Wydarzenia


Ekipa forum
Salon
AutorWiadomość
Salon [odnośnik]24.06.22 10:18
First topic message reminder :

Salon

Błękitne ściany i jasna podłoga odznaczają ten dom, zazwyczaj biały, polerowany i hermetyczny, tchnieniem koloru. Tutaj także znajduje się przejście do ogrodu, w postaci dwóch szerokich, przeszklonych drzwi, przy których stoi dodatkowy wieszak na wierzchnie odzienia, które można złapać w biegu. W kącie znajduje się duży regał z książkami, oraz mniejszy obok niego, mieszący zabawki chłopca, które zostawiłby pod koniec dnia bez posprzątania i zaniesienia ich do swojego pokoju. Komplet mebli to wygodna, szeroka, rozkładana kanapa i dwa fotele pokryte miękkimi kocami i kolorowymi poduszkami. Na regale pod ścianą z kominkiem stoi mugolskie radio.

Leta Evans
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11218-leta-evans-nee-vale#345257 https://www.morsmordre.net/t11227-amalthea#345732 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f421-somerset-dolina-godryka-ul https://www.morsmordre.net/t11226-szuflada-lety#345731 https://www.morsmordre.net/t11228-leta-evans#345733

Re: Salon [odnośnik]20.02.23 16:10
Czułam na sobie wzrok Hectora, palący, pełen żalu, wyrzutu, że nie powiedziałam mu o tym wcześniej; w mojej wyobraźni tak właśnie wyglądał, dotknięty ciszą zalegającą pomiędzy nami zbyt długo. Ciszą, podczas której nieudolnie kłamałam, że radzę sobie nienagannie, a on udawał, że mi wierzy. Gdy się odezwał, zapragnęłam spojrzeć na niego kątem oka, ugiąć się pod ciekawością czy odnalazłabym na jego twarzy to, czego się spodziewałam - ale jeszcze nie zdobyłam się na odwagę, przyciągnęła mnie za to głęboka czerwień poziomek, które w tym jednym momencie wabiły jak płomień uwodził ćmy. Sięgnęłam po kilka z nich i bez zastanowienia wsunęłam sobie do ust, przeżuwając wolno i metodycznie. Czas mijał w milczeniu, ciężkim i nieprzyjemnym bezdźwięku przerywanym drobnymi odgłosami dobiegającymi z piętra, gdy Orpheus złościł się na puzzle, które nie pasowały do miejsc, które im wybrał.
- Być może - mruknęłam wymijająco do Hectora, niepewna czy nawiązywał do Alfreda, czy do mnie. Może do nas obojga. Oczywiście, że mógłby pomóc Alfiemu, gdyby tylko otrzymał od niego kredyt zaufania, i byłabym skłonna sama opowiedzieć się za praktyką i doświadczeniem brata, gdyby nie wstyd, który prędko targnął za serce. Musiałabym się przyznać, że i mi kiedyś pomagał, w przeszłości. Zaleczał złamane serce po utracie dziecka, wsparł przy stawaniu na nogi po śmierci Jaspera. Poderwałam jednak wzrok szybko i gwałtownie, kiedy Hector podniósł się z siedzenia, gotów wyjść. Nie tak to sobie zaplanowałam, jeszcze nie skończyliśmy. Niemal jak oparzona przyglądałam się temu, jak z godnością zmierzał w stronę drzwi, znał drogę, nie musiałam go odprowadzać. A jednak ten widok sprawił, że zapragnęłam, by gdzieś się tam zgubił. By jeszcze nie wychodził. - A puzzle? - spytałam głucho, wiedząc, że Orpheus będzie zawiedziony. Podniosłam się z fotela i spojrzałam na Alfreda. - Poczekaj tu na mnie, dobrze? Nigdzie się nie ruszaj. Kawa, poziomki, częstuj się - poleciłam po raz kolejny tonem nieznoszącym sprzeciwu i ruszyłam za bratem, żeby na chwilę zniknąć na korytarzu. Nie chciałam żeby odchodził bez pożegnania, z takim pożegnaniem, z bolesnym i żadnym.
Kiedy natomiast wracałam do salonu, po schodach kaczym krokiem zmierzał już mój synek. Trzymał przed sobą duże kolorowe kartoniki puzzli ułożonych na wieczku ich opakowania, szczęśliwy, beztroski, nie domyślający się nawet co miało miejsce na parterze, podczas gdy on zajęty był zabawą. Zatrzymałam się i poczekałam na niego, obserwując jego nóżki jak sokół gotowy zapikować po ofiarę, z tą różnicą, że byłam gotowa rzucić się na ratunek w razie potrzeby.
- Zobacz. Zobacz, wujek - zaćwierkał chłopiec, który ruszył radośnie w kierunku Alfiego. - Tu mam takie o... Demjazozy. I harpowniki. O a tu, ten... E... Żabokrak - pokazywał i tłumaczył z dumą. Demimozy, hipogryfy, żmijoptaki, nie potrafił ich nazwać, choć bardzo próbował zapamiętać te trudne słowa, i poczułam jak moje serce oblewa się miodem matczynej miłości; zerknęłam na Summersa, licząc, że i on znajdzie w tym jakąś pociechę.

zt Sad
Leta Evans
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11218-leta-evans-nee-vale#345257 https://www.morsmordre.net/t11227-amalthea#345732 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f421-somerset-dolina-godryka-ul https://www.morsmordre.net/t11226-szuflada-lety#345731 https://www.morsmordre.net/t11228-leta-evans#345733
Re: Salon [odnośnik]06.06.23 4:02
3.07, wieczorem (w nocy?)

Kometa lśniła złowrogo, jakby z niego szydziła. Czerwonawo-złoty blask na niebie zdawał się nienaturalny, dziwny. Oderwał od niej wzrok, otworzyły się drzwi, poszukał spojrzeniem—jak kotwicy—twarzy siostry. Znów stał pod jej progiem zmieszany i nie do końca zapowiedziany (zamiast odpisać na list, po prostu tutaj przybył, jak najprędzej) i przestraszony. Jej twarz znów była posągowa, niczym wykuta z najpiękniejszych marmurów. Kiedyś, gdy była jego małą siostrzyczką, potrafił lepiej czytać jej nastroje prawie równie dobrze jak te Victora, ale z biegiem lat zamienił tą zdolność na umiejętność czytania każdego poza rodzeństwem. Być może poza rodziną ogółem, bo dziś zupełnie nie wiedział, co strzeliło do głowy biegnącemu w zaułki Nokturnu Orestesowi. Zawsze chciał wiedzieć, co myślą i czują inni, ale wtedy nie wiedział, że – niczym w greckiej tragedii – utraci po drodze to, co najcenniejsze.
Złoty blask komety odbijał się w chłodnych oczach Lety, jej rdzawe włosy zdawały się dziś bardziej karmazynowe niż zwykle. W inny sposób niż Beatrice – uroda ognistowłosej żony kojarzyła mu się z drapieżną i szaloną Medeą, Lety z niewzruszoną i mądrą Ateną, choć dziś równie dobrze mogłaby być Afrodytą i Herą, całą trójką. Nic dziwnego, że Parys nie mógł między nimi wybrać, że lepiej o tym nie myśleć. Przez głowę przemknęła mu dziwna myśl—z jednej strony obca, ale z drugiej strony myśl równie znajoma jakby od urodzenia była częścią jego—że jego siostra jest najpiękniejszą kobietą na świecie. Ojciec nazwał ją na cześć rzeki zapomnienia i wygnanej nimfy, skazał na zapomnienie, nie dostrzegając, że powinna nosić imię boginii.
Zamrugał, przerażony surrealistycznym pięknem tej sceny i zachwycony tym, że nawet w ten szalony, okropny dzień, odnalazł siostrę całą i zdrową, że wszystko było jak powinno (choć, gdy blask komety odbił się w medalionie hipogryfa, pomyślał – z niechęcią, której się po sobie nie spodziewał, mimo wszystkich wyrzutów do Evansa – że to jedyny niepasujący do tego obrazu element; że była piękna i mądra i mogła, powinna, być kogoś lepszego).
Zaschło mu w gardle, więc prędko odegnał te myśli i postąpił krok do przodu.
-Lettie… - szepnął i zamierzał spytać jak się masz, nic wam nie jest, jak kury i pszczoły? ale —niespodziewanie dla samego siebie i zapewne dla niej, odkąd odesłano ją z domu lata rozłąki stworzyły między nimi niewidzialny mur—przytulił ją, mocno. Jak dawniej, gdy była mała i pragnął odgrodzić ją od świata i od szlochu mamy dobiegającego zza grubych-ale-zbyt-cienkich-ścian, dziecinnie ochronić ich obydwoje. Upuścił laskę, by przyciągnąć siostrę do siebie – najpierw niepewnie, potem mocniej, jakby bał się, że go odepchnie i podświadomie szykował się do złapania równowagi. Lewa noga promieniowała przenikliwym, uporczywym bólem cały dzień, może z powodu komety i na pewno nie z powodu przedwczorajszego ciosu od Victora; ale to było jego najmniejszym problemem.  -Powinienem tu być. – wcześniej, zanim napisała do niego list. Powinien tu być, gdy tylko powrócił z Londynu. Powinien być z nią, przy niej, wcześniej, z a w s z e – ale nie było go, przez ponad dekadę jej dzieciństwa i dorastania, a dzisiaj nie było go znowu. Powinien tu być jej mąż, ktoś kto być może potrafił ją kochać tak, jak na to zasługiwała. Powinien tu być choćby Victor, który potrafiłby ją ochronić (i który co prawda znał się na astronomii i ciałach niebieskich gorzej niż Hector… ale to jakoś umknęło magipsychiatrze, zbyt zaaferowanemu by pomyśleć, że zdrowie i krzepa i gryfońska odwaga nie poradzą sobie z każdym zagrożeniem).
Ale był tylko on.


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Salon [odnośnik]23.06.23 21:16
Miałam dość tego dnia. Tego dnia, tego miesiąca, choć ledwie się zaczął, nawet tego roku. Orpheus długo nie chciał zasnąć; zapłakany pytał o tatę, wydawało mu się, że pod jego łóżkiem kotłował się tuzin potworów, a to Jasper zawsze był jego obrońcą i stawał w szranki z niewidzialnymi monstrami utkanymi z dziecięcej wyobraźni. Śpiewałam mu aż do zachrypnięcia głosu, tuliłam do piersi, głaskałam delikatnie po głowie, zapewniając, że nie dosięgnie go tu żadne przekleństwo, a gdy wreszcie zdołał zasnąć, czułam się tak, jakby przebiegło po mnie stado garborogów. Wraz z nadejściem wieczora część pszczół powróciła do uli i odnalazłam pocieszenie w ich przyjemnym bzyczeniu, choć drugą część, tę, która więcej nie poderwała się do lotu, zdążyłam zakopać w ogródku, wierząc, że nasyci głód żyjących w ziemi pędraków. Działy się rzeczy, których nie potrafiłam wyjaśnić. Kometa zaglądała przez szeroko otwarte okna i chociaż zaciągnęłam wszystkie zasłony, żeby nie widzieć jej niepokojącego blasku, przy każdym powiewie nocnego wiatru wciskała do środka rozżarzone czerwienią spojrzenie nawet na ułamek sekundy.
Sama nie mogłam spać. Siedziałam w salonie, z głową opartą na dłoni i ciałem pokrytym cienką warstewką potu, zarówno z gorąca, które jeszcze nie minęło po wściekłym popołudniu, jak i emocji wciąż dających mi do wiwatu. W moich trzewiach rozlał się lęk. Hector nie odpisał na list, choć wydawał się tak zaaferowany, i rozważałam posłanie do niego Amalthei z kolejną wiadomością. Jak mógł mnie tak denerwować? Najpierw szczątki informacji, później zupełny ich brak. Czułam tępy ból pulsujący w moich skroniach w rytmie uderzeń serca i dopiero po chwili dotarło do mnie, że w rzeczywistości był to stukot dłoni uderzających do drewna frontowych drzwi... Kogo niosło licho o tej godzinie? Przeszył mnie instynktowny strach, ale zwalczyłam go i podniosłam się z krzesła, powłóczywszy nogami do przedpokoju. Ujęłam klamkę w dłoń - wydawała się przyjemnie chłodna -, a kiedy otworzyłam drzwi, ujrzałam przed sobą ogarnięte przejęciem posągowe oblicze brata. Stał w moich drzwiach jak Odyseusz, upiór dziesięcioletniej podróży do Itaki, wyniszczony, blady i starszy, jakby dzisiejszy dzień dodał mu lat. Nękany przez morskie potwory, wiedźmy, zawistnych bogów i poplątaną niesprawiedliwość. Spowił mnie chłód podejrzeń. Musiało stać się coś złego, w innym wypadku nigdy nie odwiedziłby mnie tak późno, nie miałby takich oczu, nie wydawałby się drżeć pod powłoką skóry, jak gdyby walczył z niewidzialnymi podmuchami wiatru próbującymi strącić go z nóg. I jeszcze ten pseudonim, to imię posłane głęboko do czeluści Tartaru, gdzie miało nurzać się w zapomnieniu...
- Z kim zostawiłeś... - nie dał mi dokończyć, a to, co stało się później, zmroziło mnie jeszcze bardziej, niż jego niezapowiedziana osoba majacząca w drzwiach. Objął mnie. Zamknął w spoiwie ramion, przyciągnął do siebie, nasycił mnie swoim ciepłem, i był tak przeraźliwie realny, że niemalże czułam wrzenie jego krwi, słyszałam werble wygrywane przez jego serce. Moje oczy otwarły się w niemym szoku; od czasu scalenia się naszych ścieżek w kanwach dorosłości, nie pozwalaliśmy sobie na takie gesty, nie byliśmy do nich zdolni. Byle splecenie dłoni sprawiało nam problemy. A teraz? Co musiało się wydarzyć, by pchnąć go na skraj urwiska i sprawić, że rzucił się prosto w moje ręce, jak Ikar, który spadł do morza? Gdzieś w jego mięśniach wiły się desperacja i niemoc, dwie głowy okrutnej Scylli. Zastygłam, nawet nie mrugając. Nie oddychając. Powietrze na długi moment ugrzęzło w moich płucach, jakby nagła bliskość Hectora stała się murem, które odgrodziło je od świata. Powoli uniosłam dłonie nad łopatki brata, ale nie zdołałam położyć ich na jego plecach i nie byłam pewna, czy kiedykolwiek to zrobię. Czy będę w stanie. Dotknięte niedowierzaniem, zdumieniem i tęsknotą palce zadrżały, to się zbliżały, to od niego oddalały, nie mogąc zjednać się z konkretną decyzją podjętą w hucznej zawierusze myśli. Stałam zatem w bezruchu, z oddechem plamionym nieprzyjemnym gorącem i dreszczami pełzającymi po całej długości kręgosłupa, wreszcie, po tylu latach, zamknięta w bezpieczeństwie ramion, o które tak bardzo prosiłam jako dziecko skazane na wygnanie. Kiedyś byliśmy prawie nierozłączni, zakradałam się do jego pokoiku i przynosiłam mu ulubione książki, prosząc, żeby poczytał mi je na głos, a potem przepadł gdzieś daleko i spisał mnie na straty. On, oni wszyscy. - Co się stało? - wydusiłam z siebie po długiej chwili, głosem, którego nie byłam pewna, wyższym, mniej stanowczym niż zwykle. Czego nie mogłeś napisać mi w liście, Hectorze?


Leta Evans
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11218-leta-evans-nee-vale#345257 https://www.morsmordre.net/t11227-amalthea#345732 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f421-somerset-dolina-godryka-ul https://www.morsmordre.net/t11226-szuflada-lety#345731 https://www.morsmordre.net/t11228-leta-evans#345733
Re: Salon [odnośnik]12.07.23 21:00
Od lat chciał sforsować niewidzialną szybę, która oddzielała ich od siebie odkąd ojciec odesłał wygnał Letę z domu. Dzisiaj chyba poczynił krok milowy, ale chyba tylko skruszył ten mur. Może nie dało się go zburzyć, zbliżyć do Lety tak jak przed laty - gdy bez skrępowania mógł przyciągnąć ją do siebie mocno i wpleść palce w jej włosy i dla zabawy zatkać jej uszy albo połaskotać, by nie słyszała krzyków dochodzących z salonu. Czasami w domu było zresztą cicho i wtedy mogli bawić się po prostu, bo wszystko było proste. Przed laty kochał ciszę, ale ta otaczająca ich teraz zdawała się przerażająca i głucha. Nie chciał słyszeć jak Leta wstrzymała oddech ani jak panicznie bije jego serce, ani jak siostra niepewnie unosi dłonie - które musiały zastygnąć gdzieś nad jego łopatkami, bo nie czuł przecież jej dotyku choć był go tak stęskniony. Nie czuł i może nigdy nie powinien, bo może coś skończyło się na zawsze, może nie mogli już być dla siebie jak brat i siostra. Bał się tego już od dawna, ale ostatnia rozmowa z Victorem i cały dzisiejszy cholerny dzień jedynie podsycały jego pesymizm.
Nie odepchnęła go - nigdy nie była okrutna jak on i ojciec i najwyraźniej Vic - ale nie odwzajemniła uścisku. Ulga z faktu, że się nie cofnęła, splotła się z goryczą i wstydem. Pytanie przecięło ciszę jak nóż, jak kubeł zimnej wody, co się stało, co musiało się stać by odważył się przytulić młodszą siostrę? Hector odsunął się, powoli, wyraźnie zakłopotany.
-Wybacz, ja... - już nie będę, jeśli nie chcesz, ale głos uwiązł mu w gardle, bo nie chciał składać takiej obietnicy jeśli nie musiał, bo było w niej coś nieodwracalnego, bo wiedział, że nie uzyska od Lety deklaracji. Wydawała się równie skołowana jak on. Niechętnie podniósł wzrok - bo jedyne w czym był dobry, to wpatrywanie się ludziom w oczy wbrew ich i swojej własnej woli - by poszukać odpowiedzi w jej źrenicach.
W jej źrenicach płonęła kometa, złota jak oczy greckich bogów.
I strach. Nie mogli podzielić bratersko-siostrzanego uścisku, ale dzielili dzisiaj lęk - i, jak wnioskował z jej listów i z jej miny, koszmarny dzień.
Wziął głęboki oddech. Był starszym bratem, musiał wziąć się w garść.
-Na chwilę u dziadków. - przyznał w odpowiedzi na urwane pytanie sprzed kilku chwil, bo choć często ignorował cudze pytania to nigdy ich nie zapominał. Nachylił się, by podnieść laskę, mając nadzieję że chwilowy dystans zmniejszy nieco wiszącą w powietrzu niezręczność. Ścisnął mocniej metalową główkę sowy, pozwalając by dziób wbił mu się we wnętrze dłoni, by ukłucie bólu go otrzeźwiło. -Myślałem, że może mógłby - moglibyśmy, powinniśmy, nie chcę cię tracić z oczu -zostać tutaj, ale najpierw chciałem się upewnić czy u was... w porządku. I porozmawiać. - wszedł do środka, z nieco większym pośpiechem i roztargnieniem niż zwykle, tak jakby chciał jak najprędzej znaleźć się z dala od nieba, z dala od oskarżycielskiego światła komety.
W świetle salonu wydawał się bardzo zmęczony i o kilka lat starszy.
-Nie badałem jeszcze jak astronomia wpływa na psychikę, ale niektórzy czują i zachowują się dziś dziwnie. - rzucił cicho, zasłaniając własny nastrój maską profesjonalizmu, choć ta maska nigdy nie działała na Letę. Splótł ramiona i oparł się ciężko o ścianę, bawiąc się główką laski. -Byłem w Londynie, rano. - dodał w ramach wyjaśnienia gdzie widział niektórych. Zerknął znacząco na Letę, a wy, jak się czujecie?. Wziął kolejny głębszy wdech, zabębnił palcami w hebanowe drewno laski, udał nagłe zainteresowanie obiciem kanapy - odwlekając kolejne słowa niczym Orpheus przyłapany na zepsuciu zabawki - by wreszcie powrócić spojrzeniem do siostry. -Orestes wyrwał mi się na Pokątnej, nigdy tak nie robił, wbiegł na Nokturn, nigdy się tak o nie nie bałem. - a bał się cały czas, o czym wiedziała. Czy rozumiała już, dlaczego lękał się o nią i Orpheusa, czy rozumiała dlaczego musiał przyjść bez Orestesa? Nie tylko dlatego, by się na niego pożalić – został jeszcze jeden element układanki. W sumie dwa elementy, ale przepowiednia Cassandry była zbyt wielkim ciężarem, by obarczać nim siostrę, nie dziś.
Może nigdy, jeśli…
-Zawsze czuję złość, gdy się boję. – wyznał cicho, znów uciekając wzrokiem. Nie pokazał dziś Oresetesowi fali obezwładniającej ulgi, pokazał groźną minę, potrząsnął nim, za mocno. -To podobno bywa normalne, ale nigdy nie wiem kiedy jestem normalnym ojcem, a kiedy zaczynam być taki jak on. – głos mu zadrżał, nigdy o nim nie rozmawiali, nigdy nie chciał, by to o nim wiedziała, ale to w gniewie rozumiał własnego ojca najlepiej, choć nigdy nie rozumiał go wcale.
Przymknął powieki, pod którymi wciąż tańczyła złowroga, oskarżycielska kometa. Zakładał, że Orpheus był dzieckiem miłości, dzieckiem normalności, na którą Leta miała szansę z dala od ich przeklętego domu.
Orestes był dzieckiem gniewu, istniał dzięki niemu. Nie uderzył jej nigdy, ale po roku unikania starań o potomka był taki zdeterminowany i taki wściekły, a w jej oczach lśnił strach, a na szyi miała sińce. Jak złowrogi los musiały szykować Mojry dla takiego dziecka? Czy to dziwne, że Beatrice nigdy go nie kochała? Czy pokochałaby tamtą dwójkę, których istnienie Hector anihilował eliksirem Rue?
Zmusił się do otwarcia oczu, bo musiał spojrzeć Lecie w oczy, nawet gdy to bolało. Nie oczekiwał pocieszenia (wręcz przeciwnie, w takich sytuacjach wolał się samemu ukarać) - przyszedł tu, by coś jej wyjaśnić. Coś, o czym nie mieli odwagi porozmawiać nigdy, od lat.
-Tęskniłem za tobą. Codziennie odkąd… – wzruszył smętnie ramionami, taktownie przemilczając wybór odpowiedniego słowa, na jej zniknięcie z ich życia nie było odpowiednich słów. -Ale zarazem mniej się o ciebie bałem. – przestał mrugać, zastanawiając się, czy zobaczy w jej wzroku gniew i rozczarowanie. -Czułem ulgę, że jesteś z dala od tego przeklętego domu. I wiem, że to niewybaczalne, ale zarazem widzę, że gdy ty boisz się o Orpheusa – to inaczej niż ja. – była normalna, była dobra, tylko dlatego, że uciekła – wbrew własnej woli - w samą porę.




We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Salon [odnośnik]27.07.23 23:55
Szkło, które zastygło pomiędzy nami na przestrzeni lat, wydawało mi się zbyt grube i solidne, by kiedykolwiek mogło zostać rozbite. Odzyskana po rozłące obecność Hectora z początku mnie płoszyła i sukcesem było to, że dziś rozmawialiśmy ze względną swobodą, zawierzając sobie sekrety, do których nie dopuszczaliśmy nikogo innego, zupełnie jak prawdziwe rodzeństwo pielęgnujące pomiędzy sobą tajemnice nieprzeznaczone dla świata. Kontakt fizyczny, tak ciasny, desperacki, nasączony długo tłumioną tęsknotą, był jednak stumilowym krokiem, na który nie zdążyłam się przygotować. Ale jeśli wiedziałabym, że to planował, że to się stanie, czy naprawdę dałabym radę się na to psychicznie nastawić? Niby nic, tak prozaiczny gest dla większości ludzi, dla nas tymczasem przepaść bez dna, czarna pustka na dnie leja wiru rozcinającego ocean podczas sztormu.
Zawieszone w przestrzeni dłonie drgnęły, podporządkowane chaotycznym myślom, lecz kiedy ja zdecydowałam się odwzajemnić uścisk jego ramion, Hectora już przy mnie nie było. Wycofał się do bezpiecznej ramy kilku kroków, pozostawiając po sobie fantomowe uczucie utraconej kończyny, płonącej bólem i mrowieniem. Rumieńce na moich policzkach tłumiły barwę piegów, jakimi usłana była skóra mojej twarzy, musiałam wyglądać młodziej niż zwykle, zbita z tropu i strapiona dzikością jego rodzinnego instynktu, ale ani przez moment nie zastanawiałam się jaką mnie widział. To było bez znaczenia. Liczył się wyłącznie lęk zmieszany z błękitem jego tęczówek, wydarzyło się coś, co zmusiło go do braterskiej czułości, a zatem coś, czego należało się obawiać. Jego przeprosiny skwitowałam pełną napięcia ciszą, oczekując ciągu dalszego wyjaśnień, które pozwoliły mi nieco rozluźnić mięśnie. Orestes był bezpieczny i zdrowy, spędzał czas u dziadków, nic mu się nie stało.
- Oczywiście, że może tu zostać - wydawało mi się to tak naturalne jak oddychanie, w końcu był moim jedynym i ulubionym bratankiem, a do tego zdawał się mieć na Orpheusa kojący, wartościowy wpływ. - Obaj możecie - dodałam z pewnym zażenowaniem. Hector rzadko kiedy zostawał u mnie na noc, zwykle wpadał z krótką wizytą, czasem przeciągającą się do wieczornych godzin, ale dłuższe wspólne chwile mogłabym zliczyć na palcach jednej ręki. - W porządku to duże słowo - westchnęłam markotnie, zamykając drzwi za bratem. Wcześniej spoglądała przez nie kometa, a ja nie życzyłam sobie jej ciekawskiego, prażącego czerwienią spojrzenia. Niech idzie do diabła i przestanie nas denerwować. - Orphie nie jest w zbyt dobrym stanie. Płacze, boi się, jest cały napięty jak struna. Pytał o Jaspera. Jakby to wykwitające na niebie tałatajstwo coś w nim obudziło i przeraziło do kości. Możesz coś na to poradzić? - zapytałam z ukłuciem nadziei. W kwestii zdrowia Orpheusa ufałam mu bezgranicznie, Hector udowadniał niemalże na każdym kroku, że gdy na wokandę wchodziło dobro najbliższych, potrafił stanąć na wysokości zadania - przynajmniej teraz, po latach, kiedy jego doświadczenie zostało napiętnowane zimnem popełnionych niegdyś błędów i grzechów porzucenia.
Oczy mojego syna były napuchnięte, dotknięte świeżą czerwienią, jakby lustrzanym odbiciem blasku otaczającego kometę. Drzemał teraz w swoim pokoju na piętrze i wiedziałam, po prostu czułam podskórnie, że przewracał się z boku na bok pod cienkim letnim kocykiem i wił się w koszmarach, którym nie mogłam zaradzić. Zachowywał się dziwnie, jak mówił Hector, jednakże nie ze swojej winy, a z siły, która oddziaływała na niego rykoszetem.
Orestesa również to dotknęło. Wcześniejsza ulga zamieniła się w oblepiający mnie od środka lód, obijający się od stopni kręgosłupa przemożnym zimnem i dreszczem. Nie wyobrażałam sobie strachu, który w tamtym momencie musiał dotknąć Hectora, ale rozumiałam już źródło emocji migoczących w jego oczach, trudnych i tak ciężkich. Musiał wystraszyć się do cna.
- Dlaczego to zrobił? - spytałam powoli. Przez kometę? Orestes był bardzo grzecznym chłopcem, z własnej woli nie wbiegłby do wężowiska chamowatej brutalności i krwawych rozgrywek najgorszych brytyjskich zabijaków. - Nic mu nie jest? Jak on się czuje? Na Merlina, Hectorze. Nikt go nie zaczepiał? - byłabym głupia, pozwoliwszy sobie uwierzyć, że jakimś cudem wpadł na Victora, który odprowadził go bezpiecznie do ojca. Tak ciche, delikatne i dobre dziecko przepadłoby w rynsztoku, gdyby natknęło się na innego zbira. - Jest coraz starszy, a razem z nim rośnie ciekawość i młodzieńcza nierozwaga. Pilnuj go uważniej. Jest mądry, ale to wciąż tylko dziecko - poleciłam cicho, choć musiał już to wiedzieć. Orestes nie był świadomy konsekwencji, nie poznałby ich prawdziwie, zanim by ich doświadczył, a do tego Hector nie mógł dopuścić. Przyłożyłam palec do skroni i lekko rozmasowałam pulsującą skórę, każdy nacisk opuszka przynosił małe ukojenie. Mój lęk topniał, im bardziej zdawałam sobie sprawę z tego, że bratanek wyślizgnął się zwodniczym mackom kłopotów i znajdował się ledwie kilka domów stąd, cały i zdrowy, z pewnością jednak dotknięty widokiem zastanym na Nokturnie. Będzie dziś spał tutaj. Nie u dziadków, nie u siebie w domu. Tutaj.
Przechodząc wraz z Hectorem do salonu, mogłam nie patrzeć na niego, gdy wspominał o złości. Wspomnienia z rodzinnego domu, nawet te zatarte i przykryte kurzem upływającego czasu, pełne były gniewu i zagłuszanego cierpienia najbliższych. Byłam za mała, by rozumieć co działo się obok mnie, a on zawsze odwracał moją uwagę, gdy pięści ojca spadały na matczyne ciało, malując po nim sińcami. Skala przemocy dotarła do mnie dopiero po latach. I czasem sądziłam, że jako jedyna z rodzeństwa mogłam mieć faktyczne szczęście dzięki charłactwu, które wysłało mnie na wygnańczą Ajaję, z daleka od ojcowskiej brutalności. On i Victor nie mieli dokąd uciec. O Ariadne natomiast nie myślałam, bo w chwilach zawiści dochodziłam do wniosku, że jej może się należało; tych osądów zawsze okrutnie się potem wstydziłam.
- Nie bądź głupcem - podjęłam i usiadłam na kanapie, opierając łokcie na kolanach. Pochylona nieco do przodu, pozwoliłam, żeby kaskada kasztanowych włosów rzuciła cień na pobladłą na nowo twarz. - Nie jesteś taki jak on i nigdy nie będziesz. Ukłucia starych wzorców to blizna, która czasem się zaróżowi, ale nie wpłynie na resztę życia. Zdajesz sobie sprawę, że im natarczywiej będziesz szukał podobieństw, tym bardziej zaczniesz je w sobie podsycać? Byle tylko udowodnić sobie, że masz rację? - zapytałam poważnie. W końcu zacząłby zakłamywać rzeczywistość i na siłę generować reakcje, które do niego nie należały, po co? Lęk przed powtórzeniem ojcowskich win pętał go jak kajdany, z których nie mógł się wydostać, ale w moim mniemaniu sam je sobie narzucał. - Wszyscy jesteśmy stworzeni ze złości. Cała nasza czwórka - podkreśliłam cicho, markotnie. Już nigdy od niej nie uciekniemy, była budulcem fundamentu, na którym ukształtowały się nasze charaktery.
A fundament ten zatrząsł się w posadach, gdy smagnął go ciężar jego wyznania. Speszona zastygłam na kanapie, wpatrując się w niego wręcz tępo, poddając się mieszaninie zdumienia, tęsknoty i zaplątanego gdzieś pomiędzy nimi niedowierzania.
- Tęskniłeś, ale nic z tego nie wynikło - odpowiedziałam głucho, z wyrzutem, który rósł we mnie jak guz od dnia, kiedy wypędzono mnie z domu i oddano pod opiekę ciotki oraz jej męża. Logika podpowiadała, że nie powinnam obarczać winą braci, jego, ale nie potrafiłam tej logiki słuchać, zbyt zapalczywa w goryczy przeszłości. - Jeden list tu czy tam nie zastąpił mi brata - wyprostowałam się powoli. Sporadycznie wymienialiśmy korespondencję, kiedy chodził do Hogwartu, milczeliśmy, kiedy wracał do domu. Miałam jedenaście lat, kiedy ukończył szkołę, lecz nawet wtedy nie przekroczył oddzielającej nas bariery, za to stchórzył i zajął się swoim życiem, choć mógł przecież już mnie do niego dopuścić - chociażby potajemnie, bez zdradzania tego rodzicom czy wujostwu. Mogło być tak jak z Victorem. Ale nie było. - To głupie, ale wolałabym cierpieć i skręcać się z bólu przy was, niż być daleko od ciosów bez was - wyłuszczyłam gorzko, z kwasotą rozlewającą się wzdłuż języka. Wreszcie zdradziłam to, co tak długo leżało mi na sercu, a o czym nie mówiłam im nigdy - ani jemu, ani Victorowi. Wybrałabym życie pełne katorgi i poniżenia przez swoje charłactwo, niż bezpieczeństwa z daleka od gniazda siniaków, gdyby tylko pozwolono mi dokonać wyboru. Chciałam dzielić z nimi te trudy i łamać się pod jarzmem ojcowskich zasad, byle tylko być w domu. Razem z braćmi, których kochałam. - Próbowałam cię nienawidzić, wiesz? - rzuciłam nagle, głosem odległym i cichym, zapatrzona we własne dłonie, które bawiły się z rąbkiem spódnicy. - Ciebie, Victora. Z Ariadne nie miałam problemu, to fałszywa zołza i złodziejka. Ale waszej dwójki nie potrafiłam. Kiedy wreszcie się zjawiłeś... Nie umiałam patrzeć na ciebie i nie rozpamiętywać tych miesięcy ciszy, pisanych słów, które miały zastąpić dotyk i głos. Nagle wyszedłeś z listów i stałeś się realny, a ja pragnęłam, och Merlinie, jak bardzo pragnęłam po prostu cię odtrącić. W głupiej zemście. Tylko że okazało się, że nawet tego nie potrafię dokonać. Wiedząc to teraz, dalej za mną tęsknisz? - uśmiechnęłam się cierpko i przeniosłam na niego wzrok. Szczerość za szczerość. Mury, które wokół siebie wzniosłam, kruszały ilekroć pojawiał się na horyzoncie, czując się w obowiązku odpłacenia mi życzliwością za lata, które spędziłam w ciszy i izolacji. Nie byłam świadoma tego, że sama wślizgnęłam się w okowy kajdan i odmawiałam sobie miłości, którą mogłabym do niego czuć, przez pryzmat goryczy, która zasiała ziarno i zbierała we mnie gęste plony za każdym razem, gdy przypominałam sobie łzy tęsknoty i niezrozumienia skapujące na poduszkę. Łzy dziecka, które z dnia na dzień wygnano z domu.


Leta Evans
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11218-leta-evans-nee-vale#345257 https://www.morsmordre.net/t11227-amalthea#345732 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f421-somerset-dolina-godryka-ul https://www.morsmordre.net/t11226-szuflada-lety#345731 https://www.morsmordre.net/t11228-leta-evans#345733
Re: Salon [odnośnik]22.08.23 21:59
Odkąd zgniłe zioła spektakularnie popsuły jego terminarz, rujnując pieczołowicie ułożony plan dnia, trudno mu było zebrać myśli. Chaos wtargnął w precyzyjny porządek, a obecność Lety tępiła ostre zwykle jak brzytwa słowa - w sposób, który nie koił, a kołował. O co właściwie ją prosił? O to, by Orestes został tu na chwilę, czy na całą noc? Podświadomie nie chciał, by Orestes był dzisiaj w domu przesiąkniętym duchem jego matki. Samemu nie oswoił się jeszcze z prawdą, którą przedwczoraj zdradził mu Victor, a dzisiejsze zdarzenia i słowa Cassandry napędzały boleśnie jego wyobraźnię: prędko zabrał chłopca z chłodnych, walijskich murów, jakby czekał tam duch jego matki, jakby miały ich tam ścigać Erynie. Od Furii uciec się nie dało, ale chociaż dom Lety nie był skalany jej obecnością, czego nie mógł powiedzieć o domostwie jej rodziców. Świadomie nie zostawiłby syna, nie dzisiaj, ale świadomie nie prosiłby Lety o nocleg, wyrosły między nimi mur uniemożliwiał taką swobodę i nie zburzyła go nawet próba przytulenia. A może? Zanim zdążył zafrapować się nad brakiem własnej precyzji, coś w tonie słów siostry go zaskoczyło i uspokoiło. Odgadła jego myśli i niewypowiedziane prośby, otworzyła dla nich swój dom - zawsze otwarty dla niewinnego bratanka, ale kwestia gościnności dla brata marnotrawnego pozostawała niedopowiedziana. Ostatnio, gdy chciał ją zaskoczyć niezapowiedzianymi odwiedzinami, poczuł się jak intruz i heros zarazem. Heroiczność szybko ostygła, gdy uratowany od paniki Alfred wytknął mu, że za rzadko odwiedza siostrę, ale jak miał nauczyć się spontaniczności po tylu utraconych latach?
Przynajmniej w rozumieniu swoich niedopowiedzeń osiągnęli pewne postępy.
Podniósł na nią wzrok z nagłą wdzięcznością.
-Dziękuję. - dlaczego zabrzmiało to tak formalnie? -Orestes bardzo się ucieszy. - dodał desperacko, bo to brzmiało rodzinniej, ale i tak poczuł ukłucie winy, że słowa ja bardzo się ucieszę nie przyszły mu do głowy jako pierwsze.
Leta zdołała go uspokoić na krótką chwilę, ale gdy wspomniała o kłopotach Orpheusa, zmartwienie znów pojawiło się na jego twarzy. Znów wyglądał o kilka lat starzej.
-Orestes też dziwnie się zachowywał i marudził, jak nie on. Od rana, jeszcze zanim to coś pojawiło się na niebie - jakby czuł, że nadciąga? - zmarszczył brwi. Orpheus był młodszy i bardziej temperamentny, jeśli ta anomalia mogła tak wpłynąć na jego spokojnego syna, to jak mogła odbić się w zachowaniu bratanka? -Gdzie był Orphie gdy się pojawiła? Postaram się go uspokoić. - obiecał. Był jego wujem, a nie ojcem, ale przynajmniej z synem Lety nie dzieliła go rozłąka lat i dystansu - czy jeśli tęsknił za Jasprem, to uspokoi go obecność innego mężczyzny, bajka, łagodne słowa? Jeśli nie, zostawały proste zaklęcia uspokajające. Nigdy nie dałby dziecku eliksiru nasennego, ale nieinwazyjne Paxo potrafiło zdziałać cuda. -Doraźnie dziś, a jutro zobaczymy. - dodał, mając naiwną nadzieję, że zły wpływ komety minie razem z nią, że jutro nie będzie już jej na niebie (dlaczego wciąż było ją widać, mimo wieczora?), że nowy dzień będzie nowym początkiem. Jeśli nie dla niego, to chociaż dla Orpheusa i Lety.
-Nie wiem. - przyznał bezsilnie o własnym synu. Dlaczego - marudny, wyrywający mu się, biegnący bez oglądania się za siebie - zachował się jak Beatrice? Był w połowie nią, Hector to wiedział, choć wolałby o tym zapominać, ale nigdy nie okazywał tego tak... tak... -Rano go nie poznawałem, a gdy go znalazłem... wyznał mi, że chciał przed nią... uciec? Przed kometą. - czy raczej najpierw chciał uciec ojcu, a dopiero potem się schował, bo kometa go zaskoczyła? Wiedział, że znalazł go ze złością i że Oresetes był bystry, mógł zmyślić odpowiedź by uniknąć gniewu ojca. Świadomość, że syn się go bał, albo że sam nie mógł mu ufać, bolała. -Schował się na czyjejś klatce schodowej, mało brakowało, a ktoś by go zaczepiał. - wyznał ze zmęczeniem.
To wciąż tylko dziecko. Słowa Lety przywołały go do porządku, przeszyły wstydem.
-To niesprawiedliwe, dla niego. - westchnął, ale zamiast zwyczajowej melancholii, w jego głosie wybrzmiał cień tłumionego gniewu. Gniewu, którego nigdy nie umiał wyrazić, bo na pewną osobę nigdy nie umiał się gniewać, ale nie prosił go o pozbycie się Beatrice. A jeśli prosił nieświadomie i bezgłośnie, to powinni byli się zawahać, obydwaj, najpierw pomyśleć o dziecku, a dopiero potem o jego ojcu. Wciąż się miotał, nie będąc pewnym czy matka miała na Orestesa gorszy wpływ niż brak matki, a potem popadał w spiralę wyrzutów sumienia. W teorii każde dziecko potrzebowało matki, choć on sam wolałby nie mieć ojca. -Jest półsierotą, rok temu musiał dorosnąć za szybko. I został mu tylko kaleki ojciec, przez którego nie może być ciekawy, nie może beztrosko biegać. Zawsze będzie czuł, że się martwię i że nie zdążę go obronić. Jak dziś. - byłoby inaczej, gdyby nigdy nie spadł ze schodów, ale wtedy nie poślubiłby pewnie Beatrice i nie byłoby Orestesa. Byłby inny, odważniejszy, pewniejszy siebie i sięgnąłby po kobietę, którą zdołałby pokochać lub choć tolerować.
Myśli, trudne i bolesne, przecięły jego czoło zmarszczką, a głowę migreną. Dopóki Leta nie wyrwała go z namysłu, udowadniając, że mimo przepaści utraconych lat, zna go czasami lepiej niż on sam siebie.
-Masz rację. - przyznał. -I wszyscy - wszyscy? Przepaść lat zaczynała oddalać go od Victora, ale przynajmniej siebie i Lety był pewny lubimy mieć rację. - zażartował z bladym uśmiechem. Byłby gotów zranić samego siebie by udowodnić sobie swoją rację i gdzieś do tego wszystkiego popchnęłaby go złość, rozgrzewająca serca i umysły całej ich czwórki. -Myślisz, że to przez niego - zaimek oznaczający ojca wymamrotał, prawie wypluł, byle szybciej -czy wierzysz w klątwę przewijającą się przez nasze pokolenia? - zapytał z całkowitą powagą. W posępnej historii Vale'ów ojciec przeklął nieświadomie syna, a niesprecyzowane nieszczęście ciągnęło się za nimi przez wieki. Nawet jeśli nie istniała, nie zmieniało to faktu, że ich ojciec zatruł ich życie, a Hector naprawdę był przeklęty. Właściwie, czy powinno im to robić różnicę? Powinno, chciał znać odpowiedź. Ta nie zmieni być może niczego dla Victora, ale mogła oznaczać zbyt wiele dla Orestesa i Orpheusa, dla nowego pokolenia. Czy zdołają wyrwać się z przeklętego cyklu, zwłaszcza, że otoczeni byli tylko Vale'ami? Orestesowi brak było (i teraz i zawsze) łagodnej, dobrej matki; Orpheus utracił odważnego ojca. Pozostali im tylko oni, samotni rodzice, rodzeństwo utkane ze złości. Złości tak silnej, że pomimo ciężkiego dnia, zabrnęli wprost w zbyt trudne prawdy, w wyrzuty i przeprosiny kumulowane latami.
-Wiem. - przyznał z ciężką prostotą. Bez głupich wymówek, na żadne zresztą by się nie zdobył. Mi te listy nie zastąpiły siostry. -Papier miał być jedynie pamięcią, nie mną. - wymamrotał, po latach wciąż nieprzekonany do tego pomysłu. Chciał udowodnić wtedy Lecie, że o niej pamięta, czy udowodnić to samemu sobie, w głupim buncie przeciwko nakazowi ojca? Tęsknił za nią, ale był egoistycznym, aroganckim nastolatkiem. Czasami wątpił w to, czy przed narodzinami syna potrafił w ogóle kochać - bo gdyby potrafił, to Victor nie odsunąłby się od niego tak gwałtownie...
Wzdrygnął się nagle i pobladł, jak spoliczkowany. Słowa o tym, że wolałaby cierpieć z nimi, wstrząsnęły nim nieporównywalnie bardziej niż mogły jakiekolwiek kolejne, nawet te o nienawiści.
-Tak, to głupie. - syknął zanim zdążył się powstrzymać, ale nie chciałby się powstrzymywać. Nie mógł dać Lecie zbyt wiele, mógł jej dać przynajmniej prawdę. Nie chować się za gładkimi formułkami, jak chowałby się obcy, a nie brat. -Matka nie żyje, taki los byś wolała? - zapytał z całkowitą powagą, świadom ciężarów oskarżenia, ale świadom też czynników jakie doprowadziły matkę do całkowitej niechęci wobec życia, świadom tego co ojciec zrobił szczeniętom i Melancholy i tego jak nagle zniknął z innej rodziny nieposłuszny Einar. -Jeszcze zanim... zachorowała - zaczął nagle, nie mówił jej tego nigdy. -...ojciec przyjaźnił albo kolegował - czy przyjaźnił się z kimkolwiek? -się z Borginem i zawsze wydawało mi się, że byli tacy podobni. A ja i Victor przyjaźniliśmy się z synem Borginów. Lubiłem go. - a on mnie, ale i bez tego wiedziała, jakie to r z a d k i e. -Bał się swojego ojca, czułem to - magią, która pozwalała mu wyczuwać emocje innych w krytycznych sytuacjach i której tak bardzo mu brakowało (nie aż tak bardzo jak Lecie) -i nagle zniknął. Matka powiedziała mi, że zachorował, a ojciec zabronił nam o tym mówić. - parsknął z frustracją. Kolejna prawda, której nigdy nie pozna. -Nie chciałbym, żebyś znikała. - nie doda, że potrzeba chronienia jej tylko wszystko by skomplikowała i zepsuła, jeszcze bardziej, że wystarczająco wiele razy czuł się rozdarty między chronieniem matki lub Victora (i zawsze między tą dwójką wybierał Victora) lub instynktem samozachowawczym (który wybierał boleśnie za często, zastygając w panicznej reakcji nawet gdy nie chciał). -A ani miłość ani odwaga nie polegają na bezsensownym cierpieniu. - dodał, zniżając głos, by nie wychwyciła w jego głosie ani jadu ani gniewnej myśli o pierdolonym bohaterze Jasprze Evansie, który powinien być tu z nią, a nie ginąć z nieznajomymi ludźmi których ratował. Nigdy nie uratuje się wszystkich - pomyślał gorzko uzdrowiciel, który nie zdołał uratować własnej matki. A potem pomyślał o Oliverze, którego enigmatyczne słowa i odważne spojrzenia kojarzyły mu się czasem mgliście z zachowaniem szwagra - i nabrał bardzo, bardzo złych przeczuć, ale zastanowi się nad nimi później. Teraz centrum świata była Leta, jej blade dłonie (na które zerkał, gdy spoglądanie w jej posągową twarz stawało się zbyt trudne - dziwne, nikt nigdy go nie peszył, a ona tak), jej cichy głos.
Ledwo podniosła wzrok, a napotkała jego spojrzenie. Nie uciekał, laska stuknęła o parkiet, podszedł bliżej.
-Nienawiść jest bliższa miłości niż obojętność. - skwitował, a jego głos po raz pierwszy zabrzmiał łagodnie. -Bałem się, że nie będziesz nawet pragnąć mnie nienawidzić, że będę ci obcy. - przyznał. -Cieszę się, że wiem. - zawsze wiedział, widział jak próbowała go odtrącić, jak peszyła się sytuacjami, w których był jej potrzebny. Czy gdyby nie poronienie i śmierć męża, nie osiągnęłaby celu, czy zdołaliby dotrzeć do siebie gdyby świat nie zetknął ich w kolejnych nieszczęściach? Nieważne. Wiedział, ale i tak inaczej było to usłyszeć. -Możesz mnie nienawidzić. - szepnął. -...jeśli potrafisz. - kąciki ust drgnęły lekko, w cieniu złośliwo-triumfalnego dowcipu, który dwadzieścia lat temu rozbawiłby Victora, ale czy rozbawi ją? -Ale nie odejdę i mnie nie odtrącisz, bo jesteś moją siostrą, ktoś musi przy tobie być, a nie mamy luksusu wyboru. - dzięki nieudolności Jaspra i nieuprzejmości Victora. Znów spróbował zasłonić się maską ironii i znów tego pożałował. Wziął głęboki wdech, zniżył ton jeszcze bardziej, ale wiedział, że go słyszała. -Bo choć nigdy nie umiałbym cię znienawidzić, to chciałbym umieć cię kochać, Lettie. - wyciągnął prawą rękę, by tym razem tylko musnąć jej dłoń - nie tak nieostrożnie jak gdy ją przytulił, ale i tak poczuł elektryczne iskry, ból spleciony z tęsknotą.




We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Salon [odnośnik]30.08.23 18:43
Pozostało nam mieć nadzieję, że nadpobudliwy niepokój naszych dzieci był krótkotrwałą reakcją na pojawienie się komety, nie zniosłabym myśli, że stres osiadł na ich sercach zbyt ciężkim całunem i nie minął, katując młode duchy wydłużającą się lękliwością. My, dorośli i względnie dojrzali już ludzie, wypracowaliśmy własne sposoby odganiania chmurnych myśli i podszeptów strachu, choć jednocześnie ich powodów byliśmy bardziej świadomi, dostrzegając zagrożenie tam, gdzie nie widziały go maleńkie, nieprzesiąknięte jeszcze doświadczeniem dusze - dlatego też musieliśmy być silni. Nie pieklić się przez to, że nasze pociechy poddawały się plątaninie gwałtownych emocji, nie karać ich za to, a jedynie dbać o ich zdrowie i przede wszystkim bezpieczeństwo w czasie, który nagle wydał się tak kruchy, jak upadająca z kuchennego blatu porcelanowa filiżanka, zawieszona w powietrzu, ni rozbita na dziesiątki popękanych kawałeczków, ni w całości. Hector potrafił reagować impulsywnie i nie byłam pewna jakim sposobem zakłamał świat, że wcale tego nie robił. Że podmuchy targających nim uczuć tak naprawdę nie miały racji bytu, że był jak posąg, tak stateczny i stały względem panoszących się po myślach wichrów. W rzeczywistości miał w sobie pokrewny szkwał, po prostu lepiej go maskował - a kiedy ten szkwał dochodził w nim do głosu, nienawidził się za każde słowo i każdy gest, który pod jego jarzmem wykonywał.
- Spał - wymamrotałam ze wstydem. Dotychczas tłumiłam w sobie natarczywość tych wniosków, jednak nie mogłam dłużej ukrywać, że nie byłam w pozycji, by jakkolwiek go pouczać. - Sama też nie zachowałam się wzorcowo... Nie wiem co mnie podkusiło, ale kiedy ta przeklęta bestia, wielkie czarne bydlę, zaczęło ujadać z ulicy jeszcze głośniej, po prostu za nią wybiegłam. Chciałam znaleźć właściciela, albo przynajmniej ocenić, z którego podwórka uciekło to psisko. I nie myślałam przy tym o tym, że zostawiam za plecami niewinnie śpiące dziecko, które po moim powrocie znajdę zapłakane i przestraszone - bąknęłam, wiedział ile kosztowało mnie przyznanie się do błędu, był też jednym z niewielu bliskich mi ludzi, którym z takim wyznaniem mogłabym zaufać. Zawoalowana pod pretekstem rozmowy pomoc przewijała się w naszych rozmowach od lat, malowana wyraźniejszymi pociągnięciami pędzla od dnia, kiedy dotarł do Ula razem z Jasperem, pochylając się nad podbrzuszem, nad udami zbroczonymi krwią, nad ciałem, które nagle opustoszało. Strata dziecka bolała jak żadna inna rana. Rozumiałam więc, dlaczego tak bardzo się przestraszył, kiedy stracił Orestesa z oczu; siedmioletni chłopiec nie powinien nigdy stykać się z Nokturnem, a Hector mierzyć się z myślą, że mogła go spotkać tam niewypowiedzialna krzywda. Pokiwałam głową, czując odzywający się w skroniach miarowym szum ćmienia. - Jest wrażliwy, zaczytany w książkach. Kontrolujesz co czyta, jakie powieści? W wielu baśniach takie zjawiska są złymi symbolami - zasugerowałam pierwsze, co przyszło mi na myśl, gdy wspomniał o tym, że Orestes próbował skryć się przed migotliwym, karmazynowym blaskiem nowej gwiazdy. Nic dziwnego, wyobraźnia takiego malucha była nie tylko darem, ale i przekleństwem, kiedy wokół nas działy się rzeczy niezrozumiałe.
Gniewne wyrzuty Hectora godziły w jego osobę jak ciskane na oślep sztylety, które miały sięgnąć celu i łapczywie przelać krew. Zakrzywiłam lekko ku górze jedną z kasztanowych brwi, przez moment trwając w przeciągającej się ciszy, jakbym tym samym dawała mu pole do tego, by wyrzucił wobec siebie wszystko, co leżało mu na wątrobie, i odezwałam się dopiero, gdy miałam pewność, że nie zamierzał dodać nic więcej. - Został mu ojciec. Mądry, dobry i troskliwy ojciec, który bez wahania wbiegł za nim na najpodlejszą dzielnicę całej Anglii, żeby sprowadzić go z powrotem. Który nie zastanawiał się, czy go dogoni, ani czy sam zdąży uciec przed zabłąkanym zbirem, bo bardziej niż własne zdrowie ceni bezpieczeństwo swojego dziecka - wytknęłam zdecydowanie. Użalanie się nad sobą nie miało prawa projektować jego własnych przemyśleń na to, w jaki sposób postrzegał go Orestes. - Myślisz, że Orestesowi byłoby lepiej bez ciebie? Każdego dnia dzieci w tym kraju zostają sierotami. Nie półsierotami, sierotami. Czy któreś z nich wybrałoby życie bez rodziców, niż z rodzicem, który musi wspierać się o lasce? Zastanówże się. Czy jego obchodzi, że chodzisz w ten sposób? Jego nie. Ciebie tak - podkreśliłam i skrzyżowałam ręce na piersi.
Złość i wyrzuty sumienia, gniew i kierowana do środka nienawiść. Tym byliśmy, z tego nas zbudowano. Wrodziliśmy się do przeznaczonych nam ram i chociaż biegliśmy całe życie, by wydostać się poza rzucany przez nie cień, było to bezcelowe, bo cień sięgał aż po horyzont, gdziekolwiek byśmy nie byli. Wzruszyłam lekko ramionami.
- Dlaczego nie przez oba czynniki? Nie znam się na klątwach, ale wiem, że historia jest ich pełna, także takich, które rozciągały się na pokolenia - oceniłam, nie odnosząc się jeszcze do słów o ojcu. Na co dzień wypierałam jego postać z pamięci, wymazywałam go, jego nienawiść, jego odrzucenie i tęsknotę za jego aprobatą, tą nieosiągalną nagrodą. Dziś jednak nie mogliśmy tego uniknąć. Należało wyciągnąć głowy z piasku i strzepać ziarenka z rzęs, jednocześnie spoglądając w oczy suchej prawdzie, tak często przez nas przemilczanej. Prawda za prawdę, policzek za policzek. Zmrużyłam gniewnie oczy, kiedy moim słowom przydał miano głupoty, bo owszem, sugerowałam jej istnienie, ale to nie znaczyło, że dawałam mu prawo, by sam to podkreślał. Miało być inaczej. On miał zareagować inaczej. - A myślisz, błyskotliwy geniuszu, że co bym wolała? - warknęłam. Przez ostatni rok wyciągał mnie z gęstego trzęsawiska depresji po stracie Jaspera, śmierć była luksusem, na który jednak jako matka nie mogłam sobie pozwolić. Historia o Borginie wcale mnie nie poruszyła, podkreśliła jedynie to, czego sam nie zauważył. - Przecież zniknęłam - skrystalizowałam mu więc tę myśl. - Nagle, z dnia na dzień, jak ten twój Borgin. Matka i ojciec opowiedzieli o mnie to samo, albo inną łzawą historię, jak Borginowie mówili o swoim synu, bo byłam plamą na honorze i ich magicznej linii. To bez znaczenia, czy ojciec skręcił mi kark, czy odesłał do ciotki - piorunowałam go wzrokiem, podświadomie oburzona, że to o zniknięciu tamtego chłopca mówił z tak wrażliwą tęsknotą, zamiast o mnie, rodzonej siostrze, której winien był swoją miłość i pamięć. Ciernie ciasno oplatały serce, krztusiłam się nimi, pozwoliłam im przeze mnie przemawiać. - Z wami to nie byłoby bezsensowne. Byłoby po coś. Po to, żeby być z wami i was kochać, i żeby ciosy rozłożyły się nie na troje, a na czworo - stwierdziłam z goryczą. Choć jego głos łagodniał, odrzucenie rozbuchanej złości zajęło mi dłuższy moment, jakby była wczepiona zbyt głęboko; oddech stawał się spokojniejszy, dudnienie serca mniej hukliwe. Jak mógł myśleć, że byłabym w stanie żywić wobec niego wyłącznie obojętność? Był mi zbyt bliski i zbyt odległy jednocześnie, a to wywoływało emocje, niekoniecznie takie, które sprawiały radość, ale wciąż wyraziste i cenne. Zadrżałam, gdy powiedział, że nie odejdzie. Czy mogłam mu w to wierzyć? Nie był już dzieckiem, które na nic nie miało wpływu, dziś podejmował własne decyzje i słuchał wyłącznie własnego serca oraz rozumu, miał zatem wybór, choć twierdził, że nie; w moich oczach zaszkliły się łzy, gdy zdałam sobie sprawę z tego, jak długo czekałam, by usłyszeć od niego podobne obietnice. - A gdybyś miał wybór - zaczęłam z lekko drżącą brodą, być może użył niewłaściwego określenia, gryzło mnie. - Odszedłbyś? - spytałam, siląc się na spokojne zdecydowanie, lecz moim głosem targnęła niepewność. Spojrzałam w dół, do dłoni, której dotknął, i poczułam, jak na moje policzki skapnęły irytująco ciepłe łzy, tęskne, smutne, mizerne; łzy, które natychmiast otarłam wolną ręką, wstydząc się słabości, tej jednak, którą splótł ze swoją, nie cofnęłam.


Leta Evans
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11218-leta-evans-nee-vale#345257 https://www.morsmordre.net/t11227-amalthea#345732 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f421-somerset-dolina-godryka-ul https://www.morsmordre.net/t11226-szuflada-lety#345731 https://www.morsmordre.net/t11228-leta-evans#345733
Re: Salon [odnośnik]13.09.23 19:09
Zawieszenie broni miało i powinno uspokoić ich wszystkich, czarodziejów po każdej stronie barykady i tych starających się trzymać na uboczu, jak on, ale zaplątanych w sprzeczne lojalności i sympatie. Choć, nie licząc przykrego incydentu z dementorem oraz targających nim obaw o łgarstwa Jaspra (oraz śmierci samego Jaspra, oczywiście), wojenna trauma nie dotknęła go bezpośrednio, to i tak spodziewał się ulgi i spokoju w pierwszych dniach lipca. Zdjęcia podświadomego ciężaru z własnej psychiki, odetchnięcia, spokojnego Festiwalu Lata.
Mylił się. Może to właśnie dzięki innym stresom trzymał na wodzy bardziej osobiste demony, które w pierwszych dniach lipcach zdały się spuszczone ze smyczy. Otworzył puszkę Pandory, domagając się spotkania i szczerości od Victora, a zanim ćmienie w nodze i szok na myśl o szczerych wieściach ustał, omal nie stracił Orestesa w mrocznych uliczkach Nokturnu. Teraz spokoju nie dawała mu niedokończona przepowiednia, choć nigdy w przepowiednie nie wierzył, a zmęczona psychika wcale nie podsuwała mu obrazów domowej sielanki, a marzenia o miejscu, w którym mógł się wyładować. W którym wyładowywał się tyle razy, zostawiając śpiące dziecko z nieodpowiedzialną - jak się okazało - matką. Nieodpowiedzialna Beatrice, kłamca Jasper, bierna matka, cicha Ariadne (która, w przeciwieństwie do Lety, nigdy nie dostrzegała szkwału pod maską spokoju jaką zakładał dla sióstr), znikający z ich życia Victor. Zostawili ich, wszyscy, wszyscy, wszyscy. Podniósł roziskrzone oczy na Letę, tak rzadko okazującą wstyd. W ich domu za błędy karało się surowo, czy to dlatego obydwoje nie potrafili przyznawać się do własnych?
Nie musiałabyś myśleć o tym, czy zachowujesz się wzorcowo ani z kim zostawić Orpheusa, gdyby Jasper priorytetyzował rolę męża i ojca, a nie cholernego bohatera. - riposta sama cisnęła się na zaciśnięte usta, gotowa wylać się jak lawa z uśpionego wulkanu. Całym wysiłkiem woli zmusił się do ich stłumienia. Nie mógł wypowiadać się negatywnie o Jasprze w jej domu i w zasięgu słuchu ich dziecka, poprosiła o to jasno, więc przestał wspominać o Jasprze w ogóle.
-Nie mogłaś wiedzieć, że się obudzi. Jesteś wspaniałą matką, ale nikt nie może być wszędzie na raz. - odezwał się łagodniej niż podpowiadałyby jego myśli o brakującej głowie rodziny. A ja nie mogłem wiedzieć, że moje spokojne dziecko wyrwie mi się akurat dzisiaj. Próbował rozgrzeszyć ich obydwoje, ale widziała jego mocno zaciśniętą szczękę, brwi lekko zmarszczone w niepewnym grymasie niepokoju. Też czuł się winny. -Ten czarny pies... to był po prostu pies, prawda? - dopytał niby to od niechcenia, ale tknięty nagłym niepokojem. Nie chciał nawet rozważać większej ilości złych omenów, w tym tego najgorszego - ale nie umiał zignorować tematu.
-Wiem, co czyta. - pamiętał książki czytane w dzieciństwie i często je Orestesowi polecał, często czytał mu też na dobranoc, ale stwierdzenie było wymijające. Wiedział, co syn czyta, ale tego nie kontrolował. Zakładał, że wiedza nie może szkodzić, ale dopiero teraz, po słowach Lety (jak mógł wyprzeć z własnej psychiki coś takiego?!) przypomniał sobie, jak bardzo wstrząsnęły nim przeczytane słowa o długofalowych skutkach klątwy opętania. Wolał wiedzieć niż nie wiedzieć, miał żal do ojca za zatajenie przed nim potencjalnych skutków ubocznych (z dziecięcym sprytem czekał, aż ten poruszy temat - i nie stało się to nigdy, aż do niego śmierci), ale może był o kilka lat za młody? Może gdyby dowiedział się później, zdołałby podejść do tego racjonalniej?
Nie, nie był nieracjonalny. Szaleństwo to realna groźba, choć Leta próbowała już go uspokoić i przekonać, że samemu wpędza się w spiralę negatywnych myśli. Byłaby wściekła, gdyby wiedziała, że nadal się z nimi zmaga, więc - logicznie - nie zamierzał się jej przyznać.
-Są, mógł przeczytać w książce, że kometa należy się bać... - przyznał jej za to rację w tej kwestii. -Ale jedno mnie dziwi, był marudny i wyrwał mi się jeszcze zanim pokazała się na niebie. A Orpheus jest za mały, by w pełni rozumieć, jak bardzo jest nienaturalna. - czy dzieci mogły przeczuwać więcej od nich, dorosłych? Czy ich dzieci mogły czuć coś więcej? W historii rodziny przewijali się jasnowidzowie i rozmawiający z duchami, ten rodzaj klątwy (Anselm Vale, a wraz za nim racjonalny Hector, nie uznaliby tego nigdy za dar, tylko za klątwę) nie dotknął nikogo z ich pokolenia. Nie sądził, że dotknie, ale poczuł nagłą obawę. Zanim zdążył pogrążyć się w kolejnych czarnych myślach, Leta brutalnie go z nich wyrwała.
Zamrugał, zupełnie skonsternowany jej słowami. Nikt nigdy tak o nim nie mówił ani tak do niego nie mówił - relacje z Beatrice były rzecz jasna chłodne, ale nawet komplementy matki były zawsze zbyt zaborcze i cukierkowe i egzaltowane by zdołał w nie uwierzyć. A Leta brzmiała rzeczowo, zupełnie jakby wierzyła w to, co mówi. Zupełnie jakby właśnie takim ojcem był - czułym i troskliwym - w jej oczach i w oczach Orestesa.
Odchrząknął, wyraźnie wzruszony speszony.
-Ja... dziękuję. Chyba potrzebowałem potrząśnięcia. - uśmiechnął się blado. Potrzebował to usłyszeć i chciał w to uwierzyć i prawie w to uwierzył, ale potem przez głowę przemknęła mu nowa, lodowata myśl, której do przedwczoraj nie musiał rozważać i którą będzie musiał nieść do końca życia.
Victor zabił matkę Orestesa przez niego i dla niego.
Tyle z bycia altruistycznym rodzicem.
-No cóż, wedle legend rodzinną klątwę też rzucił ojciec na swoje potomstwo. Wszystko pasuje. - przyznał gorzko, ale świeże rany sprzed dekady szybko okazały się ważniejsze od teoretycznych rozważań nad błędami dawnych przodków.
Gdy rozdrapali dawne blizny, Leta wybuchła jak Etna (może tak powinna mieć na imię, bo jako jedyna z ich czwórki zdawała się być utkana z ognia), choć maskowała wrzący gniew logiką. Nie dziwił się jej, pozwolił jej płonąć i kąsać, ale nie mógł ustąpić.
-Wyobraź sobie namacalną krzywdę - lub śmierć, ale to nie przejdzie mu przez gardło -naszych synów na jednej szali i rzeczywistość, w której są daleko, ale są bezpieczniejsi na drugiej. - odciął się. -Nie chciałbym, by Orestes cierpiał kiedykolwiek ze mną gdy mógłby być bezpieczny gdzie indziej, nie mógłbym chcieć tego dla Ciebie, dla młodszej siostry. - Einar zszedł na drugi plan, choć jej słowa zakiełkowały w nim pewną wątpliwość. Faktycznie nikt nie mówił o Borginie, tak samo jako o Lecie, ale był zbyt przyzwyczajony do dawnej żałoby by nagle postawić wersję zdarzeń matki do góry nogami. Próbował oddychać, być spokojną taflą jeziora w równowadze dla płomieni jej żalu, być starszym bratem, ale gdy powiedziała o rozkładających się na czworo ciosach - nagle znów poczuł się bezradnym chłopcem. Oddech uwiązł mu w gardle, nieproszone wspomnienia pobitego brata i śmierci matki i snów o krzywdzie Lety stanęły jak żywo przed szklistymi (co niespotykane) oczyma. -Nie rozkładały się równo. - wyszeptał albo wychrypiał albo wycedził przez ściśnięte gardło. Tym razem to jego ramiona zgarbiły się z ciężaru wstydu. Miała prawo wiedzieć, ale nigdy tego nikomu nie mówił, nie chciał tego nikomu mówić. -Czasem miłość to za mało. - nikogo nie uleczy, nikogo nie ochroni. Przynajmniej nie jego miłość, bo w jego życiu liczyły się tylko czyny, ale jedne prowadziły do katowania koni, a skuteczniejsze podjął, gdy było już za późno. Matka zmarła pod koniec kursu uzdrowicielskiego, Victor zdążył go znienawidzić. Nie dziwił się mu. Czy Leta też by go znienawidziła, gdyby dorastała u ich boku? Za to, że to ona cierpi, a nie on; albo za to, że razem z nim musi bezradnie stać z boku gdy cierpią matka i Victor?
Czy nawet jego pragnienie by trzymać ją z dala od tego wszystkiego, było egoistyczne?
Odszedłbyś?
Widział jej łzy i zbyt dobrze je rozumiał.
Victor od niego odszedł, choć tak bardzo go kiedyś potrzebował. Nie mógł go obwiniać.
Matka zostawiła ich wszystkich jeszcze przed śmiercią, wycofując się gdzieś wgłąb siebie. Nie mógł jej obwiniać.
Jasper odszedł od niej, gdy najbardziej potrzebowała kogoś spoza tego wszystkiego, kogoś na kim mogłaby polegać. Pewnie też nie powinien go obwiniać, ale robił to i tak.
-Nie. - mocniej zacisnął palce na jej dłoni, lewą ręką sięgając po chusteczkę w kieszeni marynarki. Musiała się bardzo wstydzić, a łzy musiały ją bardzo irytować, widział to w jej gestach. -Nie odszedłbym i nie chciałbym. - podał Lecie chusteczkę, bojąc się objąć ją ramionami, bojąc się kolejnego sztucznego gestu. -Wiem, jak to wygląda i ile błędów popełniłem, ale nigdy nie przestałem i nie przestanę być twoim bratem, Lettie.




We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Salon [odnośnik]14.09.23 23:24
- Nie mogłam wiedzieć - powtórzyłam po nim przeciągle, ważąc ciężar jego pocieszenia na szali języka. Odważnikiem była nieporuszona kamienna ściana filtrująca wszelką naiwność, tak niechętna przepuścić choćby miałkie tchnienie oddalonych wyrzutów sumienia; oboje musieliśmy zdawać sobie sprawę z bezcelowości zakładania na oczy różowych okularów. - Rzeczywiście nie miało prawa mi to przejść przez myśl. Bo jaka była szansa na to, że trzylatek, który przez całą noc lękliwie obracał się z boku na bok, łkał do poduszki i rozganiał piąstkami pościel, trzylatek trzęsący się przed byle podmuchem wiatru albo zbyt długo zalegającą w domu ciszą, znowu się obudzi? - powarkiwałam pod nosem tyradę tkaną pod adresem własnej głupoty, ale nie znalazłabym słów, by opisać uczucie, które ogarnęło mnie tego dnia - tę nić ciągnącą mnie do wybiegnięcia z domu, przez upstrzony martwiejącymi pszczołami ogród, wprost w niepokojącą gardziel ulicy. To przypominało ciszę przed burzą, gęstą zawiesinę duchoty i szarości zmuszających do zadarcia głowy i ocenienia stanu kłębów szarych chmur w próbie wyczytania kiedy lunie z nich deszcz. Nie mogłam oprzeć się pokusie, choć na dnie świadomości chrobotała przestroga, że nie mam prawa oddalać się z domu, że będzie to szczytem nieodpowiedzialności. I tak też się stało. W chwili, kiedy na niebie zajaśniała kometa, nie było mnie przy Orpheusie, gdy ten zerwał się z nową falą rwącego płaczu. Drgnęłam, kiedy niepozorne pytanie Hectora rzuciło światło na złowróżbne skojarzenia. Zmieliłam w ustach cisnące się na nie przekleństwo, w porę przypominając sobie o dobrych obyczajach, lecz skóra mojego ramienia, w którą nieco mocniej wbiły się paznokcie, nie miała już tyle szczęścia. - Może ponurak - skwitowałam gorzko, usiłując nie dać mu poznać jak bardzo bałam się tej myśli. Orpheus miał już tylko mnie, nie mogłam dopuścić do tego, by widmo śmierci zawisło nad moją głową, zanim zdążę odchować go i poprowadzić ku samodzielności. Wtedy - niech dzieje się co chce, nie wcześniej. - Nieważne. To był tylko pies - poprawiłam się, skrzywiwszy się lekko. Ochota na opowieści momentalnie mnie opuściła i pożałowałam, że w ogóle zaczęłam ten temat, że wspomniałam o przeklętym kundlisku, którego gromkie szczekanie wywabiło mnie z matczynej roli.
Później pokiwałam głową, przyjmując do wiadomości zapewnienie Hectora, którego nie chciałam i nie zamierzałam poddawać w wątpliwość. Sam żył w świecie powieści i wiedział jaki wpływ wywierały na chłonną, formującą się wyobraźnię, bogaty w empiryzm, nie zaś suche formułki wyczytane z podręczników magipsychiatrycznych. Jeśli twierdził, że kontrolował pod tym kątem Orestesa, najpewniej tak właśnie robił. Nie okłamywałby mnie w tej kwestii. - Nie wiem jak było w waszym przypadku, ale tutaj dziwne symbole zaczęły się dużo wcześnej. Jak notka od autora przed początkiem powieści. Pojawienie się komety zdawało się tylko ich kulminacją - oceniłam z namysłem. Z początku znaki sprawiały wrażenie przypadkowo rozrzuconych puzzli, niepowiązanych ze sobą żadną konkretną okolicznością; wierzyłam, że są powidokiem wojennego pecha zakradającym się do spokojnych letnich miesięcy, a wtedy na niebie rozżarzył się szkarłatny wąż i wszystko nabrało wręcz upiornego sensu. Posłałam mu ośmielające, powłóczyste spojrzenie, ciekawa jego spostrzeżeń. Cokolwiek kryło się w jego wspomnieniach, mógł mi o tym opowiedzieć, nawet powinien to zrobić - mężczyźni zbyt długo izolowali mnie od własnych przemyśleń i domysłów w trosce o moje bezpieczeństwo, lecz dziś już wiedziałam, że mogło to przynieść tylko więcej szkody i krzywdy niż pożytku.
- A my na to pozwalamy - skonstatowałam cierpko. Fantomowa obecność ojca roztaczała nad nami szponiaste kończyny, ciskając cień zza grobowej płyty. Wiecznie obecny, wiecznie w nas. Czasem zastanawiałam się ile z naszych paskudztw faktycznie odziedziczyliśmy po nim, a ile wygodnie zrzucaliśmy na jego barki, obarczywszy go winą za to, na co w istocie mieliśmy wpływ, jednak równie szybko, jak te rozważania nadchodziły, odrzucałam je od siebie i przysłaniałam je mgłą negacji. - Wciąż nas niszczy - westchnęłam, posępnie przyglądając się twarzy Hectora. Czas był wobec niego łaskawy, lecz dziś pod jego oczyma widziałam smagnięcia purpury; ciemne pasma brwi ściągały się ku sobie w zatroskanych grymasach, a czoło przecinały zmarszczki rwącego nurtu myśli. - Jego ostatni podarunek. Jego pomnik. Zamiast go zburzyć, składamy pod nim kwiaty i korzymy się przed kamiennym popiersiem, a on się z nas śmieje - niemal wyplułam ostatnie słowo, boleśnie świadoma wzbierającego we mnie gniewu, tej okrutnej, spopielającej siły, która rozpierała mnie jak wiecznie obecny szkwał, nieblednący nawet w obliczu przyjemnych i spokojnych dni. Hector z pewnością by to zrozumiał. Choć rzadko o tym rozmawialiśmy, przeczuwałam, że mierzył się z czymś wręcz identycznym - z szumiącym na granicy jaźni warkotem instynktu wypełniającego ciało tak szczelnie jak kość i mięso. A dziś ofiarowaliśmy tej furii pożywkę. Wsłuchiwałam się w jego metodyczne wyobrażenie ze zmrużonymi oczyma, świdrując go ostrym spojrzeniem, podczas gdy dłonie zaciskały się do granicy bólu, wbijając półksiężyce paznokci w miękką skórę. - To nie to samo - zaprzeczyłam błyskawicznie, nie przystając w plątaninie temperamentnych impulsów, by zastanowić się nad tym, co powiedział. Zaskakujące, że w klasie zawsze potrafiłam zachować zimną krew, niezależnie od zachowania uczniów, ale z najbliższymi nie miałam tej zdolności. - Dzieci to zupełnie inny kaliber. Wtedy sami byliśmy dziećmi. Nie masz prawa sądzić, że tak było dla mnie lepiej - wysyczałam, wbrew temu, że, na Merlina, miał. Jak najbardziej miał. Rowena w swej mądrości nie mogłaby ocenić co stałoby się ze mną, gdyby ojciec nie oddał mnie na wychowanie bardziej tolerancyjnym krewnym. Kilka lat w zetknięciu z moim charłactwem doprowadziło go do białej gorączki, co by więc zrobił, gdyby musiał znosić tę okropną ujmę dłużej? Jak by sobie z tym poradził? Hector mówił o tym dojrzale, podczas gdy ja, ujęta za gardło przez tęsknotę i gorycz, rozpychałam się łokciami jak obrażone dziecko, dążąc do - właściwie do czego? Co chciałam tym osiągnąć? Miał przyznać, że z dala od domu było mi gorzej niż jemu i Victorowi, którzy musieli mierzyć się z ojcem sam na sam? - Czy dziś czujesz się lepiej, wiedząc, że przyjmowałeś ich na siebie najwięcej? - ciągnęłam; tych ciosów, tych pięści, tych obelżywych słów. Nie mogłam się powstrzymać, zahamować złośliwości wypływającej z gardła samoistnie i impulsywnie, godziłam w niego werbalnym sztyletem, byle tylko skrzywdzić. Na oślep, bez opamiętania. A w tym wszystkim - nie zrozumiałam go. Nie pojęłam kogo miał tak naprawdę na myśli, gdy podkreślał nierówność otrzymywanych kar, w rozjuszonym zamroczeniu nie skojarzyłam, że mógł to być Victor, mój dzielny, niemądry Victor. Gryfon z krwi i kości.
Smutek, który nadszedł po najsroższym, błękitnym płomieniu rozeźlenia, przypominał za to ten jeden poranek załamujący jesień i zimę; zbudzenie się pod pierzyną bieli zasypującej świat grubym woalem. Ziąb liznął kości i otarł się o nie jak domagający się uwagi kot, ciągnąc mnie ku sobie w zachęcie dyskretnych dreszczy, które przemykały po skórze, gdy Hector sięgał po moją dłoń, a z jego gardła wypływały tak bardzo upragnione słowa. Wpatrywałam się w jego zaciśnięte na mojej dłoni palce, podczas gdy łzy skapywały na policzki i torowały sobie wilgotne ślady w dół zarumienionej skóry. Wiedział ile to dla mnie znaczyło? - Więc nie odchodź - nakazałam słabo, pociągnąwszy nosem, i wolną dłonią odebrałam od niego chusteczkę. Miękki materiał wchłonął błyszczące ścieżki łez, starte ruchem zbyt szybkim i zbyt zawstydzonym. - Idź po Orestesa i zostańcie z nami na noc. Możemy... po prostu być rodziną. Wspierającą się po wszystkim, do czego dziś doszło. Orphie będzie wdzięczny za waszą obecność - zmięłam chusteczkę w palcach, nie odważywszy się jednak podnieść na niego wzroku. Nie, to ja będę wdzięczna. Och, Merlin świadkiem, każde słowo było wyzwaniem. Nie przywykłam do podobnych wyznań kierowanych do Hectora, lecz tego wieczora potrzebowaliśmy siebie nawzajem, szczególnie gdy dotarło do mnie jak bardzo potrzebowałam go w ogóle - od zawsze, tłumiąc tę przemożną siłę tęsknoty. - Albo ja po niego pójdę, a ty sprawdzisz w tym czasie co z Orphiem. Orphie... Mówił ostatnio o forcie w salonie. Niech go zbudują ze wszystkich poduszek, jakie są w domu. Niech się bawią i odpoczną. A jeśli okażemy się godni, może nawet nas tam zaproszą - kąciki ust delikatnie, ledwo widocznie drgnęły ku górze. Niech robią to, czego nie robiliśmy my.


Leta Evans
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11218-leta-evans-nee-vale#345257 https://www.morsmordre.net/t11227-amalthea#345732 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f421-somerset-dolina-godryka-ul https://www.morsmordre.net/t11226-szuflada-lety#345731 https://www.morsmordre.net/t11228-leta-evans#345733
Re: Salon [odnośnik]16.09.23 2:28
Zazdrościł jej zawsze naturalności z jaką przychodziło jej macierzyństwo, łudząc się, że rozłąka z rodziną ochroniła ją przynajmniej przed wątpliwościami z jakimi nieustannie się zmagał. Wyznał jej to zresztą przed chwilą, targany żalem po tym jak dzisiejsza sytuacja i własny temperament wymknęły mu się spod kontroli przy Orestesie. Nie mógł pozwolić sobie na błędy, nie był tylko samotnym i przemęczonym ojcem, był niezdolnym doścignąć swojego syna kaleką i był synem swojego ojca. Wychowany pod kloszem, musiał nauczyć się wszystkiego, nawet rodzicielstwa.
Łudził się, że Lecie to wszystko po prostu przyszło samo. Miłość do męża, miłość do Orpheusa, łzy po utracie tamtego dziecka (wspominał je podczas drugiej aborcji Beatrice, próbując poczuć coś, cokolwiek). Nie pomyślał, że w macierzyństwie wydaje się tak pewna siebie, bo po prostu nie okazuje przy nim słabości.
Teraz to zrobiła, a choć zdawała się odrzucać słowa pocieszenia, to zarazem oferowała bratu kruche zaufanie. Obydwoje przyznali się dzisiaj do błędów i obydwoje tego nie znosili.
-Jutro obudzi się przy tobie. A ty - nawet jeśli nasze dzieci czuły coś wcześniej - ty nie mogłaś przewidzieć, że dzisiaj obudzi się w świetle tego... czegoś. - skwitował, myśląc, że nie mogła wiedzieć wszystkiego ani być wszędzie na raz. O tym jej nie przypomni, bo nie lubiła czuć się słaba - mimo, że nie było to słabością, tylko ludzką naturą. Mimo, że nie musiałaby być sama gdyby jej mąż priorytetyzował swojego syna, a nie walkę o cudze dzieci.
-Leta...! - syknął, zrzucając maskę opanowania. Wrony i przepowiednia Cassandry, teraz ponurak. Zacisnął usta, usiłując nie dać po sobie poznać (bezskutecznie) jak bardzo przerażony jest tą myślą. Orestes, Leta i Orpheus, stracił już tak wiele osób, nie mógł stracić też ich, dlaczego więc Mojry podsuwały mu obrazy okrutnej przyszłości? Czy Erynie postanowiły pomścić śmierć Beatrice i doprowadzić go do szaleństwa? Nie musiały, szaleństwo i tak było zapisane w jego przeznaczeniu, prędzej lub później. -Nawet tak nie był. To był pies, to musiał być pies. - powtórzył bezsilnie i uparcie i nielogicznie, zupełnie jak nie on. Nie chciał nawet o tym myśleć. Dzisiejszego poranka też nie chciał wspominać, ale widząc powłóczyste, zachęcające spojrzenie siostry - nie umiał jej odmówić. Miała przecież prawo wiedzieć o wszystkim, co odbijało się na ich dzieciach.
-Rano przywitał mnie - ból nogi, ale pominął to milczeniem, wciąż niepewny czy bolała go bardziej niż pierwszego lipca, a o pierwszolipcowej rozmowie z Victorem naprawdę nie chciał mówić -widok zgniłych roślin, większości moich ingrediencji. A wiesz, jak starannie je przechowuję. - skrzywił się. Gdyby Beatrice żyła, zrzuciłby to na nią, ale warunki w przydomowej pracowni były kontrolowane. -Orestes już wtedy wydawał się jakiś osowiały, ale wziąłem to za zły dzień i myślałem o tym, jak nadrobię zlecenia dla pacjentów - a nie o tym, że z nieba spadnie kolejny zły omen. - westchnął, podnosząc na nią uważne spojrzenie. A jej poranek?
Próbował przyjąć jej gniew spokojnie, jak zawsze gdy podobne emocje targały pacjentami lub nawet żoną. Wystarczy się zdystansować, przyjąć pokerową minę, wycofać wgłąb siebie. Ale przy Lecie nie potrafił - albo nie chciał. Nie zostawi jej samej z fantazmatem ojca i z jej gniewem, choć jego rzęsy zadrżały i prawie uciekł wzrokiem gdy poczuł na sobie jej uważne spojrzenie. Dlaczego się mu przypatrywała, dlaczego teraz? Zbliżał się do wieku Anselma, którego mogła pamiętać - czy szukała podobieństw? Nie w ich posturze, ojciec zawsze przypominał mu, że kaleka zawsze będzie niedoskonałym synem; ale w mimice, kruczych włosach, sposobie w jaki się starzał i siwiał? Był bardziej podobny do ojca niż Victor i Leta (czy to dlatego go unikali, czy to dlatego mu unikali, czy mógł się temu dziwić?). Prawie słyszał teraz jego śmiech, a więc Leta też. Otworzył usta, a potem je zamknął, zmarszczka między brwiami jedynie się pogłębiła - jak zawsze, gdy nad czymś intensywnie myślał. Bardzo próbował znaleźć słowa godne starszego brata, rozwiązanie na jakie zasługiwała i jakiego mogła od niego oczekiwać, ale...
-Nie potrafię uciec przed jego cieniem. - skapitulował w końcu, zderzając jej gniew z bezgranicznym smutkiem. -Jak ty sobie z tym radzisz? - dokąd uciekasz, Leta? Co, jeśli spali się we własnym gniewie, tak jak on tonął we własnych obawach? Victor znalazł własne rozwiązanie, zepchnął ojca ze schodów, pozostawiając Hectora z ciałem bez odpowiedzi i śladami do posprzątania, pozostawiając Letę bez należnej jej zemsty. Ochronił ich wszystkich od ciosów Anselma i od Furii ścigających najmocniej za ojcobójstwo, ale duch ojca wcale nie zniknął, zniknął za to ich brat. Czy uciekł od duchów na Nokturn? Serce waliło mu szybko, głuche echo szyderstw ojca dudniło w uszach, Erynie domagały się krwi.
-Ty byłaś dzieckiem, a ja byłem u progu dorosłości i nie potrafiłem ani nie potrafiłbym cię ochronić. - odciął się, choć w gabinecie dwa razy przemyślałby podobne słowa zanim tak jawnie przyznałby się do targającej nim bezsilności. Podobnie jak Lecie, łatwiej było mu zdobyć się na opanowanie przy obcych, nie bliskich. Intuicyjnie wiedział, że będzie teraz rozzłoszczona, złośliwa, że powinien zapewnić - choć to przecież było logiczne - że szukając jedynego pozytywu, jej bezpieczeństwa, nie przekreślał przecież całej reszty tęsknoty i bólu. Zanim zdążył wciąć się w jej monolog i wtrącić coś trzeźwego, zadała jednak - na oślep - cios absurdalny w swojej irracjonalności, ale zarazem przenikliwie celny.
Urwała, choć chyba wolałby żeby kontynuowała, bo zapadła cisza. Brak odpowiedzi, brak riposty, tak do niego niepodobny. Spoglądał tylko na nią szeroko otwartymi oczyma, osłupiały.
-Ty... - wykrztusił wreszcie, tak jakby zwerbalizowanie oskarżenia miało nadać mu pozory logiki. -...ty myślisz, że ja? - że on był ofiarą albo bohaterem albo jednym i drugim? Nie był, to nie jego historia ani jego siniaki, choć jego ból i współczucie były jak najbardziej realne. Realne było też kilka łez, które zalśniły na jego policzku bez udziału woli (i z mglistą myślą, że teraz Leta uzna go za podwójnie bezużytecznego) i na które niegdyś nie mógł sobie pozwolić, bo gdyby płakał Victor oberwałby mocniej.
-To nie ja. Nie ja obrywałem najmocniej - jak najmocniej zacisnął za to dłoń na ostrej główce laski, jakby chcąc poczuć ból, którego wtedy mu oszczędzono -nie ja irytowałem go najmocniej. - skorygował jej błąd i luki w dziecięcej pamięci, wyrzucił z siebie smutną prawdę. Nie potrafiłem ochronić bliźniaka, nie potrafiłbym ochronić młodszej siostry. Kalectwo irytowało ojca, potwornie, ale bardziej irytowały go cechy, których Hectorowi brakowało: odwaga, honor, brawura. Usiadł obok, ciężko, nie puszczając laski. -Victor zawsze próbował nas chronić, nawet gdy walka była z góry przegrana. - zdawało mu się, że imię drugiego brata zawisło między nimi nienaturalnie, jak kolejna rana, której starali się unikać. A przynajmniej on się starał, odkąd Victor nie przyszedł na ślub Lety. Wiedział, jak musiała ją boleć nieobecność kolejnego brata - i domyślał się, że ojciec zawsze wmawiał jej, że to jej wina. To nie twoja wina, Lettie. Że nie potrafię  okazywać miłości, a drugi brat nie potrafi nawet być blisko nas.
-Tęskniłem za tobą. Tyle lat. - szepnął, wpatrzony gdzieś w ścianę. Uparcie unikał wzrokiem Lety, jej reakcji. -A teraz tęsknię za nim, ale nie umiem mieć mu za złe... - skłamał, nie chciał mieć mu nieobecności za złe rozłąki, ale nie potrafił. Tęsknota wracała nieoczekiwanie, zmieszana z rozczarowaniem i złością, nieważne czy skutecznie tłumił ją kilka miesięcy czy kilka dni.
Wróciła dzisiaj, gdy czuł się tak bezsilny w zaułkach Nokturnu i gdy napadła go irracjonalna myśl, że Victor zna te uliczki i że przy nim byliby z Orestesem bezpieczni. Kłamał, bo chciał ochronić Victora chociaż przed gniewem Lety, a ją - przed smutkiem i poczuciem bycia odtrącona; choć tak naprawdę nigdy w życiu nie był w stanie nikogo przed niczym ochronić, jak właśnie jej przyznał. -...bo rozumiem, czemu mógł chcieć znaleźć się jak najdalej. - od ojca, od bólu, od wspomnień, od nas.
-Orpheus też bywa taki... odważny. Lojalny. Czasem mam wrażenie, że to on chciałby chronić Orestesa, choć jest dwa razy młodszy i mniejszy. - odezwał się nagle, stłumionym szeptem, jakby próbował powrócić do rzeczywistości z jakiegoś daleko i posępnego miejsca. -Pewnie widzisz w nim jego ojca, ale ja... nie znałem Jaspra tak dobrze jak ty, więc widzę w nim naszego brata. - i zawsze będę próbował go kochać. I brata i Orpheusa, przebłysk tamtego Victora z dzieciństwa.  Nie domyślając się ani trochę prawdy, myśląc, że Victor nie utrzymywał z Letą kontaktu, był wdzięczny przynajmniej za ten cień i rodzinne podobieństwo. Jego słowa brzmiały tak naturalnie i szczerze, że ona też nie musiała się obawiać o swoje sekrety - wiedziała, kiedy był skupiony, a patrząc z radością na Orpheusa lub wskrzeszając dziecięce traumy na pewno nie był.
-Cieszę się, że ma matkę, która chroni jego, jak lwica. A nie patrzy biernie, jak nasza. - dopiero teraz, ostrożnie, przeniósł spojrzenie na Letę. Wcześniej pytała, czy czuł się lepiej, ale już o tym zapomniał, przytłoczony wspomnieniami, a jego twarz - jeszcze starsza niż przed chwilą, choć w oczach lśnił niemal dziecięcy smutek - odpowiadała sama za siebie.
-Jesteśmy rodziną. - poprawił ją łagodnie, dopiero teraz odnajdując w głosie siłę. Wstydził się tego, że nie przyjął na siebie w dzieciństwie więcej ciosów, że lata temu nie potrafił stanąć skutecznie w obronie rodzeństwa, ale przynajmniej był dzisiaj tutaj. Może powinien skupić się na teraźniejszości.
-Orestes buduje wspaniałe forty. W dwójkę na pewno pójdzie im spektakularnie. - przytaknął, choć gdzieś w tych słowach czaiła się ponura melancholia. Samemu też budował - o dziwo - świetne i trwałe forty, ale pamiętał, co czuł gdy magia dziecięca pomagała mu zbudować miejsce, w którym nie znajdzie go nikt. Domyślał się, co musi czuć jego syn. Nie chciał, by czuł to jego siostrzeniec.
Ale może zbudują mniej spektakularny fort, bez użycia magii.
-Ja i Orestes będziemy wdzięczny, że możemy tu zostać. - mocniej zacisnął palce na jej dłoni, "ja" przyszło mu z nieco większą łatwością, ale nie wiedział jak zmusi się do uśmiechu. Nie musiał się zmuszać - w odpowiedzi na minę Lety cień uśmiechu przyszedł naturalnie.


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Salon [odnośnik]16.09.23 21:20
Ochota na rozmowę odeszła, zastąpiona osępiałym milczeniem - zarówno w kwestii następnego poranka Orpheusa, jak i ponuraka, którego ciernisty, złowróżbny omen skomentowałam pozornie niedbałym wzruszeniem ramionami. Hector nie musiał wiedzieć jak głęboką obawą mnie to napawało, nie musiał też wiedzieć, że gdyby nie powrót do sylwetki czarnego psiska ujadającego wniebogłosy pod szarym niebem, powrót tu i teraz, moje myśli w ogóle nie zawędrowałyby w tym kierunku. Nie powinien przyjmować na siebie odpowiedzialności ani tym bardziej wyrzucać sobie, że być może to właśnie on sprowokował zderzenie się z głęboko zakorzenioną w kulturze czarodziejów symboliką. Lepiej było więc nie powiedzieć nic, jednocześnie obróciwszy przy tym wzrok na łagodnie falującą firanę półprzymkniętego okna, bo wiedziałam, że wystarczyłoby jedno spojrzenie zwrócone ku niemu, by doszukał się najczystszych emocji wyrysowanych na błękitnych tarczach tęczówek. Jedno spojrzenie zwrócone ku niemu obnażyłoby również jego własne przerażenie, omen najgorszy ze wszystkich. Maska opanowania przyklejona do rysów Hectora była tak misternie wykonana, że przebicie się przez jej twardą powierzchnię graniczyłoby z cudem, prawdę o własnych przemyśleniach zwykle zachowywał wyłącznie dla samego siebie - i kiedy tracił przy mnie tę równowagę, rodziły się we mnie prawdziwe obawy.
- Więc to nie jego wina - skwitowałam, gdy wspomniał o dziwnym nastroju Orestesa. Otaczająca nas magia wywierała wpływ na wszelkie życie, co doskonale uwydatniły chociażby nie tak dawne anomalie. Taką magię mogło też - musiało - zaburzyć zjawisko, które wciąż zaglądało przez okna jaskrawym karminowym światłem i panoszyło się na spowitym ciemnością niebie jak drugi księżyc. - Ani twoja - doprecyzowałam, zdając sobie sprawę dokąd za chwile zabierze go naszpikowana wyrzutami sumienia polemika. - U mnie nie wydarzyło się nic tak spektakularnego jak twoje rośliny... Poza pszczołami. Część z nich wróciła po zachodzie słońca, ale części nie odratowałam. Nie napisałam o tym jeszcze w liście do teścia - westchnęłam ciężko, przecierając powieki opuszkami. Póki co upewniłam się jedynie czy ojciec Jaspera był zdrowy i gdzie znajdował się w chwili rozbłysku komety, a po tym odwaga mnie opuściła. Teoretycznie wiedziałam, że nie ponosiłam winy za śmierć owadów, ale nie zmieniało to faktu, że znajdowały się pod moją tymczasową opieką i to ja zawiodłam.
Bynajmniej nie dostrzegałam w twarzy brata powidoków Anselma. Był do niego podobny, lecz dawno temu nauczyłam się rozdzielać naszą urodę od fizycznych cech ojca, być może nieco górnolotnie uznając je za po prostu nasze, zamiast należące do niego - jakbym była zdolna zakłamać los, że to nasza życzliwość pozwoliła staremu Vale'owi wyglądać w ten sposób, nie zaś odwrotnie. Mogłabym co najwyżej zobaczyć w nim Victora, ale i to było niemożliwe, przychodziło jedynie w specyficznym świetle. Bliźniacy wydawali się skrajnie wręcz różni, jakby wykuci z dwóch odmiennych materiałów, z różnych budulców; Hector przypominał mi marmur, zimny, powściągliwy i elegancki, podczas gdy Victor miał w sobie więcej zdziczałego, chropowatego kamienia, który pozostawiał na opuszkach surowe pocałunki.
- A próbujesz? - spytałam powątpiewająco. Wygodnie było umartwiać się nad własnym obliczem i własnym charakterem, wygodnie było smagać się batem za każdą przewinę, wygodnie było tłumaczyć to sobie klątwą otrzymaną w genach. Niektórzy ludzie nie potrafili być szczęśliwi, oni do szczęścia paradoksalnie potrzebowali nieszczęścia. Zastanawiałam się czasem, czy Hector był właśnie takim człowiekiem; czy nie żywił się kierowaną do środka nienawiścią, czy nie potrzebował zamęczać się po odejściu ojca, jakby wypełniał wobec siebie tę ojcowską rolę, gdy jego zabrakło. - Kiedy się dowiem jak sobie z tym radzę, od razu ci powiem - przyznałam, pozwoliwszy sobie na krzywy, cierpki uśmiech. Bo prawda była taka, że nie wiedziałam; uciekłam od Vale'owskiego życia, wychodząc za mąż za Jaspera, i usilnie przekonywałam od wtedy samą siebie, że nie oglądałam się przez ramię. Jak radziłam sobie z gniewem, który mimo to pozostał? Jak radziłam sobie z zawiścią, zazdrością i niepewnością? Te momenty mi umykały, nie potrafiłabym mu więc odpowiedzieć, a w tym jednym przypadku nie chciałam go okłamywać.
Tym bardziej, że po chwili już na własne oczy mógł tę złość zobaczyć.
- A ktoś cię prosił o ochronę? - warknęłam zapamiętale, nie dopuszczając do siebie myśli, że tworzona przeze mnie narracja nie miała racji bytu. Na jego miejscu zachowałabym się przecież tak samo. Mniejsze zło, tak wielokrotnie powtarzał mi Jasper, gdy tłumaczył mi pewne prawa rządzące światem i choć nie wiedziałam wtedy, że to mniejsze zło stosował również wobec mnie, to niedopuszczenie do krzywdy rodzeństwa kosztem rozłąki jawiło mi się właśnie jako to, o czym mówił. Gniew jednak zbyt mocno rozparł się w ścianach czaszki, godząc w logikę i przysłaniając zdrowy ogląd. Zdumienie wstępujące na twarz Hectora na moment zasznurowało mi usta i przestrzegło przed kolejnym zarzutem, a gdy wyjawił mi kogo naprawdę miał na myśli, wręcz poczułam odpływające z mojej twarzy kolory. Zemdliło mnie. Victor, mój Victor. Mój odważny i pełen brawury Victor. Oczywiście, że to on stawał twarzą w twarz jak olimpijski bóg naprzeciw Tytanów, oczywiście, że to on bez mrugnięcia okiem przyjmował na siebie kanonadę ciosów. Ból skroplony w skroniach rozbłysnął fajerwerkami, których migotliwe kropki widziałam na jawie. Dlaczego nigdy mi o tym nie powiedział? Nie - dlaczego ja nigdy go o to nie zapytałam? To jasne, że nie zająknąłby się ni jednym słowem, był na to zbyt dumny, a gdybym miała się nad tym zastanowić, chyba nigdy nie słyszałam jego szczerego, niezłośliwego narzekania na trudności losu. Tak bardzo chciałam mieć go teraz przy sobie, przyciągnąć go do siebie za poły koszuli, powiedzieć, że był doprawdy przebrzydłym, cichym herosem, a potem scałować z niego cały ten nagromadzony latami ból. Gdzie mógł być, co teraz robił? Skryłam twarz za jedną z dłoni i znów rozmasowałam powieki, natomiast cisza, która odpowiadała Hectorowi wydawała się o wiele dłuższa i cięższa niż kiedykolwiek wcześniej. Bo co miałam mu powiedzieć? Nie wiedział o utrzymywanych z Victorem kontaktach, nie wiedział tym bardziej o wszelkim brudzie łączącej nas więzi. I tego dowiedzieć się nie mógł. Toteż - milczałam. Kiwnęłam głową, przez kilka kolejnych minut nie dodając nic więcej. - Kiedyś do nas wróci - szepnęłam potem z bezbarwną nadzieją. Nie mogłam tego oczekiwać, często wydawało mi się, że na to zbyt mocno już się oddalił. Że podążał drogą, na której byśmy go nie dogonili. - Na własnych zasadach - dodałam jeszcze ciszej. A my będziemy na niego czekać.
Jednak to, co po chwili powiedział Hector, sprawiło, że cała stężałam. Moje mięśnie zacisnęły się do granicy bólu, jak utwardzona stal, powietrze na moment napotkało opór płuc, które nie chciały wypuścić go na wolność, natomiast serce poderwało się do otumaniającego cwału. Spokojnie, mówiłam do siebie, on nie ma tego na myśli, spokojnie, on nic nie wie. Bo przecież gdyby wiedział, nie próbowałby skonfrontować mnie z podejrzeniem tak delikatnie, tylko zapytałby wprost.
- Oburzyłabym się, gdybyś znał Jaspera tak dobrze jak ja - stwierdziłam więc w dywersji, siląc się na gorzkie rozbawienie i wręcz zmuszając ciało, by przestało mnie zdradzać napięciem. Mięśnie rozluźniały się powoli, wręcz niechętnie, ale musiały to zrobić, bo tego sobie życzyłam. - Mam nadzieję, że pewnego dnia trafi do Gryffindoru. Nadawałby się tam - przytaknęłam, podziękowawszy przeznaczeniu, że to na tym mogłam się teraz skupić, na wyobrażeniu mojego syna zasiadającego na stołku, z leciwą tiarą przydziału ułożoną na czubku głowy, wypowiadającą jego siedmioroczne przeznaczenie w asyście gromkich oklasków. - To nie potrwa długo, aż zacznie bronić też mnie. Chociaż nie chciałabym, żeby kiedykolwiek musiał mieć do tego powód. Ale jest taki jak mówisz. Odważny, lojalny. Mężny. Właściwie nieustraszony. Jak mały rycerz - linia moich ust ułożyła się w łagodnym, pełnym miłości uśmiechu i uśmiech ten - podszyty wdzięcznością - posłałam również Hectorowi, gdy nazwał mnie chroniącą go lwicą. - Nie mam wyboru. Ojciec go nie obroni - szepnęłam; bo go z nami nie było.
Jakże proste to były słowa, jesteśmy rodziną, a jak długo do nich dochodziliśmy. Ile musieliśmy wycierpieć, by móc tak o sobie powiedzieć i czuć, że to prawda. Pokiwałam głową, w przypływie własnej brawury przelotnie nakrywając nasze złączone dłonie drugą, po czym podniosłam się z siedzenia, zarzucając kasztanowe włosy na ramię.
- Pójdę więc po mojego ulubionego bratanka, a ty zajrzyj do Orphiego, dobrze? Jest u siebie. Powinien spać, ale twój widok na pewno bardzo go ucieszy - zanim jednak ruszyłam do drzwi, jeszcze przez chwilę po prostu patrzyłam na niego w ciszy, jakby usiłując wyryć pod powiekami ten widok na nadchodzące lata - widok Hectora, który przyznał się do miłości i tęsknoty, widok Hectora, który powiedział, że mnie zawiódł i że byłam ważna. Widok Hectora, mojego brata. - W kuchni są gruszki, możesz zanieść mu kawałek. Resztę dostanie po przyjściu Orestesa - bo i o nim nie zamierzałam zapomnieć. Uśmiech, którym go pożegnałam, nabrał ciepła, jakiego od dawna ode mnie nie doświadczył, a potem już mnie nie było.

zt x2 fluffy


Leta Evans
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11218-leta-evans-nee-vale#345257 https://www.morsmordre.net/t11227-amalthea#345732 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f421-somerset-dolina-godryka-ul https://www.morsmordre.net/t11226-szuflada-lety#345731 https://www.morsmordre.net/t11228-leta-evans#345733
Re: Salon [odnośnik]23.11.23 19:19
13 SIERPNIA
Wymawianie się dziecięcą zachcianką, by usprawiedliwić szepty własnych myśli, zupełnie mi nie przystawało, jednak skrupulatnie spychałam tę opinię na dno świadomości, gratulując sobie matczynej dobroci, gdy przekuwałam głosik Orpheusa w czyn. Stęsknił się za Penny, minęło kilka długich dni od czasu, gdy widział ją po raz ostatni, a chociaż ja za Argusem nie tęskniłam w ogóle, uznając, że życie bez jego skwaszonej miny na horyzoncie było mi na rękę, tak w końcu sięgnęłam po pióro i posłałam Amaltheę z oszczędnym zaproszeniem. Zaznaczywszy, że zależy mi przede wszystkim na dobrym samopoczuciu naszych dzieci, oznajmiłam, że na kilka godzin jestem skłonna przymknąć oko na jego żenującą sierpniową postawę, po czym zaoferowałam, by razem z córką przyszedł do nas na podwieczorek i kolację ostatniego dnia festiwalu. Nie wróciłam na Lughnasadh od kiedy postanowiłam, że wystarczy mi letniej celebracji, a kostka, z którą niedawno pomogli mi uzdrowiciele w Leśnej Lecznicy, gdzie zaprowadził, czy raczej zaniósł mnie Filch, wreszcie przestała dokuczać. Mogłam chodzić swobodnie, normalnie, dreptać za trzyletnim rozrabiającym malcem, który domagał się zabaw i harców. Goniłby mnie lub Helenę, do Polikseny z niewiadomego mi powodu zupełnie się nie zbliżał, a z dwojga złego wolałam jajka od niezestresowanej kury niż własną harmonię spokoju.
Choć wmawiałam sobie, że nie zaskoczyło mnie przyjęcie zaproszenia przez Argusa, w głębi duszy podejrzewałam, że zignoruje list, ewentualnie odpisując na niego kilka wyświechtanych frazesów o braku czasu i urażonym ego. Orpheus promieniał na widok starszej od niego Penny, od razu chwycił ją za rączkę i poprowadził do pokoju, żeby pokazać jej kilka nowych klocków z wystruganymi w drewnie magicznymi stworzeniami, o które poprosiłam emerytowanego stolarza z okolicy. Cisza zalegająca przez to między mną a Filchem wręcz dzwoniła w uszach i najwyraźniej żadne z nas nie zamierzało jej przerywać, zbyt dumne i uparte - ale to dobrze, nie tęskniłam za jego sarkazmem. Po chwili zawołałam dzieci na kolację, pomagając Orphiemu ze sztućcami, które zatapiał w jajecznicy, ale nie oponowałam, kiedy nabrał na łyżkę odrobinę jedzenia i pacnął nim w Argusa, choć naturalnie skarciłam go za to dopiero po fakcie, kiedy zupełnym przypadkiem przestałam bujać w obłokach. Co za pech, co za zbieg okoliczności; spojrzenie posłane Filchowi kątem oka błyszczało wyzwaniem i satysfakcją, aczkolwiek liczyłam, że był na tyle dojrzały, by nie odwzajemniać się mojemu synowi porcją makreli pieczonej w przyprawach, która przypadła nam i Penny, jeśli miała na nią ochotę. Poza tym do dyspozycji były pieczone grzanki, na które można było nałożyć jajecznicę, i trochę gotowanych ziemniaków, sowitsza niż zwykle propozycja na wieczorny posiłek, ale przecież nawet tego nie zaplanowałam, po prostu tak wyszło.
Po kolacji, kiedy naczynia wylądowały w zlewie, dzieci czmychnęły do salonu, wykorzystując kanapę i stojący obok niej stół, żeby rozłożyć na podłodze mały fort z koców i poduszek. Gdyby zabrakło im materiałów budowlanych, przyniosłam jeszcze kołdrę z pokoju gościnnego, przy okazji stawiając przy nich półmisek z kilkoma czereśniami o wydrążonych pestkach, małymi kawałeczkami arbuza i śliwkami, niewiele, symbolicznie, w sam raz na smak. Robiło się późno, za oknem zapadał zmrok i Orphie za chwilę zacznie być senny; wiedziałam, że cukier nie był wskazany o tej porze, ale nie potrafiłam im odmówić, kiedy patrzyli na mnie tymi pięknymi oczyma, zbratani we wspólnej owocowej komitywie.
- Przeczytasz im? - zwróciłam się do Argusa, krótko i sucho, podsuwając ku niemu książkę przez kuchenny blat, gdzie w ciszy wsłuchiwaliśmy się w odgłosy dobiegające z salonu. - Nie martw się, nie wypalisz sobie oczu na podręczniku z faktycznie wartościowymi informacjami. To bajka o trollach. Lektura akurat na twoim poziomie - stwierdziłam z pozorną beznamiętnością, przecierając w tym czasie kuchenną szafkę. Nie patrzyłam na niego, nie chciałam na niego patrzeć, gdy byliśmy sami w pogrążonej w półmroku kuchni, tak jak byłam pewna, że on nie patrzył na mnie. - Muszę pozmywać - oznajmiłam, na wypadek gdyby zamierzał zaperzyć się w pytaniu czemu to ja nie mogłam poczytać dzieciom.


Leta Evans
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11218-leta-evans-nee-vale#345257 https://www.morsmordre.net/t11227-amalthea#345732 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f421-somerset-dolina-godryka-ul https://www.morsmordre.net/t11226-szuflada-lety#345731 https://www.morsmordre.net/t11228-leta-evans#345733
Re: Salon [odnośnik]24.11.23 17:08
Nokturn nie spał. Przez całe zawieszenie broni coś się działo, w Dziupli aż huczało od plotek, od potencjalnych zleceń i możliwych napadów. Mary miała szeroko zakrojone plany, bo zawieszenie nijak miało się do bandytów i podobnego im marginesu społecznego. Victor spędził część lata na Festiwalu, ale po bójce pojawiał się tam coraz rzadziej i rzadziej, pochłonięty rzeczywistością pospolitej szumowiny. Brał udział w napadach pod osłoną nocy, pilnował kontrabandy, trafił nawet na statek przemytników tylko po to, by mieć pewność, że dotrzymają umowy i nikogo nie zrobią w chuja.
Z rodziną się zbytnio nie kontaktował ― nie pierwszy to raz zresztą i zapewne nie ostatni ― a listy w znacznej mierze wrzucał do paleniska albo zwijał w kulkę i rzucał ją Zadrze. Pies chętnie uczył się aportu, równie chętnie uczył się takżę innych komend; musiał mieć w sobie coś z owczarka, tylko te były tak mocno zorientowane na człowieka i tak chętnie uczyły się sztuczek byleby tylko zadowolić swojego pana. Zadra może nie przypominał rasowego psa, był tylko szaroburym kundlem sporych rozmiarów, ale ciemne ślepia błyszczały inteligencją i zrozumieniem. Odratowany ze starego domu przeszło miesiąc temu ― nabierał masy, zdrowiał, odżywał.
Ale nadal nie powinien przebywać w niekontrolowanych warunkach, Victor czuł, że nadal nie ma nad nim pełni kontroli. Nie wiedział jak zachowa się przy dziecku, przy kimś wyjątkowo obcym czy chociażby w sytuacji zagrożenia. Zostawiał go zatem w kamienicy Familii, w objęciach bandziorów i typów spod ciemnej gwiazdy, wierząc, że nikt nie zniweczy jego wysiłków w ułożeniu psa. Poza tym, wyglądało na to, że wszyscy futro raczej polubili.
Nastał wieczór, ostatnia noc przed końcem zawieszenia, ostatnia noc względnego spokoju. Victor z cichym trzaskiem teleportował się pod znajomy dom w Dolinie Godryka, po raz kolejny zadając sobie to samo pytanie ― po co się tu właściwie pojawił? Po co po raz kolejny burzył spokój tego domu?... Po co znowu zamierzał zamieszać jej w głowie? Tyle razy wmawiał sobie, że będzie lepiej jeśli o sobie zapomną albo chociaż spróbują żyć jak rodzeństwo. Tyle razy próbował pozbyć się jej ze swojej głowy…
Furtka skrzypnęła cicho, gdy wszedł do ogródka. Niezbyt przychylnym spojrzeniem zmierzył kurnik ― siedlisko wszelkiego zła ― i jeszcze mniej zadowolonym wzrokiem łypnął ku komecie. Ta wciąż wisiała na niebie, wciąż tak samo milcząca, tak samo podejrzana, tak samo wkurwiająca.
Co za gówno ― mrukliwie poinformował pustkę dookoła siebie i sięgnął po papierosa. Był niskiej jakości, śmierdział, ale i tak nie mógł sobie odpuścić. Skrzywił się wyraźnie, kiedy całkiem świeża pręga na nosie zapiekła od dymu, skrzywił się także wtedy, gdy tępym bólem odezwała się szrama na skroni. Nie wyglądał najlepiej, ale z drugiej strony ― czy on kiedykolwiek wyglądał po prostu “dobrze”? Bez siniaków, bez zadrapań, bez ran? Nie przypominał sobie. Nawet za dzieciaka…
Syknął ostrzegawczo, sam do siebie, nim myśli zagalopowały się w rejony do których nigdy nie chciał już wracać. Było jak było, w większości oznaczało to chujowy żywot marginesu społecznego i koniec. Nie powinien się nad tym rozwodzić. W kilku głębszych buchach wykończył papierosa i wgniótł go w ziemię, w paru krokach pokonał odległość dzielącą go od drzwi i wszedł jak do siebie.
Leta? ― odezwał się od progu. Co w tym salonie taki jazgot?... ― Od kiedy masz-…
Gościa? Nie mogło mu to przejść przez gardło.
Nie dał jednak nic po sobie poznać; ani dziwnego ukłucia zazdrości, ani irytacji, ani zaskoczenia. Oparł się barkiem o framugę drzwi, z tym samym, lekko złośliwym półuśmiechem co zawsze.
Czyli już po kolacji… ― mruknął poufale i pokręcił głową. ― Jaka szkoda, że mnie nie zaprosiłaś. Co tym razem było w menu? Znowu trawa?

|ekwipunek we wsiąkiewce, na wszelki wypadek


Soul for sale

Victor Vale
Victor Vale
Zawód : morderca
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler

red comes in many shades

OPCM : 13 +1
UROKI : 11 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t11520-victor-vale https://www.morsmordre.net/t11555-damocles#358098 https://www.morsmordre.net/t12154-victor-vale#374133 https://www.morsmordre.net/f439-smiertelny-nokturn-34 https://www.morsmordre.net/t11553-skrytka-bankowa-nr-2512#358090 https://www.morsmordre.net/t11556-victor-vale#358128
Re: Salon [odnośnik]25.11.23 1:20
Nic nie zapowiadało nadciągającego kataklizmu. Niebo eksplodowało feerią barw w chwili, kiedy słońce tonęło na linii horyzontu. Czerwienie przerodziły się w fiolety, a fiolety w granaty zalewając świat przyjemnym ciepłem, wieńcząc dzień słodkim wspomnieniem. Przyroda wydawała się szykować do snu w swym nieskończonym rytuale, by zbudzić wszystkich poranną mżawką i lekkim gradem. I tak miał wyglądać każdy następny dzień, gdyby nie wisząca od przeszło miesiąca na niebie kometa, w dziwny, niewyjaśniony sposób zastygła na nieboskłonie w jednym miejscu. Zwiastun Śmierci, od zarania dziejów uznawany przez wieszczów i jasnowidzów za przepowiednię nieszczęścia. I ta, wraz z początkiem wieczoru miała się ziścić.

Letę otoczył dziwny niepokój. Psy na dworze ujadały jak wściekłe, ale nic nie wskazywało na to, że coś miało się dziś przytrafić. Kiedy zbliżyła się do okna, by wyjrzeć przez nie, niebo rozbłysło intensywnym, jasnym światłem — tak jasnym, że kobieta musiała cofnąć się i przysłonić twarz. Blask rozlał się po salonie, częściowo oślepiając także Argusa i Victora, który dopiero wszedł. Pojawiło się znikąd, niespodziewanie i nagle. A kiedy już wszystko zgasło, zrobiło się ciemniej. I ciszej. Na niebie pozostała tylko mała iskrząca kropka, znacznie jaśniejsza od gwiazd, ale ciemniejsza i mniejsza od wstającego po drugiej stronie księżyca. I może wszystko mogłoby wrócić do normy, ale naczynia w zlewie zaczęły drżeć. Drżała także podłoga, drżały okna we framugach, trzeszczały niespokojnie drzwi, kołysały się lampy. Vitor spojrzał w niebo i ujrzał dziesiątki połyskujących gwiazd, ale wśród nich nie tę, która jeszcze chwilę wcześniej była wiszącą nad głowami kometą. Przedziwne zjawisko przyciągnęło uwagę na nieco dłużej, bo przecież wiedzieli, że nie tak wyglądało niebo każdej poprzedniej nocy. Dziesiątki, a może setki roziskrzonych gwiazd migały jak płomienie w oddali. Wiele myśli mogło przychodzić do głowy, kiedy błyszczące plamki na niebie stały się kulami, za którymi ciągły się dziesiątki, a potem setki warkoczy podobnych do tego, który wisiał od pamiętnej lipcowej nocy. Ciemne niebo pojaśniało od gwiazd i ciągnących się za nimi świetlistych smug.

I tak rozpoczęła się Noc Tysiąca Gwiazd.

Spadały, jedna po drugiej, pokrywając całe niebo, które mieli w zasięgu swojego wzroku. Piękny i niecodzienny widok potrafił zatrzymać w miejscu i zachwycić, ale musiał także przerazić, uświadamiając, że połyskujące gwiazdy bardzo szybko zwiększały swoją wielkość, aż w końcu jedna z nich przeleciała tuż nad domem. Płonęła. Zdawała się być kulą ognia, za którą ciągnęły się dymiące smugi przypominające ogniste burze. Jakże potworny był dym, iskry, wyraźne eksplozje wewnątrz kotłujących się czarnych smug? Przez chwilę nie docierało do trójki czarodziejów nic. Tik tak. Tylko tykanie zegara. Tik tak. Jakby ktoś odmierzał im czas. Tik tak. Ziemia zatrzęsła się tak mocno, że wszyscy się zachwiali, choć w uszach była jeszcze tylko cisza. Impet uderzenia, który dotarł po chwili wybił wszystkie okna w domach, przewrócił czarodziejów prosto w trawę, a kłęby kurzu wdarły się do środka. Cisza. Świszcząca, okropna cisza i pisk w uszach.

To nie był koniec. Noc dopiero się rozpoczęła.

Kidy kłęby dymu zaczęły się przerzedzać, po okolicy poniosły się krzyki, nawoływania i płacz. Wtedy też Argus, Lata i Victor mogli wyjść na dwór i spojrzeć w niebo raz jeszcze, z żalem doświadczając potwornego deja vu. Setki, dziesiątki a może tysiące identycznych gwiazd spadały na ziemię. Gdzieś w okolicy uderzyło coś mniejszego, nie wiedzieli jeszcze gdzie, ale jedno było pewne — nigdzie nie było bezpiecznie, a niebo dosłownie waliło się im na głowę.

Mistrz Gry wita w nowym okresie deszczem meteorytów. Nie kontynuuje rozgrywki.

Przed podjęciem się jakiejkolwiek aktywności fabularnej w tym okresie należy dopełnić swojego obowiązku w tym temacie (każdą postacią osobno).

Victor - obrażenia tłuczone -5; obrażenia cięte -5
Leta - obrażenia psychiczne -5; obrażenia tłuczone -5; obrażenia cięte -5
Argus - obrażenia psychiczne -5; obrażenia tłuczone -5; obrażenia cięte -5

Ramsey Mulciber
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Salon - Page 2 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Strona 2 z 2 Previous  1, 2

Salon
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach