Za domem
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Za domem
OPIS
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Taka forma resetu relacji była tyleż przyjemna, co potrzebna, jeśli oboje mieliśmy w planach przywrócić jej zdrowy rozwój. Nie mogłem zaprzeczyć, że przed kilkoma laty doszliśmy do pewnego etapu związku, który powoli zaczął przeistaczać się w rutynę; być może właśnie ona stanowiła podłoże negatywnego przebiegu naszej historii. Co do jednej rzeczy byłem jednak pewien: jeśli po tylu latach wciąż umiałem patrzeć na Goshawk tak, jak w dniu naszej pierwszej schadzki — pierwszego pocałunku, wyznania, później intymnych chwil — to uczucie wypełniające me serce nigdy nie wygasło. Bez wątpienia czekało nas jeszcze wiele testów, w tym jedna z najważniejszych prób — moje pieprzone przekleństwo, lecz dzisiaj chciałem po prostu z naiwnym optymizmem patrzeć w przyszłość i nie martwić się na zapas. — Więc spodobałoby Ci się miejsce, do którego chciałem Cię zabrać. Następnym razem? — krwista czerwień róż, które przypadły jej do gustu, to wszak symboliczna namiastka wyrażająca płomień namiętnego uczucia. Majestat matki natury pozostawał kwestią do odkrycia, ale specjalnie mi to nie przeszkadzało; nie musiałem daleko lawirować w słownej szermierce, żeby namówić ją na kolejną randkę. — Majowe widoki kwitnącej natury są równie urodziwe — dodałem z zachętą, zdając sobie sprawę, że nawet pierwsza tak na dobrą sprawę jeszcze się nie rozpoczęła. — Jedna rzecz, której się w życiu nauczyłem od naszej rozłąki, to, że każdy dzień jest specjalną okazją, Millie — i że należy go czcić, jakby był ostatnim, bo nie wiadomo, czy takowym nie będzie. — Dlatego naprawdę cieszę się, że mogę go celebrować z Tobą — zakończyłem, dając wyraz celebracji chwili, niezależnie od okoliczności.
— Zawsze byliśmy dobrym zespołem. Aż dziw bierze, że potrzebowaliśmy kilku lat, żeby tego spróbować. Możesz mówić, co chcesz, ale już czuję zapach tej potrawy, a nawet nie wiem, co gotujemy — dla niektórych mężczyzn stanie przy garach może było ujmą, to w końcu damska rola, ale nawet nie próbowałem polemizować. Po pierwsze dlatego, że to faktycznie ciekawa forma spędzania czasu we dwoje; po drugie — bo mogłem nauczyć się czegoś nowego. Wbrew pozorom taka zdolność mogłaby mi kiedyś uratować tyłek, więc może warto poigrać z ogniem w kontrolowanych warunkach, aby nie robić tego samotnie, gdy zmusi mnie do tego sytuacja. — W porządku, zaraz wrócę — odparłem, gdy zasugerowała, żebym skoczył po butelkę ognistej. Przy okazji zabrałem z dwie marchewki z koszyka, wychodząc z założenia, że może do czegoś się przydadzą, a Kelpie dostanie pokarm, gdy następnym razem odstawię ją w stajni na Ottery.
Ledwie zdążyłem rozlać alkohol do szkła, gdy Millie wyłoniła się zza drzwi, wprawiając mnie w osłupienie. — Wyglądasz jak marzenie — czyli jak zawsze, ale i wyjątkowo zarazem, z podkreśleniem piękna zwiewną, wiosenną kreacją. Nie miałem słów, które wyraziłyby rozmiar zdziwienia, że w tak krótką chwilę potrafiła zmazać z siebie wszelkie ślady choroby i wyglądać, jakby ta w ogóle nie trawiła jej od środka. Oczarowanie jej wyglądem zresztą nie powinno dziwić, nie musiała się specjalnie stroić, żeby wyglądać dla mnie jak kobieta, której chciałem kiedyś wręczyć pierścionek.
Po chwili zajęliśmy się już kuchennymi podbojami. — Mam też dwie marchewki, jeśli są potrzebne — położyłem je obok pozostałych składników, zostawiając dziewczynie wybór, czy do czegoś się nadadzą. W tych czasach na ogół gotowało się na bardzo okrojonych składnikach, więc każdy z nich dodawał jakiś walor smakowy, ale nie potrafiłem określić, czy akurat ten nada się w danym przepisie. — Istnieje pewien sekretny składnik, który potrafi sprawić, że nawet gorycz będzie miała posmak słodyczy — odparłem sugestywnie, gdy ostrzegła mnie, że zupa może ostatecznie nie wyjść zbyt apetycznie. Nie miałem wątpliwości, że jeśli włożymy w nią odrobinę serca, a dom nie stanie przeze mnie w płomieniach, to wyjdzie dobra — ale ostatecznie ważniejsze było, że przyrządzona i skonsumowana wspólnie.
Na fartuszek spojrzałem najpierw z pewną niechęcią, jakby ubódł moje ego, ale wystarczyło mi krótkie spojrzenie na dynię, by ocenić, że jednak nie chcę mieć jej całej na wykrochmalonej koszuli. Odziałem go więc i sięgnąłem po nóż... a wtedy zaczął się cyrk, bo w moim domu mężczyźni chyba nigdy nie używali noży innych, niżli obiadowe, a za takie procesy odpowiadała chyba magia. — W taki sposób? — dopytałem, omyłkowo podkładając palce pod ostrze zatapiające się w pomarańczowym warzywie. Na szczęście wtedy jeszcze nie zrobiłem sobie żadnej krzywdy, koncentrując uwagę na dokładnym wykonaniu zadania wedle zaleceń, ale już po chwili przekierowałem ją na Millicentę. — Um-uhm, nawet nie ciągnęła mnie za język. Zalała mnie z ojcem falą sugestywnych uśmieszków, historię zapewne dopowiedzieli sobie sami. W każdym razie oboje byli uradowani na Twój widok. Matka wspomniała jedynie, że nie muszę przemycać Cię do domu przez okno, bo będziesz mile widziana, jeśli wpadniesz na któryś z niedzielnych obiadów — wydałem z siebie śmiech, raz jeszcze wspominając początki naszej relacji i wiążące się z nimi próby przemycenia jej do mojego pokoju przez okno, abyśmy mieli dla siebie trochę prywatności. Cóż, przed wzrokiem aurora, męża i ojca (prawie) dwóch córek, nie dało się ukryć obecności kobiety w domu. To wtedy dowiedzieli się o naszej relacji. — Miałabyś ochotę? Mogłoby być miło — dopytałem w sprawie tego obiadu przy wydrążaniu pestek z dyni.
ukroiłem sobie palca?
1-3: skupiony na rozmowie z Millie omyłkowo ranię się ostrzem noża w palec
4-6: jestem zajebisty w gotowanie, więc nie zacinam się przy wykrajaniu pestek
— Zawsze byliśmy dobrym zespołem. Aż dziw bierze, że potrzebowaliśmy kilku lat, żeby tego spróbować. Możesz mówić, co chcesz, ale już czuję zapach tej potrawy, a nawet nie wiem, co gotujemy — dla niektórych mężczyzn stanie przy garach może było ujmą, to w końcu damska rola, ale nawet nie próbowałem polemizować. Po pierwsze dlatego, że to faktycznie ciekawa forma spędzania czasu we dwoje; po drugie — bo mogłem nauczyć się czegoś nowego. Wbrew pozorom taka zdolność mogłaby mi kiedyś uratować tyłek, więc może warto poigrać z ogniem w kontrolowanych warunkach, aby nie robić tego samotnie, gdy zmusi mnie do tego sytuacja. — W porządku, zaraz wrócę — odparłem, gdy zasugerowała, żebym skoczył po butelkę ognistej. Przy okazji zabrałem z dwie marchewki z koszyka, wychodząc z założenia, że może do czegoś się przydadzą, a Kelpie dostanie pokarm, gdy następnym razem odstawię ją w stajni na Ottery.
Ledwie zdążyłem rozlać alkohol do szkła, gdy Millie wyłoniła się zza drzwi, wprawiając mnie w osłupienie. — Wyglądasz jak marzenie — czyli jak zawsze, ale i wyjątkowo zarazem, z podkreśleniem piękna zwiewną, wiosenną kreacją. Nie miałem słów, które wyraziłyby rozmiar zdziwienia, że w tak krótką chwilę potrafiła zmazać z siebie wszelkie ślady choroby i wyglądać, jakby ta w ogóle nie trawiła jej od środka. Oczarowanie jej wyglądem zresztą nie powinno dziwić, nie musiała się specjalnie stroić, żeby wyglądać dla mnie jak kobieta, której chciałem kiedyś wręczyć pierścionek.
Po chwili zajęliśmy się już kuchennymi podbojami. — Mam też dwie marchewki, jeśli są potrzebne — położyłem je obok pozostałych składników, zostawiając dziewczynie wybór, czy do czegoś się nadadzą. W tych czasach na ogół gotowało się na bardzo okrojonych składnikach, więc każdy z nich dodawał jakiś walor smakowy, ale nie potrafiłem określić, czy akurat ten nada się w danym przepisie. — Istnieje pewien sekretny składnik, który potrafi sprawić, że nawet gorycz będzie miała posmak słodyczy — odparłem sugestywnie, gdy ostrzegła mnie, że zupa może ostatecznie nie wyjść zbyt apetycznie. Nie miałem wątpliwości, że jeśli włożymy w nią odrobinę serca, a dom nie stanie przeze mnie w płomieniach, to wyjdzie dobra — ale ostatecznie ważniejsze było, że przyrządzona i skonsumowana wspólnie.
Na fartuszek spojrzałem najpierw z pewną niechęcią, jakby ubódł moje ego, ale wystarczyło mi krótkie spojrzenie na dynię, by ocenić, że jednak nie chcę mieć jej całej na wykrochmalonej koszuli. Odziałem go więc i sięgnąłem po nóż... a wtedy zaczął się cyrk, bo w moim domu mężczyźni chyba nigdy nie używali noży innych, niżli obiadowe, a za takie procesy odpowiadała chyba magia. — W taki sposób? — dopytałem, omyłkowo podkładając palce pod ostrze zatapiające się w pomarańczowym warzywie. Na szczęście wtedy jeszcze nie zrobiłem sobie żadnej krzywdy, koncentrując uwagę na dokładnym wykonaniu zadania wedle zaleceń, ale już po chwili przekierowałem ją na Millicentę. — Um-uhm, nawet nie ciągnęła mnie za język. Zalała mnie z ojcem falą sugestywnych uśmieszków, historię zapewne dopowiedzieli sobie sami. W każdym razie oboje byli uradowani na Twój widok. Matka wspomniała jedynie, że nie muszę przemycać Cię do domu przez okno, bo będziesz mile widziana, jeśli wpadniesz na któryś z niedzielnych obiadów — wydałem z siebie śmiech, raz jeszcze wspominając początki naszej relacji i wiążące się z nimi próby przemycenia jej do mojego pokoju przez okno, abyśmy mieli dla siebie trochę prywatności. Cóż, przed wzrokiem aurora, męża i ojca (prawie) dwóch córek, nie dało się ukryć obecności kobiety w domu. To wtedy dowiedzieli się o naszej relacji. — Miałabyś ochotę? Mogłoby być miło — dopytałem w sprawie tego obiadu przy wydrążaniu pestek z dyni.
ukroiłem sobie palca?
1-3: skupiony na rozmowie z Millie omyłkowo ranię się ostrzem noża w palec
4-6: jestem zajebisty w gotowanie, więc nie zacinam się przy wykrajaniu pestek
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Garfield Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 1
'k6' : 1
Nie skomentowała jego słów, właściwie wcale nie będąc zaskoczona mądrością, którą ją oświecił. Weasley od zawsze był lekkoduchem, który na ogół nie zamartwiał się niczym; czasami zazdrościła mu tej postawy, równie często wytykała ją w sprzeczkach. Mimo to czuła, że za jego słowami kryło się coś więcej, niż codzienne docenianie chwil, ulotnych momentów i drobiazgów, ale nie czuła, że to był odpowiedni moment, by drążyć temat. Może później, po kolacji, a może dopiero następnym razem – nigdzie im się nie śpieszyło i o ile nie planowali kolejnej kłótni połączonej z trzaskaniem drzwiami, ta kwestia mogła poczekać. Tak samo jak inna, która wpadła jej do głowy wczoraj i zahaczała o relacje damsko–męskie po ich rozstaniu. Była ciekawa czy próbował z kimś stworzyć związek, czy czuł do kogoś to, co do niej, ot tak, po prostu, i jak wpłynęło na niego zerwanie zaręczyn. Ona bowiem nie należała do najświętszych, choć w tej chwili raczej zamierzała udawać, że z nikim się nie spotykała, co i tak było wyolbrzymionym określeniem – nie sądziła jednak, że Garry byłby zachwycony z informacji kim był ten człowiek.
– W tej sytuacji następnym razem pokażesz mi to tajemnicze miejsce – uśmiechnęła się lekko, ledwo, prawie niezauważalnie, po czym niespecjalnie romantycznie pociągnęła czerwonym nosem. Wprawdzie spotkanie zapowiadało się miło – nawet jak na spontanicznie zorganizowane na poczekaniu – ale czuła, że jest tu najmniej pasującym elementem, podobnie jak elegancki strój Weasleya. Nie, żeby wyglądał źle. Wręcz przeciwnie, prezentował się szykownie, jak prawdziwy lord, w jej odczuciu jednak dziko i dziwnie, bo widywała go w takim wydaniu niezwykle rzadko. – Pamiętaj, że spontaniczne decyzje są zazwyczaj najlepsze – skwitowała krótko, nie dodając, że dużą część decyzji w całym swoim życiu podejmowała spontanicznie i jakimś cudem wychodziła na tym bez szwanku, całkiem dobrze. Oczywiście były to rzeczy z pozoru błahe, nic nie znaczące; do poważniejszych decyzji podchodziła na chłodno. Tak, jak wtedy, gdy zdecydowała się odejść, postanawiając zakończyć tę relację za nich oboje.
– Zabrałeś komuś jedzenie? – rzuciła retorycznie, unosząc mimowolnie brew. Przez ułamek sekundy było jej szkoda stworzenia, które stało przed domem (ale na pewno nie umierało z głodu, znając państwa Weasley), a potem szybko doszła do wniosku, że z pewnością te marchewki przydadzą się do zupy i przełamią miałki posmak dyni. Skupiona na wyłożonych na blacie składnikach wyłączyła się na moment, co poskutkowało tym, że nie zrozumiała sugestii kryjącej się za słowami mężczyzny. Dlatego też z rozbrajającą szczerością zerknęła to na tabliczkę czekolady, to na niego i dodała – mówimy o czekoladzie? – to faux pas było jednak niczym, w porównaniu z tym co wydarzyło się niedługo potem. Gdy już pokroiła część ziemniaków, przechodząc do przepłukania ich z pozostałości ewentualnej ziemi, dostrzegła jak nóż znalazł się zdecydowanie zbyt blisko dłoni Weasleya, aż w końcu wszedł gładko w mięso na palcu nim zdołała jakkolwiek zareagować.
– Kurna, Garry, ręka pod kran – rozkazała bez cienia paniki, a kiedy jej posłuchał, chwyciła z szafki czystą szmatkę i stanęła obok. Stała zresztą blisko, z pewnością wewnątrz jego osobistej przestrzeni, i sprawiała wrażenie, że wcale jej to nie przeszkadzało; bez trudu mógł wyczuć woń delikatnych perfum, delikatną, ulotną, taką jak niegdyś lubił. – Bardzo cię boli? Pokaż to – z wszelką ostrożnością ujęła męską dłoń, spoglądając na zranienie. Na jej oko mieli do czynienia tylko z nieszkodliwym draśnięciem, z którego mimo to ściekało nieco krwi barwiąc wodę w zlewie na różowo, ale to było na początku normalnym zjawiskiem. – Może lepiej jeśli zrobię tę zupę sama; wolałabym, żebyśmy nie musieli szukać kogoś, kto doszyje ci dłoń – zasugerowała wreszcie, posyłając mu złośliwy uśmieszek i jednocześnie z tym rzucając mu spojrzenie spod wachlarza gęstych rzęs. – Poza tym twoja matka nie byłaby zadowolona i to byłby pierwszy temat podczas niedzielnego obiadu; pewnie wyparłby żarty o przemycaniu mnie przez okno – była zdziwiona z jaką łatwością przyszło im planowanie kolejnych spotkań, miejsc, które mają zobaczyć i rzeczy, które powinni zrobić, lecz nie dała tego po sobie poznać, jak na razie owijając jego palec w kawałek szmatki.
– W tej sytuacji następnym razem pokażesz mi to tajemnicze miejsce – uśmiechnęła się lekko, ledwo, prawie niezauważalnie, po czym niespecjalnie romantycznie pociągnęła czerwonym nosem. Wprawdzie spotkanie zapowiadało się miło – nawet jak na spontanicznie zorganizowane na poczekaniu – ale czuła, że jest tu najmniej pasującym elementem, podobnie jak elegancki strój Weasleya. Nie, żeby wyglądał źle. Wręcz przeciwnie, prezentował się szykownie, jak prawdziwy lord, w jej odczuciu jednak dziko i dziwnie, bo widywała go w takim wydaniu niezwykle rzadko. – Pamiętaj, że spontaniczne decyzje są zazwyczaj najlepsze – skwitowała krótko, nie dodając, że dużą część decyzji w całym swoim życiu podejmowała spontanicznie i jakimś cudem wychodziła na tym bez szwanku, całkiem dobrze. Oczywiście były to rzeczy z pozoru błahe, nic nie znaczące; do poważniejszych decyzji podchodziła na chłodno. Tak, jak wtedy, gdy zdecydowała się odejść, postanawiając zakończyć tę relację za nich oboje.
– Zabrałeś komuś jedzenie? – rzuciła retorycznie, unosząc mimowolnie brew. Przez ułamek sekundy było jej szkoda stworzenia, które stało przed domem (ale na pewno nie umierało z głodu, znając państwa Weasley), a potem szybko doszła do wniosku, że z pewnością te marchewki przydadzą się do zupy i przełamią miałki posmak dyni. Skupiona na wyłożonych na blacie składnikach wyłączyła się na moment, co poskutkowało tym, że nie zrozumiała sugestii kryjącej się za słowami mężczyzny. Dlatego też z rozbrajającą szczerością zerknęła to na tabliczkę czekolady, to na niego i dodała – mówimy o czekoladzie? – to faux pas było jednak niczym, w porównaniu z tym co wydarzyło się niedługo potem. Gdy już pokroiła część ziemniaków, przechodząc do przepłukania ich z pozostałości ewentualnej ziemi, dostrzegła jak nóż znalazł się zdecydowanie zbyt blisko dłoni Weasleya, aż w końcu wszedł gładko w mięso na palcu nim zdołała jakkolwiek zareagować.
– Kurna, Garry, ręka pod kran – rozkazała bez cienia paniki, a kiedy jej posłuchał, chwyciła z szafki czystą szmatkę i stanęła obok. Stała zresztą blisko, z pewnością wewnątrz jego osobistej przestrzeni, i sprawiała wrażenie, że wcale jej to nie przeszkadzało; bez trudu mógł wyczuć woń delikatnych perfum, delikatną, ulotną, taką jak niegdyś lubił. – Bardzo cię boli? Pokaż to – z wszelką ostrożnością ujęła męską dłoń, spoglądając na zranienie. Na jej oko mieli do czynienia tylko z nieszkodliwym draśnięciem, z którego mimo to ściekało nieco krwi barwiąc wodę w zlewie na różowo, ale to było na początku normalnym zjawiskiem. – Może lepiej jeśli zrobię tę zupę sama; wolałabym, żebyśmy nie musieli szukać kogoś, kto doszyje ci dłoń – zasugerowała wreszcie, posyłając mu złośliwy uśmieszek i jednocześnie z tym rzucając mu spojrzenie spod wachlarza gęstych rzęs. – Poza tym twoja matka nie byłaby zadowolona i to byłby pierwszy temat podczas niedzielnego obiadu; pewnie wyparłby żarty o przemycaniu mnie przez okno – była zdziwiona z jaką łatwością przyszło im planowanie kolejnych spotkań, miejsc, które mają zobaczyć i rzeczy, które powinni zrobić, lecz nie dała tego po sobie poznać, jak na razie owijając jego palec w kawałek szmatki.
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Frywolność w nastawieniu do życia zawsze była drażliwym tematem w naszym związku. Zgadzałem się z przypisywaniem mi cech niepoprawnego optymisty, faktycznie było we mnie też coś z lekkoducha — przecież tak często lubiłem wymykać się przed doczesnością do świata imaginacji, w którym koncepcja przyziemnych problemów zdawała się w ogóle nie istnieć. Nie mogłem też przeczyć, że do pewnego stopnia absorbowałem tę postawę w świecie realnym, co zazwyczaj nie było tożsame ze zdrowym rozsądkiem. To dlatego w oczach wielu, podchodząc pod trzydziestkę, wciąż byłem postrzegany jako dziecko w skórze dorosłego — a Millie dość dotkliwie lubiła mi to wyrzucać. Zawsze z urażoną dumą podchodziłem do słów krytyki wymierzonych w te cechy; były to fundamenty mojej osobowości i uważałem, że nie dało się ich ze mnie wyplenić. Być może dlatego w przeszłości pojawiało się między nami tyle tarć. Od naszego rozstania nieco jednak zmieniło się w moim podejściu. Drobne problemy, przed którymi wówczas uciekałem — przestały mnie przerastać, odkąd na moich barkach spoczęła odpowiedzialność za całe hrabstwo. Za ludzi uciśnionych, poszukujących silnego przewodnictwa, które rozpali w ich sercach płomień nadziei. Za bliskich, bo przecież tak wielu z nich już straciłem. W oczach większości wciąż byłem lekkodusznym marzycielem, walczącym w imię przegranej sprawy i upadłych idei, żyjącym szybko tylko po to, by umrzeć młodo. Dojrzałem jednak, aby bez urazy przyznać im rację — i z premedytacją zrobić na przekór, bo każda szczęśliwa chwila w życiu smakuje lepiej, gdy ma się świadomość, że może być tą ostatnią.
Dość ślepo podążyłem z nurtem dawnego uczucia, które na dobrą sprawę mogło niebezpiecznie mnie zranić, bo z początku nie wziąłem nawet pod uwagę, że iluzoryczna ciągłość naszego związku mogłaby zostać przerwana inną relacją. Jednak gdyby się nad tym dłużej zastanowić, byłby to nie pierwszy z mojej strony przejaw hipokryzji, bo Millie doskonale wiedziała, że z natury od zawsze byłem kochliwy. Nigdy jednak nie podjąłem prób zbudowania podobnej relacji i obdarowania kogoś równie silnym, romantycznym uczuciem. To, co nas kiedyś łączyło, było wyjątkowe i może dlatego tak bardzo chciałem rzucić nas na głęboką wodę — jakby wierząc, że dzięki temu płomień dawnej miłości wznieci się na nowo. Tylko że z jakiejś przyczyny zwątpiłem w spontaniczność takich decyzji. Czy forsowanie uczuć na pewno było właściwą drogą do odbudowy relacji? — Może coś w tym jest — zgodziłem się mimo wszystko, popadając w chwilę zadumy. Koniec końców zawsze wpajano mi, bym ufał swojemu instynktowi.
Niespodziewana odpowiedź chyba również wybiła mnie z pewnego rytmu, bo nawet nie zwróciłem uwagi, kiedy nóż ześlizgnął się z warzywa. — Czekoladzie? — zaprzeczyłem głupim pytaniem, spoglądając na nią z pewnym zawodem wyrażonym w mimice. O tym, że dość głęboko rozciąłem sobie palca, uświadomiłem sobie, dopiero kiedy poinstruowała mnie, abym wsadził dłoń pod kran. — To nic takiego — rzekłem zaskakująco szczerze. Lekko skrzywiłem się, gdy zdałem sobie sprawę, że zranienie mnie boli, lecz przeżywałem już gorsze rzeczy. — Przepraszam, że pobrudziłem Ci kuchnię — powiedziałem dość nieobecnym głosem, spoglądając na ociekającą po blacie krew, którą w irracjonalnym odruchu spróbowałem zetrzeć szmatką spod ręki. Gdy stała tak blisko mnie, naprawdę chciałem czuć przyjemność z delikatnej woni jej perfum... Niestety niemalże wilczy, nadwrażliwy węch koncentrował się jedynie na zapachu metalicznej cieczy, która wyjątkowo mnie nęciła. — Powiedziałem, że to nic takiego — odparłem na propozycję samodzielnego gotowania z nutą poirytowania, a może nawet agresji, której nie potrafiłaby zespolić z dawnym mną. Zdałem sobie sprawę, że niepotrzebnie się uniosłem, co wyraziłem przepraszającym spojrzeniem. — Skończę chociaż to, co zacząłem, nic mi nie będzie — dodałem jednak stanowczo i faktycznie, jeśli nie miała w zamiarze mi przeszkodzić, to moim było możliwie najdokładniejsze oprawienie tej dyni. — Wierz lub nie, nawet moja mama zaakceptowała już, że jestem dużym chłopcem — na mojej twarzy znów pojawił się uśmiech, bo nie chciałem, by wzięła ten drobny wybuch do siebie.
Zanim jednak zabrałem się za dalsze przygotowania do kolacji, upewniłem się, że nasze szklanice są pełne i ująłem kilka głębszych ognistej, żeby nieco się zrelaksować. Millie mogła zauważyć na mojej twarzy nienaturalne skrzywienie z każdym kolejnym łykiem, jakbym po raz pierwszy pił tak mocny alkohol. Nie mogła wiedzieć, z czego to naprawdę wynikało. — Kelpie ma już swoje lata — podjąłem jakiś temat, by zająć nas rozmową podczas dalszego przyrządzania posiłku. Lubiłem ciszę i czerpanie ze wzajemnej obecności, ale miałem przeczucie, że teraz byłaby niezręczna. — Postanowiłem, że wkrótce uda się na zasłużoną emeryturę — wiedziała, jak ważny to dla mnie krok. Kelpie była moim jedynym rumakiem, ojciec podarował mi ją, gdy jeszcze byłem dzieckiem. Millie wiedziała, że miłuję tę klacz całym sercem, lecz to faktycznie była już starowinka, która zasługiwała na odpoczynek. — Odkładam oszczędności na aetonana, to zawsze było jedno z moich marzeń. A Twoje rysują się gdzieś na horyzoncie? — spytałem już podczas oprawiania tej dyni.
Dość ślepo podążyłem z nurtem dawnego uczucia, które na dobrą sprawę mogło niebezpiecznie mnie zranić, bo z początku nie wziąłem nawet pod uwagę, że iluzoryczna ciągłość naszego związku mogłaby zostać przerwana inną relacją. Jednak gdyby się nad tym dłużej zastanowić, byłby to nie pierwszy z mojej strony przejaw hipokryzji, bo Millie doskonale wiedziała, że z natury od zawsze byłem kochliwy. Nigdy jednak nie podjąłem prób zbudowania podobnej relacji i obdarowania kogoś równie silnym, romantycznym uczuciem. To, co nas kiedyś łączyło, było wyjątkowe i może dlatego tak bardzo chciałem rzucić nas na głęboką wodę — jakby wierząc, że dzięki temu płomień dawnej miłości wznieci się na nowo. Tylko że z jakiejś przyczyny zwątpiłem w spontaniczność takich decyzji. Czy forsowanie uczuć na pewno było właściwą drogą do odbudowy relacji? — Może coś w tym jest — zgodziłem się mimo wszystko, popadając w chwilę zadumy. Koniec końców zawsze wpajano mi, bym ufał swojemu instynktowi.
Niespodziewana odpowiedź chyba również wybiła mnie z pewnego rytmu, bo nawet nie zwróciłem uwagi, kiedy nóż ześlizgnął się z warzywa. — Czekoladzie? — zaprzeczyłem głupim pytaniem, spoglądając na nią z pewnym zawodem wyrażonym w mimice. O tym, że dość głęboko rozciąłem sobie palca, uświadomiłem sobie, dopiero kiedy poinstruowała mnie, abym wsadził dłoń pod kran. — To nic takiego — rzekłem zaskakująco szczerze. Lekko skrzywiłem się, gdy zdałem sobie sprawę, że zranienie mnie boli, lecz przeżywałem już gorsze rzeczy. — Przepraszam, że pobrudziłem Ci kuchnię — powiedziałem dość nieobecnym głosem, spoglądając na ociekającą po blacie krew, którą w irracjonalnym odruchu spróbowałem zetrzeć szmatką spod ręki. Gdy stała tak blisko mnie, naprawdę chciałem czuć przyjemność z delikatnej woni jej perfum... Niestety niemalże wilczy, nadwrażliwy węch koncentrował się jedynie na zapachu metalicznej cieczy, która wyjątkowo mnie nęciła. — Powiedziałem, że to nic takiego — odparłem na propozycję samodzielnego gotowania z nutą poirytowania, a może nawet agresji, której nie potrafiłaby zespolić z dawnym mną. Zdałem sobie sprawę, że niepotrzebnie się uniosłem, co wyraziłem przepraszającym spojrzeniem. — Skończę chociaż to, co zacząłem, nic mi nie będzie — dodałem jednak stanowczo i faktycznie, jeśli nie miała w zamiarze mi przeszkodzić, to moim było możliwie najdokładniejsze oprawienie tej dyni. — Wierz lub nie, nawet moja mama zaakceptowała już, że jestem dużym chłopcem — na mojej twarzy znów pojawił się uśmiech, bo nie chciałem, by wzięła ten drobny wybuch do siebie.
Zanim jednak zabrałem się za dalsze przygotowania do kolacji, upewniłem się, że nasze szklanice są pełne i ująłem kilka głębszych ognistej, żeby nieco się zrelaksować. Millie mogła zauważyć na mojej twarzy nienaturalne skrzywienie z każdym kolejnym łykiem, jakbym po raz pierwszy pił tak mocny alkohol. Nie mogła wiedzieć, z czego to naprawdę wynikało. — Kelpie ma już swoje lata — podjąłem jakiś temat, by zająć nas rozmową podczas dalszego przyrządzania posiłku. Lubiłem ciszę i czerpanie ze wzajemnej obecności, ale miałem przeczucie, że teraz byłaby niezręczna. — Postanowiłem, że wkrótce uda się na zasłużoną emeryturę — wiedziała, jak ważny to dla mnie krok. Kelpie była moim jedynym rumakiem, ojciec podarował mi ją, gdy jeszcze byłem dzieckiem. Millie wiedziała, że miłuję tę klacz całym sercem, lecz to faktycznie była już starowinka, która zasługiwała na odpoczynek. — Odkładam oszczędności na aetonana, to zawsze było jedno z moich marzeń. A Twoje rysują się gdzieś na horyzoncie? — spytałem już podczas oprawiania tej dyni.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
25.08?
Jego sny nigdy nie były łagodne, ale drugą połowę sierpnia spędzał w stanie ustawicznej bezsenności. Miało to oczywiście wymierne konsekwencje, gdy zmuszał się do kolejnego pozbawionego sensu dniu w rezerwacie albo nadwyrężał i tak słabnące siły na pomoc przy szlakach transportowych. Osłanianie przerzutów towarów między wsiami czy wręcz pełnienie roli gońca zapewniało mu liczne okazje, by czytać lokalną prasę, informacje wieszane na tablicach przy zbiorowych mogiłach czy nawet na rozmowę z nieznanymi dotąd czarodziejami. Wszystko to rzecz jasna w naiwnej już chyba nadziei, że natrafi na człowieka wiedzącego cokolwiek o wciąż niezidentyfikowanych ofiarach trzynastego sierpnia. A że zawsze był raczej człowiekiem czynu niż słowa; cóż, dodawanie sobie kolejnych obowiązków zapewniało mu przynajmniej poczucie celu, jakiejś wyższej misji, którą mógł wypełniać zamiast popadać w kompletną paranoję.
Bo jego umysł z pewnością chętnie by w tę paranoję popadł. Rzadko doświadczał zwyczajnych koszmarów, pozbawionych znamion proroczej wizji - w ostatnim czasie jednak zdarzało mu się to niemal za każdym zmrużeniem oka. Widywał Lucindę martwą, okaleczoną, uwięzioną, porzuconą; najczęściej jednak ginącą w płomieniach. I jedyne co miał to własna nadzieja, że żaden z tych snów nie był prawdziwą wizją. Z jednej strony był całkiem pewny, że potrafi je odróżniać; z drugiej, cóż. W przypadku tak silnych emocji i osobistego stosunku do sprawy zawsze pojawiała się ta perfidna wątpliwość.
Nie łudził się, że Celine nie dostrzega jego podkrążonych oczu i całej masy pozostawionych w zlewie kubków po kawie. Pił jej tyle w ciągu tygodnia ile normalnie starczyłoby im na miesiąc; wkrótce zupełnie im jej zabraknie, ale jeżeli dzięki temu dłużej wytrzymywał bez snu, to była to cena, na którą tymczasowo czuł się gotów.
Tej nocy jednak nie musiał się mierzyć z robieniem dobrej miny do złej gry; nie musiał udawać, że jedzenie smakuje mu tak jak zawsze i jest po prostu przeziębiony. Celine spała poza domem, a Elric, jak to miał ostatnio w zwyczaju, wyszedł na wieczorny spacer.
Słońce zaszło już dawno, większość mieszkańców Doliny pochowała się w domach, bo zbliżała się godzina policyjna, mało kto też ważył się na takie samotne wyprawy obrzeżami miasteczka. Elricowi było jednak wyjątkowo wszystko jedno. Wsłuchiwał się w dźwięki sennej natury, obserwował niebo i ze zmarszczonymi brwiami próbował coś z niego wyczytać. Ale nigdy nie był w tym dobry. Unikał wróżbiarstwa jak ognia, przynajmniej do całkiem niedawna. Teraz byłby chyba w stanie sięgnąć po wszystko, wystarczająco zdesperowany.
Zbliżał się zresztą do domu kogoś, kto mógłby mu w tym pomóc; ale gdy zobaczył kobiecą sylwetkę w ogrodzie niewielkiego domu w pierwszej chwili poczuł wyrzuty sumienia, nie ulgę.
- Hej - zapowiedział się na tyle głośno, by nie pomyślała, że próbuje ją zajść, ale i na tyle cicho, by nie poniosło się to po najbliższej ulicy. Podszedł do płotu i oparł się na nim częściowo, z trudem przywołując na usta uśmiech, który równie szybko zniknął. - Też nie możesz zasnąć?
There was no one else in sight
Just the endless frozen pines
Just the endless frozen pines
Jego sny nigdy nie były łagodne, ale drugą połowę sierpnia spędzał w stanie ustawicznej bezsenności. Miało to oczywiście wymierne konsekwencje, gdy zmuszał się do kolejnego pozbawionego sensu dniu w rezerwacie albo nadwyrężał i tak słabnące siły na pomoc przy szlakach transportowych. Osłanianie przerzutów towarów między wsiami czy wręcz pełnienie roli gońca zapewniało mu liczne okazje, by czytać lokalną prasę, informacje wieszane na tablicach przy zbiorowych mogiłach czy nawet na rozmowę z nieznanymi dotąd czarodziejami. Wszystko to rzecz jasna w naiwnej już chyba nadziei, że natrafi na człowieka wiedzącego cokolwiek o wciąż niezidentyfikowanych ofiarach trzynastego sierpnia. A że zawsze był raczej człowiekiem czynu niż słowa; cóż, dodawanie sobie kolejnych obowiązków zapewniało mu przynajmniej poczucie celu, jakiejś wyższej misji, którą mógł wypełniać zamiast popadać w kompletną paranoję.
Bo jego umysł z pewnością chętnie by w tę paranoję popadł. Rzadko doświadczał zwyczajnych koszmarów, pozbawionych znamion proroczej wizji - w ostatnim czasie jednak zdarzało mu się to niemal za każdym zmrużeniem oka. Widywał Lucindę martwą, okaleczoną, uwięzioną, porzuconą; najczęściej jednak ginącą w płomieniach. I jedyne co miał to własna nadzieja, że żaden z tych snów nie był prawdziwą wizją. Z jednej strony był całkiem pewny, że potrafi je odróżniać; z drugiej, cóż. W przypadku tak silnych emocji i osobistego stosunku do sprawy zawsze pojawiała się ta perfidna wątpliwość.
Nie łudził się, że Celine nie dostrzega jego podkrążonych oczu i całej masy pozostawionych w zlewie kubków po kawie. Pił jej tyle w ciągu tygodnia ile normalnie starczyłoby im na miesiąc; wkrótce zupełnie im jej zabraknie, ale jeżeli dzięki temu dłużej wytrzymywał bez snu, to była to cena, na którą tymczasowo czuł się gotów.
Tej nocy jednak nie musiał się mierzyć z robieniem dobrej miny do złej gry; nie musiał udawać, że jedzenie smakuje mu tak jak zawsze i jest po prostu przeziębiony. Celine spała poza domem, a Elric, jak to miał ostatnio w zwyczaju, wyszedł na wieczorny spacer.
Słońce zaszło już dawno, większość mieszkańców Doliny pochowała się w domach, bo zbliżała się godzina policyjna, mało kto też ważył się na takie samotne wyprawy obrzeżami miasteczka. Elricowi było jednak wyjątkowo wszystko jedno. Wsłuchiwał się w dźwięki sennej natury, obserwował niebo i ze zmarszczonymi brwiami próbował coś z niego wyczytać. Ale nigdy nie był w tym dobry. Unikał wróżbiarstwa jak ognia, przynajmniej do całkiem niedawna. Teraz byłby chyba w stanie sięgnąć po wszystko, wystarczająco zdesperowany.
Zbliżał się zresztą do domu kogoś, kto mógłby mu w tym pomóc; ale gdy zobaczył kobiecą sylwetkę w ogrodzie niewielkiego domu w pierwszej chwili poczuł wyrzuty sumienia, nie ulgę.
- Hej - zapowiedział się na tyle głośno, by nie pomyślała, że próbuje ją zajść, ale i na tyle cicho, by nie poniosło się to po najbliższej ulicy. Podszedł do płotu i oparł się na nim częściowo, z trudem przywołując na usta uśmiech, który równie szybko zniknął. - Też nie możesz zasnąć?
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 2 z 2 • 1, 2
Za domem
Szybka odpowiedź