Ławka w ogrodzie
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kamienna ławka (znajdująca się tutaj już, gdy Hector kupił dom) w ogrodzie, z widokiem na ganek i pracownię Hecora. Wiosną wokół rosną raczej dzikie kwiaty, których widok właściciel domu wita z uśmiechem.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości)
Ławka w ogrodzie
Kamienna ławka (znajdująca się tutaj już, gdy Hector kupił dom) w ogrodzie, z widokiem na ganek i pracownię Hecora. Wiosną wokół rosną raczej dzikie kwiaty, których widok właściciel domu wita z uśmiechem.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości)
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 05.03.23 4:06, w całości zmieniany 2 razy
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Całe szczęście, że nie podjął tematu. Wywołanie duchów drzemiących w gnieździe duszy, pomiędzy ciasnymi splotami twierdzy, jaką wokół siebie zbudowała, i wzniecenie ich krwiożerczych zapędów, sprawiłoby, że Celine zamknęłaby się w sobie. Przekręciłaby klucz w zardzewiałym zamku, zaryglowała się na osiem spustów przed pytaniami, które w jakiś sposób mogły nadszarpnąć normalnością, którą usiłowała czuć we wschodach słońca i jego zachodach, we wszystkim, co ją otaczało. Również w ludziach - bo coraz łatwiej (choć nie łatwo) przychodziło jej rozumienie, że przypadkowy przechodzień nie został oddelegowany przez Tower, by zaciągnąć ją z powrotem do sędziwych kamieni i skostniałych dłoni. Merlin pobłogosławił więc Hectora doskonałym wyczuciem. Władał momentem pod swoje dyktando, przy każdym spotkaniu pchając ją kilka cali naprzód, w taki sposób, by nie zauważyła dłoni przypartej do pleców.
Uspokojona zapewnieniem półwila kiwnęła głową, tłumacząc sobie w duchu, że przecież nie oszukiwał jej w kwestiach swojego zawodu. Że jego również obowiązywały zasady, jakich powinien przestrzegać, w innym wypadku postawiłby na szali wypolerowaną reputację, niwecząc lata budowania pozycji jako magipsychiatry. Stopy niosły ją w kierunku kwietników, ona jednak zawracała w połowie drogi, ze spódnicą trzepoczącą miękko przy gładkim kroku, któremu bliżej było do tętniącego chaosem tańca, niż leniwego, majowego spaceru.
- Yvette zabrała mnie ze sobą przy odwiedzinach u jej cioci. Cioci tej przyjaciółki. Na początku okrutnie mnie przerażała, bo... jest z innego świata, niż ty, czy ja - określiła tajemniczo. Neala nie przypominała londyńskich szlachcianek, tak samo, jak Weasleyowie nie przypominali szlachty, którą znała; zdawało się, że nie ograniczały jej sztywne konwenanse, a żarzący się w sercu płomień wytyczał ścieżki tam, dokąd nie poszłaby żadna godnie urodzona nastolatka. Dlatego tak szybko ją polubiła - dostrzegłszy w niej przede wszystkim człowieka, zamiast spisany złotymi zgłoskami rodowód. - Ale potem ten strach opadł, zbladł, zniknął. Nie ma po nim śladu. A zaczęłyśmy burzliwie, tym nieszczęsnym zaklęciem, którego skutki musiała nosić na głowie, choć przecież to nie ona zawiniła, tylko ja. Nie miała mi tego za złe, Hectorze. Ani przez chwilę nie dała mi odczuć złości, ani... Po prostu mnie przyjęła. Całą - emocje podchodziły do gardła, malując policzki plamami różu, dotykając też ust, które drżały delikatnie w chwilach, gdy oddech przychodził trudniej. Rozpierało ją ciepło. Pożoga serdeczności i przyjaznego oddania.
Roznieconemu płomieniowi było łatwo przemienić się później w pełne napięcia iskry bawiące się z wnętrznościami, skręcające je jak sprężyny; niknący uśmiech z twarzy Hectora rozstroił ją jeszcze mocniej, ale i zgodnie z oczekiwaniami. Przewidziała, że będzie ją osądzał. Że nie zrozumie pogoni za wolnością, potępi sposób, w jaki spróbowała uczepić się latawca szybującego po niebie bezbrzeżnej swobody. Czując, że go zawiodła, Celine cofnęła się najpierw o krok, potem o drugi i trzeci, i obróciła na pięcie, plecami do terapeuty. Nie chciała spoglądać w jego oczy, bo w tych na pewno zaraz zasrebrzy się spazm nadchodzącej bury.
- Był tam chłopiec, który mi się... którego lubię - wymamrotała cicho, gnuśnie, dręczona nagłymi oporami. Gdyby nie to, że emocje rozrastały się w ciele jak choroba, nabrzmiałe od skołowania i piekące potrzebą skarcenia, może pozwoliłaby im tkwić pomiędzy mięśniami i nigdy nie wydałaby ich na świat. One jednak domagały się atencji, masochistycznie oczekując podkreślenia tego, jaka była głupia i nieodpowiedzialna. Jak wszystko zepsuła. - Ja... Nie zrobiliśmy nic złego - usprawiedliwiła się natychmiast i powiodła opuszkami palców po liściach najbliższego z krzewów. - To znaczy... Zasnęliśmy razem, ale tylko tyle. To wszystko. Nie stało się... nic, co nie powinno było się stać. Tylko że ja chciałabym, żeby się stało - wyrzuciła z siebie nagle te gryzące ją słowa, jakby były smoczym ogniem, zamiast nutami zgłosek obnażającymi zawstydzające ją pragnienia. - Pomyślałam wtedy, że go kocham - jej oczy zaszkliły się od trudu i skrępowania, jednak Celine próbowała stłumić te łzy, ich potok nie był dziś potrzebny. - I po co mi to? Piękna miłość będzie rwać to serce, - dotknęła przy tym własnej piersi, - ale zostanie nieodwzajemniona. A jeśli już, będzie kłamstwem. Projekcją czegoś, co chciałabym, by czuł. Hectorze, ja... Powiedz mi, proszę, jak stłumić w sobie te uczucia i nie zepsuć przyjaźni, którą już mamy. Ona mi wystarczy - ostatnie słowa sięgnęły wyższych brzmień, zagryzła więc po nich dolną wargę, z całych sił skupiona na tym, by powstrzymać sfrustrowaną, a jednocześnie szczęśliwą rozpacz. Całe życie szukała kogoś takiego jak Marcel. Czekała na księcia z bajki, który wcale nie musiałby być księciem, ani pochodzić z żadnej bajki. W końcu go znalazła - i nie wiedziała, co robić, co czuć, jak unikać potknięć, jak zapomnieć. Przeklęte geny półwili odziedziczone po matce wykluczały prawdziwe i szczere odwzajemnienie miłości, wiedziała o tym, a to chyba bolało najbardziej.
Uspokojona zapewnieniem półwila kiwnęła głową, tłumacząc sobie w duchu, że przecież nie oszukiwał jej w kwestiach swojego zawodu. Że jego również obowiązywały zasady, jakich powinien przestrzegać, w innym wypadku postawiłby na szali wypolerowaną reputację, niwecząc lata budowania pozycji jako magipsychiatry. Stopy niosły ją w kierunku kwietników, ona jednak zawracała w połowie drogi, ze spódnicą trzepoczącą miękko przy gładkim kroku, któremu bliżej było do tętniącego chaosem tańca, niż leniwego, majowego spaceru.
- Yvette zabrała mnie ze sobą przy odwiedzinach u jej cioci. Cioci tej przyjaciółki. Na początku okrutnie mnie przerażała, bo... jest z innego świata, niż ty, czy ja - określiła tajemniczo. Neala nie przypominała londyńskich szlachcianek, tak samo, jak Weasleyowie nie przypominali szlachty, którą znała; zdawało się, że nie ograniczały jej sztywne konwenanse, a żarzący się w sercu płomień wytyczał ścieżki tam, dokąd nie poszłaby żadna godnie urodzona nastolatka. Dlatego tak szybko ją polubiła - dostrzegłszy w niej przede wszystkim człowieka, zamiast spisany złotymi zgłoskami rodowód. - Ale potem ten strach opadł, zbladł, zniknął. Nie ma po nim śladu. A zaczęłyśmy burzliwie, tym nieszczęsnym zaklęciem, którego skutki musiała nosić na głowie, choć przecież to nie ona zawiniła, tylko ja. Nie miała mi tego za złe, Hectorze. Ani przez chwilę nie dała mi odczuć złości, ani... Po prostu mnie przyjęła. Całą - emocje podchodziły do gardła, malując policzki plamami różu, dotykając też ust, które drżały delikatnie w chwilach, gdy oddech przychodził trudniej. Rozpierało ją ciepło. Pożoga serdeczności i przyjaznego oddania.
Roznieconemu płomieniowi było łatwo przemienić się później w pełne napięcia iskry bawiące się z wnętrznościami, skręcające je jak sprężyny; niknący uśmiech z twarzy Hectora rozstroił ją jeszcze mocniej, ale i zgodnie z oczekiwaniami. Przewidziała, że będzie ją osądzał. Że nie zrozumie pogoni za wolnością, potępi sposób, w jaki spróbowała uczepić się latawca szybującego po niebie bezbrzeżnej swobody. Czując, że go zawiodła, Celine cofnęła się najpierw o krok, potem o drugi i trzeci, i obróciła na pięcie, plecami do terapeuty. Nie chciała spoglądać w jego oczy, bo w tych na pewno zaraz zasrebrzy się spazm nadchodzącej bury.
- Był tam chłopiec, który mi się... którego lubię - wymamrotała cicho, gnuśnie, dręczona nagłymi oporami. Gdyby nie to, że emocje rozrastały się w ciele jak choroba, nabrzmiałe od skołowania i piekące potrzebą skarcenia, może pozwoliłaby im tkwić pomiędzy mięśniami i nigdy nie wydałaby ich na świat. One jednak domagały się atencji, masochistycznie oczekując podkreślenia tego, jaka była głupia i nieodpowiedzialna. Jak wszystko zepsuła. - Ja... Nie zrobiliśmy nic złego - usprawiedliwiła się natychmiast i powiodła opuszkami palców po liściach najbliższego z krzewów. - To znaczy... Zasnęliśmy razem, ale tylko tyle. To wszystko. Nie stało się... nic, co nie powinno było się stać. Tylko że ja chciałabym, żeby się stało - wyrzuciła z siebie nagle te gryzące ją słowa, jakby były smoczym ogniem, zamiast nutami zgłosek obnażającymi zawstydzające ją pragnienia. - Pomyślałam wtedy, że go kocham - jej oczy zaszkliły się od trudu i skrępowania, jednak Celine próbowała stłumić te łzy, ich potok nie był dziś potrzebny. - I po co mi to? Piękna miłość będzie rwać to serce, - dotknęła przy tym własnej piersi, - ale zostanie nieodwzajemniona. A jeśli już, będzie kłamstwem. Projekcją czegoś, co chciałabym, by czuł. Hectorze, ja... Powiedz mi, proszę, jak stłumić w sobie te uczucia i nie zepsuć przyjaźni, którą już mamy. Ona mi wystarczy - ostatnie słowa sięgnęły wyższych brzmień, zagryzła więc po nich dolną wargę, z całych sił skupiona na tym, by powstrzymać sfrustrowaną, a jednocześnie szczęśliwą rozpacz. Całe życie szukała kogoś takiego jak Marcel. Czekała na księcia z bajki, który wcale nie musiałby być księciem, ani pochodzić z żadnej bajki. W końcu go znalazła - i nie wiedziała, co robić, co czuć, jak unikać potknięć, jak zapomnieć. Przeklęte geny półwili odziedziczone po matce wykluczały prawdziwe i szczere odwzajemnienie miłości, wiedziała o tym, a to chyba bolało najbardziej.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Celine miała rację - nie mógł naginać swoich reguł, narażać lat ciężkiej pracy. Nad reputacją i kwalifikacjami, ale również nad własnym charakterem. Pod maską spokoju, pod szybą opanowania, czaił się w końcu ktoś inny, ktoś wskrzeszony w zimowych koszmarach, ktoś równie ciekawski i chłodny jak młodszy z braci Vale. W młodości nie potrafił intuicyjnie pojmować społecznych konwenansów, a do empatii musiał się zmuszać. Przez lata stał się innym człowiekiem, nieco cieplejszym, ale to opracowane dawno temu reguły trzymały go w pionie. Zasady, których nie mógł naginać ani dla arystokratek ani dla nędzarek, ani dla półwil, ani dla przyjaciółek. Może inni ludzie, bardziej... stabilni, mogli sobie pozwolić na chaos, ale nie on. Wiedział, że ciemność jest tuż za szklaną szybą, toń mroczna i kusząca. Że przekroczywszy granicę raz, przesuwałby ją coraz dalej, w imię nauki, ale w rzeczywistości w imię własnego egoizmu.
Zasady były potrzebne i pacjentom i jemu.
Zmrużył lekko oczy, słysząc o innym świecie. Wbrew temu co myślała Celine, świat arystokracji nie był mu zupełnie obcy - przyjaźnił się ze szlachcicem, kilkoro przyjmował w gabinecie. Niegdyś chciał się zresztą wślizgnąć do ich świata, pozycja nadwornego magipsychiatry Lestrange'ów wydawała się szczytem kariery. Wojna przerwała tamte złudzenia.
Innym, prawdziwie o b c y m światem był ten niemagiczny - i to tam, nie w stronę błękitnej krwi, pomknęły myśli Hectora. Stłumił chęć zmarszczenia brwi, zdławił niespokojne pytania cisnące się na usta. Czy Yvette ryzykowałaby zapoznawaniem Celine z mugolami lub mugolakami - teraz, gdy za takie kontakty groziła kara? Świeżo po wyjściu z Tower?
-Z jakiego świata? - dopytał, zmuszając się do cierpliwości, bo wydawało mu się, że się domyśla.
-Wybaczanie jest normalne w przyjaźni. - przypomniał Celine łagodnie, a jego myśli pomknęły ku Archibaldowi, który wybaczył mu długie miesiące milczenia. -Spotkały cię w życiu sytuacje, w których ktoś nie wybaczał.... choć mógł? - dopytał na pozór niezobowiązująco, choć miał na myśli konkretną sytuację. Więzienie, świat jasnych reguł, zasad i kar. Jak ją tam ukierunkowano, jakie postawy przyjęła za normę? Czy to dlatego była tak urzeczona ciepłem tamtej dziewczyny.
-Chłopiec, który ci się podoba? - uściślił, bowiem czasem był mistrzem dyplomacji, ale czasem nazywał rzeczy po imieniu. -Wiem, że ty nie zrobiłabyś nic złego. - spróbował ją uspokoić, zrzucając zarazem odpowiedzialność na tego chłopaka. Był mężczyzną, wiedział, do czego zdolni są mężczyźni, chciał ją poprosić, by uważała. Ale Celine mówiła dalej i dalej, zasnęli razem? Zamrugał i na moment brakło mu słów, a ona mogła kontynuować potok własnych.
Dawno nie miał do czynienia z nastoletnią miłością i chyba nigdy jej nie leczył.
A na pewno nie, gdy w grę wchodziły geny półwili.
Odchrząknął, próbując dać sobie czas na zebranie myśli.
-Kim jest ten chłopiec? - zaczął, choć to pytanie nie było do końca magipsychiatryczne, raczej nieco ojcowskie. Zerknął na róże, czując, ze samemu lekko się rumieni - ze speszenia, przejęcia (czy Yvette wiedziała, czy był pierwszą osobą, której powiedziała?), a może z powodu tego, że wyobraził sobie to, co nastoletni chłopcy mogli sobie wyobrażać przy samej Celine.
-Cielesność potrafi zepsuć najpiękniejszą przyjaźń. - przyznał, wspominając córkę sąsiadów, kłujące słowa, czerwony ślad na policzku, za to ty jesteś dziwką, kpiący uśmiech brata. -Ale nie zawsze. - w marcu zaoferował w końcu komuś przyjaźń, a został kimś więcej. -A nawet zaśnięcie razem potrafi dać powód... szkodliwym plotkom. Dziewczęta mają do stracenia więcej niż młodzieńcy. - przypomniał Celine surowo, zwracając na nią poważne spojrzenie. Valerie oddano za karę niemieckiemu starcowi, a jego - pięknej pannie z Doliny Godryka. -Ale nie tego się boisz, prawda, Celine? - dodał, łagodniej, podtrzymując kontakt wzrokowy. -Nie musisz się mnie wstydzić, ja wiem, że można spać przy sobie z... całkowicie czystymi intencjami, a trzymać się za ręce z ognistym pożądaniem. - wytłumaczył z bladym uśmiechem. -Jeśli nic między wami nie zaszło, to czego się lękasz? Własnych uczuć?
Zasady były potrzebne i pacjentom i jemu.
Zmrużył lekko oczy, słysząc o innym świecie. Wbrew temu co myślała Celine, świat arystokracji nie był mu zupełnie obcy - przyjaźnił się ze szlachcicem, kilkoro przyjmował w gabinecie. Niegdyś chciał się zresztą wślizgnąć do ich świata, pozycja nadwornego magipsychiatry Lestrange'ów wydawała się szczytem kariery. Wojna przerwała tamte złudzenia.
Innym, prawdziwie o b c y m światem był ten niemagiczny - i to tam, nie w stronę błękitnej krwi, pomknęły myśli Hectora. Stłumił chęć zmarszczenia brwi, zdławił niespokojne pytania cisnące się na usta. Czy Yvette ryzykowałaby zapoznawaniem Celine z mugolami lub mugolakami - teraz, gdy za takie kontakty groziła kara? Świeżo po wyjściu z Tower?
-Z jakiego świata? - dopytał, zmuszając się do cierpliwości, bo wydawało mu się, że się domyśla.
-Wybaczanie jest normalne w przyjaźni. - przypomniał Celine łagodnie, a jego myśli pomknęły ku Archibaldowi, który wybaczył mu długie miesiące milczenia. -Spotkały cię w życiu sytuacje, w których ktoś nie wybaczał.... choć mógł? - dopytał na pozór niezobowiązująco, choć miał na myśli konkretną sytuację. Więzienie, świat jasnych reguł, zasad i kar. Jak ją tam ukierunkowano, jakie postawy przyjęła za normę? Czy to dlatego była tak urzeczona ciepłem tamtej dziewczyny.
-Chłopiec, który ci się podoba? - uściślił, bowiem czasem był mistrzem dyplomacji, ale czasem nazywał rzeczy po imieniu. -Wiem, że ty nie zrobiłabyś nic złego. - spróbował ją uspokoić, zrzucając zarazem odpowiedzialność na tego chłopaka. Był mężczyzną, wiedział, do czego zdolni są mężczyźni, chciał ją poprosić, by uważała. Ale Celine mówiła dalej i dalej, zasnęli razem? Zamrugał i na moment brakło mu słów, a ona mogła kontynuować potok własnych.
Dawno nie miał do czynienia z nastoletnią miłością i chyba nigdy jej nie leczył.
A na pewno nie, gdy w grę wchodziły geny półwili.
Odchrząknął, próbując dać sobie czas na zebranie myśli.
-Kim jest ten chłopiec? - zaczął, choć to pytanie nie było do końca magipsychiatryczne, raczej nieco ojcowskie. Zerknął na róże, czując, ze samemu lekko się rumieni - ze speszenia, przejęcia (czy Yvette wiedziała, czy był pierwszą osobą, której powiedziała?), a może z powodu tego, że wyobraził sobie to, co nastoletni chłopcy mogli sobie wyobrażać przy samej Celine.
-Cielesność potrafi zepsuć najpiękniejszą przyjaźń. - przyznał, wspominając córkę sąsiadów, kłujące słowa, czerwony ślad na policzku, za to ty jesteś dziwką, kpiący uśmiech brata. -Ale nie zawsze. - w marcu zaoferował w końcu komuś przyjaźń, a został kimś więcej. -A nawet zaśnięcie razem potrafi dać powód... szkodliwym plotkom. Dziewczęta mają do stracenia więcej niż młodzieńcy. - przypomniał Celine surowo, zwracając na nią poważne spojrzenie. Valerie oddano za karę niemieckiemu starcowi, a jego - pięknej pannie z Doliny Godryka. -Ale nie tego się boisz, prawda, Celine? - dodał, łagodniej, podtrzymując kontakt wzrokowy. -Nie musisz się mnie wstydzić, ja wiem, że można spać przy sobie z... całkowicie czystymi intencjami, a trzymać się za ręce z ognistym pożądaniem. - wytłumaczył z bladym uśmiechem. -Jeśli nic między wami nie zaszło, to czego się lękasz? Własnych uczuć?
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Eleganckiego jak porcelana - odpowiedziała półszeptem, unikając zderzenia z ostrożnością jego spojrzenia. Czy dom w Ottery St. Catchpole właśnie tak jej się kojarzył? Z polerowanymi zastawami, filiżankami i talerzykami ozdobionymi ręcznie malowanym kwieciem, spodkami o zwinnie wykrojonych kształtach i sztućcach czystszych od promieni słońca? - Jest arystokratką, ale inną niż wszystkie - dodała wyraźniej, bardziej prostolinijnie. Z londyńskimi panienkami nie spacerowałaby po bezkresach lasów ani nie odczyniałaby złych uroków w chłodnych wodach jeziora, były ponad ludźmi takimi jak Celine, upadła baletnica bez grosza przy duszy. Neala jednak nigdy nie okazywała jej wyższości.
Zdumiona pytaniem uniosła wzrok na Hectora, sarnimi oczyma wreszcie napotykając jego cierpliwy wzrok, pełna niedowierzania. Nie o tym powinni dziś dyskutować, nie te struny poruszać. Ich czułość dopiero zaczynała pokrywać się bliznowatą tkanką, pofałdowanymi, różowymi zgrubieniami przykrywającymi zgniliznę wspomnień wykutych z krwawego kamienia; strażnicy nigdy nie wybaczali, choć mogli. Cornelius Sallow nie wybaczył, choć mógł. System sądownictwa nie wybaczył, choć mógł wymierzyć prawdziwą sprawiedliwość i puścić jej ojca wolno, przyznając się do błędu. Wybaczenie nie było smakiem, z którym zdołałaby się oswoić, nie w ostatnim czasie.
- Ja... Nie. Nie chcę o tym rozmawiać - ucięła, cofnąwszy się o krok. Bliskość Hectora oznaczała zagrożenie, emanowała powagą, w każdej chwili zdolna wślizgnąć się między obronne mury, które Celine ustawiła wokół siebie, byle tylko przetrwać i odnaleźć skrawek radości w życiu, które nagle stało się puste i wyblakłe. - Dlaczego o to pytasz? - oddech odrobinę przyspieszył, serce załomotało w klatce więżących je żeber. Podskórnie wiedziała, czuła, dlaczego to robił, a jednak nie potrafiła zaakceptować faktu, że zdrowienie polegało na konfrontacji z przeszłością. Z tym, co bolało najbardziej.
Gdyby to zależało od niej, przykryłaby te wspomnienia pierzyną kurzu i zapomniała o nich na wieki, udając, że dotyczyły kogoś innego, nie jej.
Vale powtórzył jej słowa, a na policzkach Celine objawił się rumieniec, głębszy, bardziej różany, niemal malinowy, jak płatki kwiatu, które gładziła leniwie opuszkami palców. Chłopiec, który ci się podoba, jak abstrakcyjnie to brzmiało. Całe życie podobali się jej chłopcy, lgnęła do nich na bezpieczną odległość w nadziei, że w ramionach któregoś z nich odnajdzie miłość - piękną, bajeczną i trwałą, miłość, która przedrze się przez mgłę wilego uroku i dostrzeże jej duszę taką, jaka była naprawdę. Skakała z kwiatka na kwiatek. Aż pojawił się on, rześki jak rosa, zagubiony, z uśmiechem, w którym szukała smutków i wesołości.
- To mój przyjaciel jeszcze z czasów, gdy żyłam nad Tamizą - wyjawiła bez skrępowania, za to z sennym rozmarzeniem, błądząc w meandrach przeżyć upamiętnionych w sercu i pamięci. - Bardzo dużo dla mnie zrobił, ale... to nie dlatego. Myślałam o nim, kiedy... On pomógł mi to... - przetrwać, nie dokończyła, nagle po kolana grzęznąc w chaosie myśli. Jak miała wyjaśnić Hectorowi to, co działo się w jej wnętrzu? Emocje spiętrzyły się jak fale podczas sztormu, jedna nachodziła na drugą i nic nie było już przejrzyste. Celine sama gubiła się w ich gąszczu. Nie rozumiała tego, co się z nią dzieje, wiedziała jedynie, że czuła ciepło, ilekroć myślała o młodym Carringtonie. Obróciwszy się na pięcie, znów zaczęła spacerować po ścieżce nieopodal ławki, rozgrzewając mięśnie i strzepując z nich zdenerwowanie. - O tym nikt nie wiedział! - zaprotestowała szybko, czerwona jak mak, gdy Hector wspomniał o wspólnym uśnięciu i plotkom, które mogły się z tego narodzić. Mimo wszystko - miał rację. Tylko czy cnota miała dla niej jakiekolwiek znaczenie? Nie po tym, co przeszła, co utraciła. - Ja... - urwała ponownie. Pytał o jej lęki, o prawdziwe źródło strachu, a poszukująca odpowiedzi półwila opadła wreszcie na miejsce obok niego na ławce. Nawet miękki koc wyścielający siedzisko nie pomagał w zniwelowaniu chłodu, który nagle ją ogarnął. Miała wrażenie, że uleciało z niej całe powietrze. Że była wymarła jak opuszczona wioska. Jak długo milczała, zmagając się z trudem jego pytania? Drobne dłonie zacisnęły się na rąbku sukienki, mnąc go pomiędzy palcami. - Zniszczę go - dwa słowa były niemal bezgłośne, pełne przerażenia, otumanienia. Z jej twarzy odpłynęła krew. W relacji z Marcelem tego bała się najbardziej. - Zepsuję. Splamię. Gdy tylko się zbliżę, on w końcu zobaczy, że... Że jestem... - wargi Celine zadrżały, zadrżała również broda, a mięśnie spięły się mocno przy obrocie w kierunku Hectora. Tym razem spojrzała mu prosto w oczy, głęboko, jakby mogła prześwietlić czaszkę i dostać się do myśli. - On nie może - szepnęła. - Nie chcę i nie muszę pozbywać się... tego. Drżenia serca, ciepła w ciele na jego widok. Ale nie ma mowy, bym mogła się zbliżyć. Rozumiesz, Hectorze? Rozumiesz o czym mówię? Naucz mnie, jak nie przekroczyć granicy i być zwykłą przyjaciółką. To musi mi wystarczyć - poprosiła, nie, błagała, sięgnąwszy do jego dłoni zamknęła je w płomiennym uścisku. On nie może dojrzeć mnie taką, jaka jestem naprawdę, oblepiona tyloma dłońmi, doprowadzona do ruiny.
Zdumiona pytaniem uniosła wzrok na Hectora, sarnimi oczyma wreszcie napotykając jego cierpliwy wzrok, pełna niedowierzania. Nie o tym powinni dziś dyskutować, nie te struny poruszać. Ich czułość dopiero zaczynała pokrywać się bliznowatą tkanką, pofałdowanymi, różowymi zgrubieniami przykrywającymi zgniliznę wspomnień wykutych z krwawego kamienia; strażnicy nigdy nie wybaczali, choć mogli. Cornelius Sallow nie wybaczył, choć mógł. System sądownictwa nie wybaczył, choć mógł wymierzyć prawdziwą sprawiedliwość i puścić jej ojca wolno, przyznając się do błędu. Wybaczenie nie było smakiem, z którym zdołałaby się oswoić, nie w ostatnim czasie.
- Ja... Nie. Nie chcę o tym rozmawiać - ucięła, cofnąwszy się o krok. Bliskość Hectora oznaczała zagrożenie, emanowała powagą, w każdej chwili zdolna wślizgnąć się między obronne mury, które Celine ustawiła wokół siebie, byle tylko przetrwać i odnaleźć skrawek radości w życiu, które nagle stało się puste i wyblakłe. - Dlaczego o to pytasz? - oddech odrobinę przyspieszył, serce załomotało w klatce więżących je żeber. Podskórnie wiedziała, czuła, dlaczego to robił, a jednak nie potrafiła zaakceptować faktu, że zdrowienie polegało na konfrontacji z przeszłością. Z tym, co bolało najbardziej.
Gdyby to zależało od niej, przykryłaby te wspomnienia pierzyną kurzu i zapomniała o nich na wieki, udając, że dotyczyły kogoś innego, nie jej.
Vale powtórzył jej słowa, a na policzkach Celine objawił się rumieniec, głębszy, bardziej różany, niemal malinowy, jak płatki kwiatu, które gładziła leniwie opuszkami palców. Chłopiec, który ci się podoba, jak abstrakcyjnie to brzmiało. Całe życie podobali się jej chłopcy, lgnęła do nich na bezpieczną odległość w nadziei, że w ramionach któregoś z nich odnajdzie miłość - piękną, bajeczną i trwałą, miłość, która przedrze się przez mgłę wilego uroku i dostrzeże jej duszę taką, jaka była naprawdę. Skakała z kwiatka na kwiatek. Aż pojawił się on, rześki jak rosa, zagubiony, z uśmiechem, w którym szukała smutków i wesołości.
- To mój przyjaciel jeszcze z czasów, gdy żyłam nad Tamizą - wyjawiła bez skrępowania, za to z sennym rozmarzeniem, błądząc w meandrach przeżyć upamiętnionych w sercu i pamięci. - Bardzo dużo dla mnie zrobił, ale... to nie dlatego. Myślałam o nim, kiedy... On pomógł mi to... - przetrwać, nie dokończyła, nagle po kolana grzęznąc w chaosie myśli. Jak miała wyjaśnić Hectorowi to, co działo się w jej wnętrzu? Emocje spiętrzyły się jak fale podczas sztormu, jedna nachodziła na drugą i nic nie było już przejrzyste. Celine sama gubiła się w ich gąszczu. Nie rozumiała tego, co się z nią dzieje, wiedziała jedynie, że czuła ciepło, ilekroć myślała o młodym Carringtonie. Obróciwszy się na pięcie, znów zaczęła spacerować po ścieżce nieopodal ławki, rozgrzewając mięśnie i strzepując z nich zdenerwowanie. - O tym nikt nie wiedział! - zaprotestowała szybko, czerwona jak mak, gdy Hector wspomniał o wspólnym uśnięciu i plotkom, które mogły się z tego narodzić. Mimo wszystko - miał rację. Tylko czy cnota miała dla niej jakiekolwiek znaczenie? Nie po tym, co przeszła, co utraciła. - Ja... - urwała ponownie. Pytał o jej lęki, o prawdziwe źródło strachu, a poszukująca odpowiedzi półwila opadła wreszcie na miejsce obok niego na ławce. Nawet miękki koc wyścielający siedzisko nie pomagał w zniwelowaniu chłodu, który nagle ją ogarnął. Miała wrażenie, że uleciało z niej całe powietrze. Że była wymarła jak opuszczona wioska. Jak długo milczała, zmagając się z trudem jego pytania? Drobne dłonie zacisnęły się na rąbku sukienki, mnąc go pomiędzy palcami. - Zniszczę go - dwa słowa były niemal bezgłośne, pełne przerażenia, otumanienia. Z jej twarzy odpłynęła krew. W relacji z Marcelem tego bała się najbardziej. - Zepsuję. Splamię. Gdy tylko się zbliżę, on w końcu zobaczy, że... Że jestem... - wargi Celine zadrżały, zadrżała również broda, a mięśnie spięły się mocno przy obrocie w kierunku Hectora. Tym razem spojrzała mu prosto w oczy, głęboko, jakby mogła prześwietlić czaszkę i dostać się do myśli. - On nie może - szepnęła. - Nie chcę i nie muszę pozbywać się... tego. Drżenia serca, ciepła w ciele na jego widok. Ale nie ma mowy, bym mogła się zbliżyć. Rozumiesz, Hectorze? Rozumiesz o czym mówię? Naucz mnie, jak nie przekroczyć granicy i być zwykłą przyjaciółką. To musi mi wystarczyć - poprosiła, nie, błagała, sięgnąwszy do jego dłoni zamknęła je w płomiennym uścisku. On nie może dojrzeć mnie taką, jaka jestem naprawdę, oblepiona tyloma dłońmi, doprowadzona do ruiny.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Powstrzymał odruch zniecierpliwionego uniesienia brwi - świat elegancki jak porcelana? Co to w ogóle miało znaczyć, poza tym, że nie brzmiało jak rzeczywistość niemagicznych? Zanotował w pamięci, że Celine potrafi na poczekaniu zmyślić ładne, niemalże poetyckie - ale boleśnie niekonkretne - metafory. Czy będzie w ten sposób uciekać od poważniejszych tematów?
Ten nie był na tyle poważny, by musiała uciekać, metafora była jedynie sygnałem ostrzegawczym. Prędko, pewnie pod naporem łagodnie wyczekującego spojrzenia, skorygowała niejasne słowa, odpowiedziała wprost. Arystokratka, inna niż wszystkie. Skinął głową, ze zrozumieniem. Sam znał kilkoro arystokratów i rozumiał, że Celine ich świat może się wydawać... porcelanowy. Sam do dzisiaj czuł się nieswojo w Weymouth, choć przyjaźnili się z Archiem od lat.
Bardziej zaintrygowały go kolejne słowa.
-Inną niż wszystkie? Znałaś inne? - zagaił. Yvette wspominała coś o pracy dla jakiejś damy, która nie chciała wstawić się za Celine - ale informacja utonęła wtedy w gąszczu innych dramatów, Tower, narkotyków, śmierci ojca. Nie poruszali dotychczas tego tematu, a Hector nie wiedział - Yvette pewnie też nie wiedziała, nie wszystkiego - jakie przyjaźnie Celine pozostawiła za sobą, co spopieliło się w ogniu zdrady.
Czy to ten ogień zatlił się na dnie źrenic, dwóch zwężonych punktów w wylęknionych oczach? Napotkał zlęknione spojrzenie Celine i poczuł chęć, by po prostu odpuścić. Nie wracać już do tego tematu, zaproponować jej coś do picia, porozmawiać o czymś miłym.
Tego by chciała, prawda...?
Zamrugał, wciąż mając w pamięci to, kim była. Jak jej uroda działała na mężczyzn, jak jej wdzięk mógł działać na niego ilekroć pragnął, by nie stała się jej żadna krzywda. Każdy uzdrowiciel wiedział, że niekrzywdzenie to mit, Hector nauczył się tego na własnej skórze, na własnej kości. Krzywo zrośnięta nogę trzeba złamać, a pokruszonej psychiki - nie zostawiać w spokoju. Leczenie nigdy nie jest całkowicie bezbolesne.
-Wszystko w swoim czasie. - uspokoił Celine, ale nie odpuścił, sygnalizując, że kiedyś wrócą do tematu. -Jak myślisz, dlaczego pytam? - odbił pałeczkę z lekkim rozbawieniem, skrytym pod płaszczem ciepłego uśmiechu. Pytanie musiało być irytujące, ale zarazem stwarzało okazję do tego, by Celine samodzielnie pokierowała ich rozmową.
Obserwował uważnie rumieńce na dziewczęcej twarzy, słuchał rozmarzenia w melodyjnym głosie. Pomagał osobom nieszczęśliwie zakochanym, tragicznie poddanym żądzom, naprawiającym własne błędy - ale od bardzo dawna nie rozmawiał z nikim aż tak młodym, nie leczył (?) nastoletniego zakochania. Gdy sam był nastolatkiem, podobne objawy zdawały mu się nieproporcjonalnie intensywne - może dlatego, że sam ich nie odczuwał. Próbował, ale skończyło się tylko skandalem i czerwienią na jasnej skórze i poza wyrzutami sumienia i przyjemnością ciała nie czuł wtedy nic, nic, nic.
Speszona Celine była zupełnie inna - ale jaki był ten chłopiec? Podczas, gdy panna Lovegood martwiła się, że zniszczy jego - Hector obawiał się, że to on zniszczy ją. Chłopcy bywali bezwzględni, mężczyźni bywali bezwzględni, sam taki bywał.
-Nigdy nie wiesz, kto patrzy. Kiedy ktoś zauważy coś, czego nie powinien, komu doniesie. - poprawił Celine nieco chłodniej niż w trakcie sesji. Przez łagodną maskę dobrotliweogo magipsychiatry na moment przebił się człowiek - który wykorzystał koleżankę dla chwili przyjemności, który nie spodziewał się donosu z ust rodzonego brata.
Celinę pobladła i Hector widział, wiedział już, że to nie tylko młodzieńcze zakochanie. To coś innego, bliskość tamtego chłopca była katalizatorem kompleksów i... traum?
-Że jesteś jaka? - nie cofał spojrzenia, choć obawiał się, że może to trochę za wcześnie - ale sama zaczęła.
O czym teraz myślała, czy o tamtym chłopcu, czy o tym, czego doświadczyła?
Że nie jesteś dziewicą, Celine? - nie wiedział tego nawet, tylko hipotetyzował. Niegdyś wierzył w prawo i sprawiedliwość, ale docierało do niego, że więzienia to też przedsiębiorstwai że dementory całują ludzi bez wyroku sądu. Co zwyciężyło w Tower - chuć strażników, urok pragnącej bezpieczeństwa półwili, czy chęć wykorzystania dziewicy w inny, podły sposób? Nieskalana blondynka o takiej urodzie musiała być wiele warta. Bardzo wiele.
Czy w innym życiu - gdyby nie poznał Olivera, gdyby Celine nie trafiła do Yvette - zetknąłby się z nią w Wenus?
-Nie chcesz się zbliżyć, ale pragniesz pozostać... bliską przyjaciółką? - upewnił się, kontrując logikę (lub jej brak) jej słów. Wciąż nie wychodząc ze swojej roli, chociaż zabrzmiał jakoś smutno.
Też się tego bałem, tak panicznie się tego bałem. To jednak nie tylko nastoletnia miłość, to drżenie kolan i serca we własnej łazience, świadomość, że coś się zepsuło i kogoś się zniszczyło i ten ktoś zamknie za sobą drzwi do gabinetu i to będzie koniec.
Drgnął, gdy Celinę przekroczyła granicę, gdy chwyciła go za rękę.
Zamrugał, teraz i on czuł się trochę, jakby tonął. Co miał jej powiedzieć?
-Na pewno na trzeźwo będzie łatwiej - zachować granice. - wytknął, samemu zbierając myśli.
Ten nie był na tyle poważny, by musiała uciekać, metafora była jedynie sygnałem ostrzegawczym. Prędko, pewnie pod naporem łagodnie wyczekującego spojrzenia, skorygowała niejasne słowa, odpowiedziała wprost. Arystokratka, inna niż wszystkie. Skinął głową, ze zrozumieniem. Sam znał kilkoro arystokratów i rozumiał, że Celine ich świat może się wydawać... porcelanowy. Sam do dzisiaj czuł się nieswojo w Weymouth, choć przyjaźnili się z Archiem od lat.
Bardziej zaintrygowały go kolejne słowa.
-Inną niż wszystkie? Znałaś inne? - zagaił. Yvette wspominała coś o pracy dla jakiejś damy, która nie chciała wstawić się za Celine - ale informacja utonęła wtedy w gąszczu innych dramatów, Tower, narkotyków, śmierci ojca. Nie poruszali dotychczas tego tematu, a Hector nie wiedział - Yvette pewnie też nie wiedziała, nie wszystkiego - jakie przyjaźnie Celine pozostawiła za sobą, co spopieliło się w ogniu zdrady.
Czy to ten ogień zatlił się na dnie źrenic, dwóch zwężonych punktów w wylęknionych oczach? Napotkał zlęknione spojrzenie Celine i poczuł chęć, by po prostu odpuścić. Nie wracać już do tego tematu, zaproponować jej coś do picia, porozmawiać o czymś miłym.
Tego by chciała, prawda...?
Zamrugał, wciąż mając w pamięci to, kim była. Jak jej uroda działała na mężczyzn, jak jej wdzięk mógł działać na niego ilekroć pragnął, by nie stała się jej żadna krzywda. Każdy uzdrowiciel wiedział, że niekrzywdzenie to mit, Hector nauczył się tego na własnej skórze, na własnej kości. Krzywo zrośnięta nogę trzeba złamać, a pokruszonej psychiki - nie zostawiać w spokoju. Leczenie nigdy nie jest całkowicie bezbolesne.
-Wszystko w swoim czasie. - uspokoił Celine, ale nie odpuścił, sygnalizując, że kiedyś wrócą do tematu. -Jak myślisz, dlaczego pytam? - odbił pałeczkę z lekkim rozbawieniem, skrytym pod płaszczem ciepłego uśmiechu. Pytanie musiało być irytujące, ale zarazem stwarzało okazję do tego, by Celine samodzielnie pokierowała ich rozmową.
Obserwował uważnie rumieńce na dziewczęcej twarzy, słuchał rozmarzenia w melodyjnym głosie. Pomagał osobom nieszczęśliwie zakochanym, tragicznie poddanym żądzom, naprawiającym własne błędy - ale od bardzo dawna nie rozmawiał z nikim aż tak młodym, nie leczył (?) nastoletniego zakochania. Gdy sam był nastolatkiem, podobne objawy zdawały mu się nieproporcjonalnie intensywne - może dlatego, że sam ich nie odczuwał. Próbował, ale skończyło się tylko skandalem i czerwienią na jasnej skórze i poza wyrzutami sumienia i przyjemnością ciała nie czuł wtedy nic, nic, nic.
Speszona Celine była zupełnie inna - ale jaki był ten chłopiec? Podczas, gdy panna Lovegood martwiła się, że zniszczy jego - Hector obawiał się, że to on zniszczy ją. Chłopcy bywali bezwzględni, mężczyźni bywali bezwzględni, sam taki bywał.
-Nigdy nie wiesz, kto patrzy. Kiedy ktoś zauważy coś, czego nie powinien, komu doniesie. - poprawił Celine nieco chłodniej niż w trakcie sesji. Przez łagodną maskę dobrotliweogo magipsychiatry na moment przebił się człowiek - który wykorzystał koleżankę dla chwili przyjemności, który nie spodziewał się donosu z ust rodzonego brata.
Celinę pobladła i Hector widział, wiedział już, że to nie tylko młodzieńcze zakochanie. To coś innego, bliskość tamtego chłopca była katalizatorem kompleksów i... traum?
-Że jesteś jaka? - nie cofał spojrzenia, choć obawiał się, że może to trochę za wcześnie - ale sama zaczęła.
O czym teraz myślała, czy o tamtym chłopcu, czy o tym, czego doświadczyła?
Że nie jesteś dziewicą, Celine? - nie wiedział tego nawet, tylko hipotetyzował. Niegdyś wierzył w prawo i sprawiedliwość, ale docierało do niego, że więzienia to też przedsiębiorstwa
Czy w innym życiu - gdyby nie poznał Olivera, gdyby Celine nie trafiła do Yvette - zetknąłby się z nią w Wenus?
-Nie chcesz się zbliżyć, ale pragniesz pozostać... bliską przyjaciółką? - upewnił się, kontrując logikę (lub jej brak) jej słów. Wciąż nie wychodząc ze swojej roli, chociaż zabrzmiał jakoś smutno.
Też się tego bałem, tak panicznie się tego bałem. To jednak nie tylko nastoletnia miłość, to drżenie kolan i serca we własnej łazience, świadomość, że coś się zepsuło i kogoś się zniszczyło i ten ktoś zamknie za sobą drzwi do gabinetu i to będzie koniec.
Drgnął, gdy Celinę przekroczyła granicę, gdy chwyciła go za rękę.
Zamrugał, teraz i on czuł się trochę, jakby tonął. Co miał jej powiedzieć?
-Na pewno na trzeźwo będzie łatwiej - zachować granice. - wytknął, samemu zbierając myśli.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jego pytania, sposób, w jaki drażniły krawędzie duszy i nadgryzały intymność, były tak trudne do zaakceptowania... Kiedy Celine wreszcie spodziewała się przyzwyczajenia, Hector podnosił nowy temat, śledząc wszystkie punkty na siateczce zaognionych blizn niedawnych przeżyć. Na moment przymknęła powieki i przełknęła gorycz skumulowaną w gardle, jej obrzydliwość ciągnącą się aż do żołądka ciężarem podobnym kamieniowi opadającemu na dno wzburzonego morza.
- Tak - szepnęła, nie było sensu zatajać przed nim tak prozaicznych, a jednocześnie tak bolesnych elementów życia. Mierzyła się z nimi w ciemności zamkniętych oczu, mająca fałszywe mniemanie, że w ten sposób wzniesie wokół siebie tarczę i zniweluje ciosy, które Vale może zadać następnym ostrzem ingerencji. Ciekawości? Nie była pewna, czy faktycznie uważał ją za interesującą, czy może go nudziła. W swojej karierze musiał zetknąć się z tysiącem podobnych przypadków. Ludzie cierpieli wszędzie, zawsze, wykuci z żelaza okrutnych okoliczności, w ogniu rozjątrzonego błękitu. - Przed... tym wszystkim - aresztowaniem, to miała na myśli i tego nazwać usilnie nie chciała - pracowałam u pewnej pani. Na początku było dobrze. Jakbym chwyciła za nogi samego Merlina - głos niemalże zrównywał się z ciszą, chciała przerwać, a jednocześnie zmusiła się do kontynuowania. Na tym polegał proces zdrowienia. Na obnażaniu wstydliwych, bolesnych sekretów, z których dziś nie była dumna. - A potem to, co dobre po prostu przepadło - zakończyła i objęła się rękoma, palce łagodnie ułożywszy na przedramionach. Jedyny list, jaki był jej darowany w Tower, poszedł na zmarnowanie, pozostawiony bez odpowiedzi, skąpany w nieskończonym impasie. Od tamtej pory nie widziała Blackówny. Wiedziała jedynie, że wielmożni pracodawcy pozbyli się jej rzeczy, wydobytych ze śmietnika przy Grimmauld Place przez Marcela. Pozbyli się jej.
Otwarłszy oczy, przeniosła pełen wątpliwości wzrok na Hectora. W swoim czasie, tak, na to mogła przystać. Droga do zrozumienia doznanych krzywd i zaakceptowania tego, kim się stała, tej nowej Celine, wymagała drobnych kroków pod czujnym instruktażem magipsychiatry biegłego w swoim fachu - i to właśnie oferował jej Hector. Mogła się na niego złościć, mogła obruszać się jego pytaniami, ale wiedziała, że w głębi duszy miał dobre zamiary i usiłował jedynie pomóc.
- Bo jesteś ciekawski - mimowolnie obróciła temat w żart, miękkim, ożywiającym się tonem, strząsającym z rąbków melodii wcześniejsze stłumienie i chandrę.
Na usta silił się argument walczący z wiatrakami, że w stajni nakryć ich mogli co najwyżej Bibi i Montygon, ale wiedziała, że to nieprawda. Wśród drewna i siana wybrzmiały głosy Neali i Jamesa, znajdowali się gdzieś blisko, na tyle, by przy kilku krokach mogli natrafić na zbudzonych przyjaciół - i co by o nich pomyśleli? Amarantowy rumieniec, choć wydawało się to niemożliwe, pogłębił swoją barwę jeszcze mocniej, intensywniej. Dłonie męły materiał sukienki, zajmując palce czymkolwiek; a wzrok, och, ten speszony wzrok wciąż świdrował konstelację kamyczków nieopodal jej stóp, jakby doszukiwała się wśród nich mistycznych znaków. Wskazówek, jak nazwać uczucia i zaakceptować to, co Hector próbował jej przekazać. Swoją drogą, miał prawdziwie anielską cierpliwość.
- Tylko przyjaciółką - zgodziła się, choć wtedy serce poderwało się do bolesnego galopu i znów podeszło do gardła. - Tak jak wcześniej - zanim rozegrał się Parszywy dramat, a ona w więziennej celi odganiała mrozy płomieniem głupiej miłości. Prawdziwej? Trudno powiedzieć, równie dobrze mogła przecież idealizować Marcela, może stworzyła w głowie jego imitację, obraz, który miał odwzajemnić jej uczucia i dać szczęście... Jednak szczerze wierzyła w siłę tego trzepotu serca. W motyle w brzuchu ilekroć pojawiał się w zasięgu wzroku, w pragnienie jego dotyku, bliskości, uśmiechów i smutków. Wszystkiego, co w sobie miał i co mógł mieć - postanowiła więc nie porzucać odkrytej sympatii, a kochać go z daleka, w ciszy. Dłonie nagle zaciśnięte na dłoniach Hectora na moment splotły z nim palce, zanim cofnęła się na ławce i urwała ten kontakt, powróciwszy za balustradę bezpiecznej granicy. - Masz rację - zgodziła się z długim westchnieniem, mocniej oparłszy plecy o ławkę. - Czasem nie wierzę, że tym... stało się moje życie - szepnęła, spojrzenie kierując gdzieś w dal, w nicość kojącej zieleni. Jej wnętrze ponownie zalało się stalą, twardy ścisk sięgnął trzewi. - Że ja tym się stałam - tym, potworem, brudem ulepionym na podobę ludzkiej sylwetki. Rzadko kiedy sama proponowała Hectorowi takie wyznania, niesprowokowana jego naprowadzeniem; i to bolało, gryzło jak nieoswojona bestia, bo przecież nie rozmawiała o tym z nikim innym. - Miałam być łabędziem... - urwała smętnie; Odettą, nieskazitelną i czystą, już na zawsze.
- Tak - szepnęła, nie było sensu zatajać przed nim tak prozaicznych, a jednocześnie tak bolesnych elementów życia. Mierzyła się z nimi w ciemności zamkniętych oczu, mająca fałszywe mniemanie, że w ten sposób wzniesie wokół siebie tarczę i zniweluje ciosy, które Vale może zadać następnym ostrzem ingerencji. Ciekawości? Nie była pewna, czy faktycznie uważał ją za interesującą, czy może go nudziła. W swojej karierze musiał zetknąć się z tysiącem podobnych przypadków. Ludzie cierpieli wszędzie, zawsze, wykuci z żelaza okrutnych okoliczności, w ogniu rozjątrzonego błękitu. - Przed... tym wszystkim - aresztowaniem, to miała na myśli i tego nazwać usilnie nie chciała - pracowałam u pewnej pani. Na początku było dobrze. Jakbym chwyciła za nogi samego Merlina - głos niemalże zrównywał się z ciszą, chciała przerwać, a jednocześnie zmusiła się do kontynuowania. Na tym polegał proces zdrowienia. Na obnażaniu wstydliwych, bolesnych sekretów, z których dziś nie była dumna. - A potem to, co dobre po prostu przepadło - zakończyła i objęła się rękoma, palce łagodnie ułożywszy na przedramionach. Jedyny list, jaki był jej darowany w Tower, poszedł na zmarnowanie, pozostawiony bez odpowiedzi, skąpany w nieskończonym impasie. Od tamtej pory nie widziała Blackówny. Wiedziała jedynie, że wielmożni pracodawcy pozbyli się jej rzeczy, wydobytych ze śmietnika przy Grimmauld Place przez Marcela. Pozbyli się jej.
Otwarłszy oczy, przeniosła pełen wątpliwości wzrok na Hectora. W swoim czasie, tak, na to mogła przystać. Droga do zrozumienia doznanych krzywd i zaakceptowania tego, kim się stała, tej nowej Celine, wymagała drobnych kroków pod czujnym instruktażem magipsychiatry biegłego w swoim fachu - i to właśnie oferował jej Hector. Mogła się na niego złościć, mogła obruszać się jego pytaniami, ale wiedziała, że w głębi duszy miał dobre zamiary i usiłował jedynie pomóc.
- Bo jesteś ciekawski - mimowolnie obróciła temat w żart, miękkim, ożywiającym się tonem, strząsającym z rąbków melodii wcześniejsze stłumienie i chandrę.
Na usta silił się argument walczący z wiatrakami, że w stajni nakryć ich mogli co najwyżej Bibi i Montygon, ale wiedziała, że to nieprawda. Wśród drewna i siana wybrzmiały głosy Neali i Jamesa, znajdowali się gdzieś blisko, na tyle, by przy kilku krokach mogli natrafić na zbudzonych przyjaciół - i co by o nich pomyśleli? Amarantowy rumieniec, choć wydawało się to niemożliwe, pogłębił swoją barwę jeszcze mocniej, intensywniej. Dłonie męły materiał sukienki, zajmując palce czymkolwiek; a wzrok, och, ten speszony wzrok wciąż świdrował konstelację kamyczków nieopodal jej stóp, jakby doszukiwała się wśród nich mistycznych znaków. Wskazówek, jak nazwać uczucia i zaakceptować to, co Hector próbował jej przekazać. Swoją drogą, miał prawdziwie anielską cierpliwość.
- Tylko przyjaciółką - zgodziła się, choć wtedy serce poderwało się do bolesnego galopu i znów podeszło do gardła. - Tak jak wcześniej - zanim rozegrał się Parszywy dramat, a ona w więziennej celi odganiała mrozy płomieniem głupiej miłości. Prawdziwej? Trudno powiedzieć, równie dobrze mogła przecież idealizować Marcela, może stworzyła w głowie jego imitację, obraz, który miał odwzajemnić jej uczucia i dać szczęście... Jednak szczerze wierzyła w siłę tego trzepotu serca. W motyle w brzuchu ilekroć pojawiał się w zasięgu wzroku, w pragnienie jego dotyku, bliskości, uśmiechów i smutków. Wszystkiego, co w sobie miał i co mógł mieć - postanowiła więc nie porzucać odkrytej sympatii, a kochać go z daleka, w ciszy. Dłonie nagle zaciśnięte na dłoniach Hectora na moment splotły z nim palce, zanim cofnęła się na ławce i urwała ten kontakt, powróciwszy za balustradę bezpiecznej granicy. - Masz rację - zgodziła się z długim westchnieniem, mocniej oparłszy plecy o ławkę. - Czasem nie wierzę, że tym... stało się moje życie - szepnęła, spojrzenie kierując gdzieś w dal, w nicość kojącej zieleni. Jej wnętrze ponownie zalało się stalą, twardy ścisk sięgnął trzewi. - Że ja tym się stałam - tym, potworem, brudem ulepionym na podobę ludzkiej sylwetki. Rzadko kiedy sama proponowała Hectorowi takie wyznania, niesprowokowana jego naprowadzeniem; i to bolało, gryzło jak nieoswojona bestia, bo przecież nie rozmawiała o tym z nikim innym. - Miałam być łabędziem... - urwała smętnie; Odettą, nieskazitelną i czystą, już na zawsze.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
-Pani czy panny? - uściślił łagodnie, na tyle zaznajomiony z savoir-vivre'm by wiedzieć, że w przypadku szlachcianek to bardzo istotna różnica. -Szlachcianki to tylko ludzie. - szepnął, gdy Celine objęła się ramionami. -Bogatsi od nas, ale wciąż ludzie. - w głębi serca nie wierzył chyba w baśnie o wyższości czystej krwi, w to, że szlachcice są nadludźmi. -A ludzie bywają wierni lub zdradzieccy, zimni lub łagodni. - dodał, choć tylko o nowej przyjaciółce usłyszał wiele ciepłych słów, tamtą szlachciankę mógł ocenić jedynie na podstawie mowy ciała samej Celinę. -Zdolnymi do przysług lub - tchórzostwa, ale czy dla dobra leczenia będzie właściwe jeśli dziewczyna zacznie usprawiedliwiać tamtą damę? Zawahał się, by ostatecznie wybrać ostrzejsze słowo. -krzywdy. A nie każdą krzywdę da się wybaczyć. - zamrugał, usiłując przepędzić spod powiek obraz bliźniaczo błękitnych oczu, osadzonych głęboko na poważnej twarzy, niedowierzająco otwartych ust, kuszy na plecach i głupio rozburzonych włosów, które ktoś powinien odgarnąć mu z czoła. Przełknął ślinę przez ściśnięte gardło, zastanawiając się, czy Lecie bywało równie ciężko - i jak bardzo musiała być zdesperowana, że zdecydowała się do niego odezwać.
Czy powiedziałaby mu, gdyby rozmawiała też z nim?
Uśmiechnął się z rozbawieniem, mile zaskoczony żartem, ale nie mógł sobie pozwolić na śmiech. Nie w pracy.
-Bo od niektórych spraw nie można uciekać bez końca. - sprostował cicho, prostując się lekko i patrząc Celine w oczy z pewnością siebie człowieka, który miał całe życie aby przyzwyczaić się do własnej hipokryzji.
Dziesięć lat, tyle nie rozmawiali, nie naprawdę, nie licząc pogrzebów.
Słuchał uważnie skąpych słów Celine, wypływających prosto z młodzieńczych emocji. Czy młodzież potrafiła w ogóle oceniać emocje? On nie potrafił, nauczył się dopiero na specjalizacji. W wieku Celine pomylił egoizm i dumę z pożądaniem.
Mógłby powiedzieć jej, że czasu nie da się cofnąć i że w każdej relacji przychodzą momenty, które zmieniają wszystko. Donos do pana ojca. Nagle wymierzony policzek. List znaleziony w szufladzie toaletki żony. Pierwszy pocałunek. I... wspólny sen w stajni?
Zanim zada ten cios, wolał jednak dopytać. Sprawdzić, ile uda mu się dowiedzieć - bowiem wywnioskował już, że osoba tego chłopca wiązała się nie tylko z pierwszym zauroczeniem, a z czymś więcej. Z samooceną Celine, z jej poczuciem tożsamości, z tym, co zmieniło się nie tylko w jej uczuciach, ale w jej życiu.
-Wcześniej, czyli kiedy? - zapytał, udając, ze wcale nie podejrzewa kiedy. Nie wiedział zresztą o wszystkim - o tym, że to on uratował Celine i przyprowadził ją do drzwi Yvette. -Co się zmieniło? Nie tylko w twoich uczuciach, ale co się wydarzyło?
Zamrugał pod ciężarem wyznań - nagłych, niesprowokowanych (a jeśli sprowokowanych, to jedynie szczerą radą o trzeźwości).
Miała być łabędziem.
A on miał być pierworodnym, dziedzicem, idealnym synem. Silnym, sprawnym, żonatym, przedłużającym gałęzie rodziny Vale.
-Miałaś. - powtórzył, bo jak zwykle powtarzał po Celine jej własne słowa, jakby sprawdzając, jak wybrzmią w jej uszach gdy z naciskiem wypowie je ktoś inny. -To brzmi jak polecenie. Miałaś - czy chciałaś? I w czyich oczach, swoich czy cudzych?
Czy powiedziałaby mu, gdyby rozmawiała też z nim?
Uśmiechnął się z rozbawieniem, mile zaskoczony żartem, ale nie mógł sobie pozwolić na śmiech. Nie w pracy.
-Bo od niektórych spraw nie można uciekać bez końca. - sprostował cicho, prostując się lekko i patrząc Celine w oczy z pewnością siebie człowieka, który miał całe życie aby przyzwyczaić się do własnej hipokryzji.
Dziesięć lat, tyle nie rozmawiali, nie naprawdę, nie licząc pogrzebów.
Słuchał uważnie skąpych słów Celine, wypływających prosto z młodzieńczych emocji. Czy młodzież potrafiła w ogóle oceniać emocje? On nie potrafił, nauczył się dopiero na specjalizacji. W wieku Celine pomylił egoizm i dumę z pożądaniem.
Mógłby powiedzieć jej, że czasu nie da się cofnąć i że w każdej relacji przychodzą momenty, które zmieniają wszystko. Donos do pana ojca. Nagle wymierzony policzek. List znaleziony w szufladzie toaletki żony. Pierwszy pocałunek. I... wspólny sen w stajni?
Zanim zada ten cios, wolał jednak dopytać. Sprawdzić, ile uda mu się dowiedzieć - bowiem wywnioskował już, że osoba tego chłopca wiązała się nie tylko z pierwszym zauroczeniem, a z czymś więcej. Z samooceną Celine, z jej poczuciem tożsamości, z tym, co zmieniło się nie tylko w jej uczuciach, ale w jej życiu.
-Wcześniej, czyli kiedy? - zapytał, udając, ze wcale nie podejrzewa kiedy. Nie wiedział zresztą o wszystkim - o tym, że to on uratował Celine i przyprowadził ją do drzwi Yvette. -Co się zmieniło? Nie tylko w twoich uczuciach, ale co się wydarzyło?
Zamrugał pod ciężarem wyznań - nagłych, niesprowokowanych (a jeśli sprowokowanych, to jedynie szczerą radą o trzeźwości).
Miała być łabędziem.
A on miał być pierworodnym, dziedzicem, idealnym synem. Silnym, sprawnym, żonatym, przedłużającym gałęzie rodziny Vale.
-Miałaś. - powtórzył, bo jak zwykle powtarzał po Celine jej własne słowa, jakby sprawdzając, jak wybrzmią w jej uszach gdy z naciskiem wypowie je ktoś inny. -To brzmi jak polecenie. Miałaś - czy chciałaś? I w czyich oczach, swoich czy cudzych?
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Panny - poprawiła się apatycznie, złapawszy się na tym, że im dalej brnęli przez mokradła wspomnień pochodzących z archaicznych korytarzy Grimmauld Place, tym większą pustkę czuła w swojej piersi. Głuchą, zionącą otępiającym zimnem, niezapełnioną przez wszystkie ostatnie miesiące. Zupełnie jakby pod deseczkami w podłodze pokoju służącej zostały nie tylko porcje zaoszczędzonych narkotyków, co także część niej, teraz bezpowrotnie utracona - jak wiele innych puzzli, z których składała się jej tożsamość, a które przepadły gdzieś na zimowym wietrze. Kątem oka spojrzała na Hectora, gdy ten mówił o krzywdzie, jednak równie szybko odwróciła zakłopotany wzrok. Lepiej było nosić urazę, niż szukać winy w sobie? Zauważać brutalne, niesprawiedliwe zachowania innych, niż zwracać uwagę wyłącznie na własne?
Nie tego uczono jej w Tower, gdzie w porównaniu do życzliwych objaśnień Hectora używano pasa i zaklęć do wprowadzania myśli do głów.
Milczała tak długo, aż żelazo poluźniło uścisk wokół krtani i ponownie mogła nabrać do płuc głębokiego oddechu; jednak ciepłe, majowe powietrze zdawało się na nic, nie zaspokajało, kpiąc prosto w oczy. Zainkantowane zaklęcie lecznicze nieodnoszące rezultatu, nie niwelujące bólu, odniosłoby podobny efekt - rozczarowujący, pogłębiający jedynie tę pustkę zagnieżdżoną między ścięgnami. Pustkę, która zabolała. Spięta w sobie Celine poruszyła ramionami, próbując odgonić od siebie raptowne kłucie rezonujące od splotu słonecznego. Gdyby zedrzeć materiał ubrań, spodziewałaby się dojrzeć purpurę malującą skórę. Siniaki wzniecone przez wichurę myśli odbierającą zdolność mowy. Cały ten czas bała się, że w zaciszu prywatności swoich konkluzji Hector uważał ją za niebywale odstręczającą, w końcu jako jedyny dotarł tak głęboko, rozszyfrowując elementy układanki, tego zrujnowanego domina jej osobowości, którą kurczowo próbowała utrzymać w ryzach.
Bywało, że czuła się dobrze. Bywało, że czuła się fatalnie.
Dziś, teraz, tu, płomień młodzieńczej miłości obrócił ją w zgliszcza i wtłoczył popiół w usta, wmusił dym do płuc, karał za wszystko, co tak długo w sobie nawarstwiała.
Celine zadrżała na ławce, otoczona drżącymi ramionami, obmywana siłą wzbierających fal lęku; samo pragnienie wyrzucenia z siebie ukrytych dotychczas przeżyć przeraziło ją do szpiku kości, zatruwając kręgosłup kaskadą dreszczy przypominających palce przeskakujące z kręgu na kręg. Kiedy pochyliła głowę, kurtyna srebrnych włosów odgrodziła ją od magipsychiatry. Fizyczna, podświadoma bariera, zbyt jednak wątła, by zwrócić bezpieczeństwo.
Teraz lub nigdy. Dziś lub nigdy. Tutaj lub nigdzie.
- W Tow... - głos ugrzązł w gardle, musiała zmanipulować oddech, błagać go o krztynę równowagi, o zaprzestanie trzepotu podobnego ptasim skrzydłom. To, o czym zamierzała, o czym chciała powiedzieć, nie było piękne, by oblekać to we wzruszone słowa - więc czemu do oczu napłynęły łzy? Kiedy pierwsza z nich zrosiła policzek, torując sobie wilgotny ślad w dół zaczerwienionej skóry? - Wszystko s-się zmieniło. Tam. Tam, w... W więzieniu. Wszystko - i nie wiedział o tym nikt, choć każdy się domyślał. Ogarnęła ją potężna potrzeba zsunięcia się z drewnianej ławki i wyścielającego ją koca, oparcia się o stabilność ziemi, o coś prawdziwie twardego, jak kamień z Tower of London. - Ja już nie jestem... Ja tam... - półwila odsunęła dłonie od ciała i uniosła je przed swoją twarz, przez rozmazaną membranę łez spoglądając na linie znaczące ich wnętrze, podobno z tych kombinacji dało się wyczytać czyjeś przeznaczenie. Ona nie doczytała się niczego. Żadnych znaków, wróżb, czy smętnych zawijasów skrytych w cienkich dróżkach donikąd. - Zepsułam się - nawet teraz nie potrafiła powiedzieć zepsuto mnie; jej głos zabrzmiał odlegle, przygasł, ani zrozpaczony, ani chociażby przerażony. Jedynie przegrany. Akceptujący to, co nadeszło, to, czym się stała, to, czym stał się świat wokół niej. Nie spoglądała już na Hectora, przekonana, że w jego oczach błyszczała rozczarowana pogarda. - Zasiali tu larwy, a one się w-wykluły. Hectorze, ja... To jakby mieć w sobie robactwo. Tylko robactwo. Czuję je za każdym razem, gdy k-ogoś dotknę. Wiercą się, jakby próbowały przebić się przez opuszki, zarazić innych. Ale tylko dotykiem umiem rozmawiać. Poznawa-ać. Nienawidzę go i kocham, obrzydza mnie i go potrzebuję, ja... Och - zdusiła w sobie łzawy jęk i na ławce obróciła się plecami do Vale'a, podciągnąwszy nogi pod brodę. Trzewiki podsunęły koc nieco wyżej, by nie opierać na nim zakurzonych obcasów. Celine ułożyła czoło na kolanach, a jej żołądek szarpnął się gwałtownie, grożąc; w marcu wyrzucała z siebie w ten sposób emocje, wraz z kwietniem i majem mechanizm osłabł, ponownie obnażywszy kły tylko w sytuacjach tak srogich jak dzisiejsze spotkanie konfrontujące z tym, o czym z całych sił próbowała zapomnieć.
- Chciałam. O niczym tak bardzo nie marzyłam - szeptała; jak o tym, by tańczyć i zachwycać, zarażać bukietem emocji odciskających trwały ślad na wrażliwościach publiczności. To było piękne pragnienie. Pragnienie, którego musiała się wyrzec. - I straciłam to, Hectorze, ja... Jestem już zbyt brudna. Obdarta z piór. Gnijąca na dnie zaklętego jeziora, pełna... Pełna czerwi - ostatnie słowo niemal z siebie wypluła, było wstrętne, oślizgłe, pulsujące prymitywną, śliską wnętrznością, jak ona cała.
Tego chciałeś się dowiedzieć, Hectorze? Tych odpowiedzi poszukiwałeś od początku maja? Czy to otworzy ci drogę do dobrania stosownego remedium?
Nie tego uczono jej w Tower, gdzie w porównaniu do życzliwych objaśnień Hectora używano pasa i zaklęć do wprowadzania myśli do głów.
Milczała tak długo, aż żelazo poluźniło uścisk wokół krtani i ponownie mogła nabrać do płuc głębokiego oddechu; jednak ciepłe, majowe powietrze zdawało się na nic, nie zaspokajało, kpiąc prosto w oczy. Zainkantowane zaklęcie lecznicze nieodnoszące rezultatu, nie niwelujące bólu, odniosłoby podobny efekt - rozczarowujący, pogłębiający jedynie tę pustkę zagnieżdżoną między ścięgnami. Pustkę, która zabolała. Spięta w sobie Celine poruszyła ramionami, próbując odgonić od siebie raptowne kłucie rezonujące od splotu słonecznego. Gdyby zedrzeć materiał ubrań, spodziewałaby się dojrzeć purpurę malującą skórę. Siniaki wzniecone przez wichurę myśli odbierającą zdolność mowy. Cały ten czas bała się, że w zaciszu prywatności swoich konkluzji Hector uważał ją za niebywale odstręczającą, w końcu jako jedyny dotarł tak głęboko, rozszyfrowując elementy układanki, tego zrujnowanego domina jej osobowości, którą kurczowo próbowała utrzymać w ryzach.
Bywało, że czuła się dobrze. Bywało, że czuła się fatalnie.
Dziś, teraz, tu, płomień młodzieńczej miłości obrócił ją w zgliszcza i wtłoczył popiół w usta, wmusił dym do płuc, karał za wszystko, co tak długo w sobie nawarstwiała.
Celine zadrżała na ławce, otoczona drżącymi ramionami, obmywana siłą wzbierających fal lęku; samo pragnienie wyrzucenia z siebie ukrytych dotychczas przeżyć przeraziło ją do szpiku kości, zatruwając kręgosłup kaskadą dreszczy przypominających palce przeskakujące z kręgu na kręg. Kiedy pochyliła głowę, kurtyna srebrnych włosów odgrodziła ją od magipsychiatry. Fizyczna, podświadoma bariera, zbyt jednak wątła, by zwrócić bezpieczeństwo.
Teraz lub nigdy. Dziś lub nigdy. Tutaj lub nigdzie.
- W Tow... - głos ugrzązł w gardle, musiała zmanipulować oddech, błagać go o krztynę równowagi, o zaprzestanie trzepotu podobnego ptasim skrzydłom. To, o czym zamierzała, o czym chciała powiedzieć, nie było piękne, by oblekać to we wzruszone słowa - więc czemu do oczu napłynęły łzy? Kiedy pierwsza z nich zrosiła policzek, torując sobie wilgotny ślad w dół zaczerwienionej skóry? - Wszystko s-się zmieniło. Tam. Tam, w... W więzieniu. Wszystko - i nie wiedział o tym nikt, choć każdy się domyślał. Ogarnęła ją potężna potrzeba zsunięcia się z drewnianej ławki i wyścielającego ją koca, oparcia się o stabilność ziemi, o coś prawdziwie twardego, jak kamień z Tower of London. - Ja już nie jestem... Ja tam... - półwila odsunęła dłonie od ciała i uniosła je przed swoją twarz, przez rozmazaną membranę łez spoglądając na linie znaczące ich wnętrze, podobno z tych kombinacji dało się wyczytać czyjeś przeznaczenie. Ona nie doczytała się niczego. Żadnych znaków, wróżb, czy smętnych zawijasów skrytych w cienkich dróżkach donikąd. - Zepsułam się - nawet teraz nie potrafiła powiedzieć zepsuto mnie; jej głos zabrzmiał odlegle, przygasł, ani zrozpaczony, ani chociażby przerażony. Jedynie przegrany. Akceptujący to, co nadeszło, to, czym się stała, to, czym stał się świat wokół niej. Nie spoglądała już na Hectora, przekonana, że w jego oczach błyszczała rozczarowana pogarda. - Zasiali tu larwy, a one się w-wykluły. Hectorze, ja... To jakby mieć w sobie robactwo. Tylko robactwo. Czuję je za każdym razem, gdy k-ogoś dotknę. Wiercą się, jakby próbowały przebić się przez opuszki, zarazić innych. Ale tylko dotykiem umiem rozmawiać. Poznawa-ać. Nienawidzę go i kocham, obrzydza mnie i go potrzebuję, ja... Och - zdusiła w sobie łzawy jęk i na ławce obróciła się plecami do Vale'a, podciągnąwszy nogi pod brodę. Trzewiki podsunęły koc nieco wyżej, by nie opierać na nim zakurzonych obcasów. Celine ułożyła czoło na kolanach, a jej żołądek szarpnął się gwałtownie, grożąc; w marcu wyrzucała z siebie w ten sposób emocje, wraz z kwietniem i majem mechanizm osłabł, ponownie obnażywszy kły tylko w sytuacjach tak srogich jak dzisiejsze spotkanie konfrontujące z tym, o czym z całych sił próbowała zapomnieć.
- Chciałam. O niczym tak bardzo nie marzyłam - szeptała; jak o tym, by tańczyć i zachwycać, zarażać bukietem emocji odciskających trwały ślad na wrażliwościach publiczności. To było piękne pragnienie. Pragnienie, którego musiała się wyrzec. - I straciłam to, Hectorze, ja... Jestem już zbyt brudna. Obdarta z piór. Gnijąca na dnie zaklętego jeziora, pełna... Pełna czerwi - ostatnie słowo niemal z siebie wypluła, było wstrętne, oślizgłe, pulsujące prymitywną, śliską wnętrznością, jak ona cała.
Tego chciałeś się dowiedzieć, Hectorze? Tych odpowiedzi poszukiwałeś od początku maja? Czy to otworzy ci drogę do dobrania stosownego remedium?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Tym razem nie podchwycił kontaktu wzrokowego, mgliście świadom, że zanadto zbliżył się do pewnej granicy. To Vale'owie nie wybaczali, nikt z rodziny. Ojciec krzywdzący matkę za każdą niedoskonałość, Lata, w której oczach wciąż lśnił dystans, brat uśmiechający się promiennie na pogrzebie żony i on sam, równie zawzięty. Celine była młodsza, była Lovegoodem, była inna.
Może magipsychiatria zalecała mniej... zawziętości - ale jeśli ją krzywdzono, nie mogła usprawiedliwiać przyczyniających się do tej krzywdy.
Panny bywają zazdrosne o półwile - mógłby powiedzieć, ale wtem Celine zadrżała, odgrodziła się kurtyną włosów - i pomimo mowy ciała, otworzyła. Gwałtowniej, niż się spodziewał - zupełnie, jakby tamten chłopiec był kluczem, albo solą rozdrapującą jej rany.
-Spokojnie. Powoli. - szepnął, i choć zdawała się rozpadać, nie przerywał już dalej. Przypominając samemu sobie, że niektóre rozmowy muszą boleć i że dla matrony lub mężczyzny miałby mniej współczucia, że nieustannie musi mieć się na baczności w obliczu jej nieludzkiej urody, nieludzkiej kruchości. Nie może jej pobłażać, ale nie może też jej złamać.
Słyszał, jak płaczliwy stał się jej głos i zacisnął mocniej palce na krawędzi ławki, biorąc trzy głębokie wdechy. Mógłby przerwać, od razu powiedzieć to, co cisnęło mu się na język, nie zepsułaś się, chciano cię zepsuć, ale czekał, musiał czekać. Dać się jej zmierzyć z własnymi myślami, pozwolić ubrać je w słowa, jej słowa. Niekonkretne, zdradzające... niedoświadczenie, ale działające na wyobraźnię. Wiedział, do czego zdolni są mężczyźni, sam był mężczyzną. Słyszał ból w drżącym głosie, potrafił dopowiedzieć sobie resztę.
-Wypłacz się, Celine. A za trzydzieści sekund rzucę Paxo, żebyś mogła posłuchać mnie, dobrze? - poprosił, gdy odwróciła się plecami. -Paxo. - szepnął po chwili ciszy. Najłagodniejszą wersję zaklęcia, nie chciał załagodzić wzburzonych emocji Celine, a jedynie pozwolić jej zaczerpnąć oddechu, umożliwić odrobinę skupienia.
-To, co uważasz za czystość, to co przypisujemy łabędziom, to społeczny konstrukt. - zaczął, ale chyba użył zbyt trudnych słów. -To, co inni widzą, to niekoniecznie prawda. To, co czujesz, to obrzydzenie, to trudne emocje, ale nie prawdziwe larwy. A to, jak czyści wydają się inni to często kłamstwo. Mało kto nie zrobił w życiu czegoś, czym się potem nie brzydził. Z powodu innych, albo oczekiwań, albo strasznych okoliczności, albo konieczności... - bardzo nie chciał zabrzmieć, jakby mówił z własnego doświadczenia, ale w tonie głosu dźwięczała gorycz, przed oczyma migały wspomnienia obowiązków małżeńskich którym musiał podołać aby cieszyć się rodzicielstwem, wspomnienia z burdelu, w którym widział czasem mężów tych niewinnych arystokratek, pozujących w "Czarownicy" na obraz szczęścia i cnoty. Czy Celine czytała wcześniej takie czasopisma, czy na nich budowała swoje oczekiwania?
-A ty, Celine, nic nie zrobiłaś. Ciebie skrzywdzili, inni. - powiedział wyraźnie, dobitnie. -Twój umysł... twój umysł może podpowiadać, że to ty, albo larwy i czerwie, nie oni. To sposób na ucieczkę, od wspomnień, od katów. Ale sposób, który wyniszcza twoją samoocenę, kradnie ci język wyrażania emocji, który próbowano ci ukraść tam. Ale jesteś tu, Celine i nawet jeśli przeżyłaś... zły dotyk, to nie każdy dotyk taki jest. I na zadanie domowe spróbujesz to sobie przypomnieć, dobrze? - przeszedł do ich regularnych zadań domowych, zupełnie jakby ignorował fakt, że Celine nadal siedzi odwrócona, skulona, zapłakana. -Na razie nie będziesz dotykać mężczyzn ani tego chłopca, nie zanim nie uporządkujemy tego wszystkiego, małymi krokami. - poprosił. Może zrobiłby wyjątek dla rodziny, ale Celine poznała swojego brata zbyt niedawno, by Hector zaufał tego rodzaju swobodzie między tą dwójką. -Następnym razem, gdy spędzisz miło czas z Yvette albo swoją nową przyjaciółką, jeśli zechcesz - i tylko jeśli faktycznie zechcesz - okazać im swoją radość albo ciepło, spróbujesz objąć je na powitanie albo pożegnanie. Albo uczynić inny mały gest, którym wyraziłabyś emocje w czasach... przed tym wszystkim.
Może magipsychiatria zalecała mniej... zawziętości - ale jeśli ją krzywdzono, nie mogła usprawiedliwiać przyczyniających się do tej krzywdy.
Panny bywają zazdrosne o półwile - mógłby powiedzieć, ale wtem Celine zadrżała, odgrodziła się kurtyną włosów - i pomimo mowy ciała, otworzyła. Gwałtowniej, niż się spodziewał - zupełnie, jakby tamten chłopiec był kluczem, albo solą rozdrapującą jej rany.
-Spokojnie. Powoli. - szepnął, i choć zdawała się rozpadać, nie przerywał już dalej. Przypominając samemu sobie, że niektóre rozmowy muszą boleć i że dla matrony lub mężczyzny miałby mniej współczucia, że nieustannie musi mieć się na baczności w obliczu jej nieludzkiej urody, nieludzkiej kruchości. Nie może jej pobłażać, ale nie może też jej złamać.
Słyszał, jak płaczliwy stał się jej głos i zacisnął mocniej palce na krawędzi ławki, biorąc trzy głębokie wdechy. Mógłby przerwać, od razu powiedzieć to, co cisnęło mu się na język, nie zepsułaś się, chciano cię zepsuć, ale czekał, musiał czekać. Dać się jej zmierzyć z własnymi myślami, pozwolić ubrać je w słowa, jej słowa. Niekonkretne, zdradzające... niedoświadczenie, ale działające na wyobraźnię. Wiedział, do czego zdolni są mężczyźni, sam był mężczyzną. Słyszał ból w drżącym głosie, potrafił dopowiedzieć sobie resztę.
-Wypłacz się, Celine. A za trzydzieści sekund rzucę Paxo, żebyś mogła posłuchać mnie, dobrze? - poprosił, gdy odwróciła się plecami. -Paxo. - szepnął po chwili ciszy. Najłagodniejszą wersję zaklęcia, nie chciał załagodzić wzburzonych emocji Celine, a jedynie pozwolić jej zaczerpnąć oddechu, umożliwić odrobinę skupienia.
-To, co uważasz za czystość, to co przypisujemy łabędziom, to społeczny konstrukt. - zaczął, ale chyba użył zbyt trudnych słów. -To, co inni widzą, to niekoniecznie prawda. To, co czujesz, to obrzydzenie, to trudne emocje, ale nie prawdziwe larwy. A to, jak czyści wydają się inni to często kłamstwo. Mało kto nie zrobił w życiu czegoś, czym się potem nie brzydził. Z powodu innych, albo oczekiwań, albo strasznych okoliczności, albo konieczności... - bardzo nie chciał zabrzmieć, jakby mówił z własnego doświadczenia, ale w tonie głosu dźwięczała gorycz, przed oczyma migały wspomnienia obowiązków małżeńskich którym musiał podołać aby cieszyć się rodzicielstwem, wspomnienia z burdelu, w którym widział czasem mężów tych niewinnych arystokratek, pozujących w "Czarownicy" na obraz szczęścia i cnoty. Czy Celine czytała wcześniej takie czasopisma, czy na nich budowała swoje oczekiwania?
-A ty, Celine, nic nie zrobiłaś. Ciebie skrzywdzili, inni. - powiedział wyraźnie, dobitnie. -Twój umysł... twój umysł może podpowiadać, że to ty, albo larwy i czerwie, nie oni. To sposób na ucieczkę, od wspomnień, od katów. Ale sposób, który wyniszcza twoją samoocenę, kradnie ci język wyrażania emocji, który próbowano ci ukraść tam. Ale jesteś tu, Celine i nawet jeśli przeżyłaś... zły dotyk, to nie każdy dotyk taki jest. I na zadanie domowe spróbujesz to sobie przypomnieć, dobrze? - przeszedł do ich regularnych zadań domowych, zupełnie jakby ignorował fakt, że Celine nadal siedzi odwrócona, skulona, zapłakana. -Na razie nie będziesz dotykać mężczyzn ani tego chłopca, nie zanim nie uporządkujemy tego wszystkiego, małymi krokami. - poprosił. Może zrobiłby wyjątek dla rodziny, ale Celine poznała swojego brata zbyt niedawno, by Hector zaufał tego rodzaju swobodzie między tą dwójką. -Następnym razem, gdy spędzisz miło czas z Yvette albo swoją nową przyjaciółką, jeśli zechcesz - i tylko jeśli faktycznie zechcesz - okazać im swoją radość albo ciepło, spróbujesz objąć je na powitanie albo pożegnanie. Albo uczynić inny mały gest, którym wyraziłabyś emocje w czasach... przed tym wszystkim.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zbyt długo dławiła się niewypowiedzianym cierniem, dręczona koszmarami, ciszą, w której zaległ ból, na jakiego przeżywanie Celine sobie nie pozwalała, próbując żyć normalnie. Cieszyć się wolnością. Zatraciła się w tym, w pogoni za promieniami słońca, które uparcie wyślizgiwały się spomiędzy palców i zostawiały ją z niczym. Było zbyt wcześnie, by zdradzała przed Hectorem najwrażliwszy z własnych sekretów - jednak cierpienie w końcu musiało ulać się z kruchego naczynia, zbyt gęste, lepkie, by mogła dłużej przytrzymać je w środku. Wypłacz się, Celine. Nawet w samotności nocy pozwalała sobie zaledwie na kilka skromnych łez, po czym powtarzała do widoku w zwierciadle, że wcale nie było jej tak źle, jak czuła dusza; okłamywała samą siebie i udawała, że wierzyła w te kłamstwa, by o wschodzie słońca uśmiechnąć się do życia i skorzystać z wachlarza jego dobroci. A nie potrafiła tego robić. Nie tak jak kiedyś, beztrosko, z naiwnym szczęściem infekującym wszystko dookoła. To dlatego dziś nie wytrzymała, łkając jak dziecko nad rozbitym kolanem, dziecko nierozumiejące jeszcze ogromu krzywd, jakie tak naprawdę doznało od świata; kryształowe łzy skapywały na materiał sukienki i kołysały się na jego niciach, wnikały do środka, soląc włókna wreszcie puszczoną rozpaczą. Tragedią. Wypłacz się, Celine. Czy gdyby obok niej znajdował się ktoś inny, pozwoliłaby sobie na to? Wyłaby tak bezsilnie, wyrzekając się kajdan, które zamknęła na własnych nadgarstkach, nie pozwalając sobie na szczerość? Z Hectorem było łatwiej, był obcy, bezpieczniejszy. Nie znał jej, a jednak rozumiał. Potrafił nawigować na chaotycznych wodach jej osobowości i płynąć w kierunku brzegu ledwie zarysowanego na mglistym horyzoncie. Choć mógł, to nie oceniał.
Wypłacz się, Celine.
Spokój, który później poczuła, delikatnie rozluźnił mięśnie i osłabił siłę lamentu. Pociągała nosem, gdy wypowiadał trudne słowa, ubierając je następnie w bardziej zrozumiałe formuły, był niczym głos rozsądku przemawiający do niej z głębin duszy, znajdujący się gdzieś z tyłu, niby na ławce, ale jednak w materii myśli, fizyczny i metafizyczny zarazem. Drżenie do tej pory szarpiące jej ciałem przygasło. Nie podniosła jednak głowy, ani nie obróciła się, by na niego spojrzeć - bo tak było prościej, nie patrzeć mu w oczy, gdy czuła się tak boleśnie naga, prawdziwa i szczera.
Gula w gardle skutecznie przytrzymywała w ryzach słowa, mogła jedynie delikatnie kiwnąć głową, wciąż cicho łkająca, skulona w sobie, z trudem wyłapująca sens stojący za słowami Hectora. Potrzebowała dłuższych chwil, by go pojąć - ale koniec końców właśnie to robiła, chłonąc porady magipsychiatry jak zbyt długo przesuszona gąbka. To oni, nie ty. To krzywda, nie larwy. Leciutko przechylona do boku głowa pozwoliła jej spojrzeć na jedną z dłoni, przyjrzeć się skórze bladej niemal jak pergamin; teraz nic pod nią nie drgało, żadne robactwo. Nie widziała go, nie czuła. Ale to jeszcze nie ten dzień, gdy fantomowa liszka na zawsze odejdzie w niepamięć, Hector prowadził ją przez pierwszy stopień do zdrowienia, powoli i rozsądnie stopniując ich progres, zaszczepiwszy w jej głowie potrzebne do tego fundamenty.
- Dobrze - odparła na jego propozycję pracy domowej, głos drżał lekko, zęby szczęknęły o zęby, pociągnęła nosem, ale w tym wszystkim była wyraźnie spokojniejsza dzięki jego interwencji. Pewności, z jaką opowiadał o tym, czego doznała w Tower. Tak doskonale rozszyfrował to, czego dopuszczali się strażnicy, mężczyźni notorycznie przekraczający granicę jej fizyczności, aż zburzyli mur i pozostawili w poczuciu jedynej formy okazywania miłości, jaka istniała na świecie. Przekonali ją o tym, że ją kochali. Tak nie było. Nikt jej tam nie kochał, żaden z nich, z tych plugawych, tchórzliwych pędraków. Jeszcze nie rozumiała tego do końca, lecz pewnego dnia zrozumie, niewątpliwie również dzięki Hectorowi. Yvette miała rację, gdy kierowała ją właśnie do niego. Celine obróciła się na ławce delikatnie, prawie niewidocznie, i kątem oka spojrzała na kolano Vale'a, zbyt wszystkim przytłoczona i zażenowana, by zwrócić wzrok ku jego oczom. Na to też będzie potrzebowała czasu. Teraz wiedział o niej już rzecz najgorszą; jeden jedyny człowiek na świecie, przed którym ujawniła skrawki sekretów, a on nazwał je głośno. - Hectorze, czy... mogę tu jeszcze chwilę posiedzieć? - po prostu, w ciszy, bez dalszych wędrówek wgłąb roztrzęsionej duszy. Paxo odebrało jej panikę, potrzebowała jednak chwili, by w pełni dojść do siebie, otrzeć łzy i wrócić do domu, i wszystko to raz jeszcze przemyśleć. Miał po niej innego pacjenta? Ustalone spotkania, prywatne plany? Musiała już iść? Czy w ogóle istniał Hector-człowiek, nie tylko Hector-lekarz? Oddychając głęboko na powrót odwróciła głowę i oparła ją o kolano, przymknąwszy powieki, by otulić się kocykiem ciemności, w której mogła znaleźć opamiętanie, równowagę. Tyle musiała przeanalizować, powtórzyć przed lustrem to, co powiedział jej Hector i sprawdzić, czy była w stanie w to uwierzyć - nic nie zrobiłaś, ciebie skrzywdzili inni.
zt x2?
Wypłacz się, Celine.
Spokój, który później poczuła, delikatnie rozluźnił mięśnie i osłabił siłę lamentu. Pociągała nosem, gdy wypowiadał trudne słowa, ubierając je następnie w bardziej zrozumiałe formuły, był niczym głos rozsądku przemawiający do niej z głębin duszy, znajdujący się gdzieś z tyłu, niby na ławce, ale jednak w materii myśli, fizyczny i metafizyczny zarazem. Drżenie do tej pory szarpiące jej ciałem przygasło. Nie podniosła jednak głowy, ani nie obróciła się, by na niego spojrzeć - bo tak było prościej, nie patrzeć mu w oczy, gdy czuła się tak boleśnie naga, prawdziwa i szczera.
Gula w gardle skutecznie przytrzymywała w ryzach słowa, mogła jedynie delikatnie kiwnąć głową, wciąż cicho łkająca, skulona w sobie, z trudem wyłapująca sens stojący za słowami Hectora. Potrzebowała dłuższych chwil, by go pojąć - ale koniec końców właśnie to robiła, chłonąc porady magipsychiatry jak zbyt długo przesuszona gąbka. To oni, nie ty. To krzywda, nie larwy. Leciutko przechylona do boku głowa pozwoliła jej spojrzeć na jedną z dłoni, przyjrzeć się skórze bladej niemal jak pergamin; teraz nic pod nią nie drgało, żadne robactwo. Nie widziała go, nie czuła. Ale to jeszcze nie ten dzień, gdy fantomowa liszka na zawsze odejdzie w niepamięć, Hector prowadził ją przez pierwszy stopień do zdrowienia, powoli i rozsądnie stopniując ich progres, zaszczepiwszy w jej głowie potrzebne do tego fundamenty.
- Dobrze - odparła na jego propozycję pracy domowej, głos drżał lekko, zęby szczęknęły o zęby, pociągnęła nosem, ale w tym wszystkim była wyraźnie spokojniejsza dzięki jego interwencji. Pewności, z jaką opowiadał o tym, czego doznała w Tower. Tak doskonale rozszyfrował to, czego dopuszczali się strażnicy, mężczyźni notorycznie przekraczający granicę jej fizyczności, aż zburzyli mur i pozostawili w poczuciu jedynej formy okazywania miłości, jaka istniała na świecie. Przekonali ją o tym, że ją kochali. Tak nie było. Nikt jej tam nie kochał, żaden z nich, z tych plugawych, tchórzliwych pędraków. Jeszcze nie rozumiała tego do końca, lecz pewnego dnia zrozumie, niewątpliwie również dzięki Hectorowi. Yvette miała rację, gdy kierowała ją właśnie do niego. Celine obróciła się na ławce delikatnie, prawie niewidocznie, i kątem oka spojrzała na kolano Vale'a, zbyt wszystkim przytłoczona i zażenowana, by zwrócić wzrok ku jego oczom. Na to też będzie potrzebowała czasu. Teraz wiedział o niej już rzecz najgorszą; jeden jedyny człowiek na świecie, przed którym ujawniła skrawki sekretów, a on nazwał je głośno. - Hectorze, czy... mogę tu jeszcze chwilę posiedzieć? - po prostu, w ciszy, bez dalszych wędrówek wgłąb roztrzęsionej duszy. Paxo odebrało jej panikę, potrzebowała jednak chwili, by w pełni dojść do siebie, otrzeć łzy i wrócić do domu, i wszystko to raz jeszcze przemyśleć. Miał po niej innego pacjenta? Ustalone spotkania, prywatne plany? Musiała już iść? Czy w ogóle istniał Hector-człowiek, nie tylko Hector-lekarz? Oddychając głęboko na powrót odwróciła głowę i oparła ją o kolano, przymknąwszy powieki, by otulić się kocykiem ciemności, w której mogła znaleźć opamiętanie, równowagę. Tyle musiała przeanalizować, powtórzyć przed lustrem to, co powiedział jej Hector i sprawdzić, czy była w stanie w to uwierzyć - nic nie zrobiłaś, ciebie skrzywdzili inni.
zt x2?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Płakała. Wiedział, że to potrzebne, oczyszczające, że emocje potrzebują ujścia. Pacjenci niejednokrotnie szlochali w jego gabinecie, niektórych - tych zbyt skrytych, zablokowanych - umyślnie doprowadzał nawet do takiego stanu. Celine też powinien poprowadzić do tego momentu, ale jednak wyładowanie przyszło nieco wcześniej niż się spodziewał, sama zdecydowała się opowiedzieć mu o własnych emocjach.
Powinien nie czuć nic, tak jak z innymi klientkami, ale coś ścisnęło go w gardle. Głupi odruch, chęć położenia dłoni na jej ramieniu. Zdławił ją natychmiast, siedział sztywno na ławce. Przecież bała się dotyku, szczególnie męskiego dotyku. Dlatego zadania domowe dotyczyły Yvette i nowej przyjaciółki, kobiet, którym ufała.
Przez myśl przemknęło mu, czy wróci kiedyś do baletu, czy będzie w stanie. Psychicznie mógł jej z tym pomóc, Yvette z pewnością dbała o jej zdrowie, ale sport to przecież coś więcej niż sprawność, to perfekcja i pasja. Czy można tańczyć ze złamanym sercem?
Czuł pustkę, nieświadom, że to skutek niestosowania się do własnych rad, nieprzepracowania własnych krzywd. Brat, ojciec, Beatrice. Wciąż czuł się winny, wciąż nie umiał nazwać własnych krzywd. Umiał tylko pomagać albo próbować pomagać, patrzeć bezstronnie na sprawy innych. Najtrudniej zobaczyć to, co jest najbliżej.
Przyglądał się czujnie Celine - jak każdy pacjent pomagała mu zapomnieć o własnym świecie i własnych demonach. Nadal trzymał różdżkę w dłoni, gotów interweniować gdyby jej emocje wymknęły się spod kontroli, gdyby oddech znów stał się urywany, a płacz przerodził w atak paniki.
Ale nic takiego się nie stało. Radziła sobie, a gdy poprosiła, czy może zostać - poczuł ulgę i dumę.
Stawiła dziś czoło swoim traumom i odważyła się poprosić o przysługę, o opiekę, kogoś, komu do niedawna nie ufała. Kogo nie znała w dawnym życiu, gdy jeszcze wierzyła, że jest łabędziem.
-Oczywiście. Ile tylko będziesz chciała. - zapewnił. Zawsze zostawiał rezerwę czasu po spotkaniach, może nie dla każdego pacjenta, ale dla niej na pewno. Dopiero uczył się jej rytmu, wiedział o ciężarze spraw do przepracowania.
-Przyniosę herbatę. - zaproponował, czując, że dobrze będzie na chwilę zostawić Celine z jej myślami, w prywatności - ale nie znikać, nie zupełnie. Wrócić za dziesięć minut, upewnić się, jak się ma. Miał nędzne resztki herbaty z zimowych miesięcy, teraz nie dało się jej nigdzie dostać - ale zasłużyła, zasłużyli na gorący napój.
/zt x 2
Powinien nie czuć nic, tak jak z innymi klientkami, ale coś ścisnęło go w gardle. Głupi odruch, chęć położenia dłoni na jej ramieniu. Zdławił ją natychmiast, siedział sztywno na ławce. Przecież bała się dotyku, szczególnie męskiego dotyku. Dlatego zadania domowe dotyczyły Yvette i nowej przyjaciółki, kobiet, którym ufała.
Przez myśl przemknęło mu, czy wróci kiedyś do baletu, czy będzie w stanie. Psychicznie mógł jej z tym pomóc, Yvette z pewnością dbała o jej zdrowie, ale sport to przecież coś więcej niż sprawność, to perfekcja i pasja. Czy można tańczyć ze złamanym sercem?
Czuł pustkę, nieświadom, że to skutek niestosowania się do własnych rad, nieprzepracowania własnych krzywd. Brat, ojciec, Beatrice. Wciąż czuł się winny, wciąż nie umiał nazwać własnych krzywd. Umiał tylko pomagać albo próbować pomagać, patrzeć bezstronnie na sprawy innych. Najtrudniej zobaczyć to, co jest najbliżej.
Przyglądał się czujnie Celine - jak każdy pacjent pomagała mu zapomnieć o własnym świecie i własnych demonach. Nadal trzymał różdżkę w dłoni, gotów interweniować gdyby jej emocje wymknęły się spod kontroli, gdyby oddech znów stał się urywany, a płacz przerodził w atak paniki.
Ale nic takiego się nie stało. Radziła sobie, a gdy poprosiła, czy może zostać - poczuł ulgę i dumę.
Stawiła dziś czoło swoim traumom i odważyła się poprosić o przysługę, o opiekę, kogoś, komu do niedawna nie ufała. Kogo nie znała w dawnym życiu, gdy jeszcze wierzyła, że jest łabędziem.
-Oczywiście. Ile tylko będziesz chciała. - zapewnił. Zawsze zostawiał rezerwę czasu po spotkaniach, może nie dla każdego pacjenta, ale dla niej na pewno. Dopiero uczył się jej rytmu, wiedział o ciężarze spraw do przepracowania.
-Przyniosę herbatę. - zaproponował, czując, że dobrze będzie na chwilę zostawić Celine z jej myślami, w prywatności - ale nie znikać, nie zupełnie. Wrócić za dziesięć minut, upewnić się, jak się ma. Miał nędzne resztki herbaty z zimowych miesięcy, teraz nie dało się jej nigdzie dostać - ale zasłużyła, zasłużyli na gorący napój.
/zt x 2
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
18 lipca?
Dręczyły ją trucizny snów. Czarne membrany rozpełzły się w kotlinach nieświadomości, ze znajomych ledwie z fotografii ust dobiegały syki; ich długie melodie tkały nuty z wypartych obrazów. Ktoś ją wołał, ktoś jej poszukiwał, ręce białe jak mleko prężyły się w ciemności, sięgające po nią zachłannie, z tęsknotą. Znała tę twarz, te dłonie, niegdyś utęsknione, dziś natomiast odrzucone, zepchnięte za granicę zapomnienia, usilnie jednak wyślizgujące się z jej kanw, jakby nie dało się ich powstrzymać ani poskromić. Żyły własnym życiem, rozpylając w jej podbrzuszu migot drżącego ciepła, wprawiając ciało w mimowolny ruch, koci i obrzydliwy. Poddaj się, Celine, poddaj, szeptały zgubne kuszenia tak długo, aż powieki wystrzeliły do góry i zbudziła się z koszmaru, który nie pozostawił w niej ani grama wypoczynku. To powtarzało się zbyt często - uparte wizje dopraszały się uwagi, choć przecież zdołała wyszarpać od chorej głowy odrobinę współpracy i spała dłużej, niż tuż po uwolnieniu z aresztu, kiedy sen przychodził niechętnie, wymknąwszy się za każdym razem z chwytu poszukujących go opuszek.
Odrzuciła od siebie kołdrę i zerwała się z łóżka, na drżących nogach drepcząc wte i wewte. Na niebie wciąż królował księżyc, zabawiając szkarłatną kometę swoim towarzystwem. Otoczeni przez szwadron gwiazd zdawali się nie zauważać jej zdenerwowania nawet gdy spojrzała ku atramentowej kopule z wyrzutem, z prośbą o pomoc; żadna pomoc jednak nie nadeszła - napotkała ścianę ciszy i samotności. Mogłaby zbudzić Elrika, ale co właściwie mogłaby mu powiedzieć, jak to wyjaśnić? Percy potrzebował odpoczynku, żeby zregenerować siły, jego również nie zamierzała męczyć swoimi problemami. Ale był ktoś... Ktoś, komu mogła powiedzieć wszystko, chyba. Owładnięta olśnieniem przystanęła na chwilę i przeczesała palcami długie, srebrne fale, narzuciła na ramiona lekki sweter, sięgnęła po różdżkę - i zniknęła z pokoju wraz z cichym trzaskiem teleportacji.
Bose stopy dotknęły ziemi przed domem Hectora Vale'a, a fałdy kremowej koszuli nocnej załopotały na rześkim wietrze zwiastującym nadejście poranka. Granat nieba ustępował powoli pod naporem wczesnej czerwieni i pod feerią barw otworzyła furtkę prowadzącą do ogrodu, która skrzypnęła w znajomy już sposób, witając niezapowiedzianego gościa. Nie byli umówieni, nie planowali tego spotkania, szczególnie nie o tak nieodpowiedniej godzinie. Powinna pozwolić mu spać i nigdy nie przekroczyć tej granicy - a jednak przystanęła przy drzwiach frontowych walijskiego domu i wzięła do płuc głęboki wdech, zapraszając do swojego wnętrza chłód brzasku, niedostatecznie mimo wszystko zimny, żeby ukoić targające nią nerwy. Musiała z nim porozmawiać, musiała się tego pozbyć; z szeroko otwartymi, zaaferowanymi oczyma zapukała więc do drewnianej powierzchni, najpierw cicho, a potem nieco głośniej, bardziej natarczywie, z wyczuwalną potrzebą. W drugiej dłoni wciąż ściskała różdżkę, sweter powiewał za nią w leniwym tańcu z wiatrem, podobnie jak srebrne pasma włosów, falujące w jednym rytmie.
Bądź w domu, Hectorze, proszę. Otwórz.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Błądził po korytarzach rodzinnego domu, nigdzie nie mogąc znaleźć laski. Leta siedziała w fotelu w kącie, wyszywając coś pieczołowicie na szydełku i lekko skuliła się na jego widok, ale nie zaniepokoił go ten odruch - skupił się na myśli, że dobrze ją widzieć w domu. W salonie było ciemno, za ciemno, ale zanim zdążył unieść różdżkę - zrobiła to siostra, płochliwie, usłużnie. Ciche Lumos rozświetliło pomieszczenie, a on poszedł dalej, nie zaszczycając jej nawet słowem dumy, Lumos to w końcu podstawy. Przez okno zobaczył Victora, który siodłał konia na dziedzińcu. Blondyn podchwycił jego spojrzenie, wyprostował się prędko, z szacunkiem.
Wszedł do sypialni, szukając tam... właśnie, kogo? Nie był pewien, ale na łóżku leżała kobieta, naga, piękna w chłodny sposób greckiego marmuru. Miała ogniste włosy Beatrice i ciężkie powieki z portretów rodzinnych państwa Vale, na jej oczach nie mógł się skupić - zdawały się być dwóch różnych kolorów - bo wciąż szukał laski, potrzebował laski, potrzebował jej żeby chodzić i żeby naznaczyć jasny marmur czerwonymi pręgami i fioletowymi odciskami i...
...uniósł wzrok i nagle uświadomił sobie, że wcale nie potrzebuje laski, że nigdy jej nie potrzebował. Nie do chodzenia ani nie do tego.
Spoglądał w lustro nad łóżkiem, a z odbicia szerokim uśmiechem odpowiadała mu twarz własnego ojca.
Obudził się ze ściśniętym gardłem, oddechem uwięzionym gdzieś w płucach i ciemnymi lokami przyklejonymi do spoconego czoła. Chwilę zajęło mu złapanie tchu, a jeszcze dłuższą chwilę - zrozumienie, że rytmicznie dudnienie, które słyszał, wcale nie jest echem jego snu, echem ciosów rytmicznie wymierzanych kobiecej skórze. Brzmiało raczej, jakby dochodziło z przodu domu, jakby ktoś pukał do drzwi.
Zmarszczył brwi, najpierw tknięty zaskoczeniem, a potem - niepokojem.
Ostatni raz, gdy ktoś pukał do drzwi w środku nocy, znalazł na progu umierającego Teda.
Wymacał różdżkę na szafce nocnej, chwycił laskę - wciąż była na swoim miejscu, na szczęście, nie to co w jego koszmarach - odgarnął włosy z czoła i ostrożnie ruszył w stronę drzwi, oglądając się jeszcze czujnie na dziecięcą sypialnię. Czy powinien budzić Orestesa? Czy w razie czego pułapki założone tu przez Olivera zadziałają? Dlaczego nie zamówił jeszcze świstoklików? Co przeczytał ostatnio w odświeżonym z czasów szkolnych podręczniku do obrony przed czarną magią i właściwie dlaczego o tym czytał, dlaczego chciał zrobić wszystko sam zamiast spytać o radę kogoś, kto się na tym znał?
Otworzył drzwi powoli, ostrożnie, mocno zaciskając palce na różdżce. Nie wiedział, kogo się spodziewać - nieznajomych, wrogich twarzy; kogoś kto upomni się o spełnione dobre uczynki albo o ciągnące się za nim złe uczynki; albo kogoś potrzebującego pomocy, umierającego bliskiego lub przyjaciela, gotów był rzucać uzdrawiające zaklęcia - ale (choć w teorii oferował taką możliwość pacjentom w kryzysie) nie spodziewał się zobaczyć Celine, w dodatku stojącej o własnych siłach. Była blada, spojrzenie miała rozbiegane, ale chwilowo skupił się tylko na myśli o tym, że stała i o tym, że - pomimo tego jak abstrakcyjnie wyglądała w blasku komety i ciemności nocy, jak grecka nimfa, która trafiła do złego mitu - chyba naprawdę tutaj była, rześki chłód nocy i znajome drewno laski wydawały się realniejsze od najrealniejszych snów i koszmarów.
-Celine? Coś się stało? - zapytał bez wstępów, nagląco, nie kryjąc nawet niepokoju. Gdzie był Elric? Czy źle osądził tamtego olbrzyma i jego stan psychiczny, czy Percival coś im zrobił, albo ściągnął na nich kłopoty?
Wszedł do sypialni, szukając tam... właśnie, kogo? Nie był pewien, ale na łóżku leżała kobieta, naga, piękna w chłodny sposób greckiego marmuru. Miała ogniste włosy Beatrice i ciężkie powieki z portretów rodzinnych państwa Vale, na jej oczach nie mógł się skupić - zdawały się być dwóch różnych kolorów - bo wciąż szukał laski, potrzebował laski, potrzebował jej żeby chodzić i żeby naznaczyć jasny marmur czerwonymi pręgami i fioletowymi odciskami i...
...uniósł wzrok i nagle uświadomił sobie, że wcale nie potrzebuje laski, że nigdy jej nie potrzebował. Nie do chodzenia ani nie do tego.
Spoglądał w lustro nad łóżkiem, a z odbicia szerokim uśmiechem odpowiadała mu twarz własnego ojca.
Obudził się ze ściśniętym gardłem, oddechem uwięzionym gdzieś w płucach i ciemnymi lokami przyklejonymi do spoconego czoła. Chwilę zajęło mu złapanie tchu, a jeszcze dłuższą chwilę - zrozumienie, że rytmicznie dudnienie, które słyszał, wcale nie jest echem jego snu, echem ciosów rytmicznie wymierzanych kobiecej skórze. Brzmiało raczej, jakby dochodziło z przodu domu, jakby ktoś pukał do drzwi.
Zmarszczył brwi, najpierw tknięty zaskoczeniem, a potem - niepokojem.
Ostatni raz, gdy ktoś pukał do drzwi w środku nocy, znalazł na progu umierającego Teda.
Wymacał różdżkę na szafce nocnej, chwycił laskę - wciąż była na swoim miejscu, na szczęście, nie to co w jego koszmarach - odgarnął włosy z czoła i ostrożnie ruszył w stronę drzwi, oglądając się jeszcze czujnie na dziecięcą sypialnię. Czy powinien budzić Orestesa? Czy w razie czego pułapki założone tu przez Olivera zadziałają? Dlaczego nie zamówił jeszcze świstoklików? Co przeczytał ostatnio w odświeżonym z czasów szkolnych podręczniku do obrony przed czarną magią i właściwie dlaczego o tym czytał, dlaczego chciał zrobić wszystko sam zamiast spytać o radę kogoś, kto się na tym znał?
Otworzył drzwi powoli, ostrożnie, mocno zaciskając palce na różdżce. Nie wiedział, kogo się spodziewać - nieznajomych, wrogich twarzy; kogoś kto upomni się o spełnione dobre uczynki albo o ciągnące się za nim złe uczynki; albo kogoś potrzebującego pomocy, umierającego bliskiego lub przyjaciela, gotów był rzucać uzdrawiające zaklęcia - ale (choć w teorii oferował taką możliwość pacjentom w kryzysie) nie spodziewał się zobaczyć Celine, w dodatku stojącej o własnych siłach. Była blada, spojrzenie miała rozbiegane, ale chwilowo skupił się tylko na myśli o tym, że stała i o tym, że - pomimo tego jak abstrakcyjnie wyglądała w blasku komety i ciemności nocy, jak grecka nimfa, która trafiła do złego mitu - chyba naprawdę tutaj była, rześki chłód nocy i znajome drewno laski wydawały się realniejsze od najrealniejszych snów i koszmarów.
-Celine? Coś się stało? - zapytał bez wstępów, nagląco, nie kryjąc nawet niepokoju. Gdzie był Elric? Czy źle osądził tamtego olbrzyma i jego stan psychiczny, czy Percival coś im zrobił, albo ściągnął na nich kłopoty?
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Otworzył drzwi w granatowej piżamie, wyrwany ze szponów niespokojnych snów. Blady jak duch dryfujący w zaświatach, o podobnie rozemocjonowanym spojrzeniu, w którym zatliły się podejrzenia tysiąca tragedii spadających na dom na rozdrożu. O czym pomyślał? O spopielonych pokojach, pobielałych kościach wystających spod zgliszczy, poderżniętym gardle gospodarza? O wybitych zwierzętach, zbrukanym ciele, dzikości w oczach i twarzy, z której gość odrzucił maskę fałszywej amnezji? Jak przez mgłę dostrzegła głębiny zaniepokojenia odmalowane w mięśniach mimicznych, a w sercu momentalnie rozbudziły się wyrzuty sumienia. Co tu robiła? Po co tu przyszła, po co go męczyła? Była dorosłą kobietą, nawet jeśli niezbyt dojrzałą - powinna już radzić sobie z własnymi problemami. Podarował jej sposoby na pokonywanie stresu i kojenie lęków, ale zamiast sięgnąć po sprawdzone rozwiązania, zdecydowała się bezmyślnie zaburzyć sanctum jego prywatnej przestrzeni i najść go w nocnym zaciszu walijskiego domu.
- Przepraszam. Tak bardzo cię przepraszam - sapnęła prędko, intensywnie. Szarpanina myśli rozpychających się w nieplastycznych granicach czaszki przypominała rozbite witraże, każdy kawałek był jaskrawy, oderwany od całości, nieskładny. - Wiem, że to chora pora, i że nie nie powinno mnie tu być tak bez zapowiedzi. Wiem - galopująca melodia głosu była naszpikowana spanikowanymi nutami. Wymęczone zdenerwowaniem ciało zaczęło drobić to w prawo, to w lewo, jakby krótka wędrówka po werandzie przed jego drzwiami mogła sama w sobie spuścić z niej napięcie. Czcze marzenia. - Ale znowu mi się śniła, chyba ona, nie jestem pewna, jakiś amok głosów i rąk, to było... rozwarstwione. Dziwne, brudne. Lepkie - na moment zacisnęła powieki, przypominając sobie alabastrową, gdzieniegdzie fioletowawą skórę naciągniętą na ręce wychylające się z ciemności i poszukujące jej pośród ogrodów odzyskanego życia. Półwila chwyciła kosmyk swoich włosów, nawijając srebrne nicie na palec, zanim zatrzymała się gwałtownie przed terapeutą i spojrzała na niego przez tarcze różnokolorowych tęczówek kipiących frenetyczną desperacją.
Hector Vale miał odpowiedzi, zawsze je miał. Z jakimkolwiek problemem by do niego nie przyszła, czegokolwiek nie omawialiby na cotygodniowej terapii, pokazywał jej drogę do celu i łagodnie naprowadzał na odpowiednie tory ku zdrowieniu. Dlatego właśnie to do niego dziś się zwróciła, zamiast zbudzić Elrika, czy chociażby teleportować się do Yvette w poszukiwaniu pomocy i zrozumienia. - To musi się skończyć - oznajmiła, te sny, to poczucie obrzydliwości zalewające ją ilekroć pomyślała o własnym ciele, przeżartym przez rdzę Tower of London. Postać matki zawinęła się w jeden kokon wraz z oprawcami z aresztu, a ich potworna fuzja napadła ją podczas zasłużonego odpoczynku; potwór uknuty z zablokowanej kobiecości i odrzucających ją potrzeb. Chciały, by przypomniała sobie o zdławionej części siebie, zaakceptowała przeszłość i nauczyła się z nią żyć; jeszcze, sama, nie potrafiła tego zrobić. Nie tak naprawdę. Radziła sobie w innych aspektach, ale z tym dalej miała problemy. - Mam wrażenie, że pełzają po mnie robaki - tym razem z jej gardła wydobył się szept, Celine spojrzała na swoje dłonie, ramiona, łokcie, na zagłębienia między smukłymi palcami, lecz larw tam nie było. Więc skąd to mrowienie? Nie wiedziała, że wzięło się z podrygów rozgrzanego ciała wykluwającego zmysły skojarzone z przemocą, z odtrąconego wilego genu, własnego ja, a choć łatwiej byłoby o tym nie myśleć, nie zdołałaby udawać, że wcale tego nie czuła. Zwykle robiła tak w chwilach słabości, ale nie dziś. Dziś przelała się czara goryczy. Terapia przypominała pnącą się ku górze sprężynę, aby wspiąć się na wyższy poziom należało się zagłębić w pokonanym dawno stopniu, żeby nabrać rozpędu - lecz właśnie w tych głębinach kryły się trudności, ból, poczucie przegranej. Doświadczała tego teraz, nabierała rozpęd, a on musiał ją poprowadzić ku górze. Nie poradziłaby sobie bez niego tej nocy. - Źle spałeś - zauważyła nagle, logicznie, wbrew rządzącemu nią rozchwianiu.
- Przepraszam. Tak bardzo cię przepraszam - sapnęła prędko, intensywnie. Szarpanina myśli rozpychających się w nieplastycznych granicach czaszki przypominała rozbite witraże, każdy kawałek był jaskrawy, oderwany od całości, nieskładny. - Wiem, że to chora pora, i że nie nie powinno mnie tu być tak bez zapowiedzi. Wiem - galopująca melodia głosu była naszpikowana spanikowanymi nutami. Wymęczone zdenerwowaniem ciało zaczęło drobić to w prawo, to w lewo, jakby krótka wędrówka po werandzie przed jego drzwiami mogła sama w sobie spuścić z niej napięcie. Czcze marzenia. - Ale znowu mi się śniła, chyba ona, nie jestem pewna, jakiś amok głosów i rąk, to było... rozwarstwione. Dziwne, brudne. Lepkie - na moment zacisnęła powieki, przypominając sobie alabastrową, gdzieniegdzie fioletowawą skórę naciągniętą na ręce wychylające się z ciemności i poszukujące jej pośród ogrodów odzyskanego życia. Półwila chwyciła kosmyk swoich włosów, nawijając srebrne nicie na palec, zanim zatrzymała się gwałtownie przed terapeutą i spojrzała na niego przez tarcze różnokolorowych tęczówek kipiących frenetyczną desperacją.
Hector Vale miał odpowiedzi, zawsze je miał. Z jakimkolwiek problemem by do niego nie przyszła, czegokolwiek nie omawialiby na cotygodniowej terapii, pokazywał jej drogę do celu i łagodnie naprowadzał na odpowiednie tory ku zdrowieniu. Dlatego właśnie to do niego dziś się zwróciła, zamiast zbudzić Elrika, czy chociażby teleportować się do Yvette w poszukiwaniu pomocy i zrozumienia. - To musi się skończyć - oznajmiła, te sny, to poczucie obrzydliwości zalewające ją ilekroć pomyślała o własnym ciele, przeżartym przez rdzę Tower of London. Postać matki zawinęła się w jeden kokon wraz z oprawcami z aresztu, a ich potworna fuzja napadła ją podczas zasłużonego odpoczynku; potwór uknuty z zablokowanej kobiecości i odrzucających ją potrzeb. Chciały, by przypomniała sobie o zdławionej części siebie, zaakceptowała przeszłość i nauczyła się z nią żyć; jeszcze, sama, nie potrafiła tego zrobić. Nie tak naprawdę. Radziła sobie w innych aspektach, ale z tym dalej miała problemy. - Mam wrażenie, że pełzają po mnie robaki - tym razem z jej gardła wydobył się szept, Celine spojrzała na swoje dłonie, ramiona, łokcie, na zagłębienia między smukłymi palcami, lecz larw tam nie było. Więc skąd to mrowienie? Nie wiedziała, że wzięło się z podrygów rozgrzanego ciała wykluwającego zmysły skojarzone z przemocą, z odtrąconego wilego genu, własnego ja, a choć łatwiej byłoby o tym nie myśleć, nie zdołałaby udawać, że wcale tego nie czuła. Zwykle robiła tak w chwilach słabości, ale nie dziś. Dziś przelała się czara goryczy. Terapia przypominała pnącą się ku górze sprężynę, aby wspiąć się na wyższy poziom należało się zagłębić w pokonanym dawno stopniu, żeby nabrać rozpędu - lecz właśnie w tych głębinach kryły się trudności, ból, poczucie przegranej. Doświadczała tego teraz, nabierała rozpęd, a on musiał ją poprowadzić ku górze. Nie poradziłaby sobie bez niego tej nocy. - Źle spałeś - zauważyła nagle, logicznie, wbrew rządzącemu nią rozchwianiu.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie przepraszaj, chciał wejść w jej słowo, ale sekundy były cenne, sylaby tylko by je zmarnowały—a być może nie mieli czasu, może czas uciekał, tak jak niedawno uciekały słabe oddechy umierającego Percivala; jak uciekało życie z pacjentów Munga, którymi opiekował się na kursie uzdrowicielskim. Być może, podświadomie, wybrał magipsychiatrię właśnie po to, aby nie czuć nieustannie tej presji, tej bezradności, aby kupić sobie czas—ale trwała wojna, a przewidywalność dawnego życia odeszła w zapomnienie.
-Co się stało? - wciął się w sposób jak najszybszy, naglący, dobierając sylaby tak aby w jak najkrótszym czasie zadać pytanie domagające się natychmiastowej odpowiedzi. Jak mogę pomóc, komu mogę pomóc, czy jesteś - jesteśmy bezpieczni? Spoglądał na nią bez zwyczajowej, cierpliwej łagodności, nie był w stanie założyć maski magipsychiatry gdy był zaniepokojonym panem domu i niepewnym swojego dzisiejszego zadania uzdrowicielem.
Na szczęście, był w stanie wyłowić z jej słów - gorączkowych, prędkich, wskazujących na niezdrowe pobudzenie, ale niewskazujących na bezpośrednie zagrożenie - że jednak się mylił, że nie potrzebowała dziś uzdrowiciela, ani bezpiecznego schronienia, że przyszła tutaj do swojego magipsychiatry. Odpowiedziała, dłużej niż pragnął, ale odpowiedziała. Złe sny, atak złych wspomnień, objawy typowe dla jej traumy - pomimo sposobu, w jaki je łagodzili, takie noce mogły się zdarzać.
Po raz pierwszy takiej nocy poszukała jego - czy to przełom, czy desperacja? Jak często cierpiała w samotności?
Wziął głęboki oddech, odprowadzając ją wzrokiem gdy nerwowo kręciła się po werandzie, zwiewny i jasny kształt na tle ciemnej nocy, srebrzyste włosy w których odbijały się cieplejsze promienie komety, widok nieprzystający do jego domu o tej porze, przed wejściem nie dla pacjentów. Mógłby to wszystko pomylić z kolejnym, dziwnym snem.
Próbował na raz jej słuchać, samemu odnaleźć się w tej sytuacji i przeanalizować dalsze kroki. Nerwowo zerknął w stronę domu sąsiadki, światła były zgaszone.
Celine nie powinno tu być, nie o tej porze, nie bez towarzystwa... kogokolwiek innego. Przyjmował już pacjentów w kryzysowych sytuacjach, ale byli to mężczyźni lub starsze matrony, o mniej kruchej reputacji.
Była zabawką dla strażników w Tower, czy została jej jakakolwiek reputacja? - prawie wzdrygnął się, gdy ta myśl sama wślizgnęła się do jego umysłu. Jego własny głos, zabarwiony chłodną ironią - potrafił wtedy intonować słowa dokładnie tak, jak ojciec.
-Celine - odezwał się cicho, z wahaniem.
Powinnaś wrócić rano -
Czy Elric wie, że tu jesteś?
Nikt nie powinien zobaczyć jej przed domem w nocy, ale pamiętał doskonale ostatnią wizytę pewnej pacjentki w części prywatnej domu, moment, w którym uległ kaprysowi nieznajomej. Fioletową poświatę, tamte niewyjaśnione zdarzenia, żądzę mordu, szaleństwo, ból w spojrzeniu i pretensję w głosie Lety: "W takim razie nie spotykaj się z nią więcej. Skieruj do kogoś innego. Możesz to zrobić, prawda? W Londynie musi być na pęczki magipsychiatrów, skoro wszyscy tam powariowali. Odeślij ją i jej ducha, kategorycznie, żeby nie chciała wracać."
-To nie ta pacjentka, to nie taka sytuacja. - odpowiedział sobie i siostrze we własnej głowie. -To Celine, znam ją od dawna, nie jest zagrożeniem i nie pomiesza mi w głowie ani w domu ani w terapii. - postanowił i odezwał się prędko, zanim zdążył wyobrazić sobie minę siostry, to półwila.
-Celine, wejdź do środka. - zaprosił i otworzył drzwi, spoglądając na nią nagląco, dopóki tego nie zrobiła. Dopiero gdy je zamknął, zażegnawszy jeden kryzys, spojrzał na nią... starał się łagodnie, ale jej słowa o pełzających pod skórą robakach zbytnio go zaalarmowały, zbytnio zaniepokoiły. Wiedział, jakich intruzywnych myśli to objaw, wiedział czyj dotyk może do niej powracać.
Czy tak czuły się kobiety, na których ciałach zostawiał ślady własnej agresji i wyładowanej frustracji? Płacił im za godzinę, nie więcej, płacił im za możliwość poprawienia własnego nastroju: poczucia się mniej słabym, mniej upokorzonym, mniej brudnym. Choć specjalizował się w ludzkiej psychice, nigdy nie myślał, jak to wpływało na ich psychikę - w Wenus chodziło tylko o niego, niego, niego, wreszcie chciał zrobić coś dla siebie, nie rozważywszy nawet, że może pozostawić ślady głębsze niż otarcia i siniaki, ślady trwalsze niż zakupiona godzina. To dziwki, pisały się na to, zasłużyły na to - przypominał sobie zawsze, więc przypomniał sobie i teraz, ale bez wcześniejszego przekonania. Zakłuła go nieprzyjemna, niechciana świadomość, że w identyczny sposób musieli patrzeć na Celine strażnicy w Tower: aresztowana, córka zdrajcy, agresywna, zasłużyła na to...
Zamrugał, spoglądając gdzieś ponad jej ramieniem, bo - choć zwykle nie sprawiało mu to problemów - nie był w stanie spojrzeć jej w oczy.
-Spokojnie. Weź głęboki oddech, rzucę Paxo i wtedy porozmawiamy, dobrze? - powiedział, nie odpowiadając na żadne z jej pytań dopóki nie znajdą odpowiedniego miejsca i sytuacji, dopóki spojrzenie Celine nie stanie się przytomniejsze, a on sam się nie uspokoi. Zanim zdążył rzucić zaklęcie, i tak spojrzała na niego zaskakująco przytomnie.
Źle spałeś.
Zamrugał, uświadamiając sobie z ukłuciem winy, że może i spał źle, ale w dzisiejszym koszmarze wcale nie czuł się źle.
Strach i obrzydzenie i rozczarowanie i niechęć poczuł dopiero po przebudzeniu. W śnie czuł się dobrze, zbyt dobrze, bo choć na jawie otrzeźwiała go pamięć o okrucieństwie ojca, to najwyraźniej w podświadomości chciał być taki: silny, budzący posłuch, pewny siebie, zdrowy.
-Może to taka noc. - odpowiedział wymijająco. -Ty spałaś gorzej. - uniósł różdżkę, bo i tak nie zostawi jej samej bez pomocy, a musiał zostawić ją na chwilę samą, by samemu zaczerpnąć myśli, by zmyć z siebie niewyspanie i upokorzenie i niestosowność stania przed pacjentką w samej piżamie.
-Paxo. - stał na tyle blisko, by móc rzucić zaklęcie i na tyle daleko, by tylko drewno dotknęło lekko jej ramienia, by trzymać się jak najdalej. Robaki, nie chciał zaogniać sytuacji.
-Usiądziesz w salonie, poczekasz na mnie chwilę? Mój... mój syn śpi, sprawdzę czy się nie obudził. Napijesz się herbaty? Kawy zbożowej? - wskazał Celine gestem salon, najbliższe głównych drzwi pomieszczenie. Wygodne fotele, po matce.
Książki, po ojcu.
Skierował się możliwie cicho pod sypialnię Orestesa (cisza, na szczęście), a potem do własnej sypialni. Przebrał się w pierwsze brzegu spodnie i koszulę, prędko, zbyt prędko - syknął cicho, gdy źle stanął na lewej nodze i udo przeszył paroksyzm bólu - a potem stanął przed lustrem, by opłukać twarz i doprowadzić do porządku fryzurę. Nie powinna nigdy widzieć go takiego, wyrwanego ze snu.
Zerknął we własne odbicie i skrzywił się lekko, samemu nie chciał się takim widzieć - bladym, z podkrążonymi oczyma, zbyt szczupłym, z rozburzonymi włosami; kontrastującym z postawnym i silnym i pedantycznym mężczyzną, jakim był we własnych snach i pod którego okiem się wychował. Oliver prawił mu często komplementy, podbudowując podkopaną samoocenę, ale dziś dobre głosy były ciche - wracały za to wspomnienia pogardliwego spojrzenia Beatrice, obiektywna świadomość własnej słabości w porównaniu z bratem, sieć nieładnych blizn na złamanej nodze.
Prędko zaczesał włosy, bo na rozburzoną fryzurę pozwalał sobie tylko w Wenus. Nie wierzył, że Celine go takiego zobaczyła, robaki, robaki, robaki.
Doskonale wiedział, że był jednym z nich.
Umiał się tylko lepiej kamuflować, wracając do salonu z maską łagodnego uśmiechu, przebrany - nie tak starannie jak zwykle, ale wystarczająco - z pozoru spokojny.
-Nastawiłem czajnik, ale pewnie już jesteś spragniona. - postawił obok Celine szklankę wody, usiadł naprzeciwko.
-Jak często masz takie sny? I jak dawno temu były równie złe? - zaczął prosto z mostu, wiedząc, że zwykle udawała - chciała udawać, chciała wierzyć - że jest lepiej. Dziś sama przyznała się do czegoś, co ukrywała na początku ich znajomości - wtedy, gdy pewnie cierpiała najbardziej.
-Nadal - nadal masz wrażenie, że po tobie pełzają? - dopytał. Paxo powinno już zacząć działać, ale są rany, których magia nie wyleczy.
-Co się stało? - wciął się w sposób jak najszybszy, naglący, dobierając sylaby tak aby w jak najkrótszym czasie zadać pytanie domagające się natychmiastowej odpowiedzi. Jak mogę pomóc, komu mogę pomóc, czy jesteś - jesteśmy bezpieczni? Spoglądał na nią bez zwyczajowej, cierpliwej łagodności, nie był w stanie założyć maski magipsychiatry gdy był zaniepokojonym panem domu i niepewnym swojego dzisiejszego zadania uzdrowicielem.
Na szczęście, był w stanie wyłowić z jej słów - gorączkowych, prędkich, wskazujących na niezdrowe pobudzenie, ale niewskazujących na bezpośrednie zagrożenie - że jednak się mylił, że nie potrzebowała dziś uzdrowiciela, ani bezpiecznego schronienia, że przyszła tutaj do swojego magipsychiatry. Odpowiedziała, dłużej niż pragnął, ale odpowiedziała. Złe sny, atak złych wspomnień, objawy typowe dla jej traumy - pomimo sposobu, w jaki je łagodzili, takie noce mogły się zdarzać.
Po raz pierwszy takiej nocy poszukała jego - czy to przełom, czy desperacja? Jak często cierpiała w samotności?
Wziął głęboki oddech, odprowadzając ją wzrokiem gdy nerwowo kręciła się po werandzie, zwiewny i jasny kształt na tle ciemnej nocy, srebrzyste włosy w których odbijały się cieplejsze promienie komety, widok nieprzystający do jego domu o tej porze, przed wejściem nie dla pacjentów. Mógłby to wszystko pomylić z kolejnym, dziwnym snem.
Próbował na raz jej słuchać, samemu odnaleźć się w tej sytuacji i przeanalizować dalsze kroki. Nerwowo zerknął w stronę domu sąsiadki, światła były zgaszone.
Celine nie powinno tu być, nie o tej porze, nie bez towarzystwa... kogokolwiek innego. Przyjmował już pacjentów w kryzysowych sytuacjach, ale byli to mężczyźni lub starsze matrony, o mniej kruchej reputacji.
Była zabawką dla strażników w Tower, czy została jej jakakolwiek reputacja? - prawie wzdrygnął się, gdy ta myśl sama wślizgnęła się do jego umysłu. Jego własny głos, zabarwiony chłodną ironią - potrafił wtedy intonować słowa dokładnie tak, jak ojciec.
-Celine - odezwał się cicho, z wahaniem.
Powinnaś wrócić rano -
Czy Elric wie, że tu jesteś?
Nikt nie powinien zobaczyć jej przed domem w nocy, ale pamiętał doskonale ostatnią wizytę pewnej pacjentki w części prywatnej domu, moment, w którym uległ kaprysowi nieznajomej. Fioletową poświatę, tamte niewyjaśnione zdarzenia, żądzę mordu, szaleństwo, ból w spojrzeniu i pretensję w głosie Lety: "W takim razie nie spotykaj się z nią więcej. Skieruj do kogoś innego. Możesz to zrobić, prawda? W Londynie musi być na pęczki magipsychiatrów, skoro wszyscy tam powariowali. Odeślij ją i jej ducha, kategorycznie, żeby nie chciała wracać."
-To nie ta pacjentka, to nie taka sytuacja. - odpowiedział sobie i siostrze we własnej głowie. -To Celine, znam ją od dawna, nie jest zagrożeniem i nie pomiesza mi w głowie ani w domu ani w terapii. - postanowił i odezwał się prędko, zanim zdążył wyobrazić sobie minę siostry, to półwila.
-Celine, wejdź do środka. - zaprosił i otworzył drzwi, spoglądając na nią nagląco, dopóki tego nie zrobiła. Dopiero gdy je zamknął, zażegnawszy jeden kryzys, spojrzał na nią... starał się łagodnie, ale jej słowa o pełzających pod skórą robakach zbytnio go zaalarmowały, zbytnio zaniepokoiły. Wiedział, jakich intruzywnych myśli to objaw, wiedział czyj dotyk może do niej powracać.
Czy tak czuły się kobiety, na których ciałach zostawiał ślady własnej agresji i wyładowanej frustracji? Płacił im za godzinę, nie więcej, płacił im za możliwość poprawienia własnego nastroju: poczucia się mniej słabym, mniej upokorzonym, mniej brudnym. Choć specjalizował się w ludzkiej psychice, nigdy nie myślał, jak to wpływało na ich psychikę - w Wenus chodziło tylko o niego, niego, niego, wreszcie chciał zrobić coś dla siebie, nie rozważywszy nawet, że może pozostawić ślady głębsze niż otarcia i siniaki, ślady trwalsze niż zakupiona godzina. To dziwki, pisały się na to, zasłużyły na to - przypominał sobie zawsze, więc przypomniał sobie i teraz, ale bez wcześniejszego przekonania. Zakłuła go nieprzyjemna, niechciana świadomość, że w identyczny sposób musieli patrzeć na Celine strażnicy w Tower: aresztowana, córka zdrajcy, agresywna, zasłużyła na to...
Zamrugał, spoglądając gdzieś ponad jej ramieniem, bo - choć zwykle nie sprawiało mu to problemów - nie był w stanie spojrzeć jej w oczy.
-Spokojnie. Weź głęboki oddech, rzucę Paxo i wtedy porozmawiamy, dobrze? - powiedział, nie odpowiadając na żadne z jej pytań dopóki nie znajdą odpowiedniego miejsca i sytuacji, dopóki spojrzenie Celine nie stanie się przytomniejsze, a on sam się nie uspokoi. Zanim zdążył rzucić zaklęcie, i tak spojrzała na niego zaskakująco przytomnie.
Źle spałeś.
Zamrugał, uświadamiając sobie z ukłuciem winy, że może i spał źle, ale w dzisiejszym koszmarze wcale nie czuł się źle.
Strach i obrzydzenie i rozczarowanie i niechęć poczuł dopiero po przebudzeniu. W śnie czuł się dobrze, zbyt dobrze, bo choć na jawie otrzeźwiała go pamięć o okrucieństwie ojca, to najwyraźniej w podświadomości chciał być taki: silny, budzący posłuch, pewny siebie, zdrowy.
-Może to taka noc. - odpowiedział wymijająco. -Ty spałaś gorzej. - uniósł różdżkę, bo i tak nie zostawi jej samej bez pomocy, a musiał zostawić ją na chwilę samą, by samemu zaczerpnąć myśli, by zmyć z siebie niewyspanie i upokorzenie i niestosowność stania przed pacjentką w samej piżamie.
-Paxo. - stał na tyle blisko, by móc rzucić zaklęcie i na tyle daleko, by tylko drewno dotknęło lekko jej ramienia, by trzymać się jak najdalej. Robaki, nie chciał zaogniać sytuacji.
-Usiądziesz w salonie, poczekasz na mnie chwilę? Mój... mój syn śpi, sprawdzę czy się nie obudził. Napijesz się herbaty? Kawy zbożowej? - wskazał Celine gestem salon, najbliższe głównych drzwi pomieszczenie. Wygodne fotele, po matce.
Książki, po ojcu.
Skierował się możliwie cicho pod sypialnię Orestesa (cisza, na szczęście), a potem do własnej sypialni. Przebrał się w pierwsze brzegu spodnie i koszulę, prędko, zbyt prędko - syknął cicho, gdy źle stanął na lewej nodze i udo przeszył paroksyzm bólu - a potem stanął przed lustrem, by opłukać twarz i doprowadzić do porządku fryzurę. Nie powinna nigdy widzieć go takiego, wyrwanego ze snu.
Zerknął we własne odbicie i skrzywił się lekko, samemu nie chciał się takim widzieć - bladym, z podkrążonymi oczyma, zbyt szczupłym, z rozburzonymi włosami; kontrastującym z postawnym i silnym i pedantycznym mężczyzną, jakim był we własnych snach i pod którego okiem się wychował. Oliver prawił mu często komplementy, podbudowując podkopaną samoocenę, ale dziś dobre głosy były ciche - wracały za to wspomnienia pogardliwego spojrzenia Beatrice, obiektywna świadomość własnej słabości w porównaniu z bratem, sieć nieładnych blizn na złamanej nodze.
Prędko zaczesał włosy, bo na rozburzoną fryzurę pozwalał sobie tylko w Wenus. Nie wierzył, że Celine go takiego zobaczyła, robaki, robaki, robaki.
Doskonale wiedział, że był jednym z nich.
Umiał się tylko lepiej kamuflować, wracając do salonu z maską łagodnego uśmiechu, przebrany - nie tak starannie jak zwykle, ale wystarczająco - z pozoru spokojny.
-Nastawiłem czajnik, ale pewnie już jesteś spragniona. - postawił obok Celine szklankę wody, usiadł naprzeciwko.
-Jak często masz takie sny? I jak dawno temu były równie złe? - zaczął prosto z mostu, wiedząc, że zwykle udawała - chciała udawać, chciała wierzyć - że jest lepiej. Dziś sama przyznała się do czegoś, co ukrywała na początku ich znajomości - wtedy, gdy pewnie cierpiała najbardziej.
-Nadal - nadal masz wrażenie, że po tobie pełzają? - dopytał. Paxo powinno już zacząć działać, ale są rany, których magia nie wyleczy.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie zastanawiała się nad swoją reputacją, nad czymś, co właściwie mogło nawet nie istnieć. Dobre imię odcięto jej jak dodatkową kończynę, wydarto jak cenne włókienko z serca jeszcze za czasów portowej gorączki, gdy spadła na samo dno własnego człowieczeństwa i przylgnęła do wachlarza złych decyzji, jakich od tamtych miesięcy nie przestała podejmować. Czy było jeszcze o co dbać, co chronić? Kobiety w Dolinie Godryka spoglądały na nią pochmurnie i niechętnie, gdy na uliczkach oglądali się za nią ich mężowie, a to, co opowiadały między sobą w kuluarach nie mogło być byle pochwalną pieśnią. Kłamstwa czy prawda, plotka czy fakt, to bez znaczenia. Celine dziś byłaby gotowa zgodzić się z każdą dotyczącą jej opowieścią, gdyby to mogło sprawić, że mrowienie rozlewające się pod skórą wreszcie odejdzie.
Zaproszenie, w pierwszej chwili potraktowane jako coś oczywistego, za moment sprawiło, że zamarła w pół kroku. Nigdy wcześniej nie wchodziła do środka walijskiego domu swojego terapeuty, wolała przesiadywać w jego ogrodzie, gdzie towarzystwo zielonych roślin i ładnych kwiatów łagodziło ból ciągnący się za trudnymi myślami. Spojrzała na niego niepewnie, ze stopą wiszącą nad linią progu. Było już za późno na pytanie czy powinna, tej nocy przekroczyła przecież każdą granicę, którą postawili w terapeutycznej relacji, nadwyrężyła jego wielkoduszną cierpliwość, czy więc ten jeden dodatkowy krok mógł zmienić tak wiele? Nie spytała o to głośno, naliczyła siedem głuchych uderzeń poddenerwowanego serca, zanim weszła do środka; obie nogi stanęły na podłogowych panelach z sękatego, polerowanego drewna, ale nie ruszyły się dalej, podporządkowane ostrożnemu spojrzeniu prześlizgującemu się po wnętrzu pierwszego pomieszczenia. Ta nowość, zakradnięcie się za kurtynę jego osobistej przestrzeni, dodała oliwy do ognia, zamiast przekierować myśli na inny tor i pozwolić jej odetchnąć. Wcześniejsza panika urosła w gardle, wylewając cement na struny głosowe. W bladym roznieconym świetle widziała zarysy zadbanych mebli; ścieżki prowadzące do innych pomieszczeń rozchodziły się z holu jak macki, w których obliczu wcale nie czuła się bezpiecznie. Skrzypnęły zamykane drzwi. Pułapka, krzyknął jej umysł, jednak podejrzenie rozmyło się w chwili, w której usłyszała ponownie jego głos.
Zainkantowane przez Hectora zaklęcie przypominało pierwszy oddech wzięty po zbyt długim zanurzeniu się w bezkresie wody. Targające ją nerwy zbledły, ciało niemalże stało się lżejsze, wyswobodzone z żelaza kajdan, które przez sen nawlekła na nadgarstki, a wzrok odzyskał zdolnośc skupienia na pojedynczym, stałym punkcie na dłużej niż kilka sekund.
- Mam nadzieję, że go nie obudziłam - szepnęła skruszona. Nawet nie pomyślała o małej istotce drzemiącej pod opiekuńczym ojcowskim skrzydłem Hectora, bo to, że prowadził życie poza ich terapią czasem napawało ją okropnym zdziwieniem, jakby zapominała, że poza przyjętą rolą medyka był również człowiekiem z krwi i kości, z własnymi zainteresowaniami, kłopotami, przeżyciami i emocjami. W takich chwilach zawsze czuła wstyd, przekonana, że niesłusznie, w zaciszu myśli, wyrządzała mu krzywdę.
Spuściła głowę, pokiwała nią lekko i powłóczyła nogami do salonu, który jej wskazał - dużego, połączonego z jadalnią pomieszczenia, gdzie musiało tętnić rodzinne życie. Od pożegnania zimy i nastania upałów kominek stał nieużywany, a szkoda: złapała się na tym, że nagle było jej zimno. Z gniazda duszy wyślizgnęły się rozpalające ją nerwy, pozostawiwszy po sobie trudną do zdefiniowania pustkę, którą zapełniłaby ciepłem bijącym od płomieni tańczących po zwęglanych polanach. Jej stopy zaszurały miękko na dywanie, podeszła do jednego z foteli i usiadła na nim, podciągnąwszy nogi na siedzenie, a objęte rękoma kolana pod brodę. Czy jego syn dalej spał, pomimo napaści przypuszczonej na front ich domu? Czy zbudził się, zdjęty strachem, obawą, że napadną ich źli ludzie? Nie potrafiła sobie wybaczyć możliwości, że zdenerwowała małego chłopca, bo wiedziała jak okrutnym towarzyszem był lęk.
Przechylona w fotelu nieco do boku ułożyła głowę na podparciu i zamknęła oczy, otulając się błogą, pozbawioną kształtów i głosów ciemnością, dopóki do uszu nie dotarło echo kroków powracającego gospodarza. Jak długo go nie było? Powieki wydawały się ciężkie, ale mimo to uniosła je dzielnie i odnalazła jego twarz, sylwetkę przyobleczoną w normalne, codzienne ubranie, czuprynę ciemnych uczesanych włosów. Wciąż był blady, oczy miał podkrążone, był jednak tym Hectorem, którego znała. Hectorem, który leczył ją i prowadził przez zarośla traum, ścinając je wprawnymi ruchami nożyc. Odruchowo przygładziła materiał nocnej koszuli, choć ten niczego nie odsłaniał, układając się gładko na ciele, które, mimo wszystko, wciąż wydawało się jej za małe. Niewygodne. Skurczone na kończynach, z których wyciskało życiodajne soki.
- Wystraszyłam go? - spytała od razu, z nadzieją, że wcale tak nie było. Sięgnęła powoli do zaoferowanej szklanki i wypiła kilka łyków przyjemnie chłodnej wody, lodu zakradającego się do wcześniej rozgrzanych kończyn i chłodzących je od środka, choć było jej już tak zimno. Właściwie nie chciało się jej pić, ale tym miałkim gestem, ciszą, odwlekała w czasie konieczność odpowiedzenia na pytanie Hectora, konfrontacji z problemem, który wyszarpnął ją z łóżka i wreszcie nakazał zjawić się tu bez zapowiedzi, w panice i potrzebie. Byłoby łatwiej, gdyby teraz, jak gdyby nigdy nic, mogła udawać, że to się nie wydarzyło. - Po... po wyjściu prawie co noc. Ale ostatnio rzadziej niż wtedy - odparła cicho, tak cicho, jakby mimowolnie próbowała sprawić, że jej nie dosłyszy - ale Hectorowi Vale nigdy nic nie umykało. Wychwytywał najdrobniejsze szczegóły rzucające światło na zaciemnione fragmenty duszy i uczył je oswajać jak bezpańskie koty zbyt długo pozostawione na łasce rynsztoka. - Od jakichś dwóch miesięcy były jak ciche brzęczenie w tle. Coś, co istnieje, ale nie przeszkadza. Tylko dziś... Nie wiem - urwała, zagubiona, zdezorientowana. W ciągu dnia nie stało się nic złego, nic jej nie wystraszyło, a jednak mary senne uderzyły w gojącą się tkankę rany i rozdarły ją rozochoconymi szponami, dobierając się do miękkości mięsa. Przysunęła dłoń do oczu, masując delikatnie powieki. Każdy nacisk na spoczywającą pod nimi gałkę w zadziwiający sposób pomagał, różnokolorowe mroczki przypominały wróżki, które majaczyły w czarnej otchłani i nasączały ją jaskrawymi czarami. - Już nie - dodała szeptem. Wrażenie rozbieganych pod skórą robaków, tłustych, wilgotnych larw wgryzających się w warstwy oddzielające je od świata, usiłujących w ten sposób wydostać się z niej na powierzchnię, minęło wraz z jego zaklęciem. - Myślałam, że już nie wrócą - jej głos zadrżał, choć tak bardzo usiłowała utrzymać go w ryzach - a gdy nagle otwarła powieki i spojrzała na Hectora przez zaszklone soczewki, błysnął w nich jakiś wyrzut. Względem niego, względem siebie samej. - Myślałam, że jest lepiej - słowa ledwie wybrzmiały, wyższe, naszpikowane rozczarowaniem. Nie wiedziała, że tak czasami bywało; że należało przypomnieć sobie o trudach, żeby nabrać nowej siły na pracę nad sobą i walkę z zaszczepionymi w sobie traumami, czuła za to, że przegrywała i że zawodziła ich oboje.
Zaproszenie, w pierwszej chwili potraktowane jako coś oczywistego, za moment sprawiło, że zamarła w pół kroku. Nigdy wcześniej nie wchodziła do środka walijskiego domu swojego terapeuty, wolała przesiadywać w jego ogrodzie, gdzie towarzystwo zielonych roślin i ładnych kwiatów łagodziło ból ciągnący się za trudnymi myślami. Spojrzała na niego niepewnie, ze stopą wiszącą nad linią progu. Było już za późno na pytanie czy powinna, tej nocy przekroczyła przecież każdą granicę, którą postawili w terapeutycznej relacji, nadwyrężyła jego wielkoduszną cierpliwość, czy więc ten jeden dodatkowy krok mógł zmienić tak wiele? Nie spytała o to głośno, naliczyła siedem głuchych uderzeń poddenerwowanego serca, zanim weszła do środka; obie nogi stanęły na podłogowych panelach z sękatego, polerowanego drewna, ale nie ruszyły się dalej, podporządkowane ostrożnemu spojrzeniu prześlizgującemu się po wnętrzu pierwszego pomieszczenia. Ta nowość, zakradnięcie się za kurtynę jego osobistej przestrzeni, dodała oliwy do ognia, zamiast przekierować myśli na inny tor i pozwolić jej odetchnąć. Wcześniejsza panika urosła w gardle, wylewając cement na struny głosowe. W bladym roznieconym świetle widziała zarysy zadbanych mebli; ścieżki prowadzące do innych pomieszczeń rozchodziły się z holu jak macki, w których obliczu wcale nie czuła się bezpiecznie. Skrzypnęły zamykane drzwi. Pułapka, krzyknął jej umysł, jednak podejrzenie rozmyło się w chwili, w której usłyszała ponownie jego głos.
Zainkantowane przez Hectora zaklęcie przypominało pierwszy oddech wzięty po zbyt długim zanurzeniu się w bezkresie wody. Targające ją nerwy zbledły, ciało niemalże stało się lżejsze, wyswobodzone z żelaza kajdan, które przez sen nawlekła na nadgarstki, a wzrok odzyskał zdolnośc skupienia na pojedynczym, stałym punkcie na dłużej niż kilka sekund.
- Mam nadzieję, że go nie obudziłam - szepnęła skruszona. Nawet nie pomyślała o małej istotce drzemiącej pod opiekuńczym ojcowskim skrzydłem Hectora, bo to, że prowadził życie poza ich terapią czasem napawało ją okropnym zdziwieniem, jakby zapominała, że poza przyjętą rolą medyka był również człowiekiem z krwi i kości, z własnymi zainteresowaniami, kłopotami, przeżyciami i emocjami. W takich chwilach zawsze czuła wstyd, przekonana, że niesłusznie, w zaciszu myśli, wyrządzała mu krzywdę.
Spuściła głowę, pokiwała nią lekko i powłóczyła nogami do salonu, który jej wskazał - dużego, połączonego z jadalnią pomieszczenia, gdzie musiało tętnić rodzinne życie. Od pożegnania zimy i nastania upałów kominek stał nieużywany, a szkoda: złapała się na tym, że nagle było jej zimno. Z gniazda duszy wyślizgnęły się rozpalające ją nerwy, pozostawiwszy po sobie trudną do zdefiniowania pustkę, którą zapełniłaby ciepłem bijącym od płomieni tańczących po zwęglanych polanach. Jej stopy zaszurały miękko na dywanie, podeszła do jednego z foteli i usiadła na nim, podciągnąwszy nogi na siedzenie, a objęte rękoma kolana pod brodę. Czy jego syn dalej spał, pomimo napaści przypuszczonej na front ich domu? Czy zbudził się, zdjęty strachem, obawą, że napadną ich źli ludzie? Nie potrafiła sobie wybaczyć możliwości, że zdenerwowała małego chłopca, bo wiedziała jak okrutnym towarzyszem był lęk.
Przechylona w fotelu nieco do boku ułożyła głowę na podparciu i zamknęła oczy, otulając się błogą, pozbawioną kształtów i głosów ciemnością, dopóki do uszu nie dotarło echo kroków powracającego gospodarza. Jak długo go nie było? Powieki wydawały się ciężkie, ale mimo to uniosła je dzielnie i odnalazła jego twarz, sylwetkę przyobleczoną w normalne, codzienne ubranie, czuprynę ciemnych uczesanych włosów. Wciąż był blady, oczy miał podkrążone, był jednak tym Hectorem, którego znała. Hectorem, który leczył ją i prowadził przez zarośla traum, ścinając je wprawnymi ruchami nożyc. Odruchowo przygładziła materiał nocnej koszuli, choć ten niczego nie odsłaniał, układając się gładko na ciele, które, mimo wszystko, wciąż wydawało się jej za małe. Niewygodne. Skurczone na kończynach, z których wyciskało życiodajne soki.
- Wystraszyłam go? - spytała od razu, z nadzieją, że wcale tak nie było. Sięgnęła powoli do zaoferowanej szklanki i wypiła kilka łyków przyjemnie chłodnej wody, lodu zakradającego się do wcześniej rozgrzanych kończyn i chłodzących je od środka, choć było jej już tak zimno. Właściwie nie chciało się jej pić, ale tym miałkim gestem, ciszą, odwlekała w czasie konieczność odpowiedzenia na pytanie Hectora, konfrontacji z problemem, który wyszarpnął ją z łóżka i wreszcie nakazał zjawić się tu bez zapowiedzi, w panice i potrzebie. Byłoby łatwiej, gdyby teraz, jak gdyby nigdy nic, mogła udawać, że to się nie wydarzyło. - Po... po wyjściu prawie co noc. Ale ostatnio rzadziej niż wtedy - odparła cicho, tak cicho, jakby mimowolnie próbowała sprawić, że jej nie dosłyszy - ale Hectorowi Vale nigdy nic nie umykało. Wychwytywał najdrobniejsze szczegóły rzucające światło na zaciemnione fragmenty duszy i uczył je oswajać jak bezpańskie koty zbyt długo pozostawione na łasce rynsztoka. - Od jakichś dwóch miesięcy były jak ciche brzęczenie w tle. Coś, co istnieje, ale nie przeszkadza. Tylko dziś... Nie wiem - urwała, zagubiona, zdezorientowana. W ciągu dnia nie stało się nic złego, nic jej nie wystraszyło, a jednak mary senne uderzyły w gojącą się tkankę rany i rozdarły ją rozochoconymi szponami, dobierając się do miękkości mięsa. Przysunęła dłoń do oczu, masując delikatnie powieki. Każdy nacisk na spoczywającą pod nimi gałkę w zadziwiający sposób pomagał, różnokolorowe mroczki przypominały wróżki, które majaczyły w czarnej otchłani i nasączały ją jaskrawymi czarami. - Już nie - dodała szeptem. Wrażenie rozbieganych pod skórą robaków, tłustych, wilgotnych larw wgryzających się w warstwy oddzielające je od świata, usiłujących w ten sposób wydostać się z niej na powierzchnię, minęło wraz z jego zaklęciem. - Myślałam, że już nie wrócą - jej głos zadrżał, choć tak bardzo usiłowała utrzymać go w ryzach - a gdy nagle otwarła powieki i spojrzała na Hectora przez zaszklone soczewki, błysnął w nich jakiś wyrzut. Względem niego, względem siebie samej. - Myślałam, że jest lepiej - słowa ledwie wybrzmiały, wyższe, naszpikowane rozczarowaniem. Nie wiedziała, że tak czasami bywało; że należało przypomnieć sobie o trudach, żeby nabrać nowej siły na pracę nad sobą i walkę z zaszczepionymi w sobie traumami, czuła za to, że przegrywała i że zawodziła ich oboje.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Ławka w ogrodzie
Szybka odpowiedź