Salon
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Salon
Błękitne ściany i jasna podłoga odznaczają ten dom, zazwyczaj biały, polerowany i hermetyczny, tchnieniem koloru. Tutaj także znajduje się przejście do ogrodu, w postaci dwóch szerokich, przeszklonych drzwi, przy których stoi dodatkowy wieszak na wierzchnie odzienia, które można złapać w biegu. W kącie znajduje się duży regał z książkami, oraz mniejszy obok niego, mieszący zabawki chłopca, które zostawiłby pod koniec dnia bez posprzątania i zaniesienia ich do swojego pokoju. Komplet mebli to wygodna, szeroka, rozkładana kanapa i dwa fotele pokryte miękkimi kocami i kolorowymi poduszkami. Na regale pod ścianą z kominkiem stoi mugolskie radio.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
data-kwiecień?
Palce lewej dłoni zaciskał na lasce, jak zawsze, a w prawej ręce manewrował naręczem książek i siatką ze starymi, drewnianymi zabawkami Orestesa (wciąż w doskonałej kondycji!). Pod koniec marca posprzątał wreszcie sypialnię Beatrice, potem rzucił się w wir porządków w całym domu, nawet na niechętnie odwiedzanym (schody, schody, schody) strychu, gdzie znalazł prawdziwe perły. Zabawki dla trzylatka, baśnie odpowiednie dla Orpheusa, chyba nawet sweterek, w który by wszedł - wszystko, co Orestes chętnie odda kuzynowi.
W myśl budowania rodzinnych relacji postanowił zaskoczyć dziś Letę, sprawić jej miłą (oby, nawet jeśli nie swoją obecnością, to prezentami) niespodziankę i kojarząc (zgodnie z własnym terminarzem, w którym zapisywał czasem i jej terminarz - fakty, których się dowiadywał, rutynę, którą wyczuł; z każdym bliskim robił to samo), że powinna spędzić sobotnie popołudnie u siebie. Humor miał wyśmienity, nawet wizyta u teściów nie zdołała mu go zepsuć. Orestes został u nich na obiad, ale miał nadzieję, że niedługo przyprowadzi go tutaj, żeby pokazał kuzynowi nowe zabawki.
Zapukał do drzwi łokciem, naprawdę przybył obładowany, ale odpowiedziała mu cisza.
-Leta? - zawołał w stronę ogrodu, ale albo nie było jej w domu albo go nie słyszała. Może poczeka, albo odstawi te książki na ziemię - na razie odruchowo oparł się o drzwi barkiem...
...a one znienacka uchyliły się pod jego ciężarem. Nie przewidział, że będą otwarte (to niebezpieczne!), musiał niechcący trącić książkami klamkę, w każdym razie - poleciał wraz z drzwiami do przodu. Mało brakowało, a wywróciłby się na parkiet w hallu, ale zaszczepiony mu przez matkę lęk przed upadkiem był zbyt silny. Zadziałał instynktownie, wypuszczając z ręki książki i zabawki, by złapać się framugi - a drugą dłonią podeprzeć o laskę. Złapał równowagę, ale tomy bajek i drewniane koniki upadły na podłogę z głuchym ŁUPS, ŁUPS, ŁUPS, bez wątpienia przykuwając uwagę każdego, kto mógł znajdować się w salonie.
Hector syknął coś pod nosem, wyprostował się i podniósł wzrok, spodziewając się przewracającej oczami siostry albo zaciekawionego Orpheusa - ale ku swojemu zdumieniu, w tyle korytarza zobaczył mężczyznę.
Palce lewej dłoni zaciskał na lasce, jak zawsze, a w prawej ręce manewrował naręczem książek i siatką ze starymi, drewnianymi zabawkami Orestesa (wciąż w doskonałej kondycji!). Pod koniec marca posprzątał wreszcie sypialnię Beatrice, potem rzucił się w wir porządków w całym domu, nawet na niechętnie odwiedzanym (schody, schody, schody) strychu, gdzie znalazł prawdziwe perły. Zabawki dla trzylatka, baśnie odpowiednie dla Orpheusa, chyba nawet sweterek, w który by wszedł - wszystko, co Orestes chętnie odda kuzynowi.
W myśl budowania rodzinnych relacji postanowił zaskoczyć dziś Letę, sprawić jej miłą (oby, nawet jeśli nie swoją obecnością, to prezentami) niespodziankę i kojarząc (zgodnie z własnym terminarzem, w którym zapisywał czasem i jej terminarz - fakty, których się dowiadywał, rutynę, którą wyczuł; z każdym bliskim robił to samo), że powinna spędzić sobotnie popołudnie u siebie. Humor miał wyśmienity, nawet wizyta u teściów nie zdołała mu go zepsuć. Orestes został u nich na obiad, ale miał nadzieję, że niedługo przyprowadzi go tutaj, żeby pokazał kuzynowi nowe zabawki.
Zapukał do drzwi łokciem, naprawdę przybył obładowany, ale odpowiedziała mu cisza.
-Leta? - zawołał w stronę ogrodu, ale albo nie było jej w domu albo go nie słyszała. Może poczeka, albo odstawi te książki na ziemię - na razie odruchowo oparł się o drzwi barkiem...
...a one znienacka uchyliły się pod jego ciężarem. Nie przewidział, że będą otwarte (to niebezpieczne!), musiał niechcący trącić książkami klamkę, w każdym razie - poleciał wraz z drzwiami do przodu. Mało brakowało, a wywróciłby się na parkiet w hallu, ale zaszczepiony mu przez matkę lęk przed upadkiem był zbyt silny. Zadziałał instynktownie, wypuszczając z ręki książki i zabawki, by złapać się framugi - a drugą dłonią podeprzeć o laskę. Złapał równowagę, ale tomy bajek i drewniane koniki upadły na podłogę z głuchym ŁUPS, ŁUPS, ŁUPS, bez wątpienia przykuwając uwagę każdego, kto mógł znajdować się w salonie.
Hector syknął coś pod nosem, wyprostował się i podniósł wzrok, spodziewając się przewracającej oczami siostry albo zaciekawionego Orpheusa - ale ku swojemu zdumieniu, w tyle korytarza zobaczył mężczyznę.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niektóre dni były łatwiejsze. Myśli wydawały się spokojniejsze, a rzeczywistość przystępniejsza do przyswojenia. Najczęściej jednak każdy oddech był walką z rosnącym niepokojem - myślał, że im więcej czasu upłynie od Wielkiej Wojny Mugoli, tym bardziej wspomnienia przesiąknięte szkarłatem zaczną blednąć. Dzisiejszy dzień należał do tych gorszych - tych podczas których każdy szmer drażnił zakończenia nerwowe, a on balansował na cienkiej granicy między teraźniejszością a przeszłością. Wtedy bardziej niz zwykle szukał czegoś, czym mógłby zająć ręce. Sam - nie do końca poproszony - pojawił się przed drzwiami Lety z marną wymówką chęci naprawienia tego chyboczącego się schodka, który mógł pozbawić ją zębów. Orphie - jak zawsze - dzielnie asystował w naprawach, podając mu niezbędne narzędzia, a raczej przykładając rączkę do akurat podnoszonego narzędzia.
To właśnie wtedy usłyszał huk.
Zimno ogarnęło jego ciało, a złowrogi dreszcz przebiegł wzdłuz kręgosłupa.
Nie wiedział kiedy obraz zamazał się, a charakterystyczny zapach domu pani Evans zmieszał się z ciężkim, drażniącym nozdrza odorem kurzu unoszącego się w powietrzu, który nie zdążył osiąść po eksplozji. On nie słyszał upadającego, nie do końca sprawnego fizycznie czarodzieja, który nie spodziewał się, że zamek ustąpi pod naciskiem. On słyszał niemieckiego żołnierza z karabinem u boku, który bez mrugnięcia okiem był w stanie posłać śmiertelny cios w jego stronę. - Zostań tu - zdołał wymruczeć, chociaż szczęki zacisnęły się w paraliżującym strachu. Nierówny oddech szarpał klatką piersiową, a on starał się wrócić do swojej mantry.
Nazywam się Alfred Summers, nie jestem już żołnierzem, jestem cywilem.
Te słowa rozmywały się jednak wśród zalewających go obrazów z przeszłości. Nie do końca pamiętał jak stoczył się ze schodów do korytarza na parterze, w którym stanął z twarzą kolorem przypominającą białą kartkę papieru, na której widać było wiele, niemalże wszystko. Każdą brzydką emocję, te wszystkie blizny, które na codzień skrzętnie skrywał za obojętnym spojrzeniem, wychodziły na światło dzienne. Strach, złość, ból - to wszystko mieszało się ze sobą, rozgrzewając krew, przyśpieszając oddech oraz bicie serca. Spojrzenie to nabierało to znowu traciło ostrość podobnie, w momentach kiedy jego połączenie z teraźniejszością zacierało się.
Dłoń nadal zaciskała się na poręczy schodów, tak kurczowo, że skóra na kłykciach jaśniała trupią bielą, chociaż dla niego palce nadal były pokryte warstwą brudu zmieszanego z krwią. Moją? Czy jego?
- Poddaj się - wyharczał, jednocześnie popadając w większą panikę, którą można było zobaczyć w oczach, ale nie usłyszeć w głosie. Gdzie jego broń? Przebrzydły, cholerny, nazistowski pies. Dla niego Hector nie był Hectorem, nie widział w nim czarodzieja w skrojonym, eleganckim stroju. Był żołnierzem w mundurze Rzeszy.
Albo on, albo ja.
Ta myśl zdawała się go przytłaczać.
Nienienienie.Nie. NIE!
To właśnie wtedy usłyszał huk.
Zimno ogarnęło jego ciało, a złowrogi dreszcz przebiegł wzdłuz kręgosłupa.
Nie wiedział kiedy obraz zamazał się, a charakterystyczny zapach domu pani Evans zmieszał się z ciężkim, drażniącym nozdrza odorem kurzu unoszącego się w powietrzu, który nie zdążył osiąść po eksplozji. On nie słyszał upadającego, nie do końca sprawnego fizycznie czarodzieja, który nie spodziewał się, że zamek ustąpi pod naciskiem. On słyszał niemieckiego żołnierza z karabinem u boku, który bez mrugnięcia okiem był w stanie posłać śmiertelny cios w jego stronę. - Zostań tu - zdołał wymruczeć, chociaż szczęki zacisnęły się w paraliżującym strachu. Nierówny oddech szarpał klatką piersiową, a on starał się wrócić do swojej mantry.
Nazywam się Alfred Summers, nie jestem już żołnierzem, jestem cywilem.
Te słowa rozmywały się jednak wśród zalewających go obrazów z przeszłości. Nie do końca pamiętał jak stoczył się ze schodów do korytarza na parterze, w którym stanął z twarzą kolorem przypominającą białą kartkę papieru, na której widać było wiele, niemalże wszystko. Każdą brzydką emocję, te wszystkie blizny, które na codzień skrzętnie skrywał za obojętnym spojrzeniem, wychodziły na światło dzienne. Strach, złość, ból - to wszystko mieszało się ze sobą, rozgrzewając krew, przyśpieszając oddech oraz bicie serca. Spojrzenie to nabierało to znowu traciło ostrość podobnie, w momentach kiedy jego połączenie z teraźniejszością zacierało się.
Dłoń nadal zaciskała się na poręczy schodów, tak kurczowo, że skóra na kłykciach jaśniała trupią bielą, chociaż dla niego palce nadal były pokryte warstwą brudu zmieszanego z krwią. Moją? Czy jego?
- Poddaj się - wyharczał, jednocześnie popadając w większą panikę, którą można było zobaczyć w oczach, ale nie usłyszeć w głosie. Gdzie jego broń? Przebrzydły, cholerny, nazistowski pies. Dla niego Hector nie był Hectorem, nie widział w nim czarodzieja w skrojonym, eleganckim stroju. Był żołnierzem w mundurze Rzeszy.
Albo on, albo ja.
Ta myśl zdawała się go przytłaczać.
Nienienienie.Nie. NIE!
Dwie niezapowiedziane wizyty jednego dnia - choć z ową sztuką nigdy nie miałam do czynienia, jestem pewna, że któreś tomiszcze traktujące o alchemicznych miksturach podałoby te okoliczności jako przepis na katastrofę wysadzającą kociołki wykonane nawet z najczystszego złota. Ingrediencja plugawa i szlachetna, połączone w zakazanym romansie, ścierające się ze sobą skórami drażnionymi niechcianym dotykiem, co w końcu doprowadzało je do niebezpiecznego bulgotu. Tylko który z nich był szlachetny, a który plugawy?
I czy mój dom również mogli wysadzić w powietrze?
Alfie pracował na górze, mocując się ze schodkami prowadzącymi na strych - ja w tym czasie zajmowałam się wywieszaniem świeżego prania w ogrodzie oraz zbieraniem tkanin, które zdążyły wyschnąć od wczesnych porannych godzin. Nucona pod nosem piosenka radiowa umilała mi pracę, a zarówno jej rytm, jak i szelest materiałów pozostawiały mnie niewrażliwą na dźwięki dochodzące z mieszkania; nie słyszałam więc gruchotu upadających przedmiotów, odgłosów w popłochu ratującego się brata; nie słyszałam kroków schodzącego Alfreda, nie słyszałam wrzenia głosów w głowie sąsiada, ani traum, które w jego duszy wybrzmiewały jak najokrutniejszy dzwon.
Dopiero gdy wiklinowy kosz wypełniły jasne poszewki pościelowe, a mokre koszule i kilka spódnic zawisło na linkach rozpostartych między drzewami, ruszyłam z powrotem w kierunku domu. Weszłam do środka przez drzwi tarasowe - gdzie spojrzenie machinalnie przyciągnęły ich sylwetki, napięte jak cięciwy łuku, ułożone w niepozornym rozkładzie sił i taktycznych punktów. Jedna z dłoni Hectora była zaciśnięta na framudze, druga natomiast na lasce, podpierał się mocniej niż zazwyczaj, balansując na dziwnie wygiętych kolanach, podczas gdy górujący nad nim Alfie niemal łamał w swoim uścisku drewno balustrady na klatce schodowej, warcząc wściekle na widok nieznajomego. Przyglądałam się im w osłupieniu przez kilka sekund; jeszcze tego brakowało, żeby rzucili się sobie do gardeł i zalali krwią świeżo umytą podłogę.
Wojna uczyła nas nieufności, czyżby się nie znali? Mogłabym przyrzec, że kiedyś wspominałam Summersowi o bracie, czy może tylko wydawało mi się, że to zrobiłam? A nawet jeśli, najwyraźniej nigdy dotąd nie minęli się w drodze do mojego domu, nie oswoili wzajemnie z twarzą drugiego, obierając nieznajomość jako zapalnik ostrożności. Agresji. Coś w postawie Alfreda mnie martwiło, dlatego gdy tylko odzyskałam rezon, odchrząknęłam cicho i postąpiłam krok do przodu.
- Nie spodziewałam się ciebie dzisiaj - zwróciłam się do Hectora, wodząc spojrzeniem między nimi, kontrolnie, pragnąc się upewnić, że animozje były jedynie moim przywidzeniem. Poddaj się, powiedział Summers, chociaż nawet nie dzierżył w dłoni różdżki; zamierzał łupnąć Hectora pięściami, gdyby zaszła taka konieczność? Żaden z nich nie był przecież złym człowiekiem, a skoro znaleźli się dziś w Ulu, powinni razem zostać na obiad, przekonać o przyzwoitych zamiarach i szlachetnych relacjach; znów otwarłam usta, by przedstawić ich sobie nawzajem i zaproponować wspólny posiłek, gdy z góry dobiegły nas dźwięki przewracanych przedmiotów, za co niewątpliwie odpowiedzialny był Orpheus. Stuk, stuk, stuk.
I czy mój dom również mogli wysadzić w powietrze?
Alfie pracował na górze, mocując się ze schodkami prowadzącymi na strych - ja w tym czasie zajmowałam się wywieszaniem świeżego prania w ogrodzie oraz zbieraniem tkanin, które zdążyły wyschnąć od wczesnych porannych godzin. Nucona pod nosem piosenka radiowa umilała mi pracę, a zarówno jej rytm, jak i szelest materiałów pozostawiały mnie niewrażliwą na dźwięki dochodzące z mieszkania; nie słyszałam więc gruchotu upadających przedmiotów, odgłosów w popłochu ratującego się brata; nie słyszałam kroków schodzącego Alfreda, nie słyszałam wrzenia głosów w głowie sąsiada, ani traum, które w jego duszy wybrzmiewały jak najokrutniejszy dzwon.
Dopiero gdy wiklinowy kosz wypełniły jasne poszewki pościelowe, a mokre koszule i kilka spódnic zawisło na linkach rozpostartych między drzewami, ruszyłam z powrotem w kierunku domu. Weszłam do środka przez drzwi tarasowe - gdzie spojrzenie machinalnie przyciągnęły ich sylwetki, napięte jak cięciwy łuku, ułożone w niepozornym rozkładzie sił i taktycznych punktów. Jedna z dłoni Hectora była zaciśnięta na framudze, druga natomiast na lasce, podpierał się mocniej niż zazwyczaj, balansując na dziwnie wygiętych kolanach, podczas gdy górujący nad nim Alfie niemal łamał w swoim uścisku drewno balustrady na klatce schodowej, warcząc wściekle na widok nieznajomego. Przyglądałam się im w osłupieniu przez kilka sekund; jeszcze tego brakowało, żeby rzucili się sobie do gardeł i zalali krwią świeżo umytą podłogę.
Wojna uczyła nas nieufności, czyżby się nie znali? Mogłabym przyrzec, że kiedyś wspominałam Summersowi o bracie, czy może tylko wydawało mi się, że to zrobiłam? A nawet jeśli, najwyraźniej nigdy dotąd nie minęli się w drodze do mojego domu, nie oswoili wzajemnie z twarzą drugiego, obierając nieznajomość jako zapalnik ostrożności. Agresji. Coś w postawie Alfreda mnie martwiło, dlatego gdy tylko odzyskałam rezon, odchrząknęłam cicho i postąpiłam krok do przodu.
- Nie spodziewałam się ciebie dzisiaj - zwróciłam się do Hectora, wodząc spojrzeniem między nimi, kontrolnie, pragnąc się upewnić, że animozje były jedynie moim przywidzeniem. Poddaj się, powiedział Summers, chociaż nawet nie dzierżył w dłoni różdżki; zamierzał łupnąć Hectora pięściami, gdyby zaszła taka konieczność? Żaden z nich nie był przecież złym człowiekiem, a skoro znaleźli się dziś w Ulu, powinni razem zostać na obiad, przekonać o przyzwoitych zamiarach i szlachetnych relacjach; znów otwarłam usta, by przedstawić ich sobie nawzajem i zaproponować wspólny posiłek, gdy z góry dobiegły nas dźwięki przewracanych przedmiotów, za co niewątpliwie odpowiedzialny był Orpheus. Stuk, stuk, stuk.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Już za chwilę miał się przekonać, że instynkt go nie mylił - że siostra faktycznie jest w ogrodzie, że lada moment pojawi się w drzwiach tarasowych, a on uprzejmie przypomni jej o zamykaniu drzwi na klucz. Na razie jego uwagę przykuł jednak nieznajomy, schodzący ze schodów (szybko, sprężyście, co wzbudziło w Vale'u irracjonalną zazdrość - Hector n i g d y nie umiałby się tak zachować na schodach - choć noga nie doskwierała mu na tyle, by nie mógł z nich zejść wcale, pewnie mógłby to nawet zrobić szybko gdyby nabrał wprawy, to lęk zakodowany mu przez matkę był większy od logiki, paraliżując rozum i nogi ilekroć stawał na stromym stopniu i zmuszając go do powolności), barczysta sylwetka, ponadprzeciętny wzrost, typ przystojności, który zawsze Hectora onieśmielał i irytował na zmianę. Zawsze czyli przed wojną. A teraz ten blondyn był intruzem w domu jego siostry.
I kazał się mu p o d d a ć.
Złodziej? Morderca? Gwałciciel?
Gdyby ten typ zaskoczył go w jego domu, gdyby w pobliżu był Orestes, gdyby byli nawet sami - Hector chyba uniósłby ręce do góry i odezwał się łagodnie, kombinując jak z tego wybrnąć. Nie był wojownikiem, nigdy nie był odważny (we własnym, bardzo krytycznym mniemaniu był zresztą tchórzem), chciał po prostu przetrwać.
Tyle, że teraz chodziło o jego siostrę i siostrzeńca. Całkowicie samych na tym świecie. Siostrę, którą rozczarował już tyle razy - a teraz fala goryczy podeszła mu do gardła na samą myśl, że i dzisiaj mógł się spóźnić.
Wyprostował się chwiejnie i odrzucił laskę, ŁUPS, chwilę ustoi bez niej na nogach, a musiał sięgnąć po różdżkę.
-Co zrobiłeś Lecie?! - syknął, zupełnie nieswoim głosem. Ostatni raz odezwał się tym tonem chyba do Archibalda, gdy ten pochopnie powiedział coś okrutnego o Beatrice i Orestesie. Całe życie pracował nad tym, by w jego głosie nie było słychać ochrypłego, ostrego akcentu ze Shropshire, by nie brzmieć jak własny ojciec, by zaokrąglać zgłoski i tchnąć we własny ton wyćwiczoną łagodność i wykrzesać z krtani choć odrobinę ciepła.
Teraz zabrzmiał lodowato i ostro. Jak Anselm Vale.
Lata mogła usłyszeć te ostre zgłoski, gdy podchodziła do drzwi tarasowych - swoiste deja vu. Zamiast ojca zobaczyła jednak Hectora, pobladłego ze złości, z roziskrzonym wzrokiem. Nigdy, nawet po śmierci Jaspera, nie widziała go tak zagniewanego - nawet w lutym, gdy odprawił ją z domu, był przerażająco obojętny.
Na szczęście - Hector zobaczył i usłyszał ją, gdy tylko pojawiła się w pokoju. Prędko oderwał wzrok od mężczyzny (zdradzając pewien brak instynktu samozachowawczego - ktoś, kto zaznał już w życiu prawdziwej walki i przemocy nie spuściłby wroga z oczu), by zlustrować spojrzeniem siostrę, całą i zdrową.
Mina momentalnie mu złagodniała, w jasnych oczach odbiła się wyraźna ulga.
-Leta. - ta sama ulga wybrzmiała w jej imieniu, które wyrwało mu się od razu, zgoła cieplej, zgłoski na powrót stopniały. Jesteś cała.
Wybiła go z rytmu, stwierdzeniem (a może pytaniem), zaskakująco logicznym i domagającym się odpowiedzi.
-Miałem niespo... - odpowiedział mechanicznie, znacząco zerkając na podłogę, po której toczyły się drewniane zabawki.
ŁUP, ŁUP, ŁUP - Hector urwał wpół słowa, słysząc hałas z góry, ale tylko z powodu tego, że niewygodnie byłoby mu przekrzyczeć to stukanie. Był przyzwyczajony do tego, że Orpheus to żywy chłopiec, wolał odczekać na ciszę zanim znowu podejmie temat. Odruchowo zerknął w górę, spojrzenie znowu napotkało nieznajomego blondyna - którym Leta wydawała się być zupełnie nieprzejęta. To wystarczyło Hectorowi, by przestać się go bać - rozpoznałby, gdyby siostra była zastraszona lub zaskoczona - ale teraz, ku własnemu zaskoczeniu, zobaczył, że reakcja wcale nie była obopólna. Nieznajomy nadal stał w miejscu i dopiero teraz - mogąc skupić się na czymś innym niż bezpieczeństwo siostry - Hector zauważył pobielałe knykcie, mocno zaciśniętą szczękę, dziwnie nieobecne spojrzenie.
Uniósł brwi i choć już miał się przedstawić i spytać kim pan jest, to nagle poczuł ukłucie ciekawości. I nie potrafił się powstrzymać przed tym, by czegoś nie sprawdzić.
-Um... - powoli zgiął ręce w łokciach i uniósł dłonie do góry. -Poddaję się. - na twarzy pojawił się uprzejmy, blady uśmiech, ton złagodniał jeszcze bardziej, każdy gest był wyćwiczony - taki, jakiego Hector używał wobec wariatów.
A Leta, znająca brata lepiej, mogłaby przysiąc, że w jego z pozoru spokojnym tonie zadźwięczała też jakaś ironia.
I kazał się mu p o d d a ć.
Złodziej? Morderca? Gwałciciel?
Gdyby ten typ zaskoczył go w jego domu, gdyby w pobliżu był Orestes, gdyby byli nawet sami - Hector chyba uniósłby ręce do góry i odezwał się łagodnie, kombinując jak z tego wybrnąć. Nie był wojownikiem, nigdy nie był odważny (we własnym, bardzo krytycznym mniemaniu był zresztą tchórzem), chciał po prostu przetrwać.
Tyle, że teraz chodziło o jego siostrę i siostrzeńca. Całkowicie samych na tym świecie. Siostrę, którą rozczarował już tyle razy - a teraz fala goryczy podeszła mu do gardła na samą myśl, że i dzisiaj mógł się spóźnić.
Wyprostował się chwiejnie i odrzucił laskę, ŁUPS, chwilę ustoi bez niej na nogach, a musiał sięgnąć po różdżkę.
-Co zrobiłeś Lecie?! - syknął, zupełnie nieswoim głosem. Ostatni raz odezwał się tym tonem chyba do Archibalda, gdy ten pochopnie powiedział coś okrutnego o Beatrice i Orestesie. Całe życie pracował nad tym, by w jego głosie nie było słychać ochrypłego, ostrego akcentu ze Shropshire, by nie brzmieć jak własny ojciec, by zaokrąglać zgłoski i tchnąć we własny ton wyćwiczoną łagodność i wykrzesać z krtani choć odrobinę ciepła.
Teraz zabrzmiał lodowato i ostro. Jak Anselm Vale.
Lata mogła usłyszeć te ostre zgłoski, gdy podchodziła do drzwi tarasowych - swoiste deja vu. Zamiast ojca zobaczyła jednak Hectora, pobladłego ze złości, z roziskrzonym wzrokiem. Nigdy, nawet po śmierci Jaspera, nie widziała go tak zagniewanego - nawet w lutym, gdy odprawił ją z domu, był przerażająco obojętny.
Na szczęście - Hector zobaczył i usłyszał ją, gdy tylko pojawiła się w pokoju. Prędko oderwał wzrok od mężczyzny (zdradzając pewien brak instynktu samozachowawczego - ktoś, kto zaznał już w życiu prawdziwej walki i przemocy nie spuściłby wroga z oczu), by zlustrować spojrzeniem siostrę, całą i zdrową.
Mina momentalnie mu złagodniała, w jasnych oczach odbiła się wyraźna ulga.
-Leta. - ta sama ulga wybrzmiała w jej imieniu, które wyrwało mu się od razu, zgoła cieplej, zgłoski na powrót stopniały. Jesteś cała.
Wybiła go z rytmu, stwierdzeniem (a może pytaniem), zaskakująco logicznym i domagającym się odpowiedzi.
-Miałem niespo... - odpowiedział mechanicznie, znacząco zerkając na podłogę, po której toczyły się drewniane zabawki.
ŁUP, ŁUP, ŁUP - Hector urwał wpół słowa, słysząc hałas z góry, ale tylko z powodu tego, że niewygodnie byłoby mu przekrzyczeć to stukanie. Był przyzwyczajony do tego, że Orpheus to żywy chłopiec, wolał odczekać na ciszę zanim znowu podejmie temat. Odruchowo zerknął w górę, spojrzenie znowu napotkało nieznajomego blondyna - którym Leta wydawała się być zupełnie nieprzejęta. To wystarczyło Hectorowi, by przestać się go bać - rozpoznałby, gdyby siostra była zastraszona lub zaskoczona - ale teraz, ku własnemu zaskoczeniu, zobaczył, że reakcja wcale nie była obopólna. Nieznajomy nadal stał w miejscu i dopiero teraz - mogąc skupić się na czymś innym niż bezpieczeństwo siostry - Hector zauważył pobielałe knykcie, mocno zaciśniętą szczękę, dziwnie nieobecne spojrzenie.
Uniósł brwi i choć już miał się przedstawić i spytać kim pan jest, to nagle poczuł ukłucie ciekawości. I nie potrafił się powstrzymać przed tym, by czegoś nie sprawdzić.
-Um... - powoli zgiął ręce w łokciach i uniósł dłonie do góry. -Poddaję się. - na twarzy pojawił się uprzejmy, blady uśmiech, ton złagodniał jeszcze bardziej, każdy gest był wyćwiczony - taki, jakiego Hector używał wobec wariatów.
A Leta, znająca brata lepiej, mogłaby przysiąc, że w jego z pozoru spokojnym tonie zadźwięczała też jakaś ironia.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Co zrobiłeś Lecie?!
Lecie? Jakiej Lecie?
Dlaczego ten nazistowski szczur znał jej imię?
Rzeczywistość zacierała się, rozmywała wśród niespokojnych myśli, które raz na brzmienie kobiecego imienia przywoływały obraz uśmiechniętej pani Evans, innym razem zaś pojawiała się pustka. A to wszystko w przeciągu kilku sekund. Jakby ktoś włączał i wyłączał zapalnik w jego głowie według własnej zachcianki, w zależności od tego jak wielkie piekło chciał zrzucić dzisiaj na głowę Alfreda.
Cienki głos rozsądku błagał o litość.
Nie teraz, nie kiedy jego oddech był kontrolowany przez więcej niż jedną parę oczu. Przeważnie te chwile napadu męskiej histerii miały miejsce w zaciszu Zapiecka, gdzie paradoksalnie mógł czuć się bezpiecznie. Te trwały dłużej bądź krócej, ale zawsze w zaciszu własnych czterech ścian, gdzie mógł chociaż na chwilę opuścić gardę. Gdzie brakowało par oczu śledzących nierówny oddech, tarzające się na podłodze w konwulsjach ciało, dławiące w sobie krzyk. Bo on już nie krzyczał. Ciało odmawiało mu posłuszeństwa, zmysły igrały z nich, mieszając teraźniejszość z przeszłością, zaciskało szczęki, dławiąc się przy tym własnym krzykiem i chociaż oczy mogły nabiec łzami, to nigdy nie opuszczały one ram wyznaczonych przez powieki. - Stul pysk - odpowiedział warknięciem, które wydarło się z dna klatki piersiowej, pełne szczerej nienawiści, nie do samego Hectora, a do tego, kogo w nim widział.Teraz jednak spojrzenie zogniskowało się na nieznajomej twarzy. Na wykrzyczanych przez niego słowach, które wwiercały się w jego myśli, wbijały się klinem w jego uszy. Postawił do przodu jeden, dwa może i trzy kroki a złość całkowicie wypełniła oczy o stalowej barwie. Znowu ktoś przełączył mechanizm. Hector kimkolwiek był, jakkolwiek spokojnie nie zachowywałby się względem Lety, wciąż pozostawał wrogiem, przeszkodą, którą należało wyeliminować. Jedynie jej spokojne zachowanie sprawiało, że w pełnym pędzie nie rzucił się w stronę tego, którego uznał za intruza.
Albo on, albo ja.
Niezmiennie myśli podrzucały mu te same mechanizmy, które pozwoliły mu przetrwać.
Łup. Łup! ŁUP!
W czasie gdy oni mieli czas wymienić ze sobą zaledwie kilka zdań, nad głową Alfreda latały bombowce. Tylko to powstrzymało rozpoczynający się marsz w kierunku bruneta. Pierwsze stuknięcie spotkało się z nerwowym spięciem w karku. Drugie obciążyło barki i spłyciło oddech.
To trzecie okazało się zabójcze. Dłoń, która w trakcie zbliżała się jeszcze nie odczepiła się od balustrady, zsunęła się na jeden ze szczebelków. Oddech stał się niemożliwy do złapania, a druga dłoń zacisnęła się wokół lewego ucha, jakby w ten sposób miał się ochronić przed łoskotem. Chwiejna, wysoka konstrukcja, jaką był Alfie, padła, ugięła się pod wpływem ciężaru, z którego zdawał sobie sprawę jedynie on. Przytulił się niemal do balustrady, uczepił się drewna, jakby miało ono stanowić jego ostatnią deskę ratunku. Oparł na niej cały swój ciężar, nie mając sił nieść go sam.
Padnij! Padnij!!
Nierówny oddech blokował mu głos. Tylko raz spojrzenie przekonane o beznadziejności swojego położenia sięgnęło ich twarzy, nie rozumiejąc czemu jeszcze stoją. Ta zaskakująco jasna myśl wybrzmiała w chaosie panującym w jego głowie. Dopiero wtedy osunął się na ziemię. Rzeczywistość ścierała się z iluzją. Ta anomalia w ich zachowaniu (tak nie zachowują się ludzie w czasie wojny) sprawiła, że coś pękło. Osunął się na ziemię, między płytkimi oddechami bełkocząc. No właśnie, co? Słowa modlitwy? Mantry? Wołał o pomoc czy przeklinał? Między zlepkami cichych dźwięków w końcu wybiły się trzy słowa.
- Nie. Mogę. Oddychać
Lecie? Jakiej Lecie?
Dlaczego ten nazistowski szczur znał jej imię?
Rzeczywistość zacierała się, rozmywała wśród niespokojnych myśli, które raz na brzmienie kobiecego imienia przywoływały obraz uśmiechniętej pani Evans, innym razem zaś pojawiała się pustka. A to wszystko w przeciągu kilku sekund. Jakby ktoś włączał i wyłączał zapalnik w jego głowie według własnej zachcianki, w zależności od tego jak wielkie piekło chciał zrzucić dzisiaj na głowę Alfreda.
Cienki głos rozsądku błagał o litość.
Nie teraz, nie kiedy jego oddech był kontrolowany przez więcej niż jedną parę oczu. Przeważnie te chwile napadu męskiej histerii miały miejsce w zaciszu Zapiecka, gdzie paradoksalnie mógł czuć się bezpiecznie. Te trwały dłużej bądź krócej, ale zawsze w zaciszu własnych czterech ścian, gdzie mógł chociaż na chwilę opuścić gardę. Gdzie brakowało par oczu śledzących nierówny oddech, tarzające się na podłodze w konwulsjach ciało, dławiące w sobie krzyk. Bo on już nie krzyczał. Ciało odmawiało mu posłuszeństwa, zmysły igrały z nich, mieszając teraźniejszość z przeszłością, zaciskało szczęki, dławiąc się przy tym własnym krzykiem i chociaż oczy mogły nabiec łzami, to nigdy nie opuszczały one ram wyznaczonych przez powieki. - Stul pysk - odpowiedział warknięciem, które wydarło się z dna klatki piersiowej, pełne szczerej nienawiści, nie do samego Hectora, a do tego, kogo w nim widział.Teraz jednak spojrzenie zogniskowało się na nieznajomej twarzy. Na wykrzyczanych przez niego słowach, które wwiercały się w jego myśli, wbijały się klinem w jego uszy. Postawił do przodu jeden, dwa może i trzy kroki a złość całkowicie wypełniła oczy o stalowej barwie. Znowu ktoś przełączył mechanizm. Hector kimkolwiek był, jakkolwiek spokojnie nie zachowywałby się względem Lety, wciąż pozostawał wrogiem, przeszkodą, którą należało wyeliminować. Jedynie jej spokojne zachowanie sprawiało, że w pełnym pędzie nie rzucił się w stronę tego, którego uznał za intruza.
Albo on, albo ja.
Niezmiennie myśli podrzucały mu te same mechanizmy, które pozwoliły mu przetrwać.
Łup. Łup! ŁUP!
W czasie gdy oni mieli czas wymienić ze sobą zaledwie kilka zdań, nad głową Alfreda latały bombowce. Tylko to powstrzymało rozpoczynający się marsz w kierunku bruneta. Pierwsze stuknięcie spotkało się z nerwowym spięciem w karku. Drugie obciążyło barki i spłyciło oddech.
To trzecie okazało się zabójcze. Dłoń, która w trakcie zbliżała się jeszcze nie odczepiła się od balustrady, zsunęła się na jeden ze szczebelków. Oddech stał się niemożliwy do złapania, a druga dłoń zacisnęła się wokół lewego ucha, jakby w ten sposób miał się ochronić przed łoskotem. Chwiejna, wysoka konstrukcja, jaką był Alfie, padła, ugięła się pod wpływem ciężaru, z którego zdawał sobie sprawę jedynie on. Przytulił się niemal do balustrady, uczepił się drewna, jakby miało ono stanowić jego ostatnią deskę ratunku. Oparł na niej cały swój ciężar, nie mając sił nieść go sam.
Padnij! Padnij!!
Nierówny oddech blokował mu głos. Tylko raz spojrzenie przekonane o beznadziejności swojego położenia sięgnęło ich twarzy, nie rozumiejąc czemu jeszcze stoją. Ta zaskakująco jasna myśl wybrzmiała w chaosie panującym w jego głowie. Dopiero wtedy osunął się na ziemię. Rzeczywistość ścierała się z iluzją. Ta anomalia w ich zachowaniu (tak nie zachowują się ludzie w czasie wojny) sprawiła, że coś pękło. Osunął się na ziemię, między płytkimi oddechami bełkocząc. No właśnie, co? Słowa modlitwy? Mantry? Wołał o pomoc czy przeklinał? Między zlepkami cichych dźwięków w końcu wybiły się trzy słowa.
- Nie. Mogę. Oddychać
Kiedy jeszcze nie rozumiałam powagi sytuacji zaistniałej między Alfredem i Hectorem, byłam przekonana, że po prostu nie przypadli sobie do gustu. Koguty nie potrzebowały powodów, by stroszyć pióra i skakać sobie do gardeł ku uciesze gapiów, rządził nimi instynkt, potrzeba rywalizacji, dryfująca w przestworzach męska duma, tak trudna do wyjaśnienia. Zapewne tak to przebiegło. Krzywe spojrzenie, podejrzliwość zaszczepiona przez wojnę i voila.
- Nie musi się poddawać, to mój brat - wyjaśniłam Summersowi, ostatnie słowa ubierając w delikatnie dumną nutę. Zapunktował tym, co usłyszałam w jego głosie, troską, z jaką o mnie zapytał, z zimną od przerażenia miłością, o wiele lat za późno. Teraz nie byłam już pewna co panuje nade mną mocniej: sympatia na myśl, że Hector szczerze przejął się moim losem, czy może rozbiegający się po kościach niepokój - bo to, co wydarzyło się za chwilę...
Tego nie mogłabym przewidzieć.
Oddech rzęził w płucach sąsiada, dłoń drżąco przyciśnięta do ucha odgradzała go od nieistniejących bodźców, z kolei Hector wyglądał tak, jakby bawił się z Orpheusem, kapitulując jak na odpowiedzialnego dorosłego przystało. Zmarszczyłam brwi, oczekując z niecierpliwością, aż dowcipnisie obrócą to w bzdurny, niegodny ich wieku żart, jednak każda upływająca sekunda malowała na twarzy Alfreda plamami coraz głębszej czerwieni. Był płótnem własnych demonów, które wypełzały przy nas na powierzchnię. Kiedy zaczął się dusić, nawet nie poczułam, że kosz wysunął się spomiędzy moich palców, z głuchym łoskotem upadając na posadzkę. Złożone pranie rozsypało się na sękatym drewnie, biel przypominała śnieg osiadający na drzewach, śnieg, który wciąż był w naszej pamięci świeżym wspomnieniem po zimie dekady. W kilku susach dopadłam do schodów, znajdując się za balustradą, której trzymał się Summers.
- Co mu zrobiłeś? - zwróciłam się do Hectora z napięciem, założywszy, że cokolwiek działo się z sąsiadem, było to efektem jakiegoś zaklęcia. Istniały różne inkantacje zdolne wyrządzić krzywdę choćby w samoobronie, a Alfie, choć mógł udawać, że jest inaczej, był podatnym materiałem. Wężowiskiem blizn. Otwarte szeroko oczy zwróciłam najpierw ku niemu, a potem ponownie ku Hectorowi. - Zrób coś - poleciłam szybko, wyczuwalnie zdenerwowana i zdezorientowana. W końcu był uzdrowicielem, wiedziałam, że był w stanie pokonać każdą chorobę, ukoić każdy objaw, nawet te, lub może szczególnie te, które sam by wywołał. Zapracował na to zaufanie. Pomógł mi bardziej, niż ktokolwiek inny, w chwili, gdy najmocniej go potrzebowałam.
Wyleczył ciało, które tamtego dnia straciło dziecko.
Nigdy nie pozwoliłam mu wyleczyć też ducha.
W międzyczasie na szczycie schodów, jak zaintrygowana, wygłodniała zwierzyna na polowaniu, pojawił się mój syn. W małej dłoni ściskał kolorowy klocek o równych bokach i bajecznych żłobieniach, wyciosany nie tak dawno temu przez jednego z emerytowanych stolarzy w Dolinie, dorabiającego poprzez wszelkie drobne prace w drewnie. Jeden z ostatnich prezentów od Jaspera. Orpheus przyjrzał się nam, przekrzywiając głowę.
- Wujek! - zakrzyknął z entuzjazmem, mrożąc mi krew w żyłach, kiedy podskoczył w miejscu i czmychnął w dół jak nierozsądna gazela, rozpoczynając gonitwę w kierunku Hectora.
- Orphie, nie! Ani się waż! - zawołałam gwałtownie, ostrzegawczo, w ten sposób maskując lęk. Oczyma wyobraźni widziałam, jak niezdolny okiełznać radości przewraca się i spada ze schodów, rozbijając sobie nos, skręcając kark. Merlinie, zadziałałam instynktownie, doskakując do wewnętrznej strony balustrady i błyskawicznie łapiąc trzylatka w biegu. Chwyciłam go pod ręce, zanim jeszcze minął rozdygotanego Alfreda, i uniosłam go, żeby nie wpadł na czarodzieja - a klocek wypadł z jego dłoni i trzasnął o drewno stopnia.
- W co się bawicie? - beztrosko zapytał trzylatek w moich ramionach, po czym przybrał gniewną, obrażoną minę i odchylił się w tył, najwyraźniej nie doceniając bezpieczeństwa przy matce. Nie on jeden. Pochmurniejąc, dodał markotnie, - Beze mnie.
- Nie musi się poddawać, to mój brat - wyjaśniłam Summersowi, ostatnie słowa ubierając w delikatnie dumną nutę. Zapunktował tym, co usłyszałam w jego głosie, troską, z jaką o mnie zapytał, z zimną od przerażenia miłością, o wiele lat za późno. Teraz nie byłam już pewna co panuje nade mną mocniej: sympatia na myśl, że Hector szczerze przejął się moim losem, czy może rozbiegający się po kościach niepokój - bo to, co wydarzyło się za chwilę...
Tego nie mogłabym przewidzieć.
Oddech rzęził w płucach sąsiada, dłoń drżąco przyciśnięta do ucha odgradzała go od nieistniejących bodźców, z kolei Hector wyglądał tak, jakby bawił się z Orpheusem, kapitulując jak na odpowiedzialnego dorosłego przystało. Zmarszczyłam brwi, oczekując z niecierpliwością, aż dowcipnisie obrócą to w bzdurny, niegodny ich wieku żart, jednak każda upływająca sekunda malowała na twarzy Alfreda plamami coraz głębszej czerwieni. Był płótnem własnych demonów, które wypełzały przy nas na powierzchnię. Kiedy zaczął się dusić, nawet nie poczułam, że kosz wysunął się spomiędzy moich palców, z głuchym łoskotem upadając na posadzkę. Złożone pranie rozsypało się na sękatym drewnie, biel przypominała śnieg osiadający na drzewach, śnieg, który wciąż był w naszej pamięci świeżym wspomnieniem po zimie dekady. W kilku susach dopadłam do schodów, znajdując się za balustradą, której trzymał się Summers.
- Co mu zrobiłeś? - zwróciłam się do Hectora z napięciem, założywszy, że cokolwiek działo się z sąsiadem, było to efektem jakiegoś zaklęcia. Istniały różne inkantacje zdolne wyrządzić krzywdę choćby w samoobronie, a Alfie, choć mógł udawać, że jest inaczej, był podatnym materiałem. Wężowiskiem blizn. Otwarte szeroko oczy zwróciłam najpierw ku niemu, a potem ponownie ku Hectorowi. - Zrób coś - poleciłam szybko, wyczuwalnie zdenerwowana i zdezorientowana. W końcu był uzdrowicielem, wiedziałam, że był w stanie pokonać każdą chorobę, ukoić każdy objaw, nawet te, lub może szczególnie te, które sam by wywołał. Zapracował na to zaufanie. Pomógł mi bardziej, niż ktokolwiek inny, w chwili, gdy najmocniej go potrzebowałam.
Wyleczył ciało, które tamtego dnia straciło dziecko.
Nigdy nie pozwoliłam mu wyleczyć też ducha.
W międzyczasie na szczycie schodów, jak zaintrygowana, wygłodniała zwierzyna na polowaniu, pojawił się mój syn. W małej dłoni ściskał kolorowy klocek o równych bokach i bajecznych żłobieniach, wyciosany nie tak dawno temu przez jednego z emerytowanych stolarzy w Dolinie, dorabiającego poprzez wszelkie drobne prace w drewnie. Jeden z ostatnich prezentów od Jaspera. Orpheus przyjrzał się nam, przekrzywiając głowę.
- Wujek! - zakrzyknął z entuzjazmem, mrożąc mi krew w żyłach, kiedy podskoczył w miejscu i czmychnął w dół jak nierozsądna gazela, rozpoczynając gonitwę w kierunku Hectora.
- Orphie, nie! Ani się waż! - zawołałam gwałtownie, ostrzegawczo, w ten sposób maskując lęk. Oczyma wyobraźni widziałam, jak niezdolny okiełznać radości przewraca się i spada ze schodów, rozbijając sobie nos, skręcając kark. Merlinie, zadziałałam instynktownie, doskakując do wewnętrznej strony balustrady i błyskawicznie łapiąc trzylatka w biegu. Chwyciłam go pod ręce, zanim jeszcze minął rozdygotanego Alfreda, i uniosłam go, żeby nie wpadł na czarodzieja - a klocek wypadł z jego dłoni i trzasnął o drewno stopnia.
- W co się bawicie? - beztrosko zapytał trzylatek w moich ramionach, po czym przybrał gniewną, obrażoną minę i odchylił się w tył, najwyraźniej nie doceniając bezpieczeństwa przy matce. Nie on jeden. Pochmurniejąc, dodał markotnie, - Beze mnie.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Odruchowo wyprostował się, słysząc zdecydowane słowa Lety. Nie był pewien, czy usłyszał w jej tonie delikatną dumę - nie chciał robić sobie nadziei - ale wystarczyło władcze zdecydowanie, wystarczyło, że nazwała go bratem, a po jego sercu rozlało się ciepło, które pamiętał z dzieciństwa.
I przez moment miał ochotę szczeniacko opuścić ręce, rzucić temu blondynowi wyzywające spojrzenie, zachować się jak urażony brat pani domu. Uniósł wysoko brwi, bo nie przywykł do podobnych odzywek ani wobec siebie, ani tym bardziej w obecności Lety. I gdyby mężczyzna zachowywał się choć odrobinę racjonalniej, Hector chyba zachowałby się nieracjonalnie i podjął rękawicę rzuconą przez sprawniejszego od siebie, zdrowego agresora.
Tyle, że mężczyzna nie zachowywał się racjonalnie - a Vale, dzięki latom praktyki, widział to jak na dłoni. Na początku serce i honor wciąż jeszcze spierały się z oczyma i rozumem, nie zareagował więc od razu, tylko zastygł w miejscu (odruch wyniesiony z domu, w razie wahania namyśl się, wtop w cień, nie zwracaj na siebie uwagi), opuszczając ramiona. A potem coś łupnęło na górze, pod blondynem ugięły się nogi i magipsychiatra nie mógł już tego ignorować.
Litość zawsze splatała się w takich przypadkach z fascynacją. Wiedział z pozycji eksperta, jak okropnym uczuciem jest paniczny bezdech, ale zarazem nie mógł oderwać od tego wzroku. Usta łapczywie łaknące powietrza, zamglone oczy, ugięte nogi, ciekawy przebłysk świadomości by wyartykułować swój problem. Może mógł rzucić Paxo od razu, już w tej sekundzie, ale nie był w gabinecie, to nie był jego pacjent i tutaj obowiązywały inne reguły. Szybko kalkulował w głowie, powoli domyślając się, że to głośne odgłosy doprowadziły do tej reakcji. Z zachłannością konsera obserwował widok, którego dawno nie widział w gabinecie - od lat nie był świadkiem takiego ataku, nie w tej formie i nie z tych przyczyn. Pacjenci łamali się czasem, wpadali w histerię i panikę, nie mogli oddychać, ale żołnierskie zachowanie tego mężczyzny było i n n e.
Może mógłby patrzeć dalej, jak na tamtego chłopca, którego Victor okładał w dzieciństwie pięściami - wtedy tez nie reagował od razu, choć mógł, jakby chciał poznać granicę.
Dziś jej nie pozna, głos Lety skutecznie przywołał go do porządku.
-Nic. - odparł szybko, od razu żałując opóźnienia, choć zajęło maksymalnie sekundy i właściwie sprzyjało postawieniu diagnozy. -Możliwe, że to hałas. I wspomnienia. - mruknął, a laska stukała już, gdy w kilku krokach pokonywał odległość dzielącą go od Alfreda.
Wszedł nawet na schodek, ostrożnie.
Mógłby nie dzielić się przyczyną z Letą i pewnie nie zrobiłby tego przy kimś innym, ale mimo jej nieufności wobec jego zawodu - zawsze miał wrażenie, że chciała wiedzieć, że rozumiała.
Przystąpił do p r a c y bez zwłoki, mężczyzna nie był w stanie na słuchanie uspokajania i wyjaśnień. Na to przyjdzie czas zaraz.
Paxo Horribilis. - widząc skalę paniki, sięgnął od razu po jedną z najsilniejszych wersji zaklęcia uspokajającego. To pozwoli mężczyźnie nabrać oddech i w teorii to by wystarczyło, na pewno by wystarczyło gdyby byli sami...
...ale w tym momencie na górze schodów pojawił się Orpheus i Hector poczuł ukłucie strachu.
(Też wyobraził sobie upadek, nagły i bolesny, złamane kości - ale nie samoistny, bo Orpheus był zwinnym chłopcem, a wywołany popchnięciem. Na przykład zbyt zamaszystym gestem dochodzącego do siebie mężczyzny.)
-Ignominia. - dodał od razu, kierowany przede wszystkim myślą o bezpieczeństwie siostry i siostrzeńca. Wiedział, że uspokoił ciało tego człowieka, ale nie znał go, nie ocenił go nawet w gabinecie, nie wiedział do czego jest zdolny w chwili stresu. Kierował się przede wszystkim dobrem Lety i Orpheusa, z typową dla siebie nadopiekuńczością znieczulając dalej nerwy blondyna, by wprowadzić go w przyjemne otępienie.
Nie miał czasu upewnić się, czy zaklęcie zadziałało, bo Orpheus już się witał, już zbiegał, już był w ramionach matki.
-Orphie. - uśmiechnął się i wstał z trudem z klęczek (hamując grymas bólu), by pogłaskać go po głowie.
W co się bawili?
W wojnę - chciałby powiedzieć, ale nawet on wiedział, że to byłoby okrutne.
-W szpital. - obwieścił małemu, a w jasnych oczach pojawiło się ciepło, na które zdobywał się tylko przy dzieciach. -Chciałbyś się pobawić z nami? Powiedz pacjentowi, że będzie już cicho i że wszystko dobrze - a potem wypijemy ciepłą herbatę. - zaproponował i żartobliwie pacnął Orpheusa palcem w nos. Ich nos, jego i Victora. Mały wyglądał jak rasowy Vale-Runcorn, podobnie jak Orestes. Hector chciał wierzyć, że ich geny były po prostu silne i że Orpheus nie odziedziczy gryfońskiej lekkomyślności po ojcu aurorze. Oczyma wyobraźni widział ich w Ravenclawie, kuzynów pochylonych nad książkami główka w główkę, wspierających się zawsze i wszędzie, jak...
jak w jego niespełnionych marzeniach.
Posłał Orpheusowi poważne spojrzenie - zawsze traktował go poważnie, jak małego i mądrego człowieka - i wrócił wzrokiem do blondyna.
-Spokojnie - zwerbalizował to, co powinien czuć wobec zaklęć. -Miał pan atak - paniki -bezdechu, jestem uzdrowicielem. Zareagowałem magią na nagłe przypadki, otępienie zaraz powinno minąć. Jest pan w stanie wstać? - wyciągnął do niego rękę, heroicznie mocniej zapierając się na lasce. Przezornie cofnął się wcześniej na schodach, naprawdę nie chciał spaść z więcej niż dwóch stopni.
-Hector Vale, brat Lety. - dodał, spoglądając mu prosto w oczy i zastanawiając się, czy w chwili stresu cokolwiek do niego dotarło. Czy nadal widział w nim wroga.
rzucam na Ignominię
I przez moment miał ochotę szczeniacko opuścić ręce, rzucić temu blondynowi wyzywające spojrzenie, zachować się jak urażony brat pani domu. Uniósł wysoko brwi, bo nie przywykł do podobnych odzywek ani wobec siebie, ani tym bardziej w obecności Lety. I gdyby mężczyzna zachowywał się choć odrobinę racjonalniej, Hector chyba zachowałby się nieracjonalnie i podjął rękawicę rzuconą przez sprawniejszego od siebie, zdrowego agresora.
Tyle, że mężczyzna nie zachowywał się racjonalnie - a Vale, dzięki latom praktyki, widział to jak na dłoni. Na początku serce i honor wciąż jeszcze spierały się z oczyma i rozumem, nie zareagował więc od razu, tylko zastygł w miejscu (odruch wyniesiony z domu, w razie wahania namyśl się, wtop w cień, nie zwracaj na siebie uwagi), opuszczając ramiona. A potem coś łupnęło na górze, pod blondynem ugięły się nogi i magipsychiatra nie mógł już tego ignorować.
Litość zawsze splatała się w takich przypadkach z fascynacją. Wiedział z pozycji eksperta, jak okropnym uczuciem jest paniczny bezdech, ale zarazem nie mógł oderwać od tego wzroku. Usta łapczywie łaknące powietrza, zamglone oczy, ugięte nogi, ciekawy przebłysk świadomości by wyartykułować swój problem. Może mógł rzucić Paxo od razu, już w tej sekundzie, ale nie był w gabinecie, to nie był jego pacjent i tutaj obowiązywały inne reguły. Szybko kalkulował w głowie, powoli domyślając się, że to głośne odgłosy doprowadziły do tej reakcji. Z zachłannością konsera obserwował widok, którego dawno nie widział w gabinecie - od lat nie był świadkiem takiego ataku, nie w tej formie i nie z tych przyczyn. Pacjenci łamali się czasem, wpadali w histerię i panikę, nie mogli oddychać, ale żołnierskie zachowanie tego mężczyzny było i n n e.
Może mógłby patrzeć dalej, jak na tamtego chłopca, którego Victor okładał w dzieciństwie pięściami - wtedy tez nie reagował od razu, choć mógł, jakby chciał poznać granicę.
Dziś jej nie pozna, głos Lety skutecznie przywołał go do porządku.
-Nic. - odparł szybko, od razu żałując opóźnienia, choć zajęło maksymalnie sekundy i właściwie sprzyjało postawieniu diagnozy. -Możliwe, że to hałas. I wspomnienia. - mruknął, a laska stukała już, gdy w kilku krokach pokonywał odległość dzielącą go od Alfreda.
Wszedł nawet na schodek, ostrożnie.
Mógłby nie dzielić się przyczyną z Letą i pewnie nie zrobiłby tego przy kimś innym, ale mimo jej nieufności wobec jego zawodu - zawsze miał wrażenie, że chciała wiedzieć, że rozumiała.
Przystąpił do p r a c y bez zwłoki, mężczyzna nie był w stanie na słuchanie uspokajania i wyjaśnień. Na to przyjdzie czas zaraz.
Paxo Horribilis. - widząc skalę paniki, sięgnął od razu po jedną z najsilniejszych wersji zaklęcia uspokajającego. To pozwoli mężczyźnie nabrać oddech i w teorii to by wystarczyło, na pewno by wystarczyło gdyby byli sami...
...ale w tym momencie na górze schodów pojawił się Orpheus i Hector poczuł ukłucie strachu.
(Też wyobraził sobie upadek, nagły i bolesny, złamane kości - ale nie samoistny, bo Orpheus był zwinnym chłopcem, a wywołany popchnięciem. Na przykład zbyt zamaszystym gestem dochodzącego do siebie mężczyzny.)
-Ignominia. - dodał od razu, kierowany przede wszystkim myślą o bezpieczeństwie siostry i siostrzeńca. Wiedział, że uspokoił ciało tego człowieka, ale nie znał go, nie ocenił go nawet w gabinecie, nie wiedział do czego jest zdolny w chwili stresu. Kierował się przede wszystkim dobrem Lety i Orpheusa, z typową dla siebie nadopiekuńczością znieczulając dalej nerwy blondyna, by wprowadzić go w przyjemne otępienie.
Nie miał czasu upewnić się, czy zaklęcie zadziałało, bo Orpheus już się witał, już zbiegał, już był w ramionach matki.
-Orphie. - uśmiechnął się i wstał z trudem z klęczek (hamując grymas bólu), by pogłaskać go po głowie.
W co się bawili?
W wojnę - chciałby powiedzieć, ale nawet on wiedział, że to byłoby okrutne.
-W szpital. - obwieścił małemu, a w jasnych oczach pojawiło się ciepło, na które zdobywał się tylko przy dzieciach. -Chciałbyś się pobawić z nami? Powiedz pacjentowi, że będzie już cicho i że wszystko dobrze - a potem wypijemy ciepłą herbatę. - zaproponował i żartobliwie pacnął Orpheusa palcem w nos. Ich nos, jego i Victora. Mały wyglądał jak rasowy Vale-Runcorn, podobnie jak Orestes. Hector chciał wierzyć, że ich geny były po prostu silne i że Orpheus nie odziedziczy gryfońskiej lekkomyślności po ojcu aurorze. Oczyma wyobraźni widział ich w Ravenclawie, kuzynów pochylonych nad książkami główka w główkę, wspierających się zawsze i wszędzie, jak...
Posłał Orpheusowi poważne spojrzenie - zawsze traktował go poważnie, jak małego i mądrego człowieka - i wrócił wzrokiem do blondyna.
-Spokojnie - zwerbalizował to, co powinien czuć wobec zaklęć. -Miał pan atak - paniki -bezdechu, jestem uzdrowicielem. Zareagowałem magią na nagłe przypadki, otępienie zaraz powinno minąć. Jest pan w stanie wstać? - wyciągnął do niego rękę, heroicznie mocniej zapierając się na lasce. Przezornie cofnął się wcześniej na schodach, naprawdę nie chciał spaść z więcej niż dwóch stopni.
-Hector Vale, brat Lety. - dodał, spoglądając mu prosto w oczy i zastanawiając się, czy w chwili stresu cokolwiek do niego dotarło. Czy nadal widział w nim wroga.
rzucam na Ignominię
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Hector Vale' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 87
'k100' : 87
Nawet strzępy słów nie miały szans w starciu z murem wspomnień, które coraz ciaśniej zaciskały się wokół niego coraz ciaśniej i ciaśniej, i ciaśniej... Aż nie mógł złapać oddechu. A przecież to powinno być tak proste; wdech i wydech. A tymczasem on czuł zaciskające się dłonie obleczone czarnymi rękawicami.
Te wspomnienia były niemalże zabójcze.
Racjonalność próbowała dotrzeć do światła, rozgonić demony przeszłości, ale te wżerały się coraz głębiej i głębiej w każdą cząstkę jego istnienia. Wstrząsało każdą komórką jego ciała w spazmach niemalże fizycznie odczuwalnego bólu. To wprawiło jego ciało w ruch; przód i tył, przód i tył. A głowa nadal znajdowała się w ścisku między dłońmi, schylona w dół jakby spodziewał się walącego sufitu. I może oddech wróciłby w końcu do normy, może faktycznie te przebłyski, które kazały mu wyartykułować problem ze złapaniem oddechu w końcu sprawiłyby, że podniósłby się na drżących nogach i ze zdezorientowaniem oraz poczuciem palącego wstydu zdałby sobie sprawę z całego zajścia. Jednakże wtedy - właśnie wtedy - bum!
Ostrzegawcze padnij uwięzło w gardle, kiedy szeroko otworzone oczy - jednocześnie ostre i zamglone - skierowały się w stronę schodów, na których szczycie stanął chłopiec. Widział jego sylwetkę, słyszał jego głos - a jednak twarz zamazywała się, przez ułamek sekundy widział jedynie chłopięcą twarz Orpheusa, nim ta przybrała twarz młodszego brata. - Jackie? - głos ledwo wydostał się spomiędzy bladych, trzęsących się warg. Na chwilę ciepło rozlało się po jego sercu. Wrócił? Wrócił do domu?
Nie, przecież Jake jest już dorosły. Przecież go szukasz, przecież zabrała go wojna...
Okrągła buźka chłopca ponownie zmieniła swoje oblicze. Chłopiec nieświadome stał się płótnem dla kolejnych demonów, wybudzonych następnym łup. Brud mieszał się z czerniejąca na ranach krwią. -Nie,nie,nienienienie - jedno słowo zaczęło wybijać się wśród ciągłego mamrotania.
Krzyk. Łomot. Kolejny dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa.
Ponownie skupił się niczym nie przypominając rosłego mężczyzny, który był gotów z całą siłą natrzeć na intruza. Zaciśnięte w pięści dłonie uderzały w bok, zahaczając o ucho i skroń. I nagle serce zaczęło się uspokajać, płuca w końcu mogły wypełnić się powietrzem.
Nazywam się Alfred Summers, nie jestem już żołnierzem, wróciłem, przeżyłem.To zdanie, które stanowiło swego rodzaju mantrę w końcu silnie wybrzmiało w jego głosie. Powoli wynurzał się na powierzchnię. Nieco zdezorientowane spojrzenie obiegło otoczenie i zastanowił się w jaki sposób znalazł się właśnie tutaj, niemalże spajając swoje ciało z drewnianą barierką.
Jeden oddech i otoczyła go fala przyjemnego otumanienia. Wspomnienia wciąż walczące o powrót na brzeg nagle ucichły. Niebieskie spojrzenie znowu prześlizgnęło się po twarzy człowieka, który jeszcze przed chwilą stał w drzwiach - a jednocześnie zupełnie inny. Bo teraz tak naprawdę zobaczył jego twarz, pozbawioną naleciałości podstępnych wspomnień. Chociaż jego ciało już nie wiło się w fantomowych bólu i powoli nabierał oddech to spokojne wypowiedziane słowa uzdrowiciela (właśnie uzdrowiciela, medyka, może kogoś godnego zaufania?) działały niczym drogowskaz, który pokierował go w odpowiednim kierunku. I odpowiedział mu na pytanie, które nie chciało opuścić suchego gardła. - Ma to sens - wymamrotał. Jego twarz nagle wydała się starsza - jakby w rysach twarzy i każda zmarszczka miała więcej lat za sobą niżby wskazywała data urodzenia. Blady uśmiech - nadający zmęczonej twarzy nieco łagodniejszy wyraz - posłał w stronę chłopca, który niewinnie chcąc dołączyć do zabawy zaproponował sąsiadowi herbatę. - Z chęcią - złagodniał, nieco otępiały pod wpływem zaklęcia, zachowywał się niczym nieszkodliwy baranek. Nawet jeżeli nadal obejmował się szczelnie ramionami. Przełknął ciężko ślinę, próbując zwilżyć usta. - A-Alfred Summers, sie- zawahał się, wargi ponownie zadrżały - sąsiad Lety - przedstawił się trochę niepewnie. I dopiero wtedy rozejrzał się nieco przytomniej, szukając znajomej twarzy sąsiadki. Tylko, że jak już je odnalazł to nie wiedział co - i czy w ogóle jest coś - co mógłby jej powiedzieć. Dlatego szybko odwrócił wzrok. Dłoń wyciągnęła się do góry i z pomocą poręczy spróbował podnieść się na jeszcze nieco niestabilne nogi. - Ja... chyba czas na mnie - czuł ogromną potrzebę zapalenia papierosa. Jednego, cholernego papierosa.
Te wspomnienia były niemalże zabójcze.
Racjonalność próbowała dotrzeć do światła, rozgonić demony przeszłości, ale te wżerały się coraz głębiej i głębiej w każdą cząstkę jego istnienia. Wstrząsało każdą komórką jego ciała w spazmach niemalże fizycznie odczuwalnego bólu. To wprawiło jego ciało w ruch; przód i tył, przód i tył. A głowa nadal znajdowała się w ścisku między dłońmi, schylona w dół jakby spodziewał się walącego sufitu. I może oddech wróciłby w końcu do normy, może faktycznie te przebłyski, które kazały mu wyartykułować problem ze złapaniem oddechu w końcu sprawiłyby, że podniósłby się na drżących nogach i ze zdezorientowaniem oraz poczuciem palącego wstydu zdałby sobie sprawę z całego zajścia. Jednakże wtedy - właśnie wtedy - bum!
Ostrzegawcze padnij uwięzło w gardle, kiedy szeroko otworzone oczy - jednocześnie ostre i zamglone - skierowały się w stronę schodów, na których szczycie stanął chłopiec. Widział jego sylwetkę, słyszał jego głos - a jednak twarz zamazywała się, przez ułamek sekundy widział jedynie chłopięcą twarz Orpheusa, nim ta przybrała twarz młodszego brata. - Jackie? - głos ledwo wydostał się spomiędzy bladych, trzęsących się warg. Na chwilę ciepło rozlało się po jego sercu. Wrócił? Wrócił do domu?
Nie, przecież Jake jest już dorosły. Przecież go szukasz, przecież zabrała go wojna...
Okrągła buźka chłopca ponownie zmieniła swoje oblicze. Chłopiec nieświadome stał się płótnem dla kolejnych demonów, wybudzonych następnym łup. Brud mieszał się z czerniejąca na ranach krwią. -Nie,nie,nienienienie - jedno słowo zaczęło wybijać się wśród ciągłego mamrotania.
Krzyk. Łomot. Kolejny dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa.
Ponownie skupił się niczym nie przypominając rosłego mężczyzny, który był gotów z całą siłą natrzeć na intruza. Zaciśnięte w pięści dłonie uderzały w bok, zahaczając o ucho i skroń. I nagle serce zaczęło się uspokajać, płuca w końcu mogły wypełnić się powietrzem.
Nazywam się Alfred Summers, nie jestem już żołnierzem, wróciłem, przeżyłem.To zdanie, które stanowiło swego rodzaju mantrę w końcu silnie wybrzmiało w jego głosie. Powoli wynurzał się na powierzchnię. Nieco zdezorientowane spojrzenie obiegło otoczenie i zastanowił się w jaki sposób znalazł się właśnie tutaj, niemalże spajając swoje ciało z drewnianą barierką.
Jeden oddech i otoczyła go fala przyjemnego otumanienia. Wspomnienia wciąż walczące o powrót na brzeg nagle ucichły. Niebieskie spojrzenie znowu prześlizgnęło się po twarzy człowieka, który jeszcze przed chwilą stał w drzwiach - a jednocześnie zupełnie inny. Bo teraz tak naprawdę zobaczył jego twarz, pozbawioną naleciałości podstępnych wspomnień. Chociaż jego ciało już nie wiło się w fantomowych bólu i powoli nabierał oddech to spokojne wypowiedziane słowa uzdrowiciela (właśnie uzdrowiciela, medyka, może kogoś godnego zaufania?) działały niczym drogowskaz, który pokierował go w odpowiednim kierunku. I odpowiedział mu na pytanie, które nie chciało opuścić suchego gardła. - Ma to sens - wymamrotał. Jego twarz nagle wydała się starsza - jakby w rysach twarzy i każda zmarszczka miała więcej lat za sobą niżby wskazywała data urodzenia. Blady uśmiech - nadający zmęczonej twarzy nieco łagodniejszy wyraz - posłał w stronę chłopca, który niewinnie chcąc dołączyć do zabawy zaproponował sąsiadowi herbatę. - Z chęcią - złagodniał, nieco otępiały pod wpływem zaklęcia, zachowywał się niczym nieszkodliwy baranek. Nawet jeżeli nadal obejmował się szczelnie ramionami. Przełknął ciężko ślinę, próbując zwilżyć usta. - A-Alfred Summers, sie- zawahał się, wargi ponownie zadrżały - sąsiad Lety - przedstawił się trochę niepewnie. I dopiero wtedy rozejrzał się nieco przytomniej, szukając znajomej twarzy sąsiadki. Tylko, że jak już je odnalazł to nie wiedział co - i czy w ogóle jest coś - co mógłby jej powiedzieć. Dlatego szybko odwrócił wzrok. Dłoń wyciągnęła się do góry i z pomocą poręczy spróbował podnieść się na jeszcze nieco niestabilne nogi. - Ja... chyba czas na mnie - czuł ogromną potrzebę zapalenia papierosa. Jednego, cholernego papierosa.
- Dziwna ta zabawa - skwitował Orpheus, sepleniąc przez małą dłoń, którą przytknął do swojego policzka, z niezrozumieniem obserwując rozgrywającą się obok scenę. W jego oczach gra, którą zajęliśmy się bez niego, w niczym nie przypominała ekscytujących przygód, które powoływał do życia w swoich zabawach, była nudna, bez herosów, wielkich potworów i bitew. Co prawda ostatniego nam nie brakowało, jednak wojna rozgrywała się wyłącznie w jednej głowie. My nie mieliśmy do niej dostępu, mogliśmy jedynie obserwować jej pokłosie. To, jak wżarła się do organizmu niewinnego człowieka i zasiedliła się tam jak czarne, gnijące skażenie. - Szysko będzie dobrze - zwrócił się do Alfreda zgodnie z poleceniem Hectora, a moje serce nadłamało się na widok drugiej z jego rąk wyciągniętej w kierunku skulonego na ziemi czarodzieja. Słowa dzieci miały uzdrawiającą moc. Przepełnione niewinnością i sympatią mogły zaleczyć każdą ranę. - Będziemy operować, wujek? - tym razem zwrócił się do mojego brata, a ja w porę zdusiłam w sobie zdziwione, zbite z pantałyku parsknięcie. Zdarzało się, że przeprowadzał takie zabiegi na zabawkach, odkąd razem ze mną odwiedził Leśną Lecznicę i nasłuchał się przeróżnych opowieści od innych pacjentów, z dużych, mugolskich szpitali.
- Potem - wcięłam się szybko, spodziewając się, że Hector mógłby zapędzić się za daleko. - Póki co lepiej leć na górę i ułóż nowe puzzle. Wiesz które. Wujkowie jeszcze ich nie widzieli - zaproponowałam, a kiedy skinął głową, niechętnie i ostrożnie postawiłam go na schodach. Wyrządziły tak wiele krzywd i nie mogłam o tym zapomnieć, ilekroć jego małe, kacze nóżki wspinały się w górę albo ślizgały w dół po drewnianych stopniach. Przez nie straciłam jego starsze rodzeństwo. Na nich krwawiłam, na nich nieuważnie pozwoliłam losowi znów coś mi odebrać. Patrzyłam więc jak sokół na Orpheusa, który wdrapał się na piętro i jak gdyby nigdy nic podreptał do swojego pokoju, gdzie czekały na niego kolorowe kawałki kartonu ozdobione błyszczącym wierzchem układającym się w obraz magicznych stworzeń. Były tam demimozy, żmijoptaki i coś, czego nie rozpoznawałam.
Dopiero kiedy zniknął za zakrętem korytarza ponownie odwróciłam się do moich gości, wyłapując w tej chwili spojrzenie Alfreda, niepewne, zagubione. Jego oczy zamglił spokój. Spokój sztuczny, wywołany magią, ale spokój konieczny. Podtrzymałam jego wzrok, nie mówiąc jednak nic; bo co mogliśmy sobie powiedzieć, jakich słów użyć? Liczyłam, że odnajdzie w moich oczach brak potępienia, że zrozumie, że nie stało się nic złego. Nikogo nie skrzywdził, co najwyżej zdziwił, ale nie przerodził się w zagrożenie, więc nie zamierzałam widzieć w nim wroga. Tyle razy mi pomagał, a ja wiedziałam, przeczuwałam, że na dnie jego duszy drzemią demony, którym nie pozwalał wydostać się na światło dzienne. Aż do teraz. Przez moment rozważałam czy nie podać mu dłoni, nie pomóc wstać ze schodów, ale wiedziałam, że dla mężczyzny godność i honor były niemalże wszystkim; musiał zrobić to o własnych siłach. Nie przyjął nawet pomocy od Hectora.
- Nie ma mowy - kategorycznie ucięłam to całe czas na mnie. Musiał odpocząć, odetchnąć, dosłownie. - Pójdziesz dopiero jak Orphie ułoży puzzle, inaczej się obrazi - przypomniałam, a kąciki moich ust drgnęły ku górze w nikłym, trochę wymuszonym uśmiechu. Nic się nie stało, Alfie. Nie musisz stąd uciekać. Każdy z nas, z naszej trójki, nosił na sobie szramy, blizny i pęknięcia rozłamanego lustra; byliśmy wadliwym towarem próbującym odnaleźć się w brutalnej rzeczywistości. Zdobyłam się na odwagę i musnęłam dłonią ramię Alfreda, w ten sposób chcąc dodać mu otuchy, a przy tym uziemić w Ulu bez dalszych dyskusji.
- Sprawdzę czy mam herbatę - zapowiedziałam, chcąc samej uspokoić się z daleka od ich oczu. - Zabierz Alfiego do salonu, dobrze? - poleciłam Hectorowi. Chociaż usiłowałam nie dać tego po sobie poznać, stan Alfreda wytrącił mnie z równowagi, przestraszył. Wciąż słyszałam w uszach ten świszczący, charczący dźwięk, kiedy nie mógł złapać oddechu, blokowany przez chorobę wykwitłą w jego głowie. Zniknęłam więc w kuchni i z daleka od spojrzeń oparłam plecy o ścianę, przyciskając palce do skroni, które rozmasowywałam nieco za mocno. Tętnił w nich tępy ból, który musiał odejść, zanim wrócę. Kiedy przytłumił swoją częstotliwość zdołałam przeszukać kuchenne szafki, jednak odnalazłam w nich tylko kawę zbożową, którą zaparzyłam w dzbanuszku, układając na tacy obok filiżanek miskę pełną słodkich poziomek. Tak uzbrojona wróciłam do salonu. Kolana przestały mi drżeć, byłam już bardziej opanowana, znów nastrojona, chociaż w środku wciąż czułam niepokojące drżenie. Niepewność. Szok.
- Nie musimy o tym rozmawiać - obwieściłam stanowczo, kiedy już usiadłam na kanapie, wzrok zwróciwszy ku Alfredowi, a potem ku bratu. Co prawda nie wiedziałam, czy Hector podczas mojej nieobecności nie zdążył rozpocząć tematu, ale jeśli tak, zamierzałam go uciąć, jeśli Summers wolał zbyć swoją dolegliwość milczeniem. Nie musimy, choć może powinniśmy. Co jeśli kiedyś ten stan powróci, kiedy Alfie będzie sam na sam z Orpheusem? To pytanie nie dawało mi spokoju, jednak nie nazwałam go na głos, nie chcąc dziś bardziej dręczyć przyjaciela. To była dla mnie lekcja: nie zostawiać ich samych, dopóki nie upewnię się, że było bezpiecznie.
- Potem - wcięłam się szybko, spodziewając się, że Hector mógłby zapędzić się za daleko. - Póki co lepiej leć na górę i ułóż nowe puzzle. Wiesz które. Wujkowie jeszcze ich nie widzieli - zaproponowałam, a kiedy skinął głową, niechętnie i ostrożnie postawiłam go na schodach. Wyrządziły tak wiele krzywd i nie mogłam o tym zapomnieć, ilekroć jego małe, kacze nóżki wspinały się w górę albo ślizgały w dół po drewnianych stopniach. Przez nie straciłam jego starsze rodzeństwo. Na nich krwawiłam, na nich nieuważnie pozwoliłam losowi znów coś mi odebrać. Patrzyłam więc jak sokół na Orpheusa, który wdrapał się na piętro i jak gdyby nigdy nic podreptał do swojego pokoju, gdzie czekały na niego kolorowe kawałki kartonu ozdobione błyszczącym wierzchem układającym się w obraz magicznych stworzeń. Były tam demimozy, żmijoptaki i coś, czego nie rozpoznawałam.
Dopiero kiedy zniknął za zakrętem korytarza ponownie odwróciłam się do moich gości, wyłapując w tej chwili spojrzenie Alfreda, niepewne, zagubione. Jego oczy zamglił spokój. Spokój sztuczny, wywołany magią, ale spokój konieczny. Podtrzymałam jego wzrok, nie mówiąc jednak nic; bo co mogliśmy sobie powiedzieć, jakich słów użyć? Liczyłam, że odnajdzie w moich oczach brak potępienia, że zrozumie, że nie stało się nic złego. Nikogo nie skrzywdził, co najwyżej zdziwił, ale nie przerodził się w zagrożenie, więc nie zamierzałam widzieć w nim wroga. Tyle razy mi pomagał, a ja wiedziałam, przeczuwałam, że na dnie jego duszy drzemią demony, którym nie pozwalał wydostać się na światło dzienne. Aż do teraz. Przez moment rozważałam czy nie podać mu dłoni, nie pomóc wstać ze schodów, ale wiedziałam, że dla mężczyzny godność i honor były niemalże wszystkim; musiał zrobić to o własnych siłach. Nie przyjął nawet pomocy od Hectora.
- Nie ma mowy - kategorycznie ucięłam to całe czas na mnie. Musiał odpocząć, odetchnąć, dosłownie. - Pójdziesz dopiero jak Orphie ułoży puzzle, inaczej się obrazi - przypomniałam, a kąciki moich ust drgnęły ku górze w nikłym, trochę wymuszonym uśmiechu. Nic się nie stało, Alfie. Nie musisz stąd uciekać. Każdy z nas, z naszej trójki, nosił na sobie szramy, blizny i pęknięcia rozłamanego lustra; byliśmy wadliwym towarem próbującym odnaleźć się w brutalnej rzeczywistości. Zdobyłam się na odwagę i musnęłam dłonią ramię Alfreda, w ten sposób chcąc dodać mu otuchy, a przy tym uziemić w Ulu bez dalszych dyskusji.
- Sprawdzę czy mam herbatę - zapowiedziałam, chcąc samej uspokoić się z daleka od ich oczu. - Zabierz Alfiego do salonu, dobrze? - poleciłam Hectorowi. Chociaż usiłowałam nie dać tego po sobie poznać, stan Alfreda wytrącił mnie z równowagi, przestraszył. Wciąż słyszałam w uszach ten świszczący, charczący dźwięk, kiedy nie mógł złapać oddechu, blokowany przez chorobę wykwitłą w jego głowie. Zniknęłam więc w kuchni i z daleka od spojrzeń oparłam plecy o ścianę, przyciskając palce do skroni, które rozmasowywałam nieco za mocno. Tętnił w nich tępy ból, który musiał odejść, zanim wrócę. Kiedy przytłumił swoją częstotliwość zdołałam przeszukać kuchenne szafki, jednak odnalazłam w nich tylko kawę zbożową, którą zaparzyłam w dzbanuszku, układając na tacy obok filiżanek miskę pełną słodkich poziomek. Tak uzbrojona wróciłam do salonu. Kolana przestały mi drżeć, byłam już bardziej opanowana, znów nastrojona, chociaż w środku wciąż czułam niepokojące drżenie. Niepewność. Szok.
- Nie musimy o tym rozmawiać - obwieściłam stanowczo, kiedy już usiadłam na kanapie, wzrok zwróciwszy ku Alfredowi, a potem ku bratu. Co prawda nie wiedziałam, czy Hector podczas mojej nieobecności nie zdążył rozpocząć tematu, ale jeśli tak, zamierzałam go uciąć, jeśli Summers wolał zbyć swoją dolegliwość milczeniem. Nie musimy, choć może powinniśmy. Co jeśli kiedyś ten stan powróci, kiedy Alfie będzie sam na sam z Orpheusem? To pytanie nie dawało mi spokoju, jednak nie nazwałam go na głos, nie chcąc dziś bardziej dręczyć przyjaciela. To była dla mnie lekcja: nie zostawiać ich samych, dopóki nie upewnię się, że było bezpiecznie.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Jak zawsze, gdy mógł się łudzić, że ma nad bólem władzę. Kij w Wenus, Paxo w gabinecie, te mechanizmy były przecież podobne.
Oderwał od blondyna jasne spojrzenie, by nie wpatrywać się w cierpiącego zbyt natarczywie przy Lecie i spojrzał na Orpheusa z promiennym uśmiechem. Malec nie znał w końcu jeszcze reguł tej gry.
-Coś go wystarszyło - hałas, ale nie zdradzi Orpheusowi tej zabójczej broni, był za mały. - a my go uspokoimy. - obiecał malcowi. -Magią, to jak... operacja głowy. - wyjaśnił, znacząco upraszczając. Nie operacja, a doraźny balsam. Zniżył lekko głos, by
Wbił w blondyna jasne tęczówki, a ten wreszcie spojrzał na niego trzeźwiej i wypowiedział pierwsze przytomne słowa.
(Tak, to miało sens, że był bratem Lety - ale przez myśl przemknęła mu wątpliwość, czy w ogóle powiedziała Alfiemu, że ma brata. Jeśli nie, nie powinien jej o to winić, samemu miał w końcu milczeć o niej przez lata, związany kagańcem nałożonym przez ojca - ale i tak poczuł irracjonalne ukłucie smutku.)
-Miło mi pana poznać. - odpowiedział mechanicznie, kurtuazyjnie, z (wyćwiczonym) łagodnym uśmiechem. Summers (nie znał tego nazwiska z własnych kręgów, ale pamiętał młodszego kolegę z Domu Kruka, mugolaka...) faktycznie zdawał się łagodny jak baranek, Paxo i Ignominia były mocną kombinacją. Dopiero teraz Hector zorientował się, że samemu mimowolnie spiął mięśnie w obliczu tego pokazu męskiej agresji. Przeniósł zaniepokojone, uważne spojrzenie na Letę. Ile pamiętała z dzieciństwa, ile blizn pozostało w jej duszy? Te wywołane słowami ojca na pewno, ale co z jego skłonnością do przemocy?
Znał siostrę na tyle by wiedzieć, że w samotności szukała spokoju i siły. Herbata, jasne.
-Jasne. - uśmiechnął się tak uprzejmie, że mogło to ją zaniepokoić. Na siebie nie rzucił w końcu Paxo, a w skroniach zatętniła zimna złość. Leta, Orpheus, jej dom, charłaczka i dziecko, podwójnie bezbronni.
A ten człowiek przyniósł tu wojnę, świadomie lub nie.
Poprowadził Summersa do salonu, gestem wskazał mu fotel. Usiadł naprzeciwko, splótł ręce.
-Chciał się pan na mnie rzucić. - zauważył cicho, by Leta nie słyszała, ale każde słowo było ostre jak nóż. Nie był pewien ile Summers z tego pamięta i czy faktycznie by się na niego rzucił - czy panika i bezdech i bezbronność były naturalną kontynuacją jego nastroju, czy też szczęśliwie wywołał je hałas spowodowany przez Orpheusa. -Przy kobietach i dzieciach też może pan tak zareagować? - przechylił lekko głowę, na pozór z łagodną ciekawością, ale w tym geście było coś przypominającego drapieżne ptaki. -To moja siostra i siostrzeniec. Jestem za nich odpowiedzialny. - podkreślił, mrużąc lekko oczy. W fizycznym starciu nie miałby z tym postawnym człowiekiem szans, ale przecież rozmawiali i (chyba celowo) go otumanił. Mówił powoli, żeby dotarło. -Leta zdaje się cenić pańskie towarzystwo, a stres pourazowy jest wyleczalny. Jestem magipsychiatrą, chętnie panu z tym pomogę. Proszę przyjść w wolnej chwili. A jeśli takie nastroje mogą zagrozić mojej rodzinie, proszę tu nie przychodzić póki nie porozmawiamy. - powoli (chyba, pomimo magicznego znieczulenia, wciąż nie chciał go prowokować) wyjął z kieszeni marynarki wizytówkę z wykaligrafowanym adresem gabinetu w Rhyl (Summers, może do Rhyl przyjdzie chętniej niż do Cardiff) i nachylił się, by podać ją siedzącemu naprzeciwko Alfredowi. Łagodny uśmiech spełzł z twarzy, Hector był śmiertelnie poważny - ale gdy Leta wróciła, wyprostował się i uśmiechnął niewinnie.
-Oczywiście. - przytaknął siostrze, posyłając Summersowi krótkie spojrzenie.
Już porozmawiali, już powiedział to, co chciał.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To otumanienie, otępienie zmysłów było jednocześnie czymś znajomym i czymś zupełnie nowym. Kiedyś - w czasie, do którego przeniosły go wspomnienia - także czuł podobne otępienie za pomocą jednej tabletki. Wtedy jednak zamiast otępiałej senności czuł przypływ energii, napędzającej go do działania, ale myśli były podobnie rozproszone, on sam otępiały na bodźce z zewnątrz.
Może gdyby uspokoił się naturalnie brak zaufania względem Hectora utrzymywał się na powierzchni, ale teraz trochę jak zbłąkane we mgle dziecko, jak zagubiona owca bez pasterza, szedł tam, gdzie prosiła go Leta. Nie śmiałby zasmucić Orpheusa, chłopiec aż nadto przypominał mu jego siostrzeńca. Może dlatego tak często zaglądał do sąsiadki? Ze szczerą troską dopytując o kolejne sprawy, w których mógłby pomóc - wiedział jak może wyglądać życie, kiedy nagle pozostaje się bez oparcia drugiej osoby, a Leta wydawała się samotnie mierzyć z codziennością. I dlatego pojawienie się brata wydawało mu się tak niecodzienne, tak niespodziewane?
Brata, którego postawa pewnie wzbudziłaby uczucie złości, tym razem dużo bardziej świadome. I zdawał sobie sprawę, że powinien być teraz zły, od pierwszego momentu, w którym otworzył usta, gdy tylko pani Evans zniknęła spoza zasięgu ich wzroku. On sam - dopiero budząc się z oszołomienia, nieco tępo wpatrywał się w sylwetkę Hectora. Uśmiechnął się nawet leniwie, ignorując wczesne insynuacje. - Pierwszy raz pana tu widzę - odparł całkiem spokojnie, ignorując wcześniejsze nawiązania do sytuacji, która - według Hectora - miała miejsce. - Pan wybaczy, ale pańska siostra wydawała się być sama, więc zaoferowałem sąsiedzką pomoc. I nie wrócę, jeżeli Leta będzie sobie tego życzyć - dodał, powoli podnosząc się z wcześniej zajętego miejsca na kanapie. Wsunął dłoń do kieszeni i wyciągnął starą, powgniataną papierośnicę. W środku znajdowało się dosłownie kilka starannie zwiniętych papierosów. Wyciągnął jednego z nich, ale nie wsunął ich do ust. Jakby sam ciężar papierosa balansujący między palcami miał go skutecznie rozproszyć. - Znam takich jak pan, panie magipsychiatro i tę waszą pomoc - cały czas jego głos był spokojny, może nawet pozbawiony emocji. - To nie przede mną powinien pan chronić swoją siostrę - i to zapewne budziłoby złość Alfreda, gdyby nie zaklęcie. Była wojna, ludzie tacy jak Leta i on sam stali na celowniku Ministerstwa. A Hector stroszył swoje pióra względem człowieka, który na myśli miał jedynie dobro Lety oraz jej syna. Coś mu podpowiadało, że pan brat jest z siebie w tym momencie aż nadto zadowolony. Górując chwilowo nad otumanionym zaklęciem żołnierzem. Zerknął podejrzliwie na wizytówkę. Chociaż każde słowo tego człowieka wydawało mu się nasączone niechęcią, co przeczyło całej idei stojącej u niesienia pomocy to przyjemne uciszenie chaotycznych myśli przyniosło smak starych mechanizmów. Przypomniały do czego jedynie zdał mu się psychiatra. Wciąż pamiętał uśmiech politowania, podsunięte opakowanie tabletek i wpisanie męskiej histerii w akta, odprawiając pokiereszowaną duszę żołnierza i nadwyrężone ciało z kwitkiem, pozbawiając jakiejkolwiek rekompensaty za poświęcone życie, serce i duszę. Ta właśnie pokusa zyskania źródła podobnych, doraźnych rozwiązań sprawiła, że schował kieszeni kamizelki
Kiedy Leta weszła do środka, Alfie ponownie wsunął papierosa otrzymanego od znajomej z powrotem do papierośnicy i wsunął ją do kieszeni spodni. Kąciki ust leniwie podniosły się ku górze. I chociaż wciąż otumaniony zaklęciem poczuł fantomowy uścisk w żołądku. To ją powinien przeprosić. Nie umiał jeszcze znaleźć słów, jakimi mógłby wytłumaczyć co działo się w jego głowie. Na jej propozycję - która z pewnością przydałaby się chwilę wcześniej - uśmiechnął się blado w geście podziękowania. - Dzięki - odparł. A co jeżeli miał rację? Może faktycznie był zagrożeniem, tykającą bombą, która nie wiadomo kiedy wybuchnie? Chciał ją zapewnić, że nie musi się go obawiać. Przecież już wcześniej bywał w domu, przecież już wcześniej klocki toczyły się po drewnianej podłodze, Orphie skakał po całym domu i teraz, po raz pierwszy, zapadł się pod wpływem wspomnień, które były niby kamień przywiązany sznurkiem do jego szyi, ciągnący go w dół. - Schodka nie powinna się już ruszać - nie umiał wydusić przeprosin, nie w obecności magipsychiatry, dlatego wrócił do swojego pierwotnego powodu przybycia do domu Lety.
Nie jestem zagrożeniem, prawda?
A może ostatecznie nigdy nie przestał być potworem za jakiego się uważał?
Może gdyby uspokoił się naturalnie brak zaufania względem Hectora utrzymywał się na powierzchni, ale teraz trochę jak zbłąkane we mgle dziecko, jak zagubiona owca bez pasterza, szedł tam, gdzie prosiła go Leta. Nie śmiałby zasmucić Orpheusa, chłopiec aż nadto przypominał mu jego siostrzeńca. Może dlatego tak często zaglądał do sąsiadki? Ze szczerą troską dopytując o kolejne sprawy, w których mógłby pomóc - wiedział jak może wyglądać życie, kiedy nagle pozostaje się bez oparcia drugiej osoby, a Leta wydawała się samotnie mierzyć z codziennością. I dlatego pojawienie się brata wydawało mu się tak niecodzienne, tak niespodziewane?
Brata, którego postawa pewnie wzbudziłaby uczucie złości, tym razem dużo bardziej świadome. I zdawał sobie sprawę, że powinien być teraz zły, od pierwszego momentu, w którym otworzył usta, gdy tylko pani Evans zniknęła spoza zasięgu ich wzroku. On sam - dopiero budząc się z oszołomienia, nieco tępo wpatrywał się w sylwetkę Hectora. Uśmiechnął się nawet leniwie, ignorując wczesne insynuacje. - Pierwszy raz pana tu widzę - odparł całkiem spokojnie, ignorując wcześniejsze nawiązania do sytuacji, która - według Hectora - miała miejsce. - Pan wybaczy, ale pańska siostra wydawała się być sama, więc zaoferowałem sąsiedzką pomoc. I nie wrócę, jeżeli Leta będzie sobie tego życzyć - dodał, powoli podnosząc się z wcześniej zajętego miejsca na kanapie. Wsunął dłoń do kieszeni i wyciągnął starą, powgniataną papierośnicę. W środku znajdowało się dosłownie kilka starannie zwiniętych papierosów. Wyciągnął jednego z nich, ale nie wsunął ich do ust. Jakby sam ciężar papierosa balansujący między palcami miał go skutecznie rozproszyć. - Znam takich jak pan, panie magipsychiatro i tę waszą pomoc - cały czas jego głos był spokojny, może nawet pozbawiony emocji. - To nie przede mną powinien pan chronić swoją siostrę - i to zapewne budziłoby złość Alfreda, gdyby nie zaklęcie. Była wojna, ludzie tacy jak Leta i on sam stali na celowniku Ministerstwa. A Hector stroszył swoje pióra względem człowieka, który na myśli miał jedynie dobro Lety oraz jej syna. Coś mu podpowiadało, że pan brat jest z siebie w tym momencie aż nadto zadowolony. Górując chwilowo nad otumanionym zaklęciem żołnierzem. Zerknął podejrzliwie na wizytówkę. Chociaż każde słowo tego człowieka wydawało mu się nasączone niechęcią, co przeczyło całej idei stojącej u niesienia pomocy to przyjemne uciszenie chaotycznych myśli przyniosło smak starych mechanizmów. Przypomniały do czego jedynie zdał mu się psychiatra. Wciąż pamiętał uśmiech politowania, podsunięte opakowanie tabletek i wpisanie męskiej histerii w akta, odprawiając pokiereszowaną duszę żołnierza i nadwyrężone ciało z kwitkiem, pozbawiając jakiejkolwiek rekompensaty za poświęcone życie, serce i duszę. Ta właśnie pokusa zyskania źródła podobnych, doraźnych rozwiązań sprawiła, że schował kieszeni kamizelki
Kiedy Leta weszła do środka, Alfie ponownie wsunął papierosa otrzymanego od znajomej z powrotem do papierośnicy i wsunął ją do kieszeni spodni. Kąciki ust leniwie podniosły się ku górze. I chociaż wciąż otumaniony zaklęciem poczuł fantomowy uścisk w żołądku. To ją powinien przeprosić. Nie umiał jeszcze znaleźć słów, jakimi mógłby wytłumaczyć co działo się w jego głowie. Na jej propozycję - która z pewnością przydałaby się chwilę wcześniej - uśmiechnął się blado w geście podziękowania. - Dzięki - odparł. A co jeżeli miał rację? Może faktycznie był zagrożeniem, tykającą bombą, która nie wiadomo kiedy wybuchnie? Chciał ją zapewnić, że nie musi się go obawiać. Przecież już wcześniej bywał w domu, przecież już wcześniej klocki toczyły się po drewnianej podłodze, Orphie skakał po całym domu i teraz, po raz pierwszy, zapadł się pod wpływem wspomnień, które były niby kamień przywiązany sznurkiem do jego szyi, ciągnący go w dół. - Schodka nie powinna się już ruszać - nie umiał wydusić przeprosin, nie w obecności magipsychiatry, dlatego wrócił do swojego pierwotnego powodu przybycia do domu Lety.
Nie jestem zagrożeniem, prawda?
A może ostatecznie nigdy nie przestał być potworem za jakiego się uważał?
Kiedy tylko wróciłam do salonu, zrozumiałam, że zastaną w nim atmosferę można było kroić nożem. Hector i Alfie siedzieli naprzeciw siebie jak Grek i Trojanin odgrodzeni wysokim i grubym murem zasypywanym gradem wojennych strzał. Zaklęcia rzucone na sąsiada nie pozostawiły go wiotkim i obojętnym na to, co mój brat musiał powiedzieć mu w samczej prywatności; spokój nie równał się łagodności, a pod dachem Ula mało co było kiedykolwiek spokojne. Jak nie nabuzowane, złośliwe kury dziobiące mi palce przy porannym zbieraniu jajek, to przesycony kapryśnością Orpheus roztaczający tu wici wybuchowości. Musiało się to udzielić także im.
Przez moment, gdy już zajęłam miejsce, przyglądałam się ich postawom i analizowałam je w niewygodnej ciszy; gorąco-zimni, napięci jak cięciwy łuku pod skórą naciągniętą na ścięgna, skórą miękką i pozornie zrelaksowaną. Czy może zbyt wiele im dopisywałam, przez wzgląd na własne podejrzenia? Poniekąd spodziewałam się, że podczas mojej nieobecności może dojść do tragedii, ale wcześniej zabrakło mi sił, by zostać i się z tym mierzyć. Miałam też nadzieję, z perspektywy czasu chyba dość płonną i głupią, że gdy zniknę z horyzontu, łatwiej będzie im dojść do porozumienia.
Kiwnęłam głową w akceptacji zamiast z wdzięcznością na zapewnienie, że schody, przy których wcześniej pracował, przestały sprawiać zagrożenie. Choć próbowałam, nie w głowie miałam ten przyziemny problem, nie kiedy w uszach wciąż słyszałam niosący się niczym echo świst ułomnego oddechu, a przed oczami widok Hectora z uniesioną różdżką, nakierowaną na Alfreda. Ten obraz coś we mnie wzbudził. Falę wspomnień, których nie chciałam pamiętać, a które uparcie wracały jak bumerang. Z głośnym i długim wydechem oparłam się mocno o oparcie fotela i skrzyżowałam ramiona na piersi, ciągnąc za krawędzie kremowego szala zalegającego u zgięcia obu łokci. Zabrałam go z kuchni z jednego z krzeseł jeszcze zanim wyszłam z pokoju.
- Jedzcie poziomki - poleciłam twardo. Były pulchne i słodkie, przepełnione miłością lasu, z którego zerwała je jedna z młodych sąsiadek dorabiająca w ten sposób każdego poranka na targu. Później zamilkłam na długą chwilę, jakby walcząc ze splotami własnego mózgu; nie patrzyłam ani na Hectora, ani na Alfreda, wzrok miałam utkwiony w kancie drewnianego stołu. Zapowiedziałam, że nie musimy rozmawiać o tym, co się stało, jednak w głowie wciąż huczały mi sprzeczne myśli - współczucie i zrozumienie, niepewność i obawa o syna. - Czasem mam wrażenie, że noc jest pijawką - odezwałam się nagle, wbrew sobie, kierowana potrzebą, by Alfie zrozumiał, że nie on jeden miał w sobie coś, co go niszczy. Szkoda jedynie, że musiał słuchać tego Hector. Czułam jak na moich rękach prześlizguje się gęsia skórka na świadomość, że być może sama wkładam mu do ręki oręż do wykorzystania w nadchodzących dniach, miesiącach; że obedrę się z pozy silnej i radzącej sobie kobiety, którą przed nim grałam. - Przysysa się do skóry i pęcznieje od krwi. Leżę wtedy w łóżku, wpatruję się w sufit i czuję, jak opuszczają mnie siły. Potem czerń przeradza się w czerwień poranka, słyszę ziewnięcia budzącego się Orphiego i wiem, że muszę się podnieść, bo nikt nie ogarnie za mnie dnia, ale tak naprawdę wolałabym leżeć i zgnić pod pierzyną, obrócić się w popiół. Spłonąć w pierwszych iskrach słońca. Pod powiekami mam ciernie, a w ciele tylko zimno. To głupie i niesprawiedliwe, ale na pewne rzeczy nie ma się wpływu - uśmiechnęłam się kwaśno i zmusiłam się do zerknięcia na Alfiego, jednocześnie unikając spojrzeniem Hectora. Nie mówiłam mu tego, ale znając jego praktykę, zapewne mógłby wyrecytować z pamięci pięćset podobnych przypadków. Przed nim o wiele trudniej było się przyznać do problemów, niż przed przyjacielem, którego nie obwiniałam o zbyt wiele lat ciszy i obojętności. Co myślał teraz o mnie brat? Ojciec nazwałby mnie słabą, jak każdą kobietę. To nie nasz ojciec, natychmiast upomniałam się w duchu, myśląc o Hectorze. On rozumiał, troszczył się, naprawiał dawne błędy, opiekował się, zamiast niszczyć i potępiać; tylu ludziom pomógł, tyle żyć naprawił. Ufałam mu, chociaż tego również nie przyznawałam na głos. Z kolei Summers, jeśli domyślał się, że było mi trudno z utratą pierwszego dziecka i nagłą brutalną samotnością w zbyt dużym domu, właśnie dostał tego potwierdzenie. Wszyscy mieliśmy problemy. Demony. Blizny. Sprawiedliwie było podzielić się ich choćby drobną namiastką, by nie miał poczucia, że obnażył przed nami swój najgorszy sekret i zawiódł, lub żeby uciekł i więcej tutaj nie wrócił, pokarany wstydem. Nie chciałam tego dla niego. Jak musiał się teraz czuć? Strach było o tym pomyśleć. Tak długo nosił w sobie te wspomnienia, aż wreszcie przeżarły go jak kwas niszczył metal, nie panował nad własnym chaosem wzniecanym z czynników, które dla innych stanowiły neutralną codzienność; próbował radzić sobie w świecie, który naznaczył go bliznami. - Pijcie kawę. Czemu nie pijecie? - dodałam po chwili stanowczo, jakby moje wcześniejsze wyznanie, ciche i słabe, zostało porwane przez wiatr do krainy niepamięci. Chciałam je uciąć, jak wszystko, co wcześniej powiedzieli sobie Hector i Alfie; spojrzałam potem na Summersa wzrokiem, który zdawał się pytać już lepiej?, by następnie przenieść wzrok na brata, kiedy w myśli uderzył pominięty wcześniej szczegół. Zdałam sobie sprawę z istnienia przedmiotów, które widziałam na podłodze. - Przyniosłeś coś... Zaraz pójdę pozbierać - lecz nie poderwałam się z miejsca, by od razu podbiec do drzwi. Nie chciałam znów zostawiać ich samych.
Przez moment, gdy już zajęłam miejsce, przyglądałam się ich postawom i analizowałam je w niewygodnej ciszy; gorąco-zimni, napięci jak cięciwy łuku pod skórą naciągniętą na ścięgna, skórą miękką i pozornie zrelaksowaną. Czy może zbyt wiele im dopisywałam, przez wzgląd na własne podejrzenia? Poniekąd spodziewałam się, że podczas mojej nieobecności może dojść do tragedii, ale wcześniej zabrakło mi sił, by zostać i się z tym mierzyć. Miałam też nadzieję, z perspektywy czasu chyba dość płonną i głupią, że gdy zniknę z horyzontu, łatwiej będzie im dojść do porozumienia.
Kiwnęłam głową w akceptacji zamiast z wdzięcznością na zapewnienie, że schody, przy których wcześniej pracował, przestały sprawiać zagrożenie. Choć próbowałam, nie w głowie miałam ten przyziemny problem, nie kiedy w uszach wciąż słyszałam niosący się niczym echo świst ułomnego oddechu, a przed oczami widok Hectora z uniesioną różdżką, nakierowaną na Alfreda. Ten obraz coś we mnie wzbudził. Falę wspomnień, których nie chciałam pamiętać, a które uparcie wracały jak bumerang. Z głośnym i długim wydechem oparłam się mocno o oparcie fotela i skrzyżowałam ramiona na piersi, ciągnąc za krawędzie kremowego szala zalegającego u zgięcia obu łokci. Zabrałam go z kuchni z jednego z krzeseł jeszcze zanim wyszłam z pokoju.
- Jedzcie poziomki - poleciłam twardo. Były pulchne i słodkie, przepełnione miłością lasu, z którego zerwała je jedna z młodych sąsiadek dorabiająca w ten sposób każdego poranka na targu. Później zamilkłam na długą chwilę, jakby walcząc ze splotami własnego mózgu; nie patrzyłam ani na Hectora, ani na Alfreda, wzrok miałam utkwiony w kancie drewnianego stołu. Zapowiedziałam, że nie musimy rozmawiać o tym, co się stało, jednak w głowie wciąż huczały mi sprzeczne myśli - współczucie i zrozumienie, niepewność i obawa o syna. - Czasem mam wrażenie, że noc jest pijawką - odezwałam się nagle, wbrew sobie, kierowana potrzebą, by Alfie zrozumiał, że nie on jeden miał w sobie coś, co go niszczy. Szkoda jedynie, że musiał słuchać tego Hector. Czułam jak na moich rękach prześlizguje się gęsia skórka na świadomość, że być może sama wkładam mu do ręki oręż do wykorzystania w nadchodzących dniach, miesiącach; że obedrę się z pozy silnej i radzącej sobie kobiety, którą przed nim grałam. - Przysysa się do skóry i pęcznieje od krwi. Leżę wtedy w łóżku, wpatruję się w sufit i czuję, jak opuszczają mnie siły. Potem czerń przeradza się w czerwień poranka, słyszę ziewnięcia budzącego się Orphiego i wiem, że muszę się podnieść, bo nikt nie ogarnie za mnie dnia, ale tak naprawdę wolałabym leżeć i zgnić pod pierzyną, obrócić się w popiół. Spłonąć w pierwszych iskrach słońca. Pod powiekami mam ciernie, a w ciele tylko zimno. To głupie i niesprawiedliwe, ale na pewne rzeczy nie ma się wpływu - uśmiechnęłam się kwaśno i zmusiłam się do zerknięcia na Alfiego, jednocześnie unikając spojrzeniem Hectora. Nie mówiłam mu tego, ale znając jego praktykę, zapewne mógłby wyrecytować z pamięci pięćset podobnych przypadków. Przed nim o wiele trudniej było się przyznać do problemów, niż przed przyjacielem, którego nie obwiniałam o zbyt wiele lat ciszy i obojętności. Co myślał teraz o mnie brat? Ojciec nazwałby mnie słabą, jak każdą kobietę. To nie nasz ojciec, natychmiast upomniałam się w duchu, myśląc o Hectorze. On rozumiał, troszczył się, naprawiał dawne błędy, opiekował się, zamiast niszczyć i potępiać; tylu ludziom pomógł, tyle żyć naprawił. Ufałam mu, chociaż tego również nie przyznawałam na głos. Z kolei Summers, jeśli domyślał się, że było mi trudno z utratą pierwszego dziecka i nagłą brutalną samotnością w zbyt dużym domu, właśnie dostał tego potwierdzenie. Wszyscy mieliśmy problemy. Demony. Blizny. Sprawiedliwie było podzielić się ich choćby drobną namiastką, by nie miał poczucia, że obnażył przed nami swój najgorszy sekret i zawiódł, lub żeby uciekł i więcej tutaj nie wrócił, pokarany wstydem. Nie chciałam tego dla niego. Jak musiał się teraz czuć? Strach było o tym pomyśleć. Tak długo nosił w sobie te wspomnienia, aż wreszcie przeżarły go jak kwas niszczył metal, nie panował nad własnym chaosem wzniecanym z czynników, które dla innych stanowiły neutralną codzienność; próbował radzić sobie w świecie, który naznaczył go bliznami. - Pijcie kawę. Czemu nie pijecie? - dodałam po chwili stanowczo, jakby moje wcześniejsze wyznanie, ciche i słabe, zostało porwane przez wiatr do krainy niepamięci. Chciałam je uciąć, jak wszystko, co wcześniej powiedzieli sobie Hector i Alfie; spojrzałam potem na Summersa wzrokiem, który zdawał się pytać już lepiej?, by następnie przenieść wzrok na brata, kiedy w myśli uderzył pominięty wcześniej szczegół. Zdałam sobie sprawę z istnienia przedmiotów, które widziałam na podłodze. - Przyniosłeś coś... Zaraz pójdę pozbierać - lecz nie poderwałam się z miejsca, by od razu podbiec do drzwi. Nie chciałam znów zostawiać ich samych.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Może i zaklęcie przytępiło i złagodziło na moment emocje mężczyzny, ale język nadal miał ostry - tylko głuchy nie wychwyciłby wyraźnej i ciętej jak brzytwa aluzji, skrytej w na pozór uprzejmych zdaniach. Gdyby Hector nie miał doświadczenia w pracy z nieprzewidywalnymi pacjentami (ani w kontrolowaniu mowy ciała przy nieobliczalnym ojcu), wzdrygnąłby się jak oparzony - ale nie drgnął, tylko lekko zmrużył oczy. I nie potrafił powstrzymać pełnych obaw myśli o tym, do czego zdolny byłby ten mężczyzna w ataku szału bądź zwykłej podłości, skoro nawet po Paxo był zdolny kwestionować braterską opiekę Hectora.
Alfie trafił w czuły punkt, skutecznie rozdrażniając Vale'a. Od lat wyrzucał sobie, że nie było go przy Lecie przez lata, że przegapił całe jej dojrzewanie, że nie potrafił ochronić jej przed ojcem ani przed światem. Ale poprawił się, przychodził co tydzień, czy to za mało, czy to wciąż za mało, co mówiła o nim sąsiadowi, czy mówiła, że nie ma brata, czy może że brat ją zostawił, czy może nic nie mówiła, serce uderzyło kilka razy zbyt panicznie i wziął głębszy wdech aby się uspokoić i poczuł się irracjonalnie zdradzony, bo rodzina to rodzina, a obcy to obcy i...
Wdech. Wydech. Nie okaże emocji przy obcym.
Nadal nie potrafił tylko jej ochronić przed światem i kiedyś cieszył się, że znalazła opiekuńczego, silnego i pełnosprawnego męża, policjanta. Mylił się - znalazła kłamcę, nieodpowiedzialnego rebelianta, aurora, którego nazwisko mogło ściągnąć na nią niebezpieczeństwo.
I być może teraz cieszyłby się, że Leta ma opiekuńczego, pełnosprawnego i silnego sąsiada, ale nie miał zamiaru popełnić drugi raz tego samego błędu, przez moment widząc w nim twarz obłudnego szwagra. I czuł pustkę i smutek i złość, myśląc sobie, że może faktycznie nawet zmagający się z problemami psychicznymi sąsiad ochroniłby ją lepiej niż brat o lasce, choć miała jeszcze jednego brata, silnego i zdrowego, ale j e g o tu nie było.
Uśmiechnął się uprzejmie, z udawaną traską.
-Miewał pan już problemy z pamięcią? - zapytał z udawanym niepokojem, udając, że wcale nie wyczuł aluzji. -Przyznam, że ja pana też nie widziałem. - odciął się, pomocny bufonie. -Ale moja laska jest bardziej charakterystyczna niż pańska twarz. - przechylił lekko głowę. -Luki w pamięci mogą być powiązane z tym... na schodach. - poinformował uprzejmie, choć nie miał najmniejszych podstaw aby podejrzewać go o amnezję i doskonale wiedział, że po prostu się minęli. Nie mógł sobie jednak odmówić tej drobnej szpili, odcięcia się okrucieństwem za okrucieństwo.
(Tylko taki język znał).
Może zasieje w nim ziarno wątpliwości na temat własnej poczytalności, tak jak on ponownie zasiał w nim ziarno wątpliwości na temat bycia dobrym bratem.
(Oko za oko).
-Nie zna pan takich magipsychiatrów jak ja. Pracuję sam, nie w Mungu. Inaczej. - mruknął odruchowo, marszcząc brwi na dźwięk porównania do kolegów po fachu. I może ująłby to łagodniej i empatyczniej, może uprzejmiej zachęcałby Summersa do terapii, może szczerze chciałby mu pomóc (i w głębi duszy chciał), ale blondyn zdążył nadepnąć mu na odcisk i zirytować jak nikt od dawna.
-Ale to pan jest w jej domu, grożąc mi przy jej dziecku. Nadal mi pan nie odpowiedział - spytał wprost, a Summers zaczął pieprzyć coś o niedostatecznej ochronie, a Hector bywał do bólu uparty. W dzieciństwie zresztą obrywał za to w nos od silnych dzieci pokroju Summersa, bo wtedy nie rozumiał jeszcze, czemu jego logiczne pytania irytują. Teraz już rozumiał, ale nie miał zamiaru przestać. -Bywał pan podobnie agresywny w stosunku do kobiet i dzieci, czy tylko mężczyzn? - zapytał z naciskiem.
Leta wróciła zanim zdążył zadać więcej pytań. Uśmiechnął się do siostry słodko i posłusznie włożył do ust poziomkę, choć w normalne popołudnie jadłby jak najmniej, żeby starczyło dla niej i Orestesa.
Ale już lepiej żeby zjadł je sam, niż żeby karmiła nimi sąsiada.
Zaczęła mówić.
Przeniósł na siostrę przenikliwe spojrzenie, nie będąc pewnym czy powinien się cieszyć z tego, że otworzyła się przy nim; zaniepokoić tym, że czuła się w podobny sposób; powiedzieć jej, że samemu czuł się podobnie, wielokrotnie; czy może zezłościć za to, że znał ją i wiedział, że mówiła to tylko dlatego żeby Summers poczuł się lepiej.
A powinna powiedzieć mu wcześniej.
Powinna pomóc sobie wcześniej.
Powinna zatroszczyć się o siebie, a nie o sąsiada.
Dlaczego ufa jemu, a nie mnie?
Może dlatego, że tu był.
Że naprawiał jej pieprzoną półkę.
Że nie przewracał się przy mopie.
Że nikt nie zabraniał im rozmawiać piętnaście lat temu, bo pewnie nie znali się nawet tyle lat wcześniej.
Głęboki wdech. Musiał być jej starszym bratem, pozłości się później.
-Czasami niektóre rzeczy przygniatają nas tak bardzo, że nie wierzymy, że mamy na nie wpływ. - odezwał się miękko i łagodnie, spoglądając na profil Lety. Widział, jak uciekała wzrokiem, ale to nic.
-Ale często mamy, tylko brak nam odwagi poszukać pomocy. - dodał głosem słodkim jak miód, przenosząc ostry wzrok na Alfiego.
-Smacznej kawy. Ja to przewróciłem, więc ja posprzątam. - rzucił sucho, wstając od stołu. Nie był kaleką aż takim, by nie potrafić pozbierać zabawek.
/zt
Alfie trafił w czuły punkt, skutecznie rozdrażniając Vale'a. Od lat wyrzucał sobie, że nie było go przy Lecie przez lata, że przegapił całe jej dojrzewanie, że nie potrafił ochronić jej przed ojcem ani przed światem. Ale poprawił się, przychodził co tydzień, czy to za mało, czy to wciąż za mało, co mówiła o nim sąsiadowi, czy mówiła, że nie ma brata, czy może że brat ją zostawił, czy może nic nie mówiła, serce uderzyło kilka razy zbyt panicznie i wziął głębszy wdech aby się uspokoić i poczuł się irracjonalnie zdradzony, bo rodzina to rodzina, a obcy to obcy i...
Wdech. Wydech. Nie okaże emocji przy obcym.
Nadal nie potrafił tylko jej ochronić przed światem i kiedyś cieszył się, że znalazła opiekuńczego, silnego i pełnosprawnego męża, policjanta. Mylił się - znalazła kłamcę, nieodpowiedzialnego rebelianta, aurora, którego nazwisko mogło ściągnąć na nią niebezpieczeństwo.
I być może teraz cieszyłby się, że Leta ma opiekuńczego, pełnosprawnego i silnego sąsiada, ale nie miał zamiaru popełnić drugi raz tego samego błędu, przez moment widząc w nim twarz obłudnego szwagra. I czuł pustkę i smutek i złość, myśląc sobie, że może faktycznie nawet zmagający się z problemami psychicznymi sąsiad ochroniłby ją lepiej niż brat o lasce, choć miała jeszcze jednego brata, silnego i zdrowego, ale j e g o tu nie było.
Uśmiechnął się uprzejmie, z udawaną traską.
-Miewał pan już problemy z pamięcią? - zapytał z udawanym niepokojem, udając, że wcale nie wyczuł aluzji. -Przyznam, że ja pana też nie widziałem. - odciął się, pomocny bufonie. -Ale moja laska jest bardziej charakterystyczna niż pańska twarz. - przechylił lekko głowę. -Luki w pamięci mogą być powiązane z tym... na schodach. - poinformował uprzejmie, choć nie miał najmniejszych podstaw aby podejrzewać go o amnezję i doskonale wiedział, że po prostu się minęli. Nie mógł sobie jednak odmówić tej drobnej szpili, odcięcia się okrucieństwem za okrucieństwo.
(Tylko taki język znał).
Może zasieje w nim ziarno wątpliwości na temat własnej poczytalności, tak jak on ponownie zasiał w nim ziarno wątpliwości na temat bycia dobrym bratem.
(Oko za oko).
-Nie zna pan takich magipsychiatrów jak ja. Pracuję sam, nie w Mungu. Inaczej. - mruknął odruchowo, marszcząc brwi na dźwięk porównania do kolegów po fachu. I może ująłby to łagodniej i empatyczniej, może uprzejmiej zachęcałby Summersa do terapii, może szczerze chciałby mu pomóc (i w głębi duszy chciał), ale blondyn zdążył nadepnąć mu na odcisk i zirytować jak nikt od dawna.
-Ale to pan jest w jej domu, grożąc mi przy jej dziecku. Nadal mi pan nie odpowiedział - spytał wprost, a Summers zaczął pieprzyć coś o niedostatecznej ochronie, a Hector bywał do bólu uparty. W dzieciństwie zresztą obrywał za to w nos od silnych dzieci pokroju Summersa, bo wtedy nie rozumiał jeszcze, czemu jego logiczne pytania irytują. Teraz już rozumiał, ale nie miał zamiaru przestać. -Bywał pan podobnie agresywny w stosunku do kobiet i dzieci, czy tylko mężczyzn? - zapytał z naciskiem.
Leta wróciła zanim zdążył zadać więcej pytań. Uśmiechnął się do siostry słodko i posłusznie włożył do ust poziomkę, choć w normalne popołudnie jadłby jak najmniej, żeby starczyło dla niej i Orestesa.
Ale już lepiej żeby zjadł je sam, niż żeby karmiła nimi sąsiada.
Zaczęła mówić.
Przeniósł na siostrę przenikliwe spojrzenie, nie będąc pewnym czy powinien się cieszyć z tego, że otworzyła się przy nim; zaniepokoić tym, że czuła się w podobny sposób; powiedzieć jej, że samemu czuł się podobnie, wielokrotnie; czy może zezłościć za to, że znał ją i wiedział, że mówiła to tylko dlatego żeby Summers poczuł się lepiej.
A powinna powiedzieć mu wcześniej.
Powinna pomóc sobie wcześniej.
Powinna zatroszczyć się o siebie, a nie o sąsiada.
Dlaczego ufa jemu, a nie mnie?
Może dlatego, że tu był.
Że naprawiał jej pieprzoną półkę.
Że nie przewracał się przy mopie.
Że nikt nie zabraniał im rozmawiać piętnaście lat temu, bo pewnie nie znali się nawet tyle lat wcześniej.
Głęboki wdech. Musiał być jej starszym bratem, pozłości się później.
-Czasami niektóre rzeczy przygniatają nas tak bardzo, że nie wierzymy, że mamy na nie wpływ. - odezwał się miękko i łagodnie, spoglądając na profil Lety. Widział, jak uciekała wzrokiem, ale to nic.
-Ale często mamy, tylko brak nam odwagi poszukać pomocy. - dodał głosem słodkim jak miód, przenosząc ostry wzrok na Alfiego.
-Smacznej kawy. Ja to przewróciłem, więc ja posprzątam. - rzucił sucho, wstając od stołu. Nie był kaleką aż takim, by nie potrafić pozbierać zabawek.
/zt
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Salon
Szybka odpowiedź