Ogród
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Ogród
Ogród jest niewielki - część działki zajęła w końcu pracownia (szopa...) Hectora - ale przysparza Hectorowi i Orestesowi wiele radości. Został nieco zaniedbany po śmierci pani domu oraz podczas ciężkiej zimy, ale od wiosny Vale stara się dbać o krzewy i kwiaty oraz próbuje zasadzić własne zioła.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihotsy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości)
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 05.03.23 3:49, w całości zmieniany 1 raz
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
9 lipca 1958
— No już, nie wierć się tak, zaraz będziemy na miejscu — mamrotał, wydawało się, że pod nosem, Oliver Summers. Prawda była jednak zgoła inna, ponieważ w ramionach nie trzymał tylko byle zawiniątka. W koc zabrany z Wrzosowej Przystani zawinięte było wciąż niewielkie szczenię psidwaka. A skoro szczenię — było ono niezwykle ciekawe świata, wciąż wysuwało biało—brązową głowę z koca, w który zawinął je Oliver przede wszystkim dla własnej wygody, wyglądając ich finalnej destynacji.
Oliver nie uprzedził Hectora, że tejże środy zjawi się w towarzystwie. Otrzymany od pana Robinsona prezent w postaci psidwaka niezwykle bowiem rozczulił serce Summersa, lecz problem pojawił się, gdy wraz ze zwierzęciem, które otrzymało od niego wdzięczne imię Farfocel, powrócił do domu na wybrzeżu Exmoor. Psidwak, w zgodzie ze swoją naturą, bardzo źle reagował na niedalekie towarzystwo mugolki Kerstin, obszczekując ją przy każdej okazji i denerwując się przy tym niesamowicie. Na całe szczęście już niedługo czekała go wyczekiwana skądinąd przeprowadzka. Problemy szczenięcia rozwiążą się same, ale póki mógł, chciał zabierać go poza dom, nie zmuszając do nieprzyjemnego dla niego towarzystwa.
Wybór był oczywisty — Hector nie tylko był dobrym człowiekiem, a Orestes chłopcem cierpliwym, niewybuchowym i posiadającym zalążki odpowiedzialności. Panowie Vale — duży i mały — mieszkali w bezpiecznej okolicy, w domu z ogrodem, którym obiecał się zająć i dopomóc w ratowaniu roślin. Oczami wyobraźni widział, jak ucieszą się z ich wizyty, może kiedyś pozostawi go na chwilę pod ich opieką, może będzie im może przypominał o nim samym. Dziś gorycz rozstania z Wrzosową Przystanią i niepewność, która wciąż gnała w nim na myśl o urządzaniu nowego domu, którego jeszcze nie nazwał, osłodzi sobie tym, że zostanie w Rhyl Coast Road 8 na noc, jak co środę. Będzie mógł dopilnować, żeby Orestes też przyzwyczaił się do nowego pupila, bowiem myślał, że wraz z przeprowadzką, będzie mógł widzieć się z Hectorem i jego synem częściej. Może... Może to wszystko wyjdzie im na dobre?
— Farfoceeel — jęknął Oliver w rozbawieniu, gdy pies zaczął lizać go po ręce, która znajdowała się najbliżej pyszczka. Delikatnie szorstki język sunący po skórze łaskotał blondyna, ale ten wiedział, że nie mógł zdradzić się ze swoją obecnością zbyt szybko. Dochodził powoli do głównej drogi, tam, gdzie rozwidlała się ona w kilka mniejszych i obrał tę, która doprowadziła go do dobrze znanego już sobie domku. Przeszedł ostrożnie przez bramę, wszak wiedział, gdzie znajdowały się pułapki, którymi zabezpieczył dom. Wyminął je — wciąż jeszcze nie był pewny, czy nie zadziałają one na niego, choć był gościem domyślnie umówionym, jak co środę — po czym musiał powstrzymać się od odruchowego skręcenia w stronę domu. Wydawało mu się, że słyszał jakieś głosy dochodzące z ogrodu, ale nie był zupełnie pewny. Musiał to sprawdzić.
Przechodząc obok ściany domu, zatrzymał się przy jej krawędzi graniczącej z ogrodem i ostrożnie wychylił, aby wyjrzeć zza winkla i dowiedzieć się, czy słuch go nie mylił. Farfocel zrobił to samo, także przez kilka chwil zza ściany widać było nie tylko miodowe loki Olivera oraz słońce odbijające się w szkłach okrągłych okularów, ale jeszcze psidwaczy pyszczek z wysuniętym na bok językiem.
Na całe szczęście nie mylił się. I miał go na tyle dużo, że w ogrodzie zastał dokładnie tych, których szukał. Pana domu oraz jego syna.
— Przepraszam panów bardzo, nie przeszkadzam? — spytał, poprawiając ułożenie psidwaka w swych ramionach. Był prawie pewien, że na widok małego Orestesa znów nabierze niezwykłej energii i będzie chciał wyrwać się z uścisku, by ruszyć do zabawy z dzieckiem. Nie był jednak pewny, czy mały Vale będzie takim stanem rzeczy równie zachwycony, dlatego nie chciał ryzykować.
Z tylnej kieszeni spodni wystawał mu fragment białej koperty, jeszcze noszącej słaby aromat amortencji.[bylobrzydkobedzieladnie]
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Pozwolił Orestesowi bawić się w ogrodzie, choć co jakiś czas z niepokojem wznosił oczy na krążącą po niebie kometę i z przesadną czujnością reagował na jakiekolwiek grymaszenie, marudzenie lub złe humory syna. Dzieci są tylko dziećmi - powtarzał sobie wielokrotnie, próbując w to uwierzyć i zwalić sytuację na Śmiertelnym Nokturnie na przypadek i dziecięcą ciekawość, ale choć upłynął prawie tydzień to wciąż nie mógł przeboleć tego, że syn tak po prostu wyrwał mu się na ulicy, że odbiegł w dal, że nie potrafił go wtedy dogonić. Dzieci są tylko dziećmi, ale łatwiej było obarczyć winą dziwne ciało niebieskie, a poza tym Orestes nigdy nie był jak inne dzieci. Przesadnie grzeczny i spokojny, inteligentny jak na swój wiek, przypominał swojego ojca w podobnym wieku. A Hectorowi, nadopiekuńczemu i zbyt powolnemu, było to na rękę.
Nawet, jeśli takie dzieci bywają nie tylko spokojne, ale i smutne.
Nawet, jeśli przy takich dzieciach więdną czasem rośliny.
Od pewnego czasu ogród miał się jednak lepiej niż zwykle, Orestes też miał się lepiej (w popołudnie trzeciego lipca zwiędło trochę trawy w Londynie, ale dziecięce przerażenie i smutek ostygły nieco, zanim wrócili do domu), a po cotygodniowych zabiegach Olivera rośliny zdawały się odżywać. Hector znał się na nich na tyle, by utrzymać ogród w porządku gdyby chciał, ale prawdę mówiąc nigdy nie miał ręki do roślin - jedynie odpowiednią wiedzę i krukońską dokładność, nie miłość. Trudno kochać coś, co usycha we własnej obecności. Oliver chyba kochał jego ogród, każdy ogród, prawdziwie i szczerze i choć Hector nie wierzył niegdyś, że do roślin trzeba mówić, to obserwując blondyna przy pracy zaczął się zastanawiać nad tym, czy kwiaty i krzewy aby na pewno nie rozumieją wypowiadanych przy nich emocji lub słów. Kłaposkrzeczki owszem, ale może matka Gaja ogółem była... wrażliwsza niż sądził?
Martwił się trochę, czy upały nie zniweczą wysiłków Olivera, ale chyba było w porządku, na razie.
Tylko krzak róży, ten, który usechł w połowie maja - nadal uparcie nie wracał do życia.
Uniósł głowę znad książki, słysząc kroki. Uśmiech pojawił się na twarzy, przyszedł wcześniej. Na tyle wcześnie, że nie odprowadził jeszcze Orestesa do teściów (myśl, że odbębnia i zarazem unika wizyt u nich gdy jest z nim była perwersyjnie przyjemna), ale odkąd syn oswoił się nieco ze współpracownikiem, a Oliver zaczął naprawdę zajmować się ich ogrodem - konieczność przestrzegania ścisłego planu nieco osłabła.
W najgorszym razie Orestes powie komuś, że kolega taty zajmuje się ich roślinami - ale syn nie miał raczej skłonności do paplania.
Nigdy nie powiedział nikomu o kłótniach taty i mamy. Najwyraźniej nawet dziadkom, skoro wciąż traktowali Hectora normalnie.
Orestes, dotychczas milczący i zamyślony, ożywił się trochę na widok gościa.
-Jak naprawi pan dziś rośliny? - zapytał Olivera, podbiegając do furtki - i wtedy zobaczył Farfocla i wydał z siebie krótkie "ooo", zapominając na moment o ogrodzie.
-Piękny prawie-poranek, prawda? - zagaił Hector z uśmiechem, choć dochodziło południe. Zaakcentował wymownie słowo poranek, cytując chwytający za serce wiersz, który otrzymał od Olivera dzisiejszego poranka. -Mam nadzieję, że róże kiedyś rozkwitną... - dodał ściszonym głosem i uśmiechnął się jeszcze bardziej wymownie, choć właściwie nic nie zapowiadało tego, że cokolwiek (nawet Oliver) je uratuje.
Ale na tym polega magia poezji, której nie spodziewał się po swoim wybranku, ale którą przeczytał z ciepłem rozlewającym się w okolicach serca.
Nawet, jeśli takie dzieci bywają nie tylko spokojne, ale i smutne.
Nawet, jeśli przy takich dzieciach więdną czasem rośliny.
Od pewnego czasu ogród miał się jednak lepiej niż zwykle, Orestes też miał się lepiej (w popołudnie trzeciego lipca zwiędło trochę trawy w Londynie, ale dziecięce przerażenie i smutek ostygły nieco, zanim wrócili do domu), a po cotygodniowych zabiegach Olivera rośliny zdawały się odżywać. Hector znał się na nich na tyle, by utrzymać ogród w porządku gdyby chciał, ale prawdę mówiąc nigdy nie miał ręki do roślin - jedynie odpowiednią wiedzę i krukońską dokładność, nie miłość. Trudno kochać coś, co usycha we własnej obecności. Oliver chyba kochał jego ogród, każdy ogród, prawdziwie i szczerze i choć Hector nie wierzył niegdyś, że do roślin trzeba mówić, to obserwując blondyna przy pracy zaczął się zastanawiać nad tym, czy kwiaty i krzewy aby na pewno nie rozumieją wypowiadanych przy nich emocji lub słów. Kłaposkrzeczki owszem, ale może matka Gaja ogółem była... wrażliwsza niż sądził?
Martwił się trochę, czy upały nie zniweczą wysiłków Olivera, ale chyba było w porządku, na razie.
Tylko krzak róży, ten, który usechł w połowie maja - nadal uparcie nie wracał do życia.
Uniósł głowę znad książki, słysząc kroki. Uśmiech pojawił się na twarzy, przyszedł wcześniej. Na tyle wcześnie, że nie odprowadził jeszcze Orestesa do teściów (myśl, że odbębnia i zarazem unika wizyt u nich gdy jest z nim była perwersyjnie przyjemna), ale odkąd syn oswoił się nieco ze współpracownikiem, a Oliver zaczął naprawdę zajmować się ich ogrodem - konieczność przestrzegania ścisłego planu nieco osłabła.
W najgorszym razie Orestes powie komuś, że kolega taty zajmuje się ich roślinami - ale syn nie miał raczej skłonności do paplania.
Nigdy nie powiedział nikomu o kłótniach taty i mamy. Najwyraźniej nawet dziadkom, skoro wciąż traktowali Hectora normalnie.
Orestes, dotychczas milczący i zamyślony, ożywił się trochę na widok gościa.
-Jak naprawi pan dziś rośliny? - zapytał Olivera, podbiegając do furtki - i wtedy zobaczył Farfocla i wydał z siebie krótkie "ooo", zapominając na moment o ogrodzie.
-Piękny prawie-poranek, prawda? - zagaił Hector z uśmiechem, choć dochodziło południe. Zaakcentował wymownie słowo poranek, cytując chwytający za serce wiersz, który otrzymał od Olivera dzisiejszego poranka. -Mam nadzieję, że róże kiedyś rozkwitną... - dodał ściszonym głosem i uśmiechnął się jeszcze bardziej wymownie, choć właściwie nic nie zapowiadało tego, że cokolwiek (nawet Oliver) je uratuje.
Ale na tym polega magia poezji, której nie spodziewał się po swoim wybranku, ale którą przeczytał z ciepłem rozlewającym się w okolicach serca.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Praca w ogrodzie, choć była właśnie tym — pracą — w jakiś niezrozumiały dla niego sposób relaksowała go. Nawet jeżeli był po całym dniu spędzonym za kontuarem sklepu, nawet jeżeli dopiero co wrócił z kraju, zapuszczając się w jego najdalsze zakątki, gdy mógł po prostu poświęcić kilka chwil na pielęgnowanie roślin, gdy mógł czuć pod palcami pulchną, miękką ziemię, cały świat zatrzymywał się na moment, pozwalał na oddech. Lubił chyba to uczucie — uczucie uziemienia, zapuszczania korzeni, jakby na moment współdzielił ciało, umysł z tą lub inną rośliną. W szczególności ostatnio, gdy spojrzenia posyłane w niebo ściągały jedynie niepokojące myśli, gdy kometa, jeszcze kometa, nie superbolid, nie Corpus caeleste levitans, jaśniała na niebie, niby drugie słońce, zmuszała umysł do kolejnego wysiłku, bo nie mógł sobie odpuścić, póki nie rozwiąże jej tajemnicy. Tylko rośliny mogły odsunąć go od narzuconej sobie samemu misji, pewnego nierozsądnego rodzaju obowiązku.
One, wciąż trzymany w rękach Farfocel i perspektywa kolejnych wizyt w Walii.
Uśmiechnął się szeroko na widok Orestesa. Przez moment, gdy pozostawał niezauważony, odniósł wrażenie, że chłopiec był dzisiaj jakiś szczególnie zamyślony. Zdążył już przywyknąć do tego, że syn Hectora nie był jak inne dzieci; wciąż jednak martwił się właśnie usposobieniem chłopca, nienaturalnie cichym i wycofanym. Gdy tylko mógł, uwielbiał poświęcać mu całą swoją uwagę. Gdzieś głęboko, w samym środku swej duszy wierzył, że pewnego dnia jego starania przyniosą efekt. Do tej pory Orestes pomagał mu przy tworzeniu eliksirów, widział go przy pracy z talizmanami i wydawał się być podekscytowany tym, że ktoś traktował go jak dorosłego. I może chłopiec nie był jego synem, może nie miał do niego żadnych praw. Ale z każdą kolejną wizytą zauważał, że zależy mu na tym chłopcu jeszcze bardziej, niż wcześniej. Składał już obietnice Hectorowi. Że ochroni go i jego syna. I zamierzał słowa dotrzymać.
— Dzisiaj po południu będę spulchniał ziemię, żeby pomóc roślinom w nawodnieniu — odpowiedział, próbując utrzymać podekscytowane szczenię w ramionach. Okazało się jednak, że tak jak Orestes zareagował na Farfocla dość żywiołowo, tak samo Farfocel reagował na chłopca. Krótki jeszcze ogonek uderzał energicznie o tors Olivera, który wreszcie, nie mogąc utrzymać szczenięcia w jednym miejscu i nie chcąc zrobić mu krzywdy, postawił go na ziemię. — Ale nie przyszedłem tu sam. Orestesie, poznaj Farfocla — uśmiechnął się jeszcze szerzej, w swój promienny, sposób, gdy szczenię podbiegło od razu do Orestesa, stanęło na dwóch łapkach, opierając się o jego nogę. Psidwak próbował obwąchać dziecko, a gdy tylko mu się to udało, przybrał pozycję gotową do zabawy, zapraszając chłopca do gonitwy po ogrodzie.
Gdy zostali sami, Oliver podniósł się z klęczek i przeciągnął w miejscu. Koszula uniosła się razem z ramionami, odsłaniając fragment jasnej skóry brzucha.
— Jest południe... — szepnął odrobinę zbity z tropu, mrugając z lekkim niezrozumieniem. Uśmiech na jego wargach drgał niepewnie, lecz policzki — może za sprawą żaru lejącego się z nieba, a może zawstydzenia — pokryły się już drobną warstwą różu. Podniósł jedną z rąk do góry, przeczesał palcami pukle miodowych loków; zaraz jednak zrozumiał już, co się działo. Hector wciąż pozostawał w poetyckim nastroju z tegoż poranka. Westchnął — głęboko, z ulgą, z rozczuleniem. Najchętniej objąłby go teraz, schował twarz w zagłębieniu jego szyi, ale musiało wystarczyć, że zbliżył się do niego, poprawiając przy tym podwinięte rękawy koszuli. — Czy to kolejna miłosna zagadka, mój miły? — spytał szeptem, czując, jak ciepło raz jeszcze rozlewa się po jego klatce piersiowej. I mógłby przysiąc, że znów czuje zapach gorącej czekolady. List skropiony amortencją wciąż pachniał, nawet schowany w spodniach. — Nie sądziłem, że jesteś tak niecierpliwy, aby pisać z samego rana — dodał, przymykając wreszcie powieki. Przecież mogłeś zadać mi tę zagadkę teraz.
One, wciąż trzymany w rękach Farfocel i perspektywa kolejnych wizyt w Walii.
Uśmiechnął się szeroko na widok Orestesa. Przez moment, gdy pozostawał niezauważony, odniósł wrażenie, że chłopiec był dzisiaj jakiś szczególnie zamyślony. Zdążył już przywyknąć do tego, że syn Hectora nie był jak inne dzieci; wciąż jednak martwił się właśnie usposobieniem chłopca, nienaturalnie cichym i wycofanym. Gdy tylko mógł, uwielbiał poświęcać mu całą swoją uwagę. Gdzieś głęboko, w samym środku swej duszy wierzył, że pewnego dnia jego starania przyniosą efekt. Do tej pory Orestes pomagał mu przy tworzeniu eliksirów, widział go przy pracy z talizmanami i wydawał się być podekscytowany tym, że ktoś traktował go jak dorosłego. I może chłopiec nie był jego synem, może nie miał do niego żadnych praw. Ale z każdą kolejną wizytą zauważał, że zależy mu na tym chłopcu jeszcze bardziej, niż wcześniej. Składał już obietnice Hectorowi. Że ochroni go i jego syna. I zamierzał słowa dotrzymać.
— Dzisiaj po południu będę spulchniał ziemię, żeby pomóc roślinom w nawodnieniu — odpowiedział, próbując utrzymać podekscytowane szczenię w ramionach. Okazało się jednak, że tak jak Orestes zareagował na Farfocla dość żywiołowo, tak samo Farfocel reagował na chłopca. Krótki jeszcze ogonek uderzał energicznie o tors Olivera, który wreszcie, nie mogąc utrzymać szczenięcia w jednym miejscu i nie chcąc zrobić mu krzywdy, postawił go na ziemię. — Ale nie przyszedłem tu sam. Orestesie, poznaj Farfocla — uśmiechnął się jeszcze szerzej, w swój promienny, sposób, gdy szczenię podbiegło od razu do Orestesa, stanęło na dwóch łapkach, opierając się o jego nogę. Psidwak próbował obwąchać dziecko, a gdy tylko mu się to udało, przybrał pozycję gotową do zabawy, zapraszając chłopca do gonitwy po ogrodzie.
Gdy zostali sami, Oliver podniósł się z klęczek i przeciągnął w miejscu. Koszula uniosła się razem z ramionami, odsłaniając fragment jasnej skóry brzucha.
— Jest południe... — szepnął odrobinę zbity z tropu, mrugając z lekkim niezrozumieniem. Uśmiech na jego wargach drgał niepewnie, lecz policzki — może za sprawą żaru lejącego się z nieba, a może zawstydzenia — pokryły się już drobną warstwą różu. Podniósł jedną z rąk do góry, przeczesał palcami pukle miodowych loków; zaraz jednak zrozumiał już, co się działo. Hector wciąż pozostawał w poetyckim nastroju z tegoż poranka. Westchnął — głęboko, z ulgą, z rozczuleniem. Najchętniej objąłby go teraz, schował twarz w zagłębieniu jego szyi, ale musiało wystarczyć, że zbliżył się do niego, poprawiając przy tym podwinięte rękawy koszuli. — Czy to kolejna miłosna zagadka, mój miły? — spytał szeptem, czując, jak ciepło raz jeszcze rozlewa się po jego klatce piersiowej. I mógłby przysiąc, że znów czuje zapach gorącej czekolady. List skropiony amortencją wciąż pachniał, nawet schowany w spodniach. — Nie sądziłem, że jesteś tak niecierpliwy, aby pisać z samego rana — dodał, przymykając wreszcie powieki. Przecież mogłeś zadać mi tę zagadkę teraz.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
-Zagadka? - zmarszczył lekko brwi, roztargniony, obserwując jak miodowe loki lśnią w blasku komety. Wcześniej jej światło wydawało się upiorne, ale na włosach Olivera układało się miękko. Zauważył jak podciąga się biała koszula i odwrócił wzrok. Orestes bawił się w oddali, ale przy synu nie chciał zdradzać się nawet z nieostrożnym spojrzeniem. Przynajmniej nie dzisiaj, nie w tym tygodniu - gdy relacje z własnym dzieckiem wciąż go martwiły, gdy minął szampański nastrój z czerwca. Uśmiechnął się - nie smutno, ale nie całym sobą, z pewnym rozproszeniem, które właściwe było samemu Oliverowi gdy intensywnie nad czymś myślał, a Hectorowi udzielało się nieco rzadziej.
-Zerknij na rośliny albo rozgość się- - powiedział to tylko dla formalności, albo nadstaw twarz do słońca -a ja odprowadzę Orestesa do sąsiadki. Myślisz, że może wziąć do ogrodu psidwaka? - upewnił się. Zajrzał jeszcze do domu po różdżkę i kilka prostych mikstur leczniczych - pani Hoggs cierpiała na reumatyzm, a sam rozumiał jej ból. Zajmowała się Orestesem nie tylko z sympatii do chłopca i współczucia dla wdowca, ale i na zasadzie niewypowiedzianej na głos transakcji. Dziś pogoda była ładna, bóle nie powinny jej doskwierać, ale i tak spyta ją, czy nie rzucić zaklęcia - ta kometa wszystko skomplikowała.
Wrócił po niecałym kwadransie. Teraz, gdy byli sami i nikt ich nie widział ani nie słyszał, nieco się rozluźnił - choć maska powściągliwości opadała całkowicie tylko w domu, ogród wciąż był miejscem na wpół publicznym. Uśmiechnął się do Olivera szerzej, radośniej, uśmiechem wyrażającym tęsknotę.
-Ostatni tydzień zdawał się wiecznością. - westchnął. Pełnia jak na złość wypadła w środę, więc spędzili ze sobą tylko część dnia, a czwartkowy poranek był wręcz koszmarny. -Jak... jak się masz? - zapytał z niekrytą troską, jakby wcale nie wysłał mu dziś poezji miłosnej (bo nie wysłał). -Orestes wyrwał mi się ostatnio, prawie się zgubił w mieście. - podświadomie nie powiedział jeszcze, że w Londynie, jakby nie chcąc niepokoić Olivera. -Jak nie on, w poranek, kiedy się pojawiła. - pożalił się, zerkając w niebo. Potem zerknął na złote loki Olivera, spojrzenie zmiękło, złagodniało. -Tak, jakby wpływała na nastrój... nie wiem, dziś wydaje się być w porządku... - nie pytał o rady rodzicielskie, raczej dzielił się tym, co męczyło go od tygodnia. Z kimś, kto podzielał jego zainteresowanie astronomią i całkiem ludzkie niepokoje.
Ludzkie i nieludzkie. Na krańcu języka tańczyło pytanie o pełnię, o to, jak ją przeżył, czy wszystko było w porządku, jak ta kometa wpłynęła na księżyc - ale ten temat wciąż był tabu, wciąż bolał, nie był pewien, czy może go poruszyć pierwszy.
-Zerknij na rośliny albo rozgość się- - powiedział to tylko dla formalności, albo nadstaw twarz do słońca -a ja odprowadzę Orestesa do sąsiadki. Myślisz, że może wziąć do ogrodu psidwaka? - upewnił się. Zajrzał jeszcze do domu po różdżkę i kilka prostych mikstur leczniczych - pani Hoggs cierpiała na reumatyzm, a sam rozumiał jej ból. Zajmowała się Orestesem nie tylko z sympatii do chłopca i współczucia dla wdowca, ale i na zasadzie niewypowiedzianej na głos transakcji. Dziś pogoda była ładna, bóle nie powinny jej doskwierać, ale i tak spyta ją, czy nie rzucić zaklęcia - ta kometa wszystko skomplikowała.
Wrócił po niecałym kwadransie. Teraz, gdy byli sami i nikt ich nie widział ani nie słyszał, nieco się rozluźnił - choć maska powściągliwości opadała całkowicie tylko w domu, ogród wciąż był miejscem na wpół publicznym. Uśmiechnął się do Olivera szerzej, radośniej, uśmiechem wyrażającym tęsknotę.
-Ostatni tydzień zdawał się wiecznością. - westchnął. Pełnia jak na złość wypadła w środę, więc spędzili ze sobą tylko część dnia, a czwartkowy poranek był wręcz koszmarny. -Jak... jak się masz? - zapytał z niekrytą troską, jakby wcale nie wysłał mu dziś poezji miłosnej (bo nie wysłał). -Orestes wyrwał mi się ostatnio, prawie się zgubił w mieście. - podświadomie nie powiedział jeszcze, że w Londynie, jakby nie chcąc niepokoić Olivera. -Jak nie on, w poranek, kiedy się pojawiła. - pożalił się, zerkając w niebo. Potem zerknął na złote loki Olivera, spojrzenie zmiękło, złagodniało. -Tak, jakby wpływała na nastrój... nie wiem, dziś wydaje się być w porządku... - nie pytał o rady rodzicielskie, raczej dzielił się tym, co męczyło go od tygodnia. Z kimś, kto podzielał jego zainteresowanie astronomią i całkiem ludzkie niepokoje.
Ludzkie i nieludzkie. Na krańcu języka tańczyło pytanie o pełnię, o to, jak ją przeżył, czy wszystko było w porządku, jak ta kometa wpłynęła na księżyc - ale ten temat wciąż był tabu, wciąż bolał, nie był pewien, czy może go poruszyć pierwszy.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
— Zagadka — potwierdził energicznie i nie czekając na nic, sięgnął od razu do kieszeni spodni, wyciągając z niej otrzymany tego poranka list. — Wszystko kryją te dwa słowa, to zagadka nietypowa. Mówią one o czymś pięknym, dobrym, słodkim i namiętnym — czytał szeptem, wciąż pamiętając, że po pierwsze — nie byli sami, a po drugie — ktoś mógłby ich usłyszeć, jeżeli mówiłby za głośno. Na całe szczęście potrafił panować nad swoim głosem. Ten, nie dość, że był już cichy, to opadł jeszcze o kilka tonów, nadając mu dodatkowej głębi. Wiedział, że Hector lubił, gdy szeptał mu słowa w podobny sposób, dlatego uśmiechnął się na koniec w mieszance zadowolenia i dumy z siebie, jednocześnie spoglądając na niego odrobinę wyzywająco. Zrozumiał? Przypomniał sobie? Oby tak.
Miał na pewno na twarzy ten sam rodzaj silnego zamyślenia, który widział już u niego kilkukrotnie (a o którym nie wiedział, że też podzielał; może dowie się o tym kiedy indziej). Postanowił więc nie przeszkadzać mu w czymkolwiek, co zajmowało mu w tej chwili umysł. Sam czasami potrzebował chwili na przypomnienie sobie czegoś, albo po prostu doprowadzenie się do porządku. Orestes bawił się z Farfoclem w okolicach drugiego krańca ogrodu, wyglądał na zadowolonego z psidwaczego towarzysza, choć szczenię jeszcze miało problem w nadążeniu za chłopcem.
— Rozejrzę się. I nie powinno być problemu — uśmiechnął się ciepło do Hectora, dla pewności układając dłoń na jego ramieniu w pokrzepiającym geście. Nie trwało to szczególnie długo, ponieważ — zgodnie z poleceniem — niedługo później wszedł pomiędzy rośliny, samotny czas spędzając przede wszystkim wśród okazałych już w kwiaty piwonii. Czy tam peonii, jak kto lubił. Oliver uważał obie te nazwy za właściwe i stosował je zamiennie. Przykucnął przy bujnych krzewach, zasadzonych — zgodnie ze sztuką oraz jego poleceniem — na delikatnym podwyższeniu względem reszty ogrodu. Egzaminował przede wszystkim nawodnienie gleby oraz stan liści oraz kwiatów rośliny. Łodygi wydawały się być mocne i sprężyste, a rośliny na szczęście nie potrzebowały jego wzmożonej opieki. Gdy Hector powrócił od sąsiadki, napotkał przede wszystkim przepełnione ulgą spojrzenie szaroniebieskich oczu spoglądające na niego zza szkieł okularów. Oliver dźwignął się z klęczek, wytarł dłonie z resztek ziemi w spodnie (zupełnie nie zwracając uwagi na to, że mógł je ubrudzić, ale chyba tego nie zrobił).
— Był okropny — przyznał niechętnie, nie chcąc go martwić na zapas. Wiedział, że tak czy siak, prędzej czy później, Hector dowie się wszystkiego. Potrafił z niego wyciągać jego największe sekrety, w dodatku tak, że Oliver sam chciał się z nimi zdradzać. Czy na tym nie polegała też miłość? Przynajmniej w pewnym sensie? — Wyrwał? — spytał z niedowierzaniem, marszcząc nieco jasne brwi, w wyraźnym zamyśleniu. Takie zachowanie zupełnie nie przypominało tego, jaki był Orestes. Był ciekawym świata chłopcem, ale też nieco strachliwym, a ojca — zdawało się — kochał najbardziej na świecie i bardzo nie chciał zasmucać, czy martwić. — I tylko wtedy? — spytał cicho, z wyraźną troską, zagryzając przy tym nieco dolną wargę. Zerknął w stronę domu. Z nieba wciąż lał się żar i chyba lepiej będzie, jak jednak cofną się do środka. Takie tematy lepiej było poruszać na osobności.
— Napiłbym się wody. Pójdźmy do środka — poprosił, nie czekając na dodatkowe zaproszenie. W domu w Rhyl czuł się zresztą równie swobodnie, co w powoli dekorowanej Księżycowej Chatce.
Gdy otworzył drzwi i skrył się w ceglanym, przez to też zimniejszym budynku, westchnął z nieskrywaną ulga i przytknął plecami do ściany, na kilka chwil. Przymknął przy tym oczy, otwierając je nieco dopiero po kilku sekundach, od razu posyłając zapraszające spojrzenie swemu... narzeczonemu. Na palcu prawej dłoni dumnie błyszczał podarowany sygnet, choć skryty był pomiędzy innymi dziełami wychodzącymi spod rąk Olivera, dla niepoznaki.
— Tęskniłem — oznajmił wreszcie, odbijając się od ściany. Byli w środku, drzwi zamknięte, nikt nie mógł zobaczyć ich nawet przez okna, póki znajdowali się w przedpokoju. I pragnął z tego skorzystać, układając ciepłe dłonie na policzkach Hectora, nim złożył czuły, długi pocałunek na jego ustach. — I ze mną wszystko w porządku. Nie było, nie na początku, ta okropna kometa prawie wszystko popsuła, ale... Mam też dobre wieści, wiesz? — uśmiechnął się kątem ust, składając jeszcze jeden, drobny całus w kącik jego ust, a następnie w sam czubek nosa. Po tym odsunął się od niego, nie zrywając kontaktu wzrokowego, nie mogąc też powstrzymać się od zadowolonego z siebie uśmiechu. Skierował się w kierunku kuchni, w końcu chciało mu się pić.
— Co powiesz na... Odwiedziny u mnie, hm? — spytał wreszcie, unosząc nieco brwi do góry, biodrem opierając się o jeden z kuchennych blatów. Pisał mu o tym w liście, nie tak dawno temu. Ale teraz pragnął poinformować o wszystkim oficjalnie. Uzyskać jego zgodę. Jeżeli mógł. Jeżeli chciał.
Miał na pewno na twarzy ten sam rodzaj silnego zamyślenia, który widział już u niego kilkukrotnie (a o którym nie wiedział, że też podzielał; może dowie się o tym kiedy indziej). Postanowił więc nie przeszkadzać mu w czymkolwiek, co zajmowało mu w tej chwili umysł. Sam czasami potrzebował chwili na przypomnienie sobie czegoś, albo po prostu doprowadzenie się do porządku. Orestes bawił się z Farfoclem w okolicach drugiego krańca ogrodu, wyglądał na zadowolonego z psidwaczego towarzysza, choć szczenię jeszcze miało problem w nadążeniu za chłopcem.
— Rozejrzę się. I nie powinno być problemu — uśmiechnął się ciepło do Hectora, dla pewności układając dłoń na jego ramieniu w pokrzepiającym geście. Nie trwało to szczególnie długo, ponieważ — zgodnie z poleceniem — niedługo później wszedł pomiędzy rośliny, samotny czas spędzając przede wszystkim wśród okazałych już w kwiaty piwonii. Czy tam peonii, jak kto lubił. Oliver uważał obie te nazwy za właściwe i stosował je zamiennie. Przykucnął przy bujnych krzewach, zasadzonych — zgodnie ze sztuką oraz jego poleceniem — na delikatnym podwyższeniu względem reszty ogrodu. Egzaminował przede wszystkim nawodnienie gleby oraz stan liści oraz kwiatów rośliny. Łodygi wydawały się być mocne i sprężyste, a rośliny na szczęście nie potrzebowały jego wzmożonej opieki. Gdy Hector powrócił od sąsiadki, napotkał przede wszystkim przepełnione ulgą spojrzenie szaroniebieskich oczu spoglądające na niego zza szkieł okularów. Oliver dźwignął się z klęczek, wytarł dłonie z resztek ziemi w spodnie (zupełnie nie zwracając uwagi na to, że mógł je ubrudzić, ale chyba tego nie zrobił).
— Był okropny — przyznał niechętnie, nie chcąc go martwić na zapas. Wiedział, że tak czy siak, prędzej czy później, Hector dowie się wszystkiego. Potrafił z niego wyciągać jego największe sekrety, w dodatku tak, że Oliver sam chciał się z nimi zdradzać. Czy na tym nie polegała też miłość? Przynajmniej w pewnym sensie? — Wyrwał? — spytał z niedowierzaniem, marszcząc nieco jasne brwi, w wyraźnym zamyśleniu. Takie zachowanie zupełnie nie przypominało tego, jaki był Orestes. Był ciekawym świata chłopcem, ale też nieco strachliwym, a ojca — zdawało się — kochał najbardziej na świecie i bardzo nie chciał zasmucać, czy martwić. — I tylko wtedy? — spytał cicho, z wyraźną troską, zagryzając przy tym nieco dolną wargę. Zerknął w stronę domu. Z nieba wciąż lał się żar i chyba lepiej będzie, jak jednak cofną się do środka. Takie tematy lepiej było poruszać na osobności.
— Napiłbym się wody. Pójdźmy do środka — poprosił, nie czekając na dodatkowe zaproszenie. W domu w Rhyl czuł się zresztą równie swobodnie, co w powoli dekorowanej Księżycowej Chatce.
Gdy otworzył drzwi i skrył się w ceglanym, przez to też zimniejszym budynku, westchnął z nieskrywaną ulga i przytknął plecami do ściany, na kilka chwil. Przymknął przy tym oczy, otwierając je nieco dopiero po kilku sekundach, od razu posyłając zapraszające spojrzenie swemu... narzeczonemu. Na palcu prawej dłoni dumnie błyszczał podarowany sygnet, choć skryty był pomiędzy innymi dziełami wychodzącymi spod rąk Olivera, dla niepoznaki.
— Tęskniłem — oznajmił wreszcie, odbijając się od ściany. Byli w środku, drzwi zamknięte, nikt nie mógł zobaczyć ich nawet przez okna, póki znajdowali się w przedpokoju. I pragnął z tego skorzystać, układając ciepłe dłonie na policzkach Hectora, nim złożył czuły, długi pocałunek na jego ustach. — I ze mną wszystko w porządku. Nie było, nie na początku, ta okropna kometa prawie wszystko popsuła, ale... Mam też dobre wieści, wiesz? — uśmiechnął się kątem ust, składając jeszcze jeden, drobny całus w kącik jego ust, a następnie w sam czubek nosa. Po tym odsunął się od niego, nie zrywając kontaktu wzrokowego, nie mogąc też powstrzymać się od zadowolonego z siebie uśmiechu. Skierował się w kierunku kuchni, w końcu chciało mu się pić.
— Co powiesz na... Odwiedziny u mnie, hm? — spytał wreszcie, unosząc nieco brwi do góry, biodrem opierając się o jeden z kuchennych blatów. Pisał mu o tym w liście, nie tak dawno temu. Ale teraz pragnął poinformować o wszystkim oficjalnie. Uzyskać jego zgodę. Jeżeli mógł. Jeżeli chciał.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
-Umm... - zamrugał, bo choć szept Olivera brzmiał przyjemnie dla ucha, jak zawsze gdy szeptali do siebie lub czytali Iliadę, to cóż... Homer to nie był. Ani żaden znany Hectorowi wiersz, choć zdawał sobie sprawę, że ekspertem z zakresu poezji nie jest. Przekaz był ładny, rymy były banalne - w przeciwieństwie do tych, które otrzymał w liście od Olivera (oszołomiony jego zapachem, uznał tamten wiersz za arcydzieło) ale nagle tknęła go myśl, że może to kolejna próba poetycka blondyna. Nie będzie zatem ich gasił choć zupełnie się ich po nim nie spodziewał.-Prawdziwy z ciebie poeta. - uśmiechnął się, nieco szelmowsko, w pochwale dla (jak mógł to odebrać Oliver) recytacji i (jak sądził Hector) przebłysku nowego hobby/talentu.
Powróciwszy od sąsiadki, odruchowo zerknął na spodnie Olivera - oszołomiony bezpośredniością gestu, na który sam nie mógł sobie pozwolić w domu rodzinnym (musiał być czystym i grzecznym dzieckiem, zawsze, wszędzie, a ogrodem zajmował się ogrodnik) i nie pozwalał sobie nadal - spodnie wydawały się jednak czyste, a Oliver radosny, a Hector rozciągnął usta w mimowolnym i szczerym uśmiechu, raz jeszcze rewidując własne poglądy na to, co wypada. I na to, co przynosi szczęście.
-I jak stan roślin? - dopytał. Kwiaty zdawały się mocniejsze odkąd Orestes przestał wybuchać przejawami magii smutku równie często jak przed kilkoma miesiącami i w zeszłym roku, ale zastanawiał się, czy pojawienie się komety jakoś na nie nie wpłynęło. Nie zwiędły i nie zgniły, w przeciwieństwie do jego ingrediencji - ale zatem dlaczego jedne rośliny gniły, a inne nie?
Podniósł wzrok, zaalarmowany (choć pewien sposób ucieszony, bo wciąż pamiętał zamkniętego w sobie Olivera, który nigdy nie przyznałby się do złego dnia lub tygodnia z równą bezpośredniością). Na usta cisnęło mu się pytanie o pełnię, która poprzedziła pojawienie się komety, ale nie chciał psuć Oliverowi dnia - więc w zamian wybrał podzielenie się informacją o własnych kłopotach, niejako powiązanych z astronomią i mocno związanych z zielarstwem. -Wszystkie moje ingrediencje roślinne zwiędły lub zgniły, w tamten poranek lub tamtej nocy. Gryfonia, piołun, liście dębu, nawet czarne jagody. - wyliczył, wyraźnie sfrustrowany. To przez konieczność ich uzupełnienia musiał wybrać się z Orestesem do Londynu, to wtedy rozproszony chłopiec się zgubił. W dodatku nie lubił wydawać pieniędzy bez potrzeby, podwójnie, ani zmieniać planu pracy we własnym terminarzu. -A twoje? - czy alchemik również tego doświadczył, czy jego zapasy były bezpieczniejsze, tak jak piwonie w ogrodzie Hectora? Jak i gdzie wpływała na florę?
-Tylko, ale to tylko dziecko. - odpowiedział tonem wskazującym na to, że na razie nie chce o tym rozmawiać - jeszcze nie był gotowy na roztrząsanie lęku kiedy Orestes wyrwie się następnym razem, wiedział zresztą, że na razie chłopiec pozostawał grzeczny i trochę przestraszony z powodu realnego lęku tamtego popołudnia i surowej reprymendy.
Przeszli do ciemnego przedpokoju, a Hector machnął różdżką by zasłonić okna i osłonić kuchnię przed powoli wlewającym się do środka żarem. Może potem odsłoni choć jedno, chcąc mieć oko na dom sąsiadki, ale trafnie przewidział, że Oliver będzie chciał się przywitać. Odwzajemnił kilka czułości, choć wciąż niepokoiły go słowa blondyna o komecie - którą już drugi raz nazwał okropną, musiał być zatem naprawdę poruszony.
-Co prawie popsuła kometa? - zapytał, odgarniając miodowy lok z jego czoła. Potem wygładził koszulę i ruszył do kuchni. -Zjesz coś? - zaproponował, ostrożnie i nienachalnie. Podniósł wzrok na pojaśniałą twarz Olivera, na zaraźliwy uśmiech (który znów odwzajemnił), oparł się o przeciwległy blat.
-Opowiesz mi więcej o swojej okolicy i...tej znalezionej biblioteczce? I tak, Homer napisał Odyseję. - uśmiechnął się łobuzersko (starając się nie roześmiać) - nie zdążył jeszcze opisać Oliverowi każdej z książek, o których wspomniał w liście, ale zaczął już pisać długie notatki. Sposób, w jaki blondyn mówił o tych odwiedzinach był inny, szczególny, radośniejszy niż wspomnienia o bezpiecznym miejscu, które przewijało się w ich wcześniejszych rozmowach o domu. Chciał go zachęcić do rozwinięcia tematu, w typowy dla siebie okrężny sposób.
Powróciwszy od sąsiadki, odruchowo zerknął na spodnie Olivera - oszołomiony bezpośredniością gestu, na który sam nie mógł sobie pozwolić w domu rodzinnym (musiał być czystym i grzecznym dzieckiem, zawsze, wszędzie, a ogrodem zajmował się ogrodnik) i nie pozwalał sobie nadal - spodnie wydawały się jednak czyste, a Oliver radosny, a Hector rozciągnął usta w mimowolnym i szczerym uśmiechu, raz jeszcze rewidując własne poglądy na to, co wypada. I na to, co przynosi szczęście.
-I jak stan roślin? - dopytał. Kwiaty zdawały się mocniejsze odkąd Orestes przestał wybuchać przejawami magii smutku równie często jak przed kilkoma miesiącami i w zeszłym roku, ale zastanawiał się, czy pojawienie się komety jakoś na nie nie wpłynęło. Nie zwiędły i nie zgniły, w przeciwieństwie do jego ingrediencji - ale zatem dlaczego jedne rośliny gniły, a inne nie?
Podniósł wzrok, zaalarmowany (choć pewien sposób ucieszony, bo wciąż pamiętał zamkniętego w sobie Olivera, który nigdy nie przyznałby się do złego dnia lub tygodnia z równą bezpośredniością). Na usta cisnęło mu się pytanie o pełnię, która poprzedziła pojawienie się komety, ale nie chciał psuć Oliverowi dnia - więc w zamian wybrał podzielenie się informacją o własnych kłopotach, niejako powiązanych z astronomią i mocno związanych z zielarstwem. -Wszystkie moje ingrediencje roślinne zwiędły lub zgniły, w tamten poranek lub tamtej nocy. Gryfonia, piołun, liście dębu, nawet czarne jagody. - wyliczył, wyraźnie sfrustrowany. To przez konieczność ich uzupełnienia musiał wybrać się z Orestesem do Londynu, to wtedy rozproszony chłopiec się zgubił. W dodatku nie lubił wydawać pieniędzy bez potrzeby, podwójnie, ani zmieniać planu pracy we własnym terminarzu. -A twoje? - czy alchemik również tego doświadczył, czy jego zapasy były bezpieczniejsze, tak jak piwonie w ogrodzie Hectora? Jak i gdzie wpływała na florę?
-Tylko, ale to tylko dziecko. - odpowiedział tonem wskazującym na to, że na razie nie chce o tym rozmawiać - jeszcze nie był gotowy na roztrząsanie lęku kiedy Orestes wyrwie się następnym razem, wiedział zresztą, że na razie chłopiec pozostawał grzeczny i trochę przestraszony z powodu realnego lęku tamtego popołudnia i surowej reprymendy.
Przeszli do ciemnego przedpokoju, a Hector machnął różdżką by zasłonić okna i osłonić kuchnię przed powoli wlewającym się do środka żarem. Może potem odsłoni choć jedno, chcąc mieć oko na dom sąsiadki, ale trafnie przewidział, że Oliver będzie chciał się przywitać. Odwzajemnił kilka czułości, choć wciąż niepokoiły go słowa blondyna o komecie - którą już drugi raz nazwał okropną, musiał być zatem naprawdę poruszony.
-Co prawie popsuła kometa? - zapytał, odgarniając miodowy lok z jego czoła. Potem wygładził koszulę i ruszył do kuchni. -Zjesz coś? - zaproponował, ostrożnie i nienachalnie. Podniósł wzrok na pojaśniałą twarz Olivera, na zaraźliwy uśmiech (który znów odwzajemnił), oparł się o przeciwległy blat.
-Opowiesz mi więcej o swojej okolicy i...tej znalezionej biblioteczce? I tak, Homer napisał Odyseję. - uśmiechnął się łobuzersko (starając się nie roześmiać) - nie zdążył jeszcze opisać Oliverowi każdej z książek, o których wspomniał w liście, ale zaczął już pisać długie notatki. Sposób, w jaki blondyn mówił o tych odwiedzinach był inny, szczególny, radośniejszy niż wspomnienia o bezpiecznym miejscu, które przewijało się w ich wcześniejszych rozmowach o domu. Chciał go zachęcić do rozwinięcia tematu, w typowy dla siebie okrężny sposób.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 22.08.23 17:45, w całości zmieniany 1 raz
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nietypowa reakcja Hectora na przytoczone przez Olivera jego słowa z listu sprawiła, że blondyn zamrugał kilkukrotnie, uśmiechając się przy tym w pewien sposób speszony. Wzrokiem uciekł gdzieś w bok, na moment, jedna z dłoni drgnęła w nerwowym odruchu i wzniosła się do karku prażonego letnim słońcem. Potarł go energicznie, zastanawiając się, czy powinien cokolwiek powiedzieć. Ale zostawienie tematu tak sobie nie wydawało mu się w żaden sposób... Grzeczne? Odpowiednie? Próbując odnaleźć najwygodniejszą dla siebie drogę wyjścia z sytuacji, uznał więc, że najlepszym wyjściem będzie przypomnieć Hectorowi, kto był autorem zagadki.
— Chyba z ciebie... — szepnął więc, nie spoglądając na niego, choć wciąż uśmiechając się — choć raczej niepewnie, praktycznie całym językiem ciała zdradzając, że nie czuje się szczególnie komfortowo. Hector znał go na tyle, że mógłby wyciągnąć to nawet z tonu głosu, nie spoglądając na niego. Ale teraz dziwne, niespodziewane zmieszanie widoczne było jak na dłoni.
Na całe szczęście rozwiązanie przyszło samo. Obaj panowie Vale zniknęli poza granicami domu przy Rhyl Coast Road 8, myśli Olivera pognały w kierunku kwiatów ozdobnych, ziemi, poziomu wilgotności i kwasowości. Wydawało mu się, że wspomniał już o tej tendencji swemu narzeczonemu — że w chwilach, w których nie jest w stanie prawidłowo, według siebie, określić swych emocji, woli przenieść myśli gdzieś indziej, zająć je pracą. Teraz również takie zachowanie przyniosło mu ulgę; nie zauważył nawet tego zaniepokojonego spojrzenia, gdy wycierał dłonie o spodnie.
— Nic im nie grozi. Rozwijają się prawidłowo i przyznam szczerze, że jestem z siebie dumny — uniósł nawet wyżej podbródek, wystawiając poznaczoną większą niż zwykle ilością piegów (wraz z nadejściem lata przebywał na zewnątrz częściej, intensywność ta zwiększyła się wraz z zakupem Księżycowej Chatki, w której wreszcie doczekał się własnego ogrodu) twarz w kierunku słońca. Wypiął nawet dumnie pierś, za chwilę przenosząc szaroniebieskie, noszące ślady zawadiackości spojrzenie na magipsychiatrę.
Po to, by zacisnąć mocno pełne wargi na wspomnienie zwiędłych i zgniłych roślin. W mgnieniu oka cała duma wypisana do tej pory na jego twarzy uleciała gdzieś, zamiast tego twarz przybrała surowy wyraz. Ściągnął brwi w ponurym zamyśleniu, oczy zaszły drobną mgłą, myślał nad czymś intensywnie, nie odzywając się przez jakiś czas. Najchętniej nie wspominałby o swoich doświadczeniach z ingrediencjami, a raczej eliksirami — wciąż uważał, że mogło to być też efektem jakiegoś nieprzewidzianego błędu w sztuce, j e g o winą, to bolało jeszcze bardziej niż strach, który czuł na widok komety.
Westchnął, uniósł ramiona do góry. Dłoń, która wcześniej uciekła na kark, teraz masowała prawy bark.
— Stało się coś złego z eliksirami. Wszystkie zmieniły się w coś, co wygląda jak czarna maź. Żeby było gorzej, fiolki zaszły jakby mgłą albo zadymiły się. Godzinę wszystko neutralizowałem — Zarówno Hector, wiedzący o tym, że największą częścią asortymentu sklepu Olivera były eliksiry lecznicze, a zatem najczęściej posiadające serce będące ingrediencją roślinną, a także ogólnie posiadające większość składników pochodzenia roślinnego, jak i sam Oliver, mogli znaleźć pewną zależność pomiędzy oboma przypadkami. — Nie podoba mi się to — dodał niechętnie, zagryzając policzek. Następnie słowa Hectora sprawiły, że zwiesił nieco głowę. Sam chciał zwrócić tylko uwagę na to, że był to przypadek incydentalny. Orestes był przecież grzecznym chłopcem... Ta kometa musiała stać za wszystkimi niedogodnościami, wierzył w to, choć starał się nie bywać przesądny.
Przymknął powieki, gdy Hector odgarniał mu lok z twarzy. Najchętniej objąłby go w tej chwili, schował twarz w zagłębieniu jego szyi. Ale chwilę później byli już w kuchni, on stał oparty o blat, dostał propozycję posiłku.
Podniósł głowę, znów uśmiechając się w kierunku bruneta. Poprawił opadające na czubku nosa okulary, po czym skinął głową na zgodę.
— Zjadłbym. Jeżeli to nie problem — szepnął niepewnie, zaciskając ponownie palce na blacie, o który był oparty. Decyzja nie przyszła mu prosto, poruszył się nerwowo w miejscu, aż wreszcie odbił się od blatu, znów znajdując się przy Hectorze. Chyba potrzebował jego bliskości. Vale zastanawiał się czasami, jak to możliwe, że czyjś dotyk potrafił uspokajać. Ale jedno było pewne — dotyk, sama obecność magipsychiatry sprawiała, że blondyn czuł się jakoś lepiej, swobodniej. Objął go w pasie od tyłu, układając brodę na jego ramieniu. Nosem przesunął po jego uchu, uśmiechając się przy tym szerzej. — Mam ogród, szklarnię i szopę — szepnął przepełniony dumą. Właściwie, to było nawet urocze, że pierwszą rzeczą, którą pragnął się pochwalić, była część ogrodowa, ta roślinna. Zaraz jednak zaczął mówić to, co — jego zdaniem — miał na myśli Hector, prosząc go o krótką opowieść. — Masz po drodze. To w Dolinie Godryka — szepnął, owiewając ciepłym oddechem płatek jego ucha. — Mieszkali tam starsi państwo, ale wyprowadzili się teraz, by być bliżej swoich dzieci... Kupiłem dom. W okolicy mówią o nim Księżycowa Chatka, bo starzy właściciele zawiesili plakietkę z księżycem na drzwiach. Zostawię ją, mi pasuje... — zaśmiał się wesoło, przesuwając nosem w dół, do szyi mężczyzny. — Biblioteczki nie mogli z sobą wziąć. Właściwie dużo mebli mi zostawili. Pan właściciel był chyba fanem antyku... Jest tam zdecydowanie więcej książek niż te, o których pisałem. A przeniesienie moich zajęło kilka dobrych dni.
— Chyba z ciebie... — szepnął więc, nie spoglądając na niego, choć wciąż uśmiechając się — choć raczej niepewnie, praktycznie całym językiem ciała zdradzając, że nie czuje się szczególnie komfortowo. Hector znał go na tyle, że mógłby wyciągnąć to nawet z tonu głosu, nie spoglądając na niego. Ale teraz dziwne, niespodziewane zmieszanie widoczne było jak na dłoni.
Na całe szczęście rozwiązanie przyszło samo. Obaj panowie Vale zniknęli poza granicami domu przy Rhyl Coast Road 8, myśli Olivera pognały w kierunku kwiatów ozdobnych, ziemi, poziomu wilgotności i kwasowości. Wydawało mu się, że wspomniał już o tej tendencji swemu narzeczonemu — że w chwilach, w których nie jest w stanie prawidłowo, według siebie, określić swych emocji, woli przenieść myśli gdzieś indziej, zająć je pracą. Teraz również takie zachowanie przyniosło mu ulgę; nie zauważył nawet tego zaniepokojonego spojrzenia, gdy wycierał dłonie o spodnie.
— Nic im nie grozi. Rozwijają się prawidłowo i przyznam szczerze, że jestem z siebie dumny — uniósł nawet wyżej podbródek, wystawiając poznaczoną większą niż zwykle ilością piegów (wraz z nadejściem lata przebywał na zewnątrz częściej, intensywność ta zwiększyła się wraz z zakupem Księżycowej Chatki, w której wreszcie doczekał się własnego ogrodu) twarz w kierunku słońca. Wypiął nawet dumnie pierś, za chwilę przenosząc szaroniebieskie, noszące ślady zawadiackości spojrzenie na magipsychiatrę.
Po to, by zacisnąć mocno pełne wargi na wspomnienie zwiędłych i zgniłych roślin. W mgnieniu oka cała duma wypisana do tej pory na jego twarzy uleciała gdzieś, zamiast tego twarz przybrała surowy wyraz. Ściągnął brwi w ponurym zamyśleniu, oczy zaszły drobną mgłą, myślał nad czymś intensywnie, nie odzywając się przez jakiś czas. Najchętniej nie wspominałby o swoich doświadczeniach z ingrediencjami, a raczej eliksirami — wciąż uważał, że mogło to być też efektem jakiegoś nieprzewidzianego błędu w sztuce, j e g o winą, to bolało jeszcze bardziej niż strach, który czuł na widok komety.
Westchnął, uniósł ramiona do góry. Dłoń, która wcześniej uciekła na kark, teraz masowała prawy bark.
— Stało się coś złego z eliksirami. Wszystkie zmieniły się w coś, co wygląda jak czarna maź. Żeby było gorzej, fiolki zaszły jakby mgłą albo zadymiły się. Godzinę wszystko neutralizowałem — Zarówno Hector, wiedzący o tym, że największą częścią asortymentu sklepu Olivera były eliksiry lecznicze, a zatem najczęściej posiadające serce będące ingrediencją roślinną, a także ogólnie posiadające większość składników pochodzenia roślinnego, jak i sam Oliver, mogli znaleźć pewną zależność pomiędzy oboma przypadkami. — Nie podoba mi się to — dodał niechętnie, zagryzając policzek. Następnie słowa Hectora sprawiły, że zwiesił nieco głowę. Sam chciał zwrócić tylko uwagę na to, że był to przypadek incydentalny. Orestes był przecież grzecznym chłopcem... Ta kometa musiała stać za wszystkimi niedogodnościami, wierzył w to, choć starał się nie bywać przesądny.
Przymknął powieki, gdy Hector odgarniał mu lok z twarzy. Najchętniej objąłby go w tej chwili, schował twarz w zagłębieniu jego szyi. Ale chwilę później byli już w kuchni, on stał oparty o blat, dostał propozycję posiłku.
Podniósł głowę, znów uśmiechając się w kierunku bruneta. Poprawił opadające na czubku nosa okulary, po czym skinął głową na zgodę.
— Zjadłbym. Jeżeli to nie problem — szepnął niepewnie, zaciskając ponownie palce na blacie, o który był oparty. Decyzja nie przyszła mu prosto, poruszył się nerwowo w miejscu, aż wreszcie odbił się od blatu, znów znajdując się przy Hectorze. Chyba potrzebował jego bliskości. Vale zastanawiał się czasami, jak to możliwe, że czyjś dotyk potrafił uspokajać. Ale jedno było pewne — dotyk, sama obecność magipsychiatry sprawiała, że blondyn czuł się jakoś lepiej, swobodniej. Objął go w pasie od tyłu, układając brodę na jego ramieniu. Nosem przesunął po jego uchu, uśmiechając się przy tym szerzej. — Mam ogród, szklarnię i szopę — szepnął przepełniony dumą. Właściwie, to było nawet urocze, że pierwszą rzeczą, którą pragnął się pochwalić, była część ogrodowa, ta roślinna. Zaraz jednak zaczął mówić to, co — jego zdaniem — miał na myśli Hector, prosząc go o krótką opowieść. — Masz po drodze. To w Dolinie Godryka — szepnął, owiewając ciepłym oddechem płatek jego ucha. — Mieszkali tam starsi państwo, ale wyprowadzili się teraz, by być bliżej swoich dzieci... Kupiłem dom. W okolicy mówią o nim Księżycowa Chatka, bo starzy właściciele zawiesili plakietkę z księżycem na drzwiach. Zostawię ją, mi pasuje... — zaśmiał się wesoło, przesuwając nosem w dół, do szyi mężczyzny. — Biblioteczki nie mogli z sobą wziąć. Właściwie dużo mebli mi zostawili. Pan właściciel był chyba fanem antyku... Jest tam zdecydowanie więcej książek niż te, o których pisałem. A przeniesienie moich zajęło kilka dobrych dni.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Na Merlina!
Stuk rozdarł się pośród podwórza; nic nie potrafiło odeprzeć wrażenia, że dochodzi z zewnątrz, z pobliskiej okolicy, niesionym wartkim ruchem, ruchem o tyle nietypowym, co niesionym głośnym stukotem końskich kopyt. Głos starowinki i dziecka był coraz mocniejszy - zdawał się rozbierać na czynniki pierwsze każdego, kto niegdyś niósł na ramionach odrobinę dobroci.
Pani Dolores niosła swoją pudrową torebeczkę, którą dwa tygodnie wcześniej kupiła na targu, tym co się rozstawia na skrzyżowaniu ulic. Nie było nowego fartuszka, a jej się tak zamarzył, że przekonawszy męża o swoich oszczędnościach - a takowe miała, w końcu sąsiadce z lewej strony za domem brata koleżanki Amelii sprzedawała po cichaczu jajka od zielononóżek, kłamiąc okrutnie o ich prozdrowotnych właściwościach - może sobie kupić piękną, małą torebeczkę z grawerem, takim co panienki w mieście noszą. Cmoknęła więc zajadle na konie, pucułowate policzki wydęła w ferworze poganiania, śpieszyła się przecież do bratowej, bo toż jej urodziny dzisiaj! Liczyła skromnie, bo cała była skromniutka ze swoim okrąglutkimi rumieniami i sztywnymi lokami, że uda jej się dostać do wsi po drugiej stronie od domu teściów w mniej niż godzinę, gdy do woza założy młodziki, co jej mąż sprowadził na wiosnę. Nie znała się jednak na tym, a pulchniutkich dłoni nie chciala fatygować smarem i brudem skórzanych pasków, poprosiła więc wnuka, co w wakacje przyjeżdżał na gospodarkę dziadków. Córka pracowała w szwalni, jej mąż był grabarzem - nie mieli jak się dzieckiem zajmować. Latorośl podjął się więc tego zadania, bo przecież babcia kazała, niepewny jednak swoich ruchów, starał się dziadka naśladować w tym, co wydawało mu się pewne. Podprowadził młodego shire'a do woza, zapiął uprząż na ile dziewięcioletnie ciało pozwoliło i po pobieżnej kontroli babci, udali się razem w podróż.
Wóz chybotał się na boki, już takie dźwięki docierały do uszu znajdujących się w ogrodzie mężczyzn; potem rozniósł się tętent opadającego dyszla, a para młodych koni ruszyła swoją ciężką, niespecjalnie interesując się krzykami gospodyni. Jak do tego doszło? Nie wiedział nikt, gdy Dolores zaniosła się płaczem i krzykiem, a wnuk sięgnął po babeczkę z babcinego koszyka. Głodny był, no cóż.
Salwy płaczu zelżały, ale pokryta szlachetnym ukazaniem wieku twarz babci dalej pozostawała czerwona. Krzyk 'Pomocy' niósł się z jej gardła coraz głośniej, gdy ruszyła w pogoni za końmi z kilkuminutowym opóźnieniem, Zziajała się po pierwszych krokach, bo to nie tak lekko w tych niedzielnych ubraniach biec i krzyknęła siarczyste przekleństwo w odmęt przestrzeni, nie wiedząc już co uczynić, bo przecież mąż na zawał zejdzie, bratowa ubolewając nad jej nieobecnością pójdzie do tej sąsiadki, co ma jabłonie a wszystko skończy się na tym, że i mleko skiśnie w tym skwarze i zmarnuje się, a to biada a biada!
Stuk rozdarł się pośród podwórza; nic nie potrafiło odeprzeć wrażenia, że dochodzi z zewnątrz, z pobliskiej okolicy, niesionym wartkim ruchem, ruchem o tyle nietypowym, co niesionym głośnym stukotem końskich kopyt. Głos starowinki i dziecka był coraz mocniejszy - zdawał się rozbierać na czynniki pierwsze każdego, kto niegdyś niósł na ramionach odrobinę dobroci.
Pani Dolores niosła swoją pudrową torebeczkę, którą dwa tygodnie wcześniej kupiła na targu, tym co się rozstawia na skrzyżowaniu ulic. Nie było nowego fartuszka, a jej się tak zamarzył, że przekonawszy męża o swoich oszczędnościach - a takowe miała, w końcu sąsiadce z lewej strony za domem brata koleżanki Amelii sprzedawała po cichaczu jajka od zielononóżek, kłamiąc okrutnie o ich prozdrowotnych właściwościach - może sobie kupić piękną, małą torebeczkę z grawerem, takim co panienki w mieście noszą. Cmoknęła więc zajadle na konie, pucułowate policzki wydęła w ferworze poganiania, śpieszyła się przecież do bratowej, bo toż jej urodziny dzisiaj! Liczyła skromnie, bo cała była skromniutka ze swoim okrąglutkimi rumieniami i sztywnymi lokami, że uda jej się dostać do wsi po drugiej stronie od domu teściów w mniej niż godzinę, gdy do woza założy młodziki, co jej mąż sprowadził na wiosnę. Nie znała się jednak na tym, a pulchniutkich dłoni nie chciala fatygować smarem i brudem skórzanych pasków, poprosiła więc wnuka, co w wakacje przyjeżdżał na gospodarkę dziadków. Córka pracowała w szwalni, jej mąż był grabarzem - nie mieli jak się dzieckiem zajmować. Latorośl podjął się więc tego zadania, bo przecież babcia kazała, niepewny jednak swoich ruchów, starał się dziadka naśladować w tym, co wydawało mu się pewne. Podprowadził młodego shire'a do woza, zapiął uprząż na ile dziewięcioletnie ciało pozwoliło i po pobieżnej kontroli babci, udali się razem w podróż.
Wóz chybotał się na boki, już takie dźwięki docierały do uszu znajdujących się w ogrodzie mężczyzn; potem rozniósł się tętent opadającego dyszla, a para młodych koni ruszyła swoją ciężką, niespecjalnie interesując się krzykami gospodyni. Jak do tego doszło? Nie wiedział nikt, gdy Dolores zaniosła się płaczem i krzykiem, a wnuk sięgnął po babeczkę z babcinego koszyka. Głodny był, no cóż.
Salwy płaczu zelżały, ale pokryta szlachetnym ukazaniem wieku twarz babci dalej pozostawała czerwona. Krzyk 'Pomocy' niósł się z jej gardła coraz głośniej, gdy ruszyła w pogoni za końmi z kilkuminutowym opóźnieniem, Zziajała się po pierwszych krokach, bo to nie tak lekko w tych niedzielnych ubraniach biec i krzyknęła siarczyste przekleństwo w odmęt przestrzeni, nie wiedząc już co uczynić, bo przecież mąż na zawał zejdzie, bratowa ubolewając nad jej nieobecnością pójdzie do tej sąsiadki, co ma jabłonie a wszystko skończy się na tym, że i mleko skiśnie w tym skwarze i zmarnuje się, a to biada a biada!
I show not your face but your heart's desire
Cokolwiek działo się dotychczas w głowie Olivera, musiało niestety zejść na dalszy plan. Dotychczas rozmarzone, rozleniwione niemalże spojrzenie od razu nabrało charakterystycznej ostrości, a usta ściągnęły się w wąską kreskę, gdy mięśnie całego ciała napięły się w obronnym odruchu. W pierwszym momencie odsunął się więc od pana domu — nikt nie mógł ich dostrzec, nie tak blisko, to było tak oczywiste, że na zawsze wpisało się w instynkt samozachowawczy młodego mężczyzny. W kolejnych krokach dopadł do okien, odsłonił ciężkie zasłony zaledwie odrobinę, pragnąc zadecydować, co powinni zrobić.
Wojenna rzeczywistość powoli wybijała z niego naiwną pomocność. Pod czaszką pełzały nieprzyjemne myśli, to pułapka. Wcześniej n i g d y by tak nie pomyślał, wybiegł za to prędko przed dom w poszukiwaniu kogoś, komu mógł pomóc, z kim mógł opanować sytuację. Ale nie teraz, nie dzisiaj, przynajmniej nie bez namysłu.
— Zostań w środku — polecił zdecydowanie, nie wiedząc jeszcze, że to pożegnanie. Gdyby wiedział, może ubrałby słowa w coś miększego, zapewne zabrzmiałyby bardziej przepraszająco. Teraz jednak chodziło o bezpieczeństwo — póki co jego, tylko jego, Orestes i Farfocel znajdowali się pod opieką sąsiadki, a Oliver szczerze wierzył, że kobieta nie pozwoli im pozostać na podwórzu za długo, zwłaszcza przez wzgląd na to, co właśnie działo się w okolicy.
Drzwi otworzyły się szarpnięciem akurat, gdy konie ruszyły biegiem przed siebie, a ich pęd porwał wciąż za duży materiał białej koszuli z ciała chudego blondyna. Odruchowo uniósł rękę do góry, łokciem zasłaniając oczy skryte za szkłami okularów, w drugiej trzymał zaciśniętą różdżkę. Do uszu doleciały wreszcie krzyki pomocy, zerwał się więc biegiem w ich stronę, a po kilku minutach (równie czerwony jak starowinka, wszak nie był nawet w gramie swych umiejętności atletą), wyszedł naprzeciw tej, która znalazła się w środku całego zamieszania.
— Te konie to pani? — zapytał, a gdy usłyszał potwierdzenie, gdzieś pomiędzy lamentowaniem nad nagłą i niespodziewaną sytuacją, do głowy wpadł mu pewien pomysł. Pościg siłami natury i nóg nie miał przecież szans doprowadzić ich do koni, a te (to z kolei wiedział od swych cygańskich przyjaciół) warte były wystarczająco dużo, by nie móc ich porzucić na pastwę losu.
— Chłopcze, czekaj tutaj i nie ruszaj się z miejsca — polecił młodzikowi, a żeby dodać mu pewnej otuchy (lub wzmocnić ego i podarować jakiś cel czekania), podał mu — walcząc z oczywistą niechęcią pani Dolores — jej torebkę, tą, którą nosiły miastowe panie. — Pilnuj torebki, babcia wróci za jakiś czas.
Gdy i ten mały kryzys został zażegnany, przyszedł czas na ten drugi. Większy i poważniejszy. Pomysł, który pojawił się pod złotymi lokami Olivera był dość karkołomny, ale obecnie jedyny, który mógł zagwarantować im choć cień szansy na sukces. Dlatego podszedł do starszej pani, ukłonił się przed nią grzecznie, tak jak kłaniał się przed klientkami swego sklepu, po czym wyciągnął w jej stronę wolne ramię.
— Proszę mnie bardzo mocno objąć. Z całych sił — polecił kobiecie, a gdy ta, z mieszanką nieufności i uśpionej dotychczas ekscytacji (kiedy ostatnim razem mogła być tak blisko młodzieńca spoza swej rodziny?) objęła go ramionami, on sam przycisnął ją do siebie najmocniej, jak umiał. Prawą ręką, wyciągniętą w kierunku, w którym pobiegły konie, wykonał charakterystyczny gest. — Ascendio!
Magia szarpnęła nietypową parą, wyrzucając ich w niesamowitym tempie przez pewien dystans. Inkantację powtórzył kilkukrotnie, dopóki nie zniknęli z pola widzenia chłopca. W pogoni za zbiegłymi końmi.
| z/t
Wojenna rzeczywistość powoli wybijała z niego naiwną pomocność. Pod czaszką pełzały nieprzyjemne myśli, to pułapka. Wcześniej n i g d y by tak nie pomyślał, wybiegł za to prędko przed dom w poszukiwaniu kogoś, komu mógł pomóc, z kim mógł opanować sytuację. Ale nie teraz, nie dzisiaj, przynajmniej nie bez namysłu.
— Zostań w środku — polecił zdecydowanie, nie wiedząc jeszcze, że to pożegnanie. Gdyby wiedział, może ubrałby słowa w coś miększego, zapewne zabrzmiałyby bardziej przepraszająco. Teraz jednak chodziło o bezpieczeństwo — póki co jego, tylko jego, Orestes i Farfocel znajdowali się pod opieką sąsiadki, a Oliver szczerze wierzył, że kobieta nie pozwoli im pozostać na podwórzu za długo, zwłaszcza przez wzgląd na to, co właśnie działo się w okolicy.
Drzwi otworzyły się szarpnięciem akurat, gdy konie ruszyły biegiem przed siebie, a ich pęd porwał wciąż za duży materiał białej koszuli z ciała chudego blondyna. Odruchowo uniósł rękę do góry, łokciem zasłaniając oczy skryte za szkłami okularów, w drugiej trzymał zaciśniętą różdżkę. Do uszu doleciały wreszcie krzyki pomocy, zerwał się więc biegiem w ich stronę, a po kilku minutach (równie czerwony jak starowinka, wszak nie był nawet w gramie swych umiejętności atletą), wyszedł naprzeciw tej, która znalazła się w środku całego zamieszania.
— Te konie to pani? — zapytał, a gdy usłyszał potwierdzenie, gdzieś pomiędzy lamentowaniem nad nagłą i niespodziewaną sytuacją, do głowy wpadł mu pewien pomysł. Pościg siłami natury i nóg nie miał przecież szans doprowadzić ich do koni, a te (to z kolei wiedział od swych cygańskich przyjaciół) warte były wystarczająco dużo, by nie móc ich porzucić na pastwę losu.
— Chłopcze, czekaj tutaj i nie ruszaj się z miejsca — polecił młodzikowi, a żeby dodać mu pewnej otuchy (lub wzmocnić ego i podarować jakiś cel czekania), podał mu — walcząc z oczywistą niechęcią pani Dolores — jej torebkę, tą, którą nosiły miastowe panie. — Pilnuj torebki, babcia wróci za jakiś czas.
Gdy i ten mały kryzys został zażegnany, przyszedł czas na ten drugi. Większy i poważniejszy. Pomysł, który pojawił się pod złotymi lokami Olivera był dość karkołomny, ale obecnie jedyny, który mógł zagwarantować im choć cień szansy na sukces. Dlatego podszedł do starszej pani, ukłonił się przed nią grzecznie, tak jak kłaniał się przed klientkami swego sklepu, po czym wyciągnął w jej stronę wolne ramię.
— Proszę mnie bardzo mocno objąć. Z całych sił — polecił kobiecie, a gdy ta, z mieszanką nieufności i uśpionej dotychczas ekscytacji (kiedy ostatnim razem mogła być tak blisko młodzieńca spoza swej rodziny?) objęła go ramionami, on sam przycisnął ją do siebie najmocniej, jak umiał. Prawą ręką, wyciągniętą w kierunku, w którym pobiegły konie, wykonał charakterystyczny gest. — Ascendio!
Magia szarpnęła nietypową parą, wyrzucając ich w niesamowitym tempie przez pewien dystans. Inkantację powtórzył kilkukrotnie, dopóki nie zniknęli z pola widzenia chłopca. W pogoni za zbiegłymi końmi.
| z/t
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
[data - wybierzcie, po 19.08 mi większość pasuje!]
Szczerze lubił towarzystwo Everetta, choć jego pseudo-subtelne pytania o klątwy (ale ja robię talizmany - tłumaczył mu czasem Sykes, tak jakby Hector mógł o tym zapomnieć, ale przecież znał się na runach i to właściwie to samo!) musiały wydawać się Sykesowi dziwne, a Vale'owi włosy stanęłyby dęba gdyby usłyszał więcej szczegółów o pewnym garborogu w szopie. Na szczęście, pogłębili znajomość jako dorośli mężczyźni, zdolni odstawić na bok pewne różnice we wrażliwości, a do niektórych wcale się nie przyznawać. Choć historia rodziny Sykesów była jeszcze lepiej udokumentowana niż Vale'ów, a ich krew równie czysta, to Hector szybko zorientował się, że byli wychowani zupełnie inaczej—i że w przeciwieństwie do małego Borgina, Everett chyba wcale nie pasjonowałby się przypalaniem mrówek. Czasami wspominał własne dzieciństwo, gdy ich synowie się bawili i niespokojnie zerkał na Orestesa, ale na szczęście nie dostrzegał niepokojących sygnałów. Przy smutnym Orestesie gniły czasem rośliny, ale nigdy nie krzywdził świadomie żywych istot. W przeszłości Hector zastanawiał się, czy okrucieństwo dzieci jest odzwierciedleniem przekonań ich rodziców albo nadmiernych jak na ich wiek zmartwień, ale teraz mieli bardziej palące problemy. Everett wspomniał w liście o trapiących Jarvisa koszmarach, a jedna z pacjentek Vale'a z Lancaster żaliła się na widziadła u dzieci we własnej rodzinie.
Hectora nie zdziwiły podobne doniesienia, stres był jednym z czynników wpływającym na rozwój plagi koszmarów—i choć w dokumentacji medycznej przewijał się zwykle przewlekły stres, to Noc Tysiąca Gwiazd była traumą dla dorosłych, a co dopiero dla dzieci. Zresztą, pamiętał jak nerwowo reagował Orestes na widok komety i podejrzewał, że jej obecność mogła rozchwiać dziecięcy sen już kilka tygodni temu.
Nie chciał nadmiernie straszyć Everetta, ale nigdy nie bagatelizował podobnych objawów i od paru tygodni obserwował rytm dobowy własnego dziecka. Plaga koszmarów była jedną z najokrutniejszych chorób znanych magipsychiatrom i wciąż spędzała sen z powiek (dosłownie) ekspertom w jego dziedzinie. Wcześnie zdiagnozowana była w pełni uleczalna, ale niektóre dzieci na zawsze traciły rozeznanie pomiędzy snem i jawą, a ich dorosłość zdawała się koszmarem. Przypadki takie jak Gudrun, która funkcjonowała zaskakująco dobrze, były raczej wyjątkiem—diagnoza sięgająca dorosłości kojarzyła się Hectorowi głównie z pacjentem, któremu zapewniał opiekę de facto paliatywną, mogąc jedynie łagodzić objawy i ból dopóki mężczyzny nie wyniszczy bezsenność.
Westchnął, zamykając podręcznik o chorobach wieku dziecięcego, który czytał w oczekiwaniu na gości. A pomyśleć, że najpierw mieli porozmawiać o sprawach towarzyskich i Festiwalu, a potem o pewnym przełomie sercowym w życiu Hectora! Stresująca rozmowa z bratem Celine, z której chciał się zwierzyć Sykesowi, bladła w obliczu spadających gwiazd i mrocznych nocy.
Gości powitał w ogrodzie, dokąd skrzat Charon wyniósł stolik i kilka krzeseł. Korzystając z tego, że na Brón Trogain można było wreszcie zaopatrzyć się w alkohol, przygotował schłodzoną whiskey (z Elrikiem nie wypili całej), a dla dzieci lemoniadę.
-Dobrze was widzieć! - powitał ojca i syna uśmiechem nieco bardziej nerwowym niż zwykle, w gardle uwięzło niewypowiedziane całych i zdrowych. Ile osób zginęło w Weymouth? Unikał wzroku Everetta, nie wiedząc jak poruszyć rozmowę o niebagatelizowaniu koszmarów tak, żeby nie zepsuć mu całkiem humoru.
-Jaaarvis! Pokażę ci kwiaty, ostatnio żadne nie zgniły! - Orestes powitał Jarvisa o wiele bardziej entuzjastycznie. Lubił bawić się z kolegą, który zawsze przeżywał takie fajne przygody. Czuł się w jego towarzystwie na tyle swobodnie, że nawet o krępujących wypadkach własnej magii dziecięcej (było mu naprawdę smutno, gdy krzew róży w ogrodzie usechł z tego powodu, że było mu smutno—wpędzając chłopca w błędne koło) mówił bez wstydu. -W co chciałbyś się pobawić? - zaproponował, bo tata mówił mu, że to gospodarz powinien dostosować się do gościa. -Mam nową zabawkę, która jest duchem zwierzątka. - pochwalił się, nie przejmując się logiką tego stwierdzenia. -Chcesz zobaczyć?
-Opowiedz mi o tych jego koszmarach. - Hector zniżył głos i rozlał whiskey, gdy chłopcy zajęli się sobą. -U mnie wszystko... w porządku. - dodał, uśmiechając się nieco szerzej niż zwykle. Pomimo zmarszczonych w zmartwieniu brwi zdawał się być w o wiele lepszym humorze niż w labiryncie—gdy z podobnie marzycielskim uśmiechem wodził wzrokiem za pewną szczególną ptaszyną.
Szczerze lubił towarzystwo Everetta, choć jego pseudo-subtelne pytania o klątwy (ale ja robię talizmany - tłumaczył mu czasem Sykes, tak jakby Hector mógł o tym zapomnieć, ale przecież znał się na runach i to właściwie to samo!) musiały wydawać się Sykesowi dziwne, a Vale'owi włosy stanęłyby dęba gdyby usłyszał więcej szczegółów o pewnym garborogu w szopie. Na szczęście, pogłębili znajomość jako dorośli mężczyźni, zdolni odstawić na bok pewne różnice we wrażliwości, a do niektórych wcale się nie przyznawać. Choć historia rodziny Sykesów była jeszcze lepiej udokumentowana niż Vale'ów, a ich krew równie czysta, to Hector szybko zorientował się, że byli wychowani zupełnie inaczej—i że w przeciwieństwie do małego Borgina, Everett chyba wcale nie pasjonowałby się przypalaniem mrówek. Czasami wspominał własne dzieciństwo, gdy ich synowie się bawili i niespokojnie zerkał na Orestesa, ale na szczęście nie dostrzegał niepokojących sygnałów. Przy smutnym Orestesie gniły czasem rośliny, ale nigdy nie krzywdził świadomie żywych istot. W przeszłości Hector zastanawiał się, czy okrucieństwo dzieci jest odzwierciedleniem przekonań ich rodziców albo nadmiernych jak na ich wiek zmartwień, ale teraz mieli bardziej palące problemy. Everett wspomniał w liście o trapiących Jarvisa koszmarach, a jedna z pacjentek Vale'a z Lancaster żaliła się na widziadła u dzieci we własnej rodzinie.
Hectora nie zdziwiły podobne doniesienia, stres był jednym z czynników wpływającym na rozwój plagi koszmarów—i choć w dokumentacji medycznej przewijał się zwykle przewlekły stres, to Noc Tysiąca Gwiazd była traumą dla dorosłych, a co dopiero dla dzieci. Zresztą, pamiętał jak nerwowo reagował Orestes na widok komety i podejrzewał, że jej obecność mogła rozchwiać dziecięcy sen już kilka tygodni temu.
Nie chciał nadmiernie straszyć Everetta, ale nigdy nie bagatelizował podobnych objawów i od paru tygodni obserwował rytm dobowy własnego dziecka. Plaga koszmarów była jedną z najokrutniejszych chorób znanych magipsychiatrom i wciąż spędzała sen z powiek (dosłownie) ekspertom w jego dziedzinie. Wcześnie zdiagnozowana była w pełni uleczalna, ale niektóre dzieci na zawsze traciły rozeznanie pomiędzy snem i jawą, a ich dorosłość zdawała się koszmarem. Przypadki takie jak Gudrun, która funkcjonowała zaskakująco dobrze, były raczej wyjątkiem—diagnoza sięgająca dorosłości kojarzyła się Hectorowi głównie z pacjentem, któremu zapewniał opiekę de facto paliatywną, mogąc jedynie łagodzić objawy i ból dopóki mężczyzny nie wyniszczy bezsenność.
Westchnął, zamykając podręcznik o chorobach wieku dziecięcego, który czytał w oczekiwaniu na gości. A pomyśleć, że najpierw mieli porozmawiać o sprawach towarzyskich i Festiwalu, a potem o pewnym przełomie sercowym w życiu Hectora! Stresująca rozmowa z bratem Celine, z której chciał się zwierzyć Sykesowi, bladła w obliczu spadających gwiazd i mrocznych nocy.
Gości powitał w ogrodzie, dokąd skrzat Charon wyniósł stolik i kilka krzeseł. Korzystając z tego, że na Brón Trogain można było wreszcie zaopatrzyć się w alkohol, przygotował schłodzoną whiskey (z Elrikiem nie wypili całej), a dla dzieci lemoniadę.
-Dobrze was widzieć! - powitał ojca i syna uśmiechem nieco bardziej nerwowym niż zwykle, w gardle uwięzło niewypowiedziane całych i zdrowych. Ile osób zginęło w Weymouth? Unikał wzroku Everetta, nie wiedząc jak poruszyć rozmowę o niebagatelizowaniu koszmarów tak, żeby nie zepsuć mu całkiem humoru.
-Jaaarvis! Pokażę ci kwiaty, ostatnio żadne nie zgniły! - Orestes powitał Jarvisa o wiele bardziej entuzjastycznie. Lubił bawić się z kolegą, który zawsze przeżywał takie fajne przygody. Czuł się w jego towarzystwie na tyle swobodnie, że nawet o krępujących wypadkach własnej magii dziecięcej (było mu naprawdę smutno, gdy krzew róży w ogrodzie usechł z tego powodu, że było mu smutno—wpędzając chłopca w błędne koło) mówił bez wstydu. -W co chciałbyś się pobawić? - zaproponował, bo tata mówił mu, że to gospodarz powinien dostosować się do gościa. -Mam nową zabawkę, która jest duchem zwierzątka. - pochwalił się, nie przejmując się logiką tego stwierdzenia. -Chcesz zobaczyć?
-Opowiedz mi o tych jego koszmarach. - Hector zniżył głos i rozlał whiskey, gdy chłopcy zajęli się sobą. -U mnie wszystko... w porządku. - dodał, uśmiechając się nieco szerzej niż zwykle. Pomimo zmarszczonych w zmartwieniu brwi zdawał się być w o wiele lepszym humorze niż w labiryncie—gdy z podobnie marzycielskim uśmiechem wodził wzrokiem za pewną szczególną ptaszyną.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| to może 25 VIII, tak jak padło w liście?
Droga do Walii zajęła nam tylko nieco dłużej niż zwykle, a to dzięki Rianie i jednemu z jej numerologicznych cacuszek; gdyby nie świstoklik, wyprawa do domu Hectora byłaby nie tylko problematyczna, ale i czasochłonna. I prawdę powiedziawszy, nie wiem, czy zabierałbym w nią Jarvisa. Starałem się tego nie pokazywać, przynajmniej nie przy nim, lecz stan syna spędzał mi sen z powiek. Był młody, zbyt młody, by oglądać takie okropieństwa, zaś to przeze mnie, przez mą bezmyślność, stał się świadkiem końca świata, wszechobecnej paniki, bólu, cierpienia i lęku. Nie bez powodu zaczął śnić koszmary, mówić o rzeczach, które nie istniały, a które – według niego – były równie namacalne, co ja czy pan Płomyk. Zawsze miał żywą wyobraźnię, lubił fantazjować, lecz czy teraz nie poszło to o krok dalej? Może nawet – za daleko...?
Liczyłem na to, że wypad do Vale'ów nie tylko przyniesie jakieś odpowiedzi, wszak szczerze wierzyłem w wiedzę i doświadczenie Hectora, ale również pozwoli nam wszystkim odetchnąć nieco głębiej, na choćby kilka minut zapomnieć o napływających z całych Wysp doniesieniach dotyczących ogromu zniszczeń, liczby ofiar. W końcu nasze spotkanie miało wyglądać zupełnie inaczej. Skupiać się na temacie rozmowy z bratem Ptaszyny, czy raczej wyniku tejże, choć wiedziałem już, że Elric nie zamierzał stawać na drodze do ich szczęścia. Wciąż jednak – chciałem o tym wszystkim usłyszeć. Skąd się znali? Od jak dawna? I czy Orestes miał już okazję poznać Celine, czy Vale wciąż potrzebował rady w tej materii? Nie żebym był specjalistą, wprost przeciwnie, ale mogłem spróbować wejść w jego buty i powiedzieć, co sam zrobiłbym na jego miejscu.
Oczywiście, jak już się napiję.
– Was również – odparłem powitaniem na powitanie, choć nie zamierzałem poprzestać na wymianie nerwowych, nieco krzywych uśmiechów; skróciłem dzielącą nas odległość i zamknąłem gospodarza w przelotnym uścisku, poklepując go przy tym po plecach. Niech będzie, że kierował mną sentymentalizm, jednak w tej sytuacji, w tych zakichanych czasach, czułem się usprawiedliwiony. – Rośniesz jak na drożdżach, młody – zwróciłem się do Orestesa, próbując zmusić usta, by złożyły się w przyjemniejszym wyrazie. Ostrożnie ująłem jego rączkę między palce, by powitać się jak mężczyzna z mężczyzną. Nie zdziwiłem się jednak, gdy wiele większy entuzjazm wywołała w nim obecność Jarvisa; dawno nie mieli okazji do wspólnej zabawy, zbyt dawno. Przelotnie spojrzałem w dół, odnajdując wzrokiem buzię syna. Chciałem w ten sposób ocenić, czy taka zmiana otoczenia, odwiedziny u kolegi, wpłyną jakoś na jego nastrój; zareaguje jak zwykle, a może będzie bardziej zachowawczy, wycofany? Poczochrałem chłopięcą czuprynę w formie zachęty, zawoalowanego przyzwolenia. Dobrze, że ogród nie był zbyt duży, ciągle mogliśmy mieć synów na oku. Nie tylko pilnować, by nie zrobili sobie krzywdy, ale i – jakże nieelegancko – podsłuchiwać, czy ich rozmowa nie zboczy na jakieś niepokojące tory.
– Może jednak najpierw skupimy się na tym, co miało być tematem naszego spotkania nim jeszcze świat stanął na głowie, hm? – zaproponowałem, kiedy zająłem już miejsce przy stoliku, brwi podjechały mi przy tym niemalże pod linię włosów. O koszmarach jeszcze zdążymy porozmawiać, byłem tego więcej niż pewien, a przecież nie chciałem ignorować rewelacji, o której czarodziej wspominał w listach. Nim odłożyłem plecak na trawę, wygrzebałem z niego butelkę Ognistej, którą następnie postawiłem zaraz obok szklaneczek. Widziałem, że gospodarz się przygotował, jednak nie mogłem przyjść z pustymi rękami, zwłaszcza w obliczu takich wieści. – Skoro już otrzymałeś zgodę jej brata... – Jeszcze do niedawna nie wiedziałem nawet, że Ptaszyna posiada rodzeństwo. Z drugiej strony, przecież znałem ją ledwie powierzchownie, dlaczego miałaby mi opowiadać o takich rzeczach? – ...to co teraz? Ona już wie? O twoich zamiarach? – Starałem się mówić ściszonym głosem, wszak nie miałem pojęcia, czy Hector rozmawiał z synem, przygotowywał go na taką okoliczność. Może dopiero zamierzał. – Wypijmy za wasze zdrowie – zaproponowałem, ujmując w dłoń jedną ze szklanek, wznosząc ją w wymownym geście toastu. Było w tym coś słodko-gorzkiego; radość tej jakże istotnej, uskrzydlającej chwili zatruwać musiało zmartwienie o wszystko inne. Albo nawet wstyd. Bo jak tu się cieszyć, celebrować własne szczęście, gdy tak wielu innych czarodziejów dopiero co umarło?
Kiedy już upiłem łyk whisky, bezwiednie spojrzałem w bok, w kierunku bawiących się kawałek dalej chłopców, z cichym westchnieniem śledząc ruchy Jarvisa, mimikę jego twarzy.
Droga do Walii zajęła nam tylko nieco dłużej niż zwykle, a to dzięki Rianie i jednemu z jej numerologicznych cacuszek; gdyby nie świstoklik, wyprawa do domu Hectora byłaby nie tylko problematyczna, ale i czasochłonna. I prawdę powiedziawszy, nie wiem, czy zabierałbym w nią Jarvisa. Starałem się tego nie pokazywać, przynajmniej nie przy nim, lecz stan syna spędzał mi sen z powiek. Był młody, zbyt młody, by oglądać takie okropieństwa, zaś to przeze mnie, przez mą bezmyślność, stał się świadkiem końca świata, wszechobecnej paniki, bólu, cierpienia i lęku. Nie bez powodu zaczął śnić koszmary, mówić o rzeczach, które nie istniały, a które – według niego – były równie namacalne, co ja czy pan Płomyk. Zawsze miał żywą wyobraźnię, lubił fantazjować, lecz czy teraz nie poszło to o krok dalej? Może nawet – za daleko...?
Liczyłem na to, że wypad do Vale'ów nie tylko przyniesie jakieś odpowiedzi, wszak szczerze wierzyłem w wiedzę i doświadczenie Hectora, ale również pozwoli nam wszystkim odetchnąć nieco głębiej, na choćby kilka minut zapomnieć o napływających z całych Wysp doniesieniach dotyczących ogromu zniszczeń, liczby ofiar. W końcu nasze spotkanie miało wyglądać zupełnie inaczej. Skupiać się na temacie rozmowy z bratem Ptaszyny, czy raczej wyniku tejże, choć wiedziałem już, że Elric nie zamierzał stawać na drodze do ich szczęścia. Wciąż jednak – chciałem o tym wszystkim usłyszeć. Skąd się znali? Od jak dawna? I czy Orestes miał już okazję poznać Celine, czy Vale wciąż potrzebował rady w tej materii? Nie żebym był specjalistą, wprost przeciwnie, ale mogłem spróbować wejść w jego buty i powiedzieć, co sam zrobiłbym na jego miejscu.
Oczywiście, jak już się napiję.
– Was również – odparłem powitaniem na powitanie, choć nie zamierzałem poprzestać na wymianie nerwowych, nieco krzywych uśmiechów; skróciłem dzielącą nas odległość i zamknąłem gospodarza w przelotnym uścisku, poklepując go przy tym po plecach. Niech będzie, że kierował mną sentymentalizm, jednak w tej sytuacji, w tych zakichanych czasach, czułem się usprawiedliwiony. – Rośniesz jak na drożdżach, młody – zwróciłem się do Orestesa, próbując zmusić usta, by złożyły się w przyjemniejszym wyrazie. Ostrożnie ująłem jego rączkę między palce, by powitać się jak mężczyzna z mężczyzną. Nie zdziwiłem się jednak, gdy wiele większy entuzjazm wywołała w nim obecność Jarvisa; dawno nie mieli okazji do wspólnej zabawy, zbyt dawno. Przelotnie spojrzałem w dół, odnajdując wzrokiem buzię syna. Chciałem w ten sposób ocenić, czy taka zmiana otoczenia, odwiedziny u kolegi, wpłyną jakoś na jego nastrój; zareaguje jak zwykle, a może będzie bardziej zachowawczy, wycofany? Poczochrałem chłopięcą czuprynę w formie zachęty, zawoalowanego przyzwolenia. Dobrze, że ogród nie był zbyt duży, ciągle mogliśmy mieć synów na oku. Nie tylko pilnować, by nie zrobili sobie krzywdy, ale i – jakże nieelegancko – podsłuchiwać, czy ich rozmowa nie zboczy na jakieś niepokojące tory.
– Może jednak najpierw skupimy się na tym, co miało być tematem naszego spotkania nim jeszcze świat stanął na głowie, hm? – zaproponowałem, kiedy zająłem już miejsce przy stoliku, brwi podjechały mi przy tym niemalże pod linię włosów. O koszmarach jeszcze zdążymy porozmawiać, byłem tego więcej niż pewien, a przecież nie chciałem ignorować rewelacji, o której czarodziej wspominał w listach. Nim odłożyłem plecak na trawę, wygrzebałem z niego butelkę Ognistej, którą następnie postawiłem zaraz obok szklaneczek. Widziałem, że gospodarz się przygotował, jednak nie mogłem przyjść z pustymi rękami, zwłaszcza w obliczu takich wieści. – Skoro już otrzymałeś zgodę jej brata... – Jeszcze do niedawna nie wiedziałem nawet, że Ptaszyna posiada rodzeństwo. Z drugiej strony, przecież znałem ją ledwie powierzchownie, dlaczego miałaby mi opowiadać o takich rzeczach? – ...to co teraz? Ona już wie? O twoich zamiarach? – Starałem się mówić ściszonym głosem, wszak nie miałem pojęcia, czy Hector rozmawiał z synem, przygotowywał go na taką okoliczność. Może dopiero zamierzał. – Wypijmy za wasze zdrowie – zaproponowałem, ujmując w dłoń jedną ze szklanek, wznosząc ją w wymownym geście toastu. Było w tym coś słodko-gorzkiego; radość tej jakże istotnej, uskrzydlającej chwili zatruwać musiało zmartwienie o wszystko inne. Albo nawet wstyd. Bo jak tu się cieszyć, celebrować własne szczęście, gdy tak wielu innych czarodziejów dopiero co umarło?
Kiedy już upiłem łyk whisky, bezwiednie spojrzałem w bok, w kierunku bawiących się kawałek dalej chłopców, z cichym westchnieniem śledząc ruchy Jarvisa, mimikę jego twarzy.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Jarvis nie odzywał się przez całą drogę. Od wydarzeń na Festiwalu Lata był przygaszony i spokojniejszy niż zwykle. Zamiast głośnych krzyków i biegów wokół domu preferował zabawę w zaciszu swojego pokoju. Wszędzie chodził z Panem Płomykiem, przy którym czuł się bezpiecznie – chciał go również zabrać do Walii, ale za bardzo się bał, że coś mu się stanie podczas podróży świstoklikiem. Sam nie przepadał za tym środkiem lokomocji. Nie podobało mu się to dziwne uczucie rwania w żołądku i wciąż nie opanował gładkiego lądowania, nawet jeżeli pomagał mu w tym tata. Właśnie dlatego wszedł do domu wujka Hectora nieco naburmuszony. – Cześć – mruknął, wsadzając dłonie do kieszeni swoich sztruksowych spodenek. Dopiero widok Orestesa trochę go rozluźnił, a na twarzy pojawił się cień uśmiechu. Odsunął się od ojca, kiedy zaczął mierzwić mu włosy, rzucając w odpowiedzi niezadowolone spojrzenie – ostatnio ciężko było wyczuć co mu zacznie przeszkadzać. Bywał przewrażliwiony, ale wszystkie te sprzeczne emocje były jego sposobem na poradzenie sobie z niezrozumiałymi przeżyciami.
Zainteresowany poszedł za Orestesem oglądać kwiaty. Ogród nie był duży, ale i tak zachwycał kolorami. Wokół Gawry było przede wszystkim zielono, tu było pod tym względem bardziej różnorodnie. – Nie wiem – wzruszył ramionami, dotykając czerwony kwiat róży opuszkiem palca. Zbystrzał dopiero na wzmiankę o nowej zabawce Orestesa. Kiwnął głową, bo czegoś takiego jeszcze nigdy nie widział. – Jakiego zwierzątka? – Podpytał. – Niedawno byłem z tatą na jarmarku i tam było dużo zwierząt – zaczął nieśmiało, jednak z każdą chwilą coraz bardziej się rozluźniał. Przecież bywał tutaj nie raz. Ogród nieco się zmienił odkąd ostatnio odwiedził wujka Hectora, niektóre kwiaty już zaczynały pomału przekwitać, inne dopiero teraz zaczęły zachwycać swoją barwą i zapachem. Ale znał to miejsce wystarczająco dobrze, żeby poczuć się pewniej. – Widziałem hipogryfa! Był ogromny. Chciałbym się kiedyś przelecieć na hipogryfie... A ty? – Odbił piłeczkę, spoglądając na swojego kolegę. Jarvis odkąd pamiętał chciał podbić przestworza, czy to na miotle, czy to na hipogryfie, czy to po prostu teleportując się gdzieś wysoko na chmurę. Przeżyłby nawet podróż świstoklikiem gdyby tylko dzięki temu mógłby oderwać nogi od podłoża i spojrzeć na wszystko z góry.
Zainteresowany poszedł za Orestesem oglądać kwiaty. Ogród nie był duży, ale i tak zachwycał kolorami. Wokół Gawry było przede wszystkim zielono, tu było pod tym względem bardziej różnorodnie. – Nie wiem – wzruszył ramionami, dotykając czerwony kwiat róży opuszkiem palca. Zbystrzał dopiero na wzmiankę o nowej zabawce Orestesa. Kiwnął głową, bo czegoś takiego jeszcze nigdy nie widział. – Jakiego zwierzątka? – Podpytał. – Niedawno byłem z tatą na jarmarku i tam było dużo zwierząt – zaczął nieśmiało, jednak z każdą chwilą coraz bardziej się rozluźniał. Przecież bywał tutaj nie raz. Ogród nieco się zmienił odkąd ostatnio odwiedził wujka Hectora, niektóre kwiaty już zaczynały pomału przekwitać, inne dopiero teraz zaczęły zachwycać swoją barwą i zapachem. Ale znał to miejsce wystarczająco dobrze, żeby poczuć się pewniej. – Widziałem hipogryfa! Był ogromny. Chciałbym się kiedyś przelecieć na hipogryfie... A ty? – Odbił piłeczkę, spoglądając na swojego kolegę. Jarvis odkąd pamiętał chciał podbić przestworza, czy to na miotle, czy to na hipogryfie, czy to po prostu teleportując się gdzieś wysoko na chmurę. Przeżyłby nawet podróż świstoklikiem gdyby tylko dzięki temu mógłby oderwać nogi od podłoża i spojrzeć na wszystko z góry.
Orestes niegdyś peszył się przy panu Sykes — którego nazywał tak uparcie jeszcze przez kilka tygodni po tym, jak jego tata został dla Jarvisa wujkiem Hectorem — ale Everett szybko kupił sobie drogę do jego serca, traktując go z powagą. Dzięki temu chłopiec przeszedł z nim na formę bezosobową by wreszcie zacząć nazywać go wujkiem Everettem (choć nieśmiało). - Dziękuję! Sięgam już do prawie najwyższej - no, trzeciej od góry... - półki na książki! - pochwalił się panu wujkowi Everettowi. Komplement oraz możliwość zabawy z kolegą wprawiły go w entuzjazm, choć zwykle to on bywał bardziej nieśmiały od Jarvisa. Ten wydawał się jakiś nieswój, Orestes myślał, że przyjdzie tutaj z konkretnym zdaniem w kwestii tego, w co chciałby się bawić. Omiótł go przeciągłym spojrzeniem — takim, jakim jego tata przyglądał się ludziom. Na tatę wnioski spływały jednak same, choć ku rozczarowaniu Orestesa rzadko się nimi dzielił (widział jednak po jego minie, że coś wie), a Orestes ku własnemu utrapieniu nie odziedziczył tego samego talentu. Obejrzał się przez ramię na tatę, jakby licząc, że wytłumaczy mu niezdecydowanie Jarvisa, ale tata i wujek już rozmawiali i musiał radzić sobie sam. Na szczęście, dylemat szybko się rozwiązał, pobawią się zwierzęcą kostką!
- Kota! - pochwalił się. - Wiesz, że Egipcjanie mumi... mumio... - zmarszczył lekko brwi, próbując przypomnieć sobie to trudne słowo - mumiałfikosiali koty? - dokończył z dumą. - Dzięki temu były z nimi na zawsze, choć wystarczyłaby kostka! - pobiegł do hallu by wybiec triumfalnie ze zwierzęcą kostką, cała operacja zajęła może kilka sekund. Hector oderwał na moment wzrok od Everetta i odprowadził syna melancholijnym spojrzeniem, samemu z oczywistych względów nie biegał tak szybko w jego wieku. - Myślisz, że jeśli ktoś inny ma więcej jego kostek to jest w wielu miejscach na raz? - zapytał Orestes filozoficznie przyjaciela, ignorując makabryczny wydźwięk tego wniosku. Mina zrzedła mu odrobinę, gdy Jarvis pochwalił się hipogryfem - czy w takim razie zaimponuje mu zwykły duch kota? Spróbował zignorować to zmartwienie i zignorować przykre, smutne wspomnienie razu, w którym mama próbowała nauczyć go latać na miotle. - Eee... sam nie wiem! To tak samo jak na miotle? - i, aby odwrócić uwagę od własnego lęku wysokości dodał: - a jakie kolory miały pióra hipogryfa? - mimowolnie ścisnął mocniej zwierzęcą kostkę, dzięki czemu pomiędzy nimi zmaterializował się duch kota sfinksa.
Hector zamrugał, widząc jak Everett uzupełnia jego zapas połowy whiskey dodatkową, pełną butelką. Nigdy nie odnajdywał się zbyt swobodnie w typowo męskim świecie, z zazdrością odprowadzając wzrokiem ojca i Victora wyjeżdżających na polowania i lodowato łypiąc spode łba na brata pijącego ukradkiem alkohol w Hogwarcie ze swoimi pełnosprawnymi kolegami (kiedyś, gdy Victora wśród nich nie było, doniósł nawet prefektowi na tamtych Gryfonów i całkiem udawał, że nie rozumie co było złego w jego zachowaniu) — ale nawet on rozumiał, że alkohol zwykle uwzniośla jakąś okazję i rozwiązuje języki i niekoniecznie współgra z rozmową o koszmarach. Jakby na zawołanie, Everett zmienił temat, a Vale, ku własnemu zdziwieniu, zakłopotał się lekko. Rozmowy z pacjentami były inne niż mówienie o małżeństwach czy uczuciach, to drugie lepiej wychodziło mu na piśmie.
- Na szczęście, nadal jest tematem spotkania. - mruknął mniej radośnie niż zamierzał, nerwowo oglądając się przez ramię na dom. - Obiecałem, że zapewnię jej stabilność i bezpieczeństwo, a kilka dni później... - to wszystko mogło przepaść, w mgnieniu oka. Najważniejsze było to, że przeżyli, ale wracał do pustego i wciąż stojącego domu z duszą na ramieniu. Miał fach w ręku i nawet gdyby stracił wszystko postarałby się odbudować to wszystko dla Orestesa, ale nie taką przyszłość jej obiecywał. Nie wiedział nawet czy i jak w tych warunkach wyprawić wesele. Zniżył głos i zerknął uważnie na dzieci by upewnić się, że nie słuchają.
- Byliśmy wtedy razem, ja, Orestes i Celine. - napisał o tym Everettowi w liście, ale nie ujął wtedy jednej, ważnej dla siebie i syna kwestii: - Miałem oswajać go powoli z tym, że Celine jest dla mnie kimś więcej, ale musiał to wtedy wyłapać, jakoś pomiędzy końcem świata. - syn był przerażony, ale nie aż tak by nie słyszeć jak Hector impulsywnie wyznał jej miłość w chwili, która mogła być ich ostatnią. - A wy...? Skoro byłeś na aetonanie, a Jarvis na dole... - na piśmie brzmiało to spokojniej, ale nie wyobrażał sobie, co musiał wtedy czuć Sykes, chwilowo rozdzielony od własnego dziecka. Korciło go zapytać, czy kiedykolwiek wsiądzie jeszcze na aetonana, ale to byłoby niekulturalne, a poza tym kolejne pytania sprawiły, że Hector ku własnemu zaskoczeniu oblał się lekkim rumieńcem.
- Myślę, że wie. - powiedział to jej przecież wprost... prawda? Prawie wprost, słowami, które wydawały się równie jednoznaczne jak jej gest splecenia wstążką ich dłoni — ale pod nieobecność Celine wspomnienia streszczane przyjacielowi wydawały się mniej pewne, a w serce zakradały się niechciane wątpliwości. - Wie, że rozmawiałem z jej bratem, ale chyba nie wie kiedy... - uśmiechnął się blado. - Myślałem, że dam jej czas, że dam nam czas. - znów zerknął na Orestesa, który z powagą pokazywał Jarvisowi kostkę. - Ale po tym, co stało się trzynastego... wcale nie chcę czekać. Czy to szalone? - w tym ludzkim, męskim sensie, nie magipsychiatrycznym. Spojrzał z powagą na Everetta i wreszcie uśmiechnął się szerzej, sięgając po lampkę. - I za wasze. - zaproponował. Za to, że wciąż możemy tu siedzieć, cali i zdrowi.
co robi duch kota?
1. ma dobry humor i postanawia połasić się do chłopców
2. próbuje odejść w stronę stołu i spojrzeć na Everetta i Hectora bardzo wyczekująco (nieświadom, że i tak nie może już jeść)
3. postanawia dumnie zignorować obecnych i wytarzać się w trawie
- Kota! - pochwalił się. - Wiesz, że Egipcjanie mumi... mumio... - zmarszczył lekko brwi, próbując przypomnieć sobie to trudne słowo - mumiałfikosiali koty? - dokończył z dumą. - Dzięki temu były z nimi na zawsze, choć wystarczyłaby kostka! - pobiegł do hallu by wybiec triumfalnie ze zwierzęcą kostką, cała operacja zajęła może kilka sekund. Hector oderwał na moment wzrok od Everetta i odprowadził syna melancholijnym spojrzeniem, samemu z oczywistych względów nie biegał tak szybko w jego wieku. - Myślisz, że jeśli ktoś inny ma więcej jego kostek to jest w wielu miejscach na raz? - zapytał Orestes filozoficznie przyjaciela, ignorując makabryczny wydźwięk tego wniosku. Mina zrzedła mu odrobinę, gdy Jarvis pochwalił się hipogryfem - czy w takim razie zaimponuje mu zwykły duch kota? Spróbował zignorować to zmartwienie i zignorować przykre, smutne wspomnienie razu, w którym mama próbowała nauczyć go latać na miotle. - Eee... sam nie wiem! To tak samo jak na miotle? - i, aby odwrócić uwagę od własnego lęku wysokości dodał: - a jakie kolory miały pióra hipogryfa? - mimowolnie ścisnął mocniej zwierzęcą kostkę, dzięki czemu pomiędzy nimi zmaterializował się duch kota sfinksa.
Hector zamrugał, widząc jak Everett uzupełnia jego zapas połowy whiskey dodatkową, pełną butelką. Nigdy nie odnajdywał się zbyt swobodnie w typowo męskim świecie, z zazdrością odprowadzając wzrokiem ojca i Victora wyjeżdżających na polowania i lodowato łypiąc spode łba na brata pijącego ukradkiem alkohol w Hogwarcie ze swoimi pełnosprawnymi kolegami (kiedyś, gdy Victora wśród nich nie było, doniósł nawet prefektowi na tamtych Gryfonów i całkiem udawał, że nie rozumie co było złego w jego zachowaniu) — ale nawet on rozumiał, że alkohol zwykle uwzniośla jakąś okazję i rozwiązuje języki i niekoniecznie współgra z rozmową o koszmarach. Jakby na zawołanie, Everett zmienił temat, a Vale, ku własnemu zdziwieniu, zakłopotał się lekko. Rozmowy z pacjentami były inne niż mówienie o małżeństwach czy uczuciach, to drugie lepiej wychodziło mu na piśmie.
- Na szczęście, nadal jest tematem spotkania. - mruknął mniej radośnie niż zamierzał, nerwowo oglądając się przez ramię na dom. - Obiecałem, że zapewnię jej stabilność i bezpieczeństwo, a kilka dni później... - to wszystko mogło przepaść, w mgnieniu oka. Najważniejsze było to, że przeżyli, ale wracał do pustego i wciąż stojącego domu z duszą na ramieniu. Miał fach w ręku i nawet gdyby stracił wszystko postarałby się odbudować to wszystko dla Orestesa, ale nie taką przyszłość jej obiecywał. Nie wiedział nawet czy i jak w tych warunkach wyprawić wesele. Zniżył głos i zerknął uważnie na dzieci by upewnić się, że nie słuchają.
- Byliśmy wtedy razem, ja, Orestes i Celine. - napisał o tym Everettowi w liście, ale nie ujął wtedy jednej, ważnej dla siebie i syna kwestii: - Miałem oswajać go powoli z tym, że Celine jest dla mnie kimś więcej, ale musiał to wtedy wyłapać, jakoś pomiędzy końcem świata. - syn był przerażony, ale nie aż tak by nie słyszeć jak Hector impulsywnie wyznał jej miłość w chwili, która mogła być ich ostatnią. - A wy...? Skoro byłeś na aetonanie, a Jarvis na dole... - na piśmie brzmiało to spokojniej, ale nie wyobrażał sobie, co musiał wtedy czuć Sykes, chwilowo rozdzielony od własnego dziecka. Korciło go zapytać, czy kiedykolwiek wsiądzie jeszcze na aetonana, ale to byłoby niekulturalne, a poza tym kolejne pytania sprawiły, że Hector ku własnemu zaskoczeniu oblał się lekkim rumieńcem.
- Myślę, że wie. - powiedział to jej przecież wprost... prawda? Prawie wprost, słowami, które wydawały się równie jednoznaczne jak jej gest splecenia wstążką ich dłoni — ale pod nieobecność Celine wspomnienia streszczane przyjacielowi wydawały się mniej pewne, a w serce zakradały się niechciane wątpliwości. - Wie, że rozmawiałem z jej bratem, ale chyba nie wie kiedy... - uśmiechnął się blado. - Myślałem, że dam jej czas, że dam nam czas. - znów zerknął na Orestesa, który z powagą pokazywał Jarvisowi kostkę. - Ale po tym, co stało się trzynastego... wcale nie chcę czekać. Czy to szalone? - w tym ludzkim, męskim sensie, nie magipsychiatrycznym. Spojrzał z powagą na Everetta i wreszcie uśmiechnął się szerzej, sięgając po lampkę. - I za wasze. - zaproponował. Za to, że wciąż możemy tu siedzieć, cali i zdrowi.
co robi duch kota?
1. ma dobry humor i postanawia połasić się do chłopców
2. próbuje odejść w stronę stołu i spojrzeć na Everetta i Hectora bardzo wyczekująco (nieświadom, że i tak nie może już jeść)
3. postanawia dumnie zignorować obecnych i wytarzać się w trawie
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Hector Vale' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Strona 1 z 2 • 1, 2
Ogród
Szybka odpowiedź