Ławka w ogrodzie
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kamienna ławka (znajdująca się tutaj już, gdy Hector kupił dom) w ogrodzie, z widokiem na ganek i pracownię Hecora. Wiosną wokół rosną raczej dzikie kwiaty, których widok właściciel domu wita z uśmiechem.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości)
Ławka w ogrodzie
Kamienna ławka (znajdująca się tutaj już, gdy Hector kupił dom) w ogrodzie, z widokiem na ganek i pracownię Hecora. Wiosną wokół rosną raczej dzikie kwiaty, których widok właściciel domu wita z uśmiechem.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości)
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 05.03.23 4:06, w całości zmieniany 2 razy
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zastanawiał się nad własną reputacją przez całe dorosłe życie, chroniąc zarazem reputację Beatrice aby podratować własną. Symbiotyczna, pasożytnicza relacja. Relacja, która działała i mogłaby działać, gdyby żona łaskawie go słuchała i nie podważała jego decyzji i nie wrzeszczała i nie rzucała kieliszkami i...
... I przeważnie czuł ulgę, że odeszła jako cudowna żona i matka, ale czasami czuł lekkie ukłucie winy na wspomnienie jej grzechów - i wspomnienie tego, że reputację istot niewinnych i dobrych mógł zszargać niesprawiedliwy wyrok magipolicji, a i bez tego złośliwych plotek na temat znikającej i osieroconej siostry Elrica wolał sobie nie wyobrażać. Czy myślała o tym sama Celine? Nie miał serca jej spytać, choć być może kiedyś będzie musiał.
O czym myślała teraz? Tylko o jego synu? O swoich koszmarach? Gdy weszli do domu, widział jej wstyd jak na dłoni - i samemu czuł wstyd, nieubrany, przebudzony z dusznych i brudnych snów. To minie. - obiecał sobie. To minie, gdy się przebierze, i przygotuje dla niej herbatę, nie powinno jej tu być, ale skoro już jest, to będzie... będzie dobrze. Poprawnie, profesjonalnie, pomocnie, tak jak zawsze sobie zakładał, jak zawsze sobie wymarzył.
-Mój syn ma mocny sen. - uspokoił Celine, mocny sen kogoś, kto nie musi bać się we własnym domu.
Wydawało mu się, że odkąd zmarła jego matka, spał jeszcze mocniej.
Wstyd miał minąć, ale choć złagodniał - pod płaszczem ubrań i uczesanych włosów - to nie minął. Wrócił do salonu, gdzie czekała - drobna, skulona, jasna i świetlista w ciemnym pomieszczeniu. Nie pasowała tutaj, nie do tego domu. Sypiały tu tylko matka - w porównaniu do Celine boleśnie szara, gasnąca w oczach; i Beatrice. Zbyt kolorowa, boleśnie jaskrawa.
Czy gdyby wyszła za równie wolnego i barwnego ducha, gdyby nie gorzkniała z roku na rok, byłaby inna? Szczęśliwa? Czy może była jedną z tych kobiet, które nigdy nie potrafią być szczęśliwe? Ted ostrzegał go, by nie leczył ani nie analizował bliskich, ale Hector nie mógł się powstrzymać - w każdym nieszczęściu i krzywdzie upatrując własnej porażki.
Przynajmniej z Celine, do czasu, szło lepiej. Nauczyła się mówić od nowa, uśmiechać od nowa, patrzeć na niego i innych wzrokiem pozbawionym lęku. Gdy odwiedził ją w teatrze Wrończyk, promieniała, jakby nic się nie stało. Na początku lipca wykazała tyle odwagi, tyle serca, tyle altruizmu przy tamtym nieznajomym...
Wiedział, że to zbyt naiwne, że traumy nie mijają z dnia na dzień, że to sinusoida - a nawet, że zbyt dużo bodźców (czy tym nie był Percival, nagłym bodźcem?) może narazić ją na regres. Ale mimo wszystko miał głupią, ludzką nadzieję, że bezsenne noce nie powrócą. Dziś wyglądała bardziej jak cień - piękny i świetlisty cień, ale wciąż pełen lęku.
-Nie, nie, nawet się nie obudził. - uspokoił od razu Celine. Mówił prawdę, ale przez głowę przemknęła mu niewygodna hipoteza: czy gdyby się obudził, skłamałby aby ją uspokoić? Przedłożył spokój pacjentki nad spokojny sen syna?
Dlatego nie mieszał tych światów, domu i gabinetu, choć gabinet był częścią domu i jedyną granicę stanowiły drzwi.
Drgnął, gdy wreszcie przyznała na głos, jak bardzo źle było po wyjściu. Mogła tego nie pamiętać albo nie wracać do tego pamięcią, ale na początku terapii nie podzieliłaby się z nim takim wyznaniem. Była jak kot, któremu zbyt mocno przydepnięto na ogon i od tej pory syczy na ludzi albo od nich ucieka. Tyle, że jej krzywda nie była jednorazowa, była tygodniami tortur i lęku.
Milczał, pozwalając jej mówić - raz wolniej, raz ciszej, raz po raz trwając w ciszy. Spotykali się już tak często, że wiedział kiedy zbierała myśli, a kiedy nie miała już nic więcej do powiedzenia - poznawał to z tonu głosu, z drobnych zmian mimiki, z zamyślonego spojrzenia.
Spojrzenia przesączonego wyrzutem. To też umiał rozpoznać.
Pacjenci patrzyli tak często.
-Przyniosę herbatę. - odezwał się wreszcie, powinna już się zaparzyć. -W międzyczasie zastanów się, proszę... jak myślisz, dlaczego robaki? - nie musiał przynieść herbaty, jeszcze nie. Gdyby była w poważnym kryzysie, nie zostawiłby jej.
Chciał jej dać czas na odpowiedź.
Wrócił, położył ostrożnie gorącą filiżankę na stoliczku obok Celine. Dla siebie nie zrobił herbaty, bo nie miałby jej jak przynieść z laską w drugiej ręce, a poza tym był w pracy i to był ważniejszy powód, bo zawsze znajdował sobie ważniejsze powody niż upokarzające ograniczenia własnego kalectwa.
Usiadł naprzeciwko, nieśpiesznie.
-Czy to możliwe, że - zaczął ostrożnie, cicho. Zanim zdążyła odpowiedzieć, ale to też było w jego zamierzeniu. -twoja podświadomość uznała je za straszne i obrzydliwe, ale zarazem bardziej logiczne i mniej przerażające od innych lęków, innych krzywd? - wziął głęboki wdech.
Czy to już?
Czy to noc skłaniała do odwagi, do konfrontacji z tym, co naprawdę przerażające?
Dla niej - jej lękiem.
Dla niego - jego błędem.Jej odrzuceniem.
-Domyślam się - Yvette się domyśliła -jak krzywdzono cię... tam. - siedział w fotelu naprzeciwko, daleko, na tyle daleko, by zbudować między nimi szklaną szybę - wyeliminować nawet sugestię dotyku, gdy przypominał jej o dotyku innych rąk.
-To normalne, że sny mogą wracać, ale to dobrze, że wracają rzadziej. Leczyłem kobiety, które skrzywdzono... raz, a i tak ich koszmary powracały. W innych warunkach, przetrwałaś gorsze. - dodał cicho, wcale nie łamał danej sobie obietnicy niemówienia o innych pacjentach, bo Celine po prostu czuła się winna i potrzebowała tej figury retorycznej. Chyba chciał dodać coś jeszcze, ale wspomnienie nienazwanego aspektu więziennej traumy, który Hector wreszcie ujął w niepozostawiające niedomówień słowa - zawisło ciężko, między nimi.
... I przeważnie czuł ulgę, że odeszła jako cudowna żona i matka, ale czasami czuł lekkie ukłucie winy na wspomnienie jej grzechów - i wspomnienie tego, że reputację istot niewinnych i dobrych mógł zszargać niesprawiedliwy wyrok magipolicji, a i bez tego złośliwych plotek na temat znikającej i osieroconej siostry Elrica wolał sobie nie wyobrażać. Czy myślała o tym sama Celine? Nie miał serca jej spytać, choć być może kiedyś będzie musiał.
O czym myślała teraz? Tylko o jego synu? O swoich koszmarach? Gdy weszli do domu, widział jej wstyd jak na dłoni - i samemu czuł wstyd, nieubrany, przebudzony z dusznych i brudnych snów. To minie. - obiecał sobie. To minie, gdy się przebierze, i przygotuje dla niej herbatę, nie powinno jej tu być, ale skoro już jest, to będzie... będzie dobrze. Poprawnie, profesjonalnie, pomocnie, tak jak zawsze sobie zakładał, jak zawsze sobie wymarzył.
-Mój syn ma mocny sen. - uspokoił Celine, mocny sen kogoś, kto nie musi bać się we własnym domu.
Wydawało mu się, że odkąd zmarła jego matka, spał jeszcze mocniej.
Wstyd miał minąć, ale choć złagodniał - pod płaszczem ubrań i uczesanych włosów - to nie minął. Wrócił do salonu, gdzie czekała - drobna, skulona, jasna i świetlista w ciemnym pomieszczeniu. Nie pasowała tutaj, nie do tego domu. Sypiały tu tylko matka - w porównaniu do Celine boleśnie szara, gasnąca w oczach; i Beatrice. Zbyt kolorowa, boleśnie jaskrawa.
Czy gdyby wyszła za równie wolnego i barwnego ducha, gdyby nie gorzkniała z roku na rok, byłaby inna? Szczęśliwa? Czy może była jedną z tych kobiet, które nigdy nie potrafią być szczęśliwe? Ted ostrzegał go, by nie leczył ani nie analizował bliskich, ale Hector nie mógł się powstrzymać - w każdym nieszczęściu i krzywdzie upatrując własnej porażki.
Przynajmniej z Celine, do czasu, szło lepiej. Nauczyła się mówić od nowa, uśmiechać od nowa, patrzeć na niego i innych wzrokiem pozbawionym lęku. Gdy odwiedził ją w teatrze Wrończyk, promieniała, jakby nic się nie stało. Na początku lipca wykazała tyle odwagi, tyle serca, tyle altruizmu przy tamtym nieznajomym...
Wiedział, że to zbyt naiwne, że traumy nie mijają z dnia na dzień, że to sinusoida - a nawet, że zbyt dużo bodźców (czy tym nie był Percival, nagłym bodźcem?) może narazić ją na regres. Ale mimo wszystko miał głupią, ludzką nadzieję, że bezsenne noce nie powrócą. Dziś wyglądała bardziej jak cień - piękny i świetlisty cień, ale wciąż pełen lęku.
-Nie, nie, nawet się nie obudził. - uspokoił od razu Celine. Mówił prawdę, ale przez głowę przemknęła mu niewygodna hipoteza: czy gdyby się obudził, skłamałby aby ją uspokoić? Przedłożył spokój pacjentki nad spokojny sen syna?
Dlatego nie mieszał tych światów, domu i gabinetu, choć gabinet był częścią domu i jedyną granicę stanowiły drzwi.
Drgnął, gdy wreszcie przyznała na głos, jak bardzo źle było po wyjściu. Mogła tego nie pamiętać albo nie wracać do tego pamięcią, ale na początku terapii nie podzieliłaby się z nim takim wyznaniem. Była jak kot, któremu zbyt mocno przydepnięto na ogon i od tej pory syczy na ludzi albo od nich ucieka. Tyle, że jej krzywda nie była jednorazowa, była tygodniami tortur i lęku.
Milczał, pozwalając jej mówić - raz wolniej, raz ciszej, raz po raz trwając w ciszy. Spotykali się już tak często, że wiedział kiedy zbierała myśli, a kiedy nie miała już nic więcej do powiedzenia - poznawał to z tonu głosu, z drobnych zmian mimiki, z zamyślonego spojrzenia.
Spojrzenia przesączonego wyrzutem. To też umiał rozpoznać.
Pacjenci patrzyli tak często.
-Przyniosę herbatę. - odezwał się wreszcie, powinna już się zaparzyć. -W międzyczasie zastanów się, proszę... jak myślisz, dlaczego robaki? - nie musiał przynieść herbaty, jeszcze nie. Gdyby była w poważnym kryzysie, nie zostawiłby jej.
Chciał jej dać czas na odpowiedź.
Wrócił, położył ostrożnie gorącą filiżankę na stoliczku obok Celine. Dla siebie nie zrobił herbaty, bo nie miałby jej jak przynieść z laską w drugiej ręce, a poza tym był w pracy i to był ważniejszy powód, bo zawsze znajdował sobie ważniejsze powody niż upokarzające ograniczenia własnego kalectwa.
Usiadł naprzeciwko, nieśpiesznie.
-Czy to możliwe, że - zaczął ostrożnie, cicho. Zanim zdążyła odpowiedzieć, ale to też było w jego zamierzeniu. -twoja podświadomość uznała je za straszne i obrzydliwe, ale zarazem bardziej logiczne i mniej przerażające od innych lęków, innych krzywd? - wziął głęboki wdech.
Czy to już?
Czy to noc skłaniała do odwagi, do konfrontacji z tym, co naprawdę przerażające?
Dla niej - jej lękiem.
Dla niego - jego błędem.
-Domyślam się - Yvette się domyśliła -jak krzywdzono cię... tam. - siedział w fotelu naprzeciwko, daleko, na tyle daleko, by zbudować między nimi szklaną szybę - wyeliminować nawet sugestię dotyku, gdy przypominał jej o dotyku innych rąk.
-To normalne, że sny mogą wracać, ale to dobrze, że wracają rzadziej. Leczyłem kobiety, które skrzywdzono... raz, a i tak ich koszmary powracały. W innych warunkach, przetrwałaś gorsze. - dodał cicho, wcale nie łamał danej sobie obietnicy niemówienia o innych pacjentach, bo Celine po prostu czuła się winna i potrzebowała tej figury retorycznej. Chyba chciał dodać coś jeszcze, ale wspomnienie nienazwanego aspektu więziennej traumy, który Hector wreszcie ujął w niepozostawiające niedomówień słowa - zawisło ciężko, między nimi.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nawet pomimo emocjonalnej pożogi odciskającej piętno na myślach nie potrafiła nie dostrzec, jak przed nią uciekał. Podrywał się z miejsca, znikał za drzwiami, zaszywał się w przestrzeni, gdzie mógł schronić się przed wzrokiem; zachowywał się tak, jakby to on potrzebował pauz w ich nagłej konfrontacji, nie ona. Ale dlaczego? Czy pojawieniem się na progu przed nastaniem dnia, na tle pierwszych mrugnięć czerwonych wstęg poranka, naprawdę wprawiła go w takie poddenerwowanie? Hector Vale nie był przecież człowiekiem niezdolnym do usiedzenia w miejscu, przypominał raczej posąg, który słuchał tak długo, jak długo szeptano do jego ucha. Czy może to wyrzut zaplątany w jej spojrzeniu tak na niego podziałał? Nie było to wcale nieznajomym elementem ich relacji. Podczas pierwszych spotkań, kiedy nastawał na czułe struny, odpowiadała mu zamknięciem się w sobie, albo niespodziewanym przebłyskiem wzburzenia, prędko ukamienowanym pod kopcem wyrzutów sumienia i ożywionych lęków przed karą.
Nie zdążyła zapewnić, że nie potrzebuje herbaty; że jego ucieczki dekoncentrują ją od poruszanych tematów, choć te sprawiały, że zamierała, uderzana napięciem graniczącym z przerażeniem. Może to dobrze, że na moment znów pozostawił ją samą, pozwolił pozbierać rozpadające się struny głosu i zlepić je na nowo w spójną całość, choć wydawało jej się, że drżały przy każdym głębszym oddechu. Powietrze - znów, ilekroć dochodzili do muru wzniesionego wokół owrzodziałych ran - nie uspokajało. Cisza nie uspokajała. W głowie kłębiły się myśli, wczepiła palce w posrebrzane kosmyki i pociągnęła za nie lekko, ale nawet ukłucie bólu nie pomogło.
Dlaczego robaki? Znała odpowiedź, a mimo to ogarniała ją panika, gdy musiała uformować ją na głos. Wcześniej wykuła wokół siebie tarczę, która pozwalała zapomnieć o Tower of London, udawać, że okropieństwa z aresztu nigdy nie miały miejsca. Dziś jednak miała je nazwać. W warunkach kontrolowanych czy nie, to bez znaczenia. Jej policzki liznęła czerwień emocji rozpalających ją od środka, strachu, bólu i złości, bo przecież nie chciała o tym mówić, a on znów ją zmuszał. Znów nakłaniał, żeby wyjawiła to, co było w niej najczarniejsze. Jak mógł? Wiedział, że wyrządzi jej tym krzywdę, musiał wiedzieć.
- Bo jestem martwa - sapnęła głucho, tonem, który przypominał nóż uderzający o kuchenne kafelki gdzieś daleko, daleko stąd. Spojrzenie różnokolorowych tęczówek przygasło, pełne rezygnacji; nie mogła od tego uciec, mogła jedynie przeć naprzód, licząc, że ogień nie spopieli jej na tym miękkim fotelu. - Wykluły się w ranach i nadgryzają to truchło, zaspokajając głód - opuściła głowę, skrywając oczy za dwoma puklami jasnych włosów przysłaniających twarz. Jeśli sądziła, że za sobą miała najgorsze - myliła się.
Inne krzywdy. Prowadził ich drogą ku przepastnej paszczy otchłani, ziejącej czarną pustką. Tam, gdzie kończyła się świadomość, a zaczynał się cierniowy las koszmarów przelanych do wątłego naczynia. Prowadził ją na stos. Jej żołądek szarpnął się w buncie, ale nie posiadał w sobie niczego, co mogłoby wspiąć się w górę przełyku i wyślizgnąć jak wyrzucona choroba; ramiona Celine zadrżały. Dlaczego o tym mówił? W całej swojej naiwności wierzyła, że nigdy nie poruszą tego tematu, pozwoliwszy mu zatrzeć się pod nawałnicą pozostałych problemów.
Jak długo trwała cisza, która między nimi zaległa?
Gdzie miałby jej szukać, gdyby rozpadła się na atomy i znikła?
Dlaczego nie pozwolił jej trwać w tej delikatnej, porcelanowej iluzji?
- Ja nie... - nie chcę o tym mówić, zastygła jednak, trzęsąc się na siedzeniu. Chłód powrócił, wczepiając w nią szpony i rozrywając ją na równe połowy, aż z duszy buchnęła krew i błyskawicznie zamarzła. Mogłaby go okłamać, czemu nie? Powiedzieć, że w Tower uniknęła podłych zapędów, nie sprawdziłby tego. Ale on już wiedział. Wiedział, widział, jak umierał przed nim przerażony ptak. - Chcesz posłuchać? - wypluła z siebie nagle, podjudzona iskrą natury spuszczonej ze smyczy, pełna źle nakierowanego buntu. Wzrok poderwał się z podłogi i wycelował w niego tępym ostrzem, a wyrzut, który wcześniej w nim błyszczał, stał się wyraźniejszy. - O to ci chodzi? Chcesz usłyszeć, co gorszego przeżyłam? Mam ci opisać ile razy, jak wyglądali? Co dokładnie stękali? Jak szybko, jak często? Tego właśnie chcesz, Hectorze? Czy twoim zdaniem to pomoże na koszmary i larwy, które w sobie noszę? - z ułożonych na kolanach dłoni wzniosły się płomyki ciśnięte w przestrzeń, zduszone przez niewidzialne pięści powietrza, zanikające prędzej, niż się pojawiły. Gniew wylewał się z kruchej formy, wypełniał ją w sposób, który zdawał się ordynarnie wręcz słodki, uzależniający. Nie chciała jednak zadać mu bólu, nawet kiedy sprawiał, że kręciło się jej w głowie; ogniki wydostały się z niej samoistnie, poczuła je, ale ich nie zauważyła, zbyt skupiona na świdrowaniu go wzrokiem. Molestowana przez więziennych strażników, wyniszczona na przestrzeni półrocza, zredukowana do chorego cienia samej siebie. Ledwo odzyskująca dawne ja, odbudowująca charakter. Tym była, o tym chciał słuchać? Czy w tym znajdował się klucz, mogący wyzwolić ją z tych kajdan? Gdzieś pod złością zatliło się poczucie winy, ale jeszcze nie pozwoliła mu wychynąć, wręcz desperacko przylegając do wypełniającego ją ciepła gniewu, który przecież był lepszy niż ciemność wyrzutów i nakierowanej na własne serce nienawiści. Lepszy od zrozumienia, że mogłaby wyzdrowieć, gdyby pozwoliła ranom już się zabliźnić, zamiast uparcie ich nie widzieć.
| ognisty temperament
Nie zdążyła zapewnić, że nie potrzebuje herbaty; że jego ucieczki dekoncentrują ją od poruszanych tematów, choć te sprawiały, że zamierała, uderzana napięciem graniczącym z przerażeniem. Może to dobrze, że na moment znów pozostawił ją samą, pozwolił pozbierać rozpadające się struny głosu i zlepić je na nowo w spójną całość, choć wydawało jej się, że drżały przy każdym głębszym oddechu. Powietrze - znów, ilekroć dochodzili do muru wzniesionego wokół owrzodziałych ran - nie uspokajało. Cisza nie uspokajała. W głowie kłębiły się myśli, wczepiła palce w posrebrzane kosmyki i pociągnęła za nie lekko, ale nawet ukłucie bólu nie pomogło.
Dlaczego robaki? Znała odpowiedź, a mimo to ogarniała ją panika, gdy musiała uformować ją na głos. Wcześniej wykuła wokół siebie tarczę, która pozwalała zapomnieć o Tower of London, udawać, że okropieństwa z aresztu nigdy nie miały miejsca. Dziś jednak miała je nazwać. W warunkach kontrolowanych czy nie, to bez znaczenia. Jej policzki liznęła czerwień emocji rozpalających ją od środka, strachu, bólu i złości, bo przecież nie chciała o tym mówić, a on znów ją zmuszał. Znów nakłaniał, żeby wyjawiła to, co było w niej najczarniejsze. Jak mógł? Wiedział, że wyrządzi jej tym krzywdę, musiał wiedzieć.
- Bo jestem martwa - sapnęła głucho, tonem, który przypominał nóż uderzający o kuchenne kafelki gdzieś daleko, daleko stąd. Spojrzenie różnokolorowych tęczówek przygasło, pełne rezygnacji; nie mogła od tego uciec, mogła jedynie przeć naprzód, licząc, że ogień nie spopieli jej na tym miękkim fotelu. - Wykluły się w ranach i nadgryzają to truchło, zaspokajając głód - opuściła głowę, skrywając oczy za dwoma puklami jasnych włosów przysłaniających twarz. Jeśli sądziła, że za sobą miała najgorsze - myliła się.
Inne krzywdy. Prowadził ich drogą ku przepastnej paszczy otchłani, ziejącej czarną pustką. Tam, gdzie kończyła się świadomość, a zaczynał się cierniowy las koszmarów przelanych do wątłego naczynia. Prowadził ją na stos. Jej żołądek szarpnął się w buncie, ale nie posiadał w sobie niczego, co mogłoby wspiąć się w górę przełyku i wyślizgnąć jak wyrzucona choroba; ramiona Celine zadrżały. Dlaczego o tym mówił? W całej swojej naiwności wierzyła, że nigdy nie poruszą tego tematu, pozwoliwszy mu zatrzeć się pod nawałnicą pozostałych problemów.
Jak długo trwała cisza, która między nimi zaległa?
Gdzie miałby jej szukać, gdyby rozpadła się na atomy i znikła?
Dlaczego nie pozwolił jej trwać w tej delikatnej, porcelanowej iluzji?
- Ja nie... - nie chcę o tym mówić, zastygła jednak, trzęsąc się na siedzeniu. Chłód powrócił, wczepiając w nią szpony i rozrywając ją na równe połowy, aż z duszy buchnęła krew i błyskawicznie zamarzła. Mogłaby go okłamać, czemu nie? Powiedzieć, że w Tower uniknęła podłych zapędów, nie sprawdziłby tego. Ale on już wiedział. Wiedział, widział, jak umierał przed nim przerażony ptak. - Chcesz posłuchać? - wypluła z siebie nagle, podjudzona iskrą natury spuszczonej ze smyczy, pełna źle nakierowanego buntu. Wzrok poderwał się z podłogi i wycelował w niego tępym ostrzem, a wyrzut, który wcześniej w nim błyszczał, stał się wyraźniejszy. - O to ci chodzi? Chcesz usłyszeć, co gorszego przeżyłam? Mam ci opisać ile razy, jak wyglądali? Co dokładnie stękali? Jak szybko, jak często? Tego właśnie chcesz, Hectorze? Czy twoim zdaniem to pomoże na koszmary i larwy, które w sobie noszę? - z ułożonych na kolanach dłoni wzniosły się płomyki ciśnięte w przestrzeń, zduszone przez niewidzialne pięści powietrza, zanikające prędzej, niż się pojawiły. Gniew wylewał się z kruchej formy, wypełniał ją w sposób, który zdawał się ordynarnie wręcz słodki, uzależniający. Nie chciała jednak zadać mu bólu, nawet kiedy sprawiał, że kręciło się jej w głowie; ogniki wydostały się z niej samoistnie, poczuła je, ale ich nie zauważyła, zbyt skupiona na świdrowaniu go wzrokiem. Molestowana przez więziennych strażników, wyniszczona na przestrzeni półrocza, zredukowana do chorego cienia samej siebie. Ledwo odzyskująca dawne ja, odbudowująca charakter. Tym była, o tym chciał słuchać? Czy w tym znajdował się klucz, mogący wyzwolić ją z tych kajdan? Gdzieś pod złością zatliło się poczucie winy, ale jeszcze nie pozwoliła mu wychynąć, wręcz desperacko przylegając do wypełniającego ją ciepła gniewu, który przecież był lepszy niż ciemność wyrzutów i nakierowanej na własne serce nienawiści. Lepszy od zrozumienia, że mogłaby wyzdrowieć, gdyby pozwoliła ranom już się zabliźnić, zamiast uparcie ich nie widzieć.
| ognisty temperament
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Przejdź do rzeczy. - upomniał się. Może dlatego dziś uciekał, może czuł się zbyt obnażony, zbyt zaspany, zbyt przywiązany do młodej pacjentki, zbyt bezbronny w salonie z rodzinnymi pamiątkami, a nie urządzonym pod własne dyktando gabinecie. Widział jej niepewny wzrok, widział, że zranił ją ucieczką, improwizacją. Że wypadł z roli.
Wszedł w nią zatem ponownie, być może nadmiernie rekompensując sobie i pacjentce pierwotne zawahanie.
-To metafory, nie odpowiedzi. - skwitował, może nieco zbyt chłodno i punktowo, może bez zwyczajowej łagodności. Zaniepokoił się, jej słowami, tym stwierdzeniem, głębią tej rany i grozą tej metafory, ale w tym niepokoju troska magipsychiatry zmieszała się z troską nieco głębszą, troską kogoś, kto znał już Celine od kilku miesięcy i współczuł jej szczerze. Nie dopuścił zatem niepokoju na powierzchnię, wybierając maskę bezpiecznej logiki. Struktur i ram, tego Celine potrzebowała, prawda? Porządku w tej chaotycznej nocy. Odpowiedzi, o które tak prosiła.
-Wygodne metafory, nieprawdaż? - wypunktował. -Bo martwi nic nie czują. Nie muszą nic czuć. - odpowiedział jej od razu. Mogłaby mydlić innym oczy, mogła mydlić sobie oczy, martwa, nieszczęśliwa, podgryzana przez robaki, ale on wiedział czym to w istocie jest. Ucieczką, bo tak cudownie nic nie czuć. Ucieczką chłopca, który chciał być duchem. Ucieczką mężczyzny, który tak wielokrotnie igrał z pokusą skończenia tego wszystkiego. Ucieczką wdowca, który wolał nic nie czuć po śmierci żony niż przyznać, że czuje ulgę. -Ale te wspomnienia wracają, w koszmarach, więc robaki gryzą tym dalej, tym zażarciej, bo liczysz, że kiedyś wygryzą je wszystkie. - ale to nie było rozwiązanie, bo dalej istniały dwie drogi. Albo Celine spełni swoje marzenie i przestanie czuć, zupełnie jak on, a może kiedyś trafi nawet na podobną pustkę jaką czuł w lutym gdy po raz pierwszy stuprocentowo osiągnął swoje marzenie i omal nie stracił przez to siostry i syna... albo, co bardziej prawdopodobne, robaki zagnają ją do kolejnego psychotycznego epizodu, który kiedyś skończy się nie na jego werandzie, a na wysokim moście lub z nożykiem w ręce.
Zmartwił się, a na zmartwienia zawsze reagował jeszcze ściślejszą maską obojętności i słowną agresją - kiedyś to zanalizuje i zrozumie, ale chwilowo miał swoich pacjentów, miał swoją pacjentkę, cierpiącą i drżącą i...
...prawdziwie rozgniewaną?
Urwał, obserwując z mieszanką dumy i fascynacji, jak zrzuciła maskę - jak zmieniła się jej twarz, upiornie teraz piękna, jak jej spojrzenie ciskało iskry, jak wokół dłoni uformował się najprawdziwszy ogień. Wiedział, że gniewała się na niego na początku ich spotkań, ale wtedy maskowała to tarczą lęku, wtedy nie obnażyła prawdziwej siebie - ani zranionej, przechodzącej żałobę (gniew to etap żałoby) po doznanej krzywdzie dziewczyny; ani półwili o ognistym temperamencie.
Zdolnej do wykrztuszenia słów, które wzbudziły taki dyskomfort i poczucie winy, jakie on musiał wzbudzić w niej. Chcesz posłuchać? Może innego dnia byłby gotów na takie pytanie, ale nie po tym, gdy przebudził się ze snu, w którym samemu był podobny do jej oprawców.
Gorąco i dym iskrzyły w powietrzu.
-Nie chcę. Nie jestem taki, nie chcę być taki. Nie myśl o tym, Celine, będzie dobrze, Celine. - to powiedziałby teraz jej brat, jej przyjaciel, jej nieżyjący ojciec, albo wrażliwy człowiek, którym czasami pragnął być Hector Vale. W tej konkretnej chwili. Przez myśl przemknęło mu, że zamiast ognia mogłaby użyć legendarnego uroku, a on - zaspany, rozproszony - prawdopodobnie spełniłby jej wolę i momentalnie się zamknął i nawet tego nie zauważył.
Ale czuł się trzeźwy, umysł miał ostry jak brzytwa, stał na rozdrożu.
-Chcę. - odpowiedział magipsychiatra Hector Vale. -Nie zaszokujesz mnie, Celine, wiem jak podli potrafią być mężczyźni. - upomniał ją. Nie zaszokujesz mnie, ale zdołałaś wprawić mnie w mdłe poczucie winy, a to mało komu się udaje. - pomyślał, ale do tego nigdy się nie przyzna.
Wiszące w powietrzu płomienie rozpływały się, opadały, aż...
-Balneo. - usiłując nie zdradzać zaskoczenia, wycelował na prawo od jej fotela, dostrzegając płomień, który zajął jedną z ciężkich zasłon. Wiadro zmaterializowało się niedaleko dymu, woda oblała zasłonę i dywan po matce i nogi fotela, ale przynajmniej nic nie ochlapało samej Celine.
-Jak musieli zareagować na kogoś... takiego. - dodał ciszej, spoglądając na jej dłonie, na srebrne włosy, by wreszcie znów zatrzymać spojrzenie - już mniej konfrontacyjne, smutne, na jej twarzy. -To nie ja muszę o tym słuchać, Celine i nie muszę znać detali - ale to ty musisz się zmierzyć z tym, że to miało miejsce. Znienawidzić ich, zemścić się w myślach albo na moich zasłonach, przeżyć żałobę, nauczyć się żyć od nowa i iść dalej. Martwi tego nie robią, życie jest trudniejsze. - dokończył, łagodnie. -...ale chyba tego warte. - dokończył ciszej, bezradnie, na moment wypadając z roli.
Wszedł w nią zatem ponownie, być może nadmiernie rekompensując sobie i pacjentce pierwotne zawahanie.
-To metafory, nie odpowiedzi. - skwitował, może nieco zbyt chłodno i punktowo, może bez zwyczajowej łagodności. Zaniepokoił się, jej słowami, tym stwierdzeniem, głębią tej rany i grozą tej metafory, ale w tym niepokoju troska magipsychiatry zmieszała się z troską nieco głębszą, troską kogoś, kto znał już Celine od kilku miesięcy i współczuł jej szczerze. Nie dopuścił zatem niepokoju na powierzchnię, wybierając maskę bezpiecznej logiki. Struktur i ram, tego Celine potrzebowała, prawda? Porządku w tej chaotycznej nocy. Odpowiedzi, o które tak prosiła.
-Wygodne metafory, nieprawdaż? - wypunktował. -Bo martwi nic nie czują. Nie muszą nic czuć. - odpowiedział jej od razu. Mogłaby mydlić innym oczy, mogła mydlić sobie oczy, martwa, nieszczęśliwa, podgryzana przez robaki, ale on wiedział czym to w istocie jest. Ucieczką, bo tak cudownie nic nie czuć. Ucieczką chłopca, który chciał być duchem. Ucieczką mężczyzny, który tak wielokrotnie igrał z pokusą skończenia tego wszystkiego. Ucieczką wdowca, który wolał nic nie czuć po śmierci żony niż przyznać, że czuje ulgę. -Ale te wspomnienia wracają, w koszmarach, więc robaki gryzą tym dalej, tym zażarciej, bo liczysz, że kiedyś wygryzą je wszystkie. - ale to nie było rozwiązanie, bo dalej istniały dwie drogi. Albo Celine spełni swoje marzenie i przestanie czuć, zupełnie jak on, a może kiedyś trafi nawet na podobną pustkę jaką czuł w lutym gdy po raz pierwszy stuprocentowo osiągnął swoje marzenie i omal nie stracił przez to siostry i syna... albo, co bardziej prawdopodobne, robaki zagnają ją do kolejnego psychotycznego epizodu, który kiedyś skończy się nie na jego werandzie, a na wysokim moście lub z nożykiem w ręce.
Zmartwił się, a na zmartwienia zawsze reagował jeszcze ściślejszą maską obojętności i słowną agresją - kiedyś to zanalizuje i zrozumie, ale chwilowo miał swoich pacjentów, miał swoją pacjentkę, cierpiącą i drżącą i...
...prawdziwie rozgniewaną?
Urwał, obserwując z mieszanką dumy i fascynacji, jak zrzuciła maskę - jak zmieniła się jej twarz, upiornie teraz piękna, jak jej spojrzenie ciskało iskry, jak wokół dłoni uformował się najprawdziwszy ogień. Wiedział, że gniewała się na niego na początku ich spotkań, ale wtedy maskowała to tarczą lęku, wtedy nie obnażyła prawdziwej siebie - ani zranionej, przechodzącej żałobę (gniew to etap żałoby) po doznanej krzywdzie dziewczyny; ani półwili o ognistym temperamencie.
Zdolnej do wykrztuszenia słów, które wzbudziły taki dyskomfort i poczucie winy, jakie on musiał wzbudzić w niej. Chcesz posłuchać? Może innego dnia byłby gotów na takie pytanie, ale nie po tym, gdy przebudził się ze snu, w którym samemu był podobny do jej oprawców.
Gorąco i dym iskrzyły w powietrzu.
-Nie chcę. Nie jestem taki, nie chcę być taki. Nie myśl o tym, Celine, będzie dobrze, Celine. - to powiedziałby teraz jej brat, jej przyjaciel, jej nieżyjący ojciec, albo wrażliwy człowiek, którym czasami pragnął być Hector Vale. W tej konkretnej chwili. Przez myśl przemknęło mu, że zamiast ognia mogłaby użyć legendarnego uroku, a on - zaspany, rozproszony - prawdopodobnie spełniłby jej wolę i momentalnie się zamknął i nawet tego nie zauważył.
Ale czuł się trzeźwy, umysł miał ostry jak brzytwa, stał na rozdrożu.
-Chcę. - odpowiedział magipsychiatra Hector Vale. -Nie zaszokujesz mnie, Celine, wiem jak podli potrafią być mężczyźni. - upomniał ją. Nie zaszokujesz mnie, ale zdołałaś wprawić mnie w mdłe poczucie winy, a to mało komu się udaje. - pomyślał, ale do tego nigdy się nie przyzna.
Wiszące w powietrzu płomienie rozpływały się, opadały, aż...
-Balneo. - usiłując nie zdradzać zaskoczenia, wycelował na prawo od jej fotela, dostrzegając płomień, który zajął jedną z ciężkich zasłon. Wiadro zmaterializowało się niedaleko dymu, woda oblała zasłonę i dywan po matce i nogi fotela, ale przynajmniej nic nie ochlapało samej Celine.
-Jak musieli zareagować na kogoś... takiego. - dodał ciszej, spoglądając na jej dłonie, na srebrne włosy, by wreszcie znów zatrzymać spojrzenie - już mniej konfrontacyjne, smutne, na jej twarzy. -To nie ja muszę o tym słuchać, Celine i nie muszę znać detali - ale to ty musisz się zmierzyć z tym, że to miało miejsce. Znienawidzić ich, zemścić się w myślach albo na moich zasłonach, przeżyć żałobę, nauczyć się żyć od nowa i iść dalej. Martwi tego nie robią, życie jest trudniejsze. - dokończył, łagodnie. -...ale chyba tego warte. - dokończył ciszej, bezradnie, na moment wypadając z roli.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jakże wygodne, tak, miała ochotę sarknąć, że wygoda porównania do martwego ciała, trupa bez uczuć, zmartwień i miłości, w istocie jej odpowiadała. Zamiast tego jednak zamilkła. Miał rację, nieświadomie wybierała analogię, która wymazywała z niej emocje i pozostawiała ją ledwie białą kartką, niezapisaną przez doświadczenia, które złamały kręgosłup i wypiły krew. W chwili trzeźwości umysłu przyznałaby się do tego, że widząc siebie jako truchło rzeczywiście uciekała od zobowiązania, jakim był ból rezonujący z niezdrowo zasklepionej rany. Z kości, która zrosła się pod nieodpowiednim kątem i wbijała się w skórę przy każdym ruchu. Jej oczy otwarły się szerzej, przez moment po prostu zdumione. Wwiercał się głębiej niż kiedykolwiek indziej, czyżby poranek pozbawił go zahamowań? Uwolnił w nim bezdusznego potwora o nieskończonym apetycie, który domagał się więcej i więcej? Nadzieja na to, że pewnego dnia rany znikną, zastąpione przez kolonie najedzonych i pulchnych, śliskich larw, była słodka i upojna, pozwalała z niepewnym uśmiechem spoglądać w przyszłość w oczekiwaniu na dzień, kiedy zostanie w niej już tylko pustka. Ale oboje wiedzieli, że to byłby koniec. Że wtedy pozostałoby jej jedynie wspięcie się na most i rzucenie się w rwące objęcia pobudzonej rzeki, w jej głębiny, które więcej nie wypuściłyby półwili z objęć. Może stałaby się panią z jeziora w tym nowym, katatonicznym życiu spędzonym w czyśćcu, wiecznym zawieszeniu. Może tak byłoby lepiej.
- Nie mówisz mi jak się ich pozbyć - zauważyła z zaskakująco ostrawą pretensją. To też musiało być wygodne - wytykanie błędów w jej logice i postrzeganiu, dobitne podkreślanie, że jej kroki nie miały przed sobą drzewa o soczystych owocach, a zgniliznę. Nie robił z tym jednak nic. Pozwalał słowom wybrzmieć i przerodzić się w popiół niezaspokojonych oczekiwań, co sprawiało, że Celine stawała się jeszcze bardziej spięta, uwrażliwiona na trudność tematów, którymi meandrowali w poszukiwaniu remedium. Tego nie była świadoma - źle rozumiała to, dokąd ją prowadził, nie widziała sensu w zabiegu, który miał skonfrontować ją z koszmarem. Jeszcze nie.
Wydawało się jej za to, że ją atakował.
Rozczarował ją?
Czy to ona rozczarowała jego?
Potwierdzenie Hectora na chwilę odebrało jej dech. Mimo wszystko, mimo brawurowego wyzwania rzuconego mu jak pojedynkową rękawicę, nie spodziewała się, że odpowie jej w ten sposób i przyzna, że faktycznie właśnie na tym mu zależało. Gniewne oczy błysnęły poruszeniem, wyprostowała plecy i odsunęła się do tyłu, mocniej napierając na oparcie fotela, zwiększając oddzielający ich dystans. Czy naprawdę mogła mu ufać? Gdzieś obok chlusnęła woda, ale to nie miało znaczenia, firany równie dobrze mogłyby nie istnieć. Rzeczywistość wokół nich rozpadała się wraz z każdym uderzeniem serca, dudniącym w klatce żeber jak dzwon. Ten dźwięk ją ogłuszał. Piszczał w uszach, wprawiając w drżenie całe jej wnętrze. Dlaczego, Hectorze?
- Jak? Nie wiesz jak? - szepnęła, pełna niedowierzania. Jej ruchy stały się frenetyczne, urywane, jakby fragmenty ich przejść przepadły w otchłani, przeskakując z jednego elementu na drugi. Drżała, trzęsła się, mdliły ją gniew, żal i przeszywający trzewia ból - fantomowy jak utracona kończyna. W pewnym znaczeniu coś utraciła. Siebie. - To jakby postawić owcę przed chudym i wygłodzonym wilkiem. Myślisz, że było inaczej? Że kiedyś się znudzili? Że przejadło im się owcze mięso i stracili zainteresowanie? - głos stawał się wyższy, wpadał w akord paniki, nie opuściła jednak spojrzenia. - Widzę to w każdym lustrzanym odbiciu. Owcę, która musi poddać się zębom wilka, bo nie ma innego wyjścia. I wilka, który gryzie bez opamiętania, aż na kości nie zostanie ani skrawek ciała. Owcę, która się o to prosiła i której to się należało. Obrzydliwą. Nie mam już nic. Niczego mi nie zostawili. Rozbestwili się i używali sobie, kiedy mieli ochotę. Tak otwarcie mam mówić, to cię satysfakcjonuje? Nie mogę o tym zapomnieć. Nie mogę! To nie jest mierzenie się z tym? To nie wystarczy? - mówiła pospiesznie, panicznie, wyrzucając z siebie słowa jak kanonadę gwałtownych zaklęć, niezdolna rozróżnić już swoich emocji. Wpadła w wir huraganu, a ten niósł ją gdzie tylko chciał. Rzucał ją naprzeciw Hectorowi i szeptał, że nigdy nie posądziłaby go o takie okrucieństwo. Tylko czy naprawdę był okrutny? Ogarniający nią gorąc wezbrał jeszcze mocniej, a ona jeszcze mocniej zatrzęsła się na fotelu, aż zsunęła się z jego krawędzi i usiadła na podłodze, naciągając na kolana materiał koszuli nocnej. Dopiero wtedy jej spojrzenie opadło. Oparła czoło na kolanach i zamknęła się w kokonie ciszy, trawiąc plątaninę myśli, ich węzły, których nie potrafiła zbyt sprawnie rozsupłać. - Ja... - urwała, zbierając się na odwagę - by wypowiedzieć wreszcie te słowa, które tak niszczyły ją od środka. Wypowiedzieć je przed nim i przed samą sobą. Przed przeznaczeniem, które doświadczyło ją w ten sposób. - Byłam w Tower of London i... i zostałam tam skrzywdzona - szepnęła. Kiedy z oczu pociekły ciepłe łzy? Kiedy zadrżały ramiona, już nie w złości, ale niemocy? Niewidzialne ciśnienie wydostało się z niej wraz z oddechem. - Z-zostałam skrzywdzona - powtórzyła głucho, łkając w materiał. Płacz targał jej ciałem, ale i oczyszczał: dopiero dzisiaj, tutaj, teraz, dopuściła do siebie istnienie tych krzywd i wypowiedziała je na głos, nadając im formę. Pozwoliła bliznom utworzyć się na skórze, zamiast udawać, że owa skóra była miękka i nieskażona. - Przeżyłam - szepnęła z ustami wciśniętymi w fałdy nocnej sukienki, a potem uniosła głowę i wyciągnęła przed siebie rozchybotane ramiona w niemej prośbie. W poszukiwaniu. Nie chciała już być z tym sama.
- Nie mówisz mi jak się ich pozbyć - zauważyła z zaskakująco ostrawą pretensją. To też musiało być wygodne - wytykanie błędów w jej logice i postrzeganiu, dobitne podkreślanie, że jej kroki nie miały przed sobą drzewa o soczystych owocach, a zgniliznę. Nie robił z tym jednak nic. Pozwalał słowom wybrzmieć i przerodzić się w popiół niezaspokojonych oczekiwań, co sprawiało, że Celine stawała się jeszcze bardziej spięta, uwrażliwiona na trudność tematów, którymi meandrowali w poszukiwaniu remedium. Tego nie była świadoma - źle rozumiała to, dokąd ją prowadził, nie widziała sensu w zabiegu, który miał skonfrontować ją z koszmarem. Jeszcze nie.
Wydawało się jej za to, że ją atakował.
Rozczarował ją?
Czy to ona rozczarowała jego?
Potwierdzenie Hectora na chwilę odebrało jej dech. Mimo wszystko, mimo brawurowego wyzwania rzuconego mu jak pojedynkową rękawicę, nie spodziewała się, że odpowie jej w ten sposób i przyzna, że faktycznie właśnie na tym mu zależało. Gniewne oczy błysnęły poruszeniem, wyprostowała plecy i odsunęła się do tyłu, mocniej napierając na oparcie fotela, zwiększając oddzielający ich dystans. Czy naprawdę mogła mu ufać? Gdzieś obok chlusnęła woda, ale to nie miało znaczenia, firany równie dobrze mogłyby nie istnieć. Rzeczywistość wokół nich rozpadała się wraz z każdym uderzeniem serca, dudniącym w klatce żeber jak dzwon. Ten dźwięk ją ogłuszał. Piszczał w uszach, wprawiając w drżenie całe jej wnętrze. Dlaczego, Hectorze?
- Jak? Nie wiesz jak? - szepnęła, pełna niedowierzania. Jej ruchy stały się frenetyczne, urywane, jakby fragmenty ich przejść przepadły w otchłani, przeskakując z jednego elementu na drugi. Drżała, trzęsła się, mdliły ją gniew, żal i przeszywający trzewia ból - fantomowy jak utracona kończyna. W pewnym znaczeniu coś utraciła. Siebie. - To jakby postawić owcę przed chudym i wygłodzonym wilkiem. Myślisz, że było inaczej? Że kiedyś się znudzili? Że przejadło im się owcze mięso i stracili zainteresowanie? - głos stawał się wyższy, wpadał w akord paniki, nie opuściła jednak spojrzenia. - Widzę to w każdym lustrzanym odbiciu. Owcę, która musi poddać się zębom wilka, bo nie ma innego wyjścia. I wilka, który gryzie bez opamiętania, aż na kości nie zostanie ani skrawek ciała. Owcę, która się o to prosiła i której to się należało. Obrzydliwą. Nie mam już nic. Niczego mi nie zostawili. Rozbestwili się i używali sobie, kiedy mieli ochotę. Tak otwarcie mam mówić, to cię satysfakcjonuje? Nie mogę o tym zapomnieć. Nie mogę! To nie jest mierzenie się z tym? To nie wystarczy? - mówiła pospiesznie, panicznie, wyrzucając z siebie słowa jak kanonadę gwałtownych zaklęć, niezdolna rozróżnić już swoich emocji. Wpadła w wir huraganu, a ten niósł ją gdzie tylko chciał. Rzucał ją naprzeciw Hectorowi i szeptał, że nigdy nie posądziłaby go o takie okrucieństwo. Tylko czy naprawdę był okrutny? Ogarniający nią gorąc wezbrał jeszcze mocniej, a ona jeszcze mocniej zatrzęsła się na fotelu, aż zsunęła się z jego krawędzi i usiadła na podłodze, naciągając na kolana materiał koszuli nocnej. Dopiero wtedy jej spojrzenie opadło. Oparła czoło na kolanach i zamknęła się w kokonie ciszy, trawiąc plątaninę myśli, ich węzły, których nie potrafiła zbyt sprawnie rozsupłać. - Ja... - urwała, zbierając się na odwagę - by wypowiedzieć wreszcie te słowa, które tak niszczyły ją od środka. Wypowiedzieć je przed nim i przed samą sobą. Przed przeznaczeniem, które doświadczyło ją w ten sposób. - Byłam w Tower of London i... i zostałam tam skrzywdzona - szepnęła. Kiedy z oczu pociekły ciepłe łzy? Kiedy zadrżały ramiona, już nie w złości, ale niemocy? Niewidzialne ciśnienie wydostało się z niej wraz z oddechem. - Z-zostałam skrzywdzona - powtórzyła głucho, łkając w materiał. Płacz targał jej ciałem, ale i oczyszczał: dopiero dzisiaj, tutaj, teraz, dopuściła do siebie istnienie tych krzywd i wypowiedziała je na głos, nadając im formę. Pozwoliła bliznom utworzyć się na skórze, zamiast udawać, że owa skóra była miękka i nieskażona. - Przeżyłam - szepnęła z ustami wciśniętymi w fałdy nocnej sukienki, a potem uniosła głowę i wyciągnęła przed siebie rozchybotane ramiona w niemej prośbie. W poszukiwaniu. Nie chciała już być z tym sama.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Wbił w nią przeszywające spojrzenie, bo musiał patrzeć, czujnie i trzeźwo – powstrzymać tą część psychiki, która nie chciała widzieć. Kontrolował tempo własnego oddechu, wdech, wydech, bo nie mógł wstrzymać oddechu (tak, jak nakazywał instynkt w chwilach niepewności i strachu, zniknij, Hectorze, albo udawaj trupa aż staniesz się jednym z nich, aż nie poczujesz już nic), bo musiał zachować kontrolę. Nad sobą. Nad każdym wdechem i wydechem. Nad tempem rozmowy, nad precyzyjnym, chirurgicznym przekraczaniem granic. W takich chwilach, tych, gdy zrzucał maskę łagodności i wymierzał pacjentom psychiczne ciosy – a ich oczy otwierały się szeroko, jak oczy prostytutek w Wenus gdy przekraczał granice – czuł się, jakby wcale nie siedział w fotelu podczas intelektualnej i czasami żmudnej pracy.
Czuł się, jakby chodził po linie. Ba, czuł się jakby tańczył na linie. Zawieszonej tak wysoko, że każdy krok wiązał się z ryzykiem upadku i zgruchotania wszystkiego, ale właśnie to było ekscytujące, bo przekraczanie granic pacjentów było chyba najbardziej ryzykowną i najbardziej ekscytującą rzeczą, na którą mógł sobie pozwolić chłopiec przykuty od dziecka do laski i do ziemi. Jedyny raz w życiu sięgał wtedy niebios i w dodatku był w tym cholernie dobry.
Tyle, że czasami – rzadko, wśród tych pacjentów i osób, do których zbyt się przywiązał – coś ciągnęło go w dół, przypominało o świecie poza liną. Grymas bólu na twarzy jasnowłosego pacjenta, który już od dawna nie był jego pacjentem. Szklisty wzrok Theo, który niespodziewanie stał się przyjacielem. Ostre spojrzenie Lety, której nie tyle nie potrafił pomóc, co bał się próbować. Bunt w głosie syna, który odmawiał wytłumaczenia swojej nagłej i niezrozumiałej fobii przed miotłami.
Rozszerzone, zaskoczone, przerażone oczy Celine.
Pierwszy raz jej to zrobił, pierwszy raz opuścił maskę łagodności i cierpliwości. Wcześniej nie musiał – tłumaczył sobie, unikając niepokojącej myśli, że może po prostu nie chciał. I jeszcze bardziej niepokojącej myśli, że może ona tego nie chciała.
Teraz zobaczyła go naprawdę i może mógłby jeszcze zeskoczyć z liny i udawać, że nigdy nie rozpoczął tego tańca, ale wtedy spadliby oboje, bo gdy dopuszczał ludzi za blisko, nie umiał im już pomóc. Spadliby prędzej lub później. W ciemną toń, która zawsze czekała na dole na niego, dławiąca, ale znajoma, w której zawsze kończył i zawsze skończy niezależnie od przebłysków światła. On tak, ale ona nie musiała. Ona nie tonęła od zawsze, ją Tower wepchnęło w te odmęty – a on miał jeszcze szansę pomóc jej wspiąć się na brzeg.
Powziąwszy decyzję, był uparty, choćby miało boleć. Pozwolił zatem jej ostrym pretensjom wybrzmieć, pozwolił płomieniom rozbłysnąć, odpowiedział – niemalże automatycznie, bo w tym tańcu potrafił przecież prowadzić – że chce usłyszeć. A ona wybuchła, tak jak przewidział.
I nie cofnęła wzroku – tego nie przewidział, to go zaintrygowało. Jakaś część jego nie chciała tego słuchać ani tego widzieć, ale stłumił tą część i spoglądał Celine prosto w oczy i słuchał, słuchał, słuchał. Już nie komentował, nie odpowiadał, nie reagował na pytania retoryczne – w pewnym momencie wstrzymał oddech, ale potem przypomniał sobie żeby wziąć wdech, wydech, wdech…
Czy to cię satysfakcjonuje? Ból dźwięczący w wysokim głosie i płomiennym spojrzeniu, frenetyczne dreszcze ciała, wyobrażenie opisywanych scen – Celine odarta ze wszystkiego, równie drobna i bezbronna jak na jego fotelu, ale na twardej posadzce celi…
…zsunęła się na posadzkę, na parkiet. Dobrze, że tak naprawdę go o to nie pytała. Dobrze, że nie musiał odpowiadać na to sam przed sobą.
Spiął podświadomie mięśnie (tak mocno, że te zaciśnięte wokół parodii udowej kości, zaczęły pulsować znajomym bólem) i rozluźnił je dopiero, gdy wyznanie, na które tyle czekał wreszcie padło.
Prawdę mówiąc, szybciej i klarowniej niż się spodziewał.
-Przeżyłaś. – odszepnął. -Przeżyłaś. – powtórzył, wciąż cicho, ale pewniej i wyraźniej. Przeżyłaś tamte tygodnie i przeżyłaś tą rozmowę.
Wyciągnięte w jego stronę ramiona nie mieściły się w przewidzianym scenariuszu.
To, że (gdy już wreszcie zamrugał) miał szkliste oczy – on, chłopiec, który nie potrafił płakać, a już na pewno nie przy pacjentach – tym bardziej się w nim nie mieściło.
-To, co ci robili, to nie jest i nigdy nie była twoja wina. – zanim scenariusz się rozpadnie, musiał doprowadzić go do końca. -A oni nie byli tylko wilkami, w których naturze leży rozszarpywanie owiec. Jesteś człowiekiem, Celine – człowiekiem, nie wilą, nie c z y m ś innym -a oni widzieli, że jesteś bezbronna i widzieli, że cierpisz. I wybrali, świadomie, że uczynią ci krzywdę. – bo mężczyźni, nawet ci, którzy mają żony i dzieci, nawet ci o cierpliwym spojrzeniu i łagodnym uśmiechu, nawet mężczyzna, który ci to mówi – są zdolni do takich podłości i do takich wyborów.
-Koniec terapii na dziś. – dokończył scenariusz, zamknął rytuał, i dopiero wtedy – mówił prędko, by ramiona jej nie ścierpły – zsunął się z fotela, na klęczki, by z pewnym (ale mniejszym niż się spodziewał) wahaniem odpowiedzieć na jej gest, wziąć ją w ramiona, podnieść. Lekko ułożył dłoń na jej łopatce (była taka szczupła), jakby bał się przekraczać pewnych granic, ale na tyle pewnie by mogła się oprzeć, samej klęknąć, wyprostować.
-Przeżyłaś i jestem z ciebie dumny, Celine. - terapeuta też, ale po prostu j a. -I będziesz żyć dalej, i nie zawsze będzie to łatwe i nie zawsze ból minie - czy gdyby wiedział o tym przed laty, podzieliłby się tą prawdą z chłopcem, który tak bardzo chciał naprawić ból swój i wszystkich wkoło, szukając odpowiedzi w kolejnych książkach? - ale możesz żyć długo i szczęśliwie. - bo choć Mojry plotą czasem tragedie, a nie baśnie, i nie da się z tym nic zrobić i niektórych kalectw nie da się wyleczyć, to jej życie wciąż mogło być baśnią, a blizny po jej ranach mogły zblednąć na tyle, by w dobrych dniach sprawiać pozory nieistnienia.
Czuł się, jakby chodził po linie. Ba, czuł się jakby tańczył na linie. Zawieszonej tak wysoko, że każdy krok wiązał się z ryzykiem upadku i zgruchotania wszystkiego, ale właśnie to było ekscytujące, bo przekraczanie granic pacjentów było chyba najbardziej ryzykowną i najbardziej ekscytującą rzeczą, na którą mógł sobie pozwolić chłopiec przykuty od dziecka do laski i do ziemi. Jedyny raz w życiu sięgał wtedy niebios i w dodatku był w tym cholernie dobry.
Tyle, że czasami – rzadko, wśród tych pacjentów i osób, do których zbyt się przywiązał – coś ciągnęło go w dół, przypominało o świecie poza liną. Grymas bólu na twarzy jasnowłosego pacjenta, który już od dawna nie był jego pacjentem. Szklisty wzrok Theo, który niespodziewanie stał się przyjacielem. Ostre spojrzenie Lety, której nie tyle nie potrafił pomóc, co bał się próbować. Bunt w głosie syna, który odmawiał wytłumaczenia swojej nagłej i niezrozumiałej fobii przed miotłami.
Rozszerzone, zaskoczone, przerażone oczy Celine.
Pierwszy raz jej to zrobił, pierwszy raz opuścił maskę łagodności i cierpliwości. Wcześniej nie musiał – tłumaczył sobie, unikając niepokojącej myśli, że może po prostu nie chciał. I jeszcze bardziej niepokojącej myśli, że może ona tego nie chciała.
Teraz zobaczyła go naprawdę i może mógłby jeszcze zeskoczyć z liny i udawać, że nigdy nie rozpoczął tego tańca, ale wtedy spadliby oboje, bo gdy dopuszczał ludzi za blisko, nie umiał im już pomóc. Spadliby prędzej lub później. W ciemną toń, która zawsze czekała na dole na niego, dławiąca, ale znajoma, w której zawsze kończył i zawsze skończy niezależnie od przebłysków światła. On tak, ale ona nie musiała. Ona nie tonęła od zawsze, ją Tower wepchnęło w te odmęty – a on miał jeszcze szansę pomóc jej wspiąć się na brzeg.
Powziąwszy decyzję, był uparty, choćby miało boleć. Pozwolił zatem jej ostrym pretensjom wybrzmieć, pozwolił płomieniom rozbłysnąć, odpowiedział – niemalże automatycznie, bo w tym tańcu potrafił przecież prowadzić – że chce usłyszeć. A ona wybuchła, tak jak przewidział.
I nie cofnęła wzroku – tego nie przewidział, to go zaintrygowało. Jakaś część jego nie chciała tego słuchać ani tego widzieć, ale stłumił tą część i spoglądał Celine prosto w oczy i słuchał, słuchał, słuchał. Już nie komentował, nie odpowiadał, nie reagował na pytania retoryczne – w pewnym momencie wstrzymał oddech, ale potem przypomniał sobie żeby wziąć wdech, wydech, wdech…
Czy to cię satysfakcjonuje? Ból dźwięczący w wysokim głosie i płomiennym spojrzeniu, frenetyczne dreszcze ciała, wyobrażenie opisywanych scen – Celine odarta ze wszystkiego, równie drobna i bezbronna jak na jego fotelu, ale na twardej posadzce celi…
…zsunęła się na posadzkę, na parkiet. Dobrze, że tak naprawdę go o to nie pytała. Dobrze, że nie musiał odpowiadać na to sam przed sobą.
Spiął podświadomie mięśnie (tak mocno, że te zaciśnięte wokół parodii udowej kości, zaczęły pulsować znajomym bólem) i rozluźnił je dopiero, gdy wyznanie, na które tyle czekał wreszcie padło.
Prawdę mówiąc, szybciej i klarowniej niż się spodziewał.
-Przeżyłaś. – odszepnął. -Przeżyłaś. – powtórzył, wciąż cicho, ale pewniej i wyraźniej. Przeżyłaś tamte tygodnie i przeżyłaś tą rozmowę.
Wyciągnięte w jego stronę ramiona nie mieściły się w przewidzianym scenariuszu.
To, że (gdy już wreszcie zamrugał) miał szkliste oczy – on, chłopiec, który nie potrafił płakać, a już na pewno nie przy pacjentach – tym bardziej się w nim nie mieściło.
-To, co ci robili, to nie jest i nigdy nie była twoja wina. – zanim scenariusz się rozpadnie, musiał doprowadzić go do końca. -A oni nie byli tylko wilkami, w których naturze leży rozszarpywanie owiec. Jesteś człowiekiem, Celine – człowiekiem, nie wilą, nie c z y m ś innym -a oni widzieli, że jesteś bezbronna i widzieli, że cierpisz. I wybrali, świadomie, że uczynią ci krzywdę. – bo mężczyźni, nawet ci, którzy mają żony i dzieci, nawet ci o cierpliwym spojrzeniu i łagodnym uśmiechu, nawet mężczyzna, który ci to mówi – są zdolni do takich podłości i do takich wyborów.
-Koniec terapii na dziś. – dokończył scenariusz, zamknął rytuał, i dopiero wtedy – mówił prędko, by ramiona jej nie ścierpły – zsunął się z fotela, na klęczki, by z pewnym (ale mniejszym niż się spodziewał) wahaniem odpowiedzieć na jej gest, wziąć ją w ramiona, podnieść. Lekko ułożył dłoń na jej łopatce (była taka szczupła), jakby bał się przekraczać pewnych granic, ale na tyle pewnie by mogła się oprzeć, samej klęknąć, wyprostować.
-Przeżyłaś i jestem z ciebie dumny, Celine. - terapeuta też, ale po prostu j a. -I będziesz żyć dalej, i nie zawsze będzie to łatwe i nie zawsze ból minie - czy gdyby wiedział o tym przed laty, podzieliłby się tą prawdą z chłopcem, który tak bardzo chciał naprawić ból swój i wszystkich wkoło, szukając odpowiedzi w kolejnych książkach? - ale możesz żyć długo i szczęśliwie. - bo choć Mojry plotą czasem tragedie, a nie baśnie, i nie da się z tym nic zrobić i niektórych kalectw nie da się wyleczyć, to jej życie wciąż mogło być baśnią, a blizny po jej ranach mogły zblednąć na tyle, by w dobrych dniach sprawiać pozory nieistnienia.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Piekły ją płuca. Parzyło powietrze. Słowa torowały sobie drogę przez nici strun głosowych wbijając haki, dzięki którymi pięły się na powierzchnię, i rozpływały się w miękkim, bladym świetle poranka, jaki zdążył zawładnąć niebem. Wcześniej skąpana w czerwieni kopuła nabrała barwy jasnego błękitu roziskrzonego przez pomruki rozbudzonego zza linii horyzontu słońca. Wstało, żeby doświadczyć wydarzeń rozgrywających się w salonie magipsychiatry. Chciało być ich świadkiem, ich obserwatorem, podobnie jak kometa, która ujęła niewidzialną dłoń zaspanego kochanka i ciągnęła go wyżej, zapraszając, by rozgościł się obok niej.
Przeżyłaś. Jego głos dobiegał z góry, rozbrzmiewał w ciemności, którą osnuła własne ciało, jak drogowskaz morskiej latarni sprowadzającej ją na spokojniejsze wody. Najtrudniej było to z siebie wydusić, wyrzucić - przyznać, że areszt rozorał jej ciało ranami, których nie widać było gołym okiem. Teraz wreszcie mogła odetchnąć. Spróbować na nowo zasmakować chłodu powietrza, które płuca, wcześniej skurczone i obtoczone w płynnym żelazie, zaczęły przyjmować powoli, ale szczodrze. Jego tłumaczenia przedzierały się przez tumany spienionych myśli i zakorzeniały się w nich jak nowe sploty wijące świeższe gniazdo - jesteś człowiekiem, oni również byli ludźmi i dokonali decyzji, żeby cię zniszczyć. Świadomie pozwolili sobie spuścić bestie z uwięzi i rozkoszowali się bezkarnością. Wykorzystali cię, bo mogli. Czy to pomagało? Czy dzięki temu łatwiej przychodziło jej akceptować okoliczności, w których złamano jej kręgosłup i pogruchotano kości? Chyba tak, wreszcie mogła przekierować poczucie winy, zamiast kłębić je w uwrażliwionym sercu, ogarniętym płomieniem toczącej je infekcji. Obarczyć nim ludzi, którzy odpowiadali za przeżyte traumy. Nie wilki, nie potwory spod łóżka, a ludzi, którzy bawili się kosztem dziewczyny, która nie miała dokąd uciec.
Łzy odciskały słone ślady na materiale koszuli nocnej, aż utworzyły na nim małe kałuże bólu i ulgi rwące ją od środka; gdy Hector oznajmił, że terapia dobiegła końca, leciutko pokiwała głową, choć wydawało się jej, że ten gest, w rzeczywistości miałki i mizerny, załomotał ścianami czaszki i zapukał do skroni tępym bólem. Nie zniosłaby więcej, potrzebowała oddechu i samotności z przełomem, który nastąpił pod jego czujnym okiem, musiała wszystko to poukładać w myślach. Czy byłaby w stanie dojść do tego samego miejsca, gdyby nie jego przewodnictwo? Nie jego sprawna ekspertyza i pomysł na przeprowadzenie jej krętą ścieżką w kierunku, na którego krańcu oczekiwało ozdrowienie i akceptacja doświadczeń, jakie odcisnęły na niej piętna? Wątpiła, by pod skrzydłem innego terapeuty poczuła się tak bezpiecznie. Przestał być byle znajomym Yvette, do którego przyszła, wiedziona poleceniem kuzynki; zasłużył na zaufanie i udowodnił, że jego mądrość to nie mrzonka, lecz faktyczny skarb. Nie potrafiła jednak dzisiaj mu tego powiedzieć, zbyt poszatkowana ciężarem ostrza, które spadało na nią w poprzednich minutach, przylgnęła więc do Vale'a bez słowa, z twarzą wciśniętą w jego ramię. Miło było wyobrazić sobie, że w jego sylwetce, tej niepewnie stąpającej na jednej nodze, przesiadywał czasem duch jej tatka. Że przez niego przemawiał, wzniecając w sercu magipsychiatry prawdziwą przyjaźń, niemniej wartościową tylko dlatego, że ich spotkania zwykle okupowane były monetami. Może była naiwna, ale łatwiej było jej z myślą, że naprawdę ją lubił i że mu zależało.
I że był z niej dumny, na dźwięk tych słów z jej piersi wydobyła się kolejna salwa cichego łkania. Coś w tym prostym, ale ważnym stwierdzeniu było cenniejsze niż przekonanie, że przyszłość mogła malować się w jasnych, ciepłych barwach - nawet jeśli byłoby ledwie kłamstwem, którym karmił wszystkich pacjentów czyniących postępy, uwierzyła, że mówił szczerze, z dna serca, i że nie próbował jej oszukać.
- D-dziękuję - szepnęła drżąco, niepewnie, nie ufając jeszcze nadwyrężonemu płaczem głosowi. Za dzisiaj, za wszystko, za to, że znów pozwoliłeś mi wierzyć, mieć tę cienką, błyszczącą strużkę nadziei, która obmyła serce. Otworzyłeś mi drzwi, choć nie musiałeś, w godzinie, w której najbardziej tego potrzebowałam. - Mam nadzieję, że kiedyś... że kiedyś... Że będę mogła znów spojrzeć na siebie bez wstrętu, w-wiesz - powiedziała cicho po dłuższej, nieskończonej wręcz chwili milczenia, dopiero gdy szarpnięcia łez zelżały, pozwoliwszy jej odetchnąć dłuższą passą spokojniejszych wdechów i wydechów. Panika zbladła, zastąpiona przez wyczerpanie - innego rodzaju, bo to cielesne, zwykle zrodzone z tańca, zawsze wprawiało ją w przyjemne poczucie satysfakcji, natomiast stawanie naprzeciw koszmarom pozostawiało ją steraną i sfatygowaną. Bezwiednie oparła ciężar ciała na Hectorze, wiotka w jego ramionach, skupiona na powolnym, skrupulatnym oddechu, jakby musiała przypomnieć sobie w jaki sposób używa się płuc. - I uwierzę, ż-że bycie kobietą to nie powód do wstydu, a bycie półwilą t-to nie zbrodnia. Że... Można się tym cieszyć. Jakoś. Kiedyś - pociągnęła nosem i odchyliła się lekko, ocierając palcami policzki pod wciąż zaszklonymi oczyma. Emalia łez pozostawiała na jej dłoniach mokre ślady, a pod nią twarz wciąż miała czerwoną od spanikowanego bezdechu, ledwie już blednącą. Nie odsunęła się jednak, na powrót układając głowę na ramieniu magipsychiatry, z ciężarem powiek ciągnącym je w dół, znów zamykającym ją w ciasnym, bezpiecznym kokonie czerni, która przypominała głuszę pogrążonego w nocy lasu, nie otchłań koszmarów, które oczekiwały na pierwszą kroplę krwi zranionej ofiary. Tu było dobrze. Tu mogła odpocząć. Na drewnianym parkiecie w jego salonie, z ciepłem przyjaciela, które dodawało otuchy. - To byli ludzie - powtórzyła po nim prawie bezdźwięcznie. Oswojenie się z tą świadomością będzie wymagało czasu, ale w końcu nadejdzie. Ludzie, na których będzie mogła być zła, wściekła, których będzie mogła nienawidzić. - Pamiętam ich twarze, Hectorze... Kiedyś zapomnę? - spytała z nieśmiałą nadzieją, kruszącą się na krańcach melodii głosu. Czy były jak blizny, które zjaśnieją, ale zostaną na zawsze?
Przeżyłaś. Jego głos dobiegał z góry, rozbrzmiewał w ciemności, którą osnuła własne ciało, jak drogowskaz morskiej latarni sprowadzającej ją na spokojniejsze wody. Najtrudniej było to z siebie wydusić, wyrzucić - przyznać, że areszt rozorał jej ciało ranami, których nie widać było gołym okiem. Teraz wreszcie mogła odetchnąć. Spróbować na nowo zasmakować chłodu powietrza, które płuca, wcześniej skurczone i obtoczone w płynnym żelazie, zaczęły przyjmować powoli, ale szczodrze. Jego tłumaczenia przedzierały się przez tumany spienionych myśli i zakorzeniały się w nich jak nowe sploty wijące świeższe gniazdo - jesteś człowiekiem, oni również byli ludźmi i dokonali decyzji, żeby cię zniszczyć. Świadomie pozwolili sobie spuścić bestie z uwięzi i rozkoszowali się bezkarnością. Wykorzystali cię, bo mogli. Czy to pomagało? Czy dzięki temu łatwiej przychodziło jej akceptować okoliczności, w których złamano jej kręgosłup i pogruchotano kości? Chyba tak, wreszcie mogła przekierować poczucie winy, zamiast kłębić je w uwrażliwionym sercu, ogarniętym płomieniem toczącej je infekcji. Obarczyć nim ludzi, którzy odpowiadali za przeżyte traumy. Nie wilki, nie potwory spod łóżka, a ludzi, którzy bawili się kosztem dziewczyny, która nie miała dokąd uciec.
Łzy odciskały słone ślady na materiale koszuli nocnej, aż utworzyły na nim małe kałuże bólu i ulgi rwące ją od środka; gdy Hector oznajmił, że terapia dobiegła końca, leciutko pokiwała głową, choć wydawało się jej, że ten gest, w rzeczywistości miałki i mizerny, załomotał ścianami czaszki i zapukał do skroni tępym bólem. Nie zniosłaby więcej, potrzebowała oddechu i samotności z przełomem, który nastąpił pod jego czujnym okiem, musiała wszystko to poukładać w myślach. Czy byłaby w stanie dojść do tego samego miejsca, gdyby nie jego przewodnictwo? Nie jego sprawna ekspertyza i pomysł na przeprowadzenie jej krętą ścieżką w kierunku, na którego krańcu oczekiwało ozdrowienie i akceptacja doświadczeń, jakie odcisnęły na niej piętna? Wątpiła, by pod skrzydłem innego terapeuty poczuła się tak bezpiecznie. Przestał być byle znajomym Yvette, do którego przyszła, wiedziona poleceniem kuzynki; zasłużył na zaufanie i udowodnił, że jego mądrość to nie mrzonka, lecz faktyczny skarb. Nie potrafiła jednak dzisiaj mu tego powiedzieć, zbyt poszatkowana ciężarem ostrza, które spadało na nią w poprzednich minutach, przylgnęła więc do Vale'a bez słowa, z twarzą wciśniętą w jego ramię. Miło było wyobrazić sobie, że w jego sylwetce, tej niepewnie stąpającej na jednej nodze, przesiadywał czasem duch jej tatka. Że przez niego przemawiał, wzniecając w sercu magipsychiatry prawdziwą przyjaźń, niemniej wartościową tylko dlatego, że ich spotkania zwykle okupowane były monetami. Może była naiwna, ale łatwiej było jej z myślą, że naprawdę ją lubił i że mu zależało.
I że był z niej dumny, na dźwięk tych słów z jej piersi wydobyła się kolejna salwa cichego łkania. Coś w tym prostym, ale ważnym stwierdzeniu było cenniejsze niż przekonanie, że przyszłość mogła malować się w jasnych, ciepłych barwach - nawet jeśli byłoby ledwie kłamstwem, którym karmił wszystkich pacjentów czyniących postępy, uwierzyła, że mówił szczerze, z dna serca, i że nie próbował jej oszukać.
- D-dziękuję - szepnęła drżąco, niepewnie, nie ufając jeszcze nadwyrężonemu płaczem głosowi. Za dzisiaj, za wszystko, za to, że znów pozwoliłeś mi wierzyć, mieć tę cienką, błyszczącą strużkę nadziei, która obmyła serce. Otworzyłeś mi drzwi, choć nie musiałeś, w godzinie, w której najbardziej tego potrzebowałam. - Mam nadzieję, że kiedyś... że kiedyś... Że będę mogła znów spojrzeć na siebie bez wstrętu, w-wiesz - powiedziała cicho po dłuższej, nieskończonej wręcz chwili milczenia, dopiero gdy szarpnięcia łez zelżały, pozwoliwszy jej odetchnąć dłuższą passą spokojniejszych wdechów i wydechów. Panika zbladła, zastąpiona przez wyczerpanie - innego rodzaju, bo to cielesne, zwykle zrodzone z tańca, zawsze wprawiało ją w przyjemne poczucie satysfakcji, natomiast stawanie naprzeciw koszmarom pozostawiało ją steraną i sfatygowaną. Bezwiednie oparła ciężar ciała na Hectorze, wiotka w jego ramionach, skupiona na powolnym, skrupulatnym oddechu, jakby musiała przypomnieć sobie w jaki sposób używa się płuc. - I uwierzę, ż-że bycie kobietą to nie powód do wstydu, a bycie półwilą t-to nie zbrodnia. Że... Można się tym cieszyć. Jakoś. Kiedyś - pociągnęła nosem i odchyliła się lekko, ocierając palcami policzki pod wciąż zaszklonymi oczyma. Emalia łez pozostawiała na jej dłoniach mokre ślady, a pod nią twarz wciąż miała czerwoną od spanikowanego bezdechu, ledwie już blednącą. Nie odsunęła się jednak, na powrót układając głowę na ramieniu magipsychiatry, z ciężarem powiek ciągnącym je w dół, znów zamykającym ją w ciasnym, bezpiecznym kokonie czerni, która przypominała głuszę pogrążonego w nocy lasu, nie otchłań koszmarów, które oczekiwały na pierwszą kroplę krwi zranionej ofiary. Tu było dobrze. Tu mogła odpocząć. Na drewnianym parkiecie w jego salonie, z ciepłem przyjaciela, które dodawało otuchy. - To byli ludzie - powtórzyła po nim prawie bezdźwięcznie. Oswojenie się z tą świadomością będzie wymagało czasu, ale w końcu nadejdzie. Ludzie, na których będzie mogła być zła, wściekła, których będzie mogła nienawidzić. - Pamiętam ich twarze, Hectorze... Kiedyś zapomnę? - spytała z nieśmiałą nadzieją, kruszącą się na krańcach melodii głosu. Czy były jak blizny, które zjaśnieją, ale zostaną na zawsze?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Wahał się chwilę, czy rzucić na nią zaklęcie uspokajające, ale ostatecznie pozwolił się jej wypłakać, wierząc nie tylko w moc magii, a w moc prawdziwego katharsis. Działanie każdego Paxo kiedyś ustanie, a Celine, bohaterka prawdziwie greckiej tragedii, potrzebowała zmierzyć się z tłumionymi emocjami. Zderzenie było bolesne, prawda była bolesna, szloch był bolesny, ale miał nadzieję wierzył, że pomoże. Siedział obok w milczeniu, wykrztusiwszy kilka słów o dumie. Z niekomfortową świadomością, że teraz, gdy skończył oficjalnie terapię, współczuje jej prawdziwie. Jej cierpienie bolało i jego, choć zwykle potrafił odgrodzić się od świata niewidzialną szybą. Może to przez jej młody wiek, może przez nagłą potrzebę terapii w środku nocy i jego nieprzygotowanie. Tak czy siak, nie zdradził dyskomfortu i czekał cierpliwie aż łkanie ucichnie, uzdrowicielskim uchem nasłuchując tylko, czy Celine może zaczerpnąć tlenu gdy łapała ciężko oddech. Zbyt dobrze oswoił się z bólem – własnym i cudzym – by się niecierpliwić.
Przez głowę przemknęła mu tylko smutna, niewygodna myśl, że jej płacz – jeśli wtedy płakała, a nie wycofała się wgłąb siebie – nie robił takiego wrażenia na strażnikach.
Że gdyby płakała w Wenus, a Tower było dla nich jak Wenus, to tylko uśmiechnąłby się pod nosem.
W końcu płacz trochę ucichł, a ona odezwała się cicho. Podziękowanie brzmiało w ciemnym salonie gorzko i ambiwalentnie. Wiedział, że pomógł, ale wiedział też, że wskrzeszając wspomnienia sprawił jej namacalny ból.
-Wiem. - potwierdził cicho. Doskonale wiedział jak to jest, patrzeć na siebie ze wstrętem. Gdy był młodszy i gdy kompleksy z powodu własnych blizn i wątłej sylwetki były jego jedynymi problemami, nie spodziewałby się podobnych odczuć po ślicznych dziewczętach. Potem zaczął przyjmować pacjentów i rozumieć, że każdy zmaga się z własnymi demonami. A gdy zaczął chodzić do Wenus i widzieć w lustrze własnego ojca, zrozumiał już, czym są prawdziwe demony.
Przynajmniej nie masz bliźniaka, Celine. Wtedy to lustro patrzyłoby na ciebie ze wstrętem. Może i byli fizycznie niepodobni, ale wciąż byli swoimi lustrzanymi odbiciami i pewnie dlatego Victor w i e d z i a ł na kogo tak naprawdę patrzy. Musiał wiedzieć, skoro zamordował Beatrice i odczytał takie marzenie z pokerowej twarzy Hectora.
-Kompleksy mijają, a rany się goją. - szepnął. -Nawet wstyd kiedyś mija. To oni będą zawsze patrzyli w lustro ze świadomością, że zrobili komuś krzywdę. Będą mogli ją wypierać albo od niej uciekać, ale podświadomość przywołuje grzechy na powierzchnię w odpowiednim momencie. - odezwał się głośniej, z przekonaniem, czerpiąc z własnego doświadczenia. W przeciwnym wypadku kometa nie ukarałaby go lękiem o los Orestesa, przeznaczenie nie mściłoby się na synu za grzechy ojca.
-Oddychaj. - przypomniał jej mechanicznie, ale i tak wydawała się na tym skupiona. Była zbyt wyczerpana, by pamiętać ich lekcje oddychania - musiała je zatem dobrze przyswoić.
Naprawdę był z niej dumny. Tak dumny, że pomimo pewnej nieodpowiedniości tej chwili, nie cofnął ramienia. Pozwolił się jej na sobie oprzeć, bo musiała się na kimś oprzeć, ojca już nie miała, a Elric wyglądał na człowieka porządnego, ale nieskorego do rozumienia dziewczęcych emocji.
Hector był do tego lepiej wykwalifikowany, choć nawet on nie rozumiał półwilich emocji. Drgnął lekko gdy wspomniała o byciu półwilą, pierwszy raz tak otwarcie i na głos. Wiedział, że Celine nie czuje się z tym komfortowo, wyczytał to w jej mowie ciała i półsłówkach i gniewie z jakim mówiła o matce, ale nie naciskał. Samemu czuł się z tematem mniej komfortowo niż z kwestią nawet wykorzystywania seksualnego - bo go nie rozumiał. O półwilach słyszał tylko przesądy, albo ostrzeżenia, albo straszno-tragiczne historie, albo głupie dowcipy. Fakt, że poznał półwilę (prawdziwą, z poświadczeniem Yvette - a nie jedynie złudę męskich podejrzeń, nie jedynie kobietę piękną jak Beatrice) i przyjmował ją jako pacjentkę, był naukowo ekscytujący i na równi z przyjaźnią z Yvette wpłynął na jego decyzję o leczeniu dziewczyny, ale po pierwszej fali entuzjazmu odechciało mu się badać to naukowo (nie wiedział dlaczego) i wprawiać Celine w dyskomfort (nie wiedział dlaczego) i zaczął widzieć w niej po prostu Celine, nie licząc momentów w których (nie wiedział dlaczego) zatrzymywał na dłużej wzrok na jej srebrzystych włosach i wąskiej talii. Czasami zapominał o jej uroku, ponieważ roztropnie go na nim nie używała i na co dzień (na pewno) na niego nie działał, bo przecież prowadził terapię logicznie i z sukcesami i (prawie) jak zwykle. Zrobił co prawda dla dziewczyny kilka wyjątków (nie wiedział dlaczego...), ale zawsze to była jego spontaniczna decyzja, więc to po prostu przypadek, że owe wyjątki kumulowały się wokół tej pacjentki.
Teraz, gdy sama o tym wspomniała, nie czuł jednak chęci uniknięcia tematu - ba, musiał się jakoś wypowiedzieć - więc pierwszy raz pozwolił sobie na ciekawość.
Spytałby, jak Celine chce się tym cieszyć, ale podświadomie wolał nie znać odpowiedzi. Odpowiedzi związanej z zabawą mężczyznami i ich pożądaniem i ich uczuciami. Beatrice potrafiła się tak bawić, choć nie była półwilą, i taka zabawa kojarzyła mu się z czymś podłym - choć to nie on był ofiarą tej rudej żmii.
Wybrał neutralniejsze pytanie, pomocne dla siebie i dla swojej pacjentki.
-Jak to właściwie działa? - zapytał, podpierając się na lewej ręce aby w razie potrzeby mogła przytulić się mocniej. Czuł jej ciepło, srebro igrało przed oczyma, ale wciąż łudził się, że pozostaje w kokonie bezpieczeństwa. Że jej odpowiedź jedynie wzmocni ten kokon bezpieczeństwa. -Legendarny półwili urok? Wiem o nim tylko z mitów, głupich plotek. - i od pacjenta, który upierał się, że padł jego ofiarą, ale był po prostu chory. -Dziś pierwszy raz widziałem twój ogień. - ale nie pytał o ogień, ogień mógł rozproszyć czarodzieja, ale nie był - podobno - najpotężniejszą bronią półwili. -Mogłabyś... zdecydować, jak konkretnie... jak to działa? Obronić się dzięki genom, lub uciec? - zapytał, zastanawiając się, jak zadać kolejne pytanie, cisnące się do gardła. Włączasz t o tylko czasami, prawda?
Nigdy przy mnie, prawda? - ach, nie musiał o to pytać, to było retoryczne.
Zanim zdążył zadać więcej pytań, ona zadała kolejne. Trudne pytanie, na które powinien odpowiedzieć zgodnie z prawdą. Nigdy nie zapomnisz, Celine, a mi nie pomogło nawet spalenie portretu ojca.
Czuł przy sobie ciepło jej ciała, pachniała jak kwiaty, światło księżyca odbijało się w srebrnych włosach.
-Zapomnisz, obiecuję. - obiecał, choć nigdy nie składał obietnic bez pokrycia i zupełnie nie wiedział dlaczego akurat takie słowa spłynęły z jego warg.
Przez głowę przemknęła mu tylko smutna, niewygodna myśl, że jej płacz – jeśli wtedy płakała, a nie wycofała się wgłąb siebie – nie robił takiego wrażenia na strażnikach.
Że gdyby płakała w Wenus, a Tower było dla nich jak Wenus, to tylko uśmiechnąłby się pod nosem.
W końcu płacz trochę ucichł, a ona odezwała się cicho. Podziękowanie brzmiało w ciemnym salonie gorzko i ambiwalentnie. Wiedział, że pomógł, ale wiedział też, że wskrzeszając wspomnienia sprawił jej namacalny ból.
-Wiem. - potwierdził cicho. Doskonale wiedział jak to jest, patrzeć na siebie ze wstrętem. Gdy był młodszy i gdy kompleksy z powodu własnych blizn i wątłej sylwetki były jego jedynymi problemami, nie spodziewałby się podobnych odczuć po ślicznych dziewczętach. Potem zaczął przyjmować pacjentów i rozumieć, że każdy zmaga się z własnymi demonami. A gdy zaczął chodzić do Wenus i widzieć w lustrze własnego ojca, zrozumiał już, czym są prawdziwe demony.
Przynajmniej nie masz bliźniaka, Celine. Wtedy to lustro patrzyłoby na ciebie ze wstrętem. Może i byli fizycznie niepodobni, ale wciąż byli swoimi lustrzanymi odbiciami i pewnie dlatego Victor w i e d z i a ł na kogo tak naprawdę patrzy. Musiał wiedzieć, skoro zamordował Beatrice i odczytał takie marzenie z pokerowej twarzy Hectora.
-Kompleksy mijają, a rany się goją. - szepnął. -Nawet wstyd kiedyś mija. To oni będą zawsze patrzyli w lustro ze świadomością, że zrobili komuś krzywdę. Będą mogli ją wypierać albo od niej uciekać, ale podświadomość przywołuje grzechy na powierzchnię w odpowiednim momencie. - odezwał się głośniej, z przekonaniem, czerpiąc z własnego doświadczenia. W przeciwnym wypadku kometa nie ukarałaby go lękiem o los Orestesa, przeznaczenie nie mściłoby się na synu za grzechy ojca.
-Oddychaj. - przypomniał jej mechanicznie, ale i tak wydawała się na tym skupiona. Była zbyt wyczerpana, by pamiętać ich lekcje oddychania - musiała je zatem dobrze przyswoić.
Naprawdę był z niej dumny. Tak dumny, że pomimo pewnej nieodpowiedniości tej chwili, nie cofnął ramienia. Pozwolił się jej na sobie oprzeć, bo musiała się na kimś oprzeć, ojca już nie miała, a Elric wyglądał na człowieka porządnego, ale nieskorego do rozumienia dziewczęcych emocji.
Hector był do tego lepiej wykwalifikowany, choć nawet on nie rozumiał półwilich emocji. Drgnął lekko gdy wspomniała o byciu półwilą, pierwszy raz tak otwarcie i na głos. Wiedział, że Celine nie czuje się z tym komfortowo, wyczytał to w jej mowie ciała i półsłówkach i gniewie z jakim mówiła o matce, ale nie naciskał. Samemu czuł się z tematem mniej komfortowo niż z kwestią nawet wykorzystywania seksualnego - bo go nie rozumiał. O półwilach słyszał tylko przesądy, albo ostrzeżenia, albo straszno-tragiczne historie, albo głupie dowcipy. Fakt, że poznał półwilę (prawdziwą, z poświadczeniem Yvette - a nie jedynie złudę męskich podejrzeń, nie jedynie kobietę piękną jak Beatrice) i przyjmował ją jako pacjentkę, był naukowo ekscytujący i na równi z przyjaźnią z Yvette wpłynął na jego decyzję o leczeniu dziewczyny, ale po pierwszej fali entuzjazmu odechciało mu się badać to naukowo (nie wiedział dlaczego) i wprawiać Celine w dyskomfort (nie wiedział dlaczego) i zaczął widzieć w niej po prostu Celine, nie licząc momentów w których (nie wiedział dlaczego) zatrzymywał na dłużej wzrok na jej srebrzystych włosach i wąskiej talii. Czasami zapominał o jej uroku, ponieważ roztropnie go na nim nie używała i na co dzień (na pewno) na niego nie działał, bo przecież prowadził terapię logicznie i z sukcesami i (prawie) jak zwykle. Zrobił co prawda dla dziewczyny kilka wyjątków (nie wiedział dlaczego...), ale zawsze to była jego spontaniczna decyzja, więc to po prostu przypadek, że owe wyjątki kumulowały się wokół tej pacjentki.
Teraz, gdy sama o tym wspomniała, nie czuł jednak chęci uniknięcia tematu - ba, musiał się jakoś wypowiedzieć - więc pierwszy raz pozwolił sobie na ciekawość.
Spytałby, jak Celine chce się tym cieszyć, ale podświadomie wolał nie znać odpowiedzi. Odpowiedzi związanej z zabawą mężczyznami i ich pożądaniem i ich uczuciami. Beatrice potrafiła się tak bawić, choć nie była półwilą, i taka zabawa kojarzyła mu się z czymś podłym - choć to nie on był ofiarą tej rudej żmii.
Wybrał neutralniejsze pytanie, pomocne dla siebie i dla swojej pacjentki.
-Jak to właściwie działa? - zapytał, podpierając się na lewej ręce aby w razie potrzeby mogła przytulić się mocniej. Czuł jej ciepło, srebro igrało przed oczyma, ale wciąż łudził się, że pozostaje w kokonie bezpieczeństwa. Że jej odpowiedź jedynie wzmocni ten kokon bezpieczeństwa. -Legendarny półwili urok? Wiem o nim tylko z mitów, głupich plotek. - i od pacjenta, który upierał się, że padł jego ofiarą, ale był po prostu chory. -Dziś pierwszy raz widziałem twój ogień. - ale nie pytał o ogień, ogień mógł rozproszyć czarodzieja, ale nie był - podobno - najpotężniejszą bronią półwili. -Mogłabyś... zdecydować, jak konkretnie... jak to działa? Obronić się dzięki genom, lub uciec? - zapytał, zastanawiając się, jak zadać kolejne pytanie, cisnące się do gardła. Włączasz t o tylko czasami, prawda?
Nigdy przy mnie, prawda? - ach, nie musiał o to pytać, to było retoryczne.
Zanim zdążył zadać więcej pytań, ona zadała kolejne. Trudne pytanie, na które powinien odpowiedzieć zgodnie z prawdą. Nigdy nie zapomnisz, Celine, a mi nie pomogło nawet spalenie portretu ojca.
Czuł przy sobie ciepło jej ciała, pachniała jak kwiaty, światło księżyca odbijało się w srebrnych włosach.
-Zapomnisz, obiecuję. - obiecał, choć nigdy nie składał obietnic bez pokrycia i zupełnie nie wiedział dlaczego akurat takie słowa spłynęły z jego warg.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lód pod jego stopami zaczynał się kruszyć. Kra łamała się pod ciężarem desperackich wręcz prób wmawiania sobie, że podejmowane przez niego decyzje wynikały z autonomicznych pobudek, niezmąconych żadnym dodatkowym wpływem. Błądził tym samym labiryntem co tysiące, dziesiątki lub setki tysięcy przed nim, zbyt dumny i dojrzały, by poddawać w wątpliwość swoją samodzielność, ślepo wierzący w niezachwianie swojego charakteru. Celine nie zastanawiała się nad tym, ile w zachowaniu Hectora było faktycznego Hectora, a ile Hectora poddającego się delikatnemu nimbowi otaczającej ją aury, magnetyzmowi zachęcającemu do pobłażliwości, życzliwości i krzesania z siebie imponującej brawury. Wygodniej było myśleć o nim jak o Hectorze naturalnym, prawdziwym, odpornym na żar wylewający się z ciała, syrenią pieśń wodzącą na pokuszenie, wprost w paszcze rozszalałych fal. Jak o Hectorze oklumencie.
Chociaż wątpiła w karmę dosięgającą jej oprawców, pokiwała spolegliwie głową, pociągnąwszy przy tym nosem, uniosła też dłoń, którą otarła mokre od łez policzki. Mężczyźni tacy jak oni, więzienne ogary z wywieszonymi ozorami i pazurami wydrapującymi w ciele głębokie żłobienia, nie miewali refleksji, które strącałyby ich z piedestału. Nie widzieli winy w swoich działaniach, zbyt zapatrzeni na czubek własnego nosa i granicę wygód zaspokajanych cudzym kosztem, bez baczenia na konsekwencje. Oszczędzili ostatnią świętość jej ciała nie ze współczucia lub dobrej woli, a dlatego, że za półwilę dziewicę mogli otrzymać sowitszą zapłatę w zainteresowanym burdelu. Jak mieliby spojrzeć w lustro i ujrzeć tam sylwetkę potwora? Łkała, wiedząc, że pewnego dnia o niej zapomną, podczas gdy to, co jej zrobili, będzie w niej żyć na zawsze.
Opierając czoło o jego ramię, nie dbała o to, że krople łez skapywały na materiał jego koszuli, pozostawiając na tkaninie mnogość wilgotnych plam. Egoistycznie korzystała z tego, że Hector jej nie odepchnął i opierała na nim ciężar powoli wyciszających się emocji, wiedząc, że u jego boku mogła po prostu je wypuścić, bo nawet gdyby rozpadła się na miliony drobnych atomów, byłby w stanie z powrotem ją poskładać. Z feerii gruzów ułożyłby posąg młodej kobiety, która oswajała swoje demony. Miała jedynie nadzieję, że jego syn dalej smacznie spał w cieple swojego łóżka i nie słyszał ani grama z tego, co z siebie wyrzucała, z symfonii bólu, wyrzutu i wstydu; to nie było nic, co powinno zasiać ziarno w dziecięcej głowie, zbyt plastycznej i podatnej na dopowiedzenia. Syna nie poskładałby chyba tak łatwo jak jej. W kotlinach więzów krwi trzeba było nawigować o wiele uważniej niż z przypadkowymi pacjentami, w gruncie rzeczy obcymi - a z dzieckiem? Mogłaby sobie tylko wyobrażać ile problemów by się z tego narodziło, mogłaby, ale nie chciała.
Jego pytanie sprawiło, że zastygła w przeciągającej się w nieskończoność ciszy, napiętej i ambiwalentnej. Zdawać by się mogło, że równie prawdopodobne było to, że za moment wybuchnie, jak i to, że podniesie się na równe nogi i po prostu wyjdzie, unikając zderzenia z naturalną dla mężczyzny ciekawością, z kimś, kto chciał zrozumieć, nie, potrzebował zrozumieć. Odsunęła się od niego powoli, jakby każdy oddzielający ich cal wtłaczał pomiędzy klęczące sylwetki niewidzialny ciężar, i oparła się plecami o fotel, podciągnąwszy kolana pod brodę. Znów otoczyła je rękoma, ani przez moment nie odszukując spojrzeniem wzroku Hectora. Ze wstydu? Z rozczarowania? Powinna przecież o tym rozmawiać, więc co w jego pytaniu tak ją dotknęło? Czy w ogóle istniał powód, czy tworzyła go sama, bo ogniskowanie odrazy na kimś innym było łatwiejsze, niż ogniskowanie jej na sobie?
- Legendarny - powtórzyła po nim z kwaśnym, cichym parsknięciem. Obiekt poematów i śpiewanych ballad, owoc idealizowanego pożądania i zgubnej miłości. - Mogłabym - odparła, zanurzając głos w krótkiej pauzie, zanim zdecydowała się kontynuować. - Mogłabym sprawić, że na moment się zapomnisz. Że poczujesz jak ogarnia cię ciepło, a myśli zaczynają tańczyć wokół mnie i tylko mnie. Że zachwyt zakleszczy cię tak mocno, że nawet oddychanie stanie się trudne. Mogłabym sprawić, że na chwilę nie widziałbyś poza mną świata. Jedno wielkie kłamstwo - wymruczała gorzko, sunąc opuszkami palców po przykrytych halką kolanach. Jej ciało koiło wstręt tym bezmyślnym, odruchowym gładzeniem, jakby uspokajało ogarnięty chandrą umysł. - To sztuczka wywołująca chwilowe zakochanie. Zakochanie wzięte z pożądania. Nigdy nie będzie trwała ani prawdziwa, ale zawsze przytłumi szansę na taką prawdę. Na czystą miłość - westchnęła, przenosząc jedną dłoń do skroni, którą pomasowała dwoma palcami, czując tętniący tam zalążek bólu. Tego poranka wykrztusiła z siebie zbyt wiele emocji, gromadziło się w niej zmęczenie, a mimo to z jej głosu nie wykorzeniła się napięta pogarda - wobec wszystkich półwil. Wobec samej siebie. - Ale z obroną bywa trudniej. To... Ryzyko. Każde świadome wykorzystanie czaru naraża nas na niebezpieczeństwo, bo może... może zrodzić obsesję. Niezdrową i napastliwą próbę usidlenia, która może różnie się skończyć... Mężczyzna w manii nie cofnie się przed niczym - sposępniała jeszcze bardziej i oparła czoło na jednym kolanie, unikając choćby skrawka widoku jego sylwetki, jego twarzy, malujących się tam emocji. Brzydził się nią teraz, kiedy już wiedział? Celine obnażyła się ze wszystkiego, pierwszy raz - nie podczas ich terapii, a w całym życiu - relacjonując swoją klątwę tak otwarcie. - Powinnam już wracać do domu - szepnęła nagle, choć tak naprawdę najchętniej położyłaby się na podłodze w walijskim gnieździe mądrego kruka, zwinęła w kłębek i po prostu pozwoliła sobie odpłynąć, fizycznie wyczerpana przebytym stresem; w Dolinie czekał na nią barłóg pościeli, która musiała już ostygnąć. - I tak zajęłam ci zbyt dużo czasu... - za co wciąż była mu tak bardzo wdzięczna; uniosła lekko głowę i wreszcie odważyła się spojrzeć na Hectora spod rzędu ciemnych rzęs.
Chociaż wątpiła w karmę dosięgającą jej oprawców, pokiwała spolegliwie głową, pociągnąwszy przy tym nosem, uniosła też dłoń, którą otarła mokre od łez policzki. Mężczyźni tacy jak oni, więzienne ogary z wywieszonymi ozorami i pazurami wydrapującymi w ciele głębokie żłobienia, nie miewali refleksji, które strącałyby ich z piedestału. Nie widzieli winy w swoich działaniach, zbyt zapatrzeni na czubek własnego nosa i granicę wygód zaspokajanych cudzym kosztem, bez baczenia na konsekwencje. Oszczędzili ostatnią świętość jej ciała nie ze współczucia lub dobrej woli, a dlatego, że za półwilę dziewicę mogli otrzymać sowitszą zapłatę w zainteresowanym burdelu. Jak mieliby spojrzeć w lustro i ujrzeć tam sylwetkę potwora? Łkała, wiedząc, że pewnego dnia o niej zapomną, podczas gdy to, co jej zrobili, będzie w niej żyć na zawsze.
Opierając czoło o jego ramię, nie dbała o to, że krople łez skapywały na materiał jego koszuli, pozostawiając na tkaninie mnogość wilgotnych plam. Egoistycznie korzystała z tego, że Hector jej nie odepchnął i opierała na nim ciężar powoli wyciszających się emocji, wiedząc, że u jego boku mogła po prostu je wypuścić, bo nawet gdyby rozpadła się na miliony drobnych atomów, byłby w stanie z powrotem ją poskładać. Z feerii gruzów ułożyłby posąg młodej kobiety, która oswajała swoje demony. Miała jedynie nadzieję, że jego syn dalej smacznie spał w cieple swojego łóżka i nie słyszał ani grama z tego, co z siebie wyrzucała, z symfonii bólu, wyrzutu i wstydu; to nie było nic, co powinno zasiać ziarno w dziecięcej głowie, zbyt plastycznej i podatnej na dopowiedzenia. Syna nie poskładałby chyba tak łatwo jak jej. W kotlinach więzów krwi trzeba było nawigować o wiele uważniej niż z przypadkowymi pacjentami, w gruncie rzeczy obcymi - a z dzieckiem? Mogłaby sobie tylko wyobrażać ile problemów by się z tego narodziło, mogłaby, ale nie chciała.
Jego pytanie sprawiło, że zastygła w przeciągającej się w nieskończoność ciszy, napiętej i ambiwalentnej. Zdawać by się mogło, że równie prawdopodobne było to, że za moment wybuchnie, jak i to, że podniesie się na równe nogi i po prostu wyjdzie, unikając zderzenia z naturalną dla mężczyzny ciekawością, z kimś, kto chciał zrozumieć, nie, potrzebował zrozumieć. Odsunęła się od niego powoli, jakby każdy oddzielający ich cal wtłaczał pomiędzy klęczące sylwetki niewidzialny ciężar, i oparła się plecami o fotel, podciągnąwszy kolana pod brodę. Znów otoczyła je rękoma, ani przez moment nie odszukując spojrzeniem wzroku Hectora. Ze wstydu? Z rozczarowania? Powinna przecież o tym rozmawiać, więc co w jego pytaniu tak ją dotknęło? Czy w ogóle istniał powód, czy tworzyła go sama, bo ogniskowanie odrazy na kimś innym było łatwiejsze, niż ogniskowanie jej na sobie?
- Legendarny - powtórzyła po nim z kwaśnym, cichym parsknięciem. Obiekt poematów i śpiewanych ballad, owoc idealizowanego pożądania i zgubnej miłości. - Mogłabym - odparła, zanurzając głos w krótkiej pauzie, zanim zdecydowała się kontynuować. - Mogłabym sprawić, że na moment się zapomnisz. Że poczujesz jak ogarnia cię ciepło, a myśli zaczynają tańczyć wokół mnie i tylko mnie. Że zachwyt zakleszczy cię tak mocno, że nawet oddychanie stanie się trudne. Mogłabym sprawić, że na chwilę nie widziałbyś poza mną świata. Jedno wielkie kłamstwo - wymruczała gorzko, sunąc opuszkami palców po przykrytych halką kolanach. Jej ciało koiło wstręt tym bezmyślnym, odruchowym gładzeniem, jakby uspokajało ogarnięty chandrą umysł. - To sztuczka wywołująca chwilowe zakochanie. Zakochanie wzięte z pożądania. Nigdy nie będzie trwała ani prawdziwa, ale zawsze przytłumi szansę na taką prawdę. Na czystą miłość - westchnęła, przenosząc jedną dłoń do skroni, którą pomasowała dwoma palcami, czując tętniący tam zalążek bólu. Tego poranka wykrztusiła z siebie zbyt wiele emocji, gromadziło się w niej zmęczenie, a mimo to z jej głosu nie wykorzeniła się napięta pogarda - wobec wszystkich półwil. Wobec samej siebie. - Ale z obroną bywa trudniej. To... Ryzyko. Każde świadome wykorzystanie czaru naraża nas na niebezpieczeństwo, bo może... może zrodzić obsesję. Niezdrową i napastliwą próbę usidlenia, która może różnie się skończyć... Mężczyzna w manii nie cofnie się przed niczym - sposępniała jeszcze bardziej i oparła czoło na jednym kolanie, unikając choćby skrawka widoku jego sylwetki, jego twarzy, malujących się tam emocji. Brzydził się nią teraz, kiedy już wiedział? Celine obnażyła się ze wszystkiego, pierwszy raz - nie podczas ich terapii, a w całym życiu - relacjonując swoją klątwę tak otwarcie. - Powinnam już wracać do domu - szepnęła nagle, choć tak naprawdę najchętniej położyłaby się na podłodze w walijskim gnieździe mądrego kruka, zwinęła w kłębek i po prostu pozwoliła sobie odpłynąć, fizycznie wyczerpana przebytym stresem; w Dolinie czekał na nią barłóg pościeli, która musiała już ostygnąć. - I tak zajęłam ci zbyt dużo czasu... - za co wciąż była mu tak bardzo wdzięczna; uniosła lekko głowę i wreszcie odważyła się spojrzeć na Hectora spod rzędu ciemnych rzęs.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Choć pół godziny temu z goryczą myślał, że nie różni się niczym od oprawców z Tower, to równie trzeźwo patrzył jedynie na własną skłonność do przemocy. W kwestiach uroku półwili desperacko chciał być wyjątkowy, budując na tym przekonaniu nie tylko wartość własnej kariery i profesjonalizmu, ale i zwykłą, męską dumę. Zawsze był inny od reszty chłopców, chłopaków, młodzieńców i mężczyzn, bo nigdy (prawie nigdy, ale pierwsze kilka lat życia zdawało się niemal nierealne) nie był zdrowy ani silny ani nie mógł dotrzymać im kroku. Boleśnie świadom fizycznej ułomności, postanowił szczycić się tą innością - bystrym umysłem, dobrą pamięcią, intelektem czyli czasem poświęconym na naukę (nie mógł bawić się w berka ani grać w Quidditcha, więc czasu miał w nadmiarze), a nawet większą od innych wrażliwością na emocje (wyuczoną, w młodości bywał na nie równie lub bardziej ślepy jak inni mężczyźni). Nie był przecież porywczym głupcem, jak wszyscy inni nieszczęśnicy, którzy dawali się omotać kobiecie. Nigdy nie dał się omotać pięknu Beatrice, ani emocjom Valerie, ani szklistym oczom Frances, ani nawet kocim uśmiechom kobiet, które lubił. Własny dystans i obojętność czasem go niepokoiły, ale prościej było się nimi chełpić. Nie mógł być przecież naiwny jak tysiące innych przed nim, bo wtedy nie byłby trzeźwo patrzącym na świat i boleśnie szczerym ze sobą magipsychiatrą. Bez masek trzeźwości i szczerości pozostałby tylko żałosnym kaleką, który będzie zwlekał z wypraniem tej koszuli, który odczuł zbyt mocne ukłucie niepokoju gdy Celine spięła się w odpowiedzi na jego pytanie, któremu zrobiło się zbyt pusto i zbyt zimno gdy powoli się odsunęła.
Spojrzał na nią pytająco, z większym oszołomieniem niż rozwaga, której mogłaby się spodziewać po swoim magipsychiatrze. Na szczęście dla nich obojga, nie zauważyła tego bezradnego zdziwienia, skutecznie unikając jego wzroku.
-Wybacz. - nigdy podczas terapii jej nie przepraszał (w ogóle nie lubił przepraszać, nikogo), ale przecież skończyli terapię. -Nie chcesz być córką swojej matki. - pojął prędko, jeszcze zanim odpowiedziała. Pamiętał jej gniew z cmentarza. Czy utożsamiała geny wili z krzywdą swojego ojca, z małżeńską zdradą, (irracjonalnie) z porzuceniem jej samej? Magipsychiatryczne pytania zatańczyły mu na języku, splatając się z dziwną chęcią podzielenia się czymś niemagipsychiatrycenym i zbyt osobistym: ja nie chcę być synem swojego ojca.
Tyle, że on - w odróżnieniu od własnego brata - znajdował wciąż czasem przyjemność w byciu synem własnego ojca. Całe życie próbował zrozumieć jego wybuchy gniewu, uczucia żywione do rodziny, logikę za jego decyzjami - i poległ, ale rozumiał jedno.
Rozumiał, zbyt dobrze rozumiał, jak czuł się ojciec, gdy podnosił na kogoś rękę.
Zanim zdążył powiedzieć coś głupiego albo spytać o coś bolesnego, Celine uratowała sytuację i odezwała się sama. Z goryczą i przekąsem niepasującymi do tak młodej dziewczyny, tak jakby doświadczenie całych pokoleń nieludzkich i nieludzko pięknych przodkiń w jakiś sposób postarzyło ją samą.
Zamknął się, bo nie chciał sprawić jej przykrości, bo ilekroć byli w dwójkę myślał tylko o niej. (Jak o pacjentce).
Słuchał i było mu ciepło. (Ale to dlatego, że noc była duszna).
Wstrzymał oddech i trudno było mu z powrotem nabrać oddechu. (Ale to dlatego, że jej opowieść była ciekawa, a on musiał analizować każde jej słowo i uważać na każdy własny gest, na pewno dlatego. Wstrzymywał oddech w chwilach stresu, wstrzymywał oddech przy ojcu, to na pewno to samo.)
Nie wiedział dlaczego tak się czuł. W świetle dnia, w gabinecie, w reżyserowanych rozmowach było jakoś łatwiej - nocne wtargnięcie w jego codzienność, zbudzenie się z koszmarów, nadmierne emocje w rozmowie i ciepło Celine przy własnym boku musiały zachwiać jego silną wolą, ale nie myślał o tym, nie mógł i nie chciał o tym myśleć.
Zdołał nabrać oddechu, z ulgą, gdy przyznała, że to zakochanie wzięte z pożądania. Dotykało zatem na pewno głupców, tych prymitywnych i przystojnych i silnych mężczyzn bez kontaktu z własnymi myślami i emocjami. On miał silną wolę, on nie ulegał pożądaniu, a jeśli ulegał to je kontrolował. No, nie licząc wizyt w Wenus, z którymi kiedyś nie mógł zerwać, ale ostatecznie zerwał - nie było go w burdelu od marca i pomimo pokus już tam nie wróci. Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej dochodził do przekonania, że to właściwie wina Beatrice i tylko Beatrice, że tam chodził. Całkowicie logiczne wytłumaczenie.
-Ale - to twoja decyzja, prawda? To, czy to sprawisz, z jaką intencją spojrzysz na mężczyznę. - upewnił się wreszcie cicho, nie wiedząc, czy pyta aby pokrzepić ją czy siebie. Spoglądał na nią może nie łagodnie (łagodność i uprzejmość były jego maskami), ale ciekawie i przenikliwie, bez rozczarowania, a raczej z zachwytem. Była naprawdę wyjątkowa.
Wyjątkowa w tym, że rozumiała swoje geny tak dobrze, oczywiście.
Wyjątkowa w tym, że miała dobre serce i nie robiła tego innym.
Wyjątkowa w tym, że bała się (i rozumiała, ale Hector nie chciał tego zrozumieć ani nie chciał być dla niej bezlitośnie szczery jak dla innych pacjentów, chciał ją pocieszyć, chciał jej zaimponować, chciał jej obiecać, że będzie dobrze), że jej geny odbiorą jej szanse na miłość. To wyznanie sprawiło, że współczuł jej tym mocniej - współczuciem czystym i szczerym, jakie czuł prawdziwie rzadko.
-Niewiele osób znajduje w życiu czystą miłość, Celine. - stwierdził z przekonaniem niepasującym ani do szczęśliwego męża i zrozpaczonego wdowca ani do kogoś, kto niedawno wyznawał miłość komuś innemu. Wspomnienie złotych loków rozmyło się w srebrze jej włosów, ale i bez tego hipokryzją nazywanie byłoby czystą miłością relacji, która zaczęła się namiętnością.
-Więcej osób nie doświadcza miłości niż jest półwil na świecie, bo to nie ty taka jesteś, tylko życie takie jest. - stwierdził z goryczą. To chyba miało być pocieszenie, ale cóż.
-Wiem, do czego zdolni są mężczyźni. - przyznał gorzko. W manii czy nie w manii, słuchał tego wszystkiego w gabinecie, widział to wszystko w domu, robił to wszystko. -Jesteś roztropna, że nie chcesz znaleźć w tym przyjemności. Jesteś dobra, że się nimi nie bawisz, jak... - Beatrice. Zamrugał i urwał - czy widziała, że nie był dziś do końca sobą? -...bawiłyby się inne kobiety. - dokończył dyplomatycznie, a Celine oznajmiła, że wyjdzie.
Zmartwił się, bo nie chciał by wychodziła. Nie pomógł jej, nie do końca, nadal była wyczerpana i smutna, a on chciał jej pomóc i zaimponować. Oczywiście, nie nazwał tak tego w myślach, w zamian skupiając się na kwestiach logicznych i uzdrowicielskich.
-Jesteś wyczerpana, dasz radę się teleportować? - zatroszczył się. -Możesz zostać, wypocząć, w sypialni gościnnej. To nie wypada, ale obudziłbym cię przed świtem. - wtedy jej zniknięcia nie zauważą ani sąsiedzi, ani Elric, ani Orestes.
Spojrzał na nią pytająco, z większym oszołomieniem niż rozwaga, której mogłaby się spodziewać po swoim magipsychiatrze. Na szczęście dla nich obojga, nie zauważyła tego bezradnego zdziwienia, skutecznie unikając jego wzroku.
-Wybacz. - nigdy podczas terapii jej nie przepraszał (w ogóle nie lubił przepraszać, nikogo), ale przecież skończyli terapię. -Nie chcesz być córką swojej matki. - pojął prędko, jeszcze zanim odpowiedziała. Pamiętał jej gniew z cmentarza. Czy utożsamiała geny wili z krzywdą swojego ojca, z małżeńską zdradą, (irracjonalnie) z porzuceniem jej samej? Magipsychiatryczne pytania zatańczyły mu na języku, splatając się z dziwną chęcią podzielenia się czymś niemagipsychiatrycenym i zbyt osobistym: ja nie chcę być synem swojego ojca.
Tyle, że on - w odróżnieniu od własnego brata - znajdował wciąż czasem przyjemność w byciu synem własnego ojca. Całe życie próbował zrozumieć jego wybuchy gniewu, uczucia żywione do rodziny, logikę za jego decyzjami - i poległ, ale rozumiał jedno.
Rozumiał, zbyt dobrze rozumiał, jak czuł się ojciec, gdy podnosił na kogoś rękę.
Zanim zdążył powiedzieć coś głupiego albo spytać o coś bolesnego, Celine uratowała sytuację i odezwała się sama. Z goryczą i przekąsem niepasującymi do tak młodej dziewczyny, tak jakby doświadczenie całych pokoleń nieludzkich i nieludzko pięknych przodkiń w jakiś sposób postarzyło ją samą.
Zamknął się, bo nie chciał sprawić jej przykrości, bo ilekroć byli w dwójkę myślał tylko o niej. (Jak o pacjentce).
Słuchał i było mu ciepło. (Ale to dlatego, że noc była duszna).
Wstrzymał oddech i trudno było mu z powrotem nabrać oddechu. (Ale to dlatego, że jej opowieść była ciekawa, a on musiał analizować każde jej słowo i uważać na każdy własny gest, na pewno dlatego. Wstrzymywał oddech w chwilach stresu, wstrzymywał oddech przy ojcu, to na pewno to samo.)
Nie wiedział dlaczego tak się czuł. W świetle dnia, w gabinecie, w reżyserowanych rozmowach było jakoś łatwiej - nocne wtargnięcie w jego codzienność, zbudzenie się z koszmarów, nadmierne emocje w rozmowie i ciepło Celine przy własnym boku musiały zachwiać jego silną wolą, ale nie myślał o tym, nie mógł i nie chciał o tym myśleć.
Zdołał nabrać oddechu, z ulgą, gdy przyznała, że to zakochanie wzięte z pożądania. Dotykało zatem na pewno głupców, tych prymitywnych i przystojnych i silnych mężczyzn bez kontaktu z własnymi myślami i emocjami. On miał silną wolę, on nie ulegał pożądaniu, a jeśli ulegał to je kontrolował. No, nie licząc wizyt w Wenus, z którymi kiedyś nie mógł zerwać, ale ostatecznie zerwał - nie było go w burdelu od marca i pomimo pokus już tam nie wróci. Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej dochodził do przekonania, że to właściwie wina Beatrice i tylko Beatrice, że tam chodził. Całkowicie logiczne wytłumaczenie.
-Ale - to twoja decyzja, prawda? To, czy to sprawisz, z jaką intencją spojrzysz na mężczyznę. - upewnił się wreszcie cicho, nie wiedząc, czy pyta aby pokrzepić ją czy siebie. Spoglądał na nią może nie łagodnie (łagodność i uprzejmość były jego maskami), ale ciekawie i przenikliwie, bez rozczarowania, a raczej z zachwytem. Była naprawdę wyjątkowa.
Wyjątkowa w tym, że rozumiała swoje geny tak dobrze, oczywiście.
Wyjątkowa w tym, że miała dobre serce i nie robiła tego innym.
Wyjątkowa w tym, że bała się (i rozumiała, ale Hector nie chciał tego zrozumieć ani nie chciał być dla niej bezlitośnie szczery jak dla innych pacjentów, chciał ją pocieszyć, chciał jej zaimponować, chciał jej obiecać, że będzie dobrze), że jej geny odbiorą jej szanse na miłość. To wyznanie sprawiło, że współczuł jej tym mocniej - współczuciem czystym i szczerym, jakie czuł prawdziwie rzadko.
-Niewiele osób znajduje w życiu czystą miłość, Celine. - stwierdził z przekonaniem niepasującym ani do szczęśliwego męża i zrozpaczonego wdowca ani do kogoś, kto niedawno wyznawał miłość komuś innemu. Wspomnienie złotych loków rozmyło się w srebrze jej włosów, ale i bez tego hipokryzją nazywanie byłoby czystą miłością relacji, która zaczęła się namiętnością.
-Więcej osób nie doświadcza miłości niż jest półwil na świecie, bo to nie ty taka jesteś, tylko życie takie jest. - stwierdził z goryczą. To chyba miało być pocieszenie, ale cóż.
-Wiem, do czego zdolni są mężczyźni. - przyznał gorzko. W manii czy nie w manii, słuchał tego wszystkiego w gabinecie, widział to wszystko w domu, robił to wszystko. -Jesteś roztropna, że nie chcesz znaleźć w tym przyjemności. Jesteś dobra, że się nimi nie bawisz, jak... - Beatrice. Zamrugał i urwał - czy widziała, że nie był dziś do końca sobą? -...bawiłyby się inne kobiety. - dokończył dyplomatycznie, a Celine oznajmiła, że wyjdzie.
Zmartwił się, bo nie chciał by wychodziła. Nie pomógł jej, nie do końca, nadal była wyczerpana i smutna, a on chciał jej pomóc i zaimponować. Oczywiście, nie nazwał tak tego w myślach, w zamian skupiając się na kwestiach logicznych i uzdrowicielskich.
-Jesteś wyczerpana, dasz radę się teleportować? - zatroszczył się. -Możesz zostać, wypocząć, w sypialni gościnnej. To nie wypada, ale obudziłbym cię przed świtem. - wtedy jej zniknięcia nie zauważą ani sąsiedzi, ani Elric, ani Orestes.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To prawda - nie chciała nią być. Córką swojej matki, pomiotem naznaczonym klątwą syreniego uroku, który sprowadzał marynarzy w głębię lodowato zimnych fal, obiecując spełnienie najsłodszych marzeń; niegdyś, zanim myśli zbłądziły na nieszczęśliwy tor, uważała to nawet za powód do dumy i radości. Pyszniła się prezentem od przeznaczenia, które wyniosło ją na piedestał w gonitwie za męską atencją, jakiej przez całe swoje życie tak desperacko poszukiwała; teraz z tamtej boleśnie naiwnej i rozkochanej w sobie dziewczyny nie pozostało niemalże nic. Była cieniem, upatrującym w lustrzanym odbiciu klątwy odbierającej jej szansę na czystą więź, kolorowaną wyłącznie prawdą płynącą z serca - a myśl, że zostało jej to odebrane, zanim zdołała poznać smak faktycznie odwzajemnionej miłości, kąsała język goryczą. Spodziewała się, że Hector, zaznajomiony z ciężarem jej lamentu wypowiedzianego nad matczynym grobem, będzie miał trochę więcej wyczucia i nie poprowadzi jej ścieżką ścierającą się ze znienawidzoną naturą, ale czy mogła winić go za ciekawość? Terapia dobiegła końca, rozmawiali jak znajomi, jak - przyjaciele? A przyjaciołom łatwiej było zawierzać swoje sekrety niż magomedykowi, do którego kieszeni trafiały mieszki z monetami za kolejne spotkanie i kolejne, i kolejne, i kolejne...
- Nie w pełni - pokręciła głową, która nagle wydała jej się niebywale ciężka, jakby po wnękach żłobień umysłu rozlało się zastygające żelazo. Łzy zamroziły się w kącikach oczu, przerywając wędrówkę w dół rumianych policzków, ich ostatnie kryształki osiadły na długich rzęsach, wczepione w ich wiązki zaskakująco wytrwale. - To nie jest zaklęcie, które mogę wyciszyć i wyłączyć. Chciałabym, żeby tak było, ale nie jest. Otacza nas... specyficzna aura, zawsze, w każdej minucie, którą jesteśmy w stanie celowo przekuć w sugestię, jeśli chcemy. W zachętę do spełnienia prośby albo zachowania się w konkretny sposób - cedziła te słowa powoli, z kwaśnym grymasem wykrzywiającym usta. Potencjał jej daru rozkwitł w porcie pod opieką Rain i Philippy, wcześniej manewrowała w półwilim ogrodzie po omacku, testowała możliwości, granice, bawiła się nimi, uczyła się ich, gdy jeszcze miała na to prawdziwą ochotę. Później, choć korzystanie z mocy weszło jej w krew, nie czerpała już z tego ni grama radości. Półwila scheda stała się tarczą i sposobem na przeżycie, niczym więcej; raną ropiejącą na sercu, czyrakiem, na który nie istniało żadne lekarstwo. - Jeśli się zastanawiasz czy kiedyś wywarłam na ciebie taki wpływ i nagięłam wolę - nie. Nie zrobiłam tego - wymamrotała, usprawiedliwiając się przed niewypowiedzianym na głos, ale wyraźnie dla niej brzmiącym oskarżeniem. To dlatego o to pytał? Poczuł się zagrożony, nadwyrężony, wykorzystany? Żar wstydu rozlał się po jej podbrzuszu i rozkwitł w przestrzeń za mostkiem, mocniej oparła więc plecy o stojący za nią fotel i wbiła paznokcie w tkaninę koszuli nocnej tuż pod kolanami. Terapia zakończona, nadszedł czas rozliczeń. - I tego nie zrobię - dodała, jeśli w jego myślach tliła się jeszcze jakakolwiek wątpliwość. Musiał mieć ich multum, tysiące. Czy słowa wystarczą, by je przegonić? - Tak, wiele razy myślałam o tym, że byłoby łatwiej... Po prostu sprawić, żebyś przestał pytać. Przestał drążyć. Był usatysfakcjonowany taką odpowiedzią, jaką ci dałam, tą pierwszą i bezpieczną, obronną. Ale nie o to w tym chodzi. W tym wszystkim - z zielono-błękitnych tęczówek zanikł wszelki blask. Pustym spojrzeniem wpatrywała się w polerowane panele podłogowe, w ich sękate fantazyjne wzory. - Ulga z płytkich półprawd nie byłaby zdrowa. A... chcę wyzdrowieć. Na zawsze. Poczuć się lepiej, radzić sobie z lękiem i koszmarami, ze wstydem. Nie wykorzystam na tobie mojego daru, Hectorze. Nigdy. Nawet kiedy naprawdę skończymy terapię i zostaniemy po prostu Hectorem i Celine, nie uzdrowicielem i pacjentką - podniosła na niego wzrok, wwiercając się w jasnoniebieskie tarcze jego oczu z zaskakującą powagą i dojrzałością. Bez uśmiechu, posągowo, zdająca sobie sprawę z ciężaru wiszącej w powietrzu kwestii. Istniały świętości i granice, których nawet tak bezwstydna i nierozsądna, impulsywna dziewczyna nie byłaby skłonna przekroczyć i to właśnie było jedną z nich; tylko czy dla Vale'a miało się to okazać wystarczającym zapewnieniem?
Przygasła potem ponownie, kurcząc się w sobie; zdrowiej byłoby wypuścić spomiędzy mocno zaciśniętych dłoni tę wiązkę nadziei, która wciąż rozpalała serce niemądrym marzeniem o miłości, ale, wbrew rozsądkowi i własnej przeszłości, nie mogła się jej tak po prostu wyzbyć. Porzucić, zapomnieć, pogrzebać w zimnej, niewzruszonej ziemi, na której pewnego dnia wyrosłyby kwiaty, kolorowe chabry, rumianki i maki. Co to za świat, w którym ludzie nie odnajdują miłości? W takim razie w imię czego pokonywali kolejne dni, zasypiając i budząc się o roziskrzonym czerwienią poranku? Co, jeśli nie miłość i wiara w jej moc, dawało im siłę? Cała zbudowana z puzzli zmysłowych uczuć nie była w stanie wyobrazić sobie takiej ewentualności - przyszłość byłaby przecież zbyt szara i zbyt smutna, gdyby tak było. Zmilczała słowa Hectora, kwitując je cichym westchnieniem, a jej ciało napięło cięciwy mięśni, wsłuchane w chandrę jego odpowiedzi; nie wiedział, że bawiła się kiedyś takimi jak on, że sprawiało jej to przyjemność, że dzięki temu nie przepadła w odorze portowych korytarzy. Nie chciała mu tego mówić. Sprawiał wrażenie, jakby wierzył w taki jej wizerunek i nie miała serca - nie dla niego, a egoistycznie dla siebie, mając nadzieję, że i ona w niego uwierzy - prostować tak miłych zapewnień, szczodrych w ufności w jej charakter. Nie była tak dobra, nie zasługiwała na jego życzliwość, lecz mimo to Hector wciąż osładzał jej wizję, być może wodzony za nos właśnie przez otaczający ją czar. Dlaczego nie mógł po prostu być oklumentą? Dlaczego nie mógł jej teraz powiedzieć, że w przeszłości postępowała podle i powinna przekuć dawne grzechy w nauczkę i przestrogę? Dlaczego?
Ociężałe powieki ciągnęły w dół, Celine jednak unosiła je hardo, a kiedy podniosła się na równe nogi, zrobiła to nawet niechwiejnie. Oczywiście, że wygodniej byłoby skorzystać z propozycji i zdrzemnąć się w gościnnej sypialni, ale tej nocy przekroczyła już zbyt wiele granic, bezpowrotnie panosząc się za linią jego prywatności, na kolejny krok nie mogła sobie pozwolić.
- Dziękuję, ale poradzę sobie. To tylko mała podróż - zmusiła usta do ułożeniu się w półksiężycu uśmiechu - zmęczonym, sennym, zdecydowanie nieszczerym, ale przy tym zdeterminowanym. - Pozbawiłam cię kilku cennych godzin snu, nadrób je, dobrze? Do pełnego wschodu słońca chyba jeszcze daleko. I czy... Mogłabym przesłać ci zapłatę sową? - zawsze krępowało ją poruszenie finansowych kwestii, obdzierały wyobrażenie o ich relacji z ciepła, do którego tak desperacko przyciskała twarz, przeinaczając sylwetkę Hectora tak, by z obcego człowieka stał się prawdziwym przyjacielem. Przyjaciołom jednak nie płaciło się za wspólnie spędzany czas. Z zakłopotaniem opuściła wzrok, wygładziwszy rąbki halki, po czym sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła z niej różdżkę, licząc, och, jak bardzo licząc, że zaspana dusza mimo wszystko wykrzesze z siebie ostatni ochłap magicznego potencjału i pozwoli jej wrócić do Doliny. Może przed wtargnięciem do jego intymności powinna była wziąć ze sobą sakiewkę z monetami, ale opuszczała pokój w popłochu, w lęku, w panice, nie istniały wtedy dla niej żadne pieniądze.
- Nie w pełni - pokręciła głową, która nagle wydała jej się niebywale ciężka, jakby po wnękach żłobień umysłu rozlało się zastygające żelazo. Łzy zamroziły się w kącikach oczu, przerywając wędrówkę w dół rumianych policzków, ich ostatnie kryształki osiadły na długich rzęsach, wczepione w ich wiązki zaskakująco wytrwale. - To nie jest zaklęcie, które mogę wyciszyć i wyłączyć. Chciałabym, żeby tak było, ale nie jest. Otacza nas... specyficzna aura, zawsze, w każdej minucie, którą jesteśmy w stanie celowo przekuć w sugestię, jeśli chcemy. W zachętę do spełnienia prośby albo zachowania się w konkretny sposób - cedziła te słowa powoli, z kwaśnym grymasem wykrzywiającym usta. Potencjał jej daru rozkwitł w porcie pod opieką Rain i Philippy, wcześniej manewrowała w półwilim ogrodzie po omacku, testowała możliwości, granice, bawiła się nimi, uczyła się ich, gdy jeszcze miała na to prawdziwą ochotę. Później, choć korzystanie z mocy weszło jej w krew, nie czerpała już z tego ni grama radości. Półwila scheda stała się tarczą i sposobem na przeżycie, niczym więcej; raną ropiejącą na sercu, czyrakiem, na który nie istniało żadne lekarstwo. - Jeśli się zastanawiasz czy kiedyś wywarłam na ciebie taki wpływ i nagięłam wolę - nie. Nie zrobiłam tego - wymamrotała, usprawiedliwiając się przed niewypowiedzianym na głos, ale wyraźnie dla niej brzmiącym oskarżeniem. To dlatego o to pytał? Poczuł się zagrożony, nadwyrężony, wykorzystany? Żar wstydu rozlał się po jej podbrzuszu i rozkwitł w przestrzeń za mostkiem, mocniej oparła więc plecy o stojący za nią fotel i wbiła paznokcie w tkaninę koszuli nocnej tuż pod kolanami. Terapia zakończona, nadszedł czas rozliczeń. - I tego nie zrobię - dodała, jeśli w jego myślach tliła się jeszcze jakakolwiek wątpliwość. Musiał mieć ich multum, tysiące. Czy słowa wystarczą, by je przegonić? - Tak, wiele razy myślałam o tym, że byłoby łatwiej... Po prostu sprawić, żebyś przestał pytać. Przestał drążyć. Był usatysfakcjonowany taką odpowiedzią, jaką ci dałam, tą pierwszą i bezpieczną, obronną. Ale nie o to w tym chodzi. W tym wszystkim - z zielono-błękitnych tęczówek zanikł wszelki blask. Pustym spojrzeniem wpatrywała się w polerowane panele podłogowe, w ich sękate fantazyjne wzory. - Ulga z płytkich półprawd nie byłaby zdrowa. A... chcę wyzdrowieć. Na zawsze. Poczuć się lepiej, radzić sobie z lękiem i koszmarami, ze wstydem. Nie wykorzystam na tobie mojego daru, Hectorze. Nigdy. Nawet kiedy naprawdę skończymy terapię i zostaniemy po prostu Hectorem i Celine, nie uzdrowicielem i pacjentką - podniosła na niego wzrok, wwiercając się w jasnoniebieskie tarcze jego oczu z zaskakującą powagą i dojrzałością. Bez uśmiechu, posągowo, zdająca sobie sprawę z ciężaru wiszącej w powietrzu kwestii. Istniały świętości i granice, których nawet tak bezwstydna i nierozsądna, impulsywna dziewczyna nie byłaby skłonna przekroczyć i to właśnie było jedną z nich; tylko czy dla Vale'a miało się to okazać wystarczającym zapewnieniem?
Przygasła potem ponownie, kurcząc się w sobie; zdrowiej byłoby wypuścić spomiędzy mocno zaciśniętych dłoni tę wiązkę nadziei, która wciąż rozpalała serce niemądrym marzeniem o miłości, ale, wbrew rozsądkowi i własnej przeszłości, nie mogła się jej tak po prostu wyzbyć. Porzucić, zapomnieć, pogrzebać w zimnej, niewzruszonej ziemi, na której pewnego dnia wyrosłyby kwiaty, kolorowe chabry, rumianki i maki. Co to za świat, w którym ludzie nie odnajdują miłości? W takim razie w imię czego pokonywali kolejne dni, zasypiając i budząc się o roziskrzonym czerwienią poranku? Co, jeśli nie miłość i wiara w jej moc, dawało im siłę? Cała zbudowana z puzzli zmysłowych uczuć nie była w stanie wyobrazić sobie takiej ewentualności - przyszłość byłaby przecież zbyt szara i zbyt smutna, gdyby tak było. Zmilczała słowa Hectora, kwitując je cichym westchnieniem, a jej ciało napięło cięciwy mięśni, wsłuchane w chandrę jego odpowiedzi; nie wiedział, że bawiła się kiedyś takimi jak on, że sprawiało jej to przyjemność, że dzięki temu nie przepadła w odorze portowych korytarzy. Nie chciała mu tego mówić. Sprawiał wrażenie, jakby wierzył w taki jej wizerunek i nie miała serca - nie dla niego, a egoistycznie dla siebie, mając nadzieję, że i ona w niego uwierzy - prostować tak miłych zapewnień, szczodrych w ufności w jej charakter. Nie była tak dobra, nie zasługiwała na jego życzliwość, lecz mimo to Hector wciąż osładzał jej wizję, być może wodzony za nos właśnie przez otaczający ją czar. Dlaczego nie mógł po prostu być oklumentą? Dlaczego nie mógł jej teraz powiedzieć, że w przeszłości postępowała podle i powinna przekuć dawne grzechy w nauczkę i przestrogę? Dlaczego?
Ociężałe powieki ciągnęły w dół, Celine jednak unosiła je hardo, a kiedy podniosła się na równe nogi, zrobiła to nawet niechwiejnie. Oczywiście, że wygodniej byłoby skorzystać z propozycji i zdrzemnąć się w gościnnej sypialni, ale tej nocy przekroczyła już zbyt wiele granic, bezpowrotnie panosząc się za linią jego prywatności, na kolejny krok nie mogła sobie pozwolić.
- Dziękuję, ale poradzę sobie. To tylko mała podróż - zmusiła usta do ułożeniu się w półksiężycu uśmiechu - zmęczonym, sennym, zdecydowanie nieszczerym, ale przy tym zdeterminowanym. - Pozbawiłam cię kilku cennych godzin snu, nadrób je, dobrze? Do pełnego wschodu słońca chyba jeszcze daleko. I czy... Mogłabym przesłać ci zapłatę sową? - zawsze krępowało ją poruszenie finansowych kwestii, obdzierały wyobrażenie o ich relacji z ciepła, do którego tak desperacko przyciskała twarz, przeinaczając sylwetkę Hectora tak, by z obcego człowieka stał się prawdziwym przyjacielem. Przyjaciołom jednak nie płaciło się za wspólnie spędzany czas. Z zakłopotaniem opuściła wzrok, wygładziwszy rąbki halki, po czym sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła z niej różdżkę, licząc, och, jak bardzo licząc, że zaspana dusza mimo wszystko wykrzesze z siebie ostatni ochłap magicznego potencjału i pozwoli jej wrócić do Doliny. Może przed wtargnięciem do jego intymności powinna była wziąć ze sobą sakiewkę z monetami, ale opuszczała pokój w popłochu, w lęku, w panice, nie istniały wtedy dla niej żadne pieniądze.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Czy można oszukać własną krew? Przestać być synem swojego ojca, odrzucić dary własnej matki? Obydwoje tego pragnęli i być może Celine znajdzie jeszcze odpowiedź bądź pocieszenie w konfrontacji z prawdą o sobie. Być może jej ojciec zdążył stworzyć dla niej podstawy świata, w którym można stać się kimkolwiek się pragnie, w którym liczą się miłość i marzenia.
Hector odziedziczył świat, w którym krew, czysta krew, definiowała wszystko. A nie można było wyrzec się jednego dziedzictwa i przyjąć inne - wraz z czystością krwi otrzymał nienawiść swojego ojca i tchórzostwo swojej matki i nie wiedział, nie wiedział jak je rozdzielić, bo wtedy cały świat przełamałby się na pół. Świat pękał zresztą i tak, na otrzymanym od rodziny obrazie pojawiały się coraz głębsze rysy. Wygasła magia Lety, choć ich krew powinna gwarantować siłę. Oddalający się Victor, choć mieli nieść dziedzictwo rodziny razem. Ludzie mordujący innych w imię czystej krwi, choć ta idea nigdy nie miała zabijać ciał - tylko serca i dusze.
Może mógłby się jej wyrzec ostatecznie, ale musiał chronić własną psychikę, a wolał popękany świat od połamanego. Dziewięć lat nieudanego małżeństwa, prawie jedna trzecia życia. Dwa życia i istnienia poświęcone idei czystej krwi - unieszczęśliwił przecież Beatrice i doskonale o tym wiedział. Gdyby nie trafiła w życiu na niego, na obydwu braci Vale, żyłaby nadal. Chaotyczna, złośliwa i arogancka, ale szczęśliwsza.
Nie potrafił, nie mógł jednak odrzucić tamtych dziewięciu lat. Ich owocem był Orestes. Otrzymał przywileje wynikające z tych wszystkich poświęceń. Czy wyrzekając się własnego ojca, nie wyrzekłby się dobra własnego syna?
Dla niego było już za późno - ale Celine nie miała ani ojca, ani matki, ani dziecka. Tylko brata, ale - jak dobitnie demonstrował Victor - od braci prosto się uwolnić.
Na razie - odważniej, dojrzalej niż mógłby się spodziewać - spróbowała uwolnić ich obydwoje od miecza Damoklesa, który wisiał nad ich głowami odkąd Yvette poleciła Hectorowi nową pacjentkę, zdradzając przy okazji prawdę o półwili. Nigdy dotychczas nie pytał, nie wiedział dlaczego (to przecież nie tak, że brakowało mu odwagi, prawda?), więc przy pierwszym poruszeniu tematu spodziewał się nieśmiałego, krótkiego pas de deux, zaledwie muśnięcia naturyprzekleństwa nadnaturalnego daru.
Słuchał, w milczeniu, gdy zaczęła opowiadać - od razu konfrontując się z tematem,tak, jak lubił tak, jak zrobiłaby to prawdziwa Meduza naprzeciwko Perseusza, a nie niewinna Andromeda. Milczał tym żarliwiej, choć nie był w stanie cofnąć wzroku (srebrne włosy lśniły w blasku księżyca, powietrze pachniało kwiatami, jej skóra wydawała się z porcelany, dlaczego rejestrował to wszystko, to nie mogła być ta aura, to po prostu jego myśli zawsze mknęły zbyt szybko...) i właśnie wtedy przekonał się, że — w przeciwieństwie do sytuacji na cmentarzu — Celine jest w stanie obserwować go uważniej niż się spodziewał.
Zamrugał z zaskoczenia, bo jej słowa zabrzmiały niemal oskarżycielsko. Tak, zastanawiał się właśnie, czy wywarła kiedyś na niego wpływ. Musiał się zastanawiać, ich spotkania przebiegały czasem... poza scenariuszem, musiał zrozumieć, czy to tylko improwizacja, czy...
...bo przecież rozumiałby, gdyby to zrobiła, gdyby chciała, gdyby próbowała... Pacjenci uciekali się do różnych sztuczek byleby uniknąć niewygodnych tematów - a dziś poruszył najboleśniejszy.
I nie uciekła.
Zanim zdążył odpowiedzieć i dobrać odpowiednie słowa (poza terapią było to jakieś trudniejsze), znów odgadła jego myśli. Przyznała, że ją to kusiło, choć przecież nie musiała. Domyśliła się, czego się domyślał.
Obiecała mu coś, o co nie śmiałby jej prosić. Tak po prostu.
I tak po prostu nazwała go Hectorem, nie doktorem Vale, nie magipsychiatrą, nie lekarzem od czubków.
Gardło ścisnęło mu wzruszenie, jakiego nie czuł od dawna. Jakiego nie chciał czuć od dawna i na pewno nie czuł na terapii - czy skończył ją przedwcześnie, czy to przez to utracił mechanizmy obronne? Tak, przez to. Nie przez zapach kwiatów, nie przez migoczące w salonie srebro, obiecała przecież, że nie użyje na nim daru, a ta aura... to musiała być tylko aura. Przebywał z nią tak długo, poruszył tematy tak bolesne, że musiał już się na nią uodpornić - albo być odpornym zawsze, bo przecież zdaniem Beatrice nie był jak inni mężczyzni (i próbował myśleć o tym z dumą, ale zawsze, zawsze, słyszał w tej myśli echo jej kpiącego głosu).
-Ja... - czy naprawdę właśnie zaproponował jej nocleg, czy naprawdę to ona musiała być dziś głosem rozsądku? Co się z nim działo?
Nie powinien jej na to narażać. Wypłakała, przeżyła już zbyt wiele. Powinna odpocząć.
-...dziękuję, Celine. - choć czuł się nieswojo, nie cofnął wzroku, nigdy nie cofał wzroku. Pierwszy raz pojął chyba w pełni grozę jej daru, ale patrzył na nią bez odrazy, bez oceny,z cichym zachwytem, jak zawsze, swoim zdaniem jak zawsze. W końcu obiecała, o b i e c a ł a mu coś, a obietnice były dla niego święte. -Dziękuję za obietnicę. Wyzdrowiejesz. Dopilnuję tego. - obiecał, obiecał i sobie i jej, odrzucając wszystkie inne motywacje, którymi mógłby kierować się w gabinecie. Czy wiedziała - bo jeśli nie, nie powinien jej mówić, nie powinien jej straszyć - że choć nie miał w sobie nadprzyrodzonego uroku, to i on potrafił manipulować? To i on miewał pokusy — straszne koszmary albo myśli, wspomnienia ojca poplątane z własnym sumieniem — nawołujące do namysłu nad zwyczajną manipulacją własnymi pacjentami?
Kiedyś uratowali z Einarem mrówkę z kropli wody, a potem spalili ją lupą. Zyskując władzę nad życiem, chcieli zyskać władzę nad śmiercią. Ta moneta zawsze, zawsze miała dwie strony, a choć wybrał pomoc i na ogół lubił pomagać, to nie znaczy, że czasem go nie... kusiło.
Ale nie przy Celine. Mógłby - może nie mógłby na pewno, ale mógłby spróbować - uzależnić ją od siebie, cieszyć się jej obecnością, egoistycznie zagarnąć dla siebie srebro i blask księżyca - ale nie będzie nawet o tym myślał, nie może. Obydwoje sobie coś obiecali.
Z goryczą pomyślał tylko o tym, co wiedział z racji doświadczenia i dzielącej ich różnicy wieku. Nigdy nie zostaną Hectorem i Celine, po wyzdrowieniu pacjenci zawsze znikali.
W s z y s c y zawsze znikali.
Pewnego dnia zniknie też Orestes, układając sobie własne, oby szczęśliwsze życie. Wtedy Hector też będzie mógł zniknąć, uciec od grozy wiszącej nad nim choroby. Nie wątpił, że Celine wyzdrowieje, rozumiał mechanizmy wywołujące w niej lęk. To na własne problemy nie znalazł jeszcze lekarstwa, bo niektóre choroby są nieuleczalne - tak jak choroba matki. Uważaj na siebie, Hector przestrzegała zawsze, gdy żyła, jakby chciała zagarnąć go dla siebie, uwięzić w murach domu. A teraz echo jej wołania docierało tu pewnie nawet z zaświatów, teraz czekała.
Zamrugał, orientując się, że mówi - jak na siebie - niepokojąco mało. Cofnął wreszcie wzrok, by nie widziała nadmiernie melancholijnego i smutnego spojrzenia.
-Jeśli jesteś pewna. - wstał, zachwiał się lekko (zaklął w myślach najszpetniej jak potrafił), przytrzymał fotela zanim zdążyła zareagować. -Poczekaj, mam coś dla ciebie na... wszelki wypadek. - najpotrzebniejsze fiolki trzymał w gabinecie, pedantycznie opisane. -Nic na sen. - ustalili już, że nie mogła uzależnić się od eliksiru słodkiego snu. -Ale ten jest na uspokojenie, a ten na wzmocnienie. Na wszelki wypadek. I nie przejmuj się zapłatą, nie za dzisiaj. - uśmiechnął się blado. -Interwencje kryzysowe to mój obowiązek. - skłamał, reagowałby w razie kryzysu zagrażającemu życiu lub trwale zagrażającemu psychice, ale innemu pacjentowi w jej stanie kazałby poczekać do lata. Srebro i kwiaty nie miały z kłamstwem nic wspólnego, nic.
Pominął milczeniem słowa o śnie, nie chcąc się przyznać, że nie chce śnić, że śni same koszmary.
Jej życzenie się jednak spełniło. Gdy wyszła, a salon pozostał dziwnie pusty, nie pozostało mu nic innego jak wrócić do sypialni. Nie chciał spać, ale zapadł w głębszy sen niż się spodziewał, a choć ten sen był pełen srebra i kwiatów - to sporo po wschodzie słońce Hector i tak obudził się rozgoryczony, przerażony i niewyspany.
/zt x 2?
przekazuję Celine mieszankę antydepresyjną i wywar wzmacniający, po jednej porcji.
Hector odziedziczył świat, w którym krew, czysta krew, definiowała wszystko. A nie można było wyrzec się jednego dziedzictwa i przyjąć inne - wraz z czystością krwi otrzymał nienawiść swojego ojca i tchórzostwo swojej matki i nie wiedział, nie wiedział jak je rozdzielić, bo wtedy cały świat przełamałby się na pół. Świat pękał zresztą i tak, na otrzymanym od rodziny obrazie pojawiały się coraz głębsze rysy. Wygasła magia Lety, choć ich krew powinna gwarantować siłę. Oddalający się Victor, choć mieli nieść dziedzictwo rodziny razem. Ludzie mordujący innych w imię czystej krwi, choć ta idea nigdy nie miała zabijać ciał - tylko serca i dusze.
Może mógłby się jej wyrzec ostatecznie, ale musiał chronić własną psychikę, a wolał popękany świat od połamanego. Dziewięć lat nieudanego małżeństwa, prawie jedna trzecia życia. Dwa życia i istnienia poświęcone idei czystej krwi - unieszczęśliwił przecież Beatrice i doskonale o tym wiedział. Gdyby nie trafiła w życiu na niego, na obydwu braci Vale, żyłaby nadal. Chaotyczna, złośliwa i arogancka, ale szczęśliwsza.
Nie potrafił, nie mógł jednak odrzucić tamtych dziewięciu lat. Ich owocem był Orestes. Otrzymał przywileje wynikające z tych wszystkich poświęceń. Czy wyrzekając się własnego ojca, nie wyrzekłby się dobra własnego syna?
Dla niego było już za późno - ale Celine nie miała ani ojca, ani matki, ani dziecka. Tylko brata, ale - jak dobitnie demonstrował Victor - od braci prosto się uwolnić.
Na razie - odważniej, dojrzalej niż mógłby się spodziewać - spróbowała uwolnić ich obydwoje od miecza Damoklesa, który wisiał nad ich głowami odkąd Yvette poleciła Hectorowi nową pacjentkę, zdradzając przy okazji prawdę o półwili. Nigdy dotychczas nie pytał, nie wiedział dlaczego (to przecież nie tak, że brakowało mu odwagi, prawda?), więc przy pierwszym poruszeniu tematu spodziewał się nieśmiałego, krótkiego pas de deux, zaledwie muśnięcia natury
Słuchał, w milczeniu, gdy zaczęła opowiadać - od razu konfrontując się z tematem,
Zamrugał z zaskoczenia, bo jej słowa zabrzmiały niemal oskarżycielsko. Tak, zastanawiał się właśnie, czy wywarła kiedyś na niego wpływ. Musiał się zastanawiać, ich spotkania przebiegały czasem... poza scenariuszem, musiał zrozumieć, czy to tylko improwizacja, czy...
...bo przecież rozumiałby, gdyby to zrobiła, gdyby chciała, gdyby próbowała... Pacjenci uciekali się do różnych sztuczek byleby uniknąć niewygodnych tematów - a dziś poruszył najboleśniejszy.
I nie uciekła.
Zanim zdążył odpowiedzieć i dobrać odpowiednie słowa (poza terapią było to jakieś trudniejsze), znów odgadła jego myśli. Przyznała, że ją to kusiło, choć przecież nie musiała. Domyśliła się, czego się domyślał.
Obiecała mu coś, o co nie śmiałby jej prosić. Tak po prostu.
I tak po prostu nazwała go Hectorem, nie doktorem Vale, nie magipsychiatrą, nie lekarzem od czubków.
Gardło ścisnęło mu wzruszenie, jakiego nie czuł od dawna. Jakiego nie chciał czuć od dawna i na pewno nie czuł na terapii - czy skończył ją przedwcześnie, czy to przez to utracił mechanizmy obronne? Tak, przez to. Nie przez zapach kwiatów, nie przez migoczące w salonie srebro, obiecała przecież, że nie użyje na nim daru, a ta aura... to musiała być tylko aura. Przebywał z nią tak długo, poruszył tematy tak bolesne, że musiał już się na nią uodpornić - albo być odpornym zawsze, bo przecież zdaniem Beatrice nie był jak inni mężczyzni (i próbował myśleć o tym z dumą, ale zawsze, zawsze, słyszał w tej myśli echo jej kpiącego głosu).
-Ja... - czy naprawdę właśnie zaproponował jej nocleg, czy naprawdę to ona musiała być dziś głosem rozsądku? Co się z nim działo?
Nie powinien jej na to narażać. Wypłakała, przeżyła już zbyt wiele. Powinna odpocząć.
-...dziękuję, Celine. - choć czuł się nieswojo, nie cofnął wzroku, nigdy nie cofał wzroku. Pierwszy raz pojął chyba w pełni grozę jej daru, ale patrzył na nią bez odrazy, bez oceny,
Kiedyś uratowali z Einarem mrówkę z kropli wody, a potem spalili ją lupą. Zyskując władzę nad życiem, chcieli zyskać władzę nad śmiercią. Ta moneta zawsze, zawsze miała dwie strony, a choć wybrał pomoc i na ogół lubił pomagać, to nie znaczy, że czasem go nie... kusiło.
Ale nie przy Celine. Mógłby - może nie mógłby na pewno, ale mógłby spróbować - uzależnić ją od siebie, cieszyć się jej obecnością, egoistycznie zagarnąć dla siebie srebro i blask księżyca - ale nie będzie nawet o tym myślał, nie może. Obydwoje sobie coś obiecali.
Z goryczą pomyślał tylko o tym, co wiedział z racji doświadczenia i dzielącej ich różnicy wieku. Nigdy nie zostaną Hectorem i Celine, po wyzdrowieniu pacjenci zawsze znikali.
W s z y s c y zawsze znikali.
Pewnego dnia zniknie też Orestes, układając sobie własne, oby szczęśliwsze życie. Wtedy Hector też będzie mógł zniknąć, uciec od grozy wiszącej nad nim choroby. Nie wątpił, że Celine wyzdrowieje, rozumiał mechanizmy wywołujące w niej lęk. To na własne problemy nie znalazł jeszcze lekarstwa, bo niektóre choroby są nieuleczalne - tak jak choroba matki. Uważaj na siebie, Hector przestrzegała zawsze, gdy żyła, jakby chciała zagarnąć go dla siebie, uwięzić w murach domu. A teraz echo jej wołania docierało tu pewnie nawet z zaświatów, teraz czekała.
Zamrugał, orientując się, że mówi - jak na siebie - niepokojąco mało. Cofnął wreszcie wzrok, by nie widziała nadmiernie melancholijnego i smutnego spojrzenia.
-Jeśli jesteś pewna. - wstał, zachwiał się lekko (zaklął w myślach najszpetniej jak potrafił), przytrzymał fotela zanim zdążyła zareagować. -Poczekaj, mam coś dla ciebie na... wszelki wypadek. - najpotrzebniejsze fiolki trzymał w gabinecie, pedantycznie opisane. -Nic na sen. - ustalili już, że nie mogła uzależnić się od eliksiru słodkiego snu. -Ale ten jest na uspokojenie, a ten na wzmocnienie. Na wszelki wypadek. I nie przejmuj się zapłatą, nie za dzisiaj. - uśmiechnął się blado. -Interwencje kryzysowe to mój obowiązek. - skłamał, reagowałby w razie kryzysu zagrażającemu życiu lub trwale zagrażającemu psychice, ale innemu pacjentowi w jej stanie kazałby poczekać do lata. Srebro i kwiaty nie miały z kłamstwem nic wspólnego, nic.
Pominął milczeniem słowa o śnie, nie chcąc się przyznać, że nie chce śnić, że śni same koszmary.
Jej życzenie się jednak spełniło. Gdy wyszła, a salon pozostał dziwnie pusty, nie pozostało mu nic innego jak wrócić do sypialni. Nie chciał spać, ale zapadł w głębszy sen niż się spodziewał, a choć ten sen był pełen srebra i kwiatów - to sporo po wschodzie słońce Hector i tak obudził się rozgoryczony, przerażony i niewyspany.
/zt x 2?
przekazuję Celine mieszankę antydepresyjną i wywar wzmacniający, po jednej porcji.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czerwień odcinała się na mlecznej skórze niby karminowy ogon komety, ściekający ze smukłych ramion i rozcinający połać nieba, jakby chciał utoczyć mu krwi. Jej krwi, czuła eteryczną miękkość firmamentu, kiedy przesuwała palcami wzdłuż aksamitnych pasm, a te opadały na piersi, ubierając ją w nic, tylko wstążkę. Ze zwierciadła spoglądała na nią zarumieniona Celine - niedawno zbudzona i świeżo umyta, ze skórą ledwie osuszoną po porannej kąpieli, gdy świat dopiero otwierał jedno oko i wstawał do skąpanego w złotym lecie życia. Sama spałaby z nim dalej, tuliłaby się do fatamorgan albo kojącej szarości bez ani jednego snu, ale list, który nadszedł późnym wieczorem poprzedniego dnia, i wspomnienia tańców nad żarliwym ogniskiem, wpuściły do jej serca zbyt silną ekscytację, by mogła wytrzymać w pieleszach. Powinna podziękować Hectorowi, ale wstążkę odesłać - czy nie tak wypadało? Jego szczodrość, zaskakująca i ciepła, przeszywała ją trudnym do nazwania uczuciem, czymś, co dostało się pod skórę i mrowiło, a bez czego znacznie łatwiej było jej na nim polegać. Jeszcze tylko chwila, mówiła w myślach, owijając aksamitne pasmo wokół szyi lub pozwalając, by niemal w pełni zsunęło się z ciała, niespiesznie poprawiane tuż przed upadkiem. Ale taki drobny podarunek... Przecież nie mogło w nim być nic złego, prawda? Może Hector wcale go nie kupił, tylko posiadał w swojej kolekcji, może przygotował go na prezent dla kuzynki, a może materiał należał do jego zmarłej żony, choć to akurat uwierało jej myśli, jakby zdarła skórę z nieboszczki i założyła ją na własne kończyny. Nie, żony nie. A może... Nagły stukot do drzwi wyrwał ją z zamyślenia i sprawił, że aż podskoczyła. Elric musiał się obudzić i domagał się dostępu do łazienki, w której ona zasiedziała się zdecydowanie zbyt długo. Już wychodzę, obiecała, natychmiast ubierając na siebie koszulę nocną, w której zamierzała przejść do sypialni, wybrać sukienkę na kolejny piękny dzień Festiwalu Lata i ubrać się we własnych czterech ścianach.
Ale kolejny piękny dzień nie nadszedł.
Wymieniana korespondencja z lady Abbott przerodziła roziskrzone rumieńce w napiętą czerwień, jej dłonie niemal drżały, kiedy kreśliła odpowiedzi i modliła się w duchu, by osamotnienie z tym zadaniem nie okazało się zgubne w skutkach. Zbyt wiele razy udowadniała, że w tarapatach nie radziła sobie samotnie, że potrzebowała mądrzejszych od siebie, by nie potęgować i mnożyć problemów, jednak tym razem wierzyła, że sobie poradzi. Mylnie; zwolnienie nadeszło popołudniem w surowych słowach, a siedząca do tej pory jak na szpilkach Celine odcisnęła zwęglony ślad dłoni na malowanym na biało biurku. Gniew mieszał się z niemocą, poczucie krzywdy z rozczarowaniem, wicher emocji niósł ją w impulsywnym tańcu, pełnym goryczy, rozżalenia i gorączki. Taka okazja! Nie tylko w imię baletu, ale również w imię pieniądza, którego było im trzeba. A ona wszystko to zaprzepaściła. Znowu, znowu, znowu, czy jeden raz, do diabła, nie potrafiła niczego zrobić dobrze? Zakleszczyła listy w dłoni zaciśniętej jak ptasi szpon, drugą chwyciła za różdżkę i znikła z pomieszczenia z trzaskiem teleportacji. Było jedno miejsce, gdzie dusza niosła ją w takich chwilach, bezpieczna walijska przystań, gdzie emocje tliły się, buchały i ostudzały. I właśnie tam pomknęła rozmazanymi korytarzami magicznej wędrówki, aż ujrzała przed sobą znajomy jednopiętrowy dom. Ubrana w czerwoną sukienkę, ze wstążką podtrzymującą związany nisko koński ogon, znalazła się na progu i otworzyła furtkę, a dobiegające z ogrodu głosy od razu przyzwały ją do siebie jak ogień szepczący do ćmy. Był tu, nie w Dorset. Szła szybko, wręcz gwałtownie, choć nawet teraz wydawało się, że płynęła po ziemi, zamiast dudnić o nią zwalistym krokiem; serce frenetycznie uwijało się w piersi, oddech dygotał, policzki nosiły świeży, błyszczący ślad łez. Te wciąż otaczały rzęsy wilgotną powłoką, kiedy wpadła do głównej części zadbanego ogrodu, niemal niosąc własną poobijaną duszę w zębach.
- Hectorze! - zawołała, gdy tylko sylwetka magipsychiatry pojawiła się w zasięgu wzroku. Nie zdążyła odpisać mu na list, więc w pierwszej chwili mógł mieć wrażenie, że okalająca ją złość wymierzona była w niego, ale wystarczyło jedno uważniejsze spojrzenie by stwierdzić, że problem sięgał znacznie głębiej. - Jak dobrze, że jesteś, jakie to szczęście! Wiem, że nie powinnam cię nachodzić, bo to nie dziś, ale może twoje książki mi odpowiedzą dlaczego ja zawsze, od lat, jestem tak bezdennie, żałośnie... - głupia, zatrzymała się jak oparzona, gdy zza ramienia czarodzieja wyjrzała młodziutka twarz ślicznego chłopca o dużych oczach. Rozemocjonowany głos natychmiast uwiązł w gardle, a ją oblał zimny pot - nie dlatego, że widok kilkulatka ją zszokował lub odrzucił, wiedziała przecież o jego istnieniu, ale dlatego, że myśl o wystraszeniu go tak przejętym wtargnięciem wydała jej się okropna. To była jego przestrzeń, jego małe królestwo, powinien czuć się w nim bezpieczny, a nie narażony na wybuchy rozszalałej półwili. - Och - szepnęła głucho. - Cześć, młody rycerzu - zwróciła się do chłopca, unosząc ku górze jedną z dłoni, którą pomachała lekko w roli spóźnionego, delikatnego powitania, wyraźnie zażenowanego. Uśmiech, który wkradł się przy tym na jej usta, był miękki, ale nie był szczery. - Przepraszam, nie chciałam wam przeszkadzać, to... Przepraszam - wymamrotała, czując palącą od jeszcze głębszej czerwieni skórę policzków, po czym obróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku furtki, a karminowa wstążka zakołysała się pośród srebrnych włosów. Poradzi sobie sama. Poradzi.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie chciał spędzać zbyt wiele czasu pod gołym niebem, ale nie mógł na zawsze zamknąć siebie i syna w czterech ścianach—choć by chciał. Tylko ich dwoje, bez komet, w domu, w którym ciemność nie zdawałaby się zbyt głęboka, a tak długo wyczekiwana cisza zbyt przenikliwa. Samotność sprawiała, że boleśnie znajomy rytm zegara niemalże dudnił mu w uszach, przywołując wspomnienie stromych schodów, ale przecież na Festiwalu wcale nie było lepiej. Cienie wśród ognisk zdawały się zachłannie sięgać po Orestesa, w morskiej toni kłębiły się pokrzywy. Blask gwiazd i płomieni sprawiał, że w sercu Hectora rodziły się pragnienia do jakich nie chciał się przyznawać, a wśród jarmarcznych stoisk sakiewka stawała się dziwnie lekka. Musiał ochłonąć, przynajmniej przez jeden dzień. W domu, cichym i ciemnym. Nad biurkiem w gabinecie, gdzie znalazł jakże pragmatyczne uzasadnienie dla krwistej, aksamitnej wstążki, ale gdzie słowa opuściły go na widok posrebrzanych spinek w kształcie dwóch splecionych w uścisku łabędzi. Prezent miał być niewinny, ale po fakcie zaczął się kojarzyć Hectorowi z Zeusem i Ledą. Wyobraził sobie minę własnej siostry, która - w odróżnieniu od adresatki listu - odgadłaby natychmiast tą aluzję i ze wstydem schował spinki do szuflady biurka.
Musiał ochłonąć. Orestes też potrzebował ciszy, przebodźcowany zabawami i atrakcjami. Dziś zajęli się pracą w ogrodzie, konieczną, by chwasty nie budziły zgorszenia sąsiadów, choć nieprzychodzącą Hectorowi naturalnie. Jeszcze tydzień temu Oliver zdziałał tu prawdziwe cuda, ale Hector niszczył wszystkiego, czego się dotknął - czy chodziło o ogród, czy o relacje. Gwałtownie wyrwał z ziemi kwiat mlecza, zgniatając łodygę w dłoni.
-Dlaczego wyrywamy jedne kwiaty, a innych nie? Są ładne... - zaprotestował Orestes, a Hector umknął wzrokiem myśląc o tym, że Beatrice też była piękna. Ale niestała, jak dmuchawiec i trująca jak mlecze.
-Możemy zostawić kilka mleczy. - obiecał, nie mogąc zdobyć się na asertywność względem własnego dziecka. Zresztą, dla Orestesa był gotów i musiał pozostawić niektóre niewygodne rzeczy we własnym życiu - tak jak portret jego matki, okruchy wspomnień, decorum żałoby. Czasem dopadały go wyrzuty sumienia, że nie zdołał zapłakać na jej pogrzebie i że Orestes to zapamięta.
Wtem czyjeś kroki - na tyle lekkie, że nie usłyszał ich od razu - zmąciły ich rodzinną sielankę gwałtowniej niż mlecze. Podniósł głowę, podświadomie spodziewając się jakiegoś z niepsychiatrycznych pacjentów: czarodzieje z wioski wiedzieli, że mogą zwrócić się do niego po zaklęcia antyreumatyczne, lecznicze wywary, zbicie gorączki, czy dyskretniejsze przysługi dla nieroztropnych panien.
Jego ciało rozpoznało ją pierwsze - szerzej otwarte oczy na widok obleczonej w szkarłat sylwetki, dreszcz przechodzący po plecach na dźwięk własnego imienia.
Ze wszystkich emocji zawsze najbardziej wyczulony był na złość, bo to od jej rozpoznania zależało przetrwanie. Zastygł w miejscu, wstrzymując oddech i rozpoznając zarówno emocje Celine, jak i aksamit wpleciony w jej warkocz. W pierwszej chwili pomyślał, że zamiast odpisać przejrzała to, co chciał przed nią (i sobą) ukryć—i że przyszła się z nim skonfrontować, wypomnieć mu niepoprawność jego gestu i być może całego wczorajszego wieczoru, zarzucić mu nieuczciwość. Cisnąć pod nogi aksamitną wstążkę, doprawić przedstawienie kilkoma ostrymi uwagami, upokorzyć. Przywykł już przecież do tego i mógłby jej podpowiedzieć, że nie potrzebowała wiele, by sprawić, że poczuje się głupi i żałosny i że nie przekroczy granicy nigdy więcej. Gdyby byli sami, mogliby uciąć grę emocji i przejść do sedna, pozwoliłby jej na to, ale teraz sparaliżowała go tylko bolesna myśl nie przy Orestesie, prośba powtarzana tak często w przeszłości i tak rzadko dająca jakikolwiek efekt. W szkarłacie jej sukni i jej policzków ujrzał nagle tłuczone szklanki i poczuł fantomowy ból rozciętego policzka, spiął mięśnie oczekując krzyków i przemocy, która nie mogła być — jaki sobie tłumaczył, by czuć się mniej słaby i mniej bezradny — prawdziwą przemocą, bo kobiety nie są do niej zdolne i powinien potrafić ją powstrzymać i ojciec robił to inaczej.
Prawie sięgnął po kolejnego mlecza, by zgnieść go w drżących dłoniach i pociągnąć za sobą na dno inną żywą istotę, ale słowa Celine były równie niespodziewane jak jej obecność w jego ogrodzie. Podniósł wzrok, szybciej i bardziej nerwowo niż zwykle, nadal spięty i zaskoczony - równie mocno jak ona, gdy w gorączce emocji dostrzegła wreszcie Orestesa.
-Dzień dobry! Jest pani księżniczką? - odezwał się z większą pewnością i ufnością niż Hector kiedykolwiek w życiu, rozbrajając znerwicowanego ojca i przywołując blady uśmiech na twarz magipsychiatry.
-Zostań, Celine. - nie patrzył jej w oczy, nietypowo jak na siebie zawstydzony, ale patrzył na plamy czerwieni rozlewające się po jej policzkach. Im głębsze, tym bardziej uspokajające jego emocje; tak jak w Wenus uspokajały go plamy krwi. Wziął głęboki oddech. -Obiecałem ci coś. - przypomniał. Zawsze, powiedział w labiryncie, czy mogło chodzić o tamte wspomnienia, zagłuszone tańcem jedynie na wieczór?
-Ten zamek, który składałeś z klocków. - odezwał się do Orestesa z porozumiewawczym uśmiechem. -Dasz radę go dziś dokończyć? I pokazać pani Celine? - zerknął na nią przez ramię, by upewnić się, że zechce zapłacić pochwałą i uśmiechem za dzisiejsze spotkanie. Podniósł się z kolan, by wprowadzić obydwoje do domu, a gdy za Orestesem zamknęły się drzwi, spojrzał pytająco najpierw na nią, a potem w stronę gabinetu.
-Co się stało?
Musiał ochłonąć. Orestes też potrzebował ciszy, przebodźcowany zabawami i atrakcjami. Dziś zajęli się pracą w ogrodzie, konieczną, by chwasty nie budziły zgorszenia sąsiadów, choć nieprzychodzącą Hectorowi naturalnie. Jeszcze tydzień temu Oliver zdziałał tu prawdziwe cuda, ale Hector niszczył wszystkiego, czego się dotknął - czy chodziło o ogród, czy o relacje. Gwałtownie wyrwał z ziemi kwiat mlecza, zgniatając łodygę w dłoni.
-Dlaczego wyrywamy jedne kwiaty, a innych nie? Są ładne... - zaprotestował Orestes, a Hector umknął wzrokiem myśląc o tym, że Beatrice też była piękna. Ale niestała, jak dmuchawiec i trująca jak mlecze.
-Możemy zostawić kilka mleczy. - obiecał, nie mogąc zdobyć się na asertywność względem własnego dziecka. Zresztą, dla Orestesa był gotów i musiał pozostawić niektóre niewygodne rzeczy we własnym życiu - tak jak portret jego matki, okruchy wspomnień, decorum żałoby. Czasem dopadały go wyrzuty sumienia, że nie zdołał zapłakać na jej pogrzebie i że Orestes to zapamięta.
Wtem czyjeś kroki - na tyle lekkie, że nie usłyszał ich od razu - zmąciły ich rodzinną sielankę gwałtowniej niż mlecze. Podniósł głowę, podświadomie spodziewając się jakiegoś z niepsychiatrycznych pacjentów: czarodzieje z wioski wiedzieli, że mogą zwrócić się do niego po zaklęcia antyreumatyczne, lecznicze wywary, zbicie gorączki, czy dyskretniejsze przysługi dla nieroztropnych panien.
Jego ciało rozpoznało ją pierwsze - szerzej otwarte oczy na widok obleczonej w szkarłat sylwetki, dreszcz przechodzący po plecach na dźwięk własnego imienia.
Ze wszystkich emocji zawsze najbardziej wyczulony był na złość, bo to od jej rozpoznania zależało przetrwanie. Zastygł w miejscu, wstrzymując oddech i rozpoznając zarówno emocje Celine, jak i aksamit wpleciony w jej warkocz. W pierwszej chwili pomyślał, że zamiast odpisać przejrzała to, co chciał przed nią (i sobą) ukryć—i że przyszła się z nim skonfrontować, wypomnieć mu niepoprawność jego gestu i być może całego wczorajszego wieczoru, zarzucić mu nieuczciwość. Cisnąć pod nogi aksamitną wstążkę, doprawić przedstawienie kilkoma ostrymi uwagami, upokorzyć. Przywykł już przecież do tego i mógłby jej podpowiedzieć, że nie potrzebowała wiele, by sprawić, że poczuje się głupi i żałosny i że nie przekroczy granicy nigdy więcej. Gdyby byli sami, mogliby uciąć grę emocji i przejść do sedna, pozwoliłby jej na to, ale teraz sparaliżowała go tylko bolesna myśl nie przy Orestesie, prośba powtarzana tak często w przeszłości i tak rzadko dająca jakikolwiek efekt. W szkarłacie jej sukni i jej policzków ujrzał nagle tłuczone szklanki i poczuł fantomowy ból rozciętego policzka, spiął mięśnie oczekując krzyków i przemocy, która nie mogła być — jaki sobie tłumaczył, by czuć się mniej słaby i mniej bezradny — prawdziwą przemocą, bo kobiety nie są do niej zdolne i powinien potrafić ją powstrzymać i ojciec robił to inaczej.
Prawie sięgnął po kolejnego mlecza, by zgnieść go w drżących dłoniach i pociągnąć za sobą na dno inną żywą istotę, ale słowa Celine były równie niespodziewane jak jej obecność w jego ogrodzie. Podniósł wzrok, szybciej i bardziej nerwowo niż zwykle, nadal spięty i zaskoczony - równie mocno jak ona, gdy w gorączce emocji dostrzegła wreszcie Orestesa.
-Dzień dobry! Jest pani księżniczką? - odezwał się z większą pewnością i ufnością niż Hector kiedykolwiek w życiu, rozbrajając znerwicowanego ojca i przywołując blady uśmiech na twarz magipsychiatry.
-Zostań, Celine. - nie patrzył jej w oczy, nietypowo jak na siebie zawstydzony, ale patrzył na plamy czerwieni rozlewające się po jej policzkach. Im głębsze, tym bardziej uspokajające jego emocje; tak jak w Wenus uspokajały go plamy krwi. Wziął głęboki oddech. -Obiecałem ci coś. - przypomniał. Zawsze, powiedział w labiryncie, czy mogło chodzić o tamte wspomnienia, zagłuszone tańcem jedynie na wieczór?
-Ten zamek, który składałeś z klocków. - odezwał się do Orestesa z porozumiewawczym uśmiechem. -Dasz radę go dziś dokończyć? I pokazać pani Celine? - zerknął na nią przez ramię, by upewnić się, że zechce zapłacić pochwałą i uśmiechem za dzisiejsze spotkanie. Podniósł się z kolan, by wprowadzić obydwoje do domu, a gdy za Orestesem zamknęły się drzwi, spojrzał pytająco najpierw na nią, a potem w stronę gabinetu.
-Co się stało?
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie było nic piękniejszego od dziecięcej ufności. Przychodziły na świat nie znając jeszcze jego okropieństw, jego zgnilizny, jego zepsucia - i kochały to, co miały przed oczyma, na prozaikę odpowiadając ciekawością, jakby wszystko było baśnią. Poniekąd było, nowości mogły się wydawać fantazją spijaną ze stron kolorowej powieści, a to, że los potrafił zniszczyć w nich tę czystość, ukarać ją, było największym grzechem ludzkiego istnienia. Celine zamrugała, momentalnie odarta z wściekłości, z jaką tu przyszła, wsłuchana w miękki i miły dla ucha głos siedmiolatka o ciepłym uśmiechu. Teraz wiedziała, że Hector potrafił uśmiechać się podobnie - robił to zeszłego wieczora w migoczącym pobrzasku ogniska, na chwilę zapominający o tym, że przeznaczenie i jego pozbawiło młodzieńczej beztroski, jeśli kiedykolwiek ją w sobie posiadał. Tymczasem Orestes, nieświadomy brudu, który ją oblepiał, tak ślicznie zapytał o jej aurę królewny, że serce półwili pękło, nadkruszone świeżym ciosem. Kiedyś była księżniczką, dziś nie chciało jej już żadne królestwo. Wrota bajecznych fortec pozostawały zamknięte, sama do tego doprowadziła, swoją głupotą, zdrożnością i bezwstydnością, swoją gangrenowatą duszą. Otrzymała szansę i ją sprzeniewierzyła. Gardło ścisnęło się jeszcze szczelniej, Celine pociągnęła nosem i skryła drżące usta pod dłonią, chcąc stłumić szloch, który zamierzał rozdźwięczeć się w walijskiej idylli, gdy z przygryzioną do bólu wargą obiecywała sobie, że nie będzie nękać tego pięknego chłopca. Wytrzyma - choćby tylko po to, by zafrasowany grymas nigdy nie odcisnął piętna na jego twarzy, i by dziś nie musiał się przekonywać, że dziewczęta bywały okropne.
- A obronisz mnie przed smokiem, jeśli nią jestem? - zagaiła w odpowiedzi, siląc się na fałszywie zaproszoną do głosu pogodę ducha. Odwróciła się powoli, lustrując spojrzeniem ciemnowłosego siedmiolatka, rysami twarzy tak podobnego do ojca. Kiedy stali obok siebie, podobieństwo było nie do przeoczenia, mimo iż gdzieś w niuansach dostrzegała obce fragmenty należące do matki, jej niedopowiedzianej urody. Uśmiech rozkwitły na jej ustach błagał Merlina o promienistość, przyciskała do własnej twarzy tę lapidarną, niestałą maskę wesołości, każdym fragmentem silnej woli usiłująca przytrzymać duszę w ryzach. Jeszcze się nie rozpadaj, jeszcze nie. - Na pewno? - spytała, przenosząc wzrok na Hectora. Mięśnie ramion pod jasną koszulą zdawały się napięte, podwinięte rękawy eksponowały ładnie rzeźbione dłonie gdzieniegdzie muśnięte świeżo naruszoną ziemią. Piękna, sielska chwila, którą zniszczyła. Dziękuję, jej wargi poruszyły się bezgłośnie, chociaż magipsychiatra unikał zajrzenia w jej oczy, jakby głupota, z którą przyszła, była zbyt nużąca i męcząca nawet dla niego. Jak często musiał użerać się z pacjentami, którzy nie radzili sobie z własnym życiem i gnali do niego z każdą drobnostką, poprosiwszy o wskazówkę? Czy może pozwalała sobie na to jako jedyna, egoistyczna i próżna na tyle, by hołdować myśli, że istniał tylko po to, by łagodzić jej strachy? Idiotka.
- Sięgnie obłoków, hm? Jestem go bardzo ciekawa - zawtórowała Hectorowi, gdy ten zwracał się do syna, i pożegnała oddalającego się chłopca uśmiechem miękkim jak szkarłatny aksamit wpleciony w jej włosy - aż maska opadła, odkleiła się od jej twarzy i huknęła o ziemię z łoskotem tak przemożnym, że wręcz zakręciło się jej w głowie. Jak śmiała - wparować tu i nawet nie zastanowić się, że miał na ten dzień inne plany? Że poza godzinami przyjmowania pacjentów miał święte i nienaruszalne prawo korzystać z dnia tak, jak sobie zaplanował, bez chowania się przed cieniem rzucanym przez nabzdyczoną smarkulę? Wstyd smagnął ją jak uderzenie bicz i to nie wstążka, a właśnie wstyd upuścił jej krwi, choć tej nie było widać gołym okiem. - Zwolnili mnie - syknęła cicho, mimo oporów pozwoliwszy, by cała gorycz wylała się z niej na zewnątrz, kiedy wymachiwała pomiętymi pergaminami i niestrudzenie przemierzała salon w tę i we w tę; łzy znów pociekły z oczu. - Abbottowie. Bo jestem jak ten grunt, na którym rosną chwasty. Bo przywykłam do plotek, więc na pewno sama je prowokuję, a to, że ludzie gadają, bo zawsze gadali i zawsze będą gadać, to moja oderwana od rzeczywistości idea. Bo strach powierzyć mi młodą damę. Bo jestem jak... jak brudna suknia! Co sobie w ogóle myślałam, kiedy się do nich pchałam? Na co mi to było? Przecież mogłam się domyślić, że ktoś taki jak ja... Że ktoś taki... Ale czy ja ją chciałam zabrać do portu albo sprezentować jej wróżkowy pył zamiast puent? - słowa opuszczały ją szybko, wystrzeliwały jak zaklęcia, których świetliste wiązki były wymierzoną do środka krzywdą. Ten newralgiczny, porcelanowy świat już nie należał do niej, nie powinna była do niego wchodzić, jednak liczyła... Na co? Na to, że Abbottowie poklepią ją po główce i powiedzą to nic, że jesteś kokietką i lafiryndą, oto nasza Valeria, klejnot w naszej koronie, nasza ukochana wnuczka? Bogowie, jaka była głupia! Musieli dbać o reputację, a ona byłaby skazą na nieposzlakowanej białej tkaninie, jak choroba. Złość, nie tyle na nich, co na samą siebie, układała stos, na którym miało zapłonąć jej ciało - i zapłonęło, iskry połaskotały pergamin, którego rąbek zatańczył z płomieniem. Dopiero błysk i rozniecone nagle ciepło ją otrzeźwiły. Zrozumiawszy, co się stało, Celine natychmiast wypuściła z rąk listy, a ten, który zajął się ogniem, uchwyciła zanim zakołysałby się zbyt mocno ku podłodze, i dmuchnęła z całej siły w migotliwe ogniki. Szeroko otwarte oczy przyglądały się nadwątlonemu papierowi, zanim ścisnęła go w dłoniach, a czarne fragmenty skruszały pod palcami, płacząc na podłogę onyksowym pyłem. - Przepraszam... - wymamrotała ponownie, opuściwszy głowę, gdy ciężki, jeszcze nieostygły oddech wygrywał na ksylofonie żeber długie melodie.
- A obronisz mnie przed smokiem, jeśli nią jestem? - zagaiła w odpowiedzi, siląc się na fałszywie zaproszoną do głosu pogodę ducha. Odwróciła się powoli, lustrując spojrzeniem ciemnowłosego siedmiolatka, rysami twarzy tak podobnego do ojca. Kiedy stali obok siebie, podobieństwo było nie do przeoczenia, mimo iż gdzieś w niuansach dostrzegała obce fragmenty należące do matki, jej niedopowiedzianej urody. Uśmiech rozkwitły na jej ustach błagał Merlina o promienistość, przyciskała do własnej twarzy tę lapidarną, niestałą maskę wesołości, każdym fragmentem silnej woli usiłująca przytrzymać duszę w ryzach. Jeszcze się nie rozpadaj, jeszcze nie. - Na pewno? - spytała, przenosząc wzrok na Hectora. Mięśnie ramion pod jasną koszulą zdawały się napięte, podwinięte rękawy eksponowały ładnie rzeźbione dłonie gdzieniegdzie muśnięte świeżo naruszoną ziemią. Piękna, sielska chwila, którą zniszczyła. Dziękuję, jej wargi poruszyły się bezgłośnie, chociaż magipsychiatra unikał zajrzenia w jej oczy, jakby głupota, z którą przyszła, była zbyt nużąca i męcząca nawet dla niego. Jak często musiał użerać się z pacjentami, którzy nie radzili sobie z własnym życiem i gnali do niego z każdą drobnostką, poprosiwszy o wskazówkę? Czy może pozwalała sobie na to jako jedyna, egoistyczna i próżna na tyle, by hołdować myśli, że istniał tylko po to, by łagodzić jej strachy? Idiotka.
- Sięgnie obłoków, hm? Jestem go bardzo ciekawa - zawtórowała Hectorowi, gdy ten zwracał się do syna, i pożegnała oddalającego się chłopca uśmiechem miękkim jak szkarłatny aksamit wpleciony w jej włosy - aż maska opadła, odkleiła się od jej twarzy i huknęła o ziemię z łoskotem tak przemożnym, że wręcz zakręciło się jej w głowie. Jak śmiała - wparować tu i nawet nie zastanowić się, że miał na ten dzień inne plany? Że poza godzinami przyjmowania pacjentów miał święte i nienaruszalne prawo korzystać z dnia tak, jak sobie zaplanował, bez chowania się przed cieniem rzucanym przez nabzdyczoną smarkulę? Wstyd smagnął ją jak uderzenie bicz i to nie wstążka, a właśnie wstyd upuścił jej krwi, choć tej nie było widać gołym okiem. - Zwolnili mnie - syknęła cicho, mimo oporów pozwoliwszy, by cała gorycz wylała się z niej na zewnątrz, kiedy wymachiwała pomiętymi pergaminami i niestrudzenie przemierzała salon w tę i we w tę; łzy znów pociekły z oczu. - Abbottowie. Bo jestem jak ten grunt, na którym rosną chwasty. Bo przywykłam do plotek, więc na pewno sama je prowokuję, a to, że ludzie gadają, bo zawsze gadali i zawsze będą gadać, to moja oderwana od rzeczywistości idea. Bo strach powierzyć mi młodą damę. Bo jestem jak... jak brudna suknia! Co sobie w ogóle myślałam, kiedy się do nich pchałam? Na co mi to było? Przecież mogłam się domyślić, że ktoś taki jak ja... Że ktoś taki... Ale czy ja ją chciałam zabrać do portu albo sprezentować jej wróżkowy pył zamiast puent? - słowa opuszczały ją szybko, wystrzeliwały jak zaklęcia, których świetliste wiązki były wymierzoną do środka krzywdą. Ten newralgiczny, porcelanowy świat już nie należał do niej, nie powinna była do niego wchodzić, jednak liczyła... Na co? Na to, że Abbottowie poklepią ją po główce i powiedzą to nic, że jesteś kokietką i lafiryndą, oto nasza Valeria, klejnot w naszej koronie, nasza ukochana wnuczka? Bogowie, jaka była głupia! Musieli dbać o reputację, a ona byłaby skazą na nieposzlakowanej białej tkaninie, jak choroba. Złość, nie tyle na nich, co na samą siebie, układała stos, na którym miało zapłonąć jej ciało - i zapłonęło, iskry połaskotały pergamin, którego rąbek zatańczył z płomieniem. Dopiero błysk i rozniecone nagle ciepło ją otrzeźwiły. Zrozumiawszy, co się stało, Celine natychmiast wypuściła z rąk listy, a ten, który zajął się ogniem, uchwyciła zanim zakołysałby się zbyt mocno ku podłodze, i dmuchnęła z całej siły w migotliwe ogniki. Szeroko otwarte oczy przyglądały się nadwątlonemu papierowi, zanim ścisnęła go w dłoniach, a czarne fragmenty skruszały pod palcami, płacząc na podłogę onyksowym pyłem. - Przepraszam... - wymamrotała ponownie, opuściwszy głowę, gdy ciężki, jeszcze nieostygły oddech wygrywał na ksylofonie żeber długie melodie.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Orestes zaszczebiotał wesoło, że tutaj nie ma smoków, a Hector uśmiechnął się smutno, wspominając jak samemu uwierzył w obecność dementorów podczas Festiwalu Lata. Czy był dobrym ojcem dopóki, dopóty Orestes nie wierzył w istnienie potworów tak blisko nich? Skinął lekko głową do niepewnej Celine i samemu z ulgą usłyszał, jak podjęła grę. Zerkał to na nią, to na Orestesa, jakby kontrolując czy chłopiec wierzy w te radosne pozory - i martwiąc się o to, jak długo Celine zdoła utrzymać na twarzy maskę.
Chcieli połamać jej nogi - nie mógł o tym zapomnieć. Jeśli byłaby nieposłuszna. Czy tam też kazali się jej uśmiechać? Pewnie tak, miała śliczny uśmiech, kto nie chciałby go zobaczyć? Czy każdy jej uśmiech był podszyty lękiem?
Nie lubił rozstawać się z synem, nie lubił też stykać go z pacjentami - niespodziewana wizyta Celine zaowocowała wyjątkiem - ale tym razem z ulgą odprowadził wzrokiem zamykane drzwi do dziecięcego pokoju, bo chciał by wreszcie mogła zetrzeć ten sztuczny uśmiech z twarzy. Zapadła cisza, obrócił się wyczekująco do Celine, a ona - zupełnie inaczej niż na początku ich spotkań - wylała z siebie falę emocji, złych wieści i okrutnych słów. Zmarszczył z niedowierzaniem brwi, czy to możliwe, że ktoś napisał jej coś tak upokarzającego? Czy raczej - tak dyktowało mu doświadczenie i wątła wiara w lordowską etykietę - to jej kompleksy wybuchł ze zdwojoną mocą w odpowiedzi na nagłe zwolnienie? Brudna suknia? Chwasty, które przed chwilą wyrywał tak gorliwie? Aż tak źle o sobie myślała? Coś zakłuło go w mostku, z pewnością gorzka ocena swojej własnej pracy. Tyle tygodni starań, tyle zachęt by walczyła o siebie i swoje marzenia i taniec i dodatkowe zlecenia, a robaki nadal pełzały w jej myślach. Wiedział, że nie zmieni świata, ale naiwnie sądził, że chociaż dla jej ran był jeszcze ratunek. Że nie musiała ich nosić ze sobą i rozdrapywać co niepowodzenie, jak on własne. Może był zbyt niecierpliwy, może były zbyt świeże...?
-Mogli się dowiedzieć...? - spytał najpierw cicho, pragmatycznie, zamiast protestować. O Tower, o porcie, o jej przeszłości. Wydawało mu się, że nie wiedział nikt, ale co mogły mówić złośliwe przyjaciółki, albo podchmieleni na Festiwalu bracia?
Wybrał próbę ustalenia faktów zamiast próby uspokojenia Celine, ale żar ognia uświadomił mu, że popełnił błąd. Cofnął się instynktownie, bo cała sympatia do dziewczyny nie była w stanie przełamać budowanych przez lata lęków: przed ogniem, przed zbyt gwałtownymi emocjami, przed każdą namiastką zagrożenia i przemocy, których spodziewał się z każdej strony. Szeroko otwartymi oczyma obserwował, jak papier zwęglił się w jej dłoniach i opadł na podłogę. Napotkał jej spojrzenie, wydawała się równie zdziwiona - jedno z nich powinno zachować spokój. Znów postąpił o krok do przodu.
-To tylko papier. - skwitował w odpowiedzi na nieśmiałe przeprosiny. Mocniej ścisnął laskę i podniósł prawą dłoń, jakby wahając się, czy sięgać po różdżkę i jedno z zaklęć uspokajających, ale wtedy odnalazł wspomnienie z ostatniej nocy. Tego, jak śmiała i beztroska wydawała się w tańcu. Teraz pochyliła głowę, skulona w sobie, nawet dłonie przysuwając do siebie - ze wstydem? Osmalone palce musiała mieć nienaturalnie rozgrzane, czy czuła się równie nienaturalnie? Brudna sukienka, zacisnął mocniej usta. Otarł dłoń o nogawkę spodni, na wypadek gdyby zostały tam drobiny ziemi, a potem delikatnie wyciągnął rękę przed siebie. Boi się mężczyzn i dotyku - pamiętał, bo wkoło nie grała przecież znieczulająca muzyka, tylko ojcowski zegar tykał drwiąco, ale ostatecznie musnął lekko dłoń Celine opuszkami palców, niezdarnie imitując jeden z ruchów z wczorajszego tańca. Czuł na skórze jej ciepły oddech.
-Ci, których nigdy nie połamano, którym nie grożono by zmusić ich do tego, czego nie zrobiliby mając pełnię wyboru - wciąż wierzył, że plotki dotyczyć mogły tylko Tower i może tańca, wciąż widział w niej przede wszystkim lęk i chciał w niej widzieć niewinność, nie podejrzewając nawet, że mogła przełamać dawny strach bez jego pomocy. -nie rozumieją i nie zrozumieją. - wychrypiał, a palce zbłądziły delikatnie na jej brodę, unieś głowę, spójrz na mnie. Nie miał odwagi powiedzieć na głos tego, że rozumie z własnego doświadczenia więcej niżby przypuszczała, ale prosiła o to, by nauczyć się czytać ludzi. Wczoraj, gdy odchodziła, żartem rzucił, by spróbowała na nim. Nie chciał być rozczytany, nie tak naprawdę, ale czy widziała, że jego ból sięga głębiej niż złamanej nogi? Cofnął ostrożnie dłoń. -Samotnym kobietom jest jeszcze trudniej. - przyznał. -A poznałaś już mężczyzn zdolnych cię złamać, byleby cię do czegoś zmusić. - dlatego cofnął rękę, by móc to powiedzieć. -Pewnie mówili tobie i o tobie same najgorsze rzeczy. - mówił je w Wenus, słyszał je w domu. Czy Victor nazwał kiedyś kobietę kurwą? -Domyślam się, że w takich sytuacjach ich echo wraca? - szepnął cicho. Czy Abbotowie to problem czy tylko symptom? -Nie jesteś przeszłością, ani nawet dawnymi błędami, Celine. - powiedział głośniej, ze szczerą hipokryzją kogoś, kto oceniał w ten sposób samego siebie. Ale klątwa to co innego. -Dopiero co wróciłaś do domu, ale poznasz jeszcze wielu ludzi, którzy będą widzieć po prostu Celine. Jeden z nich zobaczy po prostu Celine w białej, czystej sukni i ani się obejrzysz, a zostaniesz młodą panią w Dolinie. - uśmiechnął się blado, bezskutecznie próbując tchnąć odrobinę radości we własne spojrzenie. Przynajmniej kąciki ust wyginały się z nadzieją. Czyż nie o tym marzyły młode panny, i czy to nie ratowało ich reputacji? Porywająca miłość, ślub, stabilizacja? Ślub był zdolny uratować reputację nawet kurwy - nieruchomy portret jednej wisiał za jego plecami, odsłonięty dla Orestesa.
Chcieli połamać jej nogi - nie mógł o tym zapomnieć. Jeśli byłaby nieposłuszna. Czy tam też kazali się jej uśmiechać? Pewnie tak, miała śliczny uśmiech, kto nie chciałby go zobaczyć? Czy każdy jej uśmiech był podszyty lękiem?
Nie lubił rozstawać się z synem, nie lubił też stykać go z pacjentami - niespodziewana wizyta Celine zaowocowała wyjątkiem - ale tym razem z ulgą odprowadził wzrokiem zamykane drzwi do dziecięcego pokoju, bo chciał by wreszcie mogła zetrzeć ten sztuczny uśmiech z twarzy. Zapadła cisza, obrócił się wyczekująco do Celine, a ona - zupełnie inaczej niż na początku ich spotkań - wylała z siebie falę emocji, złych wieści i okrutnych słów. Zmarszczył z niedowierzaniem brwi, czy to możliwe, że ktoś napisał jej coś tak upokarzającego? Czy raczej - tak dyktowało mu doświadczenie i wątła wiara w lordowską etykietę - to jej kompleksy wybuchł ze zdwojoną mocą w odpowiedzi na nagłe zwolnienie? Brudna suknia? Chwasty, które przed chwilą wyrywał tak gorliwie? Aż tak źle o sobie myślała? Coś zakłuło go w mostku, z pewnością gorzka ocena swojej własnej pracy. Tyle tygodni starań, tyle zachęt by walczyła o siebie i swoje marzenia i taniec i dodatkowe zlecenia, a robaki nadal pełzały w jej myślach. Wiedział, że nie zmieni świata, ale naiwnie sądził, że chociaż dla jej ran był jeszcze ratunek. Że nie musiała ich nosić ze sobą i rozdrapywać co niepowodzenie, jak on własne. Może był zbyt niecierpliwy, może były zbyt świeże...?
-Mogli się dowiedzieć...? - spytał najpierw cicho, pragmatycznie, zamiast protestować. O Tower, o porcie, o jej przeszłości. Wydawało mu się, że nie wiedział nikt, ale co mogły mówić złośliwe przyjaciółki, albo podchmieleni na Festiwalu bracia?
Wybrał próbę ustalenia faktów zamiast próby uspokojenia Celine, ale żar ognia uświadomił mu, że popełnił błąd. Cofnął się instynktownie, bo cała sympatia do dziewczyny nie była w stanie przełamać budowanych przez lata lęków: przed ogniem, przed zbyt gwałtownymi emocjami, przed każdą namiastką zagrożenia i przemocy, których spodziewał się z każdej strony. Szeroko otwartymi oczyma obserwował, jak papier zwęglił się w jej dłoniach i opadł na podłogę. Napotkał jej spojrzenie, wydawała się równie zdziwiona - jedno z nich powinno zachować spokój. Znów postąpił o krok do przodu.
-To tylko papier. - skwitował w odpowiedzi na nieśmiałe przeprosiny. Mocniej ścisnął laskę i podniósł prawą dłoń, jakby wahając się, czy sięgać po różdżkę i jedno z zaklęć uspokajających, ale wtedy odnalazł wspomnienie z ostatniej nocy. Tego, jak śmiała i beztroska wydawała się w tańcu. Teraz pochyliła głowę, skulona w sobie, nawet dłonie przysuwając do siebie - ze wstydem? Osmalone palce musiała mieć nienaturalnie rozgrzane, czy czuła się równie nienaturalnie? Brudna sukienka, zacisnął mocniej usta. Otarł dłoń o nogawkę spodni, na wypadek gdyby zostały tam drobiny ziemi, a potem delikatnie wyciągnął rękę przed siebie. Boi się mężczyzn i dotyku - pamiętał, bo wkoło nie grała przecież znieczulająca muzyka, tylko ojcowski zegar tykał drwiąco, ale ostatecznie musnął lekko dłoń Celine opuszkami palców, niezdarnie imitując jeden z ruchów z wczorajszego tańca. Czuł na skórze jej ciepły oddech.
-Ci, których nigdy nie połamano, którym nie grożono by zmusić ich do tego, czego nie zrobiliby mając pełnię wyboru - wciąż wierzył, że plotki dotyczyć mogły tylko Tower i może tańca, wciąż widział w niej przede wszystkim lęk i chciał w niej widzieć niewinność, nie podejrzewając nawet, że mogła przełamać dawny strach bez jego pomocy. -nie rozumieją i nie zrozumieją. - wychrypiał, a palce zbłądziły delikatnie na jej brodę, unieś głowę, spójrz na mnie. Nie miał odwagi powiedzieć na głos tego, że rozumie z własnego doświadczenia więcej niżby przypuszczała, ale prosiła o to, by nauczyć się czytać ludzi. Wczoraj, gdy odchodziła, żartem rzucił, by spróbowała na nim. Nie chciał być rozczytany, nie tak naprawdę, ale czy widziała, że jego ból sięga głębiej niż złamanej nogi? Cofnął ostrożnie dłoń. -Samotnym kobietom jest jeszcze trudniej. - przyznał. -A poznałaś już mężczyzn zdolnych cię złamać, byleby cię do czegoś zmusić. - dlatego cofnął rękę, by móc to powiedzieć. -Pewnie mówili tobie i o tobie same najgorsze rzeczy. - mówił je w Wenus, słyszał je w domu. Czy Victor nazwał kiedyś kobietę kurwą? -Domyślam się, że w takich sytuacjach ich echo wraca? - szepnął cicho. Czy Abbotowie to problem czy tylko symptom? -Nie jesteś przeszłością, ani nawet dawnymi błędami, Celine. - powiedział głośniej, ze szczerą hipokryzją kogoś, kto oceniał w ten sposób samego siebie. Ale klątwa to co innego. -Dopiero co wróciłaś do domu, ale poznasz jeszcze wielu ludzi, którzy będą widzieć po prostu Celine. Jeden z nich zobaczy po prostu Celine w białej, czystej sukni i ani się obejrzysz, a zostaniesz młodą panią w Dolinie. - uśmiechnął się blado, bezskutecznie próbując tchnąć odrobinę radości we własne spojrzenie. Przynajmniej kąciki ust wyginały się z nadzieją. Czyż nie o tym marzyły młode panny, i czy to nie ratowało ich reputacji? Porywająca miłość, ślub, stabilizacja? Ślub był zdolny uratować reputację nawet kurwy - nieruchomy portret jednej wisiał za jego plecami, odsłonięty dla Orestesa.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ławka w ogrodzie
Szybka odpowiedź