Salon II
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Salon
Pomieszczenie znajdujące się zaraz za korytarzem – w sieni można zdjąć płaszcz i zostawić swoje buty, tak aby potem przejść do salonu. Piecyk umieszczony pod jedną ze ścian pozwala na utrzymanie ciepła w większości pomieszczeń w domu. Wygodne fotele i kanapa ozdobione zostały przez Yvette narzutkami i poduszkami, które Yvette przyozdobiła drobnymi haftami. Thalia za to zadbała o wystrój, umieszczając dużo muszelek w okolicy, a także dbając, aby w dało się w tym miejscu odnaleźć świeże kwiaty, oraz szczapy drewna do palenia w kominku.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Lot trwał kilka długich godzin, wiatr smagał oczy, zziębnięte dłonie, ale nie wstrzymał prędkości ni na chwilę, wiedząc, że czym prędzej musiał zabrać ją w bezpieczne miejsce; policyjny patrol zniknął im z oczu, gdy lot przekierował się ponad kanał bristolski, nad wzburzoną wodę morza, nie mniej samotną była podróż, gdy w oddali wychyliły się wierzchołki wzgórz Brecon Beacons, szmaragdowe połacie długich pól i lasów zakryły się cieniem, kiedy nastał zmierzch. Gdy tylko złapał odpowiedni wiatr, a miotła sunęła lekko, gdy trzymał się stałej - szybkiej - prędkości, pozostawił na trzonie miotły tylko jedną rękę, drugą pomagając się utrzymać Celine. Nie tylko była mniej przyzwyczajona do podróży tego typu od niego, nie tylko miała słabszą kondycję, ale przede wszystkim - wciąż była zmęczona wszystkim, co przeszła. Chciałby jej tego oszczędzić, ale Doe nie pozostawili mu wyboru, zmuszając go do szybkiej ewakuacji dziewczyny. W trakcie lotu oddał jej swoją kurtkę, nie miała przecież nawet własnych ubrań. Ona sama na miotle jemu też nie pomagała w skupieniu - znajdowała się wszak blisko niego, a nigdy nie potrafił oprzeć się niezwykłej aurze, jaką wokół siebie roztaczała, półwilemu czarowi przyciągającemu spojrzenia i chłopców i mężczyzn. Po pierwszej godzinie dekoncentrowała go coraz mocniej, po drugiej zaczęły drętwieć mu ręce - i ta, którą kurczowo trzymał się miotły, jak i ta, którą wyciągał ku niej, po trzeciej jego oczy łzawiły już od wiatru niekontrolowanie, a po czwartej pozostało mu mieć nadzieję, że podróż nie potrwa już długo. Nie miał wielu wskazówek, nazwa ogólnej miejscowości, pustkowia, kompas raz za czas wyciągany z kieszeni i kilka przerw na lądowanie, w trakcie których przeglądali mapy hrabstwa, usiłując rozeznać się w pokonanej i pozostałej drodze, a także mogli rozprostować kości, a on - ogrzać dłonie. Żałował, że nie wziął ze sobą ani gogli miotlarskich ani rękawiczek - jednak emocje, które nim targały, kiedy opuszczał Arenę, okazały się zbyt silne, by pozostawić miejsce na praktyczne myślenie. Długą część drogi zastanawiał się tylko nad tym - dlaczego? Dlaczego to zrobił? Dlaczego mu na to pozwolili? Czy wszyscy byli tylko głupcami, ufając Thomasowi, czy to on się zagubił w tym, kto był dziś jego przyjacielem, mylnie szukając ich w domu Bathildy? Zadana rana była głęboka i choć zabliźni się jak każda, to jak każda przyniesie też naukę.
- Jest jezioro - odezwał się, zmęczonym głosem, gdy znajdowali się już blisko celu. - Śpisz, Celine? - mruknął, ramię okryte tylko lichą koszulą mocniej ścisnęło ją w talii, kiedy gwałtownie zwrócił miotłę niżej, poszukując gruntu. Ostatecznie zawisł półtorej metra nad taflą wody, rozglądając się wokół siebie. Yvette mówiła, że dom był pilnie strzeżony. Otoczony pułapkami, które go zaatakują. Czy przygotowała je na ich przybycie, czy pozostawały dla nich niebezpieczne? Nie wiedział, nic podobnego nie pisała. I choć zaryzykowałby sam - to przecież miał przy sobie osłabioną Celine, której nie mógł narazić teraz w podobny sposób. Dostrzegł wyspę, czy to o niej mówiła Yvette? - To chyba tu - mruknął, znacznie wolniej kierując już ich w odpowiednią stronę. Ale jak mieli ją znaleźć? - Yvette? - wychrypiał, wiatr smagający jego szyję nie pozwolił mu zawołać głośniej, przełknął ślinę i nabrał w płuca powietrza, zmuszając się do wysiłku:
- YVETTE!! - zawołał głośniej, z okolicznych drzew sfrunęły ptaki. Musiała gdzieś tutaj być. Mówiła, że będzie czekać. Lecz czy spodziewała się, że na miejsce dotrą tak późną nocą?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Sądziła, że Walia znajduje się bliżej. Gdzieś za cienką linią horyzontu strzępioną ciemnymi kształtami drzew i nierównymi wzniesieniami gór, kilkadziesiąt minut, może godzinę drogi stąd - ale okazało się, że lot miał trwać znacznie dłużej. Na początku posłusznie zaciskała powieki, nawet zatrzymywała oddech w piersi, kiedy czuła, że Marcel napina się mocniej, odebrawszy to jako znak, że coś w ich otoczeniu było dalekie od gościnności. Przecież w powietrzu też mogły czaić się potwory. Co prawda nie miała pojęcia jakie, ale myśli bardzo szybko zboczyły w niefortunnym kierunku i przesączyły wyobraźnię wizjami uskrzydlonych demonów trzymających się na ich ogonie, wyciągających ku nim pary zakończonych szponami rąk, czarnych jak smoła, ociekających brudem i zaschniętą krwią ostatnich ofiar. Wtedy nieco mocniej wtulała się w Carringtona. Odruchowo przyciskała do niego plecy, odchylała głowę, żeby oprzeć ją na jego ramieniu, jakby był w stanie swoją obecnością (nie sposób było mówić o cieple, oboje byli zziębnięci, a on nawet bardziej, przypominał sopel lodu) sprowadzić ją na metaforyczną ziemię, a ona: pocieszyć go po tym, co stało się z Thomasem. Potem przytulała się do niego po to, żeby było mu cieplej. Oddał jej kurtkę, a kwiecień, wciąż pamiętający marcowe śnieżne zamiecie, szczególnie nocą, kąsał chłodem jak rozwścieczona, plująca jadem żmija. Nie chciał jednak słuchać odmów; był chłopcem dobrym, zawziętym i upartym, jak już coś postanowił, to tak miało być i kropka, nieważne, że narażał przy tym swoje zdrowie...
Dopiero w połowie drogi zdobyła się na odwagę żeby otworzyć oczy i chociaż wiatr wyciskał z nich bezwolne łzy, mogła przypatrzeć się skąpanemu w nocnej aurze krajobrazowi obcego miejsca. Pod nimi kwitły cienie o różnych kształtach (Celine nie mogła patrzeć na nie zbyt długo, bo przyprawiały ją o zawroty głowy), z kolei księżyc oświetlał drzewa łagodną łuną, jak rodzic, który z pobłażaniem spogląda na dziecko wspinające się na krzesło, żeby tylko poczuć się wyższym.
- Jak tu pięknie - westchnęła cicho. Marcel pewnie jej nie dosłyszał; jego koncentracja musiała mieszać się z melodią powietrza śpiewaną wprost do uszu, ale nawet jeśli umknęły mu jej słowa, musiał poczuć jak nagle mocniej zacisnęła dłoń na ręce, którą oplatał ją w talii, na oślep poszukując jego dłoni, by spleść ze sobą ich palce. Głupiutka Celine. Tak jakby to wszystko miało być romantyczną, podniosłą chwilą, jakby pokazywał jej nowy świat z poziomu chmur, na których mogliby się wylegiwać, tańczyć... Półwila prędko wycofała się z gestu, czerwona już nie tylko z zimna, ale też zażenowania i resztę drogi spędziła w ciszy, czasem zmykając oczy w przypływie strachu, a czasem karmiąca się walijskim krajobrazem, nowym, nieznanym i - bezpiecznym?
Na miejscu powitało ich jezioro, tak jak mówił, oblane bladą czerwienią budzącego się słońca, które zaczynało wychylać tarczę znad linii drzew. Tak tam było ślicznie, spokojnie; a mimo to poczuła ukłucie zdenerwowania i lęku na myśl, że znów znajduje się tak daleko od domu. Tylko gdzie teraz był dom? Nigdzie. Ten w Dolinie został zajęty, Grimmauld Place było przeklęte, u Doe nigdy nie miała zagrzać miejsca na dłużej; port przepadł.
- Nie, to byłoby nie w porządku - zauważyła z wątłym, zmęczonym uśmiechem. Marcel całą drogę spędził z otwartymi oczyma, był ich przewodnikiem, kompasem, nawigatorem, nawet mimo wycieńczenia długą drogą nie mogłaby zostawić go samego i tak po prostu pogrążyć się we śnie. Zresztą: bała się tego. We śnie wracały demony, chociaż teraz musiały pokonać trudną drogę przez mur, który wznieciły wywary od Yvette. Dobry Merlinie, a ona gdzieś tu jest... Prawdziwa, nie z listów. W piersi Celine zawrzało nieśmiałe podekscytowanie, szarpnęła nią tęsknota, a nogi najpierw ugięły się tępo, zdrętwiałe, gdy znaleźli się na ziemi. Wylądowali niedaleko zagajnika dość wysokich drzew, na których przeciw rozchylała gardło szeroka polana. - Poczekaj, przemarzłeś do kości - poprosiła, odzyskawszy równowagę mimo stóp jak z waty. Był taki czerwony. Zziębnięty. Półwila prędko zdjęła kurtkę, którą wcześniej ją opatulił, i pomogła Marcelowi ubrać ją na ramiona niby zbudowane z kostek lodu, na dłuższy moment chowając dłonie młodzieńca w swoich. - Obyś się tylko nie przeziębił... - lekko zmarszczyła nos i potarła dłońmi o jego ręce, miękko, ale energicznie, żeby trochę go rozgrzać; dopiero później rozejrzała się dookoła, w blasku rdzawego poranka poszukująca śladu wyczekiwanej kobiety oczyma wielkimi jak galeony. - Yvette? - zawołała tuż po tym, jak odchrząknęła.
Proszę, bądź tutaj.
Dopiero w połowie drogi zdobyła się na odwagę żeby otworzyć oczy i chociaż wiatr wyciskał z nich bezwolne łzy, mogła przypatrzeć się skąpanemu w nocnej aurze krajobrazowi obcego miejsca. Pod nimi kwitły cienie o różnych kształtach (Celine nie mogła patrzeć na nie zbyt długo, bo przyprawiały ją o zawroty głowy), z kolei księżyc oświetlał drzewa łagodną łuną, jak rodzic, który z pobłażaniem spogląda na dziecko wspinające się na krzesło, żeby tylko poczuć się wyższym.
- Jak tu pięknie - westchnęła cicho. Marcel pewnie jej nie dosłyszał; jego koncentracja musiała mieszać się z melodią powietrza śpiewaną wprost do uszu, ale nawet jeśli umknęły mu jej słowa, musiał poczuć jak nagle mocniej zacisnęła dłoń na ręce, którą oplatał ją w talii, na oślep poszukując jego dłoni, by spleść ze sobą ich palce. Głupiutka Celine. Tak jakby to wszystko miało być romantyczną, podniosłą chwilą, jakby pokazywał jej nowy świat z poziomu chmur, na których mogliby się wylegiwać, tańczyć... Półwila prędko wycofała się z gestu, czerwona już nie tylko z zimna, ale też zażenowania i resztę drogi spędziła w ciszy, czasem zmykając oczy w przypływie strachu, a czasem karmiąca się walijskim krajobrazem, nowym, nieznanym i - bezpiecznym?
Na miejscu powitało ich jezioro, tak jak mówił, oblane bladą czerwienią budzącego się słońca, które zaczynało wychylać tarczę znad linii drzew. Tak tam było ślicznie, spokojnie; a mimo to poczuła ukłucie zdenerwowania i lęku na myśl, że znów znajduje się tak daleko od domu. Tylko gdzie teraz był dom? Nigdzie. Ten w Dolinie został zajęty, Grimmauld Place było przeklęte, u Doe nigdy nie miała zagrzać miejsca na dłużej; port przepadł.
- Nie, to byłoby nie w porządku - zauważyła z wątłym, zmęczonym uśmiechem. Marcel całą drogę spędził z otwartymi oczyma, był ich przewodnikiem, kompasem, nawigatorem, nawet mimo wycieńczenia długą drogą nie mogłaby zostawić go samego i tak po prostu pogrążyć się we śnie. Zresztą: bała się tego. We śnie wracały demony, chociaż teraz musiały pokonać trudną drogę przez mur, który wznieciły wywary od Yvette. Dobry Merlinie, a ona gdzieś tu jest... Prawdziwa, nie z listów. W piersi Celine zawrzało nieśmiałe podekscytowanie, szarpnęła nią tęsknota, a nogi najpierw ugięły się tępo, zdrętwiałe, gdy znaleźli się na ziemi. Wylądowali niedaleko zagajnika dość wysokich drzew, na których przeciw rozchylała gardło szeroka polana. - Poczekaj, przemarzłeś do kości - poprosiła, odzyskawszy równowagę mimo stóp jak z waty. Był taki czerwony. Zziębnięty. Półwila prędko zdjęła kurtkę, którą wcześniej ją opatulił, i pomogła Marcelowi ubrać ją na ramiona niby zbudowane z kostek lodu, na dłuższy moment chowając dłonie młodzieńca w swoich. - Obyś się tylko nie przeziębił... - lekko zmarszczyła nos i potarła dłońmi o jego ręce, miękko, ale energicznie, żeby trochę go rozgrzać; dopiero później rozejrzała się dookoła, w blasku rdzawego poranka poszukująca śladu wyczekiwanej kobiety oczyma wielkimi jak galeony. - Yvette? - zawołała tuż po tym, jak odchrząknęła.
Proszę, bądź tutaj.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Czekała. Chyba nigdy nie przestała, choć gorzki posmak poczucia winy wciąż jej nie opuszczał. Nie gdy ona została, a ją, młodziutką, słodką, wciąż tak naiwną zamknięto za kratami. Nie gdy w duchu życzyła jej śmierci. Wiedziała co robili więźniom, takim dziewczynom jak ona. Nie chciała by cierpiała, sama, w bólu. Głód, upokorzenie, tortury i wiele jeszcze gorszych rzeczy. Wolałaby, aby to już się skończyło, aby ukrócili los, który jej zgotowali. A jednak żyła. Celine żyła. Czytając list od niej zapomniała na moment jak oddychać, a serce w jej piersi biło tak szybko jakby chciało z niej wyskoczyć. Nadzieja. Bała się, że to okrutny żart, że to gra, okrutne kłamstwo, które wychodząc na jaw miało zdeptać jej ducha. Prosiła, błagała, modliła się, aby słodkie słowa zapewnienia z listu okazały się być prawdą. Próbowała się dowiedzieć więcej, gdzie była, z kim, w jakim stanie, ale bezskutecznie. List od Marcela miał rozwiać jej wątpliwości, a jednak nie mogła uwierzyć. Nie dopóki jej nie zobaczy, nie dopóki nie dotnie jej twarzy, nie uściśnie czując ciepło jej ciała. Nie mogła spać, ni znaleźć sobie miejsca. Musiała wiedzieć. Musiała. Nikt jednak nie chciał jej czegokolwiek zdradzić. Czekała więc czując narastający żal. Jak miała jej się pokazać po tym jak ją zawiodła? Co sobie o niej myślała? Że też ją porzuciła? Była w tym najwyraźniej dobra. W porzucaniu, uciekaniu, zawodzeniu... Drżące dłonie trzymały kurczowo pergamin, a czytane litery zlewały się w całość. Nie musiał jej prosić. Nawet jeśli nie chodziłoby o nią, a o niego. Przyszłaby. Jak bardzo zdesperowany był zwracając się z tym do niej? Co musiało się wydarzyć? W końcu dalej czuł do niej żal, prawda? Nienawidził ją? Może i nie powinna była się przejmować, a jednak. Słowa zawarte we wcześniej wymienionych listach bolały otwierając stare rany. Nie potrafiła się jednak gniewać. W końcu nie mógł wiedzieć. Nie znał powodów dlaczego podjęła taką decyzje, ni motywów dlaczego w ogóle znalazła się w porcie. Miał prawo czuć względem jej gniew, miał też rację. Jak miała i jemu spojrzeć w oczy?
Czekała w umówionym miejscu dużo wcześniej niż powinna ze ściśniętym z nerwów żołądkiem. W zdenerwowaniu wykrzywiała palce u dłoni martwiąc się czy w ogóle ją odnajdą, czy tu dotrą, czy Marcel, aby czasem nie zmienił zdania, czy coś im się nie stało... Pisał, że nie była już bezpieczna tam gdzie przebywała. Co musiało się stać, szukali ją, znaleźli? Robiło się coraz później, a po nich nie było śladu. W nerwach przechodziła z miejsca w miejsce za ten cały czas będąc w stanie z trawy zrobić ścieżkę. - To za długo trwa... - Rzuciła z nieba przenosząc wzrok na stojącą obok Thalię. Wiedziała wszystko. O tym jaka Celine była dla niej ważna, o tym co wydarzyło się w Parszywym, o tym że chciała, aby młodsza blondynka tu z nimi została. Chciała móc w końcu zadbać o nią tak jak powinna zrobić to kiedyś. Nie odpuszczać, nie ulegać, ale też zaoferować wszystko co mogła dać, wszystko co miała. Kątem oka dostrzegła ruch na niebie. To oni. To musieli być oni. Ruszyła do przodu najpierw szybkim chodem, później biegnąc niwelując dzielący ich dystans. Słyszała swoje imię, a księżyc oświetlał jej drogę. Stanęła jak wmurowana w końcu widząc ich przed sobą. Jak w śnie, ale nie śniła, czyż nie? Merlinie oby nie. - Jestem. - Oznajmiła cicho podchodząc bliżej wzrok utkwiwszy najpierw w blondynie, a później dopiero odnajdując nim stojącą obok niego dziewczynę. Pierwsze co zauważyła to jak drobna była. Zawsze taka była, teraz jednak wyglądała jakby silniejszy podmuch wiatru mógł powalić ją na ziemię. Włosy w nieładzie, zbyt cienkie odzienie... To jednak była ona. Celine. Straciła władzę nad swoim ciałem. Widziała tylko ją. Tylko ona się liczyła. Nie wiedziała kiedy jej nogi postawiły kolejne kroki, kiedy jej ramiona otoczyły ciało dziewczęcia, a zapłakana twarz zanurzyła się w miodowych włosach. - Celine. - Wyszeptała łamiącym się głosem przyciągając ją jeszcze mocnej do siebie. Była tu. Prawdziwa. - Jesteś. - Wyszlochała dalej gładząc ją po plecach, włosach, wdychając jej zapach, czując jej ciepło. - Moja słodka Celine. - Odsunęła się tylko na moment, wciąż jej jednak nie puszczając. Musiała na nią spojrzeć. Sprawdzić czy zmysły ją nie zwodziły, czy to co się działo było prawdą. Dotknęła jej twarzy ocierając zziębnięty policzek, patrząc w znajome barwy jej oczu. Była tu. Była. Gdy jej obraz na nowo się zamazał znów ją do siebie przyciągnęła. Nie chciała jej puścić, bała się, że znów zniknie, że znów je rozdzielą.- Już wszystko będzie dobrze, będzie dobrze... - Zapewniała szepcząc słodkie słowa niczym mantrę, szczerze w nie wierząc. Wszystko miało być już dobrze. Nie zawiedzie jej. Nigdy więcej. Zrobi wszystko by była bezpieczna, by pomóc wrócić jej do zdrowia, by ją uszczęśliwić. Odgoni jej koszmary, odda promienny uśmiech. Celine miała jeszcze zatańczyć, choćby sama miała ją w tym tańcu poprowadzić. Krok za krokiem, wszystko miało być już dobrze...
Czekała w umówionym miejscu dużo wcześniej niż powinna ze ściśniętym z nerwów żołądkiem. W zdenerwowaniu wykrzywiała palce u dłoni martwiąc się czy w ogóle ją odnajdą, czy tu dotrą, czy Marcel, aby czasem nie zmienił zdania, czy coś im się nie stało... Pisał, że nie była już bezpieczna tam gdzie przebywała. Co musiało się stać, szukali ją, znaleźli? Robiło się coraz później, a po nich nie było śladu. W nerwach przechodziła z miejsca w miejsce za ten cały czas będąc w stanie z trawy zrobić ścieżkę. - To za długo trwa... - Rzuciła z nieba przenosząc wzrok na stojącą obok Thalię. Wiedziała wszystko. O tym jaka Celine była dla niej ważna, o tym co wydarzyło się w Parszywym, o tym że chciała, aby młodsza blondynka tu z nimi została. Chciała móc w końcu zadbać o nią tak jak powinna zrobić to kiedyś. Nie odpuszczać, nie ulegać, ale też zaoferować wszystko co mogła dać, wszystko co miała. Kątem oka dostrzegła ruch na niebie. To oni. To musieli być oni. Ruszyła do przodu najpierw szybkim chodem, później biegnąc niwelując dzielący ich dystans. Słyszała swoje imię, a księżyc oświetlał jej drogę. Stanęła jak wmurowana w końcu widząc ich przed sobą. Jak w śnie, ale nie śniła, czyż nie? Merlinie oby nie. - Jestem. - Oznajmiła cicho podchodząc bliżej wzrok utkwiwszy najpierw w blondynie, a później dopiero odnajdując nim stojącą obok niego dziewczynę. Pierwsze co zauważyła to jak drobna była. Zawsze taka była, teraz jednak wyglądała jakby silniejszy podmuch wiatru mógł powalić ją na ziemię. Włosy w nieładzie, zbyt cienkie odzienie... To jednak była ona. Celine. Straciła władzę nad swoim ciałem. Widziała tylko ją. Tylko ona się liczyła. Nie wiedziała kiedy jej nogi postawiły kolejne kroki, kiedy jej ramiona otoczyły ciało dziewczęcia, a zapłakana twarz zanurzyła się w miodowych włosach. - Celine. - Wyszeptała łamiącym się głosem przyciągając ją jeszcze mocnej do siebie. Była tu. Prawdziwa. - Jesteś. - Wyszlochała dalej gładząc ją po plecach, włosach, wdychając jej zapach, czując jej ciepło. - Moja słodka Celine. - Odsunęła się tylko na moment, wciąż jej jednak nie puszczając. Musiała na nią spojrzeć. Sprawdzić czy zmysły ją nie zwodziły, czy to co się działo było prawdą. Dotknęła jej twarzy ocierając zziębnięty policzek, patrząc w znajome barwy jej oczu. Była tu. Była. Gdy jej obraz na nowo się zamazał znów ją do siebie przyciągnęła. Nie chciała jej puścić, bała się, że znów zniknie, że znów je rozdzielą.- Już wszystko będzie dobrze, będzie dobrze... - Zapewniała szepcząc słodkie słowa niczym mantrę, szczerze w nie wierząc. Wszystko miało być już dobrze. Nie zawiedzie jej. Nigdy więcej. Zrobi wszystko by była bezpieczna, by pomóc wrócić jej do zdrowia, by ją uszczęśliwić. Odgoni jej koszmary, odda promienny uśmiech. Celine miała jeszcze zatańczyć, choćby sama miała ją w tym tańcu poprowadzić. Krok za krokiem, wszystko miało być już dobrze...
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Przetarła oczy, stojąc gdzieś w zapyziałym polu. Nie był to pierwszy taki przypadek, ostatni też nie, ale czuła już szczypanie oczu, które przecierała raz po jakiś czas. Najchętniej też zwinęłaby się już pod kocem, smacznie wzdychając w poduszkę, co jakiś czas budząc się aby zepchnąć Pangura z twarzy kiedy ten za bardzo postanawiał się rozgościć na łóżku. Ale Yvette dostała nagłe wieści, a jak Yvette dostała nagłe wieści, to nie zamierzała jej puścić gdzieś samej, zwłaszcza że podejrzewała, że mogła to być pułapka. Najpierw osoba, która była w więzieniu, teleportowała się magicznie poza to więzienie, bez żadnego wyjaśnienia i powodu i nikt nie dociekał dlaczego, najpierw kontaktuje się z Rain, która znajdowała się poza granicami kraju i magicznie dotarły do niej te informacje, a potem Marcel który zamilkł na praktycznie dwa miesiące i olewał wysyłane do niego listy odzywa się i chce przerzucić rzeczoną Celinę tutaj. Nie miała nic przeciwko pobytowi tutaj, o ile Yvette była na to zdecydowana, ale nie zamierzała zostawić tego bez jakiegokolwiek wytłumaczenia. I ogarnięcia wszystkiego.
Wcisnęła się w swój płaszcz, ubierając pierwsze z brzegu pończochy które nawet nie były do pary, wciskając na siebie szalik i czując się już dziwacznie kiedy tak wystawały na zewnątrz. Sięgnęła jeszcze po papieros, odpalając go niezwykle ostrożnie, spoglądając jeszcze na niebo, na którym jeszcze nie zamajaczyły żadne kształty.
- Do najbliższego miejsca poza Walią, które można jakoś opisać jako bezpieczne jest około 400 kilometrów. To jest długo. – Nie wiedziała nawet, czy to miałoby uspokoić Yvette, podejrzewała, że nie. Ale obstawiając, że blond cud chłopiec niezbyt ma pojęcie, gdzie dokładnie leci (z czego była całkiem dumna, po to przecież kupiła dom na zupełnym zadupiu, tak aby ciężko go było znaleźć), na pewno zabrała im podróż więcej czasu. Nawet z teleportacją do granicy i przejściem jej do ponownej teleportacji to nie była krótka droga.
I znaleźli się – a raczej najpierw było słychać ryk Marcela na całą okolicę. Świetnie, jeszcze najlepiej poinformować wszystkich z okolicy że robią tu nocną imprezę i niech wpadną wszyscy. Skrzywiła się lekko, przyglądając się dwójce która opadła na ziemię wraz z miotłą. Zgadywała, że jasnowłosa kobieta, czy też raczej dziewczynka to Celine. Wiedziała jednak również, że póki co ani ona, ani Yvette nie zwrócą na nią uwagi, pochłonięte swoim przywitaniem, na co również potrzebowały czasu. Spojrzenie więc zwróciła w stronę Marcela, unosząc brwi, kiedy obserwowała jak stał niedaleko.
- Na następny raz nie drzyj się na całą okolicę. – Uniosła jeszcze brew, zachęcając wszystkich do wejścia do środka. – Wyjaśnisz o co chodzi? – Wyjaśnienie sytuacji był im zdecydowanie winny. A mogli tego się dowiedzieć przy okazji wchodzenia do domu i być może zajęcia miejsca w kuchni. Albo salonie.
Wcisnęła się w swój płaszcz, ubierając pierwsze z brzegu pończochy które nawet nie były do pary, wciskając na siebie szalik i czując się już dziwacznie kiedy tak wystawały na zewnątrz. Sięgnęła jeszcze po papieros, odpalając go niezwykle ostrożnie, spoglądając jeszcze na niebo, na którym jeszcze nie zamajaczyły żadne kształty.
- Do najbliższego miejsca poza Walią, które można jakoś opisać jako bezpieczne jest około 400 kilometrów. To jest długo. – Nie wiedziała nawet, czy to miałoby uspokoić Yvette, podejrzewała, że nie. Ale obstawiając, że blond cud chłopiec niezbyt ma pojęcie, gdzie dokładnie leci (z czego była całkiem dumna, po to przecież kupiła dom na zupełnym zadupiu, tak aby ciężko go było znaleźć), na pewno zabrała im podróż więcej czasu. Nawet z teleportacją do granicy i przejściem jej do ponownej teleportacji to nie była krótka droga.
I znaleźli się – a raczej najpierw było słychać ryk Marcela na całą okolicę. Świetnie, jeszcze najlepiej poinformować wszystkich z okolicy że robią tu nocną imprezę i niech wpadną wszyscy. Skrzywiła się lekko, przyglądając się dwójce która opadła na ziemię wraz z miotłą. Zgadywała, że jasnowłosa kobieta, czy też raczej dziewczynka to Celine. Wiedziała jednak również, że póki co ani ona, ani Yvette nie zwrócą na nią uwagi, pochłonięte swoim przywitaniem, na co również potrzebowały czasu. Spojrzenie więc zwróciła w stronę Marcela, unosząc brwi, kiedy obserwowała jak stał niedaleko.
- Na następny raz nie drzyj się na całą okolicę. – Uniosła jeszcze brew, zachęcając wszystkich do wejścia do środka. – Wyjaśnisz o co chodzi? – Wyjaśnienie sytuacji był im zdecydowanie winny. A mogli tego się dowiedzieć przy okazji wchodzenia do domu i być może zajęcia miejsca w kuchni. Albo salonie.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Miała rację: ich droga była piękna. Mijane wzgórza, rzeki, lasy, mimo prędkości, z jaką sunęli, zwłaszcza wtedy, kiedy znajdowali się już na rozległych i żyźnie zielonych pustkowiach, zapierała dech w piersi. Żal ściskał serce, kiedy myślał o tym, że wojna mogła zniszczyć i to: pobojowiska, spalone ziemie, bliżej terenów aktualnie toczących się walk były to znacznie częstsze widoki.
- Dużo ostatnio przeszłaś - skontrował jej słowa, gdy stwierdziła, że sen nie byłby w porządku, chcąc zaznaczyć, że nie miałby nic przeciwko; i on, gdy stanął na nogach, poczuł, że były jak z waty, uginały się pod jego ciężarem, a pozycja przybrana do lotu utrudniała rozprostowanie kości. Wsparł się na trzonie miotły, biorąc głębszy oddech, ściągając też torbę z należącymi do niej rzeczami - którą przewiesił sobie przez ramię. Powietrze tutaj było rześkie, czystsze jeszcze niż w Dolinie Godryka. - Czekaj, a ty? Jest środek nocy, nie jest ci zimno? - zaprotestował od razu, kiedy otuliła go kurtką; rzeczywiście był zmarznięty, kości palców zginały się z trudem, a odmarzniętych policzków prawie już nie czuł. Uśmiechnął się, ciepło, kiedy ujęła jego dłonie, dopiero wtedy umilknąwszy: i uniósł ku niej spojrzenie, gdy potarła je o własne, szukając ciepła w jasnych tęczówkach jej oczu, lecz z tego letargu wyrwał go w końcu głos Yvette.
Odsunął się pół kroku, spoglądając to na czarownicę, to na Celine, ustępując starszej z nich miejsca: i obserwując ich poruszające powitanie. Prędko ujęła ją w ramiona, z czułością, której się nie spodziewał; czy gdyby od początku wiedział, jak silna łączyła ich więź, jak ważna była dla Yvette, czy nie zabrałby jej tutaj od razu? Postawił na własnych przyjaciół, wierząc, że odnajdzie w ich oparcie - ale wybrał źle, popełniając błąd, który mógł kosztować Celine znacznie więcej, niż tylko kolejny zawód. Blask księżyca pozwolił mu dostrzec łzy na jej twarzy, a kąciki ust Marcela uniosły się w górę, w łagodnym uśmiechu. To tego potrzebowała. Ciepła bliskiej osoby, której naprawdę na niej zależało. Ani myślał im przerywać, stał w odległości, która miała ich nie krępować, a gdy z ust Yvette rozległy się pierwsze słowa, odwrócił wzrok na pobliskie jezioro, chcąc dać im chwilę intymnej prywatności. Czuł, że powinny być teraz same, ale okoliczności na to nie pozwalały.
Lecz wtedy dostrzegł również znajomą sylwetkę - co Thalia tutaj robiła? W zasadzie ucieszył się na jej widok, była dodatkowym gwarantem bezpieczeństwa. Powiązana z Zakonem Feniksa nie mogła mieć przecież złych zamiarów.
- Nie znalazłem drogowskazów - odparował, zbywając jej słowa. Krzyczał, bo musiał je znaleźć, byli zmęczeni po długiej podróży, a Celine wciąż nie doszła do siebie. Spojrzał na Thalię spode łba, nieznacznie unosząc brew. - Mógłbym zapytać o to samo. Co tu robisz? - zapytał, nie do końca rozumiejąc ton jej głosu. Nie pamiętał listów, na które nie odpisał. Kiedy okaleczony, przygnębiony przytłaczającą samotnością i porażającym bólem, próbował pozbierać się po pobycie w Tower, Yvette była w zasadzie jego jedynym towarzystwem. Oprócz Zlaty. Wszyscy jego bliscy byli daleko. Nie odpisywał wtedy na żadne listy, kryjąc wszystkie na dnie skrzyni z posiadanymi rzeczami. Nie patrzył nawet na nadawcę, nie chciał. Paraliżował go strach przed jutrem. Paraliżował go strach przed odrazą i szyderstwami innych. Od tamtej pory nigdy do nich nie wrócił, wiedząc, że taki powrót wiązałby się też z koniecznością stawienia czoła przeszłości, na co nie był jeszcze gotowy. Spojrzał na panią Baudelaire i Celine, zamierzając wejść do środka jako ostatni.
- Dużo ostatnio przeszłaś - skontrował jej słowa, gdy stwierdziła, że sen nie byłby w porządku, chcąc zaznaczyć, że nie miałby nic przeciwko; i on, gdy stanął na nogach, poczuł, że były jak z waty, uginały się pod jego ciężarem, a pozycja przybrana do lotu utrudniała rozprostowanie kości. Wsparł się na trzonie miotły, biorąc głębszy oddech, ściągając też torbę z należącymi do niej rzeczami - którą przewiesił sobie przez ramię. Powietrze tutaj było rześkie, czystsze jeszcze niż w Dolinie Godryka. - Czekaj, a ty? Jest środek nocy, nie jest ci zimno? - zaprotestował od razu, kiedy otuliła go kurtką; rzeczywiście był zmarznięty, kości palców zginały się z trudem, a odmarzniętych policzków prawie już nie czuł. Uśmiechnął się, ciepło, kiedy ujęła jego dłonie, dopiero wtedy umilknąwszy: i uniósł ku niej spojrzenie, gdy potarła je o własne, szukając ciepła w jasnych tęczówkach jej oczu, lecz z tego letargu wyrwał go w końcu głos Yvette.
Odsunął się pół kroku, spoglądając to na czarownicę, to na Celine, ustępując starszej z nich miejsca: i obserwując ich poruszające powitanie. Prędko ujęła ją w ramiona, z czułością, której się nie spodziewał; czy gdyby od początku wiedział, jak silna łączyła ich więź, jak ważna była dla Yvette, czy nie zabrałby jej tutaj od razu? Postawił na własnych przyjaciół, wierząc, że odnajdzie w ich oparcie - ale wybrał źle, popełniając błąd, który mógł kosztować Celine znacznie więcej, niż tylko kolejny zawód. Blask księżyca pozwolił mu dostrzec łzy na jej twarzy, a kąciki ust Marcela uniosły się w górę, w łagodnym uśmiechu. To tego potrzebowała. Ciepła bliskiej osoby, której naprawdę na niej zależało. Ani myślał im przerywać, stał w odległości, która miała ich nie krępować, a gdy z ust Yvette rozległy się pierwsze słowa, odwrócił wzrok na pobliskie jezioro, chcąc dać im chwilę intymnej prywatności. Czuł, że powinny być teraz same, ale okoliczności na to nie pozwalały.
Lecz wtedy dostrzegł również znajomą sylwetkę - co Thalia tutaj robiła? W zasadzie ucieszył się na jej widok, była dodatkowym gwarantem bezpieczeństwa. Powiązana z Zakonem Feniksa nie mogła mieć przecież złych zamiarów.
- Nie znalazłem drogowskazów - odparował, zbywając jej słowa. Krzyczał, bo musiał je znaleźć, byli zmęczeni po długiej podróży, a Celine wciąż nie doszła do siebie. Spojrzał na Thalię spode łba, nieznacznie unosząc brew. - Mógłbym zapytać o to samo. Co tu robisz? - zapytał, nie do końca rozumiejąc ton jej głosu. Nie pamiętał listów, na które nie odpisał. Kiedy okaleczony, przygnębiony przytłaczającą samotnością i porażającym bólem, próbował pozbierać się po pobycie w Tower, Yvette była w zasadzie jego jedynym towarzystwem. Oprócz Zlaty. Wszyscy jego bliscy byli daleko. Nie odpisywał wtedy na żadne listy, kryjąc wszystkie na dnie skrzyni z posiadanymi rzeczami. Nie patrzył nawet na nadawcę, nie chciał. Paraliżował go strach przed jutrem. Paraliżował go strach przed odrazą i szyderstwami innych. Od tamtej pory nigdy do nich nie wrócił, wiedząc, że taki powrót wiązałby się też z koniecznością stawienia czoła przeszłości, na co nie był jeszcze gotowy. Spojrzał na panią Baudelaire i Celine, zamierzając wejść do środka jako ostatni.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
- Mi było cieplej, dam radę - obiecała łagodnie, bez przekonania, ale z całą wątłą mocą, jaką mogła w to włożyć. Podczas lotu na miotle Celine cały czas miała za sobą opiekuńcze ramiona Marcela, ich silną, bezpieczną opokę, która nawet mimo zziębnięcia i odrętwienia trzymała ją z daleka od krzywdy upadku, raz po raz posławszy w dół kręgosłupa dziwne, przyjemne mrowienie. Delikatne, ale wyczuwalne nawet mimo upływu godzin. Dzięki temu lepiej zniosła nieprzychylną pogodę, przez którą przedarli się do walijskiego uroczyska - w pobliże domu Yvette, oby, gdzie z nadzieją już wyobrażała sobie polana skrzące się pociesznym ogniem i może jakiś kocyk. Chociaż jeden, żeby mogli oswoić się z temperaturą panującą w środku.
Najpierw ją usłyszała, dopiero później dojrzała w ciemności mieniącej się purpurową łuną nadchodzącego świtu. Jestem. Jedno, jedyne słowo, trzymające w garści tak potężną moc. Półwila słyszała w uszach wzbierający puls swojej krwi, słyszała świst kroków stawianych na zroszonej trawie, szybkich, gwałtownych, napierających na powietrze baz drobnego zawahania, a gdy ostatnie blaski księżyca drasnęły złoto włosów kobiety, oddech zupełnie zamarł jej w piersi. Do tej pory wyobrażenie spotkania było, mimo wszystko, nierealne. Czaiło się na horyzoncie, nęcąc słodką obietnicą bez pokrycia, jak woda, jaką nie dało się ugasić pragnienia; przebyli z Carringtonem długą drogę, ale to nie znaczyło, że na jej końcu naprawdę spotkają uzdrowicielkę. Że los z nich nie zakpi. Jednak teraz, najdroższy Merlinie... Serce Celine poderwało się do galopu, ale ona sama nie ruszyła się z miejsca, jakby przytwierdzona do podłoża, i tylko rozłożyła na boki swoje ramiona, już zanosząc się szlochem. Jeśli to był sen, nie chciała go burzyć. Nie mogła dotknąć powłoki iluzji i zniszczyć jej opuszką własnego palca. Zaczekała aż Yvette zmniejszyła dzielący ich dystans, tuż po tym, jak sama zastygła w bezruchu, a potem mocno, jak najmocniej tylko potrafiła pomimo spierzchniętych, zdrętwiałych kończyn, przylgnęła do niej bez opamiętania, głucha na wszystko, ślepa na jeszcze więcej.
- Och, Yv-e-ette... - wyłkała żałośnie w materiał płaszcza na piersi kobiety, w ciemności zamkniętych powiek żywiąca się jej znajomym zapachem, który rozbudzał tak wiele wspomnień. Maść rozgrzewająca po wyjątkowo długim popołudniu ulicznego tańca. Palce opatrujące skaleczenie na prawym śródstopiu, gdy nierozsądnie wybrała się na wędrówkę wczesnym rankiem po porcie, zupełnie boso. Herbata jeszcze w domu w Dolinie, owocowa, jagodowa, i słodka bułeczka na boku talerzyka w malowane dirikraki. Spacer po ogrodzie magizoologicznym i taniec z lunaballami podczas pełni. Żywa, płynna historia wypełniała żyły Baudelaire, ich wspólna geneza, to, jak odnalazły miłość pomimo różnicy wieku i stały się sobie bliższe niż zwykłe kuzynki; gdy Celine myślała o matce, w wyobraźni widziała twarz Yv. Nic dziwnego, że przez moment zupełnie zapomniała o obecności Marcela i nie dostrzegła sylwetki nieopodal, jeszcze nieznanej. Otworzyła oczy dopiero gdy odchyliła lekko głowę do tyłu i przyłożyła zmarznięte dłonie do policzków uzdrowicielki, żeby potem musnąć ustami czubek jej nosa. Nie dosięgnęła czoła. - Jest-eś zdrowa? Przep-ra-aszam, tak d-dużo zepsuła-m, ko-ocham cię, dzięku-ję, prze-prasz-a-am, och, ja... - słowa stały się chaotyczne, wypływały z niej samoistnie, razem z kryształkami łez, i ginęły w kącikach warg; chyba dopiero teraz do półwili docierało, tak naprawdę, jak była wolna. Jak daleko od Tower. Miała przy sobie Marcela, a teraz jeszcze ją, stworzenie utkane z najczystszego piękna i ogromnej życzliwości, kogoś, kto kochał ją mimo błędów i wszystkie je wybaczył.
Kiedy drzwi stanęły otworem i nogi spróbowały odnaleźć siłę, żeby ruszyć w ich kierunku, instynktownie odsunęła jedną z rąk od Baudelaire i wyciągnęła ją w tył, drżącą, zmęczoną, na oślep poszukującą Carringtona. Wiedziała, że gdzieś tam był, że to dzięki niemu ich ponowne spotkanie było możliwe, a to nagle znaczyło więcej niż uwolnienie z przeklętego pociągu.
- On m-mnie uratował, ocalił. Sam - szepnęła łamliwym głosem do kuzynki; Yvette musiała wiedzieć, musiała to usłyszeć, a nie tylko przeczytać w liście. Dzięki niemu żyła. Dzięki niemu nie została sprzedana do burdelu czy innego równie okropnego miejsca. I dopiero wtedy, gdy nogi nieudolnie stąpały do wejścia, gdzieś obok mignęła jej sylwetka płomiennorudej kobiety, której nigdy wcześniej nie widziała na oczy; Celine zatrzymała się z urwanym oddechem, obejrzała przez ramię, na Marcela, niepewna, struchlała. Ale nikt nie dobył różdżki. Nikt nie przegonił nieznajomej, wręcz przeciwnie, ta wydawała się zaznajomiona z domem, swobodna w otoczeniu Baudelaire. Była przyjaciółką, rodziną? Półwila zamrugała, z długich rzęs strząsnąwszy kilka następnych łez, po czym pociągnęła nosem. - Dzień do-obry... - powiedziała cicho. Ranek nadchodził leniwie, nigdzie mu się nie spieszyło, ale jego podkreślenie pasowało dużo lepiej niż dobry wieczór. Nieco mocniej przylgnęła do Yvette; to możliwe, żeby Thomas jednak nie kłamał? Ale wspominał o mężczyźnie, ukochanym, nie kobiecie dotrzymującej uzdrowicielce towarzystwa; cienki płaszcz cyrkowej koleżanki Marceliusa jakby zniknął, a w twarz Celine uderzyło zimno nowych wątpliwości.
Najpierw ją usłyszała, dopiero później dojrzała w ciemności mieniącej się purpurową łuną nadchodzącego świtu. Jestem. Jedno, jedyne słowo, trzymające w garści tak potężną moc. Półwila słyszała w uszach wzbierający puls swojej krwi, słyszała świst kroków stawianych na zroszonej trawie, szybkich, gwałtownych, napierających na powietrze baz drobnego zawahania, a gdy ostatnie blaski księżyca drasnęły złoto włosów kobiety, oddech zupełnie zamarł jej w piersi. Do tej pory wyobrażenie spotkania było, mimo wszystko, nierealne. Czaiło się na horyzoncie, nęcąc słodką obietnicą bez pokrycia, jak woda, jaką nie dało się ugasić pragnienia; przebyli z Carringtonem długą drogę, ale to nie znaczyło, że na jej końcu naprawdę spotkają uzdrowicielkę. Że los z nich nie zakpi. Jednak teraz, najdroższy Merlinie... Serce Celine poderwało się do galopu, ale ona sama nie ruszyła się z miejsca, jakby przytwierdzona do podłoża, i tylko rozłożyła na boki swoje ramiona, już zanosząc się szlochem. Jeśli to był sen, nie chciała go burzyć. Nie mogła dotknąć powłoki iluzji i zniszczyć jej opuszką własnego palca. Zaczekała aż Yvette zmniejszyła dzielący ich dystans, tuż po tym, jak sama zastygła w bezruchu, a potem mocno, jak najmocniej tylko potrafiła pomimo spierzchniętych, zdrętwiałych kończyn, przylgnęła do niej bez opamiętania, głucha na wszystko, ślepa na jeszcze więcej.
- Och, Yv-e-ette... - wyłkała żałośnie w materiał płaszcza na piersi kobiety, w ciemności zamkniętych powiek żywiąca się jej znajomym zapachem, który rozbudzał tak wiele wspomnień. Maść rozgrzewająca po wyjątkowo długim popołudniu ulicznego tańca. Palce opatrujące skaleczenie na prawym śródstopiu, gdy nierozsądnie wybrała się na wędrówkę wczesnym rankiem po porcie, zupełnie boso. Herbata jeszcze w domu w Dolinie, owocowa, jagodowa, i słodka bułeczka na boku talerzyka w malowane dirikraki. Spacer po ogrodzie magizoologicznym i taniec z lunaballami podczas pełni. Żywa, płynna historia wypełniała żyły Baudelaire, ich wspólna geneza, to, jak odnalazły miłość pomimo różnicy wieku i stały się sobie bliższe niż zwykłe kuzynki; gdy Celine myślała o matce, w wyobraźni widziała twarz Yv. Nic dziwnego, że przez moment zupełnie zapomniała o obecności Marcela i nie dostrzegła sylwetki nieopodal, jeszcze nieznanej. Otworzyła oczy dopiero gdy odchyliła lekko głowę do tyłu i przyłożyła zmarznięte dłonie do policzków uzdrowicielki, żeby potem musnąć ustami czubek jej nosa. Nie dosięgnęła czoła. - Jest-eś zdrowa? Przep-ra-aszam, tak d-dużo zepsuła-m, ko-ocham cię, dzięku-ję, prze-prasz-a-am, och, ja... - słowa stały się chaotyczne, wypływały z niej samoistnie, razem z kryształkami łez, i ginęły w kącikach warg; chyba dopiero teraz do półwili docierało, tak naprawdę, jak była wolna. Jak daleko od Tower. Miała przy sobie Marcela, a teraz jeszcze ją, stworzenie utkane z najczystszego piękna i ogromnej życzliwości, kogoś, kto kochał ją mimo błędów i wszystkie je wybaczył.
Kiedy drzwi stanęły otworem i nogi spróbowały odnaleźć siłę, żeby ruszyć w ich kierunku, instynktownie odsunęła jedną z rąk od Baudelaire i wyciągnęła ją w tył, drżącą, zmęczoną, na oślep poszukującą Carringtona. Wiedziała, że gdzieś tam był, że to dzięki niemu ich ponowne spotkanie było możliwe, a to nagle znaczyło więcej niż uwolnienie z przeklętego pociągu.
- On m-mnie uratował, ocalił. Sam - szepnęła łamliwym głosem do kuzynki; Yvette musiała wiedzieć, musiała to usłyszeć, a nie tylko przeczytać w liście. Dzięki niemu żyła. Dzięki niemu nie została sprzedana do burdelu czy innego równie okropnego miejsca. I dopiero wtedy, gdy nogi nieudolnie stąpały do wejścia, gdzieś obok mignęła jej sylwetka płomiennorudej kobiety, której nigdy wcześniej nie widziała na oczy; Celine zatrzymała się z urwanym oddechem, obejrzała przez ramię, na Marcela, niepewna, struchlała. Ale nikt nie dobył różdżki. Nikt nie przegonił nieznajomej, wręcz przeciwnie, ta wydawała się zaznajomiona z domem, swobodna w otoczeniu Baudelaire. Była przyjaciółką, rodziną? Półwila zamrugała, z długich rzęs strząsnąwszy kilka następnych łez, po czym pociągnęła nosem. - Dzień do-obry... - powiedziała cicho. Ranek nadchodził leniwie, nigdzie mu się nie spieszyło, ale jego podkreślenie pasowało dużo lepiej niż dobry wieczór. Nieco mocniej przylgnęła do Yvette; to możliwe, żeby Thomas jednak nie kłamał? Ale wspominał o mężczyźnie, ukochanym, nie kobiecie dotrzymującej uzdrowicielce towarzystwa; cienki płaszcz cyrkowej koleżanki Marceliusa jakby zniknął, a w twarz Celine uderzyło zimno nowych wątpliwości.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Wielu rzeczy żałowała w życiu. Błędnych decyzji, straconych szans... tym razem jednak podarowano jej okazję, aby naprawić choć jeden z nich. Wielokrotnie wypominała sobie, że była jedną z osób, które przyczyniły się do tego jaki los spotkał Celine. Zrobiła niewystarczająco wiele, była zbyt ustępliwa, oceniła ją przez pryzmat samej siebie, jej wieku, a nie doświadczeń, które nie były jej łaskawe. Powinna była zabronić jej pracować u lady Black przestrzegając przed takimi ludźmi jak ona. Powinna była zmusić ją do odwyku, nawet jeśli miałaby zamknąć ją w czterech ścianach, a nie ulegać kolejnym obietnicom. Powinna była poprowadzić ją ścieżką własnych błędów pokazując jej, że świat choć piękny, potrafi być również i okrutny. Zawiodła. Znów. Kolejny raz. Przysięgła sobie, że ostatni.
Sama również chciała wiedzieć co przydarzyło się Celine, jak wydostała się z Tower, czy Marcel ją znalazł, trafił na nią przypadkiem. Nie w głowie były jej jednak pytania kiedy w końcu stanęła przed dziewczyną. Nerwowy ucisk w żołądku zniknął zastąpiony tym wokół jej serca. Wszystkie emocje przeplatały się ze sobą, kotłowały, szukały ucieczki, którą odnalazły w łzach spływających po jej policzkach. Nie powstrzymywała ich, nie starała się nawet ich kryć. Nie w momencie, gdy znów mogła objąć Celine, usłyszeć jej głos, ciche łkanie przy uchu, drżące ciało. Była taka drobna, skóra na jej ciele tak cienka jakby miała popękać pod jej dotykiem. Czuła jej żebra pod swymi palcami nawet przez warstwę ubrań. Jej biedna, słodka Celine. Ile musiała wycierpieć? Co jej zrobili? Jak mogła nawet myśleć, że to jej wina? Gotujący się w niej gniew zdusiła w środku nie chcąc przed dziewczyną odsłaniać tych uczuć. W końcu nie była to złość skierowana w jej kierunku. Nigdy w jej kierunku. Odsunęła się, aby po złożonym pocałunku na jej nosie złożyć podobny na czole Celine i również ująć jej twarz w dłoniach. - Nie masz za co przepraszać. Niczemu nie jesteś winna, rozumiesz? Nie zrobiłaś nic złego. - Mówiła spokojnie, ale pewnie, wkładając znaczenie w każde wypowiedziane przez siebie słowo. Nic nie było jej winą. Nic. Była za dobra, za słodka, nie było w tym nic złego, prócz tego, że inni chcieli to wykorzystać. Spoglądała z zapewnieniem w jasne tęczówki mając nadzieję, że pewnego dnia Celine to zrozumie. - Też cię kocham. - Uśmiechnęła się lekko opuszkami palców ocierają jej łzy z policzków. Nie były bliską rodziną. W porcie jednak się do siebie zbliżyły. Celine z jej ciepłem, niewinnością i dobrodusznością było łatwo pokochać. Otarła też i swoją twarz odsuwając się od dziewczyny chwytając jednak jej dłoń. Nie chciała jej puszczać. Miała wrażenie, że już nigdy tego nie zrobi w nierealnej obawie, że gdy ich palce się rozłączą młodsza blondynka zniknie.
- Nikogo prócz nas tu nie ma. - Wymienione zdania między Thalią i Marcelem w końcu do niej dotarły. Razem z Celine podeszły bliżej, a Yvette swój wzrok utkwiła na nowo w Carringtonie. Czasem zapominała jak młody był. Wciąż nie puszczając dłoni kuzynki zmniejszyła dzielący ją z Marcelem dystans przyciągając go do siebie, aby zamknąć go w niepewnym uścisku w duchu tylko prosząc, abyz jej nie odepchnął. - Dziękuję. - Wyszeptała z na nowo łamiącym się głosem. Żadne słowa nie miały jednak odzwierciedlić tego jak wdzięczna mu była za to co zrobił dla Celine. Miał ogromne, dobre serce, a czym mu się życie w zamian za to odpłaciło? Nie zapomni nigdy jego nieobecnego spojrzenia, próby zasłonięcia ręki z odciętą dłonią, wstydu, który przecież nie on powinien czuć. Byli tacy młodzi, a już tak wiele wycierpieli... Odsunęła się od niego, aby móc na niego spojrzeć. - Jesteś cały? Nic wam nie jest? - Zapytała najpierw jego, aby przenieść swój zmartwiony wzrok na Celine. - Chodźcie do środka. Musicie być wykończeni. - Zaprowadziła ich do kuchni z zamiarem zrobienia im ciepłej herbaty. - Przepraszam, że o tym nie napisałam. Nie mieszkam tu sama, wprowadziłam się do Thalii. - Wyjaśniła patrząc na chłopaka z nadzieją, że nie widzi tego jako problem. Myślała, że będą mieli okazje porozmawiać jeszcze osobiście, że dane będzie jej wytłumaczyć dlaczego opuściła port. Po wymienionych listach jednak nie wiedziała nawet czy chciał ją choćby widzieć. - To moja bardzo dobra przyjaciółka, znamy się od lat, jeszcze z Francji, nie musisz się obawiać. - Ścisnęła dłoń Celine w zapewnieniu, że jest tu bezpieczna wysyłając jej krótki uśmiech, aby spojrzeniem błądzić teraz między blondynem, a rudowłosą przyjaciółką. - Wspominała, że się znacie.
Sama również chciała wiedzieć co przydarzyło się Celine, jak wydostała się z Tower, czy Marcel ją znalazł, trafił na nią przypadkiem. Nie w głowie były jej jednak pytania kiedy w końcu stanęła przed dziewczyną. Nerwowy ucisk w żołądku zniknął zastąpiony tym wokół jej serca. Wszystkie emocje przeplatały się ze sobą, kotłowały, szukały ucieczki, którą odnalazły w łzach spływających po jej policzkach. Nie powstrzymywała ich, nie starała się nawet ich kryć. Nie w momencie, gdy znów mogła objąć Celine, usłyszeć jej głos, ciche łkanie przy uchu, drżące ciało. Była taka drobna, skóra na jej ciele tak cienka jakby miała popękać pod jej dotykiem. Czuła jej żebra pod swymi palcami nawet przez warstwę ubrań. Jej biedna, słodka Celine. Ile musiała wycierpieć? Co jej zrobili? Jak mogła nawet myśleć, że to jej wina? Gotujący się w niej gniew zdusiła w środku nie chcąc przed dziewczyną odsłaniać tych uczuć. W końcu nie była to złość skierowana w jej kierunku. Nigdy w jej kierunku. Odsunęła się, aby po złożonym pocałunku na jej nosie złożyć podobny na czole Celine i również ująć jej twarz w dłoniach. - Nie masz za co przepraszać. Niczemu nie jesteś winna, rozumiesz? Nie zrobiłaś nic złego. - Mówiła spokojnie, ale pewnie, wkładając znaczenie w każde wypowiedziane przez siebie słowo. Nic nie było jej winą. Nic. Była za dobra, za słodka, nie było w tym nic złego, prócz tego, że inni chcieli to wykorzystać. Spoglądała z zapewnieniem w jasne tęczówki mając nadzieję, że pewnego dnia Celine to zrozumie. - Też cię kocham. - Uśmiechnęła się lekko opuszkami palców ocierają jej łzy z policzków. Nie były bliską rodziną. W porcie jednak się do siebie zbliżyły. Celine z jej ciepłem, niewinnością i dobrodusznością było łatwo pokochać. Otarła też i swoją twarz odsuwając się od dziewczyny chwytając jednak jej dłoń. Nie chciała jej puszczać. Miała wrażenie, że już nigdy tego nie zrobi w nierealnej obawie, że gdy ich palce się rozłączą młodsza blondynka zniknie.
- Nikogo prócz nas tu nie ma. - Wymienione zdania między Thalią i Marcelem w końcu do niej dotarły. Razem z Celine podeszły bliżej, a Yvette swój wzrok utkwiła na nowo w Carringtonie. Czasem zapominała jak młody był. Wciąż nie puszczając dłoni kuzynki zmniejszyła dzielący ją z Marcelem dystans przyciągając go do siebie, aby zamknąć go w niepewnym uścisku w duchu tylko prosząc, abyz jej nie odepchnął. - Dziękuję. - Wyszeptała z na nowo łamiącym się głosem. Żadne słowa nie miały jednak odzwierciedlić tego jak wdzięczna mu była za to co zrobił dla Celine. Miał ogromne, dobre serce, a czym mu się życie w zamian za to odpłaciło? Nie zapomni nigdy jego nieobecnego spojrzenia, próby zasłonięcia ręki z odciętą dłonią, wstydu, który przecież nie on powinien czuć. Byli tacy młodzi, a już tak wiele wycierpieli... Odsunęła się od niego, aby móc na niego spojrzeć. - Jesteś cały? Nic wam nie jest? - Zapytała najpierw jego, aby przenieść swój zmartwiony wzrok na Celine. - Chodźcie do środka. Musicie być wykończeni. - Zaprowadziła ich do kuchni z zamiarem zrobienia im ciepłej herbaty. - Przepraszam, że o tym nie napisałam. Nie mieszkam tu sama, wprowadziłam się do Thalii. - Wyjaśniła patrząc na chłopaka z nadzieją, że nie widzi tego jako problem. Myślała, że będą mieli okazje porozmawiać jeszcze osobiście, że dane będzie jej wytłumaczyć dlaczego opuściła port. Po wymienionych listach jednak nie wiedziała nawet czy chciał ją choćby widzieć. - To moja bardzo dobra przyjaciółka, znamy się od lat, jeszcze z Francji, nie musisz się obawiać. - Ścisnęła dłoń Celine w zapewnieniu, że jest tu bezpieczna wysyłając jej krótki uśmiech, aby spojrzeniem błądzić teraz między blondynem, a rudowłosą przyjaciółką. - Wspominała, że się znacie.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie przeszkadzała w powitaniu – nie chciała ani nie miała powodów. Oczywiście wolałaby, aby weszli do środka, zwłaszcza patrząc na to, że w półmroku Marcel zbliżał się kolorem skóry do topielca niż żywego człowieka, ale nawet przy swojej dziwnej wrażliwości albo niezrozumieniu niektórych działań, wiedziała, że ta chwila była im potrzebna. Yvette na pewno, Celine wydawało się, że również. Naturalnym tokiem przesunęła więc swoją uwagę na Marcela, lekko oddychając kiedy zaciągnęła się dymem aby następnie strzepnąć popiół na ziemię.
- Jakby były gdzieś drogowskazy do naszego domu, to bym się zaczęła martwić. – Czemu w ogóle pojawili się tutaj? Spodziewała się raczej zorganizowania jakiegoś wygodniejszego punktu przerzutowego albo lepszego transportu. Podejrzewała tutaj że bardziej Yvette dowiedziała się o wszystkim na ostatnią chwilę, dlatego nie było okazji nawet na lepszy transport. Co oznaczało, że Marcel tym bardziej nie myślał nad transportem i to zaczęło ją niepokoić. Ktoś ich śledził, przed czymś uciekali? Brakowało jej tak wielu informacji i miała nadzieję, że skoro Carrington pojawił się na miejscu, to rzuci nieco światła na tę sprawę. – Mieszkam tu. – Odpowiedziała spokojnie, rzucając mu spojrzenie z uniesieniem brwi.
- Chciałabym podzielać tę pewność. – Stwierdzenie było ponure ale nie sarkastyczne. Dawno już zarzuciła wszelkie zapewnienia kształtowane przez słowa „jesteśmy sami”, „tu jest bezpiecznie”, „nic ci tu nie grozi”. Jeszcze przed wojną wybrała działania przestępcze, wcześniej okradając rząd Longbottoma a teraz kradnąc dla niego, co nigdy nie budziło sympatii. W Walii również widziała już działania przemytnicze i dla lepszej ochrony przestawała nawet podróżować pod własną postacią. Nawet w tym miejscu nie miała pewności i dopiero za zamkniętymi drzwiami czuła się w miarę pewnie. W miarę. Ale pogodziła się z tym, że własne zdrowie psychiczne już dawno zniknie jeżeli chodziło o bezpieczeństwo.
- Dzień dobry – odpowiedziała łagodnie na przywitanie, wpuszczając wszystkich do środka zanim nie zamknęła drzwi kiedy weszła jako ostatnia. Wskazała Marcelowi miejsce na pozostawienie miotły w przedpokoju zanim nie skierowała się do kuchni, nastawiając wodę na herbatę. Dłonią przesunęła po półkach aż nie natrafiła na mały słoiczek którego szukała – otwierając go poświęciła czas na to, aby ostrożnie przesypać wszystko do rozstawionych wcześniej kubków, nie chcąc rozsypać nawet najmniejszej ilości.
- Jesteście głodni? – Zostało jeszcze nieco z obiadu który Florean dziś przygotował, ale nie zamierzała się narzucać jeżeli nie. Wstawiła wodę na herbatę i oparła się o próg drzwi, tak aby widzieć wszystkich. Sięgnęła jeszcze po pusty słoik, gasząc papierosa i wrzucając pozostałość do środka, zanim nie odpowiedziała na pytanie.
- Tak znamy się wcześniej…chociaż przez ostatnie miesiące praktycznie bez odpowiedzi na próbę kontaktu. – Yvette jednak odpisywał, czyli jednak był jakiś kontakt. Nie miała już nawet pojęcia, jak do tego podejść, mrużąc oczy ale nie kontynuując rozmowy.
- Jakby były gdzieś drogowskazy do naszego domu, to bym się zaczęła martwić. – Czemu w ogóle pojawili się tutaj? Spodziewała się raczej zorganizowania jakiegoś wygodniejszego punktu przerzutowego albo lepszego transportu. Podejrzewała tutaj że bardziej Yvette dowiedziała się o wszystkim na ostatnią chwilę, dlatego nie było okazji nawet na lepszy transport. Co oznaczało, że Marcel tym bardziej nie myślał nad transportem i to zaczęło ją niepokoić. Ktoś ich śledził, przed czymś uciekali? Brakowało jej tak wielu informacji i miała nadzieję, że skoro Carrington pojawił się na miejscu, to rzuci nieco światła na tę sprawę. – Mieszkam tu. – Odpowiedziała spokojnie, rzucając mu spojrzenie z uniesieniem brwi.
- Chciałabym podzielać tę pewność. – Stwierdzenie było ponure ale nie sarkastyczne. Dawno już zarzuciła wszelkie zapewnienia kształtowane przez słowa „jesteśmy sami”, „tu jest bezpiecznie”, „nic ci tu nie grozi”. Jeszcze przed wojną wybrała działania przestępcze, wcześniej okradając rząd Longbottoma a teraz kradnąc dla niego, co nigdy nie budziło sympatii. W Walii również widziała już działania przemytnicze i dla lepszej ochrony przestawała nawet podróżować pod własną postacią. Nawet w tym miejscu nie miała pewności i dopiero za zamkniętymi drzwiami czuła się w miarę pewnie. W miarę. Ale pogodziła się z tym, że własne zdrowie psychiczne już dawno zniknie jeżeli chodziło o bezpieczeństwo.
- Dzień dobry – odpowiedziała łagodnie na przywitanie, wpuszczając wszystkich do środka zanim nie zamknęła drzwi kiedy weszła jako ostatnia. Wskazała Marcelowi miejsce na pozostawienie miotły w przedpokoju zanim nie skierowała się do kuchni, nastawiając wodę na herbatę. Dłonią przesunęła po półkach aż nie natrafiła na mały słoiczek którego szukała – otwierając go poświęciła czas na to, aby ostrożnie przesypać wszystko do rozstawionych wcześniej kubków, nie chcąc rozsypać nawet najmniejszej ilości.
- Jesteście głodni? – Zostało jeszcze nieco z obiadu który Florean dziś przygotował, ale nie zamierzała się narzucać jeżeli nie. Wstawiła wodę na herbatę i oparła się o próg drzwi, tak aby widzieć wszystkich. Sięgnęła jeszcze po pusty słoik, gasząc papierosa i wrzucając pozostałość do środka, zanim nie odpowiedziała na pytanie.
- Tak znamy się wcześniej…chociaż przez ostatnie miesiące praktycznie bez odpowiedzi na próbę kontaktu. – Yvette jednak odpisywał, czyli jednak był jakiś kontakt. Nie miała już nawet pojęcia, jak do tego podejść, mrużąc oczy ale nie kontynuując rozmowy.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Niepewnie przeniósł wzrok na Yvette, kiedy Celine zwróciła na niego uwagę; w liście przesłał jej wiele gorzkich słów, teraz, kiedy stał naprzeciw niej i dostrzegał troskę, jaką darzyła jego przyjaciółkę, było mu zwyczajnie głupio. Bynajmniej nie zmienił zdania, na tym odludziu nie było niczego a przede wszystkim nikogo, kto potrzebował pomocy jej tak cennych w tych czasach uzdrowicielskich zdolności. Jako magomedyczka miała przecież swoje obowiązki: wobec świata, wobec czarodziejów, wobec tego kraju. Lecz kim był, by próbować jej o nich przypominać? By zwracać się do niej w taki sposób? Pomogła mu przecież, choć wcale nie musiała. Czy chciał wyjść na niewdzięcznego?
Nie był przyzwyczajony do dotyku, niewiele razy w życiu bywał przytulany; nie do końca wiedział, jak powinien się zachować, kiedy Yvette obdarzyła go czułym gestem. Był zaskoczony jej otwartością wobec jego ostatniego zachowania. Sztywniejąc i bez przekonania kładąc w odpowiedzi dłoń na jej plecach; uciekł spojrzeniem, słysząc jej podziękowania. Nie uważał, żeby na nie zasługiwał, zrobił wszakże tylko to, co zrobić należało. Czysty przypadek, zrządzenie losu, znalazł się tam, usiłując pomóc Sheili. Współpracując z jej oprawcami. Słyszał je po raz drugi, za pierwszym raz od Skamandera; dziś miał poczucie, że słyszy je od kogoś, komu naprawdę na niej zależało. Kiwnął głową na pytanie, czy są cali. Ucieczka od Doe'ów kosztowała go wiele nerwów i złamane serce, ale byli cali i teraz już - wszystko na to wskazywało - bezpieczni.
Zbył uwagę o drogowskazach, niewyparzony język Thalii nie był przecież dla niego nowością.
- Nie miałem pojęcia - przyznał, kiedy okazało się, że razem z Yvette mieszka Thalia - skinął głową uzdrowicielce na wyjaśnienia. Jeśli była jej przyjaciółką, z pewnością pomoże zadbać o bezpieczeństwo Celine. Ale... - Coś was martwi? - zapytał, kiedy Thalia zaprzeczyła wcześniejszym słowom Yvette. Miały tutaj towarzystwo? - Nie mijaliśmy patroli w pobliżu - Z miotły, z wysokości, widok był zawsze lepszy.
Wszedł do środka, pozostawiając miotłę w miejscu wskazanym przez Thalię - jego nogi wciąż były ciężkie po niedawnym wysiłku, jak na siebie chód miał wyjątkowo mało energiczny - Nie jedliśmy nic od śniadania - przyznał, nie wiedział jak Celine, ale postanowił zaokrąglić jej głodówkę do własnej; wciąż była osłabiona i potrzebowała sił. List dostał w południe, od razu zerwał się do Doliny, a po spotkaniu zabrał ją prosto tutaj, podróż trwała naprawdę długo. Zamarł w pół kroku, słysząc głos Thalii, oglądając się na nią przez ramię - spoglądając na nią w pół przepraszająco, a w pół błagalnie, po czym nerwowo odnalazł wzrokiem profil Celine, zastanawiając się, czy dosłyszała w tych słowach coś alarmującego. Nie powiedział jej o tym, co się wydarzyło. Co działo się z nim. Wstydził się tego, to oczywiste, co pomyślałaby o złodzieju? Ale nie chciał też, żeby martwiła się bez potrzeby. Musiała odpocząć.
- Miałem... - kłopoty? Powiódł wzrokiem do ostatniej z kobiet, Yvette, która wiedziała przecież o wszystkim. Nawet o tym, czego jej nie powiedział, bo potrafiła sama dostrzec jego stan. Szukał u niej ratunku. - Mało czasu. Przepraszam - stwierdził w końcu, zwracając się do Thalii. Być może jednak na weselu Steffena grał lepiej, niż mu się wydawało, jeśli Thalia niczego nie zauważyła - nie był świadom zawartości otrzymanej od niej listów.
Nie był przyzwyczajony do dotyku, niewiele razy w życiu bywał przytulany; nie do końca wiedział, jak powinien się zachować, kiedy Yvette obdarzyła go czułym gestem. Był zaskoczony jej otwartością wobec jego ostatniego zachowania. Sztywniejąc i bez przekonania kładąc w odpowiedzi dłoń na jej plecach; uciekł spojrzeniem, słysząc jej podziękowania. Nie uważał, żeby na nie zasługiwał, zrobił wszakże tylko to, co zrobić należało. Czysty przypadek, zrządzenie losu, znalazł się tam, usiłując pomóc Sheili. Współpracując z jej oprawcami. Słyszał je po raz drugi, za pierwszym raz od Skamandera; dziś miał poczucie, że słyszy je od kogoś, komu naprawdę na niej zależało. Kiwnął głową na pytanie, czy są cali. Ucieczka od Doe'ów kosztowała go wiele nerwów i złamane serce, ale byli cali i teraz już - wszystko na to wskazywało - bezpieczni.
Zbył uwagę o drogowskazach, niewyparzony język Thalii nie był przecież dla niego nowością.
- Nie miałem pojęcia - przyznał, kiedy okazało się, że razem z Yvette mieszka Thalia - skinął głową uzdrowicielce na wyjaśnienia. Jeśli była jej przyjaciółką, z pewnością pomoże zadbać o bezpieczeństwo Celine. Ale... - Coś was martwi? - zapytał, kiedy Thalia zaprzeczyła wcześniejszym słowom Yvette. Miały tutaj towarzystwo? - Nie mijaliśmy patroli w pobliżu - Z miotły, z wysokości, widok był zawsze lepszy.
Wszedł do środka, pozostawiając miotłę w miejscu wskazanym przez Thalię - jego nogi wciąż były ciężkie po niedawnym wysiłku, jak na siebie chód miał wyjątkowo mało energiczny - Nie jedliśmy nic od śniadania - przyznał, nie wiedział jak Celine, ale postanowił zaokrąglić jej głodówkę do własnej; wciąż była osłabiona i potrzebowała sił. List dostał w południe, od razu zerwał się do Doliny, a po spotkaniu zabrał ją prosto tutaj, podróż trwała naprawdę długo. Zamarł w pół kroku, słysząc głos Thalii, oglądając się na nią przez ramię - spoglądając na nią w pół przepraszająco, a w pół błagalnie, po czym nerwowo odnalazł wzrokiem profil Celine, zastanawiając się, czy dosłyszała w tych słowach coś alarmującego. Nie powiedział jej o tym, co się wydarzyło. Co działo się z nim. Wstydził się tego, to oczywiste, co pomyślałaby o złodzieju? Ale nie chciał też, żeby martwiła się bez potrzeby. Musiała odpocząć.
- Miałem... - kłopoty? Powiódł wzrokiem do ostatniej z kobiet, Yvette, która wiedziała przecież o wszystkim. Nawet o tym, czego jej nie powiedział, bo potrafiła sama dostrzec jego stan. Szukał u niej ratunku. - Mało czasu. Przepraszam - stwierdził w końcu, zwracając się do Thalii. Być może jednak na weselu Steffena grał lepiej, niż mu się wydawało, jeśli Thalia niczego nie zauważyła - nie był świadom zawartości otrzymanej od niej listów.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Łkała już ciszej w pierś Yvette, pierwsza gwałtowność minęła, pozostawiwszy na swoim miejscu ulgę zmieszaną z tężejącym niedowierzaniem. Trafili tu, gdzie była ona, cała i zdrowa, piękniejsza niż kiedyś, z włosami w kolorze pszenicy prężącej się w słońcu, z miękkim, czułym dotykiem i oczyma, w których jeszcze niedawno kłębił się strach, gdy do sali w Parszywym wtargnęli ubrani w mundury czarodzieje. Od tamtej chwili port, ich port, ta mała nadmorska świątynia grzeszków i słodyczy, rozpadł się w garści dławiącego popiołu.
Dygoczącą z zimna dłonią - już sama - otarła kilka słonych łez cieknących w dół policzka, przyglądając się Baudelaire zamykającej Marcela w uścisku wdzięcznych ramion; zasłużył na to, na odrobinę ciepła, na miłość, która zdaniem półwili podyktowała ów gest. I zachęcił ją do tego, żeby uśmiechnęła się blado, chociaż miała wrażenie, że wargi zdrętwiały podczas podróży i zamieniły się w dwa podłużne sopelki lodu. Ale to nic. Och, to nic. Patrzyła na nich, a lód topniał; najukochańsza na świecie kuzynka i chłopiec, którego... Który był dla niej tak bardzo ważny, razem spleceni w dowodzie wdzięczności i przyjaźni. Celine najpierw pociągnęła nosem, kiedy jakby z opóźnieniem dotarło do niej pytanie uzdrowicielki, a później ułożyła wolną dłoń na kieszeni, w której wciąż znajdował się kameleon.
- Nic a n-nic - odpowiedziała jej cicho. - Zamarzliśmy, ale zaraz stopniejemy. Nawet Ogniomiot nie w-wypadł z kieszeni - kiwnęła głową w podkreśleniu swoich słów, chyba trochę zagubiona w myślach, skracająca ich sens w nadawaniu im dźwięcznej formy. Yvette nie znała Ogniomiota, tym bardziej Thalia, a Marcel obiecał, że ten nie wypadnie i tak właśnie się stało, miał rację. Poczuła, że stworzonko niemrawo poruszyło się pod powierzchnią materiału; musiało być mu równie zimno, wolał przecież skwar, wylegiwał się na słońcu i wtedy był najszczęśliwszy. - Byłaś w-we Francji...? - spojrzała na rudowłosą kobietę, a oddech niemal zamarł jej w piersi. Francja wydawała jej się wspomnieniem z innej epoki, pięknym, utrwalonym w marmurze, ale wiatr ten marmur nadgryzał, plując jego szczątkami w otchłań czarnej pustki.
Na szczęście chłód budzącego się poranka zostawili za drzwiami, za masywną drewnianą barierą, która wpuściła ich do jasnego wnętrza, rozdziawiając gardło najpierw na korytarz cały obity drewnianą powierzchnią, a potem na kuchnię, gdzie sękaty element zmieszał się z morską farbą, ciesząc oczy półwili wrażeniem, że tu było jak w domu. Bezpiecznie, ładnie. Rozejrzała się dookoła, idąc wolno, wolniej niż zamierzała. Nogi zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Bezpiecznie, ładnie - więc czemu, po wejściu do środka, znów była tak przestraszona?
Gdy (z trudem) odkleiła się od boku Yv i usiadała, a raczej opadała bezwładnie na krzesło, zwróciła uwagę na wymianę pomiędzy Thalią a Marcelem. Najpierw to odwracało uwagę od piekącego mięśnie zmęczenia i lęku gryzącego gardło, a później... Później ją zaniepokoiło. Ostatnie miesiące, tak długo? Marcel zawsze wywiązywał się z obowiązku wobec przyjaciół czy znajomych, nie zaniedbywał ich, to nie było w jego stylu; może jej nie lubił, unikał? Naprawdę miał dużo pracy? A może stało się coś gorszego, co zmusiło go do poświęcenia pełni koncentracji gdzie indziej? Pamiętała jak przez mgłę, że bez wahania oswobodził Leonie i ją z tamtego pociągu, nie zadawał pytań, nie pokazywał wątpliwości. Każdy inny zatrzymałby się, żeby pomyśleć, ocenić szanse - ale nie on. Naraził siebie i tym razem udało im się zbiec. Półwila poczuła, że od tego wszystkiego aż zakręciło jej się w głowie, więc oparła ją na chwilę na dłoni, przysłoniwszy oczy długimi, chudymi palcami. Na szczęście dzięki temu zapominała o osaczeniu pośród tych ładnych ścian, jakby czyhały i dybały na jej szyję, chętne wedrzeć się do środka, wpuścić truciznę do płuc i zawlec ją z powrotem w kajdany, tyle że inne. Minęło.
- Od dawna tu jesteś? Jesteście? - zapytała, spokojniej, bez szlochających zająknięć, chyba chcąc tym samym zmienić temat; dostrzegła przecież zmieszanie na twarzy Marcela, jeszcze zanim przymknęła powieki. Znów sięgnąwszy do kieszeni, bardzo ostrożnym, delikatnym ruchem wydobyła z niej żyjątko i ułożyła na blacie stołu. Perłowy kolor kameleona zamienił się w żywszą brzoskwinię i róż; był zaniepokojony, wyziębiony i przestraszony, a to demonstrowały wyraźniejsze niż zwykle barwy. - Przyniosłam kogoś jeszcze, przepraszam... Ale nie mogłabym go zostawić. To Ogniomiot. Może też tu zostać? - zapytała niepewnie, spętana w oczekiwaniu na przykazanie, żeby gdzieś go wyrzuciła. Do kosza, w krzaki. Wzrokiem błądziła od Yv do Thalii, a potem, mimowolnie, zatrzymała go też na Marcelu. Był jej bezpieczną przystanią, przyciągał spojrzenie, gdy się bała, jak kompas wskazujący drogę do spokojnej rzeczywistości; a teraz bała się tak wielu rzeczy. Tymczasem kameleon poruszył niezależnymi od siebie oczyma, jakby rozglądał się po kuchni.
Stopy zaczynały jej drętwieć, podobnie jak dłonie, znów zerknęła na Carringtona, zastanawiając się, czy czuł się podobnie. W środku Syreniej Laguny było cieplej, znacznie cieplej niż na zewnątrz, ale marzenia dryfowały dalej, w kierunku płomieni tańczących jak nimfy na polanie - chociaż wiedziała, że okaże się tym niewdzięczna, okropna, uciążliwa. Że to nie wypada. Tylko że musiała zaryzykować. Jeśli nie dla siebie, to chociaż po to, żeby młodzieniec mógł się bardziej ogrzać.
- Jest tu może kominek? - zwróciła się do gospodyń prosząco i przepraszająco zarazem, bo miała wrażenie, że tym pytaniem oczekiwała zbyt wiele, jak niekulturalny gość. Sięgnęła do dłoni Yvette i ścisnęła je z miłością, niezbyt mocno, bo na to nie miała siły, a kameleon wdrapał się na ten uścisk, najwyraźniej sądząc, że natrafił na gałąź. Nie lubił być na płaskiej powierzchni. A na pytanie, czy są głodni, nie odpowiedziała na głos, zbyt zażenowana, by prosić o jedzenie, i wdzięczna, że Marcel zabrał głos jako pierwszy. Scenariusz się powtarzał; pod dach Doe też trafiła niezbyt proszona, objadła ich, wyrugowała z pokoju. - Macie bardzo ładny dom, ja... Dziękuję - wciąż nieco purpurowymi wargami uśmiechnęła się do Thalii i Yv; za wszystko, za to, że przyjęły ją do siebie, za to, że dłoń Baudelaire była tak znajoma, za to, że los znów je złączył, i w końcu też za to, że miłość nie wygasła pomimo grzechów i ran. Przyjrzała się jej długo, z pragnieniem kolejnego wpadnięcia w ramiona. Zachłanna, głupia Celine; wciąż było jej mało, tęsknota pozostawała niezaspokojona, jakby to wszystko za chwilę miało zniknąć. Tyle miała jej do powiedzenia, a jednocześnie czuła, że powiedzieć tych rzeczy jeszcze nie zdoła. - Dalej mieszkasz nad wodą - zauważyła półwila, zwróciwszy się do Baudelaire, miękko i cicho. Porzucenie portu - to było dla niej zrozumiałe. Ale Walia znajdowała się na drugim końcu świata, tak daleko od znajomych krajobrazów; uciekała przed kimś, zaszyła w puszczy, żeby tu być bezpieczną?
Dygoczącą z zimna dłonią - już sama - otarła kilka słonych łez cieknących w dół policzka, przyglądając się Baudelaire zamykającej Marcela w uścisku wdzięcznych ramion; zasłużył na to, na odrobinę ciepła, na miłość, która zdaniem półwili podyktowała ów gest. I zachęcił ją do tego, żeby uśmiechnęła się blado, chociaż miała wrażenie, że wargi zdrętwiały podczas podróży i zamieniły się w dwa podłużne sopelki lodu. Ale to nic. Och, to nic. Patrzyła na nich, a lód topniał; najukochańsza na świecie kuzynka i chłopiec, którego... Który był dla niej tak bardzo ważny, razem spleceni w dowodzie wdzięczności i przyjaźni. Celine najpierw pociągnęła nosem, kiedy jakby z opóźnieniem dotarło do niej pytanie uzdrowicielki, a później ułożyła wolną dłoń na kieszeni, w której wciąż znajdował się kameleon.
- Nic a n-nic - odpowiedziała jej cicho. - Zamarzliśmy, ale zaraz stopniejemy. Nawet Ogniomiot nie w-wypadł z kieszeni - kiwnęła głową w podkreśleniu swoich słów, chyba trochę zagubiona w myślach, skracająca ich sens w nadawaniu im dźwięcznej formy. Yvette nie znała Ogniomiota, tym bardziej Thalia, a Marcel obiecał, że ten nie wypadnie i tak właśnie się stało, miał rację. Poczuła, że stworzonko niemrawo poruszyło się pod powierzchnią materiału; musiało być mu równie zimno, wolał przecież skwar, wylegiwał się na słońcu i wtedy był najszczęśliwszy. - Byłaś w-we Francji...? - spojrzała na rudowłosą kobietę, a oddech niemal zamarł jej w piersi. Francja wydawała jej się wspomnieniem z innej epoki, pięknym, utrwalonym w marmurze, ale wiatr ten marmur nadgryzał, plując jego szczątkami w otchłań czarnej pustki.
Na szczęście chłód budzącego się poranka zostawili za drzwiami, za masywną drewnianą barierą, która wpuściła ich do jasnego wnętrza, rozdziawiając gardło najpierw na korytarz cały obity drewnianą powierzchnią, a potem na kuchnię, gdzie sękaty element zmieszał się z morską farbą, ciesząc oczy półwili wrażeniem, że tu było jak w domu. Bezpiecznie, ładnie. Rozejrzała się dookoła, idąc wolno, wolniej niż zamierzała. Nogi zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Bezpiecznie, ładnie - więc czemu, po wejściu do środka, znów była tak przestraszona?
Gdy (z trudem) odkleiła się od boku Yv i usiadała, a raczej opadała bezwładnie na krzesło, zwróciła uwagę na wymianę pomiędzy Thalią a Marcelem. Najpierw to odwracało uwagę od piekącego mięśnie zmęczenia i lęku gryzącego gardło, a później... Później ją zaniepokoiło. Ostatnie miesiące, tak długo? Marcel zawsze wywiązywał się z obowiązku wobec przyjaciół czy znajomych, nie zaniedbywał ich, to nie było w jego stylu; może jej nie lubił, unikał? Naprawdę miał dużo pracy? A może stało się coś gorszego, co zmusiło go do poświęcenia pełni koncentracji gdzie indziej? Pamiętała jak przez mgłę, że bez wahania oswobodził Leonie i ją z tamtego pociągu, nie zadawał pytań, nie pokazywał wątpliwości. Każdy inny zatrzymałby się, żeby pomyśleć, ocenić szanse - ale nie on. Naraził siebie i tym razem udało im się zbiec. Półwila poczuła, że od tego wszystkiego aż zakręciło jej się w głowie, więc oparła ją na chwilę na dłoni, przysłoniwszy oczy długimi, chudymi palcami. Na szczęście dzięki temu zapominała o osaczeniu pośród tych ładnych ścian, jakby czyhały i dybały na jej szyję, chętne wedrzeć się do środka, wpuścić truciznę do płuc i zawlec ją z powrotem w kajdany, tyle że inne. Minęło.
- Od dawna tu jesteś? Jesteście? - zapytała, spokojniej, bez szlochających zająknięć, chyba chcąc tym samym zmienić temat; dostrzegła przecież zmieszanie na twarzy Marcela, jeszcze zanim przymknęła powieki. Znów sięgnąwszy do kieszeni, bardzo ostrożnym, delikatnym ruchem wydobyła z niej żyjątko i ułożyła na blacie stołu. Perłowy kolor kameleona zamienił się w żywszą brzoskwinię i róż; był zaniepokojony, wyziębiony i przestraszony, a to demonstrowały wyraźniejsze niż zwykle barwy. - Przyniosłam kogoś jeszcze, przepraszam... Ale nie mogłabym go zostawić. To Ogniomiot. Może też tu zostać? - zapytała niepewnie, spętana w oczekiwaniu na przykazanie, żeby gdzieś go wyrzuciła. Do kosza, w krzaki. Wzrokiem błądziła od Yv do Thalii, a potem, mimowolnie, zatrzymała go też na Marcelu. Był jej bezpieczną przystanią, przyciągał spojrzenie, gdy się bała, jak kompas wskazujący drogę do spokojnej rzeczywistości; a teraz bała się tak wielu rzeczy. Tymczasem kameleon poruszył niezależnymi od siebie oczyma, jakby rozglądał się po kuchni.
Stopy zaczynały jej drętwieć, podobnie jak dłonie, znów zerknęła na Carringtona, zastanawiając się, czy czuł się podobnie. W środku Syreniej Laguny było cieplej, znacznie cieplej niż na zewnątrz, ale marzenia dryfowały dalej, w kierunku płomieni tańczących jak nimfy na polanie - chociaż wiedziała, że okaże się tym niewdzięczna, okropna, uciążliwa. Że to nie wypada. Tylko że musiała zaryzykować. Jeśli nie dla siebie, to chociaż po to, żeby młodzieniec mógł się bardziej ogrzać.
- Jest tu może kominek? - zwróciła się do gospodyń prosząco i przepraszająco zarazem, bo miała wrażenie, że tym pytaniem oczekiwała zbyt wiele, jak niekulturalny gość. Sięgnęła do dłoni Yvette i ścisnęła je z miłością, niezbyt mocno, bo na to nie miała siły, a kameleon wdrapał się na ten uścisk, najwyraźniej sądząc, że natrafił na gałąź. Nie lubił być na płaskiej powierzchni. A na pytanie, czy są głodni, nie odpowiedziała na głos, zbyt zażenowana, by prosić o jedzenie, i wdzięczna, że Marcel zabrał głos jako pierwszy. Scenariusz się powtarzał; pod dach Doe też trafiła niezbyt proszona, objadła ich, wyrugowała z pokoju. - Macie bardzo ładny dom, ja... Dziękuję - wciąż nieco purpurowymi wargami uśmiechnęła się do Thalii i Yv; za wszystko, za to, że przyjęły ją do siebie, za to, że dłoń Baudelaire była tak znajoma, za to, że los znów je złączył, i w końcu też za to, że miłość nie wygasła pomimo grzechów i ran. Przyjrzała się jej długo, z pragnieniem kolejnego wpadnięcia w ramiona. Zachłanna, głupia Celine; wciąż było jej mało, tęsknota pozostawała niezaspokojona, jakby to wszystko za chwilę miało zniknąć. Tyle miała jej do powiedzenia, a jednocześnie czuła, że powiedzieć tych rzeczy jeszcze nie zdoła. - Dalej mieszkasz nad wodą - zauważyła półwila, zwróciwszy się do Baudelaire, miękko i cicho. Porzucenie portu - to było dla niej zrozumiałe. Ale Walia znajdowała się na drugim końcu świata, tak daleko od znajomych krajobrazów; uciekała przed kimś, zaszyła w puszczy, żeby tu być bezpieczną?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
To była jednak jawa. Czuła zimny, nocny powiew wiatru, który przepędzał ciepły dotyk. Nie czuła już chłodu, stalowej dłoni zaciskającej się wokół jej serca, nerwów miażdżących jej trzewia. Pozostał tylko ucisk w gardle, ale ten był dowodem wzruszenia, emocji, którym nie było kresu. Strata Celine ją zabolała, to że nie mogła nic zrobić, fakt, że przyjdzie jej ją opłakać. Faktycznie załkała za nią nieraz, w ciemności skrywającej jej sypialnie, daleko od ciekawskich, czy współczujących spojrzeń. Jej smutek jednak zwykł być cichy. Przerabiała to już. Uciekanie w pracę, bo zawsze było to rzeczą, która dawała jej ukojenie. Godziny spędzane na rozmyślaniu "co by było gdyby". Nieobecne spojrzenie wbite w obraz za oknem, ale nie dostrzegające niczego za nim. Jej żałoba nigdy się nie kończyła, miała jednak opłakiwać coraz to nowe osoby. Dzięki Merlinowi nie ją. Nie jej słodką Celine. Była tu. Zmizerniała, zziębnięta, zapewne i złamana, ale była. Mogli to wszystko naprawić, mogła jej tak wiele wynagrodzić, postarać się ją ochronić, uszczęśliwić. Przeleje na nią każdą krople troski i miłości, którą posiadała w swym ciele. Merlin tylko mógł wiedzieć, że byłaby gotowa dla niej przelać też ostatnią kroplę swej krwi, gdyby było to konieczne.
Teraz przed swoimi oczami miała jednak kogoś innego. On też był gotów tak wiele poświęcić? Już dał temu świadectwo. Nie odtrącił ją co przyjęła z niemałą ulgą. Nie zapominała o swych obowiązkach. Te zawsze były dla niej priorytetem i to się nie zmieni. Właśnie dbałość o to posunęła ją do tego, aby wyprowadzić się z portu. Wyjaśni mu to. Może nie dziś, może nie jutro, ale mu to wyjaśni, wszystko. Czuła się zobowiązana. Nie tylko przez sprawę z Celine, sympatię, którą go darzyła, czy to, że widziała go - odsłoniętego i bezbronnego. Port był też jego domem, to byli jego ludzie. Miał rację, że była tam nieliczną, albo jedyną pomocą dla niektórych ludzi, którzy tam pozostali. Nie miała zamiaru z nich rezygnować, zostawić ich tam zapomnianych, ale na wyjaśnienia przyjdzie jeszcze czas.
Odsunęła się wypuszczając chłopaka... nie - mężczyznę z objęć szukając w nim odpowiedzi na zadane przez nią pytanie. Kiwnięcie głową wystarczyło, przynajmniej teraz, bo wciąż wodziła po nim zmartwionym spojrzeniem doszukując się ran, które mogłaby zaleczyć. Swą uwagę jednak znów skierowała na Celine. Ogniomiot? Nie spytała jednak w głos uśmiechając się tylko do dziewczyny i ściskając jej zziębniętą dłoń, gdy skierowała się znów w stronę domu zaprowadzając ich do środka. Wymiana zdań między Thalią i Marcelem nie umknęła jej uwadze. - Nie możemy popaść w paranoję. - Dawać się zwariować. Walia była bezpieczna. To miejsce. Przynajmniej na razie. Była naiwna, ale nie głupia. Wiedziała, że wojna może dosięgnąć każde miejsce, dopaść każdego. Jeśli jednak gdziekolwiek Celine miała być bezpieczna, to właśnie tutaj. Jej przyjaciółka zawsze była przezorna, jeden krok do przodu. Nauczyło ją tego życie, gdzie Yvette zaczęła wypatrywać zagrożenia dopiero będąc w porcie. Rozumiała przezorność, ale nie dało się jednak funkcjonować ciągle oglądając się za ramie. Człowiek potrzebował chwili wytchnienia. Posłała i rudowłosej uśmiech widząc jak ta od razu bierze się za przygotowanie im wszystkim herbaty. - Na razie na szczęście nic. - Odpowiedziała Marcelowi chcąc zapewnić go, że faktycznie nic im tu nie grozi. Jej wzrok jednak znów szybko powrócił do kuzynki, która z zaciekawieniem rozglądała się po pomieszczeniu. Podobało jej się tutaj? Miała nadzieję. - Usiądźcie. - Zaprosiła ich do stołu w końcu puszczając dłoń Celine od razu biorąc się za odgrzanie zupy, w między czasie odstawiając nieszczęsny słoik z papierosem za okno. Rozlała zupy do talerzy stawiając je na stole przed dwójką razem ze sztućcami, w końcu i samej siadając przy stole. - Nie. Ja od połowy marca, Thalia nieco wcześniej. - Była tu niedługo, ale dość szybko przyzwyczaiła się do nowego miejsca, innych ścian, lasów, gór i pastwisk. Brakowało jej budzenia się do śpiewu ptaków, a nie krzyków za oknem.
Ze zdziwieniem, a później widząc stan stworzonka, współczuciem wpatrywała się w Ogniomiota. Słysząc pytanie Celine spojrzała szybko w kierunku Thalii szukając w jej oczach również cichego przyzwolenia, zaraz później znów zatrzymując wzrok na Celine. - Oczywiście. Tylko będziesz musiała uważać na kota. Nie wiadomo co do głowy mu może strzelić. - Co jak co, ale do tego co nie trzeba Pangur miał energię, a ostatnie czego by chciała to zobaczyć zapłakaną twarz blondynki po utracie zwierzęcia. - W salonie. Jest jednak nieduży. - Pełnił jednak swoją funkcję, a i miło było siedzieć wieczorami otulona rzucanymi przez światło po pomieszczeniu cieniami. Ich dłonie znów się złączyły, a uścisk ten zapieczętował wdrapujący się na ich dłonie kameleon. W pierwszym odruchu chciała zabrać dłoń, ale ta nawet nie drgnęła. Pokręciła głową spoglądając prosto w jej jasne oczy, a kciuk w pieszczocie gładził skórę jej dłoni. - To teraz też twój dom. O ile oczywiście chciałabyś tu zostać. - Nie miała chyba innego wyboru, ale to nie zmieniało faktu, że taki właśnie jej dawała. Nie wyobrażała sobie, aby Celine miała teraz odmówić i po prostu odejść. Nie wiedziała czy zdołałaby jej ba to tak po prostu pozwolić. Nie, gdy w końcu się odnalazły.
Dalej mieszkała nad wodą - uwagę tą przyjęła bezsłownie, z ciepłym, melancholijnym uśmiechem. Zawsze miała. Nie pływała na statkach jak Thalia, ale drzemał w niej podobny zew co w rudowłosej. Jej myśli zawsze goniły fale. - Nie masz za co. - Odpowiedziała w końcu Marcelowi, bo nie czuła jakoby ten był czegokolwiek winien. Byli cali i zdrowi (to przyjdzie jej stwierdzić później) i to było najważniejsze. Ostatnie miesiące nie były dla niego łatwe, o ile cokolwiek było w jego życiu. Zasługiwał na zrozumienie, a teraz jeszcze na wdzięczność. - Co się stało? Jak na siebie trafiliście? - Zapytała jednak w końcu sama chcąc wiedzieć jak do tego doszło, co ich spotkało i na co musieli teraz uważać.
Teraz przed swoimi oczami miała jednak kogoś innego. On też był gotów tak wiele poświęcić? Już dał temu świadectwo. Nie odtrącił ją co przyjęła z niemałą ulgą. Nie zapominała o swych obowiązkach. Te zawsze były dla niej priorytetem i to się nie zmieni. Właśnie dbałość o to posunęła ją do tego, aby wyprowadzić się z portu. Wyjaśni mu to. Może nie dziś, może nie jutro, ale mu to wyjaśni, wszystko. Czuła się zobowiązana. Nie tylko przez sprawę z Celine, sympatię, którą go darzyła, czy to, że widziała go - odsłoniętego i bezbronnego. Port był też jego domem, to byli jego ludzie. Miał rację, że była tam nieliczną, albo jedyną pomocą dla niektórych ludzi, którzy tam pozostali. Nie miała zamiaru z nich rezygnować, zostawić ich tam zapomnianych, ale na wyjaśnienia przyjdzie jeszcze czas.
Odsunęła się wypuszczając chłopaka... nie - mężczyznę z objęć szukając w nim odpowiedzi na zadane przez nią pytanie. Kiwnięcie głową wystarczyło, przynajmniej teraz, bo wciąż wodziła po nim zmartwionym spojrzeniem doszukując się ran, które mogłaby zaleczyć. Swą uwagę jednak znów skierowała na Celine. Ogniomiot? Nie spytała jednak w głos uśmiechając się tylko do dziewczyny i ściskając jej zziębniętą dłoń, gdy skierowała się znów w stronę domu zaprowadzając ich do środka. Wymiana zdań między Thalią i Marcelem nie umknęła jej uwadze. - Nie możemy popaść w paranoję. - Dawać się zwariować. Walia była bezpieczna. To miejsce. Przynajmniej na razie. Była naiwna, ale nie głupia. Wiedziała, że wojna może dosięgnąć każde miejsce, dopaść każdego. Jeśli jednak gdziekolwiek Celine miała być bezpieczna, to właśnie tutaj. Jej przyjaciółka zawsze była przezorna, jeden krok do przodu. Nauczyło ją tego życie, gdzie Yvette zaczęła wypatrywać zagrożenia dopiero będąc w porcie. Rozumiała przezorność, ale nie dało się jednak funkcjonować ciągle oglądając się za ramie. Człowiek potrzebował chwili wytchnienia. Posłała i rudowłosej uśmiech widząc jak ta od razu bierze się za przygotowanie im wszystkim herbaty. - Na razie na szczęście nic. - Odpowiedziała Marcelowi chcąc zapewnić go, że faktycznie nic im tu nie grozi. Jej wzrok jednak znów szybko powrócił do kuzynki, która z zaciekawieniem rozglądała się po pomieszczeniu. Podobało jej się tutaj? Miała nadzieję. - Usiądźcie. - Zaprosiła ich do stołu w końcu puszczając dłoń Celine od razu biorąc się za odgrzanie zupy, w między czasie odstawiając nieszczęsny słoik z papierosem za okno. Rozlała zupy do talerzy stawiając je na stole przed dwójką razem ze sztućcami, w końcu i samej siadając przy stole. - Nie. Ja od połowy marca, Thalia nieco wcześniej. - Była tu niedługo, ale dość szybko przyzwyczaiła się do nowego miejsca, innych ścian, lasów, gór i pastwisk. Brakowało jej budzenia się do śpiewu ptaków, a nie krzyków za oknem.
Ze zdziwieniem, a później widząc stan stworzonka, współczuciem wpatrywała się w Ogniomiota. Słysząc pytanie Celine spojrzała szybko w kierunku Thalii szukając w jej oczach również cichego przyzwolenia, zaraz później znów zatrzymując wzrok na Celine. - Oczywiście. Tylko będziesz musiała uważać na kota. Nie wiadomo co do głowy mu może strzelić. - Co jak co, ale do tego co nie trzeba Pangur miał energię, a ostatnie czego by chciała to zobaczyć zapłakaną twarz blondynki po utracie zwierzęcia. - W salonie. Jest jednak nieduży. - Pełnił jednak swoją funkcję, a i miło było siedzieć wieczorami otulona rzucanymi przez światło po pomieszczeniu cieniami. Ich dłonie znów się złączyły, a uścisk ten zapieczętował wdrapujący się na ich dłonie kameleon. W pierwszym odruchu chciała zabrać dłoń, ale ta nawet nie drgnęła. Pokręciła głową spoglądając prosto w jej jasne oczy, a kciuk w pieszczocie gładził skórę jej dłoni. - To teraz też twój dom. O ile oczywiście chciałabyś tu zostać. - Nie miała chyba innego wyboru, ale to nie zmieniało faktu, że taki właśnie jej dawała. Nie wyobrażała sobie, aby Celine miała teraz odmówić i po prostu odejść. Nie wiedziała czy zdołałaby jej ba to tak po prostu pozwolić. Nie, gdy w końcu się odnalazły.
Dalej mieszkała nad wodą - uwagę tą przyjęła bezsłownie, z ciepłym, melancholijnym uśmiechem. Zawsze miała. Nie pływała na statkach jak Thalia, ale drzemał w niej podobny zew co w rudowłosej. Jej myśli zawsze goniły fale. - Nie masz za co. - Odpowiedziała w końcu Marcelowi, bo nie czuła jakoby ten był czegokolwiek winien. Byli cali i zdrowi (to przyjdzie jej stwierdzić później) i to było najważniejsze. Ostatnie miesiące nie były dla niego łatwe, o ile cokolwiek było w jego życiu. Zasługiwał na zrozumienie, a teraz jeszcze na wdzięczność. - Co się stało? Jak na siebie trafiliście? - Zapytała jednak w końcu sama chcąc wiedzieć jak do tego doszło, co ich spotkało i na co musieli teraz uważać.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dłonie w końcu zaczynały gubić ciepło a nawet jeżeli w tej temperaturze nie odczuwała tej różnicy, teraz mogła stwierdzić że wychłodzenie wydawało się jak najbardziej realne. Oddychając mogła zauważyć, jak para z oddechu ulatuje w powietrze, gdzieś w ciemność. Kiedy Celine zapytała ją o pracę, skinęła głową z lekkim uśmiechem, na nowo jeszcze wdychając papierosa zanim nie odpowiedziała na pytanie.
- We Francji. A potem w Indiach, Rumunii, Chinach, Ameryce i wielu, wielu innych krajach. Wczoraj wróciłam z Islandii. – Sporo, sporo czasu na podróże i teraz też nie mogła stanąć w miejscu. Ostatnia wyprawa dla lorda Prewetta wydawała się nagle przeszłością, chociaż teraz wróciła na nowo kiedy przypomniała sobie jeden szczegół. – Rain wracała ze mną i mówiła o tobie. – Spojrzała na nowo na Celine, nie wiedząc, czy kojarzyła o kim mówiła. Ale skoro wysłała list, to raczej powinna pamiętać, a Rain obiecała umówić się na spotkanie z Yvette. Więc może uda im się jeszcze spotkać.
- Yvette… - słowa skierowane w stronę uzdrowicielki wypowiedziała miękko, tonem łagodnym. Nie tak, jakby zwracała się do dziecka, ale tak, aby zaświadczyć, że złych zamiarów również nie miała. Przez chwilę zastanawiała się na ile powinna mówić, ale w końcu, skoro Celine miała tu zostać, to też miała prawo wiedzieć. - …zamieszkujesz z przemytniczką, działającą nielegalnie za tego i poprzedniego rządu, na którą klątwę nałożyły osoby którym ufała. Paranoja na pewno bardzo pomoże w tych czasach, zwłaszcza, że Walię nie odwiedzają tylko niewinni. – Dla niej była to jedynie kwestia czasu, zanim nie dotrze wojna i tutaj. To, że wojna na razie panowała na terenie Anglii, nie poza nimi, nie znaczyło że takie tereny jak Szkocja czy Irlandia były jeszcze bezpieczne.
- Na wschodzie stąd jest miasteczko, Trawsfynydd. Mieszkańcy nie wiedzą, że tu jesteśmy i wolałabym aby tak pozostało. – Zawsze się martwiła. Nie można było żyć z przestępcami i udawać, że kiedykolwiek wychodziło się z pracy. Zwłaszcza jak przyjaciele po stronie prawa też stali się nagle przestępcami. Czy Marcel sam nie wiedział, jak działać, należąc do Zakonu, kiedy siedział pod nosem rządu bez żadnego wsparcia gdyby coś wysypało się z godziny na godzinę? Czy nie zastanawiał się, co by stało się z cyrkiem gdyby choć jedna osoba tam wpadła? Musiał, prawda?
Upewniła się, że wszyscy weszli do środka, aby potem zamknąć drzwi i upewnić się, że nie otworzą się zanim nie przeszła do kuchni, wstawiają jeszcze kubki tak, aby najpierw nalać do nich wrzątku. Zaraz potem przelała wodę na nowo do czajnika aby potem zaparzyć już herbatę. W ten sposób kubki przyjemnie grzały dłonie już od razu, nie nagrzewając się powoli. Postawiła jeszcze kubki przed Marcelem i Celine zanim nie spojrzała na Ogniomiota.
- Mogę? – Ostrożnie zapytała, nie biorąc kameleona do dłoni dopóki nie dostała pozwolenia, tylko wtedy delikatnie głaszcząc go palcem. – Przyszykujemy mu jakiś domek, musi mieć wilgotne otoczenie. I właśnie, uważaj na Pangura, pewnie chętnie by zrobił sobie z niego przekąskę. Ale jest spokojnym kotem, możesz się z nim bawić i go głaskać. Tylko go nie podnoś, bo tego nie lubi i wtedy głośno miałczy.
Nie miała jednak czasu na stanie i wpatrywanie się w przestrzeń ani w Ogniomiota, ostrożnie łapiąc ciepłe talerze z przygotowanym wcześniej posiłkiem, a do tego zaraz podsunęła im sztućce, aby mogli coś w końcu zjeść. Nie skomentowała tego wystawienia słoika za okno, siadając samej i czekając aż Yv do nich dołączy, nie spodziewając się, że ta bez problemu przyjmie skierowane do niej przeprosiny.
- Yvette, nie przepraszaj za mnie. – Ton dalej był łagodny, ale już dalej nie rozmawiała na żaden temat, czekając na to co powie im Marcel.
- We Francji. A potem w Indiach, Rumunii, Chinach, Ameryce i wielu, wielu innych krajach. Wczoraj wróciłam z Islandii. – Sporo, sporo czasu na podróże i teraz też nie mogła stanąć w miejscu. Ostatnia wyprawa dla lorda Prewetta wydawała się nagle przeszłością, chociaż teraz wróciła na nowo kiedy przypomniała sobie jeden szczegół. – Rain wracała ze mną i mówiła o tobie. – Spojrzała na nowo na Celine, nie wiedząc, czy kojarzyła o kim mówiła. Ale skoro wysłała list, to raczej powinna pamiętać, a Rain obiecała umówić się na spotkanie z Yvette. Więc może uda im się jeszcze spotkać.
- Yvette… - słowa skierowane w stronę uzdrowicielki wypowiedziała miękko, tonem łagodnym. Nie tak, jakby zwracała się do dziecka, ale tak, aby zaświadczyć, że złych zamiarów również nie miała. Przez chwilę zastanawiała się na ile powinna mówić, ale w końcu, skoro Celine miała tu zostać, to też miała prawo wiedzieć. - …zamieszkujesz z przemytniczką, działającą nielegalnie za tego i poprzedniego rządu, na którą klątwę nałożyły osoby którym ufała. Paranoja na pewno bardzo pomoże w tych czasach, zwłaszcza, że Walię nie odwiedzają tylko niewinni. – Dla niej była to jedynie kwestia czasu, zanim nie dotrze wojna i tutaj. To, że wojna na razie panowała na terenie Anglii, nie poza nimi, nie znaczyło że takie tereny jak Szkocja czy Irlandia były jeszcze bezpieczne.
- Na wschodzie stąd jest miasteczko, Trawsfynydd. Mieszkańcy nie wiedzą, że tu jesteśmy i wolałabym aby tak pozostało. – Zawsze się martwiła. Nie można było żyć z przestępcami i udawać, że kiedykolwiek wychodziło się z pracy. Zwłaszcza jak przyjaciele po stronie prawa też stali się nagle przestępcami. Czy Marcel sam nie wiedział, jak działać, należąc do Zakonu, kiedy siedział pod nosem rządu bez żadnego wsparcia gdyby coś wysypało się z godziny na godzinę? Czy nie zastanawiał się, co by stało się z cyrkiem gdyby choć jedna osoba tam wpadła? Musiał, prawda?
Upewniła się, że wszyscy weszli do środka, aby potem zamknąć drzwi i upewnić się, że nie otworzą się zanim nie przeszła do kuchni, wstawiają jeszcze kubki tak, aby najpierw nalać do nich wrzątku. Zaraz potem przelała wodę na nowo do czajnika aby potem zaparzyć już herbatę. W ten sposób kubki przyjemnie grzały dłonie już od razu, nie nagrzewając się powoli. Postawiła jeszcze kubki przed Marcelem i Celine zanim nie spojrzała na Ogniomiota.
- Mogę? – Ostrożnie zapytała, nie biorąc kameleona do dłoni dopóki nie dostała pozwolenia, tylko wtedy delikatnie głaszcząc go palcem. – Przyszykujemy mu jakiś domek, musi mieć wilgotne otoczenie. I właśnie, uważaj na Pangura, pewnie chętnie by zrobił sobie z niego przekąskę. Ale jest spokojnym kotem, możesz się z nim bawić i go głaskać. Tylko go nie podnoś, bo tego nie lubi i wtedy głośno miałczy.
Nie miała jednak czasu na stanie i wpatrywanie się w przestrzeń ani w Ogniomiota, ostrożnie łapiąc ciepłe talerze z przygotowanym wcześniej posiłkiem, a do tego zaraz podsunęła im sztućce, aby mogli coś w końcu zjeść. Nie skomentowała tego wystawienia słoika za okno, siadając samej i czekając aż Yv do nich dołączy, nie spodziewając się, że ta bez problemu przyjmie skierowane do niej przeprosiny.
- Yvette, nie przepraszaj za mnie. – Ton dalej był łagodny, ale już dalej nie rozmawiała na żaden temat, czekając na to co powie im Marcel.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Yvette twierdziła, że dom był bezpieczny, przeniósł wzrok na Thalię, kiedy podniosła temat jeszcze raz; była tylko przemytniczką, Ministerstwo Magii nie zatrudni tabunu patroli do ścigania jej w pustkowiach, póki nie da im ku temu dobrego powodu. A wierzył, że nie da, miała przecież pewne doświadczenie w tym, co robiła. Jeśli przestanie działać dyskretnie, wszystko położy się jak domino. Przemytnictwo to jedno, jej działalność związana z Zakonem Feniksa grała istotniejsze skrzypce - ale była tym samym większym gwarantem bezpieczeństwa Celine, nie dopuści przecież do krzywdy niewinnej dziewczyny. Thalia nie odniosła się do jego słów. Może to i lepiej. Nie potrafił sobie poradzić z niczym, co się wtedy wydarzyło - uciekał od nierozwiązanych spraw. Czy była na niego zła? Nie wiedział, ale teraz ważniejsze było przecież bezpieczeństwo dziewczyny.
- Celine nikt nie będzie tutaj szukał - odpowiedział, czy obawiała się, że to za Celine wpadnie tutaj w pościg? Nie do końca rozumiał jej myśli. - Nikt nie wie, że ją tutaj zabrałem. I nikt się nie dowie. Ludzie, którzy... próbowali ją skrzywdzić - Spojrzał na nią, z obawą. - Utracili związane z nią wspomnienia. Ten pośpiech... Celine mieszkała u czarodziejów, których miałem za bliskich przyjaciół. Wystawili nas. - Zmełł w głowie kilka myśli, Yvette ich znała, ale nie chciał wspominać o imionach. To mogło tylko utrudnić. - Dlatego... Szukaliśmy miejsca, w którym będzie mogła odetchnąć. - Przeniósł spojrzenie na Yvette, poszukując jej tęczówek, czy rozumiała, jak ważne było, żeby ta historia nie zatoczyła koła? Nikt nie powinien być traktowany w taki sposób: pochwycona, torturowana i finalnie sprzedana jak zwierzę, a potem - choć wolna - to przeganiania z kąta w kąt. Wciąż nie rozumiał, jak mogli do tego dopuścić, ale musiał wreszcie zrozumieć, że trwała wojna. A na wojnie każdy dbał tylko o siebie. On też powinien zacząć, zbyt długo oglądał się za siebie, mamił się wspomnieniami czegoś, co dawno runęło w gruzach. Grunt, żeby Doe nie dowiedzieli się, dokąd trafiła: był pewien, że w razie problemów nie zawahają się jej wydać. Kiedyś zrobiłby wszystko, żeby Thomas też - pomimo listów - był bezpieczny. Dziś już zrozumiał, że Thomas nie był tego warty. Że dla wszystkich będzie lepiej, jeśli w końcu wejdzie w tarapaty, z których już nie wyjdzie. Ci zwyrodnialcy handlowali pięknymi dziewczynami - co, jeśli sprowadził zagrożenie na Sheilę i Eve?
Wziął kubek między dłonie, ogrzewając ciepłem naczynia palce. Potrzebował tego po długiej podróży. Jedzenie pachniało cudownie, kiszki grały mu marsza. Ale pytanie Yvette sprawiło, że gardło znów związało się w twardy supeł, uniemożliwiając przełknięcie choć kęsa.
Nie chciał opowiadać tej historii za nią: a już na pewno nie chciał opowiadać jej przed nią. Nigdy zresztą o tę historię nie zapytał. Był pewien, że potrzebowała przede wszystkim czasu. Nie wiedział, co wydarzyło się w Tower ani później, choć wiedział, że mogło wydarzyć się coś tak wstydliwego, że nie powinien był tego słuchać. Thalia była jej obca. Ona i Yvette powinny porozmawiać o tym na osobności. Było jednak coś, co i on ukrywał. Coś, co ciążyło na jego sercu jak kamień i coś, co w głowie szeptało zawzięcie: że był taki sam jak Thomas.
- Pracowałem dla ludzi, którzy ją uprowadzili - odpowiedział w końcu, patrząc w talerz, na jednym tchu. Tak było łatwiej, ale tak naprawdę nie do Yvette kierował te słowa. Celine powinna wiedzieć. - Przepraszam - szepnął, ledwie słyszalnie. - Nie wiedziałem... co robią. To miała być... - zwykła kradzież, czy to było jakiekolwiek usprawiedliwienie? - Pomagałem komuś, zaciągnąłem dług. - Sheili. Ironiczne zrządzenie losu, że postanowili w taki sposób potraktować Celine. Niewiele wiedzieli. I niewiele się dowiedzą. - Zdradziłem ich, kiedy zobaczyłem... - Podniósł niepewnie spojrzenie na Celine. Podobno karma wraca: więc zdradził i został zdradzony. Ale nie sprawiało to wcale, że bolało mniej.
- Celine nikt nie będzie tutaj szukał - odpowiedział, czy obawiała się, że to za Celine wpadnie tutaj w pościg? Nie do końca rozumiał jej myśli. - Nikt nie wie, że ją tutaj zabrałem. I nikt się nie dowie. Ludzie, którzy... próbowali ją skrzywdzić - Spojrzał na nią, z obawą. - Utracili związane z nią wspomnienia. Ten pośpiech... Celine mieszkała u czarodziejów, których miałem za bliskich przyjaciół. Wystawili nas. - Zmełł w głowie kilka myśli, Yvette ich znała, ale nie chciał wspominać o imionach. To mogło tylko utrudnić. - Dlatego... Szukaliśmy miejsca, w którym będzie mogła odetchnąć. - Przeniósł spojrzenie na Yvette, poszukując jej tęczówek, czy rozumiała, jak ważne było, żeby ta historia nie zatoczyła koła? Nikt nie powinien być traktowany w taki sposób: pochwycona, torturowana i finalnie sprzedana jak zwierzę, a potem - choć wolna - to przeganiania z kąta w kąt. Wciąż nie rozumiał, jak mogli do tego dopuścić, ale musiał wreszcie zrozumieć, że trwała wojna. A na wojnie każdy dbał tylko o siebie. On też powinien zacząć, zbyt długo oglądał się za siebie, mamił się wspomnieniami czegoś, co dawno runęło w gruzach. Grunt, żeby Doe nie dowiedzieli się, dokąd trafiła: był pewien, że w razie problemów nie zawahają się jej wydać. Kiedyś zrobiłby wszystko, żeby Thomas też - pomimo listów - był bezpieczny. Dziś już zrozumiał, że Thomas nie był tego warty. Że dla wszystkich będzie lepiej, jeśli w końcu wejdzie w tarapaty, z których już nie wyjdzie. Ci zwyrodnialcy handlowali pięknymi dziewczynami - co, jeśli sprowadził zagrożenie na Sheilę i Eve?
Wziął kubek między dłonie, ogrzewając ciepłem naczynia palce. Potrzebował tego po długiej podróży. Jedzenie pachniało cudownie, kiszki grały mu marsza. Ale pytanie Yvette sprawiło, że gardło znów związało się w twardy supeł, uniemożliwiając przełknięcie choć kęsa.
Nie chciał opowiadać tej historii za nią: a już na pewno nie chciał opowiadać jej przed nią. Nigdy zresztą o tę historię nie zapytał. Był pewien, że potrzebowała przede wszystkim czasu. Nie wiedział, co wydarzyło się w Tower ani później, choć wiedział, że mogło wydarzyć się coś tak wstydliwego, że nie powinien był tego słuchać. Thalia była jej obca. Ona i Yvette powinny porozmawiać o tym na osobności. Było jednak coś, co i on ukrywał. Coś, co ciążyło na jego sercu jak kamień i coś, co w głowie szeptało zawzięcie: że był taki sam jak Thomas.
- Pracowałem dla ludzi, którzy ją uprowadzili - odpowiedział w końcu, patrząc w talerz, na jednym tchu. Tak było łatwiej, ale tak naprawdę nie do Yvette kierował te słowa. Celine powinna wiedzieć. - Przepraszam - szepnął, ledwie słyszalnie. - Nie wiedziałem... co robią. To miała być... - zwykła kradzież, czy to było jakiekolwiek usprawiedliwienie? - Pomagałem komuś, zaciągnąłem dług. - Sheili. Ironiczne zrządzenie losu, że postanowili w taki sposób potraktować Celine. Niewiele wiedzieli. I niewiele się dowiedzą. - Zdradziłem ich, kiedy zobaczyłem... - Podniósł niepewnie spojrzenie na Celine. Podobno karma wraca: więc zdradził i został zdradzony. Ale nie sprawiało to wcale, że bolało mniej.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Oczy zamigotały cienką warstwą łez na słowa Thalii. Wiatr niósł ją za horyzont do tak dalekich stron, krajobrazów, których Celine nawet nie była w stanie sobie wyobrazić, nie teraz, być może nigdy. Kiwnęła głową, najpierw raz, a potem zatrzepotała nią delikatniej, jakby przytakiwała słowom kobiety i własnym myślom, wznieconym w porywie huraganu dławiącej ją tęsknoty, miłości; oddech wręcz wyszarpała z piersi, gdy owładnęło nią wzruszenie. Rain. Wracała z Islandii - jak to? Co tam robiła, jak znalazła się tak daleko od domu, od portu? Jeśli uciekła, dlaczego aż tam? I dlaczego zdecydowała się wrócić do kraju, w którym działy się same złe rzeczy? Nie rozumiała - ale nie spytała, nie była w stanie. Słowa nie wyślizgnęłyby się poza ściśnięte gardło, a choć na chwilkę znów zakręciło się jej w głowie od natłoku rozważań i zbyt szybkiego, urywanego oddechu, z całych sił próbowała zachować to dla siebie.
Myśli o Rain, o jej kruczych lokach spływających na ramiona, o tanich sukienkach ciasno okalających ciało, podkreślających kobiecość, o kołysaniu bioder, których uczyła się od niej i Philippy, i o dłoniach, które z matczyną miłością głaskały skórę po narkotycznym uniesieniu - zdekoncentrowały ją na tyle, że wymiany zdań o bezpieczeństwie słuchała tylko jednym uchem. Działającą nielegalnie, utracili wspomnienia, to rozgrywało się gdzieś obok, nie podniosła wzroku, przyglądając się splecionym z Yv dłoniom. Wciąż były miękkie i piękne, przynajmniej w jej odczuciu. Ale ile istnień uratowały przez ostatnie półrocze? Ile zaszyły ran, nastawiły złamanych kości? Ile zniosły trudów?
Z nurtującego zamyślenia wyrwały ją dopiero pozwolenie Baudelaire i pytanie Thalii; uniosła wzrok do rudowłosej kobiety i przekrzywiła lekko głowę do boku, po czym skinęła, z dziwnie spokojnym, rozkojarzonym uśmiechem; jakby wspomnienia, te dobre, miłe, wciągnęły ją w wir kojącego remedium. Wcześniej wykrzywione przez ziąb, zdenerwowanie i strach rysy złagodniały, oddech zwolnił, stał się miarowy. Patrzyła na Wellers, jak ta wyciągnęła rękę w kierunku Ogniomiota i pozwoliła jej zawisnąć nieopodal, a potem musnęła go palcem, na co kameleon najpierw nawet się nie poruszył, może przyzwyczajony do podobnych gestów dzięki cyrkowemu opiekunowi. Dopiero po chwili wyciągnął trójkątne odnóża ku górze i zawiesił na palcu kobiety, usiłując wspiąć się wyżej, na wierzch jej dłoni.
- Macie kota - szepnęła, jakby w tym krótkim fakcie czaiła się kolejna dawka domowego ciepła. Kocię, które podarowała Aquili Black, by miała do kogo się przytulić, otrzymało o wiele bardziej skomplikowane imię i zatarło się w pamięci półwili. - Będę uważać. A gryzie? Pamiętam, że Clara, którą miałam jeszcze w Dolinie, strasznie gryzła, zawsze kiedy wracała z podwórka - wyznała śpiewnie, czule; spojrzała też najpierw na jedną, potem na drugą kobietę, by finalnie utkwić wzrok w uzdrowicielce, ostro, mocno, nie ze złości, a z powracających do niej wątpliwości i drżenia. Spokój przeminął. Na jego miejsce wpełzł bukiet poprzednich emocji, cięższych i trudniejszych, które przylgnęły do niej i znów stłamsiły, sprawiły, że Lovegood wydawała się mniejsza. Jej brwi ściągnęły się razem, delikatnie. - Ja... - zaczęła, by zaraz zamilknąć. To nie tak, że nie miała wyboru. Że one go nie miały. Równie dobrze Marcel - ten biedny Marcel, który musiał ją niańczyć - mógł zabrać ją do byle przytułku, gdyby spotkanie z Yvette i jej przyjaciółką zakończyło się fiaskiem. - Byłabym wam bardzo wdzięczna. Bardzo. To tylko na chwilę, stanę na nogi i nie będę wam zawadzać, i pomogę ze wszystkim, na Grimmauld Place robiłam różne rzeczy - obiecała Yvette, po czym uciekła wzrokiem w bok, na kuchenną podłogę i na dyszącą mgiełkę unoszącą się znad gorącej zupy, której sam zapach już sycił głód z całego dnia. Najukochańsza kuzynka chyba by jej nie odtrąciła, ale to nie znaczyło, że należało długo siedzieć jej na głowie. Tata powtarzał, że gość i plumpka wyjęta z wody po trzech dniach zaczynają cuchnąć - chociaż mówił tak tylko przy okazji odwiedzin głośnej ciotki Elli.
A potem stało się jeszcze ciężej i jeszcze trudniej. Labirynt pytań, również tych niezadanych, unoszących się w powietrzu jak ostrze chcące opaść na kark w każdej chwili, doprowadził ich na skraj urwiska. Łyżka, któraś już z kolei, zamarła w drodze z półmiska do ust. Łokieć uderzył o krawędź stołu, gdy urwała jego ruch trochę zbyt gwałtownie; ludzi, którzy ją uprowadzili, zaciągnąłem dług, zdradziłem ich, co się stało. Uprowadzili, pomagałem komuś. Jak na siebie trafiliście, przepraszam, pomagałem komuś, pracowałem dla ludzi. Te słowa niosły się po jej głowie druzgocącym echem, zjedzona zupa poderwała się przez przełyk i siłą podeszła do gardła; Celine zasłoniła usta obiema dłońmi, a jej ciało zareagowało jakby samoistnie, rzucając się w tył na krześle, które odsunęło się z głośnym chrobotem - jakby coś ją poparzyło. Elegancki mężczyzna taksujący ją oślizgłym spojrzeniem, ledwo widoczny, stojący pod światło padające z korytarza. Szorstka dłoń podtrzymująca jej podbródek przy wlewaniu herbaty przez spierzchnięte wargi. Odebrana świadomość. Niemoc, bezbronność przypominająca negliż.
Kaszlnęła, przełknęła, znów kaszlnęła, znów i znów; kiedy obróciła głowę w stronę Marcela, były w niej łzy, zaszkliły czerwone oczy - i choć mogło się wydawać, że chciała płakać przez jego udział w okrutnym procederze, półwila wyciągnęła rękę w jego kierunku, wyciągnęła dłoń, którą najpierw otarła o materiał płaszcza.
- Nie rób tak więcej - poprosiła prawie zbyt cicho przy głośnym oddechu; mogłaby błagać, na kolanach, gdyby to miało go przekonać. Nie narażaj się, nie szukaj guza, nie szukaj samozniszczenia. Wszyscy tam byliśmy, powiedział Thomas. W Tower, on, James i Marcel, a gdy patrzyła na niego kątem oka, widziała ból i ciernie panoszące się pod skórą, których nie sfabrykowałoby żadne kłamstwo. Może i Doe opowiadał bajki, ale chyba nie na ten temat. Przez pół roku oczy Marcela zgasły, wyblakły - i bała się, że on sam zgasł na tyle, żeby rzucać swoje życie na szali przy każdym możliwym zagrożeniu. - Proszę - Celine nie zastanawiała się, czy nie byli żenujący w oczach Yv i Thalii, liczyło się tylko to, żeby jej posłuchał. Przynajmniej częściowo. Coś podpowiadało jej przecież, że nie porzuci tego nawyku, że urodził się po to, żeby być bohaterem, obrońcą, rycerzem, że odnalazł swoje powołanie; pochyliła się do przodu, spróbowała spleść z nim palce, jak wcześniej z Baudelaire. - Albo obiecaj mi chociaż, że będziesz na siebie uważał - bardziej niż w pociągu i bardziej wśród ludzi, którzy mogli wbić mu nóż w plecy. Odchyliła się potem z powrotem, sięgnąwszy po herbatę, która powinna zatrzeć kwas zalegający w ustach, i wbiła wzrok w zupę. Elegancki mężczyzna, pociąg dygoczący na szynach, zmierzający do piekła. Pracowałem dla ludzi, którzy ją uprowadzili. Nie wiedziałem co robią.
Myśli o Rain, o jej kruczych lokach spływających na ramiona, o tanich sukienkach ciasno okalających ciało, podkreślających kobiecość, o kołysaniu bioder, których uczyła się od niej i Philippy, i o dłoniach, które z matczyną miłością głaskały skórę po narkotycznym uniesieniu - zdekoncentrowały ją na tyle, że wymiany zdań o bezpieczeństwie słuchała tylko jednym uchem. Działającą nielegalnie, utracili wspomnienia, to rozgrywało się gdzieś obok, nie podniosła wzroku, przyglądając się splecionym z Yv dłoniom. Wciąż były miękkie i piękne, przynajmniej w jej odczuciu. Ale ile istnień uratowały przez ostatnie półrocze? Ile zaszyły ran, nastawiły złamanych kości? Ile zniosły trudów?
Z nurtującego zamyślenia wyrwały ją dopiero pozwolenie Baudelaire i pytanie Thalii; uniosła wzrok do rudowłosej kobiety i przekrzywiła lekko głowę do boku, po czym skinęła, z dziwnie spokojnym, rozkojarzonym uśmiechem; jakby wspomnienia, te dobre, miłe, wciągnęły ją w wir kojącego remedium. Wcześniej wykrzywione przez ziąb, zdenerwowanie i strach rysy złagodniały, oddech zwolnił, stał się miarowy. Patrzyła na Wellers, jak ta wyciągnęła rękę w kierunku Ogniomiota i pozwoliła jej zawisnąć nieopodal, a potem musnęła go palcem, na co kameleon najpierw nawet się nie poruszył, może przyzwyczajony do podobnych gestów dzięki cyrkowemu opiekunowi. Dopiero po chwili wyciągnął trójkątne odnóża ku górze i zawiesił na palcu kobiety, usiłując wspiąć się wyżej, na wierzch jej dłoni.
- Macie kota - szepnęła, jakby w tym krótkim fakcie czaiła się kolejna dawka domowego ciepła. Kocię, które podarowała Aquili Black, by miała do kogo się przytulić, otrzymało o wiele bardziej skomplikowane imię i zatarło się w pamięci półwili. - Będę uważać. A gryzie? Pamiętam, że Clara, którą miałam jeszcze w Dolinie, strasznie gryzła, zawsze kiedy wracała z podwórka - wyznała śpiewnie, czule; spojrzała też najpierw na jedną, potem na drugą kobietę, by finalnie utkwić wzrok w uzdrowicielce, ostro, mocno, nie ze złości, a z powracających do niej wątpliwości i drżenia. Spokój przeminął. Na jego miejsce wpełzł bukiet poprzednich emocji, cięższych i trudniejszych, które przylgnęły do niej i znów stłamsiły, sprawiły, że Lovegood wydawała się mniejsza. Jej brwi ściągnęły się razem, delikatnie. - Ja... - zaczęła, by zaraz zamilknąć. To nie tak, że nie miała wyboru. Że one go nie miały. Równie dobrze Marcel - ten biedny Marcel, który musiał ją niańczyć - mógł zabrać ją do byle przytułku, gdyby spotkanie z Yvette i jej przyjaciółką zakończyło się fiaskiem. - Byłabym wam bardzo wdzięczna. Bardzo. To tylko na chwilę, stanę na nogi i nie będę wam zawadzać, i pomogę ze wszystkim, na Grimmauld Place robiłam różne rzeczy - obiecała Yvette, po czym uciekła wzrokiem w bok, na kuchenną podłogę i na dyszącą mgiełkę unoszącą się znad gorącej zupy, której sam zapach już sycił głód z całego dnia. Najukochańsza kuzynka chyba by jej nie odtrąciła, ale to nie znaczyło, że należało długo siedzieć jej na głowie. Tata powtarzał, że gość i plumpka wyjęta z wody po trzech dniach zaczynają cuchnąć - chociaż mówił tak tylko przy okazji odwiedzin głośnej ciotki Elli.
A potem stało się jeszcze ciężej i jeszcze trudniej. Labirynt pytań, również tych niezadanych, unoszących się w powietrzu jak ostrze chcące opaść na kark w każdej chwili, doprowadził ich na skraj urwiska. Łyżka, któraś już z kolei, zamarła w drodze z półmiska do ust. Łokieć uderzył o krawędź stołu, gdy urwała jego ruch trochę zbyt gwałtownie; ludzi, którzy ją uprowadzili, zaciągnąłem dług, zdradziłem ich, co się stało. Uprowadzili, pomagałem komuś. Jak na siebie trafiliście, przepraszam, pomagałem komuś, pracowałem dla ludzi. Te słowa niosły się po jej głowie druzgocącym echem, zjedzona zupa poderwała się przez przełyk i siłą podeszła do gardła; Celine zasłoniła usta obiema dłońmi, a jej ciało zareagowało jakby samoistnie, rzucając się w tył na krześle, które odsunęło się z głośnym chrobotem - jakby coś ją poparzyło. Elegancki mężczyzna taksujący ją oślizgłym spojrzeniem, ledwo widoczny, stojący pod światło padające z korytarza. Szorstka dłoń podtrzymująca jej podbródek przy wlewaniu herbaty przez spierzchnięte wargi. Odebrana świadomość. Niemoc, bezbronność przypominająca negliż.
Kaszlnęła, przełknęła, znów kaszlnęła, znów i znów; kiedy obróciła głowę w stronę Marcela, były w niej łzy, zaszkliły czerwone oczy - i choć mogło się wydawać, że chciała płakać przez jego udział w okrutnym procederze, półwila wyciągnęła rękę w jego kierunku, wyciągnęła dłoń, którą najpierw otarła o materiał płaszcza.
- Nie rób tak więcej - poprosiła prawie zbyt cicho przy głośnym oddechu; mogłaby błagać, na kolanach, gdyby to miało go przekonać. Nie narażaj się, nie szukaj guza, nie szukaj samozniszczenia. Wszyscy tam byliśmy, powiedział Thomas. W Tower, on, James i Marcel, a gdy patrzyła na niego kątem oka, widziała ból i ciernie panoszące się pod skórą, których nie sfabrykowałoby żadne kłamstwo. Może i Doe opowiadał bajki, ale chyba nie na ten temat. Przez pół roku oczy Marcela zgasły, wyblakły - i bała się, że on sam zgasł na tyle, żeby rzucać swoje życie na szali przy każdym możliwym zagrożeniu. - Proszę - Celine nie zastanawiała się, czy nie byli żenujący w oczach Yv i Thalii, liczyło się tylko to, żeby jej posłuchał. Przynajmniej częściowo. Coś podpowiadało jej przecież, że nie porzuci tego nawyku, że urodził się po to, żeby być bohaterem, obrońcą, rycerzem, że odnalazł swoje powołanie; pochyliła się do przodu, spróbowała spleść z nim palce, jak wcześniej z Baudelaire. - Albo obiecaj mi chociaż, że będziesz na siebie uważał - bardziej niż w pociągu i bardziej wśród ludzi, którzy mogli wbić mu nóż w plecy. Odchyliła się potem z powrotem, sięgnąwszy po herbatę, która powinna zatrzeć kwas zalegający w ustach, i wbiła wzrok w zupę. Elegancki mężczyzna, pociąg dygoczący na szynach, zmierzający do piekła. Pracowałem dla ludzi, którzy ją uprowadzili. Nie wiedziałem co robią.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Salon II
Szybka odpowiedź