując, jak polewał jej wino, nie zamierzała zabawić w Corbenic Castle długo, zignorowała więc maniery nakazujące skromne kosztowanie wina zajmującego ledwie jedną trzecią eleganckiego kielicha. Tu chciała nasycić się alkoholem jak najszybciej, nie bacząc na to, co pomyśli sobie o niej Manannan: a może właśnie gardząc zasadami ze względu na niego; ot, element badania potencjału? I tak przekraczała kolejne zasady, ingerowała w jego prywatność, w przeszłość, w teraźniejszość; wychylenie zbyt pełnego kielicha nie rzucało się aż tak w oczy w kontraście z przewinami większego kalibru. W tym z bezpośrednim dotykaniem biżuterii zdobiącej mocne dłonie szlachcica. Pierścienie ponownie przykuły jej wzrok, lecz to rozpoczęta przez Manannana opowieść zaintrygowała ją bardziej od ozdób.
- Za jakie zasługi lord go otrzymał? – zapytała ze szczerym zainteresowaniem. Zapewne wiele dam, trwożliwych młodzików czy rozpasanych seniorów udawało zaintrygowanie morskimi opowieściami, lecz u Deirdre wystąpiło ono naturalnie, prawdziwie; nie chciała nic na nim ugrać, zaintrygowana nie tylko syrenią tematyką. – To niezwykły podarunek. Nawet ja słyszałam o sile tych istot i zagrożeniu, jakie stanowią dla załóg statków – skomentowała w zamyśleniu, nie bacząc, czy syreny są istotami, stworzeniami czy zwierzętami – i nie odchodząc od biurka; pozostała o nie oparta. Wygodna kanapa, uginająca się pod ciężarem umięśnionego ciała żeglarza kusiła, lecz wolała zachować niezbędny, przyzwoity dystans – lubiła też patrzeć na mężczyzn z góry, nawet w tak niezobowiązującej sytuacji. – Musiał już lord z niego korzystać? – kontynuowała serię pytań, jak zwykle łasa wiedzy, świadomie (lub nie?) znów wpadając w przyzwyczajenia z Wenus. Łechtała męskie ego zainteresowaniem, pozwalała snuć opowieści o zasługach, zapewniała przestrzeń do ekspansji samczej pewności siebie. W gabinecie Traversa nie oczekiwała jednak w zamian złota, instynktownie próbując wynagrodzić mu poświęcony czas swoją uwagą. Wszak naprawdę chciał pomóc jej w odkryciu detal większego spisku.
- Tak szybko? – zdziwiła się uprzejmie, kiedy wspomniał o terminie przekazania informacji; sądziła, że zasięgnięcie języka wśród portowych wyg znajdzie się na końcu listy priorytetów arystokraty. Dlaczego miałoby być inaczej? Nie należała do rodziny i grona przyjaciół, ba, poznali się dopiero niedawno, a Manannan musiał mieć na głowie więcej niż madame Mericourt. Dama w potrzebie, w opałach: nie, tak na pewno jej nie odbierał, udowadniał po prostu swoją słowność oraz biegłość w zdobywaniu strzępów plotek. Kolejna zaleta, normalnie Dei mogłaby zaczać robić się podejrzliwa, natrafienie na honorowego mężczyznę wielu walorów graniczyło z cudem, ale...postanowiła zaufać. Mimo ogromu ryzyka kryjącego się za tym dość prostym słowem.
- A więc powiadommy specjalistów od ksiąg, niech zajmą się rozliczeniami. Złoto nie gra roli, za wysoką jakość usług jesteśmy w stanie zaoferować równie wysoką cenę - schyliła głowę w geście przyzwolenia, akceptacji braku umów, podpisy często nie gwarantowały niczego, więzienie czy konsekwencje finansowe wydawały się miałkimi konsekwencjami w porównaniu z zaznaniem gniewu Śmierciożerczyni. Twardo stąpającej po ziemi, nie pozwalającej szarpać się ani porywami uczuć, ani złudnymi podmuchami przeznaczenia. - Nie - odpowiedziała krótko, rzeczowo, prawie warknięciem, choć nie kryła się w nim pogarda wobec wiary Manannana w to, co krył los. Bała się tego, co nieznane, a wróżbiarstwo zawsze stanowiło niezbadany element magicznych nauk; tylko na tych zajęciach krytykowano ją i wypuszczano z ledwie miernymi oceniami, co tylko spotęgowało niechęć wobec badania przyszłości. Deirdre wierzyła, że da się odmienić przeznaczenie, że w życiu liczyła się tylko ciężka praca i podejmowane odważnie decyzje; że żadne karty, fusy lub gwiazdy nie są w stanie pokierować skomplikowaną tkanką ludzkiej egzystencji.
Mimo to słuchała wypowiedzi Manannana z uwagą, przestając nawet popijać wino. Nie śmiała się, zbyt wiele pourywanych skrawków opowieści łączyło się w mroczną całość, powiązaną z pradawnymi siłami, które stały się i jej udziałem. Mimowolnie drgnęła, widząc, jak Travers sięga za koszulę, obnażając ozdobę innego rodzaju, przywołującą od razu fantomowe echo Aongusa. Znów zamilkła, pozwalając mu swobodnie obnażyć...sekret, ciężar, fatum? Nie oceniała, cisza znów wypełniła usta na zmianę z alkoholem, który ponownie zaczęła sączyć, w końcu odsuwając się od biurka. - Nie zrobię tego - zaczęla poważnie, idąc ku zajmowanemu przez szlachcica rogowi kanapy. Wydawać się mogło, że szła ku niemu, że zaraz przysiądzie tuż obok albo wręcz wsunie się na jego kolana; coś w kocim spojrzeniu sugerowało, że zaraz się nim posili, że zniszczy propozycję sojuszu, że wzgardzi tym, co jej zaoferował - ale nic z tych rzeczy nie okazało się prawdą. Wyminęła go na milimetry, kierując się w stronę okna; przystanęła przy jednej z szyb, wpatrzona w dal, w dzikie morze, na moment czując się znów jak w domu, w Białej Will.
- Nie obiecam ci, że zrozumiesz. Nawet ja nie pojęłam pełni mrocznej magii i nie potrafię zawsze jej okiełznać. To kapryśna kochanka, nieprzewidywalna, pełna tajemnic - podjęła na nowo temat, już spokojnym, melodyjnym tonem, łagodnym i mającym w sobie coś kojącego; coś, co w kontraście z aurą sprzed momentu wydawało się wręcz rażące. - Ale pomogę ci się z nią zapoznać. Przewidywać niektóre ruchy. Przeżyć w pierwszym starciu. Sięgnąć głębiej, niż mógłbyś podejrzewać. Wzbudzić w różdżce moc, która cię zachwyci i przerazi. Pojąć nieprzyjemną prawdę. O magii, o sobie, o tym, do czego jesteś zdolny - i jaka może okazać się przyszłość, jeśli podążysz trudniejszą, mroczniejszą ze ścieżek - zerknęła na niego przez ramię, odkładając pusty już kielich na parapet okna. Tak, chciała się tego podjąć, była gotowa nauczyć go tego, co sama wiedziała. Dotychczasowe próby zakończyły się porażką, żadna z uczennic nie okazała się godna otrzymanego daru, umierały lub znikały, rozpływając się we mgle wstydu; może był to znak, by zaufać potędze kryjącej się w prawowitym dziedzicu magicznego rodu? - Niosę w sobie ciężar jednej z tych pradawnych istot, której echo poznałeś. Powinieneś o tym wiedzieć. Nie jestem w pełni....bezpieczna - dodała ciszej, już swobodniej, zaplatając dłonie za plecami. - Ale jeśli akceptujesz to ryzyko i będziesz słuchał moich wskazań, mogę pokazać ci naprawdę wiele - obiecała, obracając się znów w jego stronę; tym razem mając za sobą nie biurko, a okno, obramujące czarną sylwetkę łuną światła. Podejmowała właśnie wazną decyzję - i ryzyko, tak jak on. Przeczuwała jednak - czy to wspomniane przez Manannana przeznaczenie? - że jest ono opłacalne. Dla nich obojga.
- A więc moje kolejne przewidywanie się sprawdziło, jest lord mądrym czarodziejem – skwitowała spokojne wyznanie bruneta. Wcale nie oczekiwała uniżenie czy pokory, wręcz przeciwnie, gdyby zdradzał takie cechy charakteru przekreślałoby to szansę na zawodowe porozumienie, dobrze było jednak widzieć w nim rozsądek. – Więcej – poleciła nonszalanckim tonem, obserwując, jak polewał jej wino, nie zamierzała zabawić w Corbenic Castle długo, zignorowała więc maniery nakazujące skromne kosztowanie wina zajmującego ledwie jedną trzecią eleganckiego kielicha. Tu chciała nasycić się alkoholem jak najszybciej, nie bacząc na to, co pomyśli sobie o niej Manannan: a może właśnie gardząc zasadami ze względu na niego; ot, element badania potencjału? I tak przekraczała kolejne zasady, ingerowała w jego prywatność, w przeszłość, w teraźniejszość; wychylenie zbyt pełnego kielicha nie rzucało się aż tak w oczy w kontraście z przewinami większego kalibru. W tym z bezpośrednim dotykaniem biżuterii zdobiącej mocne dłonie szlachcica. Pierścienie ponownie przykuły jej wzrok, lecz to rozpoczęta przez Manannana opowieść zaintrygowała ją bardziej od ozdób.
- Za jakie zasługi lord go otrzymał? – zapytała ze szczerym zainteresowaniem. Zapewne wiele dam, trwożliwych młodzików czy rozpasanych seniorów udawało zaintrygowanie morskimi opowieściami, lecz u Deirdre wystąpiło ono naturalnie, prawdziwie; nie chciała nic na nim ugrać, zaintrygowana nie tylko syrenią tematyką. – To niezwykły podarunek. Nawet ja słyszałam o sile tych istot i zagrożeniu, jakie stanowią dla załóg statków – skomentowała w zamyśleniu, nie bacząc, czy syreny są istotami, stworzeniami czy zwierzętami – i nie odchodząc od biurka; pozostała o nie oparta. Wygodna kanapa, uginająca się pod ciężarem umięśnionego ciała żeglarza kusiła, lecz wolała zachować niezbędny, przyzwoity dystans – lubiła też patrzeć na mężczyzn z góry, nawet w tak niezobowiązującej sytuacji. – Musiał już lord z niego korzystać? – kontynuowała serię pytań, jak zwykle łasa wiedzy, świadomie (lub nie?) znów wpadając w przyzwyczajenia z Wenus. Łechtała męskie ego zainteresowaniem, pozwalała snuć opowieści o zasługach, zapewniała przestrzeń do ekspansji samczej pewności siebie. W gabinecie Traversa nie oczekiwała jednak w zamian złota, instynktownie próbując wynagrodzić mu poświęcony czas swoją uwagą. Wszak naprawdę chciał pomóc jej w odkryciu detal większego spisku.
- Tak szybko? – zdziwiła się uprzejmie, kiedy wspomniał o terminie przekazania informacji; sądziła, że zasięgnięcie języka wśród portowych wyg znajdzie się na końcu listy priorytetów arystokraty. Dlaczego miałoby być inaczej? Nie należała do rodziny i grona przyjaciół, ba, poznali się dopiero niedawno, a Manannan musiał mieć na głowie więcej niż madame Mericourt. Dama w potrzebie, w opałach: nie, tak na pewno jej nie odbierał, udowadniał po prostu swoją słowność oraz biegłość w zdobywaniu strzępów plotek. Kolejna zaleta, normalnie Dei mogłaby zaczać robić się podejrzliwa, natrafienie na honorowego mężczyznę wielu walorów graniczyło z cudem, ale...postanowiła zaufać. Mimo ogromu ryzyka kryjącego się za tym dość prostym słowem.
- A więc powiadommy specjalistów od ksiąg, niech zajmą się rozliczeniami. Złoto nie gra roli, za wysoką jakość usług jesteśmy w stanie zaoferować równie wysoką cenę - schyliła głowę w geście przyzwolenia, akceptacji braku umów, podpisy często nie gwarantowały niczego, więzienie czy konsekwencje finansowe wydawały się miałkimi konsekwencjami w porównaniu z zaznaniem gniewu Śmierciożerczyni. Twardo stąpającej po ziemi, nie pozwalającej szarpać się ani porywami uczuć, ani złudnymi podmuchami przeznaczenia. - Nie - odpowiedziała krótko, rzeczowo, prawie warknięciem, choć nie kryła się w nim pogarda wobec wiary Manannana w to, co krył los. Bała się tego, co nieznane, a wróżbiarstwo zawsze stanowiło niezbadany element magicznych nauk; tylko na tych zajęciach krytykowano ją i wypuszczano z ledwie miernymi oceniami, co tylko spotęgowało niechęć wobec badania przyszłości. Deirdre wierzyła, że da się odmienić przeznaczenie, że w życiu liczyła się tylko ciężka praca i podejmowane odważnie decyzje; że żadne karty, fusy lub gwiazdy nie są w stanie pokierować skomplikowaną tkanką ludzkiej egzystencji.
Mimo to słuchała wypowiedzi Manannana z uwagą, przestając nawet popijać wino. Nie śmiała się, zbyt wiele pourywanych skrawków opowieści łączyło się w mroczną całość, powiązaną z pradawnymi siłami, które stały się i jej udziałem. Mimowolnie drgnęła, widząc, jak Travers sięga za koszulę, obnażając ozdobę innego rodzaju, przywołującą od razu fantomowe echo Aongusa. Znów zamilkła, pozwalając mu swobodnie obnażyć...sekret, ciężar, fatum? Nie oceniała, cisza znów wypełniła usta na zmianę z alkoholem, który ponownie zaczęła sączyć, w końcu odsuwając się od biurka. - Nie zrobię tego - zaczęla poważnie, idąc ku zajmowanemu przez szlachcica rogowi kanapy. Wydawać się mogło, że szła ku niemu, że zaraz przysiądzie tuż obok albo wręcz wsunie się na jego kolana; coś w kocim spojrzeniu sugerowało, że zaraz się nim posili, że zniszczy propozycję sojuszu, że wzgardzi tym, co jej zaoferował - ale nic z tych rzeczy nie okazało się prawdą. Wyminęła go na milimetry, kierując się w stronę okna; przystanęła przy jednej z szyb, wpatrzona w dal, w dzikie morze, na moment czując się znów jak w domu, w Białej Will.
- Nie obiecam ci, że zrozumiesz. Nawet ja nie pojęłam pełni mrocznej magii i nie potrafię zawsze jej okiełznać. To kapryśna kochanka, nieprzewidywalna, pełna tajemnic - podjęła na nowo temat, już spokojnym, melodyjnym tonem, łagodnym i mającym w sobie coś kojącego; coś, co w kontraście z aurą sprzed momentu wydawało się wręcz rażące. - Ale pomogę ci się z nią zapoznać. Przewidywać niektóre ruchy. Przeżyć w pierwszym starciu. Sięgnąć głębiej, niż mógłbyś podejrzewać. Wzbudzić w różdżce moc, która cię zachwyci i przerazi. Pojąć nieprzyjemną prawdę. O magii, o sobie, o tym, do czego jesteś zdolny - i jaka może okazać się przyszłość, jeśli podążysz trudniejszą, mroczniejszą ze ścieżek - zerknęła na niego przez ramię, odkładając pusty już kielich na parapet okna. Tak, chciała się tego podjąć, była gotowa nauczyć go tego, co sama wiedziała. Dotychczasowe próby zakończyły się porażką, żadna z uczennic nie okazała się godna otrzymanego daru, umierały lub znikały, rozpływając się we mgle wstydu; może był to znak, by zaufać potędze kryjącej się w prawowitym dziedzicu magicznego rodu? - Niosę w sobie ciężar jednej z tych pradawnych istot, której echo poznałeś. Powinieneś o tym wiedzieć. Nie jestem w pełni....bezpieczna - dodała ciszej, już swobodniej, zaplatając dłonie za plecami. - Ale jeśli akceptujesz to ryzyko i będziesz słuchał moich wskazań, mogę pokazać ci naprawdę wiele - obiecała, obracając się znów w jego stronę; tym razem mając za sobą nie biurko, a okno, obramujące czarną sylwetkę łuną światła. Podejmowała właśnie wazną decyzję - i ryzyko, tak jak on. Przeczuwała jednak - czy to wspomniane przez Manannana przeznaczenie? - że jest ono opłacalne. Dla nich obojga.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
– Nie – odparł lekko, bez zastanowienia czy zawahania, które sugerowałoby, że speszyło go odbite pytanie. Nie wycofywał się, nie tracił też pewności czy gruntu pod nogami, zwyczajnie kontynuując zaczętą myśl; czując się w rozmowie z Deirdre na tyle swobodnie, by nie baczyć na ewentualne potknięcia. Zresztą – rzadko kiedy zwracał na nie uwagę; salony nauczyły go manier, na morzu nabrał jednak bezpośredniości, trudnej do pozbycia się także i na lądzie. – Znam madame zdecydowanie za krótko, by wydać podobny osąd. Z moich obserwacji wynika jednak, że to, jak inni postrzegają samych siebie, sporo o nich mówi – wyjaśnił, nadal przyglądając się jej z zaciekawieniem. Nie umknęło mu, że uchyliła się przed skierowanym w jej stronę pytaniem, mimo to – nie naciskał, jednocześnie nie kryjąc własnego zainteresowania. Czy było w nim coś niestosownego? Wydawało mu się, że nie; już sam sposób, w jaki pojawiła się w jego gabinecie, usprawiedliwiał wzmożoną czujność, choć w śledzącym kolejne gesty spojrzeniu brakowało podejrzliwości. Był zaintrygowany – ale nie wystraszony, na pytanie o lojalność i uczciwość odpowiadając z szacunkiem niepodszytym bojaźliwością. – Ma madame jeszcze jakieś w zanadrzu? Przewidywania? – zapytał, w milczeniu przyjmując wetknięte między wiersze pochlebstwo.
Na stanowcze polecenie nie zareagował zdziwieniem, darując sobie wymowne uniesienie brwi; przechylił za to butelkę mocniej, bez słowa sprzeciwu wypełniając kieliszek Deirdre trunkiem – zastawiając się jedynie, czy kryła się za tym próba pokazania własnej wyższości (podkreślenia tego, kto w ich wzajemnej relacji wydawał polecenia?), czy może zwyczajnie była kobietą, która nie obawiała się powiedzieć głośno, czego chciała – nie bacząc przy tym na konwenanse czy sztywne ramy, w których osadzone były arystokratyczne salony.
Jego rozmyślenia rozproszyły się szybko, jak woda zmącona wrzuconym w sam środek kamieniem, spod której na powierzchnię wypłynęły wspomnienia dawnej wyprawy; nie był pewien, czy madame Mericourt próbowała odwrócić jego uwagę celowo, jeśli jednak w istocie taki był jej zamiar, to wybrała metodę idealną – pytań o morskie podróże Manannan zignorować zwyczajnie nie był w stanie; podciągnął wyżej kącik ust, nie kryjąc zadowolenia z okazanego przez swojego gościa zainteresowania. – Poszukiwaliśmy ruin podwodnej wioski, według miejscowej legendy ukrytej gdzieś na Morzu Jońskim, zmieniającej swoje położenie wraz z nurtem magicznych prądów – podjął, ponownie odkładając butelkę na blat; uniósł do ust kielich, upijając łyk wina. – Na miejscu natknęliśmy na mugolski okręt – dodał z wyraźnie dźwięczącą w głosie pogardą. – Wioska, niestety, została przez nich rozkradziona i w dużej mierze nieodwracalnie zniszczona, rozprawiliśmy się jednak ze złodziejami, a pod pokładem ich statku znaleźliśmy wydobyte z dna skarby. Pośród nich był trójząb – dla nas pozbawiony wartości, jednak silnie związany z historią tamtejszych trytonów. Do tamtego momentu uznawany przez nich za zaginiony. – Do tej pory pamiętał swoje podekscytowanie, gdy pośród naczyń i kamiennych tablic dostrzegł lśniącą, wykutą z podmorskich minerałów broń; tak wspaniałą, że był moment, gdy niemal zadecydował o zabraniu jej z powrotem do kraju – ale koniec końców nie był to skarb, za którym tak naprawdę podążał. – Licząc na wymianę trójzębu za wiedzę, zwróciłem go władcy plemienia. Nie miał odpowiedzi na moje pytania, zamiast nich podarował mi jednak pierścień – dokończył, raz jeszcze opuszczając wzrok na metalową obrączkę, bezwiednie obracając ją końcem kciuka. Na pytanie o syreny, oczy pociemniały mu na moment, a źrenice rozszerzyły lekko w szacunku przemieszanym z fascynacją. – O, tak – przytaknął w zamyśleniu, przez chwilę myślami będąc zupełnie gdzieś indziej – daleko poza zamkiem i poza Wyspami Brytyjskimi. – Zawsze mnie intrygowało, że stworzenia najbardziej niebezpieczne to te obdarzone nieziemskim pięknem – dodał, na dłuższą chwilę zatrzymując spojrzenie na egzotycznych rysach Deirdre; tym razem świadomie nie rozpoczynając kolejnej opowieści, a zamiast tego swobodnie przechodząc do kwestii bardziej przyziemnych – choć mogących budzić niemniejsze emocje.
– Im świeższy trop, tym łatwiej o zdobycie informacji – wyjaśnił, nie miał w zwyczaju odkładać podobnych przysług na potem. – Poza tym – kto wie, jak zareaguje twój wspólnik, madame, gdy zacznie podejrzewać, że planujesz zakończenie współpracy – zauważył. Nie wiedział, jaką reputacją Deirdre cieszyła się w Fantasmagorii, już sama jej pozycja musiała jednak budzić respekt; jeśli rzeczony czarodziej rzeczywiście miał coś za uszami, to w przypływie paniki w pierwszej kolejności z pewnością zacząłby zacierać ślady – licząc na uniknięcie przynajmniej części przykrych konsekwencji.
W odpowiedzi na krótkie podsumowanie wstępnie zawartego porozumienia, skinął głową. – Doskonale – przytaknął, upijając łyk wina; nawiązanie współpracy okazało się ciekawsze i przyjemniejsze niż przypuszczał, choć ostatni z postawionych przez niego warunków na krótko zawisł pod znakiem zapytania – gdy w odpowiedzi na zadane pytanie usłyszał ostre i stanowcze zaprzeczenie.
Zawahał się jedynie na moment, po ledwie sekundowej pauzie kontynuując opowieść – prywatną, ryzykowną; o ciążącej na jego barkach przepowiedni nie mówił często, poniekąd obawiając się, że wypowiedziana na głos, nabrałaby jeszcze większej mocy, poza tym – przeklęte fatum uważał za słabość. Zdawał sobie sprawę, że odsłaniając się w ten sposób przed Deirdre, ryzykował – i to nie tylko wyśmianiem – było to jednak ryzyko przekalkulowane, rozważone na długo przed jej dzisiejszą wizytą. Bezczynność bywała groźniejsza od niebezpiecznego kroku naprzód, upływający błagalnie czas nie był jego przyjacielem; tych musiał poszukać sobie gdzieś indziej.
Podążył za nią spojrzeniem, gdy miękko odepchnęła się od biurka, swobodnym krokiem przemierzając prywatną przestrzeń jego gabinetu; przez chwilę myślał, że z niego wyjdzie – ale przystanęła jedynie przy oknie, zawieszając spojrzenie na punkcie, którego Manannan ze swojej pozycji na oparciu kanapy dostrzec nie był w stanie. – To więcej, niż mógłbym oczekiwać – odpowiedział spokojnie, głosem podszytym ledwie wyczuwalnym przejęciem; przesunął się na brzeg obitej skórą kanapy, pochylając się niżej – odstawiając opróżniony kieliszek na blat, a łokcie opierając na kolanach. Nie liczył na gotowe rozwiązania własnych problemów, ani na to, że w magiczny i bezbolesny sposób znikną; już dawno temu nauczył się, że to, co przychodziło łatwo i bez wysiłku, na ogół nie miało wartości ani trwałości, mijając tak samo prędko, jak prędko się pojawiło. – Podążę za twoimi wskazówkami – zgodził się, powoli wstając – i jakby dla potwierdzenia własnych słów w paru niespiesznych krokach niwelując dzielący ich dystans. Niezupełnie, nie naruszył jej prywatnej przestrzeni, zamiast tego przystając po drugiej stronie wykutego w kamieniu okna – barkiem opierając się o ścianę. – Bez względu na ryzyko – dodał poważnie, już bez żeglarskiej buty czy rozbawienia. Świadomy, że tak naprawdę nie wiedział, przed jakim niebezpieczeństwem dokładnie stawał – co oznaczało naznaczenie przez starożytne bóstwo, ani do czego pod jego wpływem zdolna była Deirdre – ale nie był to pierwszy raz, kiedy decydował się na skok w nieznane. Rzucał własne życie na szalę już wcześniej: wtedy, gdy kierował statek prosto w granatowe odmęty czerniejącego na horyzoncie sztormu, lub na niezbadane wody, mogące skrywać w głębinach bestie, o których nawet żeglarze bali się opowiadać.
| zt (x2?)
Na stanowcze polecenie nie zareagował zdziwieniem, darując sobie wymowne uniesienie brwi; przechylił za to butelkę mocniej, bez słowa sprzeciwu wypełniając kieliszek Deirdre trunkiem – zastawiając się jedynie, czy kryła się za tym próba pokazania własnej wyższości (podkreślenia tego, kto w ich wzajemnej relacji wydawał polecenia?), czy może zwyczajnie była kobietą, która nie obawiała się powiedzieć głośno, czego chciała – nie bacząc przy tym na konwenanse czy sztywne ramy, w których osadzone były arystokratyczne salony.
Jego rozmyślenia rozproszyły się szybko, jak woda zmącona wrzuconym w sam środek kamieniem, spod której na powierzchnię wypłynęły wspomnienia dawnej wyprawy; nie był pewien, czy madame Mericourt próbowała odwrócić jego uwagę celowo, jeśli jednak w istocie taki był jej zamiar, to wybrała metodę idealną – pytań o morskie podróże Manannan zignorować zwyczajnie nie był w stanie; podciągnął wyżej kącik ust, nie kryjąc zadowolenia z okazanego przez swojego gościa zainteresowania. – Poszukiwaliśmy ruin podwodnej wioski, według miejscowej legendy ukrytej gdzieś na Morzu Jońskim, zmieniającej swoje położenie wraz z nurtem magicznych prądów – podjął, ponownie odkładając butelkę na blat; uniósł do ust kielich, upijając łyk wina. – Na miejscu natknęliśmy na mugolski okręt – dodał z wyraźnie dźwięczącą w głosie pogardą. – Wioska, niestety, została przez nich rozkradziona i w dużej mierze nieodwracalnie zniszczona, rozprawiliśmy się jednak ze złodziejami, a pod pokładem ich statku znaleźliśmy wydobyte z dna skarby. Pośród nich był trójząb – dla nas pozbawiony wartości, jednak silnie związany z historią tamtejszych trytonów. Do tamtego momentu uznawany przez nich za zaginiony. – Do tej pory pamiętał swoje podekscytowanie, gdy pośród naczyń i kamiennych tablic dostrzegł lśniącą, wykutą z podmorskich minerałów broń; tak wspaniałą, że był moment, gdy niemal zadecydował o zabraniu jej z powrotem do kraju – ale koniec końców nie był to skarb, za którym tak naprawdę podążał. – Licząc na wymianę trójzębu za wiedzę, zwróciłem go władcy plemienia. Nie miał odpowiedzi na moje pytania, zamiast nich podarował mi jednak pierścień – dokończył, raz jeszcze opuszczając wzrok na metalową obrączkę, bezwiednie obracając ją końcem kciuka. Na pytanie o syreny, oczy pociemniały mu na moment, a źrenice rozszerzyły lekko w szacunku przemieszanym z fascynacją. – O, tak – przytaknął w zamyśleniu, przez chwilę myślami będąc zupełnie gdzieś indziej – daleko poza zamkiem i poza Wyspami Brytyjskimi. – Zawsze mnie intrygowało, że stworzenia najbardziej niebezpieczne to te obdarzone nieziemskim pięknem – dodał, na dłuższą chwilę zatrzymując spojrzenie na egzotycznych rysach Deirdre; tym razem świadomie nie rozpoczynając kolejnej opowieści, a zamiast tego swobodnie przechodząc do kwestii bardziej przyziemnych – choć mogących budzić niemniejsze emocje.
– Im świeższy trop, tym łatwiej o zdobycie informacji – wyjaśnił, nie miał w zwyczaju odkładać podobnych przysług na potem. – Poza tym – kto wie, jak zareaguje twój wspólnik, madame, gdy zacznie podejrzewać, że planujesz zakończenie współpracy – zauważył. Nie wiedział, jaką reputacją Deirdre cieszyła się w Fantasmagorii, już sama jej pozycja musiała jednak budzić respekt; jeśli rzeczony czarodziej rzeczywiście miał coś za uszami, to w przypływie paniki w pierwszej kolejności z pewnością zacząłby zacierać ślady – licząc na uniknięcie przynajmniej części przykrych konsekwencji.
W odpowiedzi na krótkie podsumowanie wstępnie zawartego porozumienia, skinął głową. – Doskonale – przytaknął, upijając łyk wina; nawiązanie współpracy okazało się ciekawsze i przyjemniejsze niż przypuszczał, choć ostatni z postawionych przez niego warunków na krótko zawisł pod znakiem zapytania – gdy w odpowiedzi na zadane pytanie usłyszał ostre i stanowcze zaprzeczenie.
Zawahał się jedynie na moment, po ledwie sekundowej pauzie kontynuując opowieść – prywatną, ryzykowną; o ciążącej na jego barkach przepowiedni nie mówił często, poniekąd obawiając się, że wypowiedziana na głos, nabrałaby jeszcze większej mocy, poza tym – przeklęte fatum uważał za słabość. Zdawał sobie sprawę, że odsłaniając się w ten sposób przed Deirdre, ryzykował – i to nie tylko wyśmianiem – było to jednak ryzyko przekalkulowane, rozważone na długo przed jej dzisiejszą wizytą. Bezczynność bywała groźniejsza od niebezpiecznego kroku naprzód, upływający błagalnie czas nie był jego przyjacielem; tych musiał poszukać sobie gdzieś indziej.
Podążył za nią spojrzeniem, gdy miękko odepchnęła się od biurka, swobodnym krokiem przemierzając prywatną przestrzeń jego gabinetu; przez chwilę myślał, że z niego wyjdzie – ale przystanęła jedynie przy oknie, zawieszając spojrzenie na punkcie, którego Manannan ze swojej pozycji na oparciu kanapy dostrzec nie był w stanie. – To więcej, niż mógłbym oczekiwać – odpowiedział spokojnie, głosem podszytym ledwie wyczuwalnym przejęciem; przesunął się na brzeg obitej skórą kanapy, pochylając się niżej – odstawiając opróżniony kieliszek na blat, a łokcie opierając na kolanach. Nie liczył na gotowe rozwiązania własnych problemów, ani na to, że w magiczny i bezbolesny sposób znikną; już dawno temu nauczył się, że to, co przychodziło łatwo i bez wysiłku, na ogół nie miało wartości ani trwałości, mijając tak samo prędko, jak prędko się pojawiło. – Podążę za twoimi wskazówkami – zgodził się, powoli wstając – i jakby dla potwierdzenia własnych słów w paru niespiesznych krokach niwelując dzielący ich dystans. Niezupełnie, nie naruszył jej prywatnej przestrzeni, zamiast tego przystając po drugiej stronie wykutego w kamieniu okna – barkiem opierając się o ścianę. – Bez względu na ryzyko – dodał poważnie, już bez żeglarskiej buty czy rozbawienia. Świadomy, że tak naprawdę nie wiedział, przed jakim niebezpieczeństwem dokładnie stawał – co oznaczało naznaczenie przez starożytne bóstwo, ani do czego pod jego wpływem zdolna była Deirdre – ale nie był to pierwszy raz, kiedy decydował się na skok w nieznane. Rzucał własne życie na szalę już wcześniej: wtedy, gdy kierował statek prosto w granatowe odmęty czerniejącego na horyzoncie sztormu, lub na niezbadane wody, mogące skrywać w głębinach bestie, o których nawet żeglarze bali się opowiadać.
| zt (x2?)
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Будет добрым год, хлебороб
Было всяко, всяко пройдёт
21 IV 1958
Было всяко, всяко пройдёт
21 IV 1958
Szelest kartek był bardziej słyszalny niż uderzający w zamaszyste kroki materiał sukni. Wolny kosmyk upiętych włosów łaskotał mały fragment ledwie odsłoniętej szyi, zmuszając Imogen do mimowolnego drapania. Raz, dwa, nerwowa próba wpięcia złotawych włosów w jednolitą, schludną całość. Trzy, cztery, wstążka trafiła między usta, dzierżone w dłoni papiery pod pachę i wolna dłoń próbowała związać kudły w coś na kształt przyzwoitej fryzury. Pięć, sześć, włosy pozostały rozpuszczone, a spinka z impetem odbiła się od lodowatej posadzki korytarza.
Odważyła się sięgnąć dalej niż pozostawianie w ryzach własnych obaw i lęków, a to rozbudziło w niej dawno skrywane przypadłości. Kaprysy rozpędzające na moment zdroworozsądkowe myślenie; szczyptę kokieterii, którą skrywała przed czujnym okiem brata i ojca, w pełni świadoma, że czego oczy nie widzą, to ciało na burcie. Naciągała możliwości sprawdzając swoje własne granice, przekraczając je i naciągając dalej maszt, któremu wiele brakowało do maksymalnego rozłożenia. Przyjemne uwolnienie z kajdan własnego umysłu kosztowało ją czas, który kiedyś zwykła poświęcać rodzinie. Jeśli nie po uśmiechu, który częściej zaczął krążyć po pełnych wargach, to właśnie w tym mogli zauważyć jej zmianę.
Imogen zniknęła - przestała być duchem w lodowatych murach; smutkiem wśród pobielanych ścian biblioteki. I tylko matka kazała nie pytać, nie mówić, nie widzieć.
Palce delikatnie zapukały w drzwi i nim zdołała usłyszeć pozwolenie, dłoń sięgnęła po chłodną klamkę. Stękot nienaoliwionych zawiasów zwiastował jej powitanie, niczym ochrypły głos lady Nott skazywał debiutantki na moment stanowienia piedestału. Na delikatnej twarzy pojawił się skromny, ledwie zauważalny uśmiech. Zdawkowy.
- Znowu ty... - Zamknęła drzwi, na moment przystając w przybranej pozycji 'jak-bardzo-jestem-niezadowolona', krzyżując ręce na piersi na tyle, na ile pozwalał jej dzierżony w rękach plik dokumentów. Koślawie.
- Nawet z tej odległości widzę ten siwy włos. - Delikatne zmarszczenie warg poskutkowało zapadnięciem policzków. Mętna zieleń spotkała się na moment z lodowatym - nie ukrywajmy, głównie przez odcień błękitu - spojrzeniem brata, aby po chwili unieść brwi i poszerzyć uśmiech do próby powstrzymania śmiechu.
Ruszyła do biurka nim zdołałby się zdenerwować, jak przystało przecież na troskliwą siostrę, w końcu miał wystarczająco dużo nerwów z brązowowłosą pięknością, krążącą gdzieś pomiędzy chłodnymi - zdecydowanie nie pachnącymi różami, chociaż pani matka stara się o jak największą ilość bukietów - murami zamku. Przed ślubem była najważniejsza; mały brzdąc, czekający za służkami, by wtulić się w ciepło zimowego płaszcza brata, pokrywając zadarty nos resztkami walczącego o przetrwanie śniegu. Nastolatką stawiającą jako najważniejszy punkt dnia wyczekiwanie na listy od Rusałki, którą przecież sam jej podarował. Teraz trzymała za nich kciuki w bezpiecznej, dającej swobodę odległości. Usiadła więc po drugiej stronie blatu, zakładając nogę na nogę w niedbałym geście równości. Teraz siedzieli po dwóch stronach, dzieląc się rodzinną niewypowiedzianą troską, czujnym spojrzeniem i trzymaniem ręki na pulsie.
Gdyby nie on, już dawno wydano by ją za starego Bulstrode'a czy innego Notta, szczególnie tego, który z trzema żonami nie doczekał się męskiego potomka.
Gdyby nie ona, połowa tajnych informacji mogłaby wyjść mury rodzinnych interesów i przysporzyć mu strat.
Nawet w tym momencie, w szybkim ruchu dłoni, ułożyła przed nim tłumaczenia opłacalnych umów handlowych. Nie musieli nic mówić, dzielić się wrażeniami i rozpływać w górnolotnych zwrotach i słowach. Nie nawykła kierować do niego słowa z przedimkami ''drogi'' czy ''najdroższy''.
Oboje doskonale wiedzieli jak jest, bowiem rodzina Travers
jak to lubią powtarzać
są ludźmi czynu.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Ciężka od pierścieni dłoń z irytacją przesunęła mapę po ciemnym blacie, wprawiając w szelest resztę rozrzuconych na biurku pergaminów; Manannan odchylił się, opierając plecy o skórzany fotel, drugą ręką sięgając po odstawiony na bok puchar. Przysuwając go do ust, spojrzenie przeniósł wyżej – przemknął wzrokiem po gzymsie wygaszonego kominka, omijając ustawione na nim księgi i przywiezione z podróży pamiątki, zatrzymując się dopiero na ruchomym szkicu okrętu – zaginionego statku, gonionej latami legendy; osobistej obsesji i przekleństwa. Powracającego do niego jak fala przypływu, w momencie, w którym już mu się wydawało, że na dobre porzucił młodzieńczą mrzonkę. Tuż po powrocie do kraju, gdy jego myślami zawładnął nadchodzący ślub i służba w Rycerzach Walpurgii, przerwane poszukiwania zeszły na dalszy plan; miał inną misję, istotniejszą, bardziej naglącą – wzywające go do brzegów słowo wuja było wszak świętością, i jak świętość ją potraktował, przez ostatnie miesiące skupiając się przede wszystkim na odbudowaniu utraconej pozycji Traversów. Po części mu się to udało, bitwa w Landguard Fort przeszła do historii, na jego piersi zawisło honorowe odznaczenie, przyćmiewając – miał nadzieję – haniebne dokonania jego krewniaka. Ale apetyt rósł w miarę jedzenia, a Sguaba Tuinne wciąż mknęła przez fale na krawędzi jego pola widzenia, drwiąc z niego i z jego wysiłków. Na jego pokładzie – wierzył w to bezgranicznie – byłby niezwyciężony; mógłby być postrachem mórz – dopilnowałby, żeby nikt nie ośmielił się już choćby pomyśleć o zaatakowaniu Norfolku. Pływałby pod banderą Traversów, ale w służbie Czarnemu Panu, siejąc popłoch wśród wrogów.
Tylko – gdzie on był?
Ciche stukanie w drzwi wyrwało go z odmętów myśli, otworzył usta – ale zanim zdążyłby wypowiedzieć sfrustrowane proszę, zawiasy skrzypnęły, a do gabinetu wsunęła się Imogen. Opuścił dłoń, odstawiając puchar na blat, nie zdając sobie sprawy z tego, że spojrzenie natychmiast mu złagodniało – wyzbywając się gniewnych iskier, zrodzonych z wyobrażeń o wymierzaniu zasłużonej kary rebeliantom i zdrajcom. – Imogen – odezwał się; na jego ustach zatańczyło echo uśmiechu, podczas gdy spojrzenie przesunęło się po drobnej sylwetce, rozproszone na ułamek sekundy przez światło odbijające się w srebrzystych kosmykach. Pogodny wyraz twarzy sprawiał, że wydawała się jaśniejsza – inna niż zapamiętał, żywsza niż siostra, której obraz przywoływał z pamięci przez długie miesiące podróży. Czas ją zmienił, a być może zrobiło to coś innego – ale była to zmiana tak subtelna, że nie potrafił jej uchwycić ani opisać słowami (kiedyś wspomniał o tym matce, ucięła jednak jego komentarz niemal natychmiast, pytając, które kwiaty podobałyby się bardziej Melisande – nie miał pojęcia). – A kogóż innego się tu spodziewałaś? – zapytał, unosząc brew na widok skrzyżowanych ramion. Uniósł się lekko w fotelu, posyłając jej pytające spojrzenie i czekając, aż usiądzie naprzeciwko. Nie potrzebowała zaproszenia, zawsze miał dla niej czas; bez względu na to, czy chodziło o skreślenie odpowiedzi na przyniesiony wraz ze wschodnim wiatrem list, czy o wspólne pochylenie się nad rodowymi sprawami. – Podobno siwe włosy to oznaka mądrości – zauważył w odpowiedzi na przytyk; szelest pergaminów zwrócił jego uwagę, przesunął jednak po nich spojrzeniem jedynie przelotnie, bez trudu rozpoznając siostrzany charakter pisma. – Co dla mnie masz? – zapytał. Niepotrzebnie, mógłby bez trudu pochylić się nad dokumentami i przeczytać je samodzielnie, ale skoro siedziała tuż obok – wolał usłyszeć to od niej. Lubił jej towarzystwo i lubił z nią rozmawiać.
Tylko – gdzie on był?
Ciche stukanie w drzwi wyrwało go z odmętów myśli, otworzył usta – ale zanim zdążyłby wypowiedzieć sfrustrowane proszę, zawiasy skrzypnęły, a do gabinetu wsunęła się Imogen. Opuścił dłoń, odstawiając puchar na blat, nie zdając sobie sprawy z tego, że spojrzenie natychmiast mu złagodniało – wyzbywając się gniewnych iskier, zrodzonych z wyobrażeń o wymierzaniu zasłużonej kary rebeliantom i zdrajcom. – Imogen – odezwał się; na jego ustach zatańczyło echo uśmiechu, podczas gdy spojrzenie przesunęło się po drobnej sylwetce, rozproszone na ułamek sekundy przez światło odbijające się w srebrzystych kosmykach. Pogodny wyraz twarzy sprawiał, że wydawała się jaśniejsza – inna niż zapamiętał, żywsza niż siostra, której obraz przywoływał z pamięci przez długie miesiące podróży. Czas ją zmienił, a być może zrobiło to coś innego – ale była to zmiana tak subtelna, że nie potrafił jej uchwycić ani opisać słowami (kiedyś wspomniał o tym matce, ucięła jednak jego komentarz niemal natychmiast, pytając, które kwiaty podobałyby się bardziej Melisande – nie miał pojęcia). – A kogóż innego się tu spodziewałaś? – zapytał, unosząc brew na widok skrzyżowanych ramion. Uniósł się lekko w fotelu, posyłając jej pytające spojrzenie i czekając, aż usiądzie naprzeciwko. Nie potrzebowała zaproszenia, zawsze miał dla niej czas; bez względu na to, czy chodziło o skreślenie odpowiedzi na przyniesiony wraz ze wschodnim wiatrem list, czy o wspólne pochylenie się nad rodowymi sprawami. – Podobno siwe włosy to oznaka mądrości – zauważył w odpowiedzi na przytyk; szelest pergaminów zwrócił jego uwagę, przesunął jednak po nich spojrzeniem jedynie przelotnie, bez trudu rozpoznając siostrzany charakter pisma. – Co dla mnie masz? – zapytał. Niepotrzebnie, mógłby bez trudu pochylić się nad dokumentami i przeczytać je samodzielnie, ale skoro siedziała tuż obok – wolał usłyszeć to od niej. Lubił jej towarzystwo i lubił z nią rozmawiać.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Przez wiele lat był motywacją, jakby słowa z dzieciństwa wyryły się na wątłej, skrytej pod suknią piersi. 'Do Ciebie zawsze wrócę.' Koiło dziecięce nerwy i pulsującą na skroni żyłkę, którą odziedzyczyła po ojcu. U niego objawiała się w momencie wyjątkowej wściekłości, u niej - w momentach dojmującego smutku, który wprowiał nieskazitelną skórę w szarość skamieniałości i chłodu. Taką ją pamiętał, taką wprowadzał na parkiet pamiętnego - choć, wyjątkowo dla niej krótkiego - sabatu. Taką żegnał i witał, aż do momentu, gdy teraz - w progu owianego chłodem gabinetu - stanęła przed nim świadoma i pewna siebie kobieta, wyzbyta bólu i ograniczającego lęku, zaś zahartowana cierpieniem i zapatrzona w głęboko zakorzeniony cel. Ten sam, co jego, choć wypowiadany i wykonywany w odrębny sposób.
- Nikogo aboslutnie, w takiej zgryźliwości pokazuję, że cieszę na Twój widok. Tak chyba robią siostry, czyż nie? - Mimika nie zdradzała zbyt wielu emocji - od narodzin współdzielili wstrzemięźliwość od jakichkolwiek humorków, choć jej, jako kobiecie i półwili, dawano na to większe przyzwolenie. On musiał być niezmiennie silny, jednolity i pewny - i tylko w oddali, zza rozbudowanymi plecami, chciała ten ciężar zdjąć.
- Jesteśmy dziećmi naszego ojca, nie szanownego wuja Ulyssesa- mądrości nam nie brakuje. - Skwitowała, przełykając zastygającą w garde zgryźliwość. Jako najmłodsza latorośl, wzrastała w poczuciu wyższości swojej gałęzi rodziny od reszty - to jej brat miał zostać nestorem, matka była przecież najcenniejszą damą wżenioną w ród, a ojciec najlepszym strategiem. Nawina.
Niepoprawna.
- Przeliczenie ostatniego transportu, z Finlandii do Norwegii, z Norwegii do nas. Wyszliśmy na zero, kuzyn mówił, że towar niedługo pójdzie w obrót. Według raportów mieli zgrzyt na poziomie transportu lądowego, ale Ben już się tym zajął. Możesz sprawdzić, ale nie pomyliłam w takich liczbach. - Niedbałym ruchem przerzuciła dokumenty na dwie kupki, po chwili poprawiając się na krześle, by palcem wskazać na drugi dokument.
- A tu masz kopię umowy przetłumaczoną na rosyjski i lista wypunktowanych postulatów, by później było łatwiej znaleźć odniesienia. - Wzruszyła lekko ramionami, jakby była to dla niej absolutna codzienność, choć nie każda kobieta mogła cieszyć się z pracy. Wielokrotnie przekonywał ją, że nie musi - ale skoro mogła i potrafiła, to była jedną z najbardziej zaufanych osób. A przede wszystkim - podbudowywała swoją wartość, a jej wartość, to udany handel, wymienny, czyż nie?
- A skoro mówimy o umowach, to obiecałam Ci opowiedzieć o tym pomyśle... - Oparłszy brodę na ręce, łokieć na blacie biurka i krótko odetchnęła, łapiąc myśli w logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy.
- Nim z kimkolwiek się tym podzielę, chcialabym zasięgnąć Twojej rady na temat utworzenia czegoś na kształt przytułku dla kobiet. Myślę głównie o kobietach z dziećmi, wdowach, po oddanych nam czarodziejach. Ostatnio rozmawiałam jedną z mieszczanek - jej mąż zginął w walkach, każdy gratulował, dziękował i składał kondolencje, ale ona i dzieci zostały absolutnie same sobie. Takich rodzin jest z pewnością więcej. - Jeśli chcieli zwyciężać, nie tylko potrzebowali nowych zwolenników i rzeszy zastraszonych, milczących; powinni dążyć do utrzymania tych starych, rodzin - dzieci - które dorastając, dalej pozostaną z duchem oddania wyższej sprawie. By śmierć ojca nie kojarzyła się z głodem i żebraniem, a bohaterskim czynem w imię idei, władzy i nazwiska. Dla ludzi Norfolku, nazwisko powinno być oczywiste.
W wojnie nie chodziło tylko o wygrane i przegrane, co o wywalczenie bezpieczeństwa. Niezmiennej pozycji, w tym stabilnego ulokowania szlachty, a to znajdowało się w przyszłości narodu, dzieciach. Kto miał lepiej do nich trafić, niż kobiety, w których ukochane matki znajdą zrozumienie, a zlęknione dzieci - ukojenie? Jeśli mieli na wiele kolejnych pokoleń stanowić stelaż, ktoś musiał stanowić ramy, a nawet i ramiona, przetrzymujące w chwili słabości.
Teraz, gdy zdołała rozprostować macki ambicji i siły, pozostawało pole do popisu, po które pragnęła sięgnąć. Daleko było jej jednak do wyzwolenia, zaś w głębokim szacunku nie pozwoliłaby sobie, aby kiedykolwiek postąpić sprzecznie z głosem brata.
Tylko on, on miał większe sprawy; jej pozostawał cień i przyziemie. Budowanie silnego gruntu pod śmiercionośne walki.
- Nikogo aboslutnie, w takiej zgryźliwości pokazuję, że cieszę na Twój widok. Tak chyba robią siostry, czyż nie? - Mimika nie zdradzała zbyt wielu emocji - od narodzin współdzielili wstrzemięźliwość od jakichkolwiek humorków, choć jej, jako kobiecie i półwili, dawano na to większe przyzwolenie. On musiał być niezmiennie silny, jednolity i pewny - i tylko w oddali, zza rozbudowanymi plecami, chciała ten ciężar zdjąć.
- Jesteśmy dziećmi naszego ojca, nie szanownego wuja Ulyssesa- mądrości nam nie brakuje. - Skwitowała, przełykając zastygającą w garde zgryźliwość. Jako najmłodsza latorośl, wzrastała w poczuciu wyższości swojej gałęzi rodziny od reszty - to jej brat miał zostać nestorem, matka była przecież najcenniejszą damą wżenioną w ród, a ojciec najlepszym strategiem. Nawina.
Niepoprawna.
- Przeliczenie ostatniego transportu, z Finlandii do Norwegii, z Norwegii do nas. Wyszliśmy na zero, kuzyn mówił, że towar niedługo pójdzie w obrót. Według raportów mieli zgrzyt na poziomie transportu lądowego, ale Ben już się tym zajął. Możesz sprawdzić, ale nie pomyliłam w takich liczbach. - Niedbałym ruchem przerzuciła dokumenty na dwie kupki, po chwili poprawiając się na krześle, by palcem wskazać na drugi dokument.
- A tu masz kopię umowy przetłumaczoną na rosyjski i lista wypunktowanych postulatów, by później było łatwiej znaleźć odniesienia. - Wzruszyła lekko ramionami, jakby była to dla niej absolutna codzienność, choć nie każda kobieta mogła cieszyć się z pracy. Wielokrotnie przekonywał ją, że nie musi - ale skoro mogła i potrafiła, to była jedną z najbardziej zaufanych osób. A przede wszystkim - podbudowywała swoją wartość, a jej wartość, to udany handel, wymienny, czyż nie?
- A skoro mówimy o umowach, to obiecałam Ci opowiedzieć o tym pomyśle... - Oparłszy brodę na ręce, łokieć na blacie biurka i krótko odetchnęła, łapiąc myśli w logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy.
- Nim z kimkolwiek się tym podzielę, chcialabym zasięgnąć Twojej rady na temat utworzenia czegoś na kształt przytułku dla kobiet. Myślę głównie o kobietach z dziećmi, wdowach, po oddanych nam czarodziejach. Ostatnio rozmawiałam jedną z mieszczanek - jej mąż zginął w walkach, każdy gratulował, dziękował i składał kondolencje, ale ona i dzieci zostały absolutnie same sobie. Takich rodzin jest z pewnością więcej. - Jeśli chcieli zwyciężać, nie tylko potrzebowali nowych zwolenników i rzeszy zastraszonych, milczących; powinni dążyć do utrzymania tych starych, rodzin - dzieci - które dorastając, dalej pozostaną z duchem oddania wyższej sprawie. By śmierć ojca nie kojarzyła się z głodem i żebraniem, a bohaterskim czynem w imię idei, władzy i nazwiska. Dla ludzi Norfolku, nazwisko powinno być oczywiste.
W wojnie nie chodziło tylko o wygrane i przegrane, co o wywalczenie bezpieczeństwa. Niezmiennej pozycji, w tym stabilnego ulokowania szlachty, a to znajdowało się w przyszłości narodu, dzieciach. Kto miał lepiej do nich trafić, niż kobiety, w których ukochane matki znajdą zrozumienie, a zlęknione dzieci - ukojenie? Jeśli mieli na wiele kolejnych pokoleń stanowić stelaż, ktoś musiał stanowić ramy, a nawet i ramiona, przetrzymujące w chwili słabości.
Teraz, gdy zdołała rozprostować macki ambicji i siły, pozostawało pole do popisu, po które pragnęła sięgnąć. Daleko było jej jednak do wyzwolenia, zaś w głębokim szacunku nie pozwoliłaby sobie, aby kiedykolwiek postąpić sprzecznie z głosem brata.
Tylko on, on miał większe sprawy; jej pozostawał cień i przyziemie. Budowanie silnego gruntu pod śmiercionośne walki.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Uśmiechnął się w odpowiedzi na jej słowa, odchylając się nieco do tyłu i ani na moment nie odrywając od niej spojrzenia. Czasami trudno było mu uwierzyć, jak bardzo była podobna do matki, a z drugiej strony – ile siły i uporu odziedziczyła po ojcu. Nie przeszkadzało mu to w instynktownym roztaczaniu nad nią opieki, była jego siostrą, ale jednocześnie: już od dawna nie widział w niej jedynie ładnego, lśniącego klejnotu prezentowanego na salonach. Była Traversem, i jak wszyscy Traversowie miała zdolność do przeciwstawiania się sztormom tak, jak przeciwstawiały im się skały, na których zbudowano Corbenic Castle. Dzisiaj dostrzegał to bardziej niż kiedykolwiek. – Nie mam pojęcia, mam tylko jedną – odpowiedział, unosząc wyżej brew. – I prawdę mówiąc myślałem, że jest za młoda na zgryźliwość. Pragniesz doścignąć naszą drogą ciotkę Arabellę? – zapytał, odstawiając na blat kielich i obserwując reakcję Imogen, ciekaw, czy między jasnymi brwiami utworzy się ta charakterystyczna, pionowa zmarszczka oburzenia.
W reakcji na jej stwierdzenie kiwnął głową, nie sprzeczając się z nim; skromność nie była jego mocną stroną, chociaż świadomość popełnionych w przeszłości błędów nie pozwalała mu całkowicie zatonąć we wrodzonej i wpojonej bucie. Odniesione porażki, zwłaszcza te dotkliwe, nie nauczyły go pokory, ale wyciągnął z nich własne wnioski – już nigdy nie miał zamiaru powtórzyć niewybaczalnej pomyłki, jaką było zaufanie niewłaściwemu człowiekowi. Na wojnie nie mógł pozwolić sobie na to szczególnie, jeśli chciał przetrwać i pomóc w oczyszczeniu ich nazwiska z plamy, jaką pozostawił po sobie poprzedni nestor, musiał stać się bardziej bezwzględny. Jak ojciec, jak Koronos.
Opuścił niechętnie wzrok na podsunięte przez Imogen pergaminy, jedynie pobieżnie rzucając okiem na raport, przesuwając spojrzeniem po starannie wypisanych liczbach. – Hm – mruknął potakująco, nie planował jednak zagłębiać się w wyliczenia, nie czując potrzeby, żeby je sprawdzać – ufał, że jeśli przeszły przez ręce jego siostry, to wszystko się w nich zgadzało. – Jaki zgrzyt? – zapytał, unosząc na chwilę wzrok znad skreślonych schludnym pismem liter. Imogen nie wyglądała na zaniepokojoną, co prawdopodobnie oznaczało, że problem rzeczywiście został już rozwiązany – ale odkąd wrócił do kraju ogarniętego wojną, oduczył się machania ręką na jakiekolwiek oznaki kłopotów. Norfolk być może i pozostawał pod niepodzielną kontrolą Traversów, ale był to stan kruchy, który chwila nieuwagi mogła bezpowrotnie zaburzyć. Chociaż rebelianci rozpełzli się głównie po zachodnich ziemiach, to również tutaj ich nie brakowało; wiedział, że korzystali z przemytniczej groty, zdawał sobie też sprawę z tego, że mieli swoich ludzi w ich własnym porcie. – Jak zwykle pomyślałaś o wszystkim – skomentował, krótko zerkając na spisaną po rosyjsku umowę (nie rozumiał ani słowa), a później przenosząc pełnię uwagi na siostrę, bardziej niż formalnościami zaciekawiony tym, co miała do powiedzenia.
Słysząc o pomyśle utworzenia przytułku w pierwszej chwili uniósł wyżej brwi, nie kryjąc zaskoczenia – nie tyle samą inicjatywą, bo wiedział, że takie miejsca już w Anglii powstawały, obejmowane patronatem arystokratycznych rodów – co faktem, że to właśnie Imogen chciała zaangażować się w podobne przedsięwzięcie. Przechył się nieco na bok, opierając łokieć na podłokietniku fotela, a brodę na wyciągniętej w górę dłoni. – Tutaj, w Cromer? – zapytał, ciekaw, na ile zrodzona w głowie siostry idea zdążyła nabrać już realnych kształtów – czy była ulotną myślą, czymś, co nasunęło jej się dosyć niedawno, czy pochylała się nad tym od dłuższego czasu? – Myślisz o jednorazowej pomocy materialnej czy zapewnieniem im czegoś na stałe? – podjął, czy mieli na to środki? Nie zastanawiał się nad tym wcześniej, chociaż przecież ludzie ginęli wokół niego od zawsze; tak, jak wojna pochłaniała życia walczących na niej żołnierzy, tak żeglarzy od zawsze pokonywało morze – o tym, kogo pozostawiali za sobą, na ogół nie myślał. – Sądzę, że to szlachetne przedsięwzięcie. Nie myślałaś, żeby pomówić o tym z matką? – zapytał. Nie znał jeszcze szczegółów, ale już teraz organizacja inicjatywy o podobnym rozmiarze wydawała mu się sporym obciążeniem – zbyt dużym, by młoda czarownica dźwigała je samodzielnie. – I, co istotniejsze: mogę ci jakoś pomóc? – Miał zamiar zrobić to tak czy inaczej, ale potrzebował wskazówek; nie znał się zbytnio na potrzebach młodych matek, miał jednak wystarczająco dużo kontaktów, by otworzyć parę zamkniętych drzwi.
W reakcji na jej stwierdzenie kiwnął głową, nie sprzeczając się z nim; skromność nie była jego mocną stroną, chociaż świadomość popełnionych w przeszłości błędów nie pozwalała mu całkowicie zatonąć we wrodzonej i wpojonej bucie. Odniesione porażki, zwłaszcza te dotkliwe, nie nauczyły go pokory, ale wyciągnął z nich własne wnioski – już nigdy nie miał zamiaru powtórzyć niewybaczalnej pomyłki, jaką było zaufanie niewłaściwemu człowiekowi. Na wojnie nie mógł pozwolić sobie na to szczególnie, jeśli chciał przetrwać i pomóc w oczyszczeniu ich nazwiska z plamy, jaką pozostawił po sobie poprzedni nestor, musiał stać się bardziej bezwzględny. Jak ojciec, jak Koronos.
Opuścił niechętnie wzrok na podsunięte przez Imogen pergaminy, jedynie pobieżnie rzucając okiem na raport, przesuwając spojrzeniem po starannie wypisanych liczbach. – Hm – mruknął potakująco, nie planował jednak zagłębiać się w wyliczenia, nie czując potrzeby, żeby je sprawdzać – ufał, że jeśli przeszły przez ręce jego siostry, to wszystko się w nich zgadzało. – Jaki zgrzyt? – zapytał, unosząc na chwilę wzrok znad skreślonych schludnym pismem liter. Imogen nie wyglądała na zaniepokojoną, co prawdopodobnie oznaczało, że problem rzeczywiście został już rozwiązany – ale odkąd wrócił do kraju ogarniętego wojną, oduczył się machania ręką na jakiekolwiek oznaki kłopotów. Norfolk być może i pozostawał pod niepodzielną kontrolą Traversów, ale był to stan kruchy, który chwila nieuwagi mogła bezpowrotnie zaburzyć. Chociaż rebelianci rozpełzli się głównie po zachodnich ziemiach, to również tutaj ich nie brakowało; wiedział, że korzystali z przemytniczej groty, zdawał sobie też sprawę z tego, że mieli swoich ludzi w ich własnym porcie. – Jak zwykle pomyślałaś o wszystkim – skomentował, krótko zerkając na spisaną po rosyjsku umowę (nie rozumiał ani słowa), a później przenosząc pełnię uwagi na siostrę, bardziej niż formalnościami zaciekawiony tym, co miała do powiedzenia.
Słysząc o pomyśle utworzenia przytułku w pierwszej chwili uniósł wyżej brwi, nie kryjąc zaskoczenia – nie tyle samą inicjatywą, bo wiedział, że takie miejsca już w Anglii powstawały, obejmowane patronatem arystokratycznych rodów – co faktem, że to właśnie Imogen chciała zaangażować się w podobne przedsięwzięcie. Przechył się nieco na bok, opierając łokieć na podłokietniku fotela, a brodę na wyciągniętej w górę dłoni. – Tutaj, w Cromer? – zapytał, ciekaw, na ile zrodzona w głowie siostry idea zdążyła nabrać już realnych kształtów – czy była ulotną myślą, czymś, co nasunęło jej się dosyć niedawno, czy pochylała się nad tym od dłuższego czasu? – Myślisz o jednorazowej pomocy materialnej czy zapewnieniem im czegoś na stałe? – podjął, czy mieli na to środki? Nie zastanawiał się nad tym wcześniej, chociaż przecież ludzie ginęli wokół niego od zawsze; tak, jak wojna pochłaniała życia walczących na niej żołnierzy, tak żeglarzy od zawsze pokonywało morze – o tym, kogo pozostawiali za sobą, na ogół nie myślał. – Sądzę, że to szlachetne przedsięwzięcie. Nie myślałaś, żeby pomówić o tym z matką? – zapytał. Nie znał jeszcze szczegółów, ale już teraz organizacja inicjatywy o podobnym rozmiarze wydawała mu się sporym obciążeniem – zbyt dużym, by młoda czarownica dźwigała je samodzielnie. – I, co istotniejsze: mogę ci jakoś pomóc? – Miał zamiar zrobić to tak czy inaczej, ale potrzebował wskazówek; nie znał się zbytnio na potrzebach młodych matek, miał jednak wystarczająco dużo kontaktów, by otworzyć parę zamkniętych drzwi.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Strona 1 z 2 • 1, 2
Gabinet
Szybka odpowiedź