Za domem
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Za domem
OPIS
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
stąd
Wyjście z wybiegu okazało się nie pierwszym i nie ostatnim szokiem, który Goshawk miała przeżyć tego dnia. Niewiele po powróceniu do ludzkiej formy i wydostaniu towarzysza niedoli z klatki, ogromnie pożałowała myśli, że drogi tej dwójki zostały splecione zupełnie przypadkowo i prawdopodobnie wcale się nie znali i nigdy więcej nie spotkają. Kiedy tylko mężczyzna przestał być pingwinem, szybko zorientowała się, że znała tę rudą czuprynę lepiej niż ktokolwiek inny, z wzajemnością, co wymalowało się również na jego twarzy. Ale nim zdołali w ogóle skomentować tę sytuację, większym problemem okazali się opiekunowie pingwinów wyraźnie zdenerwowani obecnością nieproszonych gości. Kontynuując swoje odpuszczanie z ostudzaniem udowadniania racji, Millicenta oddała palmę pierwszeństwa Weasleyowi, uznając, że skoro tak ochoczo wcześniej brał na klatę manto od pingwinów, tak teraz równie dobrze poradzi sobie z wyjaśnianiem tego co się właściwie stało. Po paru minutach odnosiła jednak wrażenie, że niepotrzebnie to wszystko się przedłuża i już była skłonna sięgnąć po różdżkę, w przyśpieszonym tempie ucząc się rzucania zaklęcia petryfikującego, ale najwidoczniej Weasley jakoś udobruchał nadzorców zoo, którzy puścili ich wolno, zaznaczając, by nigdy więcej nie pojawiali się w tym miejscu. Nie, żeby się nie cieszyła; nie zamierzała dobrowolnie wybierać się na wycieczkę do tego koszmaru a dożywotni zakaz wstępu był jej absolutnie obojętny i niewiele zmieniał w jej życiu.
Po wyjściu z zoo kawałek drogi pokonali w milczeniu, którego nie uznawała za męczące i tym bardziej zaskakujące. Przeżyli właśnie najdziwniejszą przygodę, której nigdy by nawet nie wyśniła, i powiedzenie teraz czegoś sensownego nie było proste – do momentu, w którym zatrzymali się na rozwidleniu drogi i spojrzeli po sobie. Nieprzerwana cisza dopiero teraz stała się wyrazem napięcia pomiędzy nimi, który dostrzegła i bez większego namysłu rzuciła:
– Muszę się napić. Idziesz? – miała jeszcze w domu ponad pół butelki bimbru od sąsiada. Chociaż parę dni temu śmiała się w duchu, że ten alkohol był dobry tylko na odpowiednie okazje i raczej nieprędko taka się nadarzy, szybko zmieniła zdanie zauważając, że okoliczności dzisiaj były wprost wyśmienite a oni chyba oboje tego potrzebowali, żeby paradoksalnie pozbierać wszystko w całość, zrozumieć i uświadomić sobie, że to wcale nie był sen. W miarę upływu czasu, gdy adrenalina z niej schodziła, zaczynały odzywać się potłuczone kości i rozcięta głowa, którą musiała obejrzeć na spokojnie w świetle. Znawca medycyny wprawdzie był z niej żaden, lecz nie czuła nic, poza pulsującym bólem w tym miejscu – od chaty dzieliły ich już zaledwie metry, a gdy przekroczyła próg domu, własnej bezpiecznej przystani, niemal od razu skierowała się do kuchni. Postawiła na stole butelkę, dwie szklanki, z czego jedną opróżniła na raz tuż po uzupełnieniu.
– Mogłam to przewidzieć – odezwała się w końcu – tam gdzie jesteś ty, tam są kłopoty; nasza znajomość nigdy nie należała do normalnych, ale to już było przegięcie – spojrzała na niego z wyrzutem, ale teraz nie do końca była przekonana, czy chodziło jej o zaklęcie w pingwina, czy odezwały się w niej stare urazy, gdzie jedną z nich był między innymi potężny cios w plecy, wybór zaaranżowanego małżeństwa ponad związek z nią. Mogła wmawiać wszystkim dookoła, że przetrawiła tę decyzję, a jednak w gorszych momentach wracała do tamtej dyskusji, rozdrapując zagojone rany na nowo. Na szczęście była dobrym kłamcą z wyćwiczoną niemal do perfekcji mimiką.
– Nie ręczę za siebie kiedy znajdę tego gnoja – opadła na krzesło i odetchnęła ciężko, przeczesując szczupłymi palcami potargane włosy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Millicenta Goshawk dnia 03.08.22 21:00, w całości zmieniany 1 raz
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
To nie miało prawa się wydarzyć.
Kiedy tylko odzyskałem swoje ciało, wnet pojąłem, co przypominał mi znajomy błysk w pingwinich oczach i prędko pożałowałem, że jednak nie zostałem na wybiegu odpowiednio długą chwilę, aby zwierzęta zadziobały mnie tam na śmierć. W pierwszej chwili wolałbym, żeby do tej wesołej konfrontacji nigdy nie doszło. Rozum podsuwał wnioski, że już gorzej być nie może, a sam siebie postrzegałem za największego pechowca stulecia, bo nie tylko przeżyłem najbardziej popapraną przygodę w swoim życiu (a miałem ich naprawdę dużo; niemal codziennie pakuję się w jakieś tarapaty), lecz los z jakiegoś powodu postanowił skrzyżować moje drogi z nikim innym, jak kobietą, z którą planowałem kiedyś wspólną przyszłość. Ale chyba właśnie nie tak dawne, łączące nas uczucia sprawiły, że porzuciłem w myślach dramaturgię i zacząłem dziękować Merlinowi za ten splot zdarzeń; czego by nie mówić o tym żenującym zdarzeniu i niezręcznych okolicznościach naszych ostatnich spotkań, przynajmniej wiedziałem, że jest cała i zdrowa. Nie był to pierwszy raz, kiedy przejmowałem się jej losem pomimo naszego rozstania; rozłąki, którą niejako wymusiła na mnie rodzina, aranżując zaręczyny z Odessą, a której nie potrafiłem odżałować. Nic więc dziwnego, że kierowany troską i chyba sentymentem, nic nie robiąc sobie z upływu czasu z rozczuleniem wyciągnąłem dłoń w kierunku jej głowy, po której spływała cienka stróżka krwi — wycofałem ją jednak w milczeniu, zauważając, że dziewczyna lekko uchyla się przed dotykiem. To chyba jeszcze bardziej spotęgowało niezręczność w niemej wędrówce, w której było jednak coś oczyszczającego.
Poczułem ulgę, kiedy z jej ust wydobyły się pierwsze słowa, mimo napięcia niemalże tak namacalnego, że osoba trzecia dostrzegłaby skrzące się wokół nas iskry. Nie była to wrogość, skądże — temu nieopisanemu uczuciu bliżej było do mieszaniny frustracji, zmęczenia i zakłopotania, bo chyba żadne z nas nigdy do końca nie poradziło sobie z serią zdarzeń, która podzieliła nas tak, jak miało podzielić rozwidlenie dróg, na którym każde udałoby się pewnie w swoją stronę. Millicenta zaproponowała jednak inny przebieg tego wieczoru. — Pewnie — mruknąłem, przyjmując zaproszenie na spożycie alkoholu; w tej chwili byłem skłonny wypić nawet spirytus, takich dni nie da się zdzierżyć na trzeźwo. Drugim dnem decyzji była z kolei wspomniana troska i zainteresowanie, jak jej się w życiu wiedzie, bo chwilę się już nie widzieliśmy — a ten rok pokazał mi, że w zaledwie kilka chwil wszystko może wywrócić się do góry nogami.
To zresztą było po mnie widać już na pierwszy rzut oka. Trzeba byłoby być głupim, tudzież w wyjątkowym szoku — jak my dzisiaj — żeby nie zwrócić uwagi na wychudzoną, raczej nikłą sylwetkę w porównaniu do jej dawnej świetności czy podkrążone oczy, które sugerowały ciągłe przemęczenie. Wojna odcisnęła na mnie swoje piętno znacznie bardziej, niż kilkoma zmarszczkami, a klątwa, o której wiedziało wyłącznie grono nielicznych, zdewastowała moją pracę nad wysportowaną figurą i wycieńczyła organizm do granic możliwości. Nieskromnie rzecz mówiąc, wciąż byłem przystojny; uważałem, że podkreślają to blizny, które niosą za sobą niejedną historię — to wszak symbol męstwa i dowód, że nie siedzę z biernie założonymi rękoma, aby ludzie mi bliscy mogli wieść spokojny żywot. Ta z nich, która mogła rzucać się w oczy najbardziej, to mała szrama przecinająca dotychczas gładkie, zadbane lico wzdłuż polika. Swoje największe znamię ukrywałem przed światem pod koszulką, całe szczęście; znaku likantropii w żaden sposób nie mogłem się pozbyć.
W końcu dotarliśmy do mieszkania, a na przełamanie pierwszych lodów padły z jej strony słowa, w których potrafiłem wyczuć pewną dozę wyrzutu. Pojąłem go w lot. Mogła dobrze się maskować, ale sam nie umiałem wymazać poczucia winy za to, co się między nami wydarzyło i zinterpretowanie takich zarzutów przyszło mi tym prościej, że w pełni się z nimi zgadzałem — chociaż tak po prawdzie, to miałem niewiele do powiedzenia w kwestii naszego rozstania. Mogłem inspirować się historią swoich rodziców i ucieczką ojca sprzed ołtarza, który wolał poślubić czystokrwistą miłość niżeli arystokratkę, do której nic nie czuł — tylko że kiedy klamka zapadła, a Lord Nestor oznajmił mi, że poślubię Odessę, było już trochę za późno, żeby się wycofać. A kiedy niedługo później podczas szczytu w Stonehenge doszło do tej krwawej masakry, a nasze zaręczyny anulowano — odetchnąłem z ulgą, lecz na nas — mnie i Millicentę — było już z kolei za późno. Musiałem przepić te myśli, więc podobnie jak ona opróżniłem pełną szklanicę za jednym haustem i skrzywiłem się, czując, jakim paskudztwem mnie uraczyła. Złego słowa nie powiedziałem, w każdym razie. — Mówisz, jakby to ode mnie zależało, że ten burak wysadził kociołek na targowisku. To była najbardziej popieprzona przygoda w moim życiu, więc cieszę się, że przynajmniej byliśmy w tym razem — porzuciłem już dawno rozważania, jak fatalny był to zbieg okoliczności, bo jak już wspomniałem, w całej tej gównianej sytuacji choć jedna rzecz wyszła nam na dobre. Chyba. — A jak to się właściwie stało, że nie przewidziałaś? Zaczęłaś dostrzegać w fusach to, co inni ludzie - wielkie nic? — ludzie zawsze spoglądali na nią z politowaniem, bo nie była to precyzyjna technika przewidywania przyszłości. Prawdziwych jasnowidzów było jak na lekarstwo, wielu oszustów wyrastało na ich miejsce jak grzyby po deszczu, ale Goshawk po prostu lubiła to robić, a mi zawsze imponowali ludzie z pasją. Byłoby smutno słyszeć, gdyby porzuciła swoją, ale to było raczej mało prawdopodobne, więc odgryzłem jej się w żartach, żeby w zgryzocie nie pozostać dłużnym.
Wciąż niepokoiła mnie jej rozcięta głowa, więc kiedy usłyszałem, że kłębią się w niej negatywne zamiary, poprosiłem, żeby się uspokoiła. — W głowie Ci się już poprzewracało od tego upadku, jeśli myślisz, że pozwolę Ci teraz tam wrócić. Usiądź spokojnie, musiałaś przydzwonić głową, gdy Cię popchnąłem... przepraszam — ze szczerą skruchą przyznałem się do błędu, rozglądając się wokół za jakąś czystą szmatką, którą zmoczyłem, żeby obmyć jej zranioną buzię. — Pozwolisz? — tym razem najpierw spytałem przed wykonaniem pochopnego gestu.
Kiedy tylko odzyskałem swoje ciało, wnet pojąłem, co przypominał mi znajomy błysk w pingwinich oczach i prędko pożałowałem, że jednak nie zostałem na wybiegu odpowiednio długą chwilę, aby zwierzęta zadziobały mnie tam na śmierć. W pierwszej chwili wolałbym, żeby do tej wesołej konfrontacji nigdy nie doszło. Rozum podsuwał wnioski, że już gorzej być nie może, a sam siebie postrzegałem za największego pechowca stulecia, bo nie tylko przeżyłem najbardziej popapraną przygodę w swoim życiu (a miałem ich naprawdę dużo; niemal codziennie pakuję się w jakieś tarapaty), lecz los z jakiegoś powodu postanowił skrzyżować moje drogi z nikim innym, jak kobietą, z którą planowałem kiedyś wspólną przyszłość. Ale chyba właśnie nie tak dawne, łączące nas uczucia sprawiły, że porzuciłem w myślach dramaturgię i zacząłem dziękować Merlinowi za ten splot zdarzeń; czego by nie mówić o tym żenującym zdarzeniu i niezręcznych okolicznościach naszych ostatnich spotkań, przynajmniej wiedziałem, że jest cała i zdrowa. Nie był to pierwszy raz, kiedy przejmowałem się jej losem pomimo naszego rozstania; rozłąki, którą niejako wymusiła na mnie rodzina, aranżując zaręczyny z Odessą, a której nie potrafiłem odżałować. Nic więc dziwnego, że kierowany troską i chyba sentymentem, nic nie robiąc sobie z upływu czasu z rozczuleniem wyciągnąłem dłoń w kierunku jej głowy, po której spływała cienka stróżka krwi — wycofałem ją jednak w milczeniu, zauważając, że dziewczyna lekko uchyla się przed dotykiem. To chyba jeszcze bardziej spotęgowało niezręczność w niemej wędrówce, w której było jednak coś oczyszczającego.
Poczułem ulgę, kiedy z jej ust wydobyły się pierwsze słowa, mimo napięcia niemalże tak namacalnego, że osoba trzecia dostrzegłaby skrzące się wokół nas iskry. Nie była to wrogość, skądże — temu nieopisanemu uczuciu bliżej było do mieszaniny frustracji, zmęczenia i zakłopotania, bo chyba żadne z nas nigdy do końca nie poradziło sobie z serią zdarzeń, która podzieliła nas tak, jak miało podzielić rozwidlenie dróg, na którym każde udałoby się pewnie w swoją stronę. Millicenta zaproponowała jednak inny przebieg tego wieczoru. — Pewnie — mruknąłem, przyjmując zaproszenie na spożycie alkoholu; w tej chwili byłem skłonny wypić nawet spirytus, takich dni nie da się zdzierżyć na trzeźwo. Drugim dnem decyzji była z kolei wspomniana troska i zainteresowanie, jak jej się w życiu wiedzie, bo chwilę się już nie widzieliśmy — a ten rok pokazał mi, że w zaledwie kilka chwil wszystko może wywrócić się do góry nogami.
To zresztą było po mnie widać już na pierwszy rzut oka. Trzeba byłoby być głupim, tudzież w wyjątkowym szoku — jak my dzisiaj — żeby nie zwrócić uwagi na wychudzoną, raczej nikłą sylwetkę w porównaniu do jej dawnej świetności czy podkrążone oczy, które sugerowały ciągłe przemęczenie. Wojna odcisnęła na mnie swoje piętno znacznie bardziej, niż kilkoma zmarszczkami, a klątwa, o której wiedziało wyłącznie grono nielicznych, zdewastowała moją pracę nad wysportowaną figurą i wycieńczyła organizm do granic możliwości. Nieskromnie rzecz mówiąc, wciąż byłem przystojny; uważałem, że podkreślają to blizny, które niosą za sobą niejedną historię — to wszak symbol męstwa i dowód, że nie siedzę z biernie założonymi rękoma, aby ludzie mi bliscy mogli wieść spokojny żywot. Ta z nich, która mogła rzucać się w oczy najbardziej, to mała szrama przecinająca dotychczas gładkie, zadbane lico wzdłuż polika. Swoje największe znamię ukrywałem przed światem pod koszulką, całe szczęście; znaku likantropii w żaden sposób nie mogłem się pozbyć.
W końcu dotarliśmy do mieszkania, a na przełamanie pierwszych lodów padły z jej strony słowa, w których potrafiłem wyczuć pewną dozę wyrzutu. Pojąłem go w lot. Mogła dobrze się maskować, ale sam nie umiałem wymazać poczucia winy za to, co się między nami wydarzyło i zinterpretowanie takich zarzutów przyszło mi tym prościej, że w pełni się z nimi zgadzałem — chociaż tak po prawdzie, to miałem niewiele do powiedzenia w kwestii naszego rozstania. Mogłem inspirować się historią swoich rodziców i ucieczką ojca sprzed ołtarza, który wolał poślubić czystokrwistą miłość niżeli arystokratkę, do której nic nie czuł — tylko że kiedy klamka zapadła, a Lord Nestor oznajmił mi, że poślubię Odessę, było już trochę za późno, żeby się wycofać. A kiedy niedługo później podczas szczytu w Stonehenge doszło do tej krwawej masakry, a nasze zaręczyny anulowano — odetchnąłem z ulgą, lecz na nas — mnie i Millicentę — było już z kolei za późno. Musiałem przepić te myśli, więc podobnie jak ona opróżniłem pełną szklanicę za jednym haustem i skrzywiłem się, czując, jakim paskudztwem mnie uraczyła. Złego słowa nie powiedziałem, w każdym razie. — Mówisz, jakby to ode mnie zależało, że ten burak wysadził kociołek na targowisku. To była najbardziej popieprzona przygoda w moim życiu, więc cieszę się, że przynajmniej byliśmy w tym razem — porzuciłem już dawno rozważania, jak fatalny był to zbieg okoliczności, bo jak już wspomniałem, w całej tej gównianej sytuacji choć jedna rzecz wyszła nam na dobre. Chyba. — A jak to się właściwie stało, że nie przewidziałaś? Zaczęłaś dostrzegać w fusach to, co inni ludzie - wielkie nic? — ludzie zawsze spoglądali na nią z politowaniem, bo nie była to precyzyjna technika przewidywania przyszłości. Prawdziwych jasnowidzów było jak na lekarstwo, wielu oszustów wyrastało na ich miejsce jak grzyby po deszczu, ale Goshawk po prostu lubiła to robić, a mi zawsze imponowali ludzie z pasją. Byłoby smutno słyszeć, gdyby porzuciła swoją, ale to było raczej mało prawdopodobne, więc odgryzłem jej się w żartach, żeby w zgryzocie nie pozostać dłużnym.
Wciąż niepokoiła mnie jej rozcięta głowa, więc kiedy usłyszałem, że kłębią się w niej negatywne zamiary, poprosiłem, żeby się uspokoiła. — W głowie Ci się już poprzewracało od tego upadku, jeśli myślisz, że pozwolę Ci teraz tam wrócić. Usiądź spokojnie, musiałaś przydzwonić głową, gdy Cię popchnąłem... przepraszam — ze szczerą skruchą przyznałem się do błędu, rozglądając się wokół za jakąś czystą szmatką, którą zmoczyłem, żeby obmyć jej zranioną buzię. — Pozwolisz? — tym razem najpierw spytałem przed wykonaniem pochopnego gestu.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Czarownica miała świadomość, że Weasleya nie powinno tu być. Nie zwykła łamać obietnic, szczególnie kiedy składała je sobie sama – a w tym przypadku nie trzeba mieć zdolności jasnowidzenia, by domyślić się jak przebiegały chwile, gdy byli razem. Obiecywała sobie to dwukrotnie. Pierwszy raz pod koniec szkoły, kiedy heroicznie chciała odciąć się od wszystkiego co przypominał jej Hogwart i skupić na znalezieniu siebie. Drugi raz to samo postanowiła w dniu, kiedy dowiedziała się o małżeństwie z Odessą. I chociaż w tym drugim przypadku miała nadzieję, że jednak Garfield weźmie sprawy w swoje ręce, zrobi co należy, wyraźnie się przeliczyła. Ale nie mogła mu nic zarzucić; w końcu sama powiedziała, by zrobił co należy i gdyby tylko postawiła się na jego miejscu, pewnie postąpiłaby tak samo. Choć wprawdzie zrozumiała tę decyzję, nie mogła go w niej wspierać – nie chciała, by za każdym razem coś rozdzierało jej serce na nowo. Była przekonana, że dawne uczucie po latach znikło, okazało się jednak, że było chyba inaczej – lub wciąż była w stanie nieokreślonej paniki, która z niej nie zeszła mimo długiego spaceru.
Nie mniej, nie mogła się z nim teraz nie zgodzić. Kiedy byli razem, stanowili wyjątkowo zgrany zespół i ze wszystkiego wychodzili niemalże bez szwanku. Rozumieli się czasem bez słów – a to w życiu potrafiła tylko z babką – myśleli podobnie; nic więc dziwnego, że jakimś cudem tak szybko opuścili zaklęty wybieg, mimo planu pełnego niedopowiedzeń, mankamentów i świadomości, że swoim postępowaniem wpakują się tylko w większe bagno. Na szczęście los przestał się jej śmiać na moment prosto w twarz i wspomógł ją, i jej nikłą wiedzę na temat pingwinów, i ochronił Garfielda przed zadziobaniem na śmierć dosłownie w ostatniej chwili. Przez sekundę przemknęło wróżbiarce przez myśl, że zamiast alkoholu o wiele lepszym pomysłem byłoby teraz zapalenie kadzidła odprężającego, ale szybko przypomniała sobie, że jeszcze go przecież nie stworzyła. Nie zdążyła, bowiem to właśnie z powodu skrzeloziela znalazła się na tym jarmarku, w niewłaściwym miejscu i o niewłaściwej porze, właściwie trochę wbrew swoim przeczuciom. Kiedy jednak usłyszała subtelną złośliwość, ostrzegła Weasleya spojrzeniem; nie była w nastroju do żartów. Inną kwestią było to, że użyła złego słowa, bo w istocie dalej nie odkryła w sobie daru jasnowidzenia – normalnie przewróciłaby oczami i uznała to za czepianie się słówek, ale nie tym razem.
– Od rana trzymało się mnie dziwne uczucie, którego nie potrafiłam określić, a kiedy zobaczyłam naszego alchemika od siedmiu boleści, mimowolnie pomyślałam, że zaraz komuś zrobi krzywdę. Ciąg dalszy już znasz – wzruszyła ramionami. Rzadko zdarzało się, by intuicja tak silnie jej coś podpowiadała i równie często się myliła, nadinterpretując fakty. A czasami nie czuła nic i wpadała prosto na kłopoty. – Zresztą powinieneś pamiętać, że sama sobie nie wróżę – dodała chłodno, a potem obróciła pustą szklaneczkę w dłoni. Używanie takiego tonu wobec niego było ostatnim, czego chciała, lecz wiedziała, że im więcej dystansu stworzy, tym lepiej było dla nich obojga. A jednak kiedy usadził ją z powrotem na krześle i zaoferował pomoc, nie stawiała oporu.
– Nic mi nie jest – odwróciła spojrzenie, gdy się zbliżył, ale ciało nie pozostało obojętne na dotyk, tak ostrożny i miękki, znajomy, który poczuła na skroni. Mimowolnie przymknęła powieki i zacisnęła zęby, orientując się z niewielkim opóźnieniem, że chyba na chwilę przestał. – Na gacie Merlina, drugi raz uszkodziłeś mi twarz i to jest dziwne, podobno zawsze ją lubiłeś – mimo dwuznaczności tych słów, oboje dobrze wiedzieli, że nie chodziło o celowe i patologiczne bicie. Za pierwszym razem była winna sama sobie, decydując się na głupią szkolną zabawę w dwa ognie. Zderzenia twarzy z tłuczkiem nie zapomni do końca życia. Teraz to był tylko przypadek i zresztą nie była pewna, czy rozcięcie nie było wynikiem wcześniejszego wybuchu kociołka przed przemianą w pingwina. Ale czy to było teraz istotne?
– Dobrze wiesz, że jutro go tam już nie znajdziemy – życie bywało przewrotne i jeśli nie jutro, to pewnie za jakiś czas, w innych okolicznościach, sam wpadnie im w ręce. – Muszę przyznać, że przynajmniej był kreatywny... lepsze pingwiny od pokarmu dla smoków – zmarszczyła czoło, co natychmiastowo uznała za zły pomysł; przeszywający ból w skroni odbił się w jej wyrazie twarzy.
Nie mniej, nie mogła się z nim teraz nie zgodzić. Kiedy byli razem, stanowili wyjątkowo zgrany zespół i ze wszystkiego wychodzili niemalże bez szwanku. Rozumieli się czasem bez słów – a to w życiu potrafiła tylko z babką – myśleli podobnie; nic więc dziwnego, że jakimś cudem tak szybko opuścili zaklęty wybieg, mimo planu pełnego niedopowiedzeń, mankamentów i świadomości, że swoim postępowaniem wpakują się tylko w większe bagno. Na szczęście los przestał się jej śmiać na moment prosto w twarz i wspomógł ją, i jej nikłą wiedzę na temat pingwinów, i ochronił Garfielda przed zadziobaniem na śmierć dosłownie w ostatniej chwili. Przez sekundę przemknęło wróżbiarce przez myśl, że zamiast alkoholu o wiele lepszym pomysłem byłoby teraz zapalenie kadzidła odprężającego, ale szybko przypomniała sobie, że jeszcze go przecież nie stworzyła. Nie zdążyła, bowiem to właśnie z powodu skrzeloziela znalazła się na tym jarmarku, w niewłaściwym miejscu i o niewłaściwej porze, właściwie trochę wbrew swoim przeczuciom. Kiedy jednak usłyszała subtelną złośliwość, ostrzegła Weasleya spojrzeniem; nie była w nastroju do żartów. Inną kwestią było to, że użyła złego słowa, bo w istocie dalej nie odkryła w sobie daru jasnowidzenia – normalnie przewróciłaby oczami i uznała to za czepianie się słówek, ale nie tym razem.
– Od rana trzymało się mnie dziwne uczucie, którego nie potrafiłam określić, a kiedy zobaczyłam naszego alchemika od siedmiu boleści, mimowolnie pomyślałam, że zaraz komuś zrobi krzywdę. Ciąg dalszy już znasz – wzruszyła ramionami. Rzadko zdarzało się, by intuicja tak silnie jej coś podpowiadała i równie często się myliła, nadinterpretując fakty. A czasami nie czuła nic i wpadała prosto na kłopoty. – Zresztą powinieneś pamiętać, że sama sobie nie wróżę – dodała chłodno, a potem obróciła pustą szklaneczkę w dłoni. Używanie takiego tonu wobec niego było ostatnim, czego chciała, lecz wiedziała, że im więcej dystansu stworzy, tym lepiej było dla nich obojga. A jednak kiedy usadził ją z powrotem na krześle i zaoferował pomoc, nie stawiała oporu.
– Nic mi nie jest – odwróciła spojrzenie, gdy się zbliżył, ale ciało nie pozostało obojętne na dotyk, tak ostrożny i miękki, znajomy, który poczuła na skroni. Mimowolnie przymknęła powieki i zacisnęła zęby, orientując się z niewielkim opóźnieniem, że chyba na chwilę przestał. – Na gacie Merlina, drugi raz uszkodziłeś mi twarz i to jest dziwne, podobno zawsze ją lubiłeś – mimo dwuznaczności tych słów, oboje dobrze wiedzieli, że nie chodziło o celowe i patologiczne bicie. Za pierwszym razem była winna sama sobie, decydując się na głupią szkolną zabawę w dwa ognie. Zderzenia twarzy z tłuczkiem nie zapomni do końca życia. Teraz to był tylko przypadek i zresztą nie była pewna, czy rozcięcie nie było wynikiem wcześniejszego wybuchu kociołka przed przemianą w pingwina. Ale czy to było teraz istotne?
– Dobrze wiesz, że jutro go tam już nie znajdziemy – życie bywało przewrotne i jeśli nie jutro, to pewnie za jakiś czas, w innych okolicznościach, sam wpadnie im w ręce. – Muszę przyznać, że przynajmniej był kreatywny... lepsze pingwiny od pokarmu dla smoków – zmarszczyła czoło, co natychmiastowo uznała za zły pomysł; przeszywający ból w skroni odbił się w jej wyrazie twarzy.
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nigdy nie przeszło mi przez myśl, by zamiatać przeszłość pod dywan, jakkolwiek bolesna by nie była. Nie separowałem szczęśliwych wspomnień od tych przykrych, w których rysował się głównie nasz ostatni rozdział — uważałem, że to element jednej bajki, która nie miała po prostu szczęśliwego zakończenia. Tylko czy musiała się tak kończyć? Z mojej perspektywy nie, starałem się podtrzymać kontakt, lecz byłbym hipokrytą, gdybym robił Millie wyrzuty za odcięcie się od tej relacji. W końcu poniekąd sam postawiłem na niej krzyżyk. To znaczy, jak już było wspomniane, wcale nie do końca z własnej woli — szczerze kochałem tę dziewczynę i nie bałem się wtedy nazywać swoich uczuć... tylko ile były warte słowa w obliczu decyzji, do której mnie zmuszono? Jak musiała się poczuć, gdy nie postawiłem się rodzinie, przyzwalając na zaręczyny z Odessą? I co właściwie sprawiło, że podjąłem taką decyzję, skoro nigdy nie należałem do osób, które można było ustawiać do pionu; może już wtedy się między nami psuło? A może dopiero ta sytuacja otworzyła mi oczy i nauczyła zawsze mieć własne zdanie. Z tej straty wyciągnąłem wiele wartościowych wniosków, a najważniejszym z nich był chyba żal, i towarzyszące mu poczucie winy, że schrzaniłem tę sprawę koncertowo. Ale skoro los w tak dziwnych okolicznościach skrzyżował nasze drogi, to może wcale nie był koniec naszej wspólnej historii.
W lot pojąłem, że Goshawk nie jest w nastroju do żartów i nie trzeba mi było więcej, niż oschłe spojrzenie, czy kilka zdań okraszonych wyjątkowym chłodem. Tylko że przez ten chłód zdawało się przebijać coś więcej niż niechęć i wrogość. Może tylko sobie dopowiadałem, bo po cichu na to liczyłem, ale gdybym był jej obojętny — czy nasze drogi nie rozeszłyby się na tym rozwidleniu, jak to miało miejsce przy ostatnim spotkaniu? Dostrzegałem w niej ból, którego nie dało się zamaskować; ból, który swe źródło miał w naszym rozstaniu, ból odbierany percepcją winnego, pełnego skruchy za popełnienie najgorszego błędu.
Na większość jej słów odpowiadałem milczeniem. Z natury wygadany facet, który zawsze wynajdywał odpowiedź stosowną do każdej sytuacji, dziś zamienił się w niemego, zbitego chłopca z kąta; zrozumiałem bowiem, jak głęboko tkwi w niej żal i jak łatwo byłoby pogorszyć i tak nieciekawą sytuację słowami, które stanowiły teraz broń obosieczną. Co nie znaczy, że byłem zupełnie niemrawy, czasami wysiliłem się na kilka słów. — W tej kwestii nic się nie zmieniło, wciąż ją lubię — gdyby tylko zobaczyła mój szkicownik, w którym znajduje się multum portretów z jej podobizną. Nie, żeby była jedyną modelką, którą rysowałem z pamięci — ta do obrazów była niemalże fotograficzna, więc dobrze radziłem sobie z odwzorowywaniem napotkanych ludzi, często zupełnie przypadkowych, ale to w szkice z Millie wkładałem najwięcej serca. Pomimo pogodzenia z losem wciąż lubiłem wracać do nich pamięcią i udoskonalać o zapamiętane detale.
Omyłkowe robienie jej krzywdy stało się już chyba tradycją, której naprawdę żałowałem, ale o ile szczeniackie wybryki z Hogwartu to kwestia mojej głupoty, tej sytuacji trudno było uniknąć. W przeciwieństwie do Millie nie potrafiłem przewidywać przyszłości, a już tym bardziej rysującej się w tak abstrakcyjnych barwach. Nie zmienia to faktu, że z reguły odczuwamy poczucie winy, kiedy nawet przez przypadek wyrządzimy komuś krzywdę i tak też się teraz czułem, a racjonalizowanie nie mogło jej wyprzeć. Gdy szmatką z wodą przecierałem jej twarz, mej uwadze nie umknął rysujący się na niej ból; nie wiem, w jaki sposób musiała upaść, żeby zrobić sobie taką krzywdę. Spokojnie obmywałem zakrwawione lico, podtrzymując je delikatnie drugą dłonią i było w tej chwili coś zaskakująco intymnego, znajomego. Dotyk jej skóry przywoływał rozczulające wspomnienia: ze wspólnych przejażdżek na grzbiecie Kelpie, długich spacerów na łonie natury, setek zrealizowanych i niespełnionych marzeń, które snuliśmy nocami pod gołym niebem; wreszcie — czułości współgrającej z płomieniem zakazanej namiętności. Ciekawiło mnie, czy też potrafiłaby teraz przywołać na myśl te dobre chwile i na moment zapomnieć o tych złych.
Skupiłem się na opatrzeniu jej rany amatorską metodą, a kiedy wróciła do tematu straganiarza, już sam machnąłem na to ręką. — Może wcale nie powinniśmy tam wracać. Jestem pewien, że nie zrobił tego celowo i dostał swoją nauczkę - przecież wybuch też musiał go dotknąć. A jeśli nie, Ty na pewno nie będziesz osobą, która mu ją wymierzy — rzekłem stanowczo, ale było w tym zatroskanie. Mogła mówić, że nic jej nie jest, ale przecież widziałem, że nie czuła się najlepiej. — Nie żebyśmy nie otarli się o zostanie pokarmem dla pingwinów. Ten jeden wyskubał mi kępkę piór — to brzmiało tak absurdalnie, że na swój sposób śmiesznie, ale do śmiechu jakoś mi już nie było. — Może chcesz się położyć? Masz jakieś kadzidło, które pozwoli Ci poczuć się lepiej? Mogę pomóc je przyrządzić — w sumie ugryzłem się w język, to mogłoby się skończyć gorzej niż wybuch kociołka na jarmarku.
W lot pojąłem, że Goshawk nie jest w nastroju do żartów i nie trzeba mi było więcej, niż oschłe spojrzenie, czy kilka zdań okraszonych wyjątkowym chłodem. Tylko że przez ten chłód zdawało się przebijać coś więcej niż niechęć i wrogość. Może tylko sobie dopowiadałem, bo po cichu na to liczyłem, ale gdybym był jej obojętny — czy nasze drogi nie rozeszłyby się na tym rozwidleniu, jak to miało miejsce przy ostatnim spotkaniu? Dostrzegałem w niej ból, którego nie dało się zamaskować; ból, który swe źródło miał w naszym rozstaniu, ból odbierany percepcją winnego, pełnego skruchy za popełnienie najgorszego błędu.
Na większość jej słów odpowiadałem milczeniem. Z natury wygadany facet, który zawsze wynajdywał odpowiedź stosowną do każdej sytuacji, dziś zamienił się w niemego, zbitego chłopca z kąta; zrozumiałem bowiem, jak głęboko tkwi w niej żal i jak łatwo byłoby pogorszyć i tak nieciekawą sytuację słowami, które stanowiły teraz broń obosieczną. Co nie znaczy, że byłem zupełnie niemrawy, czasami wysiliłem się na kilka słów. — W tej kwestii nic się nie zmieniło, wciąż ją lubię — gdyby tylko zobaczyła mój szkicownik, w którym znajduje się multum portretów z jej podobizną. Nie, żeby była jedyną modelką, którą rysowałem z pamięci — ta do obrazów była niemalże fotograficzna, więc dobrze radziłem sobie z odwzorowywaniem napotkanych ludzi, często zupełnie przypadkowych, ale to w szkice z Millie wkładałem najwięcej serca. Pomimo pogodzenia z losem wciąż lubiłem wracać do nich pamięcią i udoskonalać o zapamiętane detale.
Omyłkowe robienie jej krzywdy stało się już chyba tradycją, której naprawdę żałowałem, ale o ile szczeniackie wybryki z Hogwartu to kwestia mojej głupoty, tej sytuacji trudno było uniknąć. W przeciwieństwie do Millie nie potrafiłem przewidywać przyszłości, a już tym bardziej rysującej się w tak abstrakcyjnych barwach. Nie zmienia to faktu, że z reguły odczuwamy poczucie winy, kiedy nawet przez przypadek wyrządzimy komuś krzywdę i tak też się teraz czułem, a racjonalizowanie nie mogło jej wyprzeć. Gdy szmatką z wodą przecierałem jej twarz, mej uwadze nie umknął rysujący się na niej ból; nie wiem, w jaki sposób musiała upaść, żeby zrobić sobie taką krzywdę. Spokojnie obmywałem zakrwawione lico, podtrzymując je delikatnie drugą dłonią i było w tej chwili coś zaskakująco intymnego, znajomego. Dotyk jej skóry przywoływał rozczulające wspomnienia: ze wspólnych przejażdżek na grzbiecie Kelpie, długich spacerów na łonie natury, setek zrealizowanych i niespełnionych marzeń, które snuliśmy nocami pod gołym niebem; wreszcie — czułości współgrającej z płomieniem zakazanej namiętności. Ciekawiło mnie, czy też potrafiłaby teraz przywołać na myśl te dobre chwile i na moment zapomnieć o tych złych.
Skupiłem się na opatrzeniu jej rany amatorską metodą, a kiedy wróciła do tematu straganiarza, już sam machnąłem na to ręką. — Może wcale nie powinniśmy tam wracać. Jestem pewien, że nie zrobił tego celowo i dostał swoją nauczkę - przecież wybuch też musiał go dotknąć. A jeśli nie, Ty na pewno nie będziesz osobą, która mu ją wymierzy — rzekłem stanowczo, ale było w tym zatroskanie. Mogła mówić, że nic jej nie jest, ale przecież widziałem, że nie czuła się najlepiej. — Nie żebyśmy nie otarli się o zostanie pokarmem dla pingwinów. Ten jeden wyskubał mi kępkę piór — to brzmiało tak absurdalnie, że na swój sposób śmiesznie, ale do śmiechu jakoś mi już nie było. — Może chcesz się położyć? Masz jakieś kadzidło, które pozwoli Ci poczuć się lepiej? Mogę pomóc je przyrządzić — w sumie ugryzłem się w język, to mogłoby się skończyć gorzej niż wybuch kociołka na jarmarku.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Ciemnowłosa wierzyła w to, że każdy miał wybór, tylko musiał później przyjąć konsekwencje, które za sobą niósł. Konsekwencje te czasem łatwo było przewidzieć i duża część z nich nie należała do przyjemnych, wtedy z kolei ludzie udowadniali, że nie mieli jaj, by pójść bardziej wyboistą drogą, godząc się z tym, co stało w sprzeczności z nimi. W miarę upływu czasu dochodziła do wniosku, że Garfield stchórzył, bo wiedział co mogło się wydarzyć, gdyby postawił się nestorowi i jakże żałowała, że w tamtym czasie naprawdę nie posiadała daru jasnowidzenia! Może zdołałaby przewidzieć, że to małżeństwo nie dojdzie do skutku a polityka, szlacheckie zawiłości, dosłownie staną na głowie. Z drugiej strony wierzyła w los i godziła się z tym, co jej przynosił. Mimo bólu, złamanego serca i nieumiejętności pogodzenia się z sytuacją przez długi czas, w końcu zaakceptowała i uznała, że widocznie tak miało być. Tamta rzecz nie była zależna zresztą od niej. Nie miała za bardzo wpływu na jego wybór, decyzję, którą podjął, więc w ostateczności pozostało jej tylko zaakceptowanie i zrozumienie. Ale to wszystko było tak trudne, że czasem sama w to nie wierzyła i czuła się wtedy jak największy kłamca na świecie.
Weasley może i miał rację, mówiąc, że albo straganiarz dostał nauczkę, albo dostał rykoszetem z wybuchu, albo ktoś inny wymierzy mu karę. I chociaż się z nim zgadzała, tkwiła w niej wewnętrzna chęć, żeby dla zasady się na niego wydrzeć za bezmyślność i postawienie przechodniów w niebezpieczeństwie. W przypadku alchemii nie tolerowała błędów, nawet swoich, dlatego nie mogła pogodzić się wewnętrznie z faktem, że ktoś taki chodził po ulicy i psuł tę dziedzinę w imię zabawy i eksperymentów. A potem wspomnienie ze szkoły uderzyło ją jak grom z jasnego nieba: sama przecież taka była, męczyła tę biedną nauczycielkę nowymi pomysłami na mikstury, które nie miały prawa się udać i nie miały sensu. Odetchnęła głęboko, przekonując się do machnięcia ręką na to wszystko, gdy ku jej zdziwieniu zwykły, głupi komentarz skutecznie odwrócił jej uwagę od tematu. Czarownica parsknęła śmiechem, głośnym i naturalnym, ale inaczej nie dało się zareagować na jego słowa.
– W życiu nikt nam nie uwierzy w tę historię – podsumowała – ale przynajmniej możesz na listę osiągnięć wpisać bitkę z pingwinami, a ja popisowy ślizg między nogami, w który nie chciałeś uwierzyć... i nie wiem czy widziałeś, ale pływałam, Garfield, p ł y w a ł a m – dodała podekscytowana, lecz szybko urwała, słysząc jego kolejną propozycję. Uświadomiła sobie, że zaczęła marszczyć brwi w konsternacji i natychmiast się opanowała. Weasley i tworzenie kadzideł, co mogło pójść źle? – Wystarczyła mi jedna przygoda w dniu dzisiejszym – podziękowała mu za propozycję, uznając, że tworzenie kadzidła również mogło mieć opłakane skutki, a ona była na tyle zmęczona, że wątpiła w swoje umiejętności oraz koncentrację. Sugestia położenia się nie brzmiała jednak tak źle; miała wrażenie, że to ją stratowało stado wściekłych pingwinów. Niemal każdy mięsień i każda kość w ciele wróżbiarki bolała, adrenalina wyparowała całkowicie, ale przynajmniej głowa nie pulsowała już tak, jak wcześniej.
– Muszę się najpierw umyć – ...i zmyć z siebie smród ptasiego gówna, dodała w myślach, i było to ostatnią rzeczą, jaka przeleciała przez jej głowę, nim wpadła w jego ramiona. Dosłownie, bo podnosząc się z miejsca zrobiła to po prostu za szybko, przez co świat wywinął się do góry nogami, zaś ona lekko zatoczyła, łapiąc asekuracyjnie męskiej ręki. Uprzedzając wszelkie komentarze ze strony Weasleya, zadarła nos, by móc złapać jego spojrzenie i jakby nigdy nic uszczypliwie powiedziała: – tobie też by się przydało.
W końcu jednak zrozumiała czemu czuła się tak słabo. Uderzenie w głowę i nadmiar emocji było jedną rzeczą, z kolei drugą, niemniej istotną, był fakt, że nic dzisiaj właściwie nie jadła. Ograniczony dostęp do żywności nie miał tu dużego znaczenia – od zawsze jadała mało, więc aż tak bardzo nie odczuwała na sobie skurczonych zapasów. Jedyny wyjątek stanowiła kawa, herbata i papierosy, ale potrafiła się bez nich jakoś obejść. Wyswobodziła się ostrożnie z otaczających ją rąk i odsunęła, z powrotem tworząc bezpieczny dystans.
– Później mogę przygotować kolację – zaproponowała niepewnie – jajecznicę na smalcu z grzanką albo kaszę mannę na mleku ze świeżą pigwą – choć dania te były raczej śniadaniowe, w obecnej sytuacji każdy posiłek był dobrym pomysłem, szczególnie ten, który nie wymagał od niej większego zaangażowania w gotowanie. – Jeśli taki jesteś chętny do pomocy to możesz chociaż rozpalić w kominku w salonie – zarządziła, gdy niejako postawiła go przed faktem dokonanym, po czym udała się do łazienki i wróciła zaledwie dziesięć minut później odświeżona, w czystym, ciepłym ubraniu. Po srogiej zimie nadeszła wcale nie lepsza wiosna, chłodna i nieprzyjemna, a mieszkanie na uboczu, pod lasem w chacie było niemożliwe bez regularnego palenia w kominku. – Łazienka jest u góry, ale to chyba dobrze wiesz – nie był tu przecież pierwszy raz; wątpiła też, by zapomniał.
Weasley może i miał rację, mówiąc, że albo straganiarz dostał nauczkę, albo dostał rykoszetem z wybuchu, albo ktoś inny wymierzy mu karę. I chociaż się z nim zgadzała, tkwiła w niej wewnętrzna chęć, żeby dla zasady się na niego wydrzeć za bezmyślność i postawienie przechodniów w niebezpieczeństwie. W przypadku alchemii nie tolerowała błędów, nawet swoich, dlatego nie mogła pogodzić się wewnętrznie z faktem, że ktoś taki chodził po ulicy i psuł tę dziedzinę w imię zabawy i eksperymentów. A potem wspomnienie ze szkoły uderzyło ją jak grom z jasnego nieba: sama przecież taka była, męczyła tę biedną nauczycielkę nowymi pomysłami na mikstury, które nie miały prawa się udać i nie miały sensu. Odetchnęła głęboko, przekonując się do machnięcia ręką na to wszystko, gdy ku jej zdziwieniu zwykły, głupi komentarz skutecznie odwrócił jej uwagę od tematu. Czarownica parsknęła śmiechem, głośnym i naturalnym, ale inaczej nie dało się zareagować na jego słowa.
– W życiu nikt nam nie uwierzy w tę historię – podsumowała – ale przynajmniej możesz na listę osiągnięć wpisać bitkę z pingwinami, a ja popisowy ślizg między nogami, w który nie chciałeś uwierzyć... i nie wiem czy widziałeś, ale pływałam, Garfield, p ł y w a ł a m – dodała podekscytowana, lecz szybko urwała, słysząc jego kolejną propozycję. Uświadomiła sobie, że zaczęła marszczyć brwi w konsternacji i natychmiast się opanowała. Weasley i tworzenie kadzideł, co mogło pójść źle? – Wystarczyła mi jedna przygoda w dniu dzisiejszym – podziękowała mu za propozycję, uznając, że tworzenie kadzidła również mogło mieć opłakane skutki, a ona była na tyle zmęczona, że wątpiła w swoje umiejętności oraz koncentrację. Sugestia położenia się nie brzmiała jednak tak źle; miała wrażenie, że to ją stratowało stado wściekłych pingwinów. Niemal każdy mięsień i każda kość w ciele wróżbiarki bolała, adrenalina wyparowała całkowicie, ale przynajmniej głowa nie pulsowała już tak, jak wcześniej.
– Muszę się najpierw umyć – ...i zmyć z siebie smród ptasiego gówna, dodała w myślach, i było to ostatnią rzeczą, jaka przeleciała przez jej głowę, nim wpadła w jego ramiona. Dosłownie, bo podnosząc się z miejsca zrobiła to po prostu za szybko, przez co świat wywinął się do góry nogami, zaś ona lekko zatoczyła, łapiąc asekuracyjnie męskiej ręki. Uprzedzając wszelkie komentarze ze strony Weasleya, zadarła nos, by móc złapać jego spojrzenie i jakby nigdy nic uszczypliwie powiedziała: – tobie też by się przydało.
W końcu jednak zrozumiała czemu czuła się tak słabo. Uderzenie w głowę i nadmiar emocji było jedną rzeczą, z kolei drugą, niemniej istotną, był fakt, że nic dzisiaj właściwie nie jadła. Ograniczony dostęp do żywności nie miał tu dużego znaczenia – od zawsze jadała mało, więc aż tak bardzo nie odczuwała na sobie skurczonych zapasów. Jedyny wyjątek stanowiła kawa, herbata i papierosy, ale potrafiła się bez nich jakoś obejść. Wyswobodziła się ostrożnie z otaczających ją rąk i odsunęła, z powrotem tworząc bezpieczny dystans.
– Później mogę przygotować kolację – zaproponowała niepewnie – jajecznicę na smalcu z grzanką albo kaszę mannę na mleku ze świeżą pigwą – choć dania te były raczej śniadaniowe, w obecnej sytuacji każdy posiłek był dobrym pomysłem, szczególnie ten, który nie wymagał od niej większego zaangażowania w gotowanie. – Jeśli taki jesteś chętny do pomocy to możesz chociaż rozpalić w kominku w salonie – zarządziła, gdy niejako postawiła go przed faktem dokonanym, po czym udała się do łazienki i wróciła zaledwie dziesięć minut później odświeżona, w czystym, ciepłym ubraniu. Po srogiej zimie nadeszła wcale nie lepsza wiosna, chłodna i nieprzyjemna, a mieszkanie na uboczu, pod lasem w chacie było niemożliwe bez regularnego palenia w kominku. – Łazienka jest u góry, ale to chyba dobrze wiesz – nie był tu przecież pierwszy raz; wątpiła też, by zapomniał.
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
To też nie tak, że nie wzbierała we mnie silna potrzeba wymierzenia sprawiedliwości. W hierarchii priorytetów przedkładałem jednak inne problemy, bo umówmy się — w tym roku świat wywrócił mi się do góry nogami, a dzisiejszą sytuację, jako jedną z niewielu na tle licznych tragedii, można było potraktować z przymrużeniem oka. Sam straganiarz nie był dla mnie wielkim zmartwieniem, karma w końcu i tak by go dopadła, a kto wie, czy już tego nie zrobiła; w takiej skali głupoty trudno byłoby go odróżnić od reszty dwunożnego ptactwa zamkniętego w klatce. Bardziej obchodziłem się z samopoczuciem Millie, do której stanu podchodziłem z osobliwym rozemocjonowaniem. Miło się zaskoczyłem, słysząc jej rozbawienie na słowa o kępce piór i na chwilę nawet mi udzielił się weselszy nastrój. — Nie koloryzowałbym zanadto stwierdzeniem, że ten drugi oberwał mocniej — może nie jestem geniuszem bitewnej taktyki, ale intelekt stał w tej walce po mojej stronie. Jeden dobrze wymierzony cios i przeciwnik pływał z rybkami. — Ale jeśli mamy komuś o tym opowiadać, to najpierw ustalimy wspólną wersję, bo niektóre fakty wpływają niekorzystnie na odbiór historii — ośli skowyt paniki w skórze pingwina nie należał do najbardziej chwalebnych reakcji w moim życiu. — Gdybym Ci nie zawtórował, to wątpię, że dodreptałbym na tych krótkich nóżkach do wyjścia, dobry pomysł — na ślizg brzuchem nigdy, ale to przenigdy bym nie wpadł. Kto wie, czy gdybym się nie posłuchał, w ogóle wyszedłbym stamtąd cało. Zresztą, niczego nie żałuję, rysujący się na jej buzi wyraz ekscytacji był wart przejścia przez to całe gówno. — Może coś ostało się z pingwiniej lekcji w ludzkiej skórze i powinnaś to powtórzyć w dogodniejszych warunkach — transmutacja raczej tak nie działała, ale samo uczucie lekkości na tafli wody, którego nie miała przyjemności wcześniej poczuć, mogło być odpowiednim motywatorem do wznowienia pływackich lekcji. Gdyby dała sobie jeszcze jedną szansę, kto wie — może zyskałaby nawet nowe hobby.
Serce podeszło mi na chwilę do gardła, gdy się zatoczyła i wpadła mi w ramiona. Z moim (zerowym) zasobem wiedzy na temat urazów, nie wiedziałem, czy taka reakcja była normalna; najchętniej posłałbym po uzdrowiciela, ale moja propozycja nie zdążyła nawet ułożyć się w słowa, kiedy Goshawk wybiła mi ją z głowy swoją stanowczością. Dość prędko uwolniła się z asekuracyjnego chwytu i wysnuła słuszną sugestię, że nie pachniemy najlepiej po konfrontacji z wybuchowym kociołkiem, to z kolei przekierowało koncentrację z mierzwiących myśli na zmysł węchu — i zrobiło się dość nieprzyjemnie. Gdzieś spomiędzy tych wszystkich niemiłych zapachów do nozdrzy wdzierała mi się woń krwi; drażliwa, przyprawiająca o zawrotny ból głowy, który przypominał mi, jak niewiele było trzeba, by obudzić we mnie bestię.
Po chwili konfundującego zamyślenia przytaknąłem na propozycję wspólnego zjedzenia kolacji. Ostatni porządny posiłek jadłem trzy dni temu, więc samo wspomnienie o jedzeniu wywołało niekomfortowe burczenie w brzuchu. Postarałem się w porę zamaskować je odpowiedzią. — Oba posiłki brzmią rewelacyjnie, ale najpierw trochę odpocznij — odprawiłem ją smutnym uśmiechem i udałem się do salonu, gdzie obiecałem rozpalić w kominku. — Caeli fluctus — spróbowałem najpierw podnieść temperaturę w pokoju, aby po wyjściu z łazienki czekało na Millicentę przyjemne ciepło, ale marny ze mnie czarodziej w dziedzinie transmutacji. Wykonałem więc jej prośbę, czy jak kto woli — polecenie, dorzucając opał do kominka, który za dotknięciem różdżki stanął w płomieniach. Niestety na ocieplenie mieszkania trzeba było jeszcze trochę zaczekać, a na domiar złego, za oknem rozpętała się sroga ulewa, która wpłynęła na ogólne ochłodzenie.
Po chwili wymieniliśmy się miejscami — nakazałem jej spocząć w łóżku, czy na jakiejś kanapie, a sam skorzystałem z łazienki, żeby się odświeżyć. Znajome miejsce przywoływało kolejną falę wspomnień, ale starałem się im nie poddawać, pod ciepłą wodą spłukując z siebie brud i paraliżujący stres. Zajęło mi to nieco dłużej, bo coś do dwudziestu minut, gdy odświeżony powróciłem na dół, gdzie czekała już Goshawk. — Chcesz się zdrzemnąć czy opowiesz mi, co u Ciebie? — spytałem, jeśli uprzednio nie wpadła na pomysł, żeby trochę przysnąć.
Serce podeszło mi na chwilę do gardła, gdy się zatoczyła i wpadła mi w ramiona. Z moim (zerowym) zasobem wiedzy na temat urazów, nie wiedziałem, czy taka reakcja była normalna; najchętniej posłałbym po uzdrowiciela, ale moja propozycja nie zdążyła nawet ułożyć się w słowa, kiedy Goshawk wybiła mi ją z głowy swoją stanowczością. Dość prędko uwolniła się z asekuracyjnego chwytu i wysnuła słuszną sugestię, że nie pachniemy najlepiej po konfrontacji z wybuchowym kociołkiem, to z kolei przekierowało koncentrację z mierzwiących myśli na zmysł węchu — i zrobiło się dość nieprzyjemnie. Gdzieś spomiędzy tych wszystkich niemiłych zapachów do nozdrzy wdzierała mi się woń krwi; drażliwa, przyprawiająca o zawrotny ból głowy, który przypominał mi, jak niewiele było trzeba, by obudzić we mnie bestię.
Po chwili konfundującego zamyślenia przytaknąłem na propozycję wspólnego zjedzenia kolacji. Ostatni porządny posiłek jadłem trzy dni temu, więc samo wspomnienie o jedzeniu wywołało niekomfortowe burczenie w brzuchu. Postarałem się w porę zamaskować je odpowiedzią. — Oba posiłki brzmią rewelacyjnie, ale najpierw trochę odpocznij — odprawiłem ją smutnym uśmiechem i udałem się do salonu, gdzie obiecałem rozpalić w kominku. — Caeli fluctus — spróbowałem najpierw podnieść temperaturę w pokoju, aby po wyjściu z łazienki czekało na Millicentę przyjemne ciepło, ale marny ze mnie czarodziej w dziedzinie transmutacji. Wykonałem więc jej prośbę, czy jak kto woli — polecenie, dorzucając opał do kominka, który za dotknięciem różdżki stanął w płomieniach. Niestety na ocieplenie mieszkania trzeba było jeszcze trochę zaczekać, a na domiar złego, za oknem rozpętała się sroga ulewa, która wpłynęła na ogólne ochłodzenie.
Po chwili wymieniliśmy się miejscami — nakazałem jej spocząć w łóżku, czy na jakiejś kanapie, a sam skorzystałem z łazienki, żeby się odświeżyć. Znajome miejsce przywoływało kolejną falę wspomnień, ale starałem się im nie poddawać, pod ciepłą wodą spłukując z siebie brud i paraliżujący stres. Zajęło mi to nieco dłużej, bo coś do dwudziestu minut, gdy odświeżony powróciłem na dół, gdzie czekała już Goshawk. — Chcesz się zdrzemnąć czy opowiesz mi, co u Ciebie? — spytałem, jeśli uprzednio nie wpadła na pomysł, żeby trochę przysnąć.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Taktycznie zakończyła temat bycia pingwinem, twierdząc, że nie jest pewna, czy chciałaby się pochwalić przymuszoną przemianą w ptaka i uwięzieniem na wybiegu. Właściwie po chwili namysłu uznała, że okoliczności były na tyle żenujące, że prościej było spuścić na nie zasłonę milczenia i pozostawić to między nimi. A jednocześnie musiała przyznać sama przed sobą, że mimo wszystko całkiem nieźle się bawiła, jeśli miałaby obrać tę sytuację ze wszystkich zgniłych warstw, jak to, że chyba w pewnej chwili oboje wpadli w mały atak paniki.
Kasza manna, czy jajecznica, najlepiej smakowała podana na ciepło, dlatego postanowiła poczekać z przyrządzaniem jakiegokolwiek posiłku do powrotu Garfielda spod prysznica. Posłusznie usiadła w fotelu i owijając się uprzednio w ciepły koc, zauważyła, że kąpiel nie tylko zmyła z niej smród odchodów, ale także uspokoiła szarżujące myśli. Chociaż dalej miała mętlik w głowie, nie był on tak duży jak w drodze do domu – przecież to, że zjedzą razem kolację po tak nienormalnym dniu i porozmawiają chyba jeszcze nic nie oznaczało. Zresztą, w taką ulewę nie miała serca wyrzucić nawet kota na zewnątrz a co dopiero powiedzieć człowiekowi, u boku którego spędziła trochę życia, żeby sobie poszedł. Być może była to kwestia sentymentu, czy uczucia, które dalej gdzieś się weń tliło, czy też nadmiaru przeżyć i w innych okolicznościach miałaby to absolutnie gdzieś – nie zamierzała jednak teraz się nad tym zastanawiać, kiedy rzeczywiście powieki stały się ciężkie, aż wreszcie opadły a otulający koc był tak nęcący, że na chwilę odpłynęła w objęcia Morfeusza.
Jej drzemka nie była na tyle mocna, jak mogłoby się wydawać; kiedy tylko usłyszała skrzypnięcie schodów i wnet kroki dobiegające z korytarza, ocknęła się. Przetarła dłonią zaspaną twarz, wzięła głębszy wdech i wbiła na moment wzrok za okno. Deszcz wcale nie zelżał i właściwie nic nie zapowiadało, by tak się miało stać. Ciszę do pewnego momentu przerywało tylko ciche trzaskanie w kominku.
– Właściwie nic nowego się nie wydarzyło – odparła po chwili namysłu, próbując przypomnieć sobie czy od ich ostatniego spotkania wydarzyło się rzeczywiście coś interesującego w jej życiu. – Pracuję dalej jako wróżbiarka, mieszkam na uboczu, okazjonalnie zamieniam się w pingwina, nic ciekawego; musisz chyba sprecyzować o co dokładnie pytasz – wzruszyła ramionami i podnosząc się powoli z miejsca, pokierowała ich z powrotem do kuchni. Po dokonaniu wyboru, że dzisiejszego wieczoru w ich wspólne gusta trafia kasza na osłodę, przygotowała na blacie wszystkie potrzebne składniki.
– Lepiej powiedz, co z tobą. Wyglądasz jak smocze łajno i nie sądzę, że to konsekwencje dzisiejszej przygody – skomentowała obcesowo i uśmiechnęła się; nigdy specjalnie nie hamowała się w ich relacji. Mógł być jednak pewien, że prędzej czy później o to zapyta, bo chociaż i była dzisiaj rozemocjonowana, zmęczona i z rozbitą głową, tak dalej była na tyle spostrzegawcza, żeby zauważyć ogromną zmianę w wyglądzie Weasleya. Nie odmawiała mu uroku; mogła powiedzieć, że mimo wszystko wyszlachetniał, nabrał charakteru, lecz w tym momencie wyglądał po prostu źle. Wychudzony, blady ze zmęczenia, z podkrążonymi oczami i wysuszonymi wargami – domyślała się, znając go na tyle dobrze, że duży udział tutaj miała wojna, choć mogła się mylić. W międzyczasie nastawiła w garnuszku pół litra mleka wraz z pięcioma łyżkami kaszy manny i pozostała przy palniku tak długo, aż kaszka uzyskała odpowiednią konsystencję bez grudek. Później szybko pokroiła dwie sztuki pigwy, dekorując nimi nałożoną do miseczek papkę. Wprawdzie nie była fanką tego typu tworów, ale człowiek miał niesamowitą umiejętność adaptowania do nowych okoliczności. Obie ułożyła na stole, jedną podsuwając do Garfielda, podała łyżki i wreszcie sama usiadła.
Kasza manna, czy jajecznica, najlepiej smakowała podana na ciepło, dlatego postanowiła poczekać z przyrządzaniem jakiegokolwiek posiłku do powrotu Garfielda spod prysznica. Posłusznie usiadła w fotelu i owijając się uprzednio w ciepły koc, zauważyła, że kąpiel nie tylko zmyła z niej smród odchodów, ale także uspokoiła szarżujące myśli. Chociaż dalej miała mętlik w głowie, nie był on tak duży jak w drodze do domu – przecież to, że zjedzą razem kolację po tak nienormalnym dniu i porozmawiają chyba jeszcze nic nie oznaczało. Zresztą, w taką ulewę nie miała serca wyrzucić nawet kota na zewnątrz a co dopiero powiedzieć człowiekowi, u boku którego spędziła trochę życia, żeby sobie poszedł. Być może była to kwestia sentymentu, czy uczucia, które dalej gdzieś się weń tliło, czy też nadmiaru przeżyć i w innych okolicznościach miałaby to absolutnie gdzieś – nie zamierzała jednak teraz się nad tym zastanawiać, kiedy rzeczywiście powieki stały się ciężkie, aż wreszcie opadły a otulający koc był tak nęcący, że na chwilę odpłynęła w objęcia Morfeusza.
Jej drzemka nie była na tyle mocna, jak mogłoby się wydawać; kiedy tylko usłyszała skrzypnięcie schodów i wnet kroki dobiegające z korytarza, ocknęła się. Przetarła dłonią zaspaną twarz, wzięła głębszy wdech i wbiła na moment wzrok za okno. Deszcz wcale nie zelżał i właściwie nic nie zapowiadało, by tak się miało stać. Ciszę do pewnego momentu przerywało tylko ciche trzaskanie w kominku.
– Właściwie nic nowego się nie wydarzyło – odparła po chwili namysłu, próbując przypomnieć sobie czy od ich ostatniego spotkania wydarzyło się rzeczywiście coś interesującego w jej życiu. – Pracuję dalej jako wróżbiarka, mieszkam na uboczu, okazjonalnie zamieniam się w pingwina, nic ciekawego; musisz chyba sprecyzować o co dokładnie pytasz – wzruszyła ramionami i podnosząc się powoli z miejsca, pokierowała ich z powrotem do kuchni. Po dokonaniu wyboru, że dzisiejszego wieczoru w ich wspólne gusta trafia kasza na osłodę, przygotowała na blacie wszystkie potrzebne składniki.
– Lepiej powiedz, co z tobą. Wyglądasz jak smocze łajno i nie sądzę, że to konsekwencje dzisiejszej przygody – skomentowała obcesowo i uśmiechnęła się; nigdy specjalnie nie hamowała się w ich relacji. Mógł być jednak pewien, że prędzej czy później o to zapyta, bo chociaż i była dzisiaj rozemocjonowana, zmęczona i z rozbitą głową, tak dalej była na tyle spostrzegawcza, żeby zauważyć ogromną zmianę w wyglądzie Weasleya. Nie odmawiała mu uroku; mogła powiedzieć, że mimo wszystko wyszlachetniał, nabrał charakteru, lecz w tym momencie wyglądał po prostu źle. Wychudzony, blady ze zmęczenia, z podkrążonymi oczami i wysuszonymi wargami – domyślała się, znając go na tyle dobrze, że duży udział tutaj miała wojna, choć mogła się mylić. W międzyczasie nastawiła w garnuszku pół litra mleka wraz z pięcioma łyżkami kaszy manny i pozostała przy palniku tak długo, aż kaszka uzyskała odpowiednią konsystencję bez grudek. Później szybko pokroiła dwie sztuki pigwy, dekorując nimi nałożoną do miseczek papkę. Wprawdzie nie była fanką tego typu tworów, ale człowiek miał niesamowitą umiejętność adaptowania do nowych okoliczności. Obie ułożyła na stole, jedną podsuwając do Garfielda, podała łyżki i wreszcie sama usiadła.
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Do kratki odpływowej, wespół z całym brudem ciała, spłynął i syf zaprzątający skołatane myśli; te jawiły się teraz w bardziej stonowanych barwach, wyzbyte z szoku i emanacji uczuć, jakby w protekcjonalnej obawie przed odrzuceniem. Prawdą było, że to tylko kolacja, którą uraczyłaby w podobnych okolicznościach raczej każdego, lecz wiele znaczyło dla mnie, że pomimo odległych zaszłości, udało nam się, choć na jeden wieczór uchylić zasłonę milczenia i porozmawiać jak dorośli ludzie. Niemniej miałem na uwadze, że oboje musieliśmy przetrawić to, co się właśnie wydarzyło, a kiedy to nastąpi — być może decyzją Millie rozejdziemy się w swoje strony. Raz przecież już uszanowałem podobne życzenie i pozostało mi jedynie, jak zawsze, mieć nadzieję, że tym razem takowe nie padnie — choć teraz zdecydowanie skromniejszą, niż przed kilkoma minutami.
Mimo starań w zachowaniu ciszy chyba nie dało się uniknąć przerwania jej drzemki. Na wejściu widziałem, jak przecierała zaspane oczęta i wywlekała się spod koca, więc przerwałem ambient kominka i deszczowej pogody, zagadując o porcję ostatnich wydarzeń z jej życia. Mogłem się spodziewać, że odpowie dość niechętnie i bez entuzjazmu, ale może nie było warto naciskać. — Martwiłem się, gdy nie odpowiadałaś na moje listy. Dobrze Cię widzieć, całą i prawie zdrową — byłem gotowy zarówno na kłamstwo, że wcale ich nie otrzymała, jak i gorzką prawdę, którą mogłaby zechcieć wyrzucić mi w twarz, ale nie mogłem jej winić. Z czasem po prostu dałem jej spokój. — Czas chyba nie sprzyja utrzymaniu się z takiego zajęcia. Cieszę się, że nie zaprzestałaś rozwoju pasji, ale radzisz sobie? — chyba zdecydowanie lepiej ode mnie, biorąc pod uwagę, że zaoferowała mi wspólną kolację. A może po prostu tak jak ja, była skłonna odstąpić drugiemu człowiekowi swoją ostatnią kromkę. — Mam nadzieję, że jakoś ułożyłaś sobie życie — puściłem w eter, nie oczekując odpowiedzi.
A co ze mną? Mógłbym wymieniać całą litanię przeżyć i grzechów, które ciążyły mi na sumieniu od naszego ostatniego spotkania, ale wymsknęło mi się z ust jedynie krótkie zdanie. — Ten rok ledwie się zaczął, a już dał mi spory wycisk — odparłem, szczędząc jej szczegółów; zdecydowałem się dopowiedzieć jedynie, że dość mocno doskwiera mi wojna. — Stawiam pierwsze kroki na swoim. Wyprowadziłem się z rodzinnego domu, za oknem mam nawet podobne widoki do Twoich. Mimo wszystko marny z tego wypoczynek. Znasz mnie, nie potrafię usiedzieć w miejscu na dłużej niż pięć minut — raczej potwierdziłem ewentualne domysły, że uczestniczę w tym krwawym konflikcie i może w jakiś sposób usprawiedliwiało to mój kiepski wygląd. — Serio wyglądam aż tak źle? — wypowiedziałem myśl na głos, zastanawiając się, czy naprawdę aż tak było widać po mnie wpływ ostatnich wydarzeń. Dawno doszedłem już do wniosku, że prezentuję się raczej nieciekawie; klątwa likantropii odciskała swoje piętno szczególnie na mojej ludzkiej powłoce, dni bez jedzenia w żołądku też robiły swoje — ale porównanie do smoczego łajna było wyjątkowo dobitne, nawet jak na nią.
Dialog kontynuowaliśmy już z ciepłym posiłkiem przy stole, konsumując przygotowane przez Millicentę danie, które faktycznie smakowało jak niebo w gębie po trzech dniach od ostatniego treściwego posiłku. Nie omieszkałem jej skomplementować. — Wciąż świetnie radzisz sobie w kuchni, Millie. Dla mnie gotowanie niewiele różni się od alchemii - lepiej nie dopuszczać mnie do garów, bo wybuchną jak ten kocioł — przyznałem, uśmiechem próbując nieco rozluźnić atmosferę, chociaż na usta cisnęło mi się pytanie, które mogło ją popsuć. — Zawsze wierzyłaś w przeznaczenie. Co uważasz na temat dzisiejszego zbiegu okoliczności? — nigdy nie byłem przesądny, ale takie rzeczy nie mogły dziać się bez przyczyny.
Mimo starań w zachowaniu ciszy chyba nie dało się uniknąć przerwania jej drzemki. Na wejściu widziałem, jak przecierała zaspane oczęta i wywlekała się spod koca, więc przerwałem ambient kominka i deszczowej pogody, zagadując o porcję ostatnich wydarzeń z jej życia. Mogłem się spodziewać, że odpowie dość niechętnie i bez entuzjazmu, ale może nie było warto naciskać. — Martwiłem się, gdy nie odpowiadałaś na moje listy. Dobrze Cię widzieć, całą i prawie zdrową — byłem gotowy zarówno na kłamstwo, że wcale ich nie otrzymała, jak i gorzką prawdę, którą mogłaby zechcieć wyrzucić mi w twarz, ale nie mogłem jej winić. Z czasem po prostu dałem jej spokój. — Czas chyba nie sprzyja utrzymaniu się z takiego zajęcia. Cieszę się, że nie zaprzestałaś rozwoju pasji, ale radzisz sobie? — chyba zdecydowanie lepiej ode mnie, biorąc pod uwagę, że zaoferowała mi wspólną kolację. A może po prostu tak jak ja, była skłonna odstąpić drugiemu człowiekowi swoją ostatnią kromkę. — Mam nadzieję, że jakoś ułożyłaś sobie życie — puściłem w eter, nie oczekując odpowiedzi.
A co ze mną? Mógłbym wymieniać całą litanię przeżyć i grzechów, które ciążyły mi na sumieniu od naszego ostatniego spotkania, ale wymsknęło mi się z ust jedynie krótkie zdanie. — Ten rok ledwie się zaczął, a już dał mi spory wycisk — odparłem, szczędząc jej szczegółów; zdecydowałem się dopowiedzieć jedynie, że dość mocno doskwiera mi wojna. — Stawiam pierwsze kroki na swoim. Wyprowadziłem się z rodzinnego domu, za oknem mam nawet podobne widoki do Twoich. Mimo wszystko marny z tego wypoczynek. Znasz mnie, nie potrafię usiedzieć w miejscu na dłużej niż pięć minut — raczej potwierdziłem ewentualne domysły, że uczestniczę w tym krwawym konflikcie i może w jakiś sposób usprawiedliwiało to mój kiepski wygląd. — Serio wyglądam aż tak źle? — wypowiedziałem myśl na głos, zastanawiając się, czy naprawdę aż tak było widać po mnie wpływ ostatnich wydarzeń. Dawno doszedłem już do wniosku, że prezentuję się raczej nieciekawie; klątwa likantropii odciskała swoje piętno szczególnie na mojej ludzkiej powłoce, dni bez jedzenia w żołądku też robiły swoje — ale porównanie do smoczego łajna było wyjątkowo dobitne, nawet jak na nią.
Dialog kontynuowaliśmy już z ciepłym posiłkiem przy stole, konsumując przygotowane przez Millicentę danie, które faktycznie smakowało jak niebo w gębie po trzech dniach od ostatniego treściwego posiłku. Nie omieszkałem jej skomplementować. — Wciąż świetnie radzisz sobie w kuchni, Millie. Dla mnie gotowanie niewiele różni się od alchemii - lepiej nie dopuszczać mnie do garów, bo wybuchną jak ten kocioł — przyznałem, uśmiechem próbując nieco rozluźnić atmosferę, chociaż na usta cisnęło mi się pytanie, które mogło ją popsuć. — Zawsze wierzyłaś w przeznaczenie. Co uważasz na temat dzisiejszego zbiegu okoliczności? — nigdy nie byłem przesądny, ale takie rzeczy nie mogły dziać się bez przyczyny.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Millicenta miała wrażenie, jakby los z niej jawnie dzisiaj kpił, a sprawy niedokończone wymagały natychmiastowego rozwiązania. Z początku zamierzała odpuścić, wpuścić jego słowa jednym uchem, wypuścić zaś drugim, bo chociaż dzień zaczął się absurdalnie, odkąd przekroczyli próg tego domu, zdarzenia powoli zaczęły nabierać przyjemnego obrotu. Aż do teraz, gdy Garfield i jego nieumiejętność nie zadawania niewygodnych pytań wzięły górę. Czasami zdarzało się, że w głowie tworzyła różne scenariusze – co by było, gdyby wtedy odpisała? Co by było, gdyby walczyła do końca? Co by było, gdyby na siebie wpadli? I nigdy nie znajdowała sensownego rozwiązania żadnego z nich. Na dobrą sprawę próba odpowiedzenia sobie na pytanie, jak mogłoby wyglądać ich pierwsze spotkanie po latach, spalała na panewce i nijak nie przypominała tego, co dzisiaj przeżyli. W głowie zakładała zazwyczaj przelotne spotkanie; przypadkowe, gdzieś w tłumie ludzi, niezręczną wymianę zdań, bardziej typowych uprzejmości, i rozejście się we własnych kierunkach tylko po to, by później na siebie ponownie nie wpaść. W żadnym układzie gwiazd z kolei nie znalazłaby nawet wskazówki, że najpierw wzajemnie uratują sobie tyłki a potem będą jeść kaszkę mannę na kolację pod jej dachem, ale życie bywało bardzo nieprzewidywalne i zaskakujące.
Uważnie słuchała Weasleya, sama wyraźnie zamilkła, kontemplując nad kaszką każde zdanie. Wraz z jego ostatnim pytaniem czara jednak się przelała; pokiwała głową i patrząc przed siebie, próbowała ostatni raz odrzucić nieprzyjemne słowa, które cisnęły się jej na usta. Bezskutecznie.
– Trzy prowokacje w przeciągu paru minut, zaczynasz pobijać swój rekord – odparła z pretensją, nie wiedząc, czy były one celowe, czy powiedział, nim pomyślał. W rzeczywistości nie miało to żadnego znaczenia, skoro na ogół cierpliwa, dzisiaj dała wyprowadzić się z równowagi niemal ekspresowo. A jednak nie podniosła głosu, nie krzyczała jak mogłoby się wydawać, lecz zachowała kamienny wyraz twarzy i zdobyła na wyraźnie chłodny ton, co niejednokrotnie było o wiele bardziej bolesne, niż krzyk. Znała to z autopsji. – Nie rozumiem czego się spodziewałeś – stwierdziła – że zostanę tą drugą? Że rzucę ci się do szyi, kiedy za późno przemyślałeś te zaręczyny? Że ci wybaczę i zostaniemy przyjaciółmi? Nie miałam ci czego wybaczać; właściwie, zrozumiałam twoją decyzję, uszanowałam, ale nie mogłam cię w niej wspierać, bo to mnie przerastało. Ludzie po rozstaniach z reguły nie utrzymują ze sobą kontaktu, szczególnie po takich, w których jedna strona miała wziąć ślub z inną osobą i najwidoczniej nie zawahała się podejmując takie kroki – już dawno przestała jeść, teraz jedynie mieszając bezsensownie łyżką papkę i wgapiając się w nią, jak w wyrocznię. – Co myślę na temat dzisiejszego spotkania? Nie wiem, być może nie ma w nim głębszego sensu i nie ma się nawet nad czym zastanawiać. Czasami rzeczy dzieją się bez powodu, bez żadnej filozofii. Na dobrą sprawę może lepiej, gdyby tak pozostało, bo to oznacza, że moje dobrze poukładane życie zostanie zaburzone a ja nie wiem czy chcę, żeby tak się stało. Zazwyczaj zwiastowałeś kłopoty, ściągałeś je na siebie i wielokrotnie na ludzi wokół, więc w tym momencie nie wiem, czy nie popełniłam błędu nie pozwalając nam się rozejść we własne strony po przemianie – wzruszyła ramionami i odetchnęła głęboko, aż wreszcie puściła maltretowaną łyżkę, unosząc spojrzenie na Weasleya. Tymczasem zamiast rozejść się we własnych kierunkach, siedzieli teraz tutaj, obok siebie i wpatrywali się w siebie zdecydowanie zbyt długo. – Cóż, nie wiem czy to chciałeś usłyszeć, ale najwidoczniej mamy niesamowitą zdolność do mówienia niewygodnych rzeczy na głos – skwitowała krótko, po czym podniosła się z krzesła i wyszła na ogród, pod daszek. Chłodne powietrze niosące się za deszczem skutecznie otrzeźwiało.
zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Uważnie słuchała Weasleya, sama wyraźnie zamilkła, kontemplując nad kaszką każde zdanie. Wraz z jego ostatnim pytaniem czara jednak się przelała; pokiwała głową i patrząc przed siebie, próbowała ostatni raz odrzucić nieprzyjemne słowa, które cisnęły się jej na usta. Bezskutecznie.
– Trzy prowokacje w przeciągu paru minut, zaczynasz pobijać swój rekord – odparła z pretensją, nie wiedząc, czy były one celowe, czy powiedział, nim pomyślał. W rzeczywistości nie miało to żadnego znaczenia, skoro na ogół cierpliwa, dzisiaj dała wyprowadzić się z równowagi niemal ekspresowo. A jednak nie podniosła głosu, nie krzyczała jak mogłoby się wydawać, lecz zachowała kamienny wyraz twarzy i zdobyła na wyraźnie chłodny ton, co niejednokrotnie było o wiele bardziej bolesne, niż krzyk. Znała to z autopsji. – Nie rozumiem czego się spodziewałeś – stwierdziła – że zostanę tą drugą? Że rzucę ci się do szyi, kiedy za późno przemyślałeś te zaręczyny? Że ci wybaczę i zostaniemy przyjaciółmi? Nie miałam ci czego wybaczać; właściwie, zrozumiałam twoją decyzję, uszanowałam, ale nie mogłam cię w niej wspierać, bo to mnie przerastało. Ludzie po rozstaniach z reguły nie utrzymują ze sobą kontaktu, szczególnie po takich, w których jedna strona miała wziąć ślub z inną osobą i najwidoczniej nie zawahała się podejmując takie kroki – już dawno przestała jeść, teraz jedynie mieszając bezsensownie łyżką papkę i wgapiając się w nią, jak w wyrocznię. – Co myślę na temat dzisiejszego spotkania? Nie wiem, być może nie ma w nim głębszego sensu i nie ma się nawet nad czym zastanawiać. Czasami rzeczy dzieją się bez powodu, bez żadnej filozofii. Na dobrą sprawę może lepiej, gdyby tak pozostało, bo to oznacza, że moje dobrze poukładane życie zostanie zaburzone a ja nie wiem czy chcę, żeby tak się stało. Zazwyczaj zwiastowałeś kłopoty, ściągałeś je na siebie i wielokrotnie na ludzi wokół, więc w tym momencie nie wiem, czy nie popełniłam błędu nie pozwalając nam się rozejść we własne strony po przemianie – wzruszyła ramionami i odetchnęła głęboko, aż wreszcie puściła maltretowaną łyżkę, unosząc spojrzenie na Weasleya. Tymczasem zamiast rozejść się we własnych kierunkach, siedzieli teraz tutaj, obok siebie i wpatrywali się w siebie zdecydowanie zbyt długo. – Cóż, nie wiem czy to chciałeś usłyszeć, ale najwidoczniej mamy niesamowitą zdolność do mówienia niewygodnych rzeczy na głos – skwitowała krótko, po czym podniosła się z krzesła i wyszła na ogród, pod daszek. Chłodne powietrze niosące się za deszczem skutecznie otrzeźwiało.
zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Millicenta Goshawk dnia 09.08.22 16:46, w całości zmieniany 1 raz
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zastygłem w bezruchu, niemo wsłuchując się w monolog, z którego powodu zacząłem podważać każdą życiową decyzję prowadzącą mnie do tego miejsca. Nie drgnęła mi nawet powieka, gdy Goshawk obarczyła mnie wyliczanką zarzutów za rozpad naszego związku, równając z błotem wszystkie spędzone lata i gorliwe starania o niegdysiejszą szansę na wspólną przyszłość. Nie wiem, co pojawiło się pierwsze — żal tryskający ze złamanego serca, że dopowiedziałem sobie historię do jej pseudo uprzejmości, czy gniew za słowa, które tak niesprawiedliwie pogwałciły rzeczywisty obraz naszej relacji.
Być może kiedyś zniósłbym każdą zarzucaną winę z pokorą, ale dziś nie byłem już tym samym człowiekiem, którego poznała, choć jeszcze przed momentem skrzętnie odrzucałem od siebie tę myśl. — To prawda, popełniłaś błąd, zapraszając mnie tutaj — zaskakujący spokój w moim głosie był jak cisza przed burzą; tak niecharakterystycznym chłodem zdradzał erupcję kipiącego mętliku, który mógł mieć opłakane skutki. — Nie sądziłem, że z ust kobiety, która całe życie podporządkowała wierze w nieuchronność losu, kiedyś padną takie słowa — powoli odsunąłem się z krzesłem od stołu, szorując drewnianymi odnóżami o podłogę, by wywołać nieprzyjemne skrzypienie. Podniosłem się wówczas w kierunku butelki bimbru, z której pociągnąłem głębszego łyka i odstawiłem na miejsce tak mocno, że dziw bierze, dlaczego jeszcze się nie stłukła. Wtedy kamienna mimika ustąpiła konturom gniewu, a ja stopniowo zacząłem tracić nad sobą panowanie. — Twierdzisz, że kajałem się o przebaczenie; że to moja decyzja była, aby zaprzepaścić wszystko, co budowaliśmy przez minione lata, bo czasy były takie, że szlacheckie śluby dyktowały warunki polityki i współczesnego oblicza wojny. Gdzie byłaś, kiedy pisałem w listach, że pewnego dnia wszystko szlag trafi i te zaręczyny nie odniosą skutku! — warczałem gwałtownie, jakby krzyk miał pomóc mi wyrzucić z siebie nerwy, ale prawda była taka, że tylko je potęgował. — Tym dla Ciebie jest nasza przeszłość; prowokacją - bo mam uwierzyć w przypadek, kiedy w tak chorej sytuacji znalazłem się akurat z Tobą? A czego Ty się spodziewałaś - że zapomnę o tym, co było i jak gdyby nigdy nic w milczeniu zjem z Tobą pieprzoną kaszkę? Nie wierzę, że taka ignorantka nazywa mnie chodzącym kłopotem — z jej strony padło kilka zdań, które tego wieczoru zraniły mnie jak nic nigdy. To, co dotychczas odbierałem za niewiele znaczący przytyk, nagle stało się rodzajem argumentu w kłótni po wielu latach. — Może coś w tym jest. Ciekawe, ile teraz dają za głowę terrorysty, który tylko sprowadza na wszystkich problemy w imię marzeń ściętej głowy i niepoprawnych idei. Moja noga nie powinna była dzisiaj przekroczyć progu tego domu i zaburzać Twojego poukładanego życia, nie daj Merlinie pociągnąłbym Cię ze sobą na dno. Wierz mi, nie zamierzam, Millicento Goshawk - wkrótce i tak jakby nigdy nic ruszysz naprzód i wymażesz mnie z pamięci. I to nas różni: ja, w przeciwieństwie do Ciebie, NIE WYRZEKAM SIĘ PRZESZŁOŚCI — zaakcentowałem krzykiem ostatnie słowa, dając upust największemu żalowi i z trzaskiem drzwi rzuciłem się do wyjścia, bezpowrotnie znikając w odmętach zawieruchy. Niebo zrazu przecięło się jasnymi gromami, którym zawtórował wilczy skowyt do tarczy księżyca.
zt
Być może kiedyś zniósłbym każdą zarzucaną winę z pokorą, ale dziś nie byłem już tym samym człowiekiem, którego poznała, choć jeszcze przed momentem skrzętnie odrzucałem od siebie tę myśl. — To prawda, popełniłaś błąd, zapraszając mnie tutaj — zaskakujący spokój w moim głosie był jak cisza przed burzą; tak niecharakterystycznym chłodem zdradzał erupcję kipiącego mętliku, który mógł mieć opłakane skutki. — Nie sądziłem, że z ust kobiety, która całe życie podporządkowała wierze w nieuchronność losu, kiedyś padną takie słowa — powoli odsunąłem się z krzesłem od stołu, szorując drewnianymi odnóżami o podłogę, by wywołać nieprzyjemne skrzypienie. Podniosłem się wówczas w kierunku butelki bimbru, z której pociągnąłem głębszego łyka i odstawiłem na miejsce tak mocno, że dziw bierze, dlaczego jeszcze się nie stłukła. Wtedy kamienna mimika ustąpiła konturom gniewu, a ja stopniowo zacząłem tracić nad sobą panowanie. — Twierdzisz, że kajałem się o przebaczenie; że to moja decyzja była, aby zaprzepaścić wszystko, co budowaliśmy przez minione lata, bo czasy były takie, że szlacheckie śluby dyktowały warunki polityki i współczesnego oblicza wojny. Gdzie byłaś, kiedy pisałem w listach, że pewnego dnia wszystko szlag trafi i te zaręczyny nie odniosą skutku! — warczałem gwałtownie, jakby krzyk miał pomóc mi wyrzucić z siebie nerwy, ale prawda była taka, że tylko je potęgował. — Tym dla Ciebie jest nasza przeszłość; prowokacją - bo mam uwierzyć w przypadek, kiedy w tak chorej sytuacji znalazłem się akurat z Tobą? A czego Ty się spodziewałaś - że zapomnę o tym, co było i jak gdyby nigdy nic w milczeniu zjem z Tobą pieprzoną kaszkę? Nie wierzę, że taka ignorantka nazywa mnie chodzącym kłopotem — z jej strony padło kilka zdań, które tego wieczoru zraniły mnie jak nic nigdy. To, co dotychczas odbierałem za niewiele znaczący przytyk, nagle stało się rodzajem argumentu w kłótni po wielu latach. — Może coś w tym jest. Ciekawe, ile teraz dają za głowę terrorysty, który tylko sprowadza na wszystkich problemy w imię marzeń ściętej głowy i niepoprawnych idei. Moja noga nie powinna była dzisiaj przekroczyć progu tego domu i zaburzać Twojego poukładanego życia, nie daj Merlinie pociągnąłbym Cię ze sobą na dno. Wierz mi, nie zamierzam, Millicento Goshawk - wkrótce i tak jakby nigdy nic ruszysz naprzód i wymażesz mnie z pamięci. I to nas różni: ja, w przeciwieństwie do Ciebie, NIE WYRZEKAM SIĘ PRZESZŁOŚCI — zaakcentowałem krzykiem ostatnie słowa, dając upust największemu żalowi i z trzaskiem drzwi rzuciłem się do wyjścia, bezpowrotnie znikając w odmętach zawieruchy. Niebo zrazu przecięło się jasnymi gromami, którym zawtórował wilczy skowyt do tarczy księżyca.
zt
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
23/04/1958
Przygotowania do umówionej randki z Millie wyrwały mi cały dzień z życiorysu, choć wcale nie starałem się wypaść lepiej, niż zazwyczaj. Czy czułem stres? Do pewnego momentu — jak jasna cholera. Ostatnia rozmowa nieco uspokoiła skołatane nerwy, ale znów pobudziła fantazyjną nadzieję na nowy start. Można było powiedzieć, nieco na wyrost, że od przebiegu tej randki będzie zależeć kształt naszej relacji (a nie zamierzałem oszukiwać się, że nie zależy mi, aby skierowała się na dawne tory), więc zapragnąłem pozytywnie zaskoczyć dziewczynę, przykładając się do subtelnego planu na wieczór — ale to ona zaskoczyła mnie, i to niekoniecznie pozytywnie.
Przywiązałem Kelpie do drzewa, stając u progu domostwa panny Goshawk z bukietem czerwonych róż i czekoladą na osłodę. Mój ubiór nie odbiegał specjalnie od standardów mody, na którą było mnie stać, ale włożyłem wszelkie starania, by jawił się jako schludny i zadbany. Uprasowana i wykrochmalona koszula z rozpiętymi pod szyją guzikami, wygodne spodnie i sztyblety do jazdy konnej odpowiadały panującej na zewnątrz przyjemnej temperaturze i celowi wyprawy. Pogoda jak gdyby zaczęła ze mną współpracować, by wszystko poszło sprawnie i po mojej myśli, zaplanowana trasa, którą okrążyłem po kilkakroć, zdawała się nie skrywać żadnych niebezpieczeństw, a punkt docelowy — zgodnie z przypuszczeniem — był niemalże bezludny. Stres gdzieś uleciał, gdy stanąłem przed drzwiami i uświadomiłem sobie, że nie ma się czego bać; w planowaniu podobnych przedsięwzięć byłem przecież zawodowcem, co najwyżej strzelę jakąś gafę w wymianie zdań, ale Millie to po prostu trudna kobieta i na to się nie dało zaradzić. Zebrałem się więc w sobie i zapukałem kilka razy do drzwi, dziwiąc się, że już dawno nie stanęły otworem, gdy zobaczyła mnie przez okno. Minęła chwila — nikt nie otwierał. Minęła druga; ponowiłem pukanie, ale nie doczekałem się odzewu. Obszedłem dom wokół, by zobaczyć, czy przypadkiem się tam nie znajduje; to właśnie wtedy przez szyby w oknach zauważyłem, że leży w środku otulona kocem i chyba właśnie... wybudza się ze snu? Na Merlina, czar tego spotkania właśnie prysł. To choróbsko musiało ją wykończyć.
Dostrzegłem, że mnie zauważyła, więc jak człowiek stanąłem na powrót przed drzwiami, nie próbując już ponawiać walenia do drzwi. Zaczekałem chwilę, dłoń z bukietem była już opuszczona, sytuacja z kolei niezręczna. Mogła mnie chociaż uprzedzić, przyszedłbym z gorącą zupą od matki.
Wtem drzwi stanęły otworem, a jej sylwetka — mizerna, zakatarzona, wołająca o pomstę do nieba — powitała mnie w progu. Nie wiedziałem za bardzo, co zrobić z tymi kwiatami, przywitałem się tylko skromnym uśmiechem, zastanawiając się przez chwilę, czy zaprosi mnie do środka, czy powinienem przyjść innym razem. No i podobną myśl wystosowałem na głos. — Ugh, jednak coś paskudnie Cię rozłożyło. Mam sobie iść czy mogę wejść? — gdy mnie zaprosiła, zaraz znalazłem jakiś wazon, w którym zostawiłem te kwiaty i rozejrzałem się wokół, by ocenić, w jakim stanie znajduje się jej mieszkanie; czy jest wysprzątane, widać resztki jedzenia, a może była tak obłożnie chora, że nie zadbała nawet o podstawowe potrzeby. Dałem jej też tę tabliczkę czekolady. — Zdaje się, że randka musi zaczekać na dogodniejszy termin, ale i tak chętnie dotrzymam Ci towarzystwa. Mogę Ci jakoś pomóc? — podpytałem retorycznie, bo już w tym momencie zacząłem rozglądać się za jakimś zajęciem, by nie siedzieć bezczynnie z założonymi rękoma. — Tylko mi nie mów, że sama sobie poradzisz, już to słyszałem — dodałem po chwili, podkreślając swoją stanowczość. To marna metoda diagnostyki stanu zdrowia, ale na tyle, na ile ją znałem — gdyby czuła się tak źle, jak wyglądała, nie miałaby siły się ze mną kłócić.
Do Kelpie przytroczony jest wiklinowy koszyk, w którym kryje się zapas marchwi dla konia i butelka ognistej whisky, czekoladę przekazuję Millie
Przygotowania do umówionej randki z Millie wyrwały mi cały dzień z życiorysu, choć wcale nie starałem się wypaść lepiej, niż zazwyczaj. Czy czułem stres? Do pewnego momentu — jak jasna cholera. Ostatnia rozmowa nieco uspokoiła skołatane nerwy, ale znów pobudziła fantazyjną nadzieję na nowy start. Można było powiedzieć, nieco na wyrost, że od przebiegu tej randki będzie zależeć kształt naszej relacji (a nie zamierzałem oszukiwać się, że nie zależy mi, aby skierowała się na dawne tory), więc zapragnąłem pozytywnie zaskoczyć dziewczynę, przykładając się do subtelnego planu na wieczór — ale to ona zaskoczyła mnie, i to niekoniecznie pozytywnie.
Przywiązałem Kelpie do drzewa, stając u progu domostwa panny Goshawk z bukietem czerwonych róż i czekoladą na osłodę. Mój ubiór nie odbiegał specjalnie od standardów mody, na którą było mnie stać, ale włożyłem wszelkie starania, by jawił się jako schludny i zadbany. Uprasowana i wykrochmalona koszula z rozpiętymi pod szyją guzikami, wygodne spodnie i sztyblety do jazdy konnej odpowiadały panującej na zewnątrz przyjemnej temperaturze i celowi wyprawy. Pogoda jak gdyby zaczęła ze mną współpracować, by wszystko poszło sprawnie i po mojej myśli, zaplanowana trasa, którą okrążyłem po kilkakroć, zdawała się nie skrywać żadnych niebezpieczeństw, a punkt docelowy — zgodnie z przypuszczeniem — był niemalże bezludny. Stres gdzieś uleciał, gdy stanąłem przed drzwiami i uświadomiłem sobie, że nie ma się czego bać; w planowaniu podobnych przedsięwzięć byłem przecież zawodowcem, co najwyżej strzelę jakąś gafę w wymianie zdań, ale Millie to po prostu trudna kobieta i na to się nie dało zaradzić. Zebrałem się więc w sobie i zapukałem kilka razy do drzwi, dziwiąc się, że już dawno nie stanęły otworem, gdy zobaczyła mnie przez okno. Minęła chwila — nikt nie otwierał. Minęła druga; ponowiłem pukanie, ale nie doczekałem się odzewu. Obszedłem dom wokół, by zobaczyć, czy przypadkiem się tam nie znajduje; to właśnie wtedy przez szyby w oknach zauważyłem, że leży w środku otulona kocem i chyba właśnie... wybudza się ze snu? Na Merlina, czar tego spotkania właśnie prysł. To choróbsko musiało ją wykończyć.
Dostrzegłem, że mnie zauważyła, więc jak człowiek stanąłem na powrót przed drzwiami, nie próbując już ponawiać walenia do drzwi. Zaczekałem chwilę, dłoń z bukietem była już opuszczona, sytuacja z kolei niezręczna. Mogła mnie chociaż uprzedzić, przyszedłbym z gorącą zupą od matki.
Wtem drzwi stanęły otworem, a jej sylwetka — mizerna, zakatarzona, wołająca o pomstę do nieba — powitała mnie w progu. Nie wiedziałem za bardzo, co zrobić z tymi kwiatami, przywitałem się tylko skromnym uśmiechem, zastanawiając się przez chwilę, czy zaprosi mnie do środka, czy powinienem przyjść innym razem. No i podobną myśl wystosowałem na głos. — Ugh, jednak coś paskudnie Cię rozłożyło. Mam sobie iść czy mogę wejść? — gdy mnie zaprosiła, zaraz znalazłem jakiś wazon, w którym zostawiłem te kwiaty i rozejrzałem się wokół, by ocenić, w jakim stanie znajduje się jej mieszkanie; czy jest wysprzątane, widać resztki jedzenia, a może była tak obłożnie chora, że nie zadbała nawet o podstawowe potrzeby. Dałem jej też tę tabliczkę czekolady. — Zdaje się, że randka musi zaczekać na dogodniejszy termin, ale i tak chętnie dotrzymam Ci towarzystwa. Mogę Ci jakoś pomóc? — podpytałem retorycznie, bo już w tym momencie zacząłem rozglądać się za jakimś zajęciem, by nie siedzieć bezczynnie z założonymi rękoma. — Tylko mi nie mów, że sama sobie poradzisz, już to słyszałem — dodałem po chwili, podkreślając swoją stanowczość. To marna metoda diagnostyki stanu zdrowia, ale na tyle, na ile ją znałem — gdyby czuła się tak źle, jak wyglądała, nie miałaby siły się ze mną kłócić.
Do Kelpie przytroczony jest wiklinowy koszyk, w którym kryje się zapas marchwi dla konia i butelka ognistej whisky, czekoladę przekazuję Millie
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Z początku myślała, że nic jej nie było; że złapała lekki katar, który ponoć samoistnie przechodził bez specjalnych ingerencji. Kiedy jednak po trzech dniach sytuacja wcale się nie poprawiła, nawet po kadzidle, wiedziała, że musiała wreszcie wezwać medyka z eliksirami na wzmocnienie. Odnalezienie przyczyny tego stanu zresztą też nie było wcale trudne, a na dobrą sprawę już wtedy czuła jakie konsekwencje mogło mieć dwukrotne przemoczenie do suchej nitki i niedosypianie, wpływające na samopoczucie i odporność. Mimo tego nie zdecydowała się odwołać piątkowego spotkania z Weasleyem, uznając, że być może dobrze jej zrobi wyjście z domu i przewentylowanie się świeżym powietrzem, ale nie podejrzewała, że w trakcie przygotowywań do wyjścia ciepły koc zwabi ją syrenim śpiewem w swoje objęcia. Zaplanowana dziesięciominutowa drzemka jeszcze nikogo nie zabiła... o ile nie przeciągnęła się do dwóch godzin głębokiego snu. Dopiero coś, co przypominało stukanie i nijak nie pasowało do snu, spowodowało, że przebudziła się, dłuższy moment próbując zrozumieć co się dzieje – i tak w ten sposób ujrzała za oknem rudą czuprynę. Bez wahania zwlekła się z łóżka, otwierając drzwi i prezentując się w zupełnie niewyjściowym stanie, z poczochraną fryzurą, zaspanymi oczami i czerwonym nosem.
– Nie uwierzysz co się stało – zaczęła, wpuszczając Garry'ego do środka – właściwie szykowałam się do wyjścia, ale usiadłam na chwilę i obudziłam się dopiero teraz – nie zamierzała mówić, że nie potrzebuje pomocy, chociaż twierdziła w duchu, że wszystko jest w porządku. Jednocześnie z tym chciała jakoś się odwdzięczyć za popsutą randkę, którą – sądząc po wyglądzie i różach – Weasley prawdopodobnie zaplanował aż za dokładnie. Nie czuła się wprawdzie najlepiej, ale nie miała nic przeciwko towarzystwu i pozostaniu w domu, gdzie wcale nie musieli się nudzić. Na dobrą sprawę w randkach chyba nie chodziło o miejsce i okoliczności, pomysł, a o ludzi, którzy brali w niej udział; cała reszta była jedynie dodatkiem.
– Zakładam, że nigdzie nie pozwolisz mi dzisiaj wyjść – zaczęła, spierając się biodrami o oparcie fotela – a ja nie zamierzam się z tym kłócić, dlatego mam propozycję; co ty na to, żebyśmy zrobili kolację? Mogę cię nauczyć i przyglądać się z boku wąchając róże, tak będzie ciekawiej. A żeby od ciebie nie odstawać wyglądem, to mogę się przebrać – tak czy siak planowała zrobić zupę dyniową z grzankami, ale do tej pory nie odnalazła w sobie chęci do zaczęcia. Planowała zresztą też wiele innych rzeczy, jak uporządkowanie gratów, przeglądnięcie zawartości starych pudeł i wyrzucenie części z nich, na co chwilowo nie miała ani siły ani weny.
– Nie uwierzysz co się stało – zaczęła, wpuszczając Garry'ego do środka – właściwie szykowałam się do wyjścia, ale usiadłam na chwilę i obudziłam się dopiero teraz – nie zamierzała mówić, że nie potrzebuje pomocy, chociaż twierdziła w duchu, że wszystko jest w porządku. Jednocześnie z tym chciała jakoś się odwdzięczyć za popsutą randkę, którą – sądząc po wyglądzie i różach – Weasley prawdopodobnie zaplanował aż za dokładnie. Nie czuła się wprawdzie najlepiej, ale nie miała nic przeciwko towarzystwu i pozostaniu w domu, gdzie wcale nie musieli się nudzić. Na dobrą sprawę w randkach chyba nie chodziło o miejsce i okoliczności, pomysł, a o ludzi, którzy brali w niej udział; cała reszta była jedynie dodatkiem.
– Zakładam, że nigdzie nie pozwolisz mi dzisiaj wyjść – zaczęła, spierając się biodrami o oparcie fotela – a ja nie zamierzam się z tym kłócić, dlatego mam propozycję; co ty na to, żebyśmy zrobili kolację? Mogę cię nauczyć i przyglądać się z boku wąchając róże, tak będzie ciekawiej. A żeby od ciebie nie odstawać wyglądem, to mogę się przebrać – tak czy siak planowała zrobić zupę dyniową z grzankami, ale do tej pory nie odnalazła w sobie chęci do zaczęcia. Planowała zresztą też wiele innych rzeczy, jak uporządkowanie gratów, przeglądnięcie zawartości starych pudeł i wyrzucenie części z nich, na co chwilowo nie miała ani siły ani weny.
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pospieszyłem się z myślą, że Millie na uparciucha spróbuje udowodnić mi swoją niezależność. Na szczęście przez schorowane lico przebijał się tylko sympatyczny wyraz zaprzeczenia (oraz zaradności, o czym za chwilę) i choć w pierwszej chwili byłem nieco zawiedziony zaistniałą sytuacją, podtrzymanie chęci spotkania w domowym zaciszu, a co najważniejsze — dobrej atmosferze — sprawiło, że kompletnie zapomniałem o skrupulatnym planowaniu dalszego rozwoju zdarzeń. Skupiłem się na tu i teraz, z osobą, z którą chciałem spędzić ten czas, a wówczas od razu zrobiło mi się jakoś cieplej na sercu. Goshawk z kolei chyba zależało, żebym nie czuł się odprawiony z kwitkiem, bo w moment znalazła nam zajęcie — co było dobrym znakiem, więc po pierwszym zamieszaniu trochę ostudziłem swój zapał i pozwoliłem nam obojgu czerpać przyjemność ze swojego towarzystwa. — Nie przejmuj się, wszystko, co najważniejsze jest na swoim miejscu — wcale nie musiałem wierzyć, wystarczyło na nią spojrzeć. Wyrazem ciepłego uśmiechu podniosłem ją na duchu, aby nie miała sobie nic do zarzucenia w kwestii przespania spotkania. Nie chciałem już dobijać jej myślą, że jest obłożnie chora i snuć smętów, że powinna odpoczywać, więc podszedłem do tego nad wyraz spokojnie. — Nie byłem pewien czy trafiłem w gust, róże to wciąż Twoje ulubione kwiaty? Przyniosłem też czekoladę, może trochę osłodzi Ci dzień, a gdybyś chciała się czegoś napić, to wyskoczę na zewnątrz po butelkę whisky — podjąłem. — Nawet nie żartuj. Wiesz, że nie zwykłem oceniać człowieka po tym, jaką nosi szatę — może sam starałem się zaimponować jej dziś trochę za bardzo. Jeśli chciała mi się podobać, nic nie stało na przeszkodzie, by się przebrała — przecież za rękę jej nie trzymałem — ale prawda była taka, że dawniej przechodziliśmy przez te wszystkie etapy i widziałem ją w przysłowiowej kreacji na bóstwo, jak i stanie obłożnej choroby i vice versa; nie musiała mi udowadniać, że potrafi mnie pociągać. — Ale chwila, czy ja się przesłyszałem? — z ust wydobył się śmiech, którego nie mogłem powstrzymać. — Zaufasz mi do tego stopnia, by dopuścić mnie do kuchni? — przenigdy nie zajmowałem się czymś podobnym, powinna to wiedzieć. To nie tak, że nie podobał mi się pomysł, przeciwnie — lubiłem uczyć się nowych rzeczy, a ona i tak powinna wypoczywać, więc mogłem dla niej zrobić coś dobrego. Ale gotowanie, serio? — Będziesz musiała mnie przeprowadzić za rączkę, ale gwarantuję, że z drobną instrukcją zrobię taką ambrozję, że zwali Cię z nóg — akcentując ostatnie powiedzonko w geście podkreślenia swojej niepewności co do własnych zdolności kucharskich, zażartowałem z propozycji. Zresztą, co mogło pójść nie tak? — To od czego mam zacząć?
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Nachyliła się, by powąchać bukiet czerwonych róż, które elegancko prezentowały się w szklanym wazonie pośrodku stołu kuchennego. Były piękne; takie, jakie lubiła. Nie pamiętała nawet, kiedy ostatni raz otrzymała bukiet czerwonych róż od Garry'ego, bowiem jak każda para w pewnym momencie wpadli w codzienną rutynę i zapomnieli o drobnych gestach, prezentach, które swoje natężenie miały najczęściej na początku związku. Wtedy wszystko było zresztą o wiele prostsze.
– Tak, chociaż w ostatnim czasie bliżej mi do polnych kwiatów – odparła, na powrót lokując szarawoniebieskawe tęczówki na męskiej sylwetce – ale róże są idealne na specjalne okazje – a ta do takich się raczej zaliczała. Nie tylko byli na randce, ale przede wszystkim zakopywali topór wojenny, nieporozumienia, i kto wie, być może w ten sposób popełniali następny błąd. Nie zastanawiała się jednak nad tym do tej pory i nie zamierzała tego robić, bo sam fakt, że poszli na randkę w jej odczuciu jeszcze nic nie oznaczał.
– Nie powiedziałam, że zrobisz wszystko sam a ja wrócę na gotowe – uniosła zdziwiona brew i skrzyżowała ręce pod biustem – zrobimy to razem, bo rzeczywiście nie ufam ci aż tak, żeby zostawić to na twojej głowie... jeszcze nie potrafię doszywać uciętych palców – mawiali, że przez żołądek do serca, choć w ich przypadku akurat to osiągnęli już dawno. Raczej wychodziła z założenia, że wspólne gotowanie mogło być dość ciekawą formą spędzenia czasu, spontanicznej randki, a przede wszystkim budowania bliskości i relacji. Na zewnątrz zresztą nie było zbyt bezpiecznie, zaś tutaj nic i nikt im nie groziło, poza Lanvalem, który niewzruszony wylegiwał się na kanapie w salonie.
– Możesz pójść po ognistą, ja pójdę się przebrać – zasugerowała i gdy Garry poszedł po koszyk, ona zniknęła na moment w swojej sypialni. Ekspresowo doprowadziła się względnego porządku, markując wszelkie niedoskonałości i oznaki choroby zwiewną, krótką czerwoną sukienką w białe grochy a kiedy wróciła, przejęła jedną z napełnionych szklaneczek. – Potrzebujemy cebulę, dynię, kilka ziemniaków i garnek – machnięciem różdżki przywołała wszystko na stół – idziemy zabawniejszą drogą i wszystko pokroimy własnoręcznie, ale od razu zaznaczam, że to zupa na możliwości ubogich, więc nie będzie wybitna w smaku – z szerokim uśmiechem wręczyła Weasley'owi fartuszek, by się nie pobrudził, a potem podrzuciła mu do pokrojenia dynię.
– Przekrój ją na pół, potem połówki na mniejsze części, obierz ze skórki i wydrąż pestki – poinstruowała go, jednocześnie zabierając się za obieranie i krojenie ziemniaków w drobną kostkę. – Mama bardzo cię ostatnio przepytywała? – zagaiła zainteresowana, sądząc, że pani Weasley nie dała mu spokojnie pójść spać tamtego wieczoru. Z pewnością Goshawk była ostatnią osobą, którą spodziewali się spotkać przed domem w tak paskudną pogodę
– Tak, chociaż w ostatnim czasie bliżej mi do polnych kwiatów – odparła, na powrót lokując szarawoniebieskawe tęczówki na męskiej sylwetce – ale róże są idealne na specjalne okazje – a ta do takich się raczej zaliczała. Nie tylko byli na randce, ale przede wszystkim zakopywali topór wojenny, nieporozumienia, i kto wie, być może w ten sposób popełniali następny błąd. Nie zastanawiała się jednak nad tym do tej pory i nie zamierzała tego robić, bo sam fakt, że poszli na randkę w jej odczuciu jeszcze nic nie oznaczał.
– Nie powiedziałam, że zrobisz wszystko sam a ja wrócę na gotowe – uniosła zdziwiona brew i skrzyżowała ręce pod biustem – zrobimy to razem, bo rzeczywiście nie ufam ci aż tak, żeby zostawić to na twojej głowie... jeszcze nie potrafię doszywać uciętych palców – mawiali, że przez żołądek do serca, choć w ich przypadku akurat to osiągnęli już dawno. Raczej wychodziła z założenia, że wspólne gotowanie mogło być dość ciekawą formą spędzenia czasu, spontanicznej randki, a przede wszystkim budowania bliskości i relacji. Na zewnątrz zresztą nie było zbyt bezpiecznie, zaś tutaj nic i nikt im nie groziło, poza Lanvalem, który niewzruszony wylegiwał się na kanapie w salonie.
– Możesz pójść po ognistą, ja pójdę się przebrać – zasugerowała i gdy Garry poszedł po koszyk, ona zniknęła na moment w swojej sypialni. Ekspresowo doprowadziła się względnego porządku, markując wszelkie niedoskonałości i oznaki choroby zwiewną, krótką czerwoną sukienką w białe grochy a kiedy wróciła, przejęła jedną z napełnionych szklaneczek. – Potrzebujemy cebulę, dynię, kilka ziemniaków i garnek – machnięciem różdżki przywołała wszystko na stół – idziemy zabawniejszą drogą i wszystko pokroimy własnoręcznie, ale od razu zaznaczam, że to zupa na możliwości ubogich, więc nie będzie wybitna w smaku – z szerokim uśmiechem wręczyła Weasley'owi fartuszek, by się nie pobrudził, a potem podrzuciła mu do pokrojenia dynię.
– Przekrój ją na pół, potem połówki na mniejsze części, obierz ze skórki i wydrąż pestki – poinstruowała go, jednocześnie zabierając się za obieranie i krojenie ziemniaków w drobną kostkę. – Mama bardzo cię ostatnio przepytywała? – zagaiła zainteresowana, sądząc, że pani Weasley nie dała mu spokojnie pójść spać tamtego wieczoru. Z pewnością Goshawk była ostatnią osobą, którą spodziewali się spotkać przed domem w tak paskudną pogodę
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Za domem
Szybka odpowiedź