Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Shropshire :: Pałac Zimowy
Ogrody
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Ogrody
Przylegające do Pałacu Zimowego ogrody są prawdziwą gratką dla interesujących się zielarstwem oraz magicznymi stworzeniami czarodziejów. Przez wzgląd na specyficzny, utrzymywany specjalnymi zaklęciami zimowy klimat, w okolicy Pałacu można podziwiać takie okazy roślin i zwierząt, które są charakterystyczne dla klimatów znacznie zimniejszych niż ten angielski. Rośliny nie są chronione przed czarodziejami w żaden sposób, jednakże niepisaną zasadą jest, by przed ingerencją w takową wystosować zgodę do zarządców Pałacu. Zwierzęta znajdują się natomiast pod troskliwą opieką wysoko utalentowanych specjalistów, którzy dbają o bezpieczeństwo zarówno stworzeń, jak i gości pałacu. Z ogrodów do Pałacu prowadzi szeroka aleja, po obu stronach, której co trzy miesiące ustawia się nowe, lodowe rzeźby, tematyką sięgającą do historii oraz bogactwa kulturowego Shropshire.
1 czerwca 1958
To dziś. To ten dzień.
Tygodnie chaotycznie uporządkowanych przygotowań, przeplatanych złotymi wstęgami dumy i zwycięstwa. Tygodnie, miesiące, l a t a krążenia wokół siebie, boleśnie blisko, u krańców palców, by wreszcie siebie sięgnąć, zachłannie, bezpośrednio, bez śladu smutku i żalu. Czas okupiony krwią, czas lepki od posoki, czas lepki od wyczekiwania, ale wreszcie, wreszcie, wreszcie wynagrodzony. Wreszcie ich. Słodycz nadchodzącego triumfu, triumfu nad losem, nad Franzem, nad wszystkimi, którzy w nich nie wierzyli, którzy pragnęli rzucić pod nogi kłody, uciechę czerpiąc z potknięć i upadków... Słodycz rozpływała się na języku Valerie, kobiety czujnej, kobiety gotowej. Nie była kwiatem o łodydze, którą prosto było zgnieść w dwóch palcach, która puści wonne soki raz i już nigdy więcej nie będzie cieszyć oczu. Była drzewem — córą swego hrabstwa, potomkinią swych przodków, wiatr smagał ją raz po raz, a ona trwała, zdecydowana, gotowa do najwyższych poświęceń, gdy na szali miał stanąć los najważniejszych w Shorpshire pryncypiów.
Rodzina. Obowiązek. Władza.
Z jednej z przygotowanych na okazję zaślubin komnat Pałacu Zimowego rozciągał się widok na przygotowany do uroczystości ogród. Był czerwiec. Pierwszy czerwca. Valerie jeszcze Vanity rozpoczynała dziś trzydziesty rok życia. Rozpoczynała go w sukni ślubnej, której koronkowe zdobienia pokrywały w całości rękawy oraz dekolt, w niektórych miejscach wspomagane lśniącymi drobinkami. Odruchowo, jakby pragnąc uspokoić galopujące wciąż myśli — to nie może być sen, zbyt piękny, by wypuścić go z rąk — przesunęła po materiale, poczynając od prawego nadgarstka, kończąc tuż pod linią obojczyków, gdzie rozpoczynała się zabudowana góra. Po naprawdę intensywnym poszukiwaniu wymarzonej kreacji zdecydowała się sięgnąć do korzeni — zwrócić się do zaufanych krawcowych z rodzinnych stron, poprosić je o coś przygotowanego wyłącznie dla niej, efektem czego powstała suknia jej marzeń. Odpowiednio wymierzona, podkreślająca wąską talię i kształtne biodra, sprawiająca wrażenie wyjątkowo lekkiej, idealnie współgrająca z każdym jej ruchem. Cornelius miał ją zobaczyć po raz pierwszy, a utrzymanie sekretu od wrażliwego na niedomówienia narzeczonego stanowiło trud, który miał się dziś opłacić. Wiedziała, że będzie zachwycony.
Kończyła nakładać na głowę welon, gdy stukanie do drzwi zapowiedziało nadejście jednego z gości. Nie drgnęła w przestrachu, wiedziała, kto nadchodził i z jakiego powodu. Niemniej jednak podeszła do drzwi, otwierając je ostrożnie i pozwalając starszemu mężczyźnie wejść do środka. Tiberius Sallow, ojciec jej męża, jej ojciec, w trakcie ostatniej kolacji w Sallow Coppice zaproponował, że wobec śmierci Leontiusa Vanity, odprowadzi Valerie pod opiekę swego syna. Zachwycona czarownica nie zaprotestowała, przyjmując ofertę z niezwykłą wdzięcznością. Przyszedł, by dotrzymać słowa.
— Jeszcze raz dziękuję, ojcze — szepnęła, gdy schodzili wspólnie, pod rękę, po schodach Pałacu Zimowego, kierując się w stronę wyjścia. Cornelius wspominał, że jego ojciec to mężczyzna nieprzejednany, że nikt nie wiedział, co tak naprawdę miał na myśli. Valerie mogła nie wiedzieć niczego — liczyło się to, że w tak ważnej dla niej chwili był obok. Zachowywał się jak ojciec, przyjmował ją do rodziny ze wszystkimi tego konsekwencjami, a kobieta przez moment płynęła z nurtem nadziei, że naprawdę wreszcie wszystko ułoży się w miejscu, w którym mieli być od samego początku. Wydawało jej się nawet, że usta Tiberiusa drgnęły w czymś, co wiele, wiele lat temu mogło być uśmiechem. Małymi krokami.
Jasność uderzyła ich od razu, gdy tylko wystąpili poza ciepłe progi pałacu. Choć małżeństwo zawierali w początku upalnego czerwca, towarzyszyła im specjalna, zimowa aura ochronnych zaklęć rzuconych na ten teren tak dawno, że trudno było wskazać konkretną datę. Taki stan działał jednak dobrze na świeże kwiaty, które ułożone w śnieżnej pokrywie ogrodu, wyznaczały teren ceremonii w sposób, w jaki Celtowie, przodkowie Sallowów, zawierali podobne przysięgi za ich starożytnych początków. Goście zebrali się już w stosownych miejscach, tyle znajomych twarzy, tyle nieznajomych spojrzeń, a wśród nich jedno, szczególne, jadowicie zielone, odbicie jej własnego, błękitu zimowego nieba.
Przestąpiła kolejny krok, ręka teścia zwolniła nacisk, pozwalając uwolnić się z uścisku. Dalszą drogę, drogę w wewnętrznym kręgu, wyłożonego gałązkami młodych dębów, przebyła sama. I miała być to ostatnia z dróg, ostatnia z samotnych podróży. Bo tam, na jej końcu, czekał na nią mężczyzna, który podarował jej bezpieczeństwo. Ciepło swych rąk, silne ramię, na którym mogła się oprzeć w chwili próby, mężczyzna, który raz za razem pokazywał jej, jak potrafiła być wytrzymała, że moc zamknięta w niej długo, zduszona pod niemieckim apodyktyzmem mogła rozkwitnąć na nowo i rozkwitała, właśnie teraz. Nie mieli przed sobą tajemnic, nie mieli przed sobą sekretów. Nic nie stało między nimi, bo nic stanąć nie mogło. Była tego pewna. Od momentu, gdy pierwszy raz czuła bicie jego serca pod opuszkami palców, przez wszystkie okazje, gdy stawał w jej obronie, gdy błyszczeli wspólnie, swym własnym światłem, nie zaś odbitym od drugiego. Gdy sam oświadczył, że siedząca w pierwszym rzędzie Hersilia od dziś również nosić będzie nazwisko Sallow, że zostanie i jego córką. Gdy wspólnie podjęli decyzję o wymazaniu błędów przeszłości, bo oto tworzyli wspólną przyszłość.
Śnieżny puch zaskrzypiał pod jej stopami, gdy zatrzymała się naprzeciw Corneliusa, tuż przy oficjelu, który miał przeprowadzić dzisiejszą uroczystość. W dłoniach starszego mężczyzny spoczywała zielona, satynowa wstęga.
— Wezwijmy duchy czterech stron świata, by moce całego stworzenia pobłogosławiły tę uroczystość — mężczyzna przemówił, donośnym, niskim głosem, zwracając się wpierw ku nowożeńcom, następnie zaś kierując uwagę na gości. Rozłożywszy dłonie, wyprostował w nich wstęgę, napinając materiał tak, że nawet delikatne podmuchy wiatru nie wpłynęły na jej ułożenie.
— Duchy Północy, moce zimowe, strażnicy ziemi i kamienia, siło borsucza, która uczysz nas miłości i lojalności, Wielka Niedźwiedzico z gwieździstego nieba, Pani Świętego Łona, bogatej gleby i stworzenia, proszę, abyś uczciła ten krąg tak, jak my czcimy cię. Bądź świadkiem i pobłogosław ten obrzęd. Cześć ci i witanie! — za każdym razem, gdy wspominał krąg, obkręcał materiał wokół złączonych dłoni nowożeńców. — Duchy Wschodu, moce wiosenne, poczęcia i odrodzenia, wizje z pieśni sokoła i kosa, locie wolnej jaskółki, Sylfie wietrzny, tchnienie życia, Panie wschodzącego słońca i wszelkiego nowego życia, proszę, abyś uczcił ten krąg, tak jak my czcimy cię. Bądź świadkiem i pobłogosław ten obrzęd. Cześć ci i witanie! — w tym momencie złączone dłonie przewiązane były wstęgą dwukrotnie, od północy i wschodu. — Duchy Południa, moce letnie, dumo jelenia i ognista mądrości lisa, ziemskie smoki, duchy tańczących płomieni, wy, którzy uczycie nas odwagi i mocy prawdy, Panie dzikich lasów, proszę, abyście czcili ten krąg tak, jak my czcimy cię. Bądź świadkiem i pobłogosław ten obrzęd. Cześć ci i witanie! — Valerie, w ostatniej chwili na poprawienie ułożenia rąk, splotła ich palce ze sobą, spoglądając w oczy Corneliusa z gorącym wyczekiwaniem. — Duchy Zachodu, moce jesienne, koty, które o zmierzchu ruszają na łowy, mądrości łososia i figlarności wydry, dziewice z szemrzącego strumyka, Dewy, które w tańcu zamykacie naszą miłość i emocje, Pani Mórz, pływy bytu, proszę, abyś uczciła ten krąg, tak jak my czcimy cię. Bądź świadkiem i pobłogosław ten obrzęd. Cześć ci i witanie![bylobrzydkobedzieladnie]
tradition honor excellence
Ostatnio zmieniony przez Valerie Sallow dnia 25.07.22 19:05, w całości zmieniany 2 razy
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Od zawsze mówiono mu, że nie istnieją małżeństwa z miłości, nie dla ludzi ich pokroju. Mieli obowiązek wobec nazwiska, wobec czystej krwi i kolejnych pokoleń czarodziejów. Niegdyś te ideały znaczyły dla niego mniej niż dzisiaj - jedynym, do czego był przywiązany niezmiennie było nazwisko. Wagę czystości krwi zrozumiał naprawdę dopiero na wojnie, choć rzecz jasna prawdę znało tylko jego własne sumienie. Był w końcu przykładnym patriotą, od zawsze. Złoto, zieleń i czerwień dumnie odcinały się od czerni wieczorowej szaty, zamówionej specjalnie na ślub i już po otrzymaniu medali - upewnij się, by wszyscy je widzieli, szczególnie Order Czaszki i Węża, poinstruował najlepszą krawcową ze Shropshire (tą samą, która szyła suknię Valerie i tak pilnie zachowywała ją w sekrecie. Mógłby poznać każdy sekret, gdyby miał ochotę, ale uszanował tradycję). Brązowy medal zasługi był równym powodem do dumy, ale, obiektywnie rzecz biorąc, złoto i zieleń zawsze będą wyglądać lepiej niż czerwień i lśniący brąz. Koszulę, idealnie wyprasowaną, miał śnieżnobiałą. Trzykrotnie kazał służącej swojej pani matki ją wyprasować, ale dziewczyna nie narzekała - tylko dzięki niemu otrzymała pracę u rodziców. Ślubna, równie śnieżnobiała mucha, lśniła dzięki wplecionej w krój złotej nici. Ta sama nić, grubsza, biegła wzdłuż kołnierza i rękawów szaty, tworząc druidzkie wzory - stwórz ten ornament (tu pokazał krawcowej wzór rodzinny Sallowów, ten sam, który ozdabiał jego szatę na Sabacie) i ułóż z niego łańcuchy Ogmiosa (dodał przezornie i przesądnie, rodzina wierzyła w celtyckiego boga elokwencji, zdolnego pętać umysły łańcuchami tkanymi z pięknych słów, a Cornelius Sallow nie przypuszczał nawet, że jego patron może być bliżej niż się spodziewał). Poprawił rękaw szaty, przesuwając delikatnie palcami po złotej nici, łańcuchy, niegdyś małżeństwo kojarzyło mu się z łańcuchami, a uczucia z czymkolwiek innym. Nawet, gdy był… mniej radykalny, wiedział, że nigdy nie poślubi Layli, nie po czarodziejsku - jej mugolskim kaprysom mógł ulegać i składać puste obietnice, byle by było mu wygodnie. Nazwisko. Potem czekał, długo czekał, odwlekając obowiązek wobec czystej krwi i przyszłych pokoleń. Ostatecznie jednak wszystko dobrze się ułożyło, przecież nie spełniłby tego obowiązku z Deirdre. Poza tym, nie miał odpowiednich wzorców rodzinnych do w pełni aranżowanego małżeństwa - choć ta możliwość uparcie mu o sobie przypominała, przed poznaniem Deirdre, po rozstaniu z Deirdre, właściwie równo kwartał, gdy spoglądał na kalendarz albo widział gdzieś rodzinę z dziećmi. Był wpływowy, miał pozycję i nazwisko, mógłby przebierać w kandydatkach.
Ale chyba nie chciał. Nie ze względu na przykład Solasa, on był okropnym wzorcem i Cornelius wcale nie zazdrościł mu przecież sposobu, w jaki rozpromieniała się jego twarz gdy mówił o Jade.
Ze względu na rodziców. Ojciec i matka nigdy nie odnosili się do siebie tak jak Jade i Solas, ani nawet jak zakochane pary niższego stanu (to byłoby poniżej nich, a Cornelius przyzwyczaił się do myśli, że na małżeństwa z wyboru mogą pozwolić sobie bardzo przeciętni albo bardzo wpływowi, a ci drudzy okazywali emocje i wybory nieco inaczej), długo nie wiedział nawet, czy i co do siebie czują. Matka zawsze była mieszanką elegancji i ciepła, dla każdego. Ojciec zawsze zachowywał się jak lodowy posąg, bez wyrazu, nawet jego czytane legilimencją emocje bywały przygaszone.
Problem w tym, że w końcu odczytał ich emocje. I ze zdumieniem przekonał się, że jest im ze sobą dobrze.
Od tamtej pory nie mógłby zadowolić się niczym przez nikogo aranżowanym. Aranżował sobie małżeństwo sam, wmawiając sobie, że uważnie przygląda się Valerie w Berlinie, że rozważa za i przeciw, że jej córka to atut (dowód, że jest płodna i zdrowa!), że sojusz umocni ich rodziny w Shropshire, że zna jej rodzinę, że wszystko jest pod kontrolą. Gdy myślał o tym bardziej krytycznie, to jego złość na samą myśl o jej mężu była chyba jednak niekontrolowana, natrętne myśli o jej słodkim głosie i pełnych ustach jeszcze mniej kontrolowane, a obietnica wolności dla wdowy wcale nie gwarantowała mu zwycięstwa w tej grze. Ostatecznie wszystko ułożyło się jednak po jego myśli i doszedł do celu po trupach. Jednym trupie. Gdyby wiedział, że to takie proste, może zacząłby zlecać morderstwa wcześniej - ale Franz był jego pierwszym zabójstwem, przeżytym trzykrotnie w cudzych głowach i zmienianych wspomnieniach. Mógłby przymknąć oczy i przeżyć to od nowa, dreszcz adrenaliny, chciwość na myśl o zapłacie, nóż trzymany w swojej-nieswojej-silnej ręce, uderzenia wbijające się w brzuch i klatkę piersiową pod różnymi kątami. Jako jeden z morderców widział jego oczy, zaskoczone. Inni skupiali się na zadaniu.
Był teraz jedyną osobą na świecie, która to pamiętała. Rok temu wspomnienia budziły w nim pewne obrzydzenie, ale od tej pory samemu zdążył już przelać krew mugoli i rebeliantów. Dwukrotnie zabić kogoś legilimencją, przekroczyć ostatnią granicę. Teraz wspomnienia nie wzbudzały już obrzydzenia, jedynie uśmiech pełen satysfakcji.
W dzień własnego ślubu wspomniał Franza Kruegera i ucieszył się, że był jego pierwszym trupem, nawet jeśli zabitym cudzymi rękoma. Wyjątkowa okazja, powiązana z wyjątkową kobietą.
Spojrzał na siebie w lustrze z satysfakcją, upewnił się, że fryzura wygląda dobrze i ruszył do wyjścia z pałacu. Czuł na sobie spojrzenia gości gdy przestąpił krąg z kwiatów (z satysfakcją widząc między różnobarwnymi kwiatami charakterystyczne fioletowe dzwonki z rodzinnego Sallow Coppice) i przeszedł do węższego, druidzkiego kręgu z gałązek młodego dębu. Po drodze mijał gości, więc przezornie przybrał na twarz lekki uśmiech, ale nie zanadto szeroki, sprawiał wrażenie poważnego i skupionego. Ten prawdziwy uśmiech mogła dostrzec dopiero Valerie i tylko w jego źrenicach, gdy wyszła z pałacu i ich spojrzenia się spotkały.
Wyglądała zjawiskowo.
I Merlinie i Ogmiosie, mój ojciec n a p r a w d ę prowadzi ją do ślubu.
Życie potrafiło zaskakiwać. A choć Cornelius Sallow nie znosił niespodzianek, to wszystkie prowadzące ich do tej chwili - jej obecność w jego życiu, sposób w jaki zjednała sobie jego rodzinę, ufny uśmiech jej córki gdy kupował małej zabawki (ta lalka księżniczka jest przepiękna, ale zamiast marionetki konika zamówię ci smoka, dobrze? Koniki to są w cyrku, nie wypada się nimi bawić młodym damom) - były dobrymi niespodziankami.
Uścisnął mocniej dłoń narzeczonej, milcząc - co było do niego niepodobne. Zawsze wierzył bardziej w siebie niż w duchy, ale dzisiaj z wiarą skupił się na obrzędzie. Duchy Północy, Wschodu, Zachodu i Południa, miejcie j e w opiece - pomyślał mimowolnie, mając przed oczyma łagodne spojrzenie narzeczonej, a w pamięci uśmiech swojej pasierbicy.
Mojej Córki. - przypomniał sobie z pewnym zaskoczeniem i na powrót skupił się na ceremonii.
Ale chyba nie chciał. Nie ze względu na przykład Solasa, on był okropnym wzorcem i Cornelius wcale nie zazdrościł mu przecież sposobu, w jaki rozpromieniała się jego twarz gdy mówił o Jade.
Ze względu na rodziców. Ojciec i matka nigdy nie odnosili się do siebie tak jak Jade i Solas, ani nawet jak zakochane pary niższego stanu (to byłoby poniżej nich, a Cornelius przyzwyczaił się do myśli, że na małżeństwa z wyboru mogą pozwolić sobie bardzo przeciętni albo bardzo wpływowi, a ci drudzy okazywali emocje i wybory nieco inaczej), długo nie wiedział nawet, czy i co do siebie czują. Matka zawsze była mieszanką elegancji i ciepła, dla każdego. Ojciec zawsze zachowywał się jak lodowy posąg, bez wyrazu, nawet jego czytane legilimencją emocje bywały przygaszone.
Problem w tym, że w końcu odczytał ich emocje. I ze zdumieniem przekonał się, że jest im ze sobą dobrze.
Od tamtej pory nie mógłby zadowolić się niczym przez nikogo aranżowanym. Aranżował sobie małżeństwo sam, wmawiając sobie, że uważnie przygląda się Valerie w Berlinie, że rozważa za i przeciw, że jej córka to atut (dowód, że jest płodna i zdrowa!), że sojusz umocni ich rodziny w Shropshire, że zna jej rodzinę, że wszystko jest pod kontrolą. Gdy myślał o tym bardziej krytycznie, to jego złość na samą myśl o jej mężu była chyba jednak niekontrolowana, natrętne myśli o jej słodkim głosie i pełnych ustach jeszcze mniej kontrolowane, a obietnica wolności dla wdowy wcale nie gwarantowała mu zwycięstwa w tej grze. Ostatecznie wszystko ułożyło się jednak po jego myśli i doszedł do celu po trupach. Jednym trupie. Gdyby wiedział, że to takie proste, może zacząłby zlecać morderstwa wcześniej - ale Franz był jego pierwszym zabójstwem, przeżytym trzykrotnie w cudzych głowach i zmienianych wspomnieniach. Mógłby przymknąć oczy i przeżyć to od nowa, dreszcz adrenaliny, chciwość na myśl o zapłacie, nóż trzymany w swojej-nieswojej-silnej ręce, uderzenia wbijające się w brzuch i klatkę piersiową pod różnymi kątami. Jako jeden z morderców widział jego oczy, zaskoczone. Inni skupiali się na zadaniu.
Był teraz jedyną osobą na świecie, która to pamiętała. Rok temu wspomnienia budziły w nim pewne obrzydzenie, ale od tej pory samemu zdążył już przelać krew mugoli i rebeliantów. Dwukrotnie zabić kogoś legilimencją, przekroczyć ostatnią granicę. Teraz wspomnienia nie wzbudzały już obrzydzenia, jedynie uśmiech pełen satysfakcji.
W dzień własnego ślubu wspomniał Franza Kruegera i ucieszył się, że był jego pierwszym trupem, nawet jeśli zabitym cudzymi rękoma. Wyjątkowa okazja, powiązana z wyjątkową kobietą.
Spojrzał na siebie w lustrze z satysfakcją, upewnił się, że fryzura wygląda dobrze i ruszył do wyjścia z pałacu. Czuł na sobie spojrzenia gości gdy przestąpił krąg z kwiatów (z satysfakcją widząc między różnobarwnymi kwiatami charakterystyczne fioletowe dzwonki z rodzinnego Sallow Coppice) i przeszedł do węższego, druidzkiego kręgu z gałązek młodego dębu. Po drodze mijał gości, więc przezornie przybrał na twarz lekki uśmiech, ale nie zanadto szeroki, sprawiał wrażenie poważnego i skupionego. Ten prawdziwy uśmiech mogła dostrzec dopiero Valerie i tylko w jego źrenicach, gdy wyszła z pałacu i ich spojrzenia się spotkały.
Wyglądała zjawiskowo.
I Merlinie i Ogmiosie, mój ojciec n a p r a w d ę prowadzi ją do ślubu.
Życie potrafiło zaskakiwać. A choć Cornelius Sallow nie znosił niespodzianek, to wszystkie prowadzące ich do tej chwili - jej obecność w jego życiu, sposób w jaki zjednała sobie jego rodzinę, ufny uśmiech jej córki gdy kupował małej zabawki (ta lalka księżniczka jest przepiękna, ale zamiast marionetki konika zamówię ci smoka, dobrze? Koniki to są w cyrku, nie wypada się nimi bawić młodym damom) - były dobrymi niespodziankami.
Uścisnął mocniej dłoń narzeczonej, milcząc - co było do niego niepodobne. Zawsze wierzył bardziej w siebie niż w duchy, ale dzisiaj z wiarą skupił się na obrzędzie. Duchy Północy, Wschodu, Zachodu i Południa, miejcie j e w opiece - pomyślał mimowolnie, mając przed oczyma łagodne spojrzenie narzeczonej, a w pamięci uśmiech swojej pasierbicy.
Mojej Córki. - przypomniał sobie z pewnym zaskoczeniem i na powrót skupił się na ceremonii.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uśmiech sięgał do zielonych źrenic tego, któremu już za chwilę przysięgać miała wieczność, wspólna wieczność, oddanie i wszystko, co było jej. Odkąd po raz pierwszy skrzyżowali ze sobą spojrzenia, wiedziała, że to ten. Że złośliwe, jadowite błyski w jego oczach chce oglądać każdego kolejnego dnia, że gotowa była — już wtedy, jako nastolatka, gdy pojawił się w jej sercu po raz pierwszy, nie miała nawet szesnastu lat, a on był już dorosłym mężczyzną u progu wielkiej kariery — zarzucić wszelkie marzenia o wielkiej karierze, bo przecież zawsze w głębi serca marzyła o rodzinie właśnie. O mężu będącym wsparciem, tarczą przed złem świata i mocami, które pragnęły ich sięgnąć, o mężu, który przed niebezpieczeństwem zasłoni ją własną piersią tak, jak uczynił to w ogrodach Preen Manor, który stanie się jasnością pośród ciemności zalanych cierpieniem dni. Marzyła o małżonku, który nada sens staraniom, uporządkuje rozbitą w kawałki rzeczywistość, który zdobywać będzie wszystko, co tylko będzie potrzeba. I musiała marzyć długo, przez dziesięć lat niemieckich tortur, aż wreszcie wszystek materii trafił na swe miejsce, aż wstęga, którą oficjel związywał ich dłonie, wreszcie zaciśnie się na skórze, według starych obyczajów. Aż wreszcie była o krok od wypełnienia swego przeznaczenia, wystąpienia poza krąg marzeń, wprost w rzeczywistość.
Było tak pięknie, tak lekko, czuła, jakby śnieżny puch tańczący w powietrzu, podrywany delikatnymi porywami wiatru przesiąknięty był jej własnym szczęściem, spełnieniem, miłością. Kochała Corneliusa Sallowa, widział to przecież w jej oczach, powoli skrzącymi się od kryształów łez, którym nie pozwoli popłynąć dalej, zmoczyć policzków. To szczęście, najdroższy, nie smutek, zdawała się przekazywać, gdy mocniej ścisnął jej dłoń, gdy na wargi wystąpił ciepły, łagodny uśmiech. Nie chciała, by myślał, że dzieje się coś złego. Nie mogło. Nie w tak ważnym dla nich dniu.
— Witajcie duchy piękna, mocy i inspiracji, duchy wprost z wysokich niebios, co prowadzicie nas ku wzrastaniu i rozwojowi. Duchy z ciemnych ziem, które karmią nas i trzymają w świecie, duchy mórz otwartych, wód obmywających brzegi świętych ziem i wy, dający nam wolność, pożywienie i odrodzenie. Tak jak nasi przodkowie znali waszą moc, chyląc czoła z szacunkiem, pozwólcie i nam złożyć wam cześć — gdy oficjel skończył ostatnią część przemowy, goście mogli zauważyć, że z czterech stron kręgu — z północy, południa, wschodu i zachodu — nadchodzą cztery osoby. Ubrani byli w uroczyste, zielone szaty, a każde z nich na ozdobnej poduszce trzymało bukiet fiołków z Sallow Coppice oraz zamkniętą karafkę z wodą pobraną z rzeki Teme przepływającej przez rodzinne dla panny młodej Caynham. Wszyscy zatrzymali się na krawędzi kręgu wyznaczonego przez gałęzie młodego dębu, oczekując na swą kolej.
— Zebraliśmy się razem w pierwszym dniu szóstego Księżyca, pod słonecznym okiem, na uświęconej Ziemi, aby być świadkami świętego obrzędu małżeństwa pomiędzy Valerie i Corneliusem. Obrzędu, który jest zarówno błogosławieństwem, jak i początkiem dla nowej rodziny. Abyśmy wiedzieli, dokąd doszliśmy, pamiętajmy, kto nas tu przywiódł.
Już czas, choć usta Valerie nie drgnęły, jedna wymiana spojrzeń starczyła, by przekazać ważny komunikat. Ćwiczyli uroczystość, wspólnie spędzili wiele wieczorów nad studiowaniem ksiąg, które zawierały informacje o tym, jak przeprowadzić ślub w tradycyjnym obrządku, właściwym dla ich stanu, pochodzenia i historii rodzin. I oboje wiedzieli, że był to czas, w którym mieli symbolicznie podziękować swym rodzicom.
— W imię naszych bogów i bogów naszych przodków dziękujemy za wszystkich tych, którzy podzielili się z nami swoim życiem, mądrością i miłością. W tym świętym dniu zaślubin dziękujemy szczególnie za błogosławieństwa udzielone Valerie i Corneliusowi przez ich przodków z krwi i ducha, zarówno tych niedawno zmarłych, jak i tych, co opuścili tę świętą ziemię lata temu — głos oficjela, donośny i silny, rozpoczął kolejną część obrzędu.
Pozwoliła Corneliusowi prowadzić — wszak to on będzie tym, który weźmie odpowiedzialność za ich rodzinę. Najpierw chwycili karafkę i bukiet z poduszki młodzieńca, który nadszedł z północy. Obie te rzeczy — karafka niesiona przez Valerie i bukiet przez Corneliusa — spoczęły w dłoniach ojca pana młodego, Tiberiusa Sallowa. Następnie podeszli do dziewczęcia ze wschodu, ponownie odebrali symboliczne podarki, tym razem składając je przed matką Valerie, Gladys Vanity. Dary z zachodu trafiły do matki Corneliusa, Dianthe, natomiast dary pozostałe na południu, przeznaczone dla ojca Valerie, Leontiusa, spoczną później na jego grobie.
— W sposób szczególny czcimy rodziców pary młodej, przodków obecnych w tym obrzędzie ciałem i duchem. Dziękując za wszystko, co zostało dane, za święty dar życia, najtrudniejsze lekcje uczone poprzez miłość i łzy, więź, którą dzielicie i osoby, którymi jesteście, niech i im cześć będzie oddana — słowa padały za plecami pary młodej, wyznaczając dalszy rytm ceremonii. Nawet pomimo chłodu Valerie czuła, że ciepło, niesamowite, niemalże nierealne, rozlewa się po całym jej ciele, swe źródło mając w złączonych wstęgą dłoniach. Sama obecność Corneliusa, koiła wszelkie nerwy, nie mogła powstrzymać szerszego uśmiechu, gdy ich córka ledwo powstrzymała się, by nie przytulić ich obojga, gdy składali dary pani Vanity. Upewniła się wtedy, prędko, że w dłoniach małej wciąż znajduje się ozdobne pudełko z obrączkami.
Gdy wracali do kręgu, jeszcze raz zwróciła twarz w kierunku Corneliusa. Serce śpiewaczki biło jak szalone, czy słyszał jego mocny, pewny rytm? Na pewno, w końcu dzisiejsza ceremonia nie była tą, która łączyła ich ciała w jedno, tę decyzję podjęli wspólnie, jeszcze wcześniej, gdy maski opadły na zawsze, gdy zawierzyli sobie wzajemnie najciemniejsze i najtrudniejsze sekrety z własnej przeszłości. Czasami zdawało jej się, że jest w stanie poczuć jego ból — nawet ten, do którego nie przyznawał się nigdy, wzbraniał nawet przed samym sobą. Gdy raz jeszcze przestąpili święty krąg, znów stanęli naprzeciw siebie, bokiem do oficjela.
— Valerie i Corneliusie, czy przychodzicie tu z własnej woli? — spytał mężczyzna, przesuwając wzrok kolejno na pannę młodą i pana młodego.
— Tak — melodyjny głos Valerie nie zadrżał nawet przez moment, pewność swą miała przecież naprzeciw siebie, była tu z własnej woli, nieprzymuszona przez nikogo. Wszystkie zdarzenia, które doprowadziły przecież do tego, że dziś, w Pałacu Zimowym w Shropshire składali sobie małżeńskie śluby, było konsekwencją ich świadomych wyborów. Gdy i Cornelius odpowiedział na to pytanie, oficjel wyszedł przed nich, prowadząc parę młodą po kręgu, zatrzymując się na wschodniej ćwiartce.
— Duchy wschodu, duchy powietrza, pozwólcie nam poczuć wasz oddech! — wezwał, nim przeszedł do dalszej części. — Czy w czasach niepewności, targani wiatrami zmian, nadal będziecie się kochać i szanować? — otrzymawszy od pary młodej odpowiedź twierdzącą, kontynuował — A więc niech was błogosławią moce wschodu! Niech dane wam będzie wspólnie odnaleźć wolność lotu w czystym, górskim powietrzu i niech wasze małżeństwo odradza się z każdym kolejnym świtaniem.
Następnie przesunęli się na południe.
— Duchy południa, duchy ognia, pozwólcie nam poczuć waszą moc! — zawołał ponownie, następnie zwracając się do pary — Przez ognie namiętności i gdy płomienie zgasną, czy nadal będziecie się kochać i szanować? — po następnym zapewnieniu odezwał się ponownie — Niech was błogosławią moce południa. Razem kroczcie drogą witalności i odwagi. Niech wasz dom będzie wypełniony ciepłem.
Zatrzymawszy się na odcinku zachodnim, oficjel znów zwrócił się do duchów.
— Duchy zachodu, duchy wody, pozwólcie nam poczuć waszą rwącą energię! Czy poprzez białe prądy wodne i głębie uczuć, czy nadal będziecie się kochać i szanować? — czy mogli inaczej? Oczywiście, że nie. Byli dojrzałymi ludźmi, darzącymi się uczuciem, które nie dawało przepłoszyć się nawet największym komplikacjom. — Niech was błogosławią moce zachodu. Niech razem splatają i łączą wasze pragnienia, płynąc z pięknem morskich fal. Niech wasze wspólne życie będzie wypełnione miłością.
Ostatni przystanek wyznaczała północ.
— Duchy północy, duchy ziemi, pozwólcie nam odczuć waszą pewność! W czasach zimnych ograniczeń, gdy problemy wydają się nie do obejścia, czy nadal będziecie się kochać i szanować? — Z takich czasów właśnie wyszli, w trudnych czasach odnajdując początek wspólnej drogi. Valerie wzniosła raz jeszcze spojrzenie na swego wybranka, on również nie przejawiał nawet najmniejszej krzty wątpliwości. — Niech was błogosławią moce ziemi. Razem zapuszczajcie korzenie w słodkiej, żyznej glebie, aby wasza unia i rodzina rosła w siłę. Niech wasze życie bogate będzie w płodność i wszelką owocność.
Powróciwszy do centrum kręgu, oficjel poprosił parę młodą raz jeszcze do siebie. Tym razem chwycił ich splecione wstęgą dłonie, na których położył własną, przymykając oczy.
— W świętych czasach i miejscach nasi przodkowie zaciskali dłonie, gdy chcieli się pobrać, a takie zaślubiny, których świadkami byli bogowie i społeczność, były zgodne z prawem, prawdziwe i wiążące tak jak miłość łącząca jedno serce z drugim — dopiero po tym po raz pierwszy posłał spojrzenie przed siebie, w kierunku gości, by ponownie skupić się na parze młodej. — Valerie i Corneliusie, czy jesteście gotowi złożyć sobie nawzajem swe śluby, śluby, które połączą was dusza z duszą, serce z sercem, łącząc więzy krwi waszych przodków i waszych potomków, czego świadkami będą ci, którzy zebrali się tu tego dnia, duchem i ciałem, w tym świętym kręgu?
Mała Hersilia ześlizgnęła się ze swojego miejsca, powoli przesuwając się w kierunku kręgu, z pudełkiem z obrączkami w dłoniach.
— Jesteśmy — odpowiedziała Valerie w unii z Corneliusem, na co oficjel skinął głową do ich córki, która przestąpiła krąg. Szła wyprostowana, ubrana w jasnoróżową sukienkę i beżowy płaszczyk z futrzanymi obszyciami przy rękawach i kołnierzu. W wyciągniętych rączkach trzymała już otwarte pudełko, a zatrzymawszy się przy Corneliusie, zadarła delikatnie głowę, jakby ciekawa reakcji swego ojca.
— Wszystkie rzeczy w przyrodzie są kręgiem. Noc staje się dniem, dzień prowadzi do nocy, która znów ustępuje miejsca dniowi. Księżyc wschodzi i zachodzi, i znów wschodzi. Wiosna, lato, jesień i zima, a potem znów powraca wiosna. Takie są płynne rytmy cyklu życia. Jednakże w środku kręgu znajduje się źródło, spokój wieczny i wspaniały — odebrawszy pudełko z rąk Hersilii, oficjel wzniósł je w prawej dłoni w górę, lewą wciąż trzymając na złączonych rękach nowożeńców — Niech zostaną pobłogosławione obrączki, w imię starych bogów naszej ziemi, gdyż są one zewnętrznym znakiem i świętą pamiątką waszych obietnic, złożonych wzajemnie w tym dniu. Tak jak słońce i księżyc przynoszą światło na ziemię, tak i wy, Valerie i Corneliusie, ślubujecie przynieść światło miłości i radości waszej rodzinie — mówiąc to, rozpoczął rozwiązywanie wstęgi. Przez chwilę robił to w milczeniu, aż mniej więcej w połowie czynności odezwał się znowu. — Ślubujecie czcić się wzajemnie tak, jak czcicie to, co jest dla was najważniejsze.
I choć węzeł przestał ich wiązać, Valerie nie chciała puszczać ciepłej dłoni Corneliusa. Wstęga ułożona została przez kapłana tak, aby z barku mężczyzny, spływała na bark kobiety, wciąż łącząc ich ze sobą, na moment składania osobistych przysiąg i wymiany obrączkami.
Było tak pięknie, tak lekko, czuła, jakby śnieżny puch tańczący w powietrzu, podrywany delikatnymi porywami wiatru przesiąknięty był jej własnym szczęściem, spełnieniem, miłością. Kochała Corneliusa Sallowa, widział to przecież w jej oczach, powoli skrzącymi się od kryształów łez, którym nie pozwoli popłynąć dalej, zmoczyć policzków. To szczęście, najdroższy, nie smutek, zdawała się przekazywać, gdy mocniej ścisnął jej dłoń, gdy na wargi wystąpił ciepły, łagodny uśmiech. Nie chciała, by myślał, że dzieje się coś złego. Nie mogło. Nie w tak ważnym dla nich dniu.
— Witajcie duchy piękna, mocy i inspiracji, duchy wprost z wysokich niebios, co prowadzicie nas ku wzrastaniu i rozwojowi. Duchy z ciemnych ziem, które karmią nas i trzymają w świecie, duchy mórz otwartych, wód obmywających brzegi świętych ziem i wy, dający nam wolność, pożywienie i odrodzenie. Tak jak nasi przodkowie znali waszą moc, chyląc czoła z szacunkiem, pozwólcie i nam złożyć wam cześć — gdy oficjel skończył ostatnią część przemowy, goście mogli zauważyć, że z czterech stron kręgu — z północy, południa, wschodu i zachodu — nadchodzą cztery osoby. Ubrani byli w uroczyste, zielone szaty, a każde z nich na ozdobnej poduszce trzymało bukiet fiołków z Sallow Coppice oraz zamkniętą karafkę z wodą pobraną z rzeki Teme przepływającej przez rodzinne dla panny młodej Caynham. Wszyscy zatrzymali się na krawędzi kręgu wyznaczonego przez gałęzie młodego dębu, oczekując na swą kolej.
— Zebraliśmy się razem w pierwszym dniu szóstego Księżyca, pod słonecznym okiem, na uświęconej Ziemi, aby być świadkami świętego obrzędu małżeństwa pomiędzy Valerie i Corneliusem. Obrzędu, który jest zarówno błogosławieństwem, jak i początkiem dla nowej rodziny. Abyśmy wiedzieli, dokąd doszliśmy, pamiętajmy, kto nas tu przywiódł.
Już czas, choć usta Valerie nie drgnęły, jedna wymiana spojrzeń starczyła, by przekazać ważny komunikat. Ćwiczyli uroczystość, wspólnie spędzili wiele wieczorów nad studiowaniem ksiąg, które zawierały informacje o tym, jak przeprowadzić ślub w tradycyjnym obrządku, właściwym dla ich stanu, pochodzenia i historii rodzin. I oboje wiedzieli, że był to czas, w którym mieli symbolicznie podziękować swym rodzicom.
— W imię naszych bogów i bogów naszych przodków dziękujemy za wszystkich tych, którzy podzielili się z nami swoim życiem, mądrością i miłością. W tym świętym dniu zaślubin dziękujemy szczególnie za błogosławieństwa udzielone Valerie i Corneliusowi przez ich przodków z krwi i ducha, zarówno tych niedawno zmarłych, jak i tych, co opuścili tę świętą ziemię lata temu — głos oficjela, donośny i silny, rozpoczął kolejną część obrzędu.
Pozwoliła Corneliusowi prowadzić — wszak to on będzie tym, który weźmie odpowiedzialność za ich rodzinę. Najpierw chwycili karafkę i bukiet z poduszki młodzieńca, który nadszedł z północy. Obie te rzeczy — karafka niesiona przez Valerie i bukiet przez Corneliusa — spoczęły w dłoniach ojca pana młodego, Tiberiusa Sallowa. Następnie podeszli do dziewczęcia ze wschodu, ponownie odebrali symboliczne podarki, tym razem składając je przed matką Valerie, Gladys Vanity. Dary z zachodu trafiły do matki Corneliusa, Dianthe, natomiast dary pozostałe na południu, przeznaczone dla ojca Valerie, Leontiusa, spoczną później na jego grobie.
— W sposób szczególny czcimy rodziców pary młodej, przodków obecnych w tym obrzędzie ciałem i duchem. Dziękując za wszystko, co zostało dane, za święty dar życia, najtrudniejsze lekcje uczone poprzez miłość i łzy, więź, którą dzielicie i osoby, którymi jesteście, niech i im cześć będzie oddana — słowa padały za plecami pary młodej, wyznaczając dalszy rytm ceremonii. Nawet pomimo chłodu Valerie czuła, że ciepło, niesamowite, niemalże nierealne, rozlewa się po całym jej ciele, swe źródło mając w złączonych wstęgą dłoniach. Sama obecność Corneliusa, koiła wszelkie nerwy, nie mogła powstrzymać szerszego uśmiechu, gdy ich córka ledwo powstrzymała się, by nie przytulić ich obojga, gdy składali dary pani Vanity. Upewniła się wtedy, prędko, że w dłoniach małej wciąż znajduje się ozdobne pudełko z obrączkami.
Gdy wracali do kręgu, jeszcze raz zwróciła twarz w kierunku Corneliusa. Serce śpiewaczki biło jak szalone, czy słyszał jego mocny, pewny rytm? Na pewno, w końcu dzisiejsza ceremonia nie była tą, która łączyła ich ciała w jedno, tę decyzję podjęli wspólnie, jeszcze wcześniej, gdy maski opadły na zawsze, gdy zawierzyli sobie wzajemnie najciemniejsze i najtrudniejsze sekrety z własnej przeszłości. Czasami zdawało jej się, że jest w stanie poczuć jego ból — nawet ten, do którego nie przyznawał się nigdy, wzbraniał nawet przed samym sobą. Gdy raz jeszcze przestąpili święty krąg, znów stanęli naprzeciw siebie, bokiem do oficjela.
— Valerie i Corneliusie, czy przychodzicie tu z własnej woli? — spytał mężczyzna, przesuwając wzrok kolejno na pannę młodą i pana młodego.
— Tak — melodyjny głos Valerie nie zadrżał nawet przez moment, pewność swą miała przecież naprzeciw siebie, była tu z własnej woli, nieprzymuszona przez nikogo. Wszystkie zdarzenia, które doprowadziły przecież do tego, że dziś, w Pałacu Zimowym w Shropshire składali sobie małżeńskie śluby, było konsekwencją ich świadomych wyborów. Gdy i Cornelius odpowiedział na to pytanie, oficjel wyszedł przed nich, prowadząc parę młodą po kręgu, zatrzymując się na wschodniej ćwiartce.
— Duchy wschodu, duchy powietrza, pozwólcie nam poczuć wasz oddech! — wezwał, nim przeszedł do dalszej części. — Czy w czasach niepewności, targani wiatrami zmian, nadal będziecie się kochać i szanować? — otrzymawszy od pary młodej odpowiedź twierdzącą, kontynuował — A więc niech was błogosławią moce wschodu! Niech dane wam będzie wspólnie odnaleźć wolność lotu w czystym, górskim powietrzu i niech wasze małżeństwo odradza się z każdym kolejnym świtaniem.
Następnie przesunęli się na południe.
— Duchy południa, duchy ognia, pozwólcie nam poczuć waszą moc! — zawołał ponownie, następnie zwracając się do pary — Przez ognie namiętności i gdy płomienie zgasną, czy nadal będziecie się kochać i szanować? — po następnym zapewnieniu odezwał się ponownie — Niech was błogosławią moce południa. Razem kroczcie drogą witalności i odwagi. Niech wasz dom będzie wypełniony ciepłem.
Zatrzymawszy się na odcinku zachodnim, oficjel znów zwrócił się do duchów.
— Duchy zachodu, duchy wody, pozwólcie nam poczuć waszą rwącą energię! Czy poprzez białe prądy wodne i głębie uczuć, czy nadal będziecie się kochać i szanować? — czy mogli inaczej? Oczywiście, że nie. Byli dojrzałymi ludźmi, darzącymi się uczuciem, które nie dawało przepłoszyć się nawet największym komplikacjom. — Niech was błogosławią moce zachodu. Niech razem splatają i łączą wasze pragnienia, płynąc z pięknem morskich fal. Niech wasze wspólne życie będzie wypełnione miłością.
Ostatni przystanek wyznaczała północ.
— Duchy północy, duchy ziemi, pozwólcie nam odczuć waszą pewność! W czasach zimnych ograniczeń, gdy problemy wydają się nie do obejścia, czy nadal będziecie się kochać i szanować? — Z takich czasów właśnie wyszli, w trudnych czasach odnajdując początek wspólnej drogi. Valerie wzniosła raz jeszcze spojrzenie na swego wybranka, on również nie przejawiał nawet najmniejszej krzty wątpliwości. — Niech was błogosławią moce ziemi. Razem zapuszczajcie korzenie w słodkiej, żyznej glebie, aby wasza unia i rodzina rosła w siłę. Niech wasze życie bogate będzie w płodność i wszelką owocność.
Powróciwszy do centrum kręgu, oficjel poprosił parę młodą raz jeszcze do siebie. Tym razem chwycił ich splecione wstęgą dłonie, na których położył własną, przymykając oczy.
— W świętych czasach i miejscach nasi przodkowie zaciskali dłonie, gdy chcieli się pobrać, a takie zaślubiny, których świadkami byli bogowie i społeczność, były zgodne z prawem, prawdziwe i wiążące tak jak miłość łącząca jedno serce z drugim — dopiero po tym po raz pierwszy posłał spojrzenie przed siebie, w kierunku gości, by ponownie skupić się na parze młodej. — Valerie i Corneliusie, czy jesteście gotowi złożyć sobie nawzajem swe śluby, śluby, które połączą was dusza z duszą, serce z sercem, łącząc więzy krwi waszych przodków i waszych potomków, czego świadkami będą ci, którzy zebrali się tu tego dnia, duchem i ciałem, w tym świętym kręgu?
Mała Hersilia ześlizgnęła się ze swojego miejsca, powoli przesuwając się w kierunku kręgu, z pudełkiem z obrączkami w dłoniach.
— Jesteśmy — odpowiedziała Valerie w unii z Corneliusem, na co oficjel skinął głową do ich córki, która przestąpiła krąg. Szła wyprostowana, ubrana w jasnoróżową sukienkę i beżowy płaszczyk z futrzanymi obszyciami przy rękawach i kołnierzu. W wyciągniętych rączkach trzymała już otwarte pudełko, a zatrzymawszy się przy Corneliusie, zadarła delikatnie głowę, jakby ciekawa reakcji swego ojca.
— Wszystkie rzeczy w przyrodzie są kręgiem. Noc staje się dniem, dzień prowadzi do nocy, która znów ustępuje miejsca dniowi. Księżyc wschodzi i zachodzi, i znów wschodzi. Wiosna, lato, jesień i zima, a potem znów powraca wiosna. Takie są płynne rytmy cyklu życia. Jednakże w środku kręgu znajduje się źródło, spokój wieczny i wspaniały — odebrawszy pudełko z rąk Hersilii, oficjel wzniósł je w prawej dłoni w górę, lewą wciąż trzymając na złączonych rękach nowożeńców — Niech zostaną pobłogosławione obrączki, w imię starych bogów naszej ziemi, gdyż są one zewnętrznym znakiem i świętą pamiątką waszych obietnic, złożonych wzajemnie w tym dniu. Tak jak słońce i księżyc przynoszą światło na ziemię, tak i wy, Valerie i Corneliusie, ślubujecie przynieść światło miłości i radości waszej rodzinie — mówiąc to, rozpoczął rozwiązywanie wstęgi. Przez chwilę robił to w milczeniu, aż mniej więcej w połowie czynności odezwał się znowu. — Ślubujecie czcić się wzajemnie tak, jak czcicie to, co jest dla was najważniejsze.
I choć węzeł przestał ich wiązać, Valerie nie chciała puszczać ciepłej dłoni Corneliusa. Wstęga ułożona została przez kapłana tak, aby z barku mężczyzny, spływała na bark kobiety, wciąż łącząc ich ze sobą, na moment składania osobistych przysiąg i wymiany obrączkami.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
O czym marzył Cornelius Sallow? Nigdy nie przyznałby przed sobą, że o małżeństwie z miłości. Pewnych marzeń lepiej nie ubierać w słowa, nawet w myślach. Wtedy stają się zbyt realne i cenne, a wszystko, co jest cenne, jest ryzykiem. Uczucia zaburzają chłodny rozsądek i choć Cornelius Sallow do dzisiaj łudzi się, że morderstwo Franza Kruegera było praktyczną i wykalkulowaną decyzją, to przecież w głębi serca wie, że nie. To powłóczyste spojrzenia, wymowne uśmiechy i wreszcie łzy Valerie zasiały w nim zarówno to postanowienie i wreszcie nieznany wcześniej gniew - ale tego przyznać nie może, wszak obiecał sobie, że już nigdy nie da się wodzić za nos żadnej kobiecie, wszak Valerie jest w niego tak wpatrzona, bo jest bohaterem, bo nic go nie zaskoczy, bo może się z nim czuć bezpiecznie. A bezpieczeństwo to opanowanie i dystans. Był politykiem, był bohaterem wojennym, a ona… Przy innej kobiecie być może mógłby myśleć, że wchodzi w to wszystko nieświadomie - ale Valerie, mimo wdzięcznych uśmiechów i trzepoczących rzęs nie była przecież głupia. Zabrnąłem za daleko, sięgnąłem po więcej niż Franz Krueger - on kochał pieniądze, a ja chcę wynieść naszą rodzinę na szczyt. Jeden fałszywy krok, porażka w tej wojnie, a już zawsze będziemy oglądać się przez ramię by nie spaść w przepaść. Nie powinno się mieć takich myśli na własnym ślubie, na swoim pierwszym ślubie (jak czułaś się na poprzednim, Valerie? Na pewno byłaś piękna, Septimus chyba wysłał mi zaproszenie, ale byłem zapracowany i wysłałem wam wazę z porcelany, tą samą, którą rozbiliśmy w Berlinie), ale Cornelius stał w kręgu z kwiatów i czuł nieznaną wcześniej tremę, bo zaraz złożą sobie przysięgę i Valerie zmieni nazwisko i wreszcie będą rodziną i rodzina Sallowów będzie mieć przyszłość i nawet ojciec spoglądał na niego z aprobatą i wszystko się układało, ale to przecież punkt bez odwrotu. Zawsze podejmował każdą decyzję sam, zawsze był odpowiedzialny za siebie i tylko za siebie i każdy wybór podejmował dla siebie. Oprócz jednego, a teraz dwóch. Najpierw zaryzykował relacje z rodzicami dla Solasa - Solasa, który już wtedy nie żył, ale którego ostatnie życzenie było jasne. A potem zaaranżował śmierć Franza - wmawiał sobie, że dla niej, ale może dla siebie? W końcu wszystko skończyło się tak, jak sobie zaplanował - ich ślubem.
Nie zaplanował tylko, że Valerie będzie wydawała się tak autentycznie szczęśliwa i że będzie patrzyła na niego w ten sposób. Nikt nigdy tak na niego nie patrzył, nawet Layla gdy wyczarował jej kwiaty. Dotychczas mu to schlebiało - nie przewidział, że w dzień własnego ślubu spadnie na niego ciężar odpowiedzialności i pełna świadomość, że albo wyniesie tę kobietę na szczyt, albo ją zniszczy. Nie uznawał w końcu w życiu półśrodków, a choć potrafił przyczaić się i czekać na odpowiedni moment, to z chwilą dołączenia do Rycerzy Walpurgii skończył kryć się w cieniach. Dzisiaj nie sprezentuje Valerie tylko nazwiska - u jego boku będzie miała potężnych przyjaciół i natrętnych, potencjalnie niebezpiecznych wrogów. Nie pozwoli, by cokolwiek się jej stało - docierało do niego z poczuciem dyskomfortu, bo taka troska to słabość, a niedobrze mieć w życiu słabości.
Słuchał słów mistrza ceremonii nieco nieobecnie, nie wiedząc, co właściwie czuje (bo nigdy w życiu nie czuł tremy…), ale wiedząc, że wszystko jest idealnie zaplanowane. Podarki, słowa, obecność rodziców. Kontrolnie zerknął tylko na własną matkę - Gladys i Tiberius byli przewidywalni, a ona…
Na szczęście, dzisiaj Dianthe promieniała.
Wrócił do kręgu z Valerie, uśmiechając się do niej - jak mu się zdawało - ciepło. Nie wiedział, że jeśli ktoś jest w stanie wychwycić jego tremę, to ona jedna. Czuł, jak gorąca jest jej dłoń (to pewnie przez szybkie bicie serca), ale jego zdawała się wręcz chłodna.
Krew zaczęła krążyć szybciej w jego tętnicach dopiero gdy wybrzmiało pierwsze tak, wypowiedziane przez nich równocześnie. Piękny głos Valerie brzmiał mocno i pewnie, a Cornelius wreszcie uświadomił sobie, że przecież naprawdę jest tego wszystkiego. Znała go. Wiedziała o nim rzeczy, których nie wiedział nikt inny - ale stała tutaj, uśmiechnięta i chyba szczęśliwa, powierzając mu zarówno siebie, jak i to co było dla niej najcenniejsze - dziecko z poprzedniego małżeństwa.
Podarowując mu nie tylko teraźniejszość, ale i przyszłość. Tu, na ziemi Shropshire, wiązali się obietnicą powiększenia drzewa genealogicznego Sallowów. Milcząca aprobata ojca również była obietnicą - po wiatrach i burzach, Cornelius na nowo miał stać się pniem i przyszłością rodziny. Po latach wahania zajął wreszcie miejsce należne niegdyś Solasowi i przypadające teraz jemu.
-Jesteśmy. - odpowiedział znów mistrzowi ceremonii, by przenieść wzrok na Hersilię. Uśmiechnął się do niej szerzej, szczerze, z zielonych oczu zniknął ostatni ślad namysłu i troski - dzieci wyczuwały takie rzeczy, przy nich trzeba było być opanowanym. A przy małej łatwo było o radość i opanowanie, nawet łatwiej niż przy Marceliusie - nigdy tak nie psociła.
Dziękuję - szepnął bezgłośnie dopasierbicy córki, nie chciał zabrać głosu podczas ceremonii, ale chciał jej pokazać, że może być z siebie zadowolona. Goście zobaczą przy okazji, że ma rękę do dzieci - ludzkie oblicze Rzecznika Ministerstwa.
Wolną ręką ujął delikatnie obrączkę i spojrzał prosto w oczy Valerie, nadal trzymając jej prawą dłoń.
-Valerie - nie miał zamiaru używać jej nazwiska, nadal był trochę obrażony na Vanitych za to jak koncertowo spieprzyli jej pierwsze małżeństwo, a nazwiska Krueger nie wymawiał nigdy -Ślubuję ci wierność, uczciwość i bezpieczeństwo. - ostatnie słowo wymówił jakby ze szczególnym naciskiem, nigdy cię nie uderzę i nigdy nie pozwolę by ktokolwiek cię tknął, to było dla niego szczególnie ważne. Wierność rozumiała się przez samo się, nie był człowiekiem zależnym od własnych żądzy, a Valerie była bardzo piękna. Uczciwość przysięgli sobie już dawno temu, gdy omawiali własny ślub. Chwilę podtrzymał jej spojrzenie, te słowa, ciche i szczere, były dla niej.
Potem podniósł lekko głos - zebrali się tu też dla gości. I dla budowania własnego nazwiska.
-Na ziemi Shropshire, kolebce moich przodków - i małej ojczyźnie twoich - Sallowowie byli tu praktycznie od zawsze (a przynajmniej tak samo długo jak lordowie tych ziem), Vanity przybyli kilka wieków temu, chciał to podkreślić. Ojciec Valerie nie zaprotestuje, bo nie żyje, Gladys rozmawiała z „Czarownicą” bez jego zgody, a Septimus miał niewybaczalny sekret, nie przejmował się więc dzisiaj nikim poza sobą, Valerie i reputacją Sallowów. Valerie zostaje wszak panią Sallow. -Ziemi, która wreszcie jest wolna i bezpieczna dla czarodziejów, dla nas wszystkich - i ślubuję Ci, Valerie, że pozostanie taką dla nas, dla naszych dzieci, dla przyszłych pokoleń. Shropshire i cała Anglia. Twój głos, twoja pieśń zwycięstwa inspiruje mnie do tego każdego dnia. - powiedział żarliwie, świadom, że przysięga w obecności duchów - i świadom, że tak naprawdę mówi to do zgromadzonych gości. Dzisiaj on bohaterem wojennym, a Valerie jego muzą - i nie liczy się to, że w głębi duszy wiedział, że bardziej liczy się dla nich własne bezpieczeństwo od walki do ostatniej kropli krwi. Obiecał jej bezpieczeństwo, to była przysięga, a teraz… teraz to czysty pragmatyzm.
Kolejnej takiej publicznej okazji nie będzie - byli teraz bohaterem wojennym i jego gwiazdą, a wszyscy zgromadzeni powinni ich tak zapamiętać. Duchy powinny im w tym pomóc. A małżeństwem - prawdziwie małżeństwem będą dzisiaj w sypialni.
Teraz - to zarówno przysięga, jak ich przemowa. Ich prywatna scena.
-Twój powrót do kraju był prawdziwym darem. Codziennie rozpalasz we mnie miłość, najdroższa - do siebie, do magii, do Anglii - i będę kochał cię do końca życia. - dodał melodramatycznie, by jutro móc przekazać ten sam cytat „Czarownicy” - i wsunął obrączkę na serdeczny palec żony.
Nie zaplanował tylko, że Valerie będzie wydawała się tak autentycznie szczęśliwa i że będzie patrzyła na niego w ten sposób. Nikt nigdy tak na niego nie patrzył, nawet Layla gdy wyczarował jej kwiaty. Dotychczas mu to schlebiało - nie przewidział, że w dzień własnego ślubu spadnie na niego ciężar odpowiedzialności i pełna świadomość, że albo wyniesie tę kobietę na szczyt, albo ją zniszczy. Nie uznawał w końcu w życiu półśrodków, a choć potrafił przyczaić się i czekać na odpowiedni moment, to z chwilą dołączenia do Rycerzy Walpurgii skończył kryć się w cieniach. Dzisiaj nie sprezentuje Valerie tylko nazwiska - u jego boku będzie miała potężnych przyjaciół i natrętnych, potencjalnie niebezpiecznych wrogów. Nie pozwoli, by cokolwiek się jej stało - docierało do niego z poczuciem dyskomfortu, bo taka troska to słabość, a niedobrze mieć w życiu słabości.
Słuchał słów mistrza ceremonii nieco nieobecnie, nie wiedząc, co właściwie czuje (bo nigdy w życiu nie czuł tremy…), ale wiedząc, że wszystko jest idealnie zaplanowane. Podarki, słowa, obecność rodziców. Kontrolnie zerknął tylko na własną matkę - Gladys i Tiberius byli przewidywalni, a ona…
Na szczęście, dzisiaj Dianthe promieniała.
Wrócił do kręgu z Valerie, uśmiechając się do niej - jak mu się zdawało - ciepło. Nie wiedział, że jeśli ktoś jest w stanie wychwycić jego tremę, to ona jedna. Czuł, jak gorąca jest jej dłoń (to pewnie przez szybkie bicie serca), ale jego zdawała się wręcz chłodna.
Krew zaczęła krążyć szybciej w jego tętnicach dopiero gdy wybrzmiało pierwsze tak, wypowiedziane przez nich równocześnie. Piękny głos Valerie brzmiał mocno i pewnie, a Cornelius wreszcie uświadomił sobie, że przecież naprawdę jest tego wszystkiego. Znała go. Wiedziała o nim rzeczy, których nie wiedział nikt inny - ale stała tutaj, uśmiechnięta i chyba szczęśliwa, powierzając mu zarówno siebie, jak i to co było dla niej najcenniejsze - dziecko z poprzedniego małżeństwa.
Podarowując mu nie tylko teraźniejszość, ale i przyszłość. Tu, na ziemi Shropshire, wiązali się obietnicą powiększenia drzewa genealogicznego Sallowów. Milcząca aprobata ojca również była obietnicą - po wiatrach i burzach, Cornelius na nowo miał stać się pniem i przyszłością rodziny. Po latach wahania zajął wreszcie miejsce należne niegdyś Solasowi i przypadające teraz jemu.
-Jesteśmy. - odpowiedział znów mistrzowi ceremonii, by przenieść wzrok na Hersilię. Uśmiechnął się do niej szerzej, szczerze, z zielonych oczu zniknął ostatni ślad namysłu i troski - dzieci wyczuwały takie rzeczy, przy nich trzeba było być opanowanym. A przy małej łatwo było o radość i opanowanie, nawet łatwiej niż przy Marceliusie - nigdy tak nie psociła.
Dziękuję - szepnął bezgłośnie do
Wolną ręką ujął delikatnie obrączkę i spojrzał prosto w oczy Valerie, nadal trzymając jej prawą dłoń.
-Valerie - nie miał zamiaru używać jej nazwiska, nadal był trochę obrażony na Vanitych za to jak koncertowo spieprzyli jej pierwsze małżeństwo, a nazwiska Krueger nie wymawiał nigdy -Ślubuję ci wierność, uczciwość i bezpieczeństwo. - ostatnie słowo wymówił jakby ze szczególnym naciskiem, nigdy cię nie uderzę i nigdy nie pozwolę by ktokolwiek cię tknął, to było dla niego szczególnie ważne. Wierność rozumiała się przez samo się, nie był człowiekiem zależnym od własnych żądzy, a Valerie była bardzo piękna. Uczciwość przysięgli sobie już dawno temu, gdy omawiali własny ślub. Chwilę podtrzymał jej spojrzenie, te słowa, ciche i szczere, były dla niej.
Potem podniósł lekko głos - zebrali się tu też dla gości. I dla budowania własnego nazwiska.
-Na ziemi Shropshire, kolebce moich przodków - i małej ojczyźnie twoich - Sallowowie byli tu praktycznie od zawsze (a przynajmniej tak samo długo jak lordowie tych ziem), Vanity przybyli kilka wieków temu, chciał to podkreślić. Ojciec Valerie nie zaprotestuje, bo nie żyje, Gladys rozmawiała z „Czarownicą” bez jego zgody, a Septimus miał niewybaczalny sekret, nie przejmował się więc dzisiaj nikim poza sobą, Valerie i reputacją Sallowów. Valerie zostaje wszak panią Sallow. -Ziemi, która wreszcie jest wolna i bezpieczna dla czarodziejów, dla nas wszystkich - i ślubuję Ci, Valerie, że pozostanie taką dla nas, dla naszych dzieci, dla przyszłych pokoleń. Shropshire i cała Anglia. Twój głos, twoja pieśń zwycięstwa inspiruje mnie do tego każdego dnia. - powiedział żarliwie, świadom, że przysięga w obecności duchów - i świadom, że tak naprawdę mówi to do zgromadzonych gości. Dzisiaj on bohaterem wojennym, a Valerie jego muzą - i nie liczy się to, że w głębi duszy wiedział, że bardziej liczy się dla nich własne bezpieczeństwo od walki do ostatniej kropli krwi. Obiecał jej bezpieczeństwo, to była przysięga, a teraz… teraz to czysty pragmatyzm.
Kolejnej takiej publicznej okazji nie będzie - byli teraz bohaterem wojennym i jego gwiazdą, a wszyscy zgromadzeni powinni ich tak zapamiętać. Duchy powinny im w tym pomóc. A małżeństwem - prawdziwie małżeństwem będą dzisiaj w sypialni.
Teraz - to zarówno przysięga, jak ich przemowa. Ich prywatna scena.
-Twój powrót do kraju był prawdziwym darem. Codziennie rozpalasz we mnie miłość, najdroższa - do siebie, do magii, do Anglii - i będę kochał cię do końca życia. - dodał melodramatycznie, by jutro móc przekazać ten sam cytat „Czarownicy” - i wsunął obrączkę na serdeczny palec żony.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W chwili równie podniosłej i pięknej jak ta nie chciała myśleć o tym, jak było wcześniej. O łzach, które przelała, gdy ubierano ją w biel ślubnej sukni po raz pierwszy, o błaganiach, które kierowała do ojca, na kolanach, zupełnie roztrzęsiona (tato, przepraszam, wiem, że zawiniłam, ale nie oddawaj mnie, nie jemu, nie tak daleko...). Pierwszemu ślubowi i pierwszemu małżeństwu Valerie towarzyszył wieczny strach i upokorzenie, a dziś na obie te emocje nie było po prostu miejsca. Miast nich w sercu Valerie panował szeroki ocean spokoju, w którym odbijały się skrzące, słoneczne promienie prawdziwego szczęścia. Szczęścia i spokoju, które odnalazła przy boku mężczyzny, na którego część jej kręgu kręciła nosem — śluby polityki i sztuki rzadko wychodzą na dobre — mężczyzny, któremu jego krąg sugerował możliwość powzięcia lepszego wyboru — masz pozycję i siłę, wielu ojców oddałoby ci swe młode córki bez wahania. Choć sprawiała wrażenie, że nie słyszała, nie była świadoma głosów dochodzących z zewnątrz, tych ostrzegających ją przed Corneliusem i jego przed nią — wiedziała, oczywiście, że wiedziała, rozważała wszelkie za i przeciw, by ostatecznie podjąć tę decyzję w zupełnej świadomości wszelkich konsekwencji. Razem wespną się na szczyt, lub spadną na samo dno.
Czuła, jak ciepło odchodzi z rąk ukochanego, w jego oczach zalśniło coś, czego nigdy nie spodziewała się w nich zobaczyć. Przyzwyczajony do obecności scenicznej Sallow nigdy przecież nie zdradzał jej oznak tremy, ale ją potrafiła wyczuć od razu i przez ułamek sekundy Cornelius mógł złapać i jej spojrzenie, jasnobłękitne oczy przepełnione troską i wzruszeniem jakimś, podobnym rozczuleniu. Nie martwiła się tym, czy takie oznaki nerwowości nie znaczą o tym, że się rozmyślił. Wiedziała przecież, że nie. Wspólne sekrety splotły ich już wcześniej, Cornelius ryzykował, wyznając jej wszystko i choćby przez wzgląd na to ryzyko, nie zdradziłby się jej z własną nerwowością, nie tak prędko, i nie w tej chwili. Mówił przecież wraz z nią, przysięgał równie pewnie, co wtedy w Berlinie, co w gorącej od sierpniowego powietrza przymierzalni (Merlinie, to prawie r o k). I nie miała wątpliwości, że robi to szczerze. Że choć nie mówi jej tego często, nie wprost, to kocha ją przecież, kocha też ich córkę,będzie jest idealnym mężem i ojcem dla ich dzieci.
Hersilia natomiast uśmiechnęła się szeroko do taty, a gdy ten odebrał obrączkę, w trzech drobnych krokach zmieniła swoje miejsce, tym razem stając przy boku mamy, z zadartą głową zdobną w jasne loki, w tym samym odcieniu co włosy Valerie.
Valerie, której serce przyspieszyło rytm, która nie mogła oderwać wzroku od niego, od skrzącego złota ślubnej obrączki, która runęłaby pewnie, wyrwana z granic wdowiego bezpieczeństwa, gdyby nie silne ramiona Corneliusa, fundamenty przyszłości, które wspólnie stawiali. Wierność, uczciwość i bezpieczeństwo — słowa te rezonowały w niej całej, odbijały się od ścian jej ciała, wyginały usta w szerokim, prawdziwie szczęśliwym, zupełnie nieplanowanym uśmiechu. Nie zareagowała na rozróżnienie, którym potraktował ich rodziny. Nie było tajemnicą, że Sallowowie byli w Shropshire od zawsze, a Vanity ulokowali się w Caynham niedawno, w porównaniu z innymi szanowanymi rodzinami z okolicy. Jeżeli miała być to złośliwość, przeleciała pięknie nad głową panny młodej, nie interesowała zapewne także i Septimusa, a matka Valerie, Gladys, ocierała właśnie policzki haftowaną chusteczką.
Sama chętnie zrobiłaby to samo — świadoma była, że część słów przysięgi podarowana była wyłącznie jej, częścią musiała dzielić się ze zgromadzonymi gośćmi, może całym krajem, jeżeli Cornelius wykorzysta okazję i zgodnie z wcześniejszymi obietnicami zorganizuje im stosowny wywiad do "Czarownicy". Pomimo tego podziału zawsze czuła, że swymi słowami uderza w delikatne struny jej duszy, choć prawdziwą ulgę przyniosły jej słowa o radości z powrotu do kraju. Nawet nie wiesz, Corneliusie, jak się cieszę, że pomogłeś mi w powrocie, zdążyła pomyśleć, nim zakończył słowa przysięgi, w najpiękniejszy sposób, jaki mogła sobie wymarzyć. Będę cię kochał do końca życia, w słowach tych zamknęło się całe jej życzenie, wszystek marzeń. A wraz ze wsunięciem na serdeczny palec obrączki — marzenie stało się rzeczywistością.
Drżące palce chwyciły drugą z obrączek, gdy dziękowała córce za pomoc. Hersilia zdążyła zamknąć puzderko i wrócić na swoje miejsce, zaraz przy babci, gdy dłoń Valerie spoczęła na moment na wierzchu dłoni Corneliusa.
— Corneliusie — rozpoczęła, a w melodii głosu śpiewaczki nie słychać było ani jednej fałszywej nuty, ani jednego drżenia. Panowanie nad głosem opanowała wszak do perfekcji, nawet w sytuacji tak podniosłej, tak emocjonalnej, jak ta — Ślubuję ci całą mą miłość, wierność, szczerość i zrozumienie — wszak to ona pierwsza zdradziła mu, że ich relacja przestała mieścić się w definicji układu, otworzyła drzwi do pierwszych wyznań, tych gorących, szeptanych po zmroku i tych niewinnie jasnych, za dnia. Wierna była mu jeszcze nim stała się wdową, dowiedział się o tym przecież w dniu, w którym postanowił o swym pierwszym morderstwie i dotrzyma tej wierności już do końca ich dni. Odnowienie przysięgi szczerości było równie naturalne, obiecali sobie przecież bezwzględną prawdomówność, porzucenie słownych gierek i zabaw w kotka i myszkę. Zrozumienie było równie istotne — a potwierdzała je z każdym kolejnym smagnięciem wiatru, pokazując mu, że nie był w tym wszystkim sam. Że ich drzewa wzrastały silne, właśnie dzięki przeciwnościom losu, przeciwnościom, w których nigdy go nie pozostawi.
— Obiecuję słuchać cię, uczyć się od ciebie, wspierać i przyjmować twe wsparcie — kontynuowała, świadoma swej roli jako żona, pragnąca tegoż właśnie, spełnienia u boku ukochanego mężczyzny. — Będę świętować twe sukcesy i opłakiwać straty tak, jakby były moimi własnymi. Ślubuję cię wspierać, inspirować, kochać do końca swych dni, bowiem darząc miłością to, co o tobie wiem i ufając temu, czego jeszcze niedane mi poznać, podaję ci dziś mą dłoń, a wraz z nią me emocje, całą siebie. Na wszystkie lata chwały, dla ciebie, dla nas, dla naszej rodziny.
Bowiem to ich rodzina, Sallowowie, stawali się teraz głównym powodem, główną inspiracją dla ich dalszych, wspólnych starań. Wchodząc do nowej rodziny Valerie była świadoma obowiązków, które przyszło jej wypełnić. Obiecała Corneliusowi, że podaruje mu zdrowych synów, tak, aby linia rodu przetrwała, by kolejne pokolenia świadome wielowiekowej historii rodziny reprezentowały ją godnie, prowadząc ku wszelkim zaszczytom, na które zapracowali. Mąż był w końcu wzorem cnót męskich, a ona pragnęła, by miał przy sobie żonę, na jaką zasługuje. Chciała być najlepsza. Dla niego, dla ich dzieci, dla rodziców, dla Shropshire i całej Anglii.
— Dziękuję ci, najdroższy, że uczyniłeś mnie najszczęśliwszą kobietą na świecie, najlepszą wersją siebie — dodała, powoli wsuwając obrączkę na palec serdeczny męża.
Po kilku sekundach raz jeszcze odezwał się oficjel.
— Niech wszyscy dadzą świadectwo, że Cornelius i Valerie złączeni są w miłości jako mąż i żona. Poprzez przysięgę małżeńską, odbytą i pobłogosławioną, niech ich miłość złączy się w pięknie, majestacie i mocy naszej poświęconej ziemi. Me błogosławieństwo, i błogosławieństwa wszystkich zgromadzonych gości niech pozostaną z wami na zawsze. Błogosławieństwa waszych bóstw i bóstw waszych przodków, niech pozostaną z wami na zawsze. Duchy przodków, spoglądajcie na nową rodzinę z czułością, dopomagając im we wszystkich trudnościach, nieście ukojenie w cierpieniu i bądźcie świadkami ich olbrzymiej radości. Dopomóżcie też i potomkom młodej pary, by wzrastali w zdrowiu i pokoju, z pamięcią o tych, dzięki którym żyć będą — mężczyzna złożył wstęgę, która do tej pory spoczywała na ramionach Corneliusa i Valerie, po czym zwrócił się w kierunku gości. — Aby tradycjom i obyczajom dać zadość, szanowi goście, którzy pragną osobiście pobłogosławić małżeńską unię, proszeni są o podejście do młodej pary.
Mówiąc to, zachęcił gestem Valerie i Corneliusa do wyjścia z kręgu wyznaczonego przez dębowe gałązki, wstępując do tego, z kwiatów, w którym przeznaczone było miejsce dla weselnych gości.
Czuła, jak ciepło odchodzi z rąk ukochanego, w jego oczach zalśniło coś, czego nigdy nie spodziewała się w nich zobaczyć. Przyzwyczajony do obecności scenicznej Sallow nigdy przecież nie zdradzał jej oznak tremy, ale ją potrafiła wyczuć od razu i przez ułamek sekundy Cornelius mógł złapać i jej spojrzenie, jasnobłękitne oczy przepełnione troską i wzruszeniem jakimś, podobnym rozczuleniu. Nie martwiła się tym, czy takie oznaki nerwowości nie znaczą o tym, że się rozmyślił. Wiedziała przecież, że nie. Wspólne sekrety splotły ich już wcześniej, Cornelius ryzykował, wyznając jej wszystko i choćby przez wzgląd na to ryzyko, nie zdradziłby się jej z własną nerwowością, nie tak prędko, i nie w tej chwili. Mówił przecież wraz z nią, przysięgał równie pewnie, co wtedy w Berlinie, co w gorącej od sierpniowego powietrza przymierzalni (Merlinie, to prawie r o k). I nie miała wątpliwości, że robi to szczerze. Że choć nie mówi jej tego często, nie wprost, to kocha ją przecież, kocha też ich córkę,
Hersilia natomiast uśmiechnęła się szeroko do taty, a gdy ten odebrał obrączkę, w trzech drobnych krokach zmieniła swoje miejsce, tym razem stając przy boku mamy, z zadartą głową zdobną w jasne loki, w tym samym odcieniu co włosy Valerie.
Valerie, której serce przyspieszyło rytm, która nie mogła oderwać wzroku od niego, od skrzącego złota ślubnej obrączki, która runęłaby pewnie, wyrwana z granic wdowiego bezpieczeństwa, gdyby nie silne ramiona Corneliusa, fundamenty przyszłości, które wspólnie stawiali. Wierność, uczciwość i bezpieczeństwo — słowa te rezonowały w niej całej, odbijały się od ścian jej ciała, wyginały usta w szerokim, prawdziwie szczęśliwym, zupełnie nieplanowanym uśmiechu. Nie zareagowała na rozróżnienie, którym potraktował ich rodziny. Nie było tajemnicą, że Sallowowie byli w Shropshire od zawsze, a Vanity ulokowali się w Caynham niedawno, w porównaniu z innymi szanowanymi rodzinami z okolicy. Jeżeli miała być to złośliwość, przeleciała pięknie nad głową panny młodej, nie interesowała zapewne także i Septimusa, a matka Valerie, Gladys, ocierała właśnie policzki haftowaną chusteczką.
Sama chętnie zrobiłaby to samo — świadoma była, że część słów przysięgi podarowana była wyłącznie jej, częścią musiała dzielić się ze zgromadzonymi gośćmi, może całym krajem, jeżeli Cornelius wykorzysta okazję i zgodnie z wcześniejszymi obietnicami zorganizuje im stosowny wywiad do "Czarownicy". Pomimo tego podziału zawsze czuła, że swymi słowami uderza w delikatne struny jej duszy, choć prawdziwą ulgę przyniosły jej słowa o radości z powrotu do kraju. Nawet nie wiesz, Corneliusie, jak się cieszę, że pomogłeś mi w powrocie, zdążyła pomyśleć, nim zakończył słowa przysięgi, w najpiękniejszy sposób, jaki mogła sobie wymarzyć. Będę cię kochał do końca życia, w słowach tych zamknęło się całe jej życzenie, wszystek marzeń. A wraz ze wsunięciem na serdeczny palec obrączki — marzenie stało się rzeczywistością.
Drżące palce chwyciły drugą z obrączek, gdy dziękowała córce za pomoc. Hersilia zdążyła zamknąć puzderko i wrócić na swoje miejsce, zaraz przy babci, gdy dłoń Valerie spoczęła na moment na wierzchu dłoni Corneliusa.
— Corneliusie — rozpoczęła, a w melodii głosu śpiewaczki nie słychać było ani jednej fałszywej nuty, ani jednego drżenia. Panowanie nad głosem opanowała wszak do perfekcji, nawet w sytuacji tak podniosłej, tak emocjonalnej, jak ta — Ślubuję ci całą mą miłość, wierność, szczerość i zrozumienie — wszak to ona pierwsza zdradziła mu, że ich relacja przestała mieścić się w definicji układu, otworzyła drzwi do pierwszych wyznań, tych gorących, szeptanych po zmroku i tych niewinnie jasnych, za dnia. Wierna była mu jeszcze nim stała się wdową, dowiedział się o tym przecież w dniu, w którym postanowił o swym pierwszym morderstwie i dotrzyma tej wierności już do końca ich dni. Odnowienie przysięgi szczerości było równie naturalne, obiecali sobie przecież bezwzględną prawdomówność, porzucenie słownych gierek i zabaw w kotka i myszkę. Zrozumienie było równie istotne — a potwierdzała je z każdym kolejnym smagnięciem wiatru, pokazując mu, że nie był w tym wszystkim sam. Że ich drzewa wzrastały silne, właśnie dzięki przeciwnościom losu, przeciwnościom, w których nigdy go nie pozostawi.
— Obiecuję słuchać cię, uczyć się od ciebie, wspierać i przyjmować twe wsparcie — kontynuowała, świadoma swej roli jako żona, pragnąca tegoż właśnie, spełnienia u boku ukochanego mężczyzny. — Będę świętować twe sukcesy i opłakiwać straty tak, jakby były moimi własnymi. Ślubuję cię wspierać, inspirować, kochać do końca swych dni, bowiem darząc miłością to, co o tobie wiem i ufając temu, czego jeszcze niedane mi poznać, podaję ci dziś mą dłoń, a wraz z nią me emocje, całą siebie. Na wszystkie lata chwały, dla ciebie, dla nas, dla naszej rodziny.
Bowiem to ich rodzina, Sallowowie, stawali się teraz głównym powodem, główną inspiracją dla ich dalszych, wspólnych starań. Wchodząc do nowej rodziny Valerie była świadoma obowiązków, które przyszło jej wypełnić. Obiecała Corneliusowi, że podaruje mu zdrowych synów, tak, aby linia rodu przetrwała, by kolejne pokolenia świadome wielowiekowej historii rodziny reprezentowały ją godnie, prowadząc ku wszelkim zaszczytom, na które zapracowali. Mąż był w końcu wzorem cnót męskich, a ona pragnęła, by miał przy sobie żonę, na jaką zasługuje. Chciała być najlepsza. Dla niego, dla ich dzieci, dla rodziców, dla Shropshire i całej Anglii.
— Dziękuję ci, najdroższy, że uczyniłeś mnie najszczęśliwszą kobietą na świecie, najlepszą wersją siebie — dodała, powoli wsuwając obrączkę na palec serdeczny męża.
Po kilku sekundach raz jeszcze odezwał się oficjel.
— Niech wszyscy dadzą świadectwo, że Cornelius i Valerie złączeni są w miłości jako mąż i żona. Poprzez przysięgę małżeńską, odbytą i pobłogosławioną, niech ich miłość złączy się w pięknie, majestacie i mocy naszej poświęconej ziemi. Me błogosławieństwo, i błogosławieństwa wszystkich zgromadzonych gości niech pozostaną z wami na zawsze. Błogosławieństwa waszych bóstw i bóstw waszych przodków, niech pozostaną z wami na zawsze. Duchy przodków, spoglądajcie na nową rodzinę z czułością, dopomagając im we wszystkich trudnościach, nieście ukojenie w cierpieniu i bądźcie świadkami ich olbrzymiej radości. Dopomóżcie też i potomkom młodej pary, by wzrastali w zdrowiu i pokoju, z pamięcią o tych, dzięki którym żyć będą — mężczyzna złożył wstęgę, która do tej pory spoczywała na ramionach Corneliusa i Valerie, po czym zwrócił się w kierunku gości. — Aby tradycjom i obyczajom dać zadość, szanowi goście, którzy pragną osobiście pobłogosławić małżeńską unię, proszeni są o podejście do młodej pary.
Mówiąc to, zachęcił gestem Valerie i Corneliusa do wyjścia z kręgu wyznaczonego przez dębowe gałązki, wstępując do tego, z kwiatów, w którym przeznaczone było miejsce dla weselnych gości.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Obydwoje byli doskonałymi aktorami, obydwoje zdawali sobie sprawę z tego, że to co ich teraz łączy, to nie tylko osobista przysięga - to teatr. Publicznością byli zgromadzeni goście, elita kraju, arystokraci, Rycerze Walpurgii, elity ze Shropshire, nestor Julius Avery. Przysięga była przygotowana wcześniej, uroczystość starannie wyreżyserowana - planowali wszystko z Valerie od marca, w najdrobniejszym detalu. Dlatego nie spodziewał się, że - całkowicie dla siebie niespodziewanie - poczuje tremę.
Odnalazł jednak siłę w jasnych oczach najdroższej - ale prawdziwego pocieszenia nie przyniósł mu ani jej uśmiech, ani nawet słowa przysięgi. Spodziewał się każdego z nich, ale Valerie nie powiedziała najważniejszego - tego co, widział chyba tylko on, czego jeszcze nie ujął w słowa.
Oddawała mu też swoją siłę - i właśnie to go uspokajało. Idealnie grała rolę delikatnego kwiatu, pokornej damy, usłużnej żony. Rolę, w której chciał ją widzieć, której oczekiwali inni - pięknej żony u boku wpływowego męża. Rola ta wymagała od niej prezencji, pokory, pięknego uśmiechu, charyzmy i zweryfikowanej istnieniem Hersilii płodności -niebywały talent muzyczny był dodatkową wisienką na torcie.
Rola pani Sallow wymagała jednak jeszcze jednego. Odporności. Nie lubił myśleć o tej przykrej prawdzie, ale widział przecież własną matkę. Jej też nie brakowało niczego - ani urody, ani mądrości, ani nawet odwagi. Ale korzenie Dianthe Crabbe sięgały bezpiecznego Londynu, w młodości nie smagały jej wiatry Shropshire - i przy pierwszej tragedii złamała się, całkowicie i nieodwracalnie.
Valerie nie złamał nawet Franz Krueger. Ani ciążący na duszy Corneliusa sekret. Ani wojna, której realiów przecież przed nią nie ukrywał - musiał walczyć czynnie, choć za jej prośbą zadbał o ochronę. Tylko tak mógł im zapewnić więcej, jeszcze więcej, coraz więcej.
Jej słowa były teatrem, podobnie jak jego, ale w jej spojrzeniu widział szczerość. Dziękowała mu za tą drogę, pomimo jej trudów.
Uśmiechnął się - ciepło i szczerze. Zacisnął mocniej palce na jej dłoni, z lekkim niedowierzaniem wpatrując się w lśniące obrączki. Dokonało się.
Trzymając Valerie za rękę, wyszedł powoli z kręgu, tak jak zapowiedział Mistrz Ceremonii. Nie wiedział, czy czuł obecność opiekuńczych duchów - ale bezsprzecznie czuł satysfakcję. Promieniał, jak podczas uroczystości pierwszego kwietnia.
-Dziękujemy, że byliście z nami w tej najważniejszej dla naszej rodziny chwili. - zwrócił się do zgromadzonych gości. Tym razem nie przemawiał długo, nie szukał kwiecistych słów - atmosfera i tak była podniosła. -Zapraszamy na poczęstunek i zabawę do wnętrza pałacu. - dodał, jako gospodarz i Pan Młody, choć doskonale wiedział, że nikt nie rozejdzie się od razu. Etykieta wymagała, by zaproszeni złożyli im gratulacje, być może także podarki - choć zaproszenia prosiły ich o datki na cele wojenne, teatr musi trwać, a Cornelius Sallow był pamiętliwym człowiekiem. Już raz bezskutecznie próbował zebrać w Pałacu Zimowym datki na sieroty ze Shropshire, ale tym razem to on był gospodarzem i panem sytuacji.
Zabawa rozpoczęła się! Zapraszamy do gry w lokacjach - chronologicznie, po przyjęciu życzeń, Para Młoda i wszyscy goście przechodzą do wnętrz Pałacu Zimowego.
W tej lokacji możecie podejmować interakcje z Parą Młodą tuż po ceremonii, będziemy odnosić się do nich co kilka postów.
Odnalazł jednak siłę w jasnych oczach najdroższej - ale prawdziwego pocieszenia nie przyniósł mu ani jej uśmiech, ani nawet słowa przysięgi. Spodziewał się każdego z nich, ale Valerie nie powiedziała najważniejszego - tego co, widział chyba tylko on, czego jeszcze nie ujął w słowa.
Oddawała mu też swoją siłę - i właśnie to go uspokajało. Idealnie grała rolę delikatnego kwiatu, pokornej damy, usłużnej żony. Rolę, w której chciał ją widzieć, której oczekiwali inni - pięknej żony u boku wpływowego męża. Rola ta wymagała od niej prezencji, pokory, pięknego uśmiechu, charyzmy i zweryfikowanej istnieniem Hersilii płodności -niebywały talent muzyczny był dodatkową wisienką na torcie.
Rola pani Sallow wymagała jednak jeszcze jednego. Odporności. Nie lubił myśleć o tej przykrej prawdzie, ale widział przecież własną matkę. Jej też nie brakowało niczego - ani urody, ani mądrości, ani nawet odwagi. Ale korzenie Dianthe Crabbe sięgały bezpiecznego Londynu, w młodości nie smagały jej wiatry Shropshire - i przy pierwszej tragedii złamała się, całkowicie i nieodwracalnie.
Valerie nie złamał nawet Franz Krueger. Ani ciążący na duszy Corneliusa sekret. Ani wojna, której realiów przecież przed nią nie ukrywał - musiał walczyć czynnie, choć za jej prośbą zadbał o ochronę. Tylko tak mógł im zapewnić więcej, jeszcze więcej, coraz więcej.
Jej słowa były teatrem, podobnie jak jego, ale w jej spojrzeniu widział szczerość. Dziękowała mu za tą drogę, pomimo jej trudów.
Uśmiechnął się - ciepło i szczerze. Zacisnął mocniej palce na jej dłoni, z lekkim niedowierzaniem wpatrując się w lśniące obrączki. Dokonało się.
Trzymając Valerie za rękę, wyszedł powoli z kręgu, tak jak zapowiedział Mistrz Ceremonii. Nie wiedział, czy czuł obecność opiekuńczych duchów - ale bezsprzecznie czuł satysfakcję. Promieniał, jak podczas uroczystości pierwszego kwietnia.
-Dziękujemy, że byliście z nami w tej najważniejszej dla naszej rodziny chwili. - zwrócił się do zgromadzonych gości. Tym razem nie przemawiał długo, nie szukał kwiecistych słów - atmosfera i tak była podniosła. -Zapraszamy na poczęstunek i zabawę do wnętrza pałacu. - dodał, jako gospodarz i Pan Młody, choć doskonale wiedział, że nikt nie rozejdzie się od razu. Etykieta wymagała, by zaproszeni złożyli im gratulacje, być może także podarki - choć zaproszenia prosiły ich o datki na cele wojenne, teatr musi trwać, a Cornelius Sallow był pamiętliwym człowiekiem. Już raz bezskutecznie próbował zebrać w Pałacu Zimowym datki na sieroty ze Shropshire, ale tym razem to on był gospodarzem i panem sytuacji.
Zabawa rozpoczęła się! Zapraszamy do gry w lokacjach - chronologicznie, po przyjęciu życzeń, Para Młoda i wszyscy goście przechodzą do wnętrz Pałacu Zimowego.
W tej lokacji możecie podejmować interakcje z Parą Młodą tuż po ceremonii, będziemy odnosić się do nich co kilka postów.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mistrz Ceremonii, chociaż pięknie, mówił zdecydowanie za dużo.
Dla Amelii przyzwyczajonej do zwięzłego przekazu informacji i sztywnej, pozbawionej artystycznych naleciałości prozy duchowe przesłanki zawarte w przemowie czarodzieja wydawały się nużące, do tego stopnia, że przy kolejnym wspomnieniu spirytystycznych patronów czuwających nad Val i Corneliusem prawie przewróciła oczyma. Na szczęście jednak w porę wychwyciła tlący się do życia gest i usztywniła mimikę, nie pozwoliwszy by jakikolwiek zalążek znudzenia odmalował się na jej twarzy. To, że do jej serca nie przemawiały słowa konduktora małżeńskiego obrządka nie znaczyło, że były one pozbawione sensu dla jej przyjaciół. Dla ślicznej pani Sallow (już nie mogła i chyba nawet nie powinna myśleć o niej w kategoriach pani Vanity, ten rozdział został dziś zamknięty) oraz promieniującego dumą pana Sallow, pochłoniętych tajnikami druidzkiego obrzędu, który scalał ich w jedność, dosłownie i w przenośni. Amelia patrzyła na to bez wzruszenia, za to z ogromnym zadowoleniem, bo rzadko kiedy na świecie trafiała się równie dobrze dobrana para. Artystycznie utalentowana śpiewaczka oraz poważny, wpływowy polityk razem mogli zdziałać cuda, zawojować każdą scenę, czy to operową, czy polityczną, służąc sobie wzajemnie ramieniem wsparcia i inspiracją. Poniekąd czuła też dumę. Dumę, że mogła wziąć udział w przygotowaniach do tej uroczystości, że stanęła obok Valerie w najważniejszym dniu jej życia, i że przyjaciółka w ogóle pozwoliła jej dostąpić tego zaszczytu. Bo chyba każda kobieta uważałaby to za zaszczyt, prawda? Chociaż Amelia nie była tego do końca pewna, wiedziała doskonale, że byle psidwak z ulicy nie zostałby poproszony o uzupełnienie roli druhny.
Intymność słów, jakie Cornelius i Valerie skierowali do siebie nawzajem w momencie, gdy ta irytująca, duchowa gaduła pozwoliła im prawdziwie dojść do głosu, sprawiła, że czarownica na moment odwróciła wzrok, jakby fakt obecności przy tym tylu gości wybrzmiał dla niej co najmniej niestosownie. Mówili do siebie, dla siebie. Tylko. W mniemaniu Amelii takie wyznania miały większą moc niż paplanina o duchach, wiatrach i pozostałych przodkach, które już uleciały jej z pamięci; przypatrzyła się zatem własnym dłoniom, zanim na powrót podniosła spojrzenie, zaraz po podziękowaniu Sallowa skierowanym do małżonki. Słodka Roweno, on jeszcze nie skończył, przebiegło jej przez myśli na dźwięk wieńczącej ceremonię oracji, podczas której miała wrażenie, że postarzała się przynajmniej o kolejne dwa lata. Wszystkie druidzkie śluby wyglądały w ten sposób? Oczywiście nigdy nie spytałaby o to świeżego małżeństwa, nie poczyniłaby im takiej ujmy, nie zamierzała też w żaden sposób okazywać swojego przytłoczenia ilością wersetów, jakie rzeczony mężczyzna musiał dziś wydusić ze swojego gardła. Na całe szczęście okazywanie emocji nigdy nie było jej mocną stroną. Kto by pomyślał, że akurat dzisiaj zaprocentuje to ze zdwojoną siłą?
Zachęcona okazją do samodzielnego złożenia gratulacji parze młodej, Eberhart nie marnowała czasu. Stała stosunkowo blisko ich dwójki jako druhna śpiewaczki, toteż zaraz po rodzinie znalazła się przy nich, z długim, usatysfakcjonowanym westchnieniem stając naprzeciw Sallowów i miękko sięgając dłońmi po jedną z dłoni Val, tę niepochwyconą przez czarodzieja.
- Dobrze widzieć was razem w ten sposób - zwróciła się do ich obojga. Przemawiające przez nią zadowolenie było szczere, może niezbyt wylewne, ale z pewnością jaskrawsze niż zwykle, Amelia pozwoliła sobie uśmiechać się odrobinę dłużej i odrobinę weselej, chociaż chyba sama nie miała o tym pojęcia. - Corneliusie, nie wątpię, że będziesz o nią dbał, ale tradycji nie stałaby się zadość, gdybym tego nie powiedziała: dbaj o swoją żonę - błysk w oku czarownicy zamigotał z pewną zadziornością. Był odpowiedzialnym mężczyzną, dojrzałym nie tyle wiekowo, co przede wszystkim umysłowo (a to ceniła najbardziej) i z pewnością był świadom obowiązków ciążących na jego ramionach gdy chodziło o roztaczanie bezpieczeństwa nad rodziną. Sam Sallow zresztą wspominał o tym w swojej przysiędze; mogła udawać, że ich wówczas nie widzi, ale uszu nie była w stanie oszukać, wszystko to, co w swoją stronę wypowiedzieli, trafiło również i do niej. Do wszystkich gości, którzy nieść mieli tego świadectwo. - Val - następnie zogniskowała uwagę na przepięknej pannie młodej, znów nieświadomie uśmiechając się nieco szerzej, jeszcze bardziej szczerze. Wiedziała przecież ile znaczyło dla niej spełnienie marzeń u boku mężczyzny, w którym była zakochana. U boku mężczyzny, który z zadziwiającą akceptacją przyjął pod swoje skrzydło także jej córkę, zrodzoną z innego gniazda, toksycznego, wręcz traumatycznego. - Teraz nadszedł twój czas na szczęście i nawet nie wiesz jak cieszę się, że mogę na to patrzeć, być tu z wami - wyznała.
Może powinna była odrobić lekcje z rzewnego, wzruszającego sposobu składania gratulacji na ręce pary młodej, ale po spektaklu duchów, przodków, błogosławieństw i... Co było dalej? Cóż, bledło przy nich wszystko.
Dopiero po tych słowach, skromnych, krótkich, a jednocześnie jak na nią niezwykle wylewnych (oboje z pewnością musieli to dostrzegać) Amelia puściła dłoń przyjaciółki i sięgnęła do małej, dyskretnej torebki przewieszonej przez zgięcie łokcia, z której wysupłała nieduże puzderko i wręczyła je Valerie.
- Na cześć nowej drogi życia - sprecyzowała, chociaż nie musiała. Datek na wojenne przeznaczenie złożyła osobno, jeszcze przed ceremonią, by nie zadręczać sakwami z monetami dostatecznie obładowanej emocjonalnie pary młodej, natomiast to, co przekazała kobiecie, było tylko drobiazgiem. Pod szmaragdowym wieczkiem oprawionego w aksamit pudełeczka kryła się elegancka bransoletka z medalionem podobizny świergotnika. Ten egzotyczny ptak swoim śpiewem, słuchanym zbyt długo, doprowadzał do szaleństwa - tak jak do szaleństwa z miłości pani Sallow doprowadziła swojego szanownego małżonka. Metafora może była zrozumiała póki co tylko dla Amelii, ale wiedziała, że we trójkę mają wystarczająco dużo czasu, by była w stanie wytłumaczyć im motywację w wyborze podarunku, jeśli tylko sobie tego zażyczą. - Moje gratulacje, państwo Sallow - dodała na zakończenie i z uznaniem skinęła im głową, po czym odsunęła się i pozwoliła reszcie zachwyconych magów przeżyć metaforyczne pięć minut przy zakochanych.
Wtedy też odruchowo rozejrzała się za Septimusem, u którego boku pojawiła się na ceremonii, jako gość i jednocześnie jego osoba towarzysząca. Ostatnio ciągle jej gdzieś uciekał, ale dzisiaj nie mogła go za to winić, nadzorował orkiestrę, albo płakał gdzieś w kącie, że jego siostrzyczka wreszcie odnalazła miłość i wyszła za mąż za jego najlepszego przyjaciela. Obie opcje były prawdopodobne. Amelia skierowała się więc do wejścia do Pałacu Zimowego, lecz zatrzymała się jeszcze przed wrotami, żeby przejść przez nie już razem z dyrygentem.
Dla Amelii przyzwyczajonej do zwięzłego przekazu informacji i sztywnej, pozbawionej artystycznych naleciałości prozy duchowe przesłanki zawarte w przemowie czarodzieja wydawały się nużące, do tego stopnia, że przy kolejnym wspomnieniu spirytystycznych patronów czuwających nad Val i Corneliusem prawie przewróciła oczyma. Na szczęście jednak w porę wychwyciła tlący się do życia gest i usztywniła mimikę, nie pozwoliwszy by jakikolwiek zalążek znudzenia odmalował się na jej twarzy. To, że do jej serca nie przemawiały słowa konduktora małżeńskiego obrządka nie znaczyło, że były one pozbawione sensu dla jej przyjaciół. Dla ślicznej pani Sallow (już nie mogła i chyba nawet nie powinna myśleć o niej w kategoriach pani Vanity, ten rozdział został dziś zamknięty) oraz promieniującego dumą pana Sallow, pochłoniętych tajnikami druidzkiego obrzędu, który scalał ich w jedność, dosłownie i w przenośni. Amelia patrzyła na to bez wzruszenia, za to z ogromnym zadowoleniem, bo rzadko kiedy na świecie trafiała się równie dobrze dobrana para. Artystycznie utalentowana śpiewaczka oraz poważny, wpływowy polityk razem mogli zdziałać cuda, zawojować każdą scenę, czy to operową, czy polityczną, służąc sobie wzajemnie ramieniem wsparcia i inspiracją. Poniekąd czuła też dumę. Dumę, że mogła wziąć udział w przygotowaniach do tej uroczystości, że stanęła obok Valerie w najważniejszym dniu jej życia, i że przyjaciółka w ogóle pozwoliła jej dostąpić tego zaszczytu. Bo chyba każda kobieta uważałaby to za zaszczyt, prawda? Chociaż Amelia nie była tego do końca pewna, wiedziała doskonale, że byle psidwak z ulicy nie zostałby poproszony o uzupełnienie roli druhny.
Intymność słów, jakie Cornelius i Valerie skierowali do siebie nawzajem w momencie, gdy ta irytująca, duchowa gaduła pozwoliła im prawdziwie dojść do głosu, sprawiła, że czarownica na moment odwróciła wzrok, jakby fakt obecności przy tym tylu gości wybrzmiał dla niej co najmniej niestosownie. Mówili do siebie, dla siebie. Tylko. W mniemaniu Amelii takie wyznania miały większą moc niż paplanina o duchach, wiatrach i pozostałych przodkach, które już uleciały jej z pamięci; przypatrzyła się zatem własnym dłoniom, zanim na powrót podniosła spojrzenie, zaraz po podziękowaniu Sallowa skierowanym do małżonki. Słodka Roweno, on jeszcze nie skończył, przebiegło jej przez myśli na dźwięk wieńczącej ceremonię oracji, podczas której miała wrażenie, że postarzała się przynajmniej o kolejne dwa lata. Wszystkie druidzkie śluby wyglądały w ten sposób? Oczywiście nigdy nie spytałaby o to świeżego małżeństwa, nie poczyniłaby im takiej ujmy, nie zamierzała też w żaden sposób okazywać swojego przytłoczenia ilością wersetów, jakie rzeczony mężczyzna musiał dziś wydusić ze swojego gardła. Na całe szczęście okazywanie emocji nigdy nie było jej mocną stroną. Kto by pomyślał, że akurat dzisiaj zaprocentuje to ze zdwojoną siłą?
Zachęcona okazją do samodzielnego złożenia gratulacji parze młodej, Eberhart nie marnowała czasu. Stała stosunkowo blisko ich dwójki jako druhna śpiewaczki, toteż zaraz po rodzinie znalazła się przy nich, z długim, usatysfakcjonowanym westchnieniem stając naprzeciw Sallowów i miękko sięgając dłońmi po jedną z dłoni Val, tę niepochwyconą przez czarodzieja.
- Dobrze widzieć was razem w ten sposób - zwróciła się do ich obojga. Przemawiające przez nią zadowolenie było szczere, może niezbyt wylewne, ale z pewnością jaskrawsze niż zwykle, Amelia pozwoliła sobie uśmiechać się odrobinę dłużej i odrobinę weselej, chociaż chyba sama nie miała o tym pojęcia. - Corneliusie, nie wątpię, że będziesz o nią dbał, ale tradycji nie stałaby się zadość, gdybym tego nie powiedziała: dbaj o swoją żonę - błysk w oku czarownicy zamigotał z pewną zadziornością. Był odpowiedzialnym mężczyzną, dojrzałym nie tyle wiekowo, co przede wszystkim umysłowo (a to ceniła najbardziej) i z pewnością był świadom obowiązków ciążących na jego ramionach gdy chodziło o roztaczanie bezpieczeństwa nad rodziną. Sam Sallow zresztą wspominał o tym w swojej przysiędze; mogła udawać, że ich wówczas nie widzi, ale uszu nie była w stanie oszukać, wszystko to, co w swoją stronę wypowiedzieli, trafiło również i do niej. Do wszystkich gości, którzy nieść mieli tego świadectwo. - Val - następnie zogniskowała uwagę na przepięknej pannie młodej, znów nieświadomie uśmiechając się nieco szerzej, jeszcze bardziej szczerze. Wiedziała przecież ile znaczyło dla niej spełnienie marzeń u boku mężczyzny, w którym była zakochana. U boku mężczyzny, który z zadziwiającą akceptacją przyjął pod swoje skrzydło także jej córkę, zrodzoną z innego gniazda, toksycznego, wręcz traumatycznego. - Teraz nadszedł twój czas na szczęście i nawet nie wiesz jak cieszę się, że mogę na to patrzeć, być tu z wami - wyznała.
Może powinna była odrobić lekcje z rzewnego, wzruszającego sposobu składania gratulacji na ręce pary młodej, ale po spektaklu duchów, przodków, błogosławieństw i... Co było dalej? Cóż, bledło przy nich wszystko.
Dopiero po tych słowach, skromnych, krótkich, a jednocześnie jak na nią niezwykle wylewnych (oboje z pewnością musieli to dostrzegać) Amelia puściła dłoń przyjaciółki i sięgnęła do małej, dyskretnej torebki przewieszonej przez zgięcie łokcia, z której wysupłała nieduże puzderko i wręczyła je Valerie.
- Na cześć nowej drogi życia - sprecyzowała, chociaż nie musiała. Datek na wojenne przeznaczenie złożyła osobno, jeszcze przed ceremonią, by nie zadręczać sakwami z monetami dostatecznie obładowanej emocjonalnie pary młodej, natomiast to, co przekazała kobiecie, było tylko drobiazgiem. Pod szmaragdowym wieczkiem oprawionego w aksamit pudełeczka kryła się elegancka bransoletka z medalionem podobizny świergotnika. Ten egzotyczny ptak swoim śpiewem, słuchanym zbyt długo, doprowadzał do szaleństwa - tak jak do szaleństwa z miłości pani Sallow doprowadziła swojego szanownego małżonka. Metafora może była zrozumiała póki co tylko dla Amelii, ale wiedziała, że we trójkę mają wystarczająco dużo czasu, by była w stanie wytłumaczyć im motywację w wyborze podarunku, jeśli tylko sobie tego zażyczą. - Moje gratulacje, państwo Sallow - dodała na zakończenie i z uznaniem skinęła im głową, po czym odsunęła się i pozwoliła reszcie zachwyconych magów przeżyć metaforyczne pięć minut przy zakochanych.
Wtedy też odruchowo rozejrzała się za Septimusem, u którego boku pojawiła się na ceremonii, jako gość i jednocześnie jego osoba towarzysząca. Ostatnio ciągle jej gdzieś uciekał, ale dzisiaj nie mogła go za to winić, nadzorował orkiestrę, albo płakał gdzieś w kącie, że jego siostrzyczka wreszcie odnalazła miłość i wyszła za mąż za jego najlepszego przyjaciela. Obie opcje były prawdopodobne. Amelia skierowała się więc do wejścia do Pałacu Zimowego, lecz zatrzymała się jeszcze przed wrotami, żeby przejść przez nie już razem z dyrygentem.
i won't be afraid. hesitation got me against the wall,
but no more mistakes like i made before.
but no more mistakes like i made before.
Amelia Eberhart
Zawód : Magizoolog w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, w Wydziale Zwierząt
Wiek : 37
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
if you were a woman and i was a man
would it be so hard to understand?
would it be so hard to understand?
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 7 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Vanity naprawdę oczekiwał tego dnia, za razem naprawdę się go obawiając. Nie bał się o Corneliusa, wiedział dobrze, że w rękach młodej kobiety ten może jedynie odnaleźć ukojenie w trudniejszych momentach życia, mało tego – nie bał się nawet o Valerie, pomimo tego, że ta notorycznie wychodzić miała tylko i wyłącznie za jego znajomych (Wujków? Kurwa mać – miał ochotę zapaść się pod ziemię, na samą myśl o Franzu Kruegerze, który bliźniaczo do myśli Sallowa – zawitał teraz również w głowie dyrygenta) czy przyjaciół.
Długo przygotowywał odpowiedni upominek dla państwa młodych (stosunkowo młodej Valerie i zdecydowanie nie młodego Corneliusa – ktoś mógłby dodać, jednak nie on, nie Septimus, któremu chyba nie spieszyło się do ożenku, w innym wypadku przecież już byłby żonaty… Prawda?), wytężając struny swojego umysłu, wyciągając z głowy kakofonię kreatywności, którą próbował poukładać w jeden rytm.
Na dzisiejszy wieczór przygotował nie jedną, a trzy kompozycje. Najważniejsza była jednak…
Pierwsza. Pierwsza którą zaproponował dzisiejszej orkiestrze, dręcząc ją, pouczając i udzielając jej stosownych rad, miała łączyć kilka wątków. Utwór tradycyjnie zawierał nawiązania marszowe, był czymś, co miało pojawić się w pierwszych momentach przebywania gości wśród ścian Sali Balowej. Nawiązywać miał do opadającego śniegu, do topniejących warstw puchu, odkrywających grunty Shropshire – wtem jeszcze surowe, wtem jeszcze niepokryte zieleniącą się roślinnością – tak jednak, jak ustępowały mrozy – tak rozpoczynał się śpiew ptaków. Gdyby muzyka była obrazem – wszyscy którzy słuchać tego będą, mogliby odnieść wrażenie, że dwa kłócące się ze sobą zwierzątka, to tak naprawdę pan i panna młoda. Lekkie flety symbolizujące zwiewność jego siostry, zdolnej śpiewaczki i wspierane klasycznie brzmiącym klarnetem partie, które symbolizować miały Sallowa. Septimus miał wrażenie, że coś podobnego, delikatnego i uczuciowego, ale także nawiązującego do lokalnego folkloru, doskonale pasuje zarówno do aury Pałacu Zimowego, jak i do dnia, w którym ktoś podejrzewałby ich o coś więcej niż o tylko polityczny układ.
Septimus wierzył w miłość. Kochał. Matkę, ojca nieboszczyka, braci, jedyną siostrę, którą obserwować mógł w odświętnym wydaniu. Niezmiennie kochał Amelię, kiedyś Stefana, ale i w prawdziwie braterski sposób kochał Corneliusa. Cieszył się, że jego siostra wydawała się kochać jego przyjaciela. Jeżeli ktokolwiek w tym świecie miałby nie wątpić w to, że Rzecznika Ministerstwa da się lubić – był to w końcu Vanity. Czuł, że tym razem składano Valerie w rękach lepszych, rękach wpływowych, rękach gotowych zapewnić jej bezpieczeństwo i dogodny byt. I chociaż to Sallowa w tym głowa, żeby oczekiwania te faktycznie się spełniły – oczy dyrygenta nie mogły oderwać się od sylwetki siostry, prowadzonej przez Tiberiusa. Coś we wnętrznościach muzyka zadrżało, sugerując, że pewnie gdyby nie losy ich własnego ojca – to właśnie jego wyłysiałą już pewnie czuprynę oglądałby u boku siostry.
Był ulubionym synem. Tęsknił za ojcem.
Dłonie Septimusa drżały więc mocniej niż kiedykolwiek, a kropelka potu, o ironio, zadrżała nawet na jego wąsie, w późniejszym czasie strącona przy pomocy palców, których nie miał właściwie na czym oprzeć. Dziś miał nie pić – obiecał to sobie, ale obiecał też matce i siostrze. Nawet pomimo upojenia się miksturami uspokajającymi nie mógł jednak poradzić sobie z tikiem, który skryć próbował pod swoją elegancko skrojoną szatą. Septimus nigdy nie wyglądał źle – idealnie przystrzyżona broda, przydługie, ale ulizane włoski i dobrze dopasowane odzienie. Mógł rozmawiać o modzie z kobietami, które chwaliły jego odzienie, a potem wymienić się spostrzeżeniami na temat ułożenia ich fryzury – był jednak muzykiem. Osobą niezwykle wrażliwą, wręcz nadwrażliwą, gdy wszystko co piękne przyciągało jego uwagę. Ceremonia była piękna. Amelia też była piękna.
Może dlatego, gdy tylko wzrok Eberhart zaczął odbijać się po okolicy, kiedy ta zakończywszy swoje życzenia błądziła, prawnie jakby go poszukując – Septimus wyłapał jej szaroniebieskie spojrzenie. Septimus był ostatni – ostatni z rodziny, chciałoby się powiedzieć. Był przez kilka ostatnich chwil zbyt zajęty strofowaniem występującego dziś na czele orkiestry dyrygenta (w końcu wszystko miało być jak najlepiej, nie mógł zawieść jedynej siostry i jedynego przyjaciela), by ustawiać się w kolejce do bliskich. Teraz jednak, kiedy Amelia znalazła się praktycznie kilka kroków stąd, wyminął ją jeszcze z uprzejmym uśmiechem, by móc zbliżyć się do młodej pary. W pierwszej kolejności kierując swoje spojrzenie na Valerie. Teraz po raz kolejny poczuł, że twarz pokrywa mu się nieprzyzwoicie różowym rumieńcem, a zatoki wypełniają się płynami, zmuszając i kanaliki łzowe do wzmożonej pracy. Septimus nawet nie próbował kryć, że oczy dołączają odcieniem do policzków – czuł się wzruszony. Dlatego gdy tylko mógł, zdobył się na bardziej poufały gest – był w końcu jej bratem, kochał ją, dobre wychowanie nie miało znaczenia w kontakcie z bliskimi.
Ujął w chłodne palce dłoń Valerie i złożył drobny, zażyły pocałunek w okolicy obrączki, którą to dopiero co umieściła na swoim palcu.
- Wciąż czuję się… Nierealnie szczęśliwy – dłonie drżały, a głos również dotrzymywał im rytmu. Wreszcie miało się ułożyć – Kruegera już nie było, Sallow był ważną personą, bohaterem wojennym. Mieli gdzie mieszkać. Mieli co jeść. Wojna jaką znał z młodych lat odeszła, nawet myśli o Stefanie były w jego głowie bardziej spokojne – kwiecień w końcu minął, a ten nie odezwał się pomimo zakończenia odsiadki. – A moje szczęście pewnie tylko w snach mogłoby równać się z waszym szczęściem. Życzę ci, droga siostro, byś znalazła u boku Corneliusa spokój dla ciebie i dla twojej córki. Życzę ci, żebyś zaznała bezpieczeństwa, żebyś kwitła w miłości, a żeby wraz z tobą zakwitła sztuka. Nie byłbym sobą, gdybym nie życzył ci inspiracji do tworzenia. Miłość to najlepszy kreatywny inicjator. Życzę ci, żeby w twoim przypadku tak właśnie było… – mówiąc to, uciekał spojrzeniem, jakby nie mógł bez przerwy patrzeć siostrze w oczy. Ta znała go i wiedziała z pewnością, że życzenia te musiał ułożyć w głowie wcześniej. I że pewnie pomylił kilka linijek, kilka z nich zgubił, coś przeinaczył i wymyślił na bieżąco. Wszystko to wydawało się jednak niezwykle szczere – nawet pomimo stresu, jaki malował się w jego wypełnionych wzruszeniem oczach.
- Corneliusie… Nie mogłeś trafić na lepszą kobietę, czegokolwiek nie życzyłbym ci, pewnie i tak tego nie przebije… – żartobliwie zwrócił się już do przyjaciela, wysuwając palce Valerie ze swoich palców. Uścisnął dłoń… Szwagra. Jak horrendalnie to brzmiało. – Winszuję, choć świadomość, że z naszej dwójki już tylko ja noszę jarzmo starokawalerstwa jest mi trochę nie w smak – nie mógł się powstrzymać od drobnych żartów. Dało się wyczuć, że o ile w przypadku siostry, uczucia faktycznie oscylowały dokładnie dookoła wzruszenia, zaspokojonego oczekiwania na jej bezpieczeństwo i szczęście, tak w przypadku Sallowa – była to zwyczajna, męska radość. – Teraz, kiedy znajdujesz się w ramionach mojej siostry, życzę ci byś znalazł w nich wytchnienie, kiedy tylko będziesz tego potrzebował. Wam obojgu życzę wytrwałości – w szczęściu, w zaufaniu, w zdrowiu… Cieszę się, że wreszcie wszyscy będziemy rodziną… – Septimus pewnie czuł, że nie powinien tyle mówić, nawet pomimo swojej chaotyczności – nie był niewychowanym durniem. Był zwyczajnym durniem, stąd uwierzył też, że jako brat jej i przyjaciel jego, mógł ukraść nieco więcej czasu. Na odchodne powiedział jedynie: - Nasłuchujcie śpiewu ptaków, podobno założyły gniazdo w pękniętym werblu… – nawiązał do przyszłego prezentu, by potem oddalić się w bok. Dopiero gdy znalazł się kilka kroków dalej, gdy ponownie oparł spojrzenie na Amelii, po rytuale składania życzeń, dopiero wtedy skierował wzrok ponownie na Valerie. Ponownie poczuł się cholernie wzruszony.
I ponownie pociągnął nosem, już w obecności swojej partnerki. Przed nią mógł w końcu czuć się nagi – rozebrany ze wszelkich zmartwień. Ta znała jego wrażliwą, miękką naturę. Poniekąd karmiła się jego emocjonalną karykaturalnością. Chciał, by Eberhart zauważyła to, z jakimi emocjami wiąże się samo spoglądanie na Valerie Sallow w takim wydaniu.
Długo przygotowywał odpowiedni upominek dla państwa młodych (stosunkowo młodej Valerie i zdecydowanie nie młodego Corneliusa – ktoś mógłby dodać, jednak nie on, nie Septimus, któremu chyba nie spieszyło się do ożenku, w innym wypadku przecież już byłby żonaty… Prawda?), wytężając struny swojego umysłu, wyciągając z głowy kakofonię kreatywności, którą próbował poukładać w jeden rytm.
Na dzisiejszy wieczór przygotował nie jedną, a trzy kompozycje. Najważniejsza była jednak…
Pierwsza. Pierwsza którą zaproponował dzisiejszej orkiestrze, dręcząc ją, pouczając i udzielając jej stosownych rad, miała łączyć kilka wątków. Utwór tradycyjnie zawierał nawiązania marszowe, był czymś, co miało pojawić się w pierwszych momentach przebywania gości wśród ścian Sali Balowej. Nawiązywać miał do opadającego śniegu, do topniejących warstw puchu, odkrywających grunty Shropshire – wtem jeszcze surowe, wtem jeszcze niepokryte zieleniącą się roślinnością – tak jednak, jak ustępowały mrozy – tak rozpoczynał się śpiew ptaków. Gdyby muzyka była obrazem – wszyscy którzy słuchać tego będą, mogliby odnieść wrażenie, że dwa kłócące się ze sobą zwierzątka, to tak naprawdę pan i panna młoda. Lekkie flety symbolizujące zwiewność jego siostry, zdolnej śpiewaczki i wspierane klasycznie brzmiącym klarnetem partie, które symbolizować miały Sallowa. Septimus miał wrażenie, że coś podobnego, delikatnego i uczuciowego, ale także nawiązującego do lokalnego folkloru, doskonale pasuje zarówno do aury Pałacu Zimowego, jak i do dnia, w którym ktoś podejrzewałby ich o coś więcej niż o tylko polityczny układ.
Septimus wierzył w miłość. Kochał. Matkę, ojca nieboszczyka, braci, jedyną siostrę, którą obserwować mógł w odświętnym wydaniu. Niezmiennie kochał Amelię, kiedyś Stefana, ale i w prawdziwie braterski sposób kochał Corneliusa. Cieszył się, że jego siostra wydawała się kochać jego przyjaciela. Jeżeli ktokolwiek w tym świecie miałby nie wątpić w to, że Rzecznika Ministerstwa da się lubić – był to w końcu Vanity. Czuł, że tym razem składano Valerie w rękach lepszych, rękach wpływowych, rękach gotowych zapewnić jej bezpieczeństwo i dogodny byt. I chociaż to Sallowa w tym głowa, żeby oczekiwania te faktycznie się spełniły – oczy dyrygenta nie mogły oderwać się od sylwetki siostry, prowadzonej przez Tiberiusa. Coś we wnętrznościach muzyka zadrżało, sugerując, że pewnie gdyby nie losy ich własnego ojca – to właśnie jego wyłysiałą już pewnie czuprynę oglądałby u boku siostry.
Był ulubionym synem. Tęsknił za ojcem.
Dłonie Septimusa drżały więc mocniej niż kiedykolwiek, a kropelka potu, o ironio, zadrżała nawet na jego wąsie, w późniejszym czasie strącona przy pomocy palców, których nie miał właściwie na czym oprzeć. Dziś miał nie pić – obiecał to sobie, ale obiecał też matce i siostrze. Nawet pomimo upojenia się miksturami uspokajającymi nie mógł jednak poradzić sobie z tikiem, który skryć próbował pod swoją elegancko skrojoną szatą. Septimus nigdy nie wyglądał źle – idealnie przystrzyżona broda, przydługie, ale ulizane włoski i dobrze dopasowane odzienie. Mógł rozmawiać o modzie z kobietami, które chwaliły jego odzienie, a potem wymienić się spostrzeżeniami na temat ułożenia ich fryzury – był jednak muzykiem. Osobą niezwykle wrażliwą, wręcz nadwrażliwą, gdy wszystko co piękne przyciągało jego uwagę. Ceremonia była piękna. Amelia też była piękna.
Może dlatego, gdy tylko wzrok Eberhart zaczął odbijać się po okolicy, kiedy ta zakończywszy swoje życzenia błądziła, prawnie jakby go poszukując – Septimus wyłapał jej szaroniebieskie spojrzenie. Septimus był ostatni – ostatni z rodziny, chciałoby się powiedzieć. Był przez kilka ostatnich chwil zbyt zajęty strofowaniem występującego dziś na czele orkiestry dyrygenta (w końcu wszystko miało być jak najlepiej, nie mógł zawieść jedynej siostry i jedynego przyjaciela), by ustawiać się w kolejce do bliskich. Teraz jednak, kiedy Amelia znalazła się praktycznie kilka kroków stąd, wyminął ją jeszcze z uprzejmym uśmiechem, by móc zbliżyć się do młodej pary. W pierwszej kolejności kierując swoje spojrzenie na Valerie. Teraz po raz kolejny poczuł, że twarz pokrywa mu się nieprzyzwoicie różowym rumieńcem, a zatoki wypełniają się płynami, zmuszając i kanaliki łzowe do wzmożonej pracy. Septimus nawet nie próbował kryć, że oczy dołączają odcieniem do policzków – czuł się wzruszony. Dlatego gdy tylko mógł, zdobył się na bardziej poufały gest – był w końcu jej bratem, kochał ją, dobre wychowanie nie miało znaczenia w kontakcie z bliskimi.
Ujął w chłodne palce dłoń Valerie i złożył drobny, zażyły pocałunek w okolicy obrączki, którą to dopiero co umieściła na swoim palcu.
- Wciąż czuję się… Nierealnie szczęśliwy – dłonie drżały, a głos również dotrzymywał im rytmu. Wreszcie miało się ułożyć – Kruegera już nie było, Sallow był ważną personą, bohaterem wojennym. Mieli gdzie mieszkać. Mieli co jeść. Wojna jaką znał z młodych lat odeszła, nawet myśli o Stefanie były w jego głowie bardziej spokojne – kwiecień w końcu minął, a ten nie odezwał się pomimo zakończenia odsiadki. – A moje szczęście pewnie tylko w snach mogłoby równać się z waszym szczęściem. Życzę ci, droga siostro, byś znalazła u boku Corneliusa spokój dla ciebie i dla twojej córki. Życzę ci, żebyś zaznała bezpieczeństwa, żebyś kwitła w miłości, a żeby wraz z tobą zakwitła sztuka. Nie byłbym sobą, gdybym nie życzył ci inspiracji do tworzenia. Miłość to najlepszy kreatywny inicjator. Życzę ci, żeby w twoim przypadku tak właśnie było… – mówiąc to, uciekał spojrzeniem, jakby nie mógł bez przerwy patrzeć siostrze w oczy. Ta znała go i wiedziała z pewnością, że życzenia te musiał ułożyć w głowie wcześniej. I że pewnie pomylił kilka linijek, kilka z nich zgubił, coś przeinaczył i wymyślił na bieżąco. Wszystko to wydawało się jednak niezwykle szczere – nawet pomimo stresu, jaki malował się w jego wypełnionych wzruszeniem oczach.
- Corneliusie… Nie mogłeś trafić na lepszą kobietę, czegokolwiek nie życzyłbym ci, pewnie i tak tego nie przebije… – żartobliwie zwrócił się już do przyjaciela, wysuwając palce Valerie ze swoich palców. Uścisnął dłoń… Szwagra. Jak horrendalnie to brzmiało. – Winszuję, choć świadomość, że z naszej dwójki już tylko ja noszę jarzmo starokawalerstwa jest mi trochę nie w smak – nie mógł się powstrzymać od drobnych żartów. Dało się wyczuć, że o ile w przypadku siostry, uczucia faktycznie oscylowały dokładnie dookoła wzruszenia, zaspokojonego oczekiwania na jej bezpieczeństwo i szczęście, tak w przypadku Sallowa – była to zwyczajna, męska radość. – Teraz, kiedy znajdujesz się w ramionach mojej siostry, życzę ci byś znalazł w nich wytchnienie, kiedy tylko będziesz tego potrzebował. Wam obojgu życzę wytrwałości – w szczęściu, w zaufaniu, w zdrowiu… Cieszę się, że wreszcie wszyscy będziemy rodziną… – Septimus pewnie czuł, że nie powinien tyle mówić, nawet pomimo swojej chaotyczności – nie był niewychowanym durniem. Był zwyczajnym durniem, stąd uwierzył też, że jako brat jej i przyjaciel jego, mógł ukraść nieco więcej czasu. Na odchodne powiedział jedynie: - Nasłuchujcie śpiewu ptaków, podobno założyły gniazdo w pękniętym werblu… – nawiązał do przyszłego prezentu, by potem oddalić się w bok. Dopiero gdy znalazł się kilka kroków dalej, gdy ponownie oparł spojrzenie na Amelii, po rytuale składania życzeń, dopiero wtedy skierował wzrok ponownie na Valerie. Ponownie poczuł się cholernie wzruszony.
I ponownie pociągnął nosem, już w obecności swojej partnerki. Przed nią mógł w końcu czuć się nagi – rozebrany ze wszelkich zmartwień. Ta znała jego wrażliwą, miękką naturę. Poniekąd karmiła się jego emocjonalną karykaturalnością. Chciał, by Eberhart zauważyła to, z jakimi emocjami wiąże się samo spoglądanie na Valerie Sallow w takim wydaniu.
Dear,
I never want to fall asleep, within our dreams the weight we saw. Not all the answers are the same, yet we still play thе game
| 1.06
Celebracja ślubu mężczyzny, z którym kiedyś sama wiązała małżeńską przyszłość, przychodziła Deidre z zaskakującą łatwością.
Pojawiając się tego letniego popołudnia w spowitym zimową aurą pałacu nie miała w sobie ani odrobiny goryczy czy żalu; nie wyłamywała sobie rąk, nie czuła wyrzutów sumienia, nie uginała szczupłych barków pod ciężarem wielkiego a gdyby tak... - to nie było ani miejsce, ani czas na jakiekolwiek wątpliwości. Tych pozbyła się dawno, właściwie już w momencie, kiedy kładła na szali swą przyszłość, zrywając zaręczyny. Później, w lepkich półcieniach Wenus, bywały momenty, gdy zastanawiała się, czy nie popełniła wtedy największego życiowego błędu, byla jednak wtedy inną osobą, słabą, zagubioną, próbującą za wszelką cenę po prostu przetrwać. Wolała nie przywoływać tego okresu swej marnej egzystencji, zostawiała historię za sobą, nigdy przecież nie pracowała w luksusowym burdelu i nie była narzeczoną Corneliusa Sallowa. Przynajmniej nie oficjalnie: czymże więc miała się przejmować, uświetniając swą obecnością ceremonię zaślubin rzecznika Ministerstwa Magii?
Otulony śniegiem ołtarz i jego otoczenie, przeznaczone dla gości, odnalazła łatwo. Długa, szmaragdowozielona suknia sunęła po niespodziewanej o tej porze roku bieli, a złote łańcuszki pobrzękiwały cichutko przy każdym pewnym kroku, anonsując nadejście madame Mericourt. Wyjątkowo porzucającej czerń, zdjęła już żałobę, nie mając - niestety - wymówki do ubrania jednej z ulubionych sukien. Musiała uszyć coś nowego, eleganckiego, pasującego do namiestniczki Londynu. Korzystała z galeonów zostawianych jej przez Tristana, wraz z rozpoczęciem czerwca mogła więc zadebiutować w kreacji dość intrygującej, pasującej do utrzymywanego przez madame Mericourt stylu. Długie rękawy, materiał oblekający od stóp po szyję, obcisły jednak i udrapowany w newralgicznych miejscach tak, by podkreślał kobiece krągłości. W niemalże kontrowersyjny sposób, lecz od wyrazistego kroju odwracały uwagę pozłacane ozdoby, łańcuszki sunące od od szyi ku ramionom - estetyczna, zmysłowa, kobieca wariacja na temat magicznego munduru. Wysoko upięte włosy podpięła wsuwkami z malachitowymi oczkami, pasującymi zarówno do kolczyków i pierścienia o tym oku, jak i do obrączki z agatem, krwawym punktem - drugim takim po ustach - wybijającym się na tle szmaragdowej kreacji. Na palcu posiadała także pierścień zaręczynowy, który otrzymała od Corneliusa - ot, drobnostka, lekka, przyjacielska złośliwość, towarzyska krotochwila, na jaką się skusiła, by podkreślić rozbawienie sytuacją - choć wesołość zapewne będzie towarzyszyła tylko jej. Wiedziała, że wygląda więcej niż dobrze, lecz jak zwykle potrafiła zachować umiar między przesadą a skromnością: wszystko zależało od interpretacji.
I uczuć, a tych nie brakowało w Pałacu Zimowym. W spokoju wzięła udział w ceremonii, zaskakująco wystawnej i pełnej podniosłych momentów. Czy aż tak się zmieniłeś Corneliusie? Pamiętała, że planowali skromne wydarzenie, nalegała na to, minęło jednak wiele lat, a jedno złamane serce, naprawione przez czarownicę tak wyjątkową jak Valerie, mogło wiele zmienić. Sallow przemawiał przecież z miłością, meldramatycznie, propagandowo; ile w tej przysiędze było prawdy a ile wyrachowania? Ile szczerego uczucia - a ile zaślepienia urodziwą śpiewaczką? Brew Deirdre nie drgnęła nawet o cal, słysząc i widząc ostatnie sekundy przed łączącym parę na wieczność wymienieniem obrączek - przyniesionych przez dziecko; dziecko Valerie? cóż za...odwaga - wzruszenie nie dławiło jej gardła; zastanawiała się raczej, jakie korzyści to małżeństwo może przynieść rzecznikowi Ministerstwa. I jak bardzo wzrosła jego pozycja; na zaślubinach pojawiło się wiele ważnych osób, a przecież para młoda taka młoda nie była, wręcz przeciwnie; razem z dzwonami weselnymi wybrzmiał ostatni dzwonek dla starego kawalera.
Mimo to - prezentowali się ujmująco, Dei niemalże czuła ich przejęcie i wzruszenie. Zrozumiałe, obiecanie wierności na wieczność wymagało wielkiej miłości; prawie uśmiechnęła się do siebie, powstrzymała jednak dwuznaczność grymasu, nadając mu łagodnego wymiaru.
Pozwoliła złożyć życzenia młodej parze rodzinie i bliskim; podążyła ku Sallowom dopiero nieco później, wyprostowana i śmiała; kiwnęła z szacunkiem głowa mijanej Amelii i Septimusowi, potem jednak skupiając się całkowicie na żywcem wyjętej z baśni o księżniczkach pannie młodej - czy biel była odpowiednia dla kobiety, która powiła już dziecko z innym? - oraz eleganckim panu młodym. Przed laty mającym należeć do niej.
- Kochani, co za wspaniała ceremonia. Przyjmijcie moje najszczersze gratulacje - zwróciła się do nowożeńców spokojnie, czule, z lekkim uśmiechem, nie obejmującym jednak skośnych oczu; te jednak od jakiegoś czasu pozostawały matowe, martwe, puste. - Valerie, krocz nową ścieżką z dotychczasową odwagą, pielęgnuj wewnętrzny ogień pasji, czerp z tego małżeństwa pełnymi garściami, wyrastaj na tej miłości piękniej nawet, niż kiedykolwiek dotąd - pochwyciła delikatne dłonie Valerie w swoje, nieprzyjemnie, lodowato zimne; mówiła jednak szczerze, chciała dla Vanity - to znaczy dla pani Sallow jak najlepiej, nie tylko ze względów na zyski potencjalnej współpracy i znajomości; obdarzyła czarownicę szczerą sympatią. - Bądź szczęśliwa u boku tego mężczyzny - kontynuowała, po czym pieszczotliwie musnęła policzek kobiety dłonią obciążoną o swój dawny zaręczynowy pierścień; nie mogło to ujść uwagi Corneliusa, do którego zwróciła się w drugiej kolejności. - Corneliusie, nawet nie wiesz, jak wielkie wypełnia mnie szczęście, gdy widzę cię w końcu na ślubnym kobiercu, do tego z czarownicą tak piękną i utalentowaną - splotła dłonie przed sobą, na podołku, śmiało spoglądając w oczy, które kiedyś tak...kochała? Nie potrafiła przywołać tego uczucia, nie teraz; czuła się silna, prawie niezwyciężona, podniosła się z popiołów - i na swój pokręcony sposób przechytrzyła los, zrywając przed laty zaręczyny. Okupiła to cierpieniem, głodem i upokorzeniem, lecz to, kim finalnie się stała dzięki naukom Rosiera wynagradzało nawet najpotworniejsze godziny. - Dbaj o swą małżonkę, spraw, by była najszczęśliwszą czarownicą na świecie. Życzę ci też, by niedługo doszła mnie wiadomość o zbliżających się narodzinach twego pierworodnego syna - wyciągnęła ku niemu dłoń w męskim geście gratulacji, być może łamiąc protokół, ale nie przejmowała się tym zbytnio. Znów: mówiła szczerze, najwyższy czas, by Cornelius został ojcem: zgodnie z polityką i linią propagandową. - Niech najbliższe lata spędzone razem będą dla was przyczyną wszelkiej radości, moi drodzy. Jestem pewna, że stworzycie pełną miłości, szacunku i magii czarodziejska rodzinę, dając przykład innym - ponownie zwróciła się do obydwojga, po czym, lekko dygając, odwróciła się i podążyła ku pałacowi, oddając przestrzeń do składania życzeń pozostałym gościom.
| z tematu, idę dalej
Celebracja ślubu mężczyzny, z którym kiedyś sama wiązała małżeńską przyszłość, przychodziła Deidre z zaskakującą łatwością.
Pojawiając się tego letniego popołudnia w spowitym zimową aurą pałacu nie miała w sobie ani odrobiny goryczy czy żalu; nie wyłamywała sobie rąk, nie czuła wyrzutów sumienia, nie uginała szczupłych barków pod ciężarem wielkiego a gdyby tak... - to nie było ani miejsce, ani czas na jakiekolwiek wątpliwości. Tych pozbyła się dawno, właściwie już w momencie, kiedy kładła na szali swą przyszłość, zrywając zaręczyny. Później, w lepkich półcieniach Wenus, bywały momenty, gdy zastanawiała się, czy nie popełniła wtedy największego życiowego błędu, byla jednak wtedy inną osobą, słabą, zagubioną, próbującą za wszelką cenę po prostu przetrwać. Wolała nie przywoływać tego okresu swej marnej egzystencji, zostawiała historię za sobą, nigdy przecież nie pracowała w luksusowym burdelu i nie była narzeczoną Corneliusa Sallowa. Przynajmniej nie oficjalnie: czymże więc miała się przejmować, uświetniając swą obecnością ceremonię zaślubin rzecznika Ministerstwa Magii?
Otulony śniegiem ołtarz i jego otoczenie, przeznaczone dla gości, odnalazła łatwo. Długa, szmaragdowozielona suknia sunęła po niespodziewanej o tej porze roku bieli, a złote łańcuszki pobrzękiwały cichutko przy każdym pewnym kroku, anonsując nadejście madame Mericourt. Wyjątkowo porzucającej czerń, zdjęła już żałobę, nie mając - niestety - wymówki do ubrania jednej z ulubionych sukien. Musiała uszyć coś nowego, eleganckiego, pasującego do namiestniczki Londynu. Korzystała z galeonów zostawianych jej przez Tristana, wraz z rozpoczęciem czerwca mogła więc zadebiutować w kreacji dość intrygującej, pasującej do utrzymywanego przez madame Mericourt stylu. Długie rękawy, materiał oblekający od stóp po szyję, obcisły jednak i udrapowany w newralgicznych miejscach tak, by podkreślał kobiece krągłości. W niemalże kontrowersyjny sposób, lecz od wyrazistego kroju odwracały uwagę pozłacane ozdoby, łańcuszki sunące od od szyi ku ramionom - estetyczna, zmysłowa, kobieca wariacja na temat magicznego munduru. Wysoko upięte włosy podpięła wsuwkami z malachitowymi oczkami, pasującymi zarówno do kolczyków i pierścienia o tym oku, jak i do obrączki z agatem, krwawym punktem - drugim takim po ustach - wybijającym się na tle szmaragdowej kreacji. Na palcu posiadała także pierścień zaręczynowy, który otrzymała od Corneliusa - ot, drobnostka, lekka, przyjacielska złośliwość, towarzyska krotochwila, na jaką się skusiła, by podkreślić rozbawienie sytuacją - choć wesołość zapewne będzie towarzyszyła tylko jej. Wiedziała, że wygląda więcej niż dobrze, lecz jak zwykle potrafiła zachować umiar między przesadą a skromnością: wszystko zależało od interpretacji.
I uczuć, a tych nie brakowało w Pałacu Zimowym. W spokoju wzięła udział w ceremonii, zaskakująco wystawnej i pełnej podniosłych momentów. Czy aż tak się zmieniłeś Corneliusie? Pamiętała, że planowali skromne wydarzenie, nalegała na to, minęło jednak wiele lat, a jedno złamane serce, naprawione przez czarownicę tak wyjątkową jak Valerie, mogło wiele zmienić. Sallow przemawiał przecież z miłością, meldramatycznie, propagandowo; ile w tej przysiędze było prawdy a ile wyrachowania? Ile szczerego uczucia - a ile zaślepienia urodziwą śpiewaczką? Brew Deirdre nie drgnęła nawet o cal, słysząc i widząc ostatnie sekundy przed łączącym parę na wieczność wymienieniem obrączek - przyniesionych przez dziecko; dziecko Valerie? cóż za...odwaga - wzruszenie nie dławiło jej gardła; zastanawiała się raczej, jakie korzyści to małżeństwo może przynieść rzecznikowi Ministerstwa. I jak bardzo wzrosła jego pozycja; na zaślubinach pojawiło się wiele ważnych osób, a przecież para młoda taka młoda nie była, wręcz przeciwnie; razem z dzwonami weselnymi wybrzmiał ostatni dzwonek dla starego kawalera.
Mimo to - prezentowali się ujmująco, Dei niemalże czuła ich przejęcie i wzruszenie. Zrozumiałe, obiecanie wierności na wieczność wymagało wielkiej miłości; prawie uśmiechnęła się do siebie, powstrzymała jednak dwuznaczność grymasu, nadając mu łagodnego wymiaru.
Pozwoliła złożyć życzenia młodej parze rodzinie i bliskim; podążyła ku Sallowom dopiero nieco później, wyprostowana i śmiała; kiwnęła z szacunkiem głowa mijanej Amelii i Septimusowi, potem jednak skupiając się całkowicie na żywcem wyjętej z baśni o księżniczkach pannie młodej - czy biel była odpowiednia dla kobiety, która powiła już dziecko z innym? - oraz eleganckim panu młodym. Przed laty mającym należeć do niej.
- Kochani, co za wspaniała ceremonia. Przyjmijcie moje najszczersze gratulacje - zwróciła się do nowożeńców spokojnie, czule, z lekkim uśmiechem, nie obejmującym jednak skośnych oczu; te jednak od jakiegoś czasu pozostawały matowe, martwe, puste. - Valerie, krocz nową ścieżką z dotychczasową odwagą, pielęgnuj wewnętrzny ogień pasji, czerp z tego małżeństwa pełnymi garściami, wyrastaj na tej miłości piękniej nawet, niż kiedykolwiek dotąd - pochwyciła delikatne dłonie Valerie w swoje, nieprzyjemnie, lodowato zimne; mówiła jednak szczerze, chciała dla Vanity - to znaczy dla pani Sallow jak najlepiej, nie tylko ze względów na zyski potencjalnej współpracy i znajomości; obdarzyła czarownicę szczerą sympatią. - Bądź szczęśliwa u boku tego mężczyzny - kontynuowała, po czym pieszczotliwie musnęła policzek kobiety dłonią obciążoną o swój dawny zaręczynowy pierścień; nie mogło to ujść uwagi Corneliusa, do którego zwróciła się w drugiej kolejności. - Corneliusie, nawet nie wiesz, jak wielkie wypełnia mnie szczęście, gdy widzę cię w końcu na ślubnym kobiercu, do tego z czarownicą tak piękną i utalentowaną - splotła dłonie przed sobą, na podołku, śmiało spoglądając w oczy, które kiedyś tak...kochała? Nie potrafiła przywołać tego uczucia, nie teraz; czuła się silna, prawie niezwyciężona, podniosła się z popiołów - i na swój pokręcony sposób przechytrzyła los, zrywając przed laty zaręczyny. Okupiła to cierpieniem, głodem i upokorzeniem, lecz to, kim finalnie się stała dzięki naukom Rosiera wynagradzało nawet najpotworniejsze godziny. - Dbaj o swą małżonkę, spraw, by była najszczęśliwszą czarownicą na świecie. Życzę ci też, by niedługo doszła mnie wiadomość o zbliżających się narodzinach twego pierworodnego syna - wyciągnęła ku niemu dłoń w męskim geście gratulacji, być może łamiąc protokół, ale nie przejmowała się tym zbytnio. Znów: mówiła szczerze, najwyższy czas, by Cornelius został ojcem: zgodnie z polityką i linią propagandową. - Niech najbliższe lata spędzone razem będą dla was przyczyną wszelkiej radości, moi drodzy. Jestem pewna, że stworzycie pełną miłości, szacunku i magii czarodziejska rodzinę, dając przykład innym - ponownie zwróciła się do obydwojga, po czym, lekko dygając, odwróciła się i podążyła ku pałacowi, oddając przestrzeń do składania życzeń pozostałym gościom.
| z tematu, idę dalej
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zimowy ogród był piękny - mróz i chłód był idealnym wyborem do konserwowania piękna, może właśnie dlatego z zapartym tchem zawsze spoglądał na zimowe krajobrazy Norwegii? Jego ukochanej i pięknej, do której jednak nie było już powrotu. Zbyt wiele czasu, zbyt wiele głębokich ran jeszcze się nie zagoiło, a te które zdążyły się zabliźnić, wciąż paliły pod delikatnym dotykiem i poruszeniem ich. To oni ich wymordowali, zmusili do ucieczki mimo że wielokrotnie korzystali z ich specjalizacji.
Ale nie dali się wtedy. Byli wciąż, tutaj w Anglii, w Durrham i w Londynie - tutaj, gdzie ich talenty i umiejętności okazały się chciane, choć Norwegia wciąż była miejscem, do którego czuł się silnie związany. Do tego chłodu, który muskał skórę tak jak dzisiaj - choć może bardziej złowrogo? Był bardziej agresywny, podszczypując i utrudniając roślinności wyrośnięcie, otulając skorupą śniegu wszystko, co zielone. Widoki w Durmstrangu zimą były czymś, co trudno było zapomnieć.
W przeciwieństwie do ceremonii, na której siedział reprezentacyjnie. Byli ludzie, którym zaproszenia ani wezwania się nie odmawiało - a Corneliusa Sallowa uważał za czarodzieja należącego do tej grupy. Nie mógłby odmówić pojawienia się w tym miejscu i prędko uśmiechnął się delikatnie, kiedy kątem oka dostrzegł profil zdający się być inny od zgromadzonych - ale i znajomy. Poza tymi, którym się nie odmawiało, istnieli również czarodzieje, a szczególnie czarownice, o których się nie zapominało.
Czekał na rozpoczęcie i koniec ceremonii, nie sięgając do spoczywającego w kieszonce płaszcza popielatej kamizelki uwieszonego na grubym łańcuszku srebrnego zegarka. Tylko kamizelka była elementem nieco wybijającym się na tle czarnej koszuli, której głównymi ozdobnikami był długi i prosty żabot oraz obłe rękawy. Zwykł do prostego ubioru bez ekscesów i licznych dodatków. Jego włosy za to były gładko zaczesane do tyłu i spięte nisko czarną wstążką w kucyk, tak aby nie przeszkadzały dzisiaj podczas wieczoru. Wiedział, że jasna cera i piegi, ale również i jego rudawe włosy będą czymś, co będzie zwracało uwagę, szczególnie na tle ciemnych ubrań - jednak wierzył również, że czerń pasowała do wszystkich okazji.
W końcu ceremonia dobiegła końca, a on spojrzenie skierował do gości, którzy powoli jeden za drugim podnosili się ze swoich miejsc, aby złożyć życzenia parze młodej. On jednak nie tyle wyczekiwał swojej kolejki, co szukał wzrokiem ciemnozielonej sukni, która zdawała się być tutaj sama. Nie dostrzegł wcześniej towarzystwa, a przecież warto było w podobne się znaleźć. Nie wypadało cieszyć się weselem samotnie, było to depresyjne. Na wydarzeniu towarzyskim obowiązkiem było znaleźć towarzystwo.
Składał życzenia rodzinie i bliskim, zatrzymując się na kilka dłuższych słów z pasierbem dzisiejszej panny młodej. Choć nie znał dobrze ani Corneliusa, ani Valerie, przekonywał się jaki niewielki był ten świat. Durmstrang i Norwegia czasem zdawała się być niezwykle blisko Anglii, kiedy niemalże na każdym kroku spotykał absolwentów tej szkoły magii. Posłał mu jednak delikatny uśmiech, po wszystkich życzeniach kontynuując swój marsz do pary młodej.
Czy było mu wydawać osąd na tej ceremonii? Była piękna i wyniosła - w malowniczym miejscu, które doskonale wpisywało się w jego gusta, ale jak szczera i prawdziwa? Czy nie miała zbyt wiele przepychu w sobie? Nie był pewny, jednak to nie jego zdanie się liczyło - wtedy, podczas jego własnej ceremonii również nie zważał na to, gdzie i w jaki sposób się odbywała. Liczyło się tylko jej zadowolenie. Przesunął wzrokiem na Valerie, o której wiedział że była bliższa jego wieku, a jednak zastanowił się przez moment - czy była szczęśliwa tutaj w tym miejscu?
Ogród kojarzył mu się z zimną melancholią, tak różną od tego, co mógł dostrzec na twarzy pani Sallow, a jednak ten kontrast nadawał nieco więcej uroku miejscu.
- W chłodnych stronach Norwegii, które zimowy ogród oddaje nastrój, powiedziałbym god bryllupsfeiring!- zwrócił się, wtrącając norweski, zaraz po tym uśmiechając do Corneliusa. -Niezwykła ceremonia, piękna i wyniosła, godna zaślubin tak wybitnych czarodziejów, a nie można panu odmówić żadnych zasług. Piękna małżonka z pewnością jest jedną z niewielu rzeczy, której brakowało u boku tak niezwykłego czarodzieja - zwrócił się pierw do pana młodego, a po tym skierował znowu do Valerie. - Otto wiele zawsze o tobie mówił, Valerie. Również dzisiaj zdawał się być przejęty twoim szczęściem - skłamał, nie mając nawet pojęcia czy była to prawda ze strony pasierba kobiety. - Promieniejesz wręcz nim, niezwykły promień ciepła i miłości w tym lodowym obrazie, w którym się znaleźliśmy... - przyznał, po tym już zwracając się do ich dwójki.
- Szczęścia i sukcesów na waszej nowej drodze życia. To przyjemność móc wam towarzyszyć na jej początku - powiedział, delikatnie się kłaniając i powolnym krokiem odchodząc od pary, choć kiedy tylko tego dokonał, zaczął rozglądać się za kobietą, która wciąż znajdywała się zaledwie kilka kroków przed nim.
| z tematu dalej
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ale nie dali się wtedy. Byli wciąż, tutaj w Anglii, w Durrham i w Londynie - tutaj, gdzie ich talenty i umiejętności okazały się chciane, choć Norwegia wciąż była miejscem, do którego czuł się silnie związany. Do tego chłodu, który muskał skórę tak jak dzisiaj - choć może bardziej złowrogo? Był bardziej agresywny, podszczypując i utrudniając roślinności wyrośnięcie, otulając skorupą śniegu wszystko, co zielone. Widoki w Durmstrangu zimą były czymś, co trudno było zapomnieć.
W przeciwieństwie do ceremonii, na której siedział reprezentacyjnie. Byli ludzie, którym zaproszenia ani wezwania się nie odmawiało - a Corneliusa Sallowa uważał za czarodzieja należącego do tej grupy. Nie mógłby odmówić pojawienia się w tym miejscu i prędko uśmiechnął się delikatnie, kiedy kątem oka dostrzegł profil zdający się być inny od zgromadzonych - ale i znajomy. Poza tymi, którym się nie odmawiało, istnieli również czarodzieje, a szczególnie czarownice, o których się nie zapominało.
Czekał na rozpoczęcie i koniec ceremonii, nie sięgając do spoczywającego w kieszonce płaszcza popielatej kamizelki uwieszonego na grubym łańcuszku srebrnego zegarka. Tylko kamizelka była elementem nieco wybijającym się na tle czarnej koszuli, której głównymi ozdobnikami był długi i prosty żabot oraz obłe rękawy. Zwykł do prostego ubioru bez ekscesów i licznych dodatków. Jego włosy za to były gładko zaczesane do tyłu i spięte nisko czarną wstążką w kucyk, tak aby nie przeszkadzały dzisiaj podczas wieczoru. Wiedział, że jasna cera i piegi, ale również i jego rudawe włosy będą czymś, co będzie zwracało uwagę, szczególnie na tle ciemnych ubrań - jednak wierzył również, że czerń pasowała do wszystkich okazji.
W końcu ceremonia dobiegła końca, a on spojrzenie skierował do gości, którzy powoli jeden za drugim podnosili się ze swoich miejsc, aby złożyć życzenia parze młodej. On jednak nie tyle wyczekiwał swojej kolejki, co szukał wzrokiem ciemnozielonej sukni, która zdawała się być tutaj sama. Nie dostrzegł wcześniej towarzystwa, a przecież warto było w podobne się znaleźć. Nie wypadało cieszyć się weselem samotnie, było to depresyjne. Na wydarzeniu towarzyskim obowiązkiem było znaleźć towarzystwo.
Składał życzenia rodzinie i bliskim, zatrzymując się na kilka dłuższych słów z pasierbem dzisiejszej panny młodej. Choć nie znał dobrze ani Corneliusa, ani Valerie, przekonywał się jaki niewielki był ten świat. Durmstrang i Norwegia czasem zdawała się być niezwykle blisko Anglii, kiedy niemalże na każdym kroku spotykał absolwentów tej szkoły magii. Posłał mu jednak delikatny uśmiech, po wszystkich życzeniach kontynuując swój marsz do pary młodej.
Czy było mu wydawać osąd na tej ceremonii? Była piękna i wyniosła - w malowniczym miejscu, które doskonale wpisywało się w jego gusta, ale jak szczera i prawdziwa? Czy nie miała zbyt wiele przepychu w sobie? Nie był pewny, jednak to nie jego zdanie się liczyło - wtedy, podczas jego własnej ceremonii również nie zważał na to, gdzie i w jaki sposób się odbywała. Liczyło się tylko jej zadowolenie. Przesunął wzrokiem na Valerie, o której wiedział że była bliższa jego wieku, a jednak zastanowił się przez moment - czy była szczęśliwa tutaj w tym miejscu?
Ogród kojarzył mu się z zimną melancholią, tak różną od tego, co mógł dostrzec na twarzy pani Sallow, a jednak ten kontrast nadawał nieco więcej uroku miejscu.
- W chłodnych stronach Norwegii, które zimowy ogród oddaje nastrój, powiedziałbym god bryllupsfeiring!- zwrócił się, wtrącając norweski, zaraz po tym uśmiechając do Corneliusa. -Niezwykła ceremonia, piękna i wyniosła, godna zaślubin tak wybitnych czarodziejów, a nie można panu odmówić żadnych zasług. Piękna małżonka z pewnością jest jedną z niewielu rzeczy, której brakowało u boku tak niezwykłego czarodzieja - zwrócił się pierw do pana młodego, a po tym skierował znowu do Valerie. - Otto wiele zawsze o tobie mówił, Valerie. Również dzisiaj zdawał się być przejęty twoim szczęściem - skłamał, nie mając nawet pojęcia czy była to prawda ze strony pasierba kobiety. - Promieniejesz wręcz nim, niezwykły promień ciepła i miłości w tym lodowym obrazie, w którym się znaleźliśmy... - przyznał, po tym już zwracając się do ich dwójki.
- Szczęścia i sukcesów na waszej nowej drodze życia. To przyjemność móc wam towarzyszyć na jej początku - powiedział, delikatnie się kłaniając i powolnym krokiem odchodząc od pary, choć kiedy tylko tego dokonał, zaczął rozglądać się za kobietą, która wciąż znajdywała się zaledwie kilka kroków przed nim.
| z tematu dalej
[bylobrzydkobedzieladnie]
I den skal Fienderne falde
Dalens sønner i skjiul ei krøb
Oyvind Borgin
Zawód : Pracownik Borgin and Burkes, specjalista od run nordyckich
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Hide away the proof that I had loved you
Never see the truth, that final breakthrough
Never see the truth, that final breakthrough
OPCM : 7
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 9 +2
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ostatnie tygodnie obfitowały w pokrzepiające oraz budujące wydarzenia, które pozwalały mieszkańcom zaznać odrobiny wytchnienia w tych trudnych czasach. Stanowiły one namiastkę normalności, codzienności nieobarczonej rozlewem krwi i strachem o własny los. Duża ilość hrabstw pozbawiona była wrogich wpływów, stroniła od równie destrukcyjnej destabilizacji, ale nawet to nie gwarantowało spokoju oraz swego rodzaju pewności. Walki nie ustały, właściwie każdego dnia słychać było o nowych punktach zapalnych, sporach wywoływanych przez rebelianckie grupy, dlatego nieustannie musieliśmy zapewniać o sukcesach i werbować liczniejsze grupy oporu oraz wsparcia. Pomóc w tym miały propagandowe działania i choć nie podchodziłem w podobny sposób do ceremonii, to gdzieś z tyłu głowy miałem świadomość, że tego typu uroczystości pozwalały uwierzyć, iż sami byliśmy gotów wieść normalne życie. Wzmacniać czarodziejską społeczność, kreować obraz oddania tradycjom i pięknej historii, na której kartach zabraknąć miało przestępstw dokonanych przez naszych poprzedników.
Nigdy nie miałem okazji być gościem Zimowego Pałacu, który w całej swej okazałości budził podziw. Okalające go ogrody cieszyły oko, zapewne szczególnie o tej porze roku, bowiem utkane z białego puchu dywany i mozaiki ze śnieżnych płatków rozciągające się wzdłuż roślin tworzyły zupełnie inną aurę. Było w niej coś wyjątkowego, gdyż nawet mieszkając na zimnych, wschodnich ziemiach nie przyszło mi się spotkać z podobnym wrażeniem. Rzadko zwracałem uwagę na walory przyrody, zwykle przechodziłem tuż obok niej zupełnie obojętnie, ale wówczas nawet towarzysząca mi Belvina zauważyła, że kilka chwil poświęciłem obserwacji. Z zamyślenia wyrwało mnie dopiero lekkie zaciśnięcie dłoni na ramieniu, kiedy znaleźliśmy się blisko innych gości weselnych oraz okręgu złożonego z kwiatów i znajdującego się wewnątrz niego, nieco mniejszego, ułożonego z gałązek. Trudno było mi sobie przypomnieć ostatni raz, gdy miałem okazję być na ceremonii zaślubin, bowiem zwykle omijałem takowe szerokim łukiem, jednak dziś był to wyjątkowy moment dla jednego z nas, dla Rycerza Walpurgii i nie wyobrażałem sobie nie celebrować wraz z nim oraz jego rodziną.
W ciszy wysłuchałem całego obrzędu. Z twarzy obu świeżo upieczonych małżonków dało się wyczytać wiele towarzyszących emocji, których trudno było im powstrzymać. O dziwo zaskoczył mnie sam Sallow; zwykle sprawiający wrażenie chłodnego, w swych przemowach konsekwentnego i przekonującego, mimo twardego, niecierpiącego sprzeciwu tonu. Prywatnie nie znałem ich jednak nader dobrze, aby móc wysuwać jakiekolwiek wnioski. Czy małżeństwo było wolą osoby trzeciej? Niezbędne do zachowania szacunku i pozycji? Może jednak faktycznie połączyło ich uczucie wyższe, o które sam siebie nigdy bym nie posądził? Istniało wiele różnych możliwości, jednakże dziś nie było to ani odpowiednie miejsce, ani czas na zadawanie trudnych pytań. Z resztą nie leżało to w mej naturze, unikałem wciskania nosa w nie swoje sprawy. Niech im się wiedzie, niechaj poszerzają i wzmacniają głos prawdziwych czarodziejów, podobnie jak ich potomstwo, które winne będzie utrzymania ładu oraz porządku, o jaki my musimy walczyć.
Przyszedł czas na życzenia od gości, dlatego po wyczekaniu odpowiedniego momentu ruszyłem wraz z Belviną w kierunku pary młodej. -Przyjmijcie moje gratulacje- wypowiedziałem z lekkim uśmiechem i uścisnąłem dłoń Corneliusa. -Oby słowa przysięgi pozostały wam zawsze bliskie, szczególnie w trudnych momentach. Bądźcie dla siebie wsparciem w dążeniu do celów oraz spełniania marzeń- dodałem pozostając oszczędny w słowach. Nie potrafiłem składać życzeń, Blythe o tym wiedziała i szczerze liczyłem, że nieco mnie wyręczy. -Wierzę, że stworzycie rodzinę, która będzie przykładem dla innych czarodziejów, a wasze potomstwo przyniesie wam chwałę i dumę- przeniosłem wzrok na Valerie, która prezentowała się wyjątkowo pięknie. -Niech szczęście was nie opuszcza. Cieszę się, że mogę być częścią dzisiejszego dnia, historii, którą wspólnie zaczęliście tworzyć- dodałem, po czym skinąłem lekko głową i wraz z towarzyszką ustąpiłem miejsca kolejnym gościom. Wspólnie ruszyliśmy do sali balowej, gdzie miała się odbyć kolejna część uroczystości.
| zt, sala balowa
Nigdy nie miałem okazji być gościem Zimowego Pałacu, który w całej swej okazałości budził podziw. Okalające go ogrody cieszyły oko, zapewne szczególnie o tej porze roku, bowiem utkane z białego puchu dywany i mozaiki ze śnieżnych płatków rozciągające się wzdłuż roślin tworzyły zupełnie inną aurę. Było w niej coś wyjątkowego, gdyż nawet mieszkając na zimnych, wschodnich ziemiach nie przyszło mi się spotkać z podobnym wrażeniem. Rzadko zwracałem uwagę na walory przyrody, zwykle przechodziłem tuż obok niej zupełnie obojętnie, ale wówczas nawet towarzysząca mi Belvina zauważyła, że kilka chwil poświęciłem obserwacji. Z zamyślenia wyrwało mnie dopiero lekkie zaciśnięcie dłoni na ramieniu, kiedy znaleźliśmy się blisko innych gości weselnych oraz okręgu złożonego z kwiatów i znajdującego się wewnątrz niego, nieco mniejszego, ułożonego z gałązek. Trudno było mi sobie przypomnieć ostatni raz, gdy miałem okazję być na ceremonii zaślubin, bowiem zwykle omijałem takowe szerokim łukiem, jednak dziś był to wyjątkowy moment dla jednego z nas, dla Rycerza Walpurgii i nie wyobrażałem sobie nie celebrować wraz z nim oraz jego rodziną.
W ciszy wysłuchałem całego obrzędu. Z twarzy obu świeżo upieczonych małżonków dało się wyczytać wiele towarzyszących emocji, których trudno było im powstrzymać. O dziwo zaskoczył mnie sam Sallow; zwykle sprawiający wrażenie chłodnego, w swych przemowach konsekwentnego i przekonującego, mimo twardego, niecierpiącego sprzeciwu tonu. Prywatnie nie znałem ich jednak nader dobrze, aby móc wysuwać jakiekolwiek wnioski. Czy małżeństwo było wolą osoby trzeciej? Niezbędne do zachowania szacunku i pozycji? Może jednak faktycznie połączyło ich uczucie wyższe, o które sam siebie nigdy bym nie posądził? Istniało wiele różnych możliwości, jednakże dziś nie było to ani odpowiednie miejsce, ani czas na zadawanie trudnych pytań. Z resztą nie leżało to w mej naturze, unikałem wciskania nosa w nie swoje sprawy. Niech im się wiedzie, niechaj poszerzają i wzmacniają głos prawdziwych czarodziejów, podobnie jak ich potomstwo, które winne będzie utrzymania ładu oraz porządku, o jaki my musimy walczyć.
Przyszedł czas na życzenia od gości, dlatego po wyczekaniu odpowiedniego momentu ruszyłem wraz z Belviną w kierunku pary młodej. -Przyjmijcie moje gratulacje- wypowiedziałem z lekkim uśmiechem i uścisnąłem dłoń Corneliusa. -Oby słowa przysięgi pozostały wam zawsze bliskie, szczególnie w trudnych momentach. Bądźcie dla siebie wsparciem w dążeniu do celów oraz spełniania marzeń- dodałem pozostając oszczędny w słowach. Nie potrafiłem składać życzeń, Blythe o tym wiedziała i szczerze liczyłem, że nieco mnie wyręczy. -Wierzę, że stworzycie rodzinę, która będzie przykładem dla innych czarodziejów, a wasze potomstwo przyniesie wam chwałę i dumę- przeniosłem wzrok na Valerie, która prezentowała się wyjątkowo pięknie. -Niech szczęście was nie opuszcza. Cieszę się, że mogę być częścią dzisiejszego dnia, historii, którą wspólnie zaczęliście tworzyć- dodałem, po czym skinąłem lekko głową i wraz z towarzyszką ustąpiłem miejsca kolejnym gościom. Wspólnie ruszyliśmy do sali balowej, gdzie miała się odbyć kolejna część uroczystości.
| zt, sala balowa
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Emocje wciąż wibrowały w powietrzu, podobnie jak drobiny śniegu zdobiące okolice Pałacu Zimowego i weselnego kręgu. Valerie pozwoliła mężowi wyprowadzić się z niego, do części przeznaczonej przede wszystkim dla gości. Ślubna obrączka na palcu promieniowała kojącym ciepłem, dawała poczucie stabilności, była w końcu symbolem złączenia dwóch dusz — wobec tradycji i historii, wobec duchów przodków i dusz przyszłych pokoleń, które i tak zebrały się w powietrzu, wodzie, ogniu i ziemi, która ich otaczała. Była to chwila niewątpliwie prześliczna, a towarzyszący im goście — niezwykle mili, sprawiając świeżo upieczonym małżonkom zaszczyt swoją obecnością.
Gdy Amelia chwyciła ją za wolną dłoń, Valerie w żadnym stopniu nie oponowała. Skupiła swą uwagę na przyjaciółce, wciąż jeszcze wzruszona, poruszone romantyzmem i podniosłością chwili serce biło w niej przecież niezwykle mocno i silnie, ale przed nią nie musiała przecież udawać opanowanej. Początkowo skinęła głową na jej słowa, ciesząc się, że i ona mogła odnaleźć w tej chwili coś, czym mogła się radować.
— Dziękuję, Amelio. Za życzenia, za szczęście, za to, że odnalazłaś czas, by być przy mnie także w tej ważnej chwili — szepnęła miękko, choć gardło ścisnęło się z niekontrolowanego (już? jeszcze?) wzruszenia. W stosownym momencie odebrała od przyjaciółki puzderko, nie mogąc oprzeć się pokusie zajrzenia do środka. I choć nie znała historii świergotników, magiczne stworzenia zawsze pozostawały poza kręgiem jej bezpośrednich zainteresowań — założyła, że był to prezent naprawdę symboliczny i zaufała intencjom Amelii. Sama biżuteria była przecież. — Prześliczna... Dziękuję, najmilsza — najchętniej przytuliłaby ją do siebie mocno, ale nie był to czas ani miejsce na podobną wylewność. Odwdzięczy się później, gdy weselne echo przycichnie.
Zaraz bowiem jej uwaga skupiła się na towarzyszącemu Eberhart Septimusie. Najstarszemu z braci, któremu jeszcze raz ofiarowała swą dłoń i którego zażyły pocałunek w okolice obrączki wreszcie wydawał się na miejscu, wreszcie nie palił; który to brat pomimo bycia już na dwóch ślubach młodszej siostry, wreszcie mógł dojrzeć w jej oczach szczęście. Słuchała jego przemowy ze szczególnym rodzajem uznania, grzecznie uciekając spojrzeniem w dokładnie tych samych momentach co Septimus, w ramach gry, w którą bawili się nieświadomie jeszcze jako dzieci. Nie chciała, by czuł się niepewnie w jej towarzystwie, by doskwierały mu myśli o jakichś swych niedociągnięciach, czy wadach. Ostatecznie przecież życzenia wygłosił bardzo składne i poruszające, co oznaczało, że plan jego się udał.
— Będziesz pierwszym, którego powiadomię o powstaniu nowego dzieła opiewającego na miłość — zachichotała, choć w dalszym ciągu była przede wszystkim wzruszona. — Mam nadzieję, że wobec tego będę mogła liczyć na twój kompozytorski dar, byś wspomógł mnie w dalszych etapach tworzenia? — przechyliła nieco głowę na bok, puszczając bratu porozumiewawcze oczko. Z większym spokojem przysłuchiwała się słowom brata kierowanym do jej męża (teraz byli prawdziwie rodziną, chociaż relacje łączące Corneliusa i Septimusa zawsze były dość bliskie). Na ostatnie słowa brata o ptaku wijącym gniazdo w werblu uniosła lekko brwi do góry, choć z uśmiechem kwitnącym na wargach, jakby oczekiwała od niego pociągnięcia tej historii dalej. Do tego jednak nie doszło, ale cóż — będzie miała o czym z nim dyskutować w późniejszych godzinach wesela.
Nadejście Deirdre sprawiło, że Valerie prędko otrząsnęła się z towarzyszącego jej, nieco intymnego, ze względu na głębokie więzi łączące ją z Amelią i Septimusem wzruszenia. Znów wydawała się posągowa, znów wzniosła się na szczyty etykiety, choć dalej nowomałżeńskie szczęście promieniowało z całej jej sylwetki, zapraszając śmierciożerczynię do zabrania głosu.
— Wobec tak klarownych wskazówek, nie wypada mi nic innego jak spełnić twe życzenia, Deirdre — podjęła łagodnie, pozwalając sobie na zawieszenie pomiędzy nimi bardzo delikatnej, niemal przezroczystej atmosfery żartu; choć madame Mericourt gościła na weselu jako osoba prywatna, Valerie nie mogła przejść obojętnie nad faktem, że poza dzisiejszym dniem (a może także dzisiaj, choć nie tak intensywnie) Mericourt była jej przełożoną. Dowódcą. A do subordynowanych należało spełnianie rozkazów, nawet w formie ślubnych życzeń. Dłoń kobiety była zimna i zdobna w pieścionek — rozkosznie pijana własnym szczęściem pani Sallow nic sobie z tego nie zrobiła, uważając, że pierścionek z pewnością pochodził od zmarłego tragicznie męża madame, a dłonie były zimne dlatego, że znajdowali się na zewnątrz, w minusowych temperaturach. Jakie zdanie mógł mieć na ten temat Cornelius — tego również nie wiedziała, skupiona na eleganckim kroju sukni Deirdre, zastanawiając się, spod dłoni któregoż to krawca wymsknęła się ta kreacja. — Jesteśmy ci ogromnie wdzięczni za uczyniony zaszczyt i życzenia. Jak zawsze niezwykle łaskawa i czuła — skinęła głową przed Deirdre, po czym, przed odejściem kobiety wykorzystała ostatnią szansę na szepnięcie pewnych słów. — Zajrzyj, proszę do hallu. Jestem przekonana, że spodoba ci się to, co tam zastaniesz — a zastać tam mogła śpiewające syrenie freski. W czasie wizyty w La Fantasmagorie mogła poczuć na własnej skórze oddanie i zachwyt, które Deirdre posiadała względem tych niezwykłych istot.
Niedługo po Śmierciożerczyni, uwagę pary młodej przykuł pan Borgin. Skinęła głową na pierwsze słowa gratulacji (bo bez znajomości języka norweskiego właśnie za to uznała to wtrącenie), początkowo z uśmiechem przysłuchując się słowom, które kierował do małżonka. Gdy zaś Oyvind zwrócił się do niej, podnosząc imię jej pasierba, najstarszego brata Hersilii, musiała włożyć wiele wysiłku, by wciąż brzmieć i wyglądać na zupełnie szczęśliwą ceremonią. Nie pozwoli, by duch Franza Kruegera i jego przeklęty syn zniszczyli jej tak długo budowane szczęście.
— Mam nadzieję, że były to same superlatywy — zażartowała miękko, przykładając ostrożnie dłoń do ust, by zamaskować śmiech, zgodnie z zasadami określonymi w protokole. Chwilę później jednak westchnęła, najprawdopodobniej rozmarzona, zwracając się raz jeszcze w kierunku mężczyzny. — Słyszałam o twym talencie do run i malarstwa, ale zdaje się, że nosisz w sobie nieodkryty jeszcze talent poetycki — słowa o promieniu ciepła i miłości trafiły przecież we wrażliwe struny duszy artystki. — Dziękujemy, Oyvindzie. I dla nas jest to zaszczyt, że zechciałeś być z nami w tak ważnej dla nas chwili.
Drew i Belvina. Jeżeli były na świecie kwestie, które wciąż dziwiły drobną śpiewaczkę, to poza sekretem starokawalerstwa Corneliusa, był to na pewno sekret wspólnego gruntu, który pan Macnair odnalazł z panną Blythe. Wydawali się jej być z dwóch różnych światów, ale może to właśnie stanowiło o sile ich związku? Z doświadczenia wiedziała, że miłość była przede wszystkim nielogiczna i uwielbiała łączyć ze sobą przeciwieństwa.
— Jeżeli wszystkie twe życzenia się spełnią, będziemy najszczęśliwymi ludźmi w historii magicznego świata — skinęła głową w podzięce za życzenia śmierciożercy, następnie przenosząc wzrok na jego piękną towarzyszkę. — Dziękujemy za waszą obecność i mamy nadzieję, że zechcecie towarzyszyć nam również w następnych latach. Sallowowie nie zapominają o swoich przyjaciołach — dodała, uśmiechając się przy tym lekko tajemniczo. Prawda była jednak taka, że był to dopiero początek historii, którą wspólnie mieli budować. Początek drogi, którą mieli przejść.
A wspólnie — byli tego pewni — mogli sięgnąć najdalszych z gwiazd.
Gdy Amelia chwyciła ją za wolną dłoń, Valerie w żadnym stopniu nie oponowała. Skupiła swą uwagę na przyjaciółce, wciąż jeszcze wzruszona, poruszone romantyzmem i podniosłością chwili serce biło w niej przecież niezwykle mocno i silnie, ale przed nią nie musiała przecież udawać opanowanej. Początkowo skinęła głową na jej słowa, ciesząc się, że i ona mogła odnaleźć w tej chwili coś, czym mogła się radować.
— Dziękuję, Amelio. Za życzenia, za szczęście, za to, że odnalazłaś czas, by być przy mnie także w tej ważnej chwili — szepnęła miękko, choć gardło ścisnęło się z niekontrolowanego (już? jeszcze?) wzruszenia. W stosownym momencie odebrała od przyjaciółki puzderko, nie mogąc oprzeć się pokusie zajrzenia do środka. I choć nie znała historii świergotników, magiczne stworzenia zawsze pozostawały poza kręgiem jej bezpośrednich zainteresowań — założyła, że był to prezent naprawdę symboliczny i zaufała intencjom Amelii. Sama biżuteria była przecież. — Prześliczna... Dziękuję, najmilsza — najchętniej przytuliłaby ją do siebie mocno, ale nie był to czas ani miejsce na podobną wylewność. Odwdzięczy się później, gdy weselne echo przycichnie.
Zaraz bowiem jej uwaga skupiła się na towarzyszącemu Eberhart Septimusie. Najstarszemu z braci, któremu jeszcze raz ofiarowała swą dłoń i którego zażyły pocałunek w okolice obrączki wreszcie wydawał się na miejscu, wreszcie nie palił; który to brat pomimo bycia już na dwóch ślubach młodszej siostry, wreszcie mógł dojrzeć w jej oczach szczęście. Słuchała jego przemowy ze szczególnym rodzajem uznania, grzecznie uciekając spojrzeniem w dokładnie tych samych momentach co Septimus, w ramach gry, w którą bawili się nieświadomie jeszcze jako dzieci. Nie chciała, by czuł się niepewnie w jej towarzystwie, by doskwierały mu myśli o jakichś swych niedociągnięciach, czy wadach. Ostatecznie przecież życzenia wygłosił bardzo składne i poruszające, co oznaczało, że plan jego się udał.
— Będziesz pierwszym, którego powiadomię o powstaniu nowego dzieła opiewającego na miłość — zachichotała, choć w dalszym ciągu była przede wszystkim wzruszona. — Mam nadzieję, że wobec tego będę mogła liczyć na twój kompozytorski dar, byś wspomógł mnie w dalszych etapach tworzenia? — przechyliła nieco głowę na bok, puszczając bratu porozumiewawcze oczko. Z większym spokojem przysłuchiwała się słowom brata kierowanym do jej męża (teraz byli prawdziwie rodziną, chociaż relacje łączące Corneliusa i Septimusa zawsze były dość bliskie). Na ostatnie słowa brata o ptaku wijącym gniazdo w werblu uniosła lekko brwi do góry, choć z uśmiechem kwitnącym na wargach, jakby oczekiwała od niego pociągnięcia tej historii dalej. Do tego jednak nie doszło, ale cóż — będzie miała o czym z nim dyskutować w późniejszych godzinach wesela.
Nadejście Deirdre sprawiło, że Valerie prędko otrząsnęła się z towarzyszącego jej, nieco intymnego, ze względu na głębokie więzi łączące ją z Amelią i Septimusem wzruszenia. Znów wydawała się posągowa, znów wzniosła się na szczyty etykiety, choć dalej nowomałżeńskie szczęście promieniowało z całej jej sylwetki, zapraszając śmierciożerczynię do zabrania głosu.
— Wobec tak klarownych wskazówek, nie wypada mi nic innego jak spełnić twe życzenia, Deirdre — podjęła łagodnie, pozwalając sobie na zawieszenie pomiędzy nimi bardzo delikatnej, niemal przezroczystej atmosfery żartu; choć madame Mericourt gościła na weselu jako osoba prywatna, Valerie nie mogła przejść obojętnie nad faktem, że poza dzisiejszym dniem (a może także dzisiaj, choć nie tak intensywnie) Mericourt była jej przełożoną. Dowódcą. A do subordynowanych należało spełnianie rozkazów, nawet w formie ślubnych życzeń. Dłoń kobiety była zimna i zdobna w pieścionek — rozkosznie pijana własnym szczęściem pani Sallow nic sobie z tego nie zrobiła, uważając, że pierścionek z pewnością pochodził od zmarłego tragicznie męża madame, a dłonie były zimne dlatego, że znajdowali się na zewnątrz, w minusowych temperaturach. Jakie zdanie mógł mieć na ten temat Cornelius — tego również nie wiedziała, skupiona na eleganckim kroju sukni Deirdre, zastanawiając się, spod dłoni któregoż to krawca wymsknęła się ta kreacja. — Jesteśmy ci ogromnie wdzięczni za uczyniony zaszczyt i życzenia. Jak zawsze niezwykle łaskawa i czuła — skinęła głową przed Deirdre, po czym, przed odejściem kobiety wykorzystała ostatnią szansę na szepnięcie pewnych słów. — Zajrzyj, proszę do hallu. Jestem przekonana, że spodoba ci się to, co tam zastaniesz — a zastać tam mogła śpiewające syrenie freski. W czasie wizyty w La Fantasmagorie mogła poczuć na własnej skórze oddanie i zachwyt, które Deirdre posiadała względem tych niezwykłych istot.
Niedługo po Śmierciożerczyni, uwagę pary młodej przykuł pan Borgin. Skinęła głową na pierwsze słowa gratulacji (bo bez znajomości języka norweskiego właśnie za to uznała to wtrącenie), początkowo z uśmiechem przysłuchując się słowom, które kierował do małżonka. Gdy zaś Oyvind zwrócił się do niej, podnosząc imię jej pasierba, najstarszego brata Hersilii, musiała włożyć wiele wysiłku, by wciąż brzmieć i wyglądać na zupełnie szczęśliwą ceremonią. Nie pozwoli, by duch Franza Kruegera i jego przeklęty syn zniszczyli jej tak długo budowane szczęście.
— Mam nadzieję, że były to same superlatywy — zażartowała miękko, przykładając ostrożnie dłoń do ust, by zamaskować śmiech, zgodnie z zasadami określonymi w protokole. Chwilę później jednak westchnęła, najprawdopodobniej rozmarzona, zwracając się raz jeszcze w kierunku mężczyzny. — Słyszałam o twym talencie do run i malarstwa, ale zdaje się, że nosisz w sobie nieodkryty jeszcze talent poetycki — słowa o promieniu ciepła i miłości trafiły przecież we wrażliwe struny duszy artystki. — Dziękujemy, Oyvindzie. I dla nas jest to zaszczyt, że zechciałeś być z nami w tak ważnej dla nas chwili.
Drew i Belvina. Jeżeli były na świecie kwestie, które wciąż dziwiły drobną śpiewaczkę, to poza sekretem starokawalerstwa Corneliusa, był to na pewno sekret wspólnego gruntu, który pan Macnair odnalazł z panną Blythe. Wydawali się jej być z dwóch różnych światów, ale może to właśnie stanowiło o sile ich związku? Z doświadczenia wiedziała, że miłość była przede wszystkim nielogiczna i uwielbiała łączyć ze sobą przeciwieństwa.
— Jeżeli wszystkie twe życzenia się spełnią, będziemy najszczęśliwymi ludźmi w historii magicznego świata — skinęła głową w podzięce za życzenia śmierciożercy, następnie przenosząc wzrok na jego piękną towarzyszkę. — Dziękujemy za waszą obecność i mamy nadzieję, że zechcecie towarzyszyć nam również w następnych latach. Sallowowie nie zapominają o swoich przyjaciołach — dodała, uśmiechając się przy tym lekko tajemniczo. Prawda była jednak taka, że był to dopiero początek historii, którą wspólnie mieli budować. Początek drogi, którą mieli przejść.
A wspólnie — byli tego pewni — mogli sięgnąć najdalszych z gwiazd.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Posłał serdeczny jak na siebie uśmiech Amelii i Septimusowi - ciesząc się, że widzi ich na uroczystości razem, wszak to poważna deklaracja, i jeszcze nieświadom, że chcąc rozniecić w ich sercach również ogień patriotyzmu popchnął ich za daleko.
-Oczywiście. - skłonił się lekko Amelii, to oczywiste, że będzie dbał o żonę - a jednak ceremonia nadała tej obietnicy nowej doniosłości, teraz naprawdę musiał już dbać o Valerie i o Hersilię, nie tylko o siebie. Tak, jak wpajano mu w domu - Sallowowie troszczyli się tylko o rodzinę, a one stały się rodziną. Zanotował w myślach, że Eberhart chyba autentycznie zależy na szczęściu jego żony - dziwiąc się temu, że dwie tak różne kobiety zawiązały równie szczerą przyjaźń.
On i Septimus byli zresztą tak samo różni, a zawiązali mocną relację, choć przeżyte lata zdawały się ich nieco od siebie oddalać. Pomimo tego, że zwykle brał kwieciste przemowy przyjaciela z przymrużeniem oka, atmosfera dzisiejszej uroczystości zaowocowała czymś na kształt autentycznego wzruszenia. Odchrząknął prędko, mocno uścisnął Vanity'emu dłoń. Teraz faktycznie byli rodziną, choć nie do końca - spowinowaceni z Sallowami Crabbe'owie nigdy nie otrzymywali takich względów jak krew z krwi.
-Też jestem szczęśliwy, bracie. - zapewnił, choć szczęście przyćmiło na moment ukłucie bólu. Energiczny Septimus był niczym promień słońca, ale nie było z nimi prawdziwego słońca, prawdziwego brata.
A Cornelius podejrzewał, że nie odnajdzie Solasa nawet w zaświatach, że ich ścieżki podążyły w bardzo różne strony.
Natychmiast opanował emocje, gdy przed nimi pojawiła się Deirdre, była narzeczona, obecna sojuszniczka, Śmierciożerczyni, przyjaciółka? Nie sądził, że w niektórych przypadkach wybaczenie jest możliwe, ale jednak zostawić za sobą śmiertelne niegdyś dla siebie afronty. Przekuć się w nowe osoby, w imię Czarnego Pana. Zmrużył lekko oczy, gdy wytknęła mu, że w końcu stanął na ślubnym kobiercu - miał na nim stanąć z nią, czy złośliwość była zamierzona?
-Dziękujemy i z pewnością będziemy świecić przykładem. Czarodziejski świat potrzebuje nowego, silnego pokolenia. - zgodził się z Deirdre, choć w duchu zastanawiał się, czy ona spełni ten obowiązek - czy też może uważa, że już stoi ponad nim.
On musiał spełnić obowiązek kilkakrotnie, zmywając z własnego sumienia dawne grzechy i rozrzedzoną krew.
Z uśmiechem przyjął komplementy Oyvinda, rad, że ceremonia robiła wrażenie. Uśmiech zbladł nieco, gdy Borgin wspomniał o Otto - znali się? Przeszłość Valerie miała pozostać w Niemczech, na zawsze - zerknął znacząco na żonę, a ona mogła być przekonana, że poruszy ten temat.
Ale nie dziś, nie w dniu ślubu i jej urodzin. Cornelius Sallow potrafił być bardzo cierpliwy, jeśli chciał.
-Dziękujemy za życzenia i pańską obecność. - zwrócił się do Borgina dość oficjalnie, z przyjemnym uśmiechem zarezerwowanym dla osób, które dopiero poznawał. -Mamy nadzieję, że będzie się pan dziś doskonale bawił - jeśli ceni pan obrazy i metafory, polecam szczególnie zabawę w skrzydle zachodnim.
Rozpromienił się na widok namiestnika Suffolk, z ciekawością lustrując wzrokiem pannę Blythe - czyli pojawiali się już na salonach oficjalnie.
-Jesteśmy zaszczyceni waszą obecnością. - skłonił się lekko, z szacunkiem, pozycja Śmierciożercy wyraźnie mu imponowała. -Czyż nie każdemu czarodziejowi nie należy życzyć właśnie tego? - życzenia, choć z pozoru proste, przypadły mu do gustu - zręcznie odbił pałeczkę, między wierszami życząc Drew i Belvinie tego samego. Silna krew, silna Anglia.
Korowód gości stopniowo malał, Cornelius uśmiechał się starannie wyćwiczonym uśmiechem, Valerie lśniła i błyskotliwie i ciepło odpowiadała na kolejne życzenia, spektakl grał się sam. Lord Avery, oficjele ze Shropshire, ważniejsi urzędnicy z Ministerstwa, para młoda dla każdego znajdowała indywidualne słowo. Wreszcie zostali sami.
-Zapraszamy do wnętrza pałacu, na parkiet i poczęstunek. - poprosił Cornelius zgromadzonych, podając ramię żonie.
W lekko drżącym kąciku ust Valerie mogła dostrzec pewną tremę, ale tylko ona znała Sallowa na tyle dobrze. Szybko uśmiechnął się promienniej, prowadząc żonę do pałacu, a potem - na parkiet.
-Uczyń mi zaszczyt pierwszego tańca. - poprosił, zgodnie ze scenariuszem. Kontrolnie spojrzał na jej długą suknię, zdolną ukryć niedoskonałości jego kroków. Potem zerknął na orkiestrę, skinął im lekko głową - i poprowadził Valerie do walca. Angielskiego, tego podobno nieco prostszego. Ćwiczyli przed ślubem różne wariacje, wiedeński zbyt męczył Corneliusa, zdecydowali się więc na powolny, angielski taniec. Spojrzał jej przelotnie w oczy, nieco prosząco - licząc, że pomoże mu w razie potrzeby, że dzięki niej złapie rytm - a potem rozbrzmiały pierwsze dźwięki muzyki.
jak idzie mi taniec?
-Oczywiście. - skłonił się lekko Amelii, to oczywiste, że będzie dbał o żonę - a jednak ceremonia nadała tej obietnicy nowej doniosłości, teraz naprawdę musiał już dbać o Valerie i o Hersilię, nie tylko o siebie. Tak, jak wpajano mu w domu - Sallowowie troszczyli się tylko o rodzinę, a one stały się rodziną. Zanotował w myślach, że Eberhart chyba autentycznie zależy na szczęściu jego żony - dziwiąc się temu, że dwie tak różne kobiety zawiązały równie szczerą przyjaźń.
On i Septimus byli zresztą tak samo różni, a zawiązali mocną relację, choć przeżyte lata zdawały się ich nieco od siebie oddalać. Pomimo tego, że zwykle brał kwieciste przemowy przyjaciela z przymrużeniem oka, atmosfera dzisiejszej uroczystości zaowocowała czymś na kształt autentycznego wzruszenia. Odchrząknął prędko, mocno uścisnął Vanity'emu dłoń. Teraz faktycznie byli rodziną, choć nie do końca - spowinowaceni z Sallowami Crabbe'owie nigdy nie otrzymywali takich względów jak krew z krwi.
-Też jestem szczęśliwy, bracie. - zapewnił, choć szczęście przyćmiło na moment ukłucie bólu. Energiczny Septimus był niczym promień słońca, ale nie było z nimi prawdziwego słońca, prawdziwego brata.
A Cornelius podejrzewał, że nie odnajdzie Solasa nawet w zaświatach, że ich ścieżki podążyły w bardzo różne strony.
Natychmiast opanował emocje, gdy przed nimi pojawiła się Deirdre, była narzeczona, obecna sojuszniczka, Śmierciożerczyni, przyjaciółka? Nie sądził, że w niektórych przypadkach wybaczenie jest możliwe, ale jednak zostawić za sobą śmiertelne niegdyś dla siebie afronty. Przekuć się w nowe osoby, w imię Czarnego Pana. Zmrużył lekko oczy, gdy wytknęła mu, że w końcu stanął na ślubnym kobiercu - miał na nim stanąć z nią, czy złośliwość była zamierzona?
-Dziękujemy i z pewnością będziemy świecić przykładem. Czarodziejski świat potrzebuje nowego, silnego pokolenia. - zgodził się z Deirdre, choć w duchu zastanawiał się, czy ona spełni ten obowiązek - czy też może uważa, że już stoi ponad nim.
On musiał spełnić obowiązek kilkakrotnie, zmywając z własnego sumienia dawne grzechy i rozrzedzoną krew.
Z uśmiechem przyjął komplementy Oyvinda, rad, że ceremonia robiła wrażenie. Uśmiech zbladł nieco, gdy Borgin wspomniał o Otto - znali się? Przeszłość Valerie miała pozostać w Niemczech, na zawsze - zerknął znacząco na żonę, a ona mogła być przekonana, że poruszy ten temat.
Ale nie dziś, nie w dniu ślubu i jej urodzin. Cornelius Sallow potrafił być bardzo cierpliwy, jeśli chciał.
-Dziękujemy za życzenia i pańską obecność. - zwrócił się do Borgina dość oficjalnie, z przyjemnym uśmiechem zarezerwowanym dla osób, które dopiero poznawał. -Mamy nadzieję, że będzie się pan dziś doskonale bawił - jeśli ceni pan obrazy i metafory, polecam szczególnie zabawę w skrzydle zachodnim.
Rozpromienił się na widok namiestnika Suffolk, z ciekawością lustrując wzrokiem pannę Blythe - czyli pojawiali się już na salonach oficjalnie.
-Jesteśmy zaszczyceni waszą obecnością. - skłonił się lekko, z szacunkiem, pozycja Śmierciożercy wyraźnie mu imponowała. -Czyż nie każdemu czarodziejowi nie należy życzyć właśnie tego? - życzenia, choć z pozoru proste, przypadły mu do gustu - zręcznie odbił pałeczkę, między wierszami życząc Drew i Belvinie tego samego. Silna krew, silna Anglia.
Korowód gości stopniowo malał, Cornelius uśmiechał się starannie wyćwiczonym uśmiechem, Valerie lśniła i błyskotliwie i ciepło odpowiadała na kolejne życzenia, spektakl grał się sam. Lord Avery, oficjele ze Shropshire, ważniejsi urzędnicy z Ministerstwa, para młoda dla każdego znajdowała indywidualne słowo. Wreszcie zostali sami.
-Zapraszamy do wnętrza pałacu, na parkiet i poczęstunek. - poprosił Cornelius zgromadzonych, podając ramię żonie.
W lekko drżącym kąciku ust Valerie mogła dostrzec pewną tremę, ale tylko ona znała Sallowa na tyle dobrze. Szybko uśmiechnął się promienniej, prowadząc żonę do pałacu, a potem - na parkiet.
-Uczyń mi zaszczyt pierwszego tańca. - poprosił, zgodnie ze scenariuszem. Kontrolnie spojrzał na jej długą suknię, zdolną ukryć niedoskonałości jego kroków. Potem zerknął na orkiestrę, skinął im lekko głową - i poprowadził Valerie do walca. Angielskiego, tego podobno nieco prostszego. Ćwiczyli przed ślubem różne wariacje, wiedeński zbyt męczył Corneliusa, zdecydowali się więc na powolny, angielski taniec. Spojrzał jej przelotnie w oczy, nieco prosząco - licząc, że pomoże mu w razie potrzeby, że dzięki niej złapie rytm - a potem rozbrzmiały pierwsze dźwięki muzyki.
jak idzie mi taniec?
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Cornelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 59
'k100' : 59
Strona 1 z 2 • 1, 2
Ogrody
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Shropshire :: Pałac Zimowy