Ogród
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ogród jest niewielki - część działki zajęła w końcu pracownia (szopa...) Hectora - ale przysparza Hectorowi i Orestesowi wiele radości. Został nieco zaniedbany po śmierci pani domu oraz podczas ciężkiej zimy, ale od wiosny Vale stara się dbać o krzewy i kwiaty oraz próbuje zasadzić własne zioła.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihotsy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości)
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (wszystkie na niezapowiedzianych gości)
Ogród
Ogród jest niewielki - część działki zajęła w końcu pracownia (szopa...) Hectora - ale przysparza Hectorowi i Orestesowi wiele radości. Został nieco zaniedbany po śmierci pani domu oraz podczas ciężkiej zimy, ale od wiosny Vale stara się dbać o krzewy i kwiaty oraz próbuje zasadzić własne zioła.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihotsy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości)
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 05.03.23 3:49, w całości zmieniany 1 raz
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pogratulowałem Orestesowi, że sięga już tak wysoko – co prawda najwyższa półka wciąż wydawała mi się poza zasięgiem małego Vale'a, biblioteczki Hectora dotykały sufitu, albo prawie, ale absolutnie nie miałem zamiaru wspominać o tym na głos. Doskonale zdawałem sobie sprawę z faktu, iż był on stosunkowo nieśmiałym chłopcem, wciąż pamiętałem, z jaką podchodził do mnie rezerwą jeszcze jakiś czas temu, dlatego właśnie każdy przejaw dumy oraz towarzyszącego jej entuzjazmu należało pielęgnować. Widywaliśmy się raz na jakiś czas, dzięki temu różnice w wyglądzie dorastającego dzieciaka rzucały mi się w oczy; w tym wieku choćby i kilka tygodni potrafiło przynieść ze sobą skok wzrostu, nie mówiąc już oczywiście o zmieniających się rysach twarzy.
Chciałem dodać coś na temat Jarvisa, zaczepić go nie tylko gestem, ale i słowem, lecz zrezygnowałem na widok jego zachowania – zrobił krok w bok, do tego posłał mi poirytowane spojrzenie, toteż nie miałem zamiaru naciskać. Najwidoczniej potrzebował przestrzeni. Starałem się racjonalizować sobie takie momenty, upatrywać w nich odreagowywania ostatnich stresów i lęków, mimo to ojcowskie serce – bardziej podatne na zranienie, również z powodu tego, co przeszliśmy podczas festiwalu lata – doznało gwałtownego, bolesnego skurczu. Chciałbym mu pomóc, ale absolutnie nie wiedziałem, czego tak naprawdę potrzebował. Uwagi? Spokoju? Medyka?
Niewiele później zasiedliśmy wraz z gospodarzem przy rozstawionym w ogrodzie stoliku, z dziećmi w zasięgu wzroku, a ja celowo skierowałem rozpoczynającą się rozmowę na mniej dołujące tory. W końcu taki był nasz pierwotny plan, wziąć na warsztat Hectora i jego życie prywatne, zżerające go obawy i wątpliwości – dotyczące jednak nie tyle wszechobecnych tragedii, co bliskiej sercu osoby i tego, w jaki sposób przedstawić ją małemu. Przyjaciel znał moją sytuację, doskonale wiedział, że nie miałem doświadczenia, którym mógłbym się z nim podzielić, wszak niezmiennie pozostawałem kawalerem, mimo to był ciekaw mojej opinii. Skoro tak, to proszę bardzo: mieliśmy alkohol, mogliśmy w końcu porozmawiać w cztery oczy. Część istotnych informacji została już powierzona pergaminowi, wciąż jednak wolałem wysłuchać Vale'a i przekonać się, z jakimi emocjami będzie opowiadać o spotkaniu z Elricem, czy samej Ptaszynie.
Swoją drogą, wciąż miałem problem z połączeniem ich dwójki w taki, znaczy się romantyczny, sposób. Nie z powodu różnicy wieku, te zdarzały się co chwilę, czy odmiennych w pewnym stopniu charakterów, a samego faktu, że się znają – choć przecież już w labiryncie zaczęli dla mnie współistnieć na jednej płaszczyźnie. Ten świat naprawdę był mały.
– Daj spokój, przecież nie miałeś żadnego wpływu na to, co się wydarzyło. O ile czegoś przede mną nie ukrywasz, to nie mogłeś przewidzieć tej katastrofy, ani tym bardziej jej zaradzić – zareagowałem natychmiast, marszcząc przy tym brwi; choć słowa dobierałem tak, by zawrzeć w nich humor, te wybrzmiały one odrobinę surowo – dziwna odmiana od typowej dla mnie lekkości, lecz nie mogłem patrzeć jak Hector biczuje się z powodów, które leżały poza jego zasięgiem. – Wierzę, że robisz wszystko, co w twojej mocy, by Celine – tak, w końcu powinienem zacząć mówić o niej po imieniu, nie mogliśmy kurczowo trzymać się pseudonimów i niedopowiedzeń – czuła się dobrze.
Zaraz jednak umilkłem, pozwalając rozmówcy na rozwinięcie tematu, zrelacjonowanie mi tamtego feralnego dnia. – Oho. I jak, czy zaobserwowałeś jakąś różnicę w jego zachowaniu? – zapytałem wciąż cicho, dbając o to, by chłopcy nie mogli nas usłyszeć. Bezwiednie pomknąłem wzrokiem ku sylwetce Orestesa, niejako zdradzając się z faktem, że rozmawiamy o nim: szpieg byłby ze mnie jak z koziej dupy trąba. – Jeśli nie zareagował w gwałtowny, niechętny sposób, to chyba jeden problem z głowy mniej, co? – Dźwignąłem kąciki ust, aż wystąpił na nie blady uśmiech. Próbowałem wyczytać z twarzy towarzysza, czy odczuwa na tę myśl ulgę; niby to on był specjalistą od takich rzeczy, nie ja, ale miałem wrażenie, że nawet i on miewał niekiedy problemy z zaaplikowaniem posiadanej wiedzy do samego siebie.
– Szkoda gadać – mruknąłem, machając przy tym ręką. – Brałem udział w wyścigu i wszystko szło dobrze, nawet bardzo dobrze... byłem na prowadzeniu... aż do pewnego momentu. Byliśmy już w powietrzu, gdy doszło do tego wybuchu. Zalała mnie jasność, a później palący skórę gorąc... – skrzywiłem się na wspomnienie wciąż zdobiących skórę poparzeń; stosowałem odpowiednią maść, zgodnie z zaleceniem szwagierki, czasem jednak ubranie podrażniało obolałe miejsca, wyzwalało kolejną falę pulsującego bólu. – Jarvis obserwował gonitwę z ziemi. Na szczęście pilnował go kuzyn, a kiedy na plaży wybuchła panika, moi przyjaciele pomogli ich dwójce uciec poza zasięg wzbierającej fali. – Pokręciłem głową, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co się stało – i jak blisko byliśmy jeszcze straszliwszej tragedii. Nawet nie chciałem myśleć, jak miałbym żyć dalej, gdyby którekolwiek z nich doznało poważniejszych obrażeń. Albo umarło.
Dobrze, że temat Celine powrócił; łatwiej było mi rozmawiać o niej, o nich, niż pogrążać się w otchłani najczarniejszych możliwych scenariuszy.
– W sumie o co ja pytam, to kobieta, kobiety po prostu wiedzą – zauważyłem z pewną dozą rozbawienia; ta zależność działała w przypadku większości czarownic, które znałem. Może wyczuwały sercem, a może miały wrodzony talent do interpretowania mowy ciała. – A jak ta rozmowa z Elricem? Przebiegła w cywilizowany sposób? – zachęciłem go, by rozwinął temat; Lovegooda kojarzyłem głównie ze wspominek Jade, nigdy nie znaliśmy się jakoś dobrze i byłem ciekaw, czy potrafił odnaleźć z Hectorem ten sam język. Pochodzili w końcu z dwóch różnych światów. – Nie powiedziałbym, że to szalone – dodałem po krótkiej chwili milczenia, w trakcie której kręciłem trzymaną w dłoni szklanką, wprawiając Ognistą w ruch. Jego słowa, wątpliwości, dosięgnęły czułego punktu. I przypomniały rozmowę, którą przeprowadziłem z Adą. – Łatwiej byłoby dawać sobie czas, gdybyśmy mieli pewność, ile tak naprawdę nam go zostało. A przy tym, co się dzieje... trudno powiedzieć. Nie zrozum mnie źle, nie chcę cię straszyć, niezależnie od katastrof i wojen musimy żyć dalej, po prostu – to chyba nic dziwnego, że wolałbyś związać się z nią możliwie jak najszybciej. – Póki macie dach nad głową, żyjecie, macie siłę i zdrowie, by celebrować swą bliskość. Tego jednak nie powiedziałem już na głos, w duchu dziwiąc się własnemu zgorzknieniu.
Przytknąłem szkło do ust, biorąc szczodry łyk alkoholu; niech te życzenia się spełnią, niech Merlin wciąż ma nas wszystkich w swojej opiece.
Znów spojrzałem w bok, w kierunku chłopców, spojrzeniem zatrzymało się jednak nie tyle na nich, co na wpatrującym się w nas kocie. Wyglądał dziwnie, nie do końca materialnie, ale przekrzywiał głowę zupełnie jak gdyby czekał na spadający ze stołu smakołyk. – Ognista nie jest dla kotów, wybacz, stary – zwróciłem się do niego głośniej, salutując duchowi szklanką. Dopiero wtedy sięgnąłem wzrokiem dalej, ku Jarvisowi, by skontrolować jego mimikę i postawę.
Chciałem dodać coś na temat Jarvisa, zaczepić go nie tylko gestem, ale i słowem, lecz zrezygnowałem na widok jego zachowania – zrobił krok w bok, do tego posłał mi poirytowane spojrzenie, toteż nie miałem zamiaru naciskać. Najwidoczniej potrzebował przestrzeni. Starałem się racjonalizować sobie takie momenty, upatrywać w nich odreagowywania ostatnich stresów i lęków, mimo to ojcowskie serce – bardziej podatne na zranienie, również z powodu tego, co przeszliśmy podczas festiwalu lata – doznało gwałtownego, bolesnego skurczu. Chciałbym mu pomóc, ale absolutnie nie wiedziałem, czego tak naprawdę potrzebował. Uwagi? Spokoju? Medyka?
Niewiele później zasiedliśmy wraz z gospodarzem przy rozstawionym w ogrodzie stoliku, z dziećmi w zasięgu wzroku, a ja celowo skierowałem rozpoczynającą się rozmowę na mniej dołujące tory. W końcu taki był nasz pierwotny plan, wziąć na warsztat Hectora i jego życie prywatne, zżerające go obawy i wątpliwości – dotyczące jednak nie tyle wszechobecnych tragedii, co bliskiej sercu osoby i tego, w jaki sposób przedstawić ją małemu. Przyjaciel znał moją sytuację, doskonale wiedział, że nie miałem doświadczenia, którym mógłbym się z nim podzielić, wszak niezmiennie pozostawałem kawalerem, mimo to był ciekaw mojej opinii. Skoro tak, to proszę bardzo: mieliśmy alkohol, mogliśmy w końcu porozmawiać w cztery oczy. Część istotnych informacji została już powierzona pergaminowi, wciąż jednak wolałem wysłuchać Vale'a i przekonać się, z jakimi emocjami będzie opowiadać o spotkaniu z Elricem, czy samej Ptaszynie.
Swoją drogą, wciąż miałem problem z połączeniem ich dwójki w taki, znaczy się romantyczny, sposób. Nie z powodu różnicy wieku, te zdarzały się co chwilę, czy odmiennych w pewnym stopniu charakterów, a samego faktu, że się znają – choć przecież już w labiryncie zaczęli dla mnie współistnieć na jednej płaszczyźnie. Ten świat naprawdę był mały.
– Daj spokój, przecież nie miałeś żadnego wpływu na to, co się wydarzyło. O ile czegoś przede mną nie ukrywasz, to nie mogłeś przewidzieć tej katastrofy, ani tym bardziej jej zaradzić – zareagowałem natychmiast, marszcząc przy tym brwi; choć słowa dobierałem tak, by zawrzeć w nich humor, te wybrzmiały one odrobinę surowo – dziwna odmiana od typowej dla mnie lekkości, lecz nie mogłem patrzeć jak Hector biczuje się z powodów, które leżały poza jego zasięgiem. – Wierzę, że robisz wszystko, co w twojej mocy, by Celine – tak, w końcu powinienem zacząć mówić o niej po imieniu, nie mogliśmy kurczowo trzymać się pseudonimów i niedopowiedzeń – czuła się dobrze.
Zaraz jednak umilkłem, pozwalając rozmówcy na rozwinięcie tematu, zrelacjonowanie mi tamtego feralnego dnia. – Oho. I jak, czy zaobserwowałeś jakąś różnicę w jego zachowaniu? – zapytałem wciąż cicho, dbając o to, by chłopcy nie mogli nas usłyszeć. Bezwiednie pomknąłem wzrokiem ku sylwetce Orestesa, niejako zdradzając się z faktem, że rozmawiamy o nim: szpieg byłby ze mnie jak z koziej dupy trąba. – Jeśli nie zareagował w gwałtowny, niechętny sposób, to chyba jeden problem z głowy mniej, co? – Dźwignąłem kąciki ust, aż wystąpił na nie blady uśmiech. Próbowałem wyczytać z twarzy towarzysza, czy odczuwa na tę myśl ulgę; niby to on był specjalistą od takich rzeczy, nie ja, ale miałem wrażenie, że nawet i on miewał niekiedy problemy z zaaplikowaniem posiadanej wiedzy do samego siebie.
– Szkoda gadać – mruknąłem, machając przy tym ręką. – Brałem udział w wyścigu i wszystko szło dobrze, nawet bardzo dobrze... byłem na prowadzeniu... aż do pewnego momentu. Byliśmy już w powietrzu, gdy doszło do tego wybuchu. Zalała mnie jasność, a później palący skórę gorąc... – skrzywiłem się na wspomnienie wciąż zdobiących skórę poparzeń; stosowałem odpowiednią maść, zgodnie z zaleceniem szwagierki, czasem jednak ubranie podrażniało obolałe miejsca, wyzwalało kolejną falę pulsującego bólu. – Jarvis obserwował gonitwę z ziemi. Na szczęście pilnował go kuzyn, a kiedy na plaży wybuchła panika, moi przyjaciele pomogli ich dwójce uciec poza zasięg wzbierającej fali. – Pokręciłem głową, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co się stało – i jak blisko byliśmy jeszcze straszliwszej tragedii. Nawet nie chciałem myśleć, jak miałbym żyć dalej, gdyby którekolwiek z nich doznało poważniejszych obrażeń. Albo umarło.
Dobrze, że temat Celine powrócił; łatwiej było mi rozmawiać o niej, o nich, niż pogrążać się w otchłani najczarniejszych możliwych scenariuszy.
– W sumie o co ja pytam, to kobieta, kobiety po prostu wiedzą – zauważyłem z pewną dozą rozbawienia; ta zależność działała w przypadku większości czarownic, które znałem. Może wyczuwały sercem, a może miały wrodzony talent do interpretowania mowy ciała. – A jak ta rozmowa z Elricem? Przebiegła w cywilizowany sposób? – zachęciłem go, by rozwinął temat; Lovegooda kojarzyłem głównie ze wspominek Jade, nigdy nie znaliśmy się jakoś dobrze i byłem ciekaw, czy potrafił odnaleźć z Hectorem ten sam język. Pochodzili w końcu z dwóch różnych światów. – Nie powiedziałbym, że to szalone – dodałem po krótkiej chwili milczenia, w trakcie której kręciłem trzymaną w dłoni szklanką, wprawiając Ognistą w ruch. Jego słowa, wątpliwości, dosięgnęły czułego punktu. I przypomniały rozmowę, którą przeprowadziłem z Adą. – Łatwiej byłoby dawać sobie czas, gdybyśmy mieli pewność, ile tak naprawdę nam go zostało. A przy tym, co się dzieje... trudno powiedzieć. Nie zrozum mnie źle, nie chcę cię straszyć, niezależnie od katastrof i wojen musimy żyć dalej, po prostu – to chyba nic dziwnego, że wolałbyś związać się z nią możliwie jak najszybciej. – Póki macie dach nad głową, żyjecie, macie siłę i zdrowie, by celebrować swą bliskość. Tego jednak nie powiedziałem już na głos, w duchu dziwiąc się własnemu zgorzknieniu.
Przytknąłem szkło do ust, biorąc szczodry łyk alkoholu; niech te życzenia się spełnią, niech Merlin wciąż ma nas wszystkich w swojej opiece.
Znów spojrzałem w bok, w kierunku chłopców, spojrzeniem zatrzymało się jednak nie tyle na nich, co na wpatrującym się w nas kocie. Wyglądał dziwnie, nie do końca materialnie, ale przekrzywiał głowę zupełnie jak gdyby czekał na spadający ze stołu smakołyk. – Ognista nie jest dla kotów, wybacz, stary – zwróciłem się do niego głośniej, salutując duchowi szklanką. Dopiero wtedy sięgnąłem wzrokiem dalej, ku Jarvisowi, by skontrolować jego mimikę i postawę.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Gdyby nie zły nastrój chłopca, przez który jego zazwyczaj wysoki zasób energii zdawał się wyczerpany, już biegłby do wujka Hectora po miarkę i kazał ich zmierzyć. Nie chciał być tym niższym, a więc słabszym – chciał być w przyszłości jak tata, silny i wysoki! Tym razem skwitował to jedynie nieco rozczarowanym spojrzeniem, nie wypowiadając na ten temat ani słowa.
Cieszył się, że Jarvis przejął inicjatywę zabawy. Zainteresował się magiczną zwierzęcą kostką – kto by się nie zainteresował! – i musiał przyznać, że zaczyna zżerać go ciekawość, jak ta kostka wygląda i jak działa.
– Kim byli Egipcjanie? – Znajomość mapy świata nie była jego mocną stroną, za to dobrze wiedział jak dojść z Gawry do swojego ulubionego drzewa z grubymi gałęziami, po których lubił się wspinać, albo za dom cioci do takiego dużego głazu. – I co to mumiałowanie? – Spojrzał podejrzliwie na Orestesa, mrużąc oczy. Żartował z niego? Mówił prawdę? – Coś kłamiesz, koty nie mogą być na zawsze – skrzyżował ręce na piersi, czując jak wzbiera w nim smutek, bo przecież Orestes nigdy go nie oszukiwał. Ostatnio cały świat stanął na głowie, a jedyne czego Jarvis chciał (poza miotłą, hipogryfem i lotem na Księżyc) to żeby było tak jak wcześniej, czyli normalnie.
– Myślę, że nie, że wybiera sobie gdzie chce być najbardziej – stwierdził, bijąc się z samym sobą, bo z jednej strony był trochę obrażony na Orestesa za opowiadanie niestworzonych historii, a z drugiej strony bardzo go ciekawił ten koci duch. Tak więc stał niby obrażony, ale nie spuszczał wzroku z przyjaciela (chwilowo kolegi, bo przyjaciele się nie okłamują), czekając na to co się miało wydarzyć. – Nie wiem, nie latałem na miotle – odpowiedział, czując jak poliki robią mu się czerwone z nerwów i wstydu, bo jak to tak, tak wiele o tym opowiadał, a nigdy tego nie robił. – Szare – przynajmniej tą wiedzą mógł się poszczycić.
I wtedy – faktycznie! – z kostki wyłonił się kot. Jarvis zrobił nieme łaaał, przyglądając się specyficznemu zwierzęciu. – Kici, kici – Wyciągnął rękę, żeby go pogłaskać, ale kot chyba nie chciał do niego podejść. Niby podniósł wyżej ogon, ale i tak bardziej interesował go stół. – Kici, kici, kici – spróbował jeszcze raz, czując jak znowu zaczyna w nim wzbierać złość, w dodatku Orestes na pewno na niego patrzył i widział jak mu nie wychodzi. Najpierw naopowiadał mu dziwnych historii, potem wytknął, że nie umie latać na miotle, a teraz jeszcze to. – No chodź tu! – Krzyknął w stronę kota, tupiąc ze złości nogą. Ten chyba zastrzygł uszami, ale nie wyglądało na to, że miał się go posłuchać. – Nie podoba mi się ta twoja głupia kostka – mruknął, nawet nie patrząc naprzyjaciela kolegę. Najchętniej wróciłby jednak do domu.
Cieszył się, że Jarvis przejął inicjatywę zabawy. Zainteresował się magiczną zwierzęcą kostką – kto by się nie zainteresował! – i musiał przyznać, że zaczyna zżerać go ciekawość, jak ta kostka wygląda i jak działa.
– Kim byli Egipcjanie? – Znajomość mapy świata nie była jego mocną stroną, za to dobrze wiedział jak dojść z Gawry do swojego ulubionego drzewa z grubymi gałęziami, po których lubił się wspinać, albo za dom cioci do takiego dużego głazu. – I co to mumiałowanie? – Spojrzał podejrzliwie na Orestesa, mrużąc oczy. Żartował z niego? Mówił prawdę? – Coś kłamiesz, koty nie mogą być na zawsze – skrzyżował ręce na piersi, czując jak wzbiera w nim smutek, bo przecież Orestes nigdy go nie oszukiwał. Ostatnio cały świat stanął na głowie, a jedyne czego Jarvis chciał (poza miotłą, hipogryfem i lotem na Księżyc) to żeby było tak jak wcześniej, czyli normalnie.
– Myślę, że nie, że wybiera sobie gdzie chce być najbardziej – stwierdził, bijąc się z samym sobą, bo z jednej strony był trochę obrażony na Orestesa za opowiadanie niestworzonych historii, a z drugiej strony bardzo go ciekawił ten koci duch. Tak więc stał niby obrażony, ale nie spuszczał wzroku z przyjaciela (chwilowo kolegi, bo przyjaciele się nie okłamują), czekając na to co się miało wydarzyć. – Nie wiem, nie latałem na miotle – odpowiedział, czując jak poliki robią mu się czerwone z nerwów i wstydu, bo jak to tak, tak wiele o tym opowiadał, a nigdy tego nie robił. – Szare – przynajmniej tą wiedzą mógł się poszczycić.
I wtedy – faktycznie! – z kostki wyłonił się kot. Jarvis zrobił nieme łaaał, przyglądając się specyficznemu zwierzęciu. – Kici, kici – Wyciągnął rękę, żeby go pogłaskać, ale kot chyba nie chciał do niego podejść. Niby podniósł wyżej ogon, ale i tak bardziej interesował go stół. – Kici, kici, kici – spróbował jeszcze raz, czując jak znowu zaczyna w nim wzbierać złość, w dodatku Orestes na pewno na niego patrzył i widział jak mu nie wychodzi. Najpierw naopowiadał mu dziwnych historii, potem wytknął, że nie umie latać na miotle, a teraz jeszcze to. – No chodź tu! – Krzyknął w stronę kota, tupiąc ze złości nogą. Ten chyba zastrzygł uszami, ale nie wyglądało na to, że miał się go posłuchać. – Nie podoba mi się ta twoja głupia kostka – mruknął, nawet nie patrząc na
Strona 2 z 2 • 1, 2
Ogród
Szybka odpowiedź