Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Bagna Brenyn
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Bagna Brenyn
Bagna Brenyn znajdują się w północnej części hrabstwa, na terenie Forest of Bowland – oraz w bliskim sąsiedztwie wioski o tej samej nazwie. Składa się na nie kilkanaście kilometrów kwadratowych wyjątkowo zdradliwych, leśnych mokradeł, których znakiem rozpoznawczym jest barwa: zacienione splecionymi gęsto gałęziami, głębokie jeziorka, wydają się być zupełnie czarne, nie licząc pojawiających się od czasu do czasu nad powierzchnią błędnych ogników.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
The member 'Rigel Black' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 40
'k100' : 40
Nieświadomie sam również pochylił się w stronę mężczyzny, chłonąc kolejną tajemnicę z łagodnym uśmiechem, który pojawił się na jego ustach, kiedy zaczął sobie wyobrażać wiekowe drzewa Lancashire, wprawione w ruch potężną magią natury, posiadające własną świadomość, niemalże ludzką osobowość. Mimowolnie zaczął zastanawiać się, co sprawiło, że lokalni mieszkańcy dali życie tej właśnie historii; mawiają, że w każdej legendzie jest ziarno prawdy, ale jeśli tak, to dziś umykało mu ono całkowicie - co niczego tak naprawdę nie zmieniało w odbiorze, bo słuchał tej opowieści wciąż z takim samym zainteresowaniem. Drgnął nieznacznie, kiedy dłonie sprzedawcy uderzyły o blat; wytwórca nalewek zdawał się coraz bardziej wczuwać w narrację, dla niego chyba również nie miało znaczenia to, ile jest prawdy w jego słowach - liczyła się sama atmosfera, którą zaczarować potrafił słuchacza. Gawędziarskich umiejętności nie można mu było odmówić.
- Zapamiętam pana imię, z całą pewnością wspomnę znajomym, gdzie i do kogo trzeba się udać po najlepsze nalewki - obiecał, jednocześnie sięgając wolną ręką po starą sakiewkę, którą krył w kieszeni spodni - ale nie mogę zgodzić się na to, żeby polecenie było jedyną formą zapłaty - to byłoby nieuczciwe względem mężczyzny, który był tu przecież tego dnia, by zarobić pieniądze na utrzymanie swoje i swej rodziny; zajrzał do sakiewki, upewniając się co do kwoty, która się w niej znajdowała - akurat tyle, aby kupić trzy sztuki - chciałbym wziąć ze sobą trzy buteleczki, dobrze się nimi zaopiekuję - co najmniej jedna nie przetrwa pewnie najbliższych godzin, wszystko wskazywało na to, że mieszkańcy Lancashire naprawdę potrafią się bawić; liczył na tańce wokół ogniska do samego rana, na świat rozmywający się w alkoholowej beztrosce i noc, w trakcie której nie będzie myślał o niczym innym niż o miejscowych legendach i zwykłej zabawie. - Zwodniki? - wyrwało mu się jeszcze, gdy sięgał po ostatnią monetę; nie wiedział, czym były zwodniki, chyba nigdy o nich nie słyszał, a nie potrafił przejść obojętnie obok czegoś, co pozostawało dla niego niejasne. - Proszę, to dla pana - wtrącił, przekazując należną zapłatę - bardzo dziękuję za... zdradzenie mi sekretu pańskich nalewek - wypowiadając ostatnie słowo zerknął kontrolnie na Bettie; a potem uśmiechnął się niewinnie do Reggiego. Kolejna tajemnica, którą dzielili we dwóch.
Zamaskował zdziwienie, gdy Rhennard wspomniał o tym, że kupił łowieckie trofeum; a może źle go zrozumiał? Istotniejsze było jednak to, że Rhenny zdawał się być czymś wyraźnie strapiony, myślami chyba znajdował się gdzieś dalej. Zaraz też u ich boku pojawiła się Millicenta, w pierwszym odruchu, ze względu na zaistniałą sytuację, to właśnie na niej skupił swoją uwagę; lecz zelżał uścisk na jego przedramieniu, stosunkowo szybko poczuła się więc chyba lepiej. Zbawienny podmuch chłodniejszego powietrza rozwiał jej włosy, on sam przyjął dotyk chłodu z wdzięcznością, choć bez wątpienia trudno porównać warunki panujące tutaj z tymi w namiocie.
- Dziękuję - rzucił z wątłym, zmartwionym uśmiechem, sięgając po szklankę wody, by podać ją Goshawk - wypij to, Millie - zamierzał tego dopilnować, nie zważając na to, że próbowała ich usilnie przekonać, że nic jej nie było.
- Lord Rhennard Abbott, człowiek o złotym sercu, największy przyjaciel zwierząt i magicznych stworzeń, opiekun w rezerwacie znikaczy - zaczął od przedstawienia przyjaciela, ze względu na przynależny mu lordowski tytuł - i Millicenta Goshawk, wróżbitka z Doliny Godryka, twórczyni kadzideł, prawdopodobnie to ona zawyża ceny herbaty w Somerset, bo potrzebuje jej na fusy w horrendalnych ilościach - nie dopowiedział już, w ramach serdecznej porcji uszczypliwości, że na co dzień wygląda tylko odrobinę mniej ekstrawagancko, ale taki już przecież przywilej demaskatorki przyszłości - kto chciałby znaleźć się w domu wróżbitki, która ma na sobie szatę rodem z korytarzy Ministerstwa?
Spektakl zaraz się zaczyna otrzeźwiło go szybko; nerwowo poprawił dwa woreczki, które wciąż trzymał w lewej ręce, i zerknął w stronę sceny. Faktycznie, zupełnie stracił rachubę czasu, powinien był dotrzeć tam już dawno temu, pewnie by się to udało, gdyby nie przystanek przy nalewkach. Cena ciekawości.
- Naprawdę warto - mówiąc to, zerknął w stronę Rhennarda, by upewnić się, czy lorda nie gonią obowiązki, obrzucił też raz jeszcze uważnym spojrzeniem Millicentę, sprawdzając, czy już w porządku; jeśli zrobiłoby się jej ponownie duszno, przeciskanie się przez zgromadzony tłum byłoby najgorszym z wariantów - moglibyśmy usiąść bądź stanąć z tyłu, gdybyś poczuła się nie najlepiej, nie będziemy mieli problemu, by się oddalić, żebyś mogła zaczerpnąć świeżego powietrza - szkło butelek zaczęło pobrzękiwać cicho, gdy na czas przemieszczania się włożył je do wypełnionych tkaninami woreczków; nie miał jak inaczej ich wziąć - serdecznie zapraszam też państwa na degustację - dodał, celowo potrząsając woreczkiem tak, by zabrzęczeć głośniej. Dla żadnego z towarzyszącej mu dwójki nie było tajemnicą, co przed chwilą tam schował. Na razie jednak ruszyli przed siebie, by ominąć ostatnie stragany i dotrzeć w pobliże głównej atrakcji wieczoru.
- Może tutaj, w środku? - zaproponował, kiedy znaleźli się bliżej sceny, nieopodal zgromadzonych; nie mieli już szans, żeby wypatrzeć cokolwiek na przodach, acz ze względu na Millie i tak nie powinni się tam przeciskać. - Wybaczcie mi, ale obiecałem, że przed rozpoczęciem przedstawienia dostarczę zgubę, której mogą potrzebować występujący, odniosę to tylko, zajmijcie mi, proszę, miejsce - najchętniej zostałby z nimi, lecz nie mógł przecież zignorować prośby Penny; chciał obejść zgromadzonych bokiem, szybkim krokiem, i podejść do sceny od tyłu. Tak też zrobił, o ile nie napotkał po drodze żadnych komplikacji. Buteleczki zostawił w jednej z drewnianych skrzynek, tuż obok szpargałów i położonej tam kilka godzin temu miotły; schował je na dno, tak, by nie rzuciły się czasem w oczy spragnionym procentów. Ze zgubą, natomiast, udał się w poszukiwaniu Penny bądź współpracujących z nią osób.
- Jestem, przepraszam, że tak w ostatniej chwili, tylko te dwa woreczki zostały na wozie, mam nadzieję, że to wszystko - przekazał je komuś z organizatorów, przy okazji rozglądając się z ciekawością po trwających przygotowaniach - czy mogę jakoś pomóc? - dopytał; być może zaszła taka potrzeba, by coś jeszcze zmienić w którymś z kostiumów, na ostatnią chwilę, bądź by pomóc w inny sposób - jeśli nie, to ruszył z powrotem w stronę Millicenty i Rhannarda, zahaczając uprzednio o tymczasową skrytkę, by wyjąć z niej jedną z nalewek.
/ chciałabym kupić trzy buteleczki; dwie za 10pm, a za pierwszą chciałabym zapłacić chociaż 5pm, odpisałam wszystko ze skrytki<3
ponadto prosimy z Millicentą i Rhennardem o zajęcie trzech miejsc z tyłu, pośrodku; stojących, bądź siedzących, jeśli jeszcze jakieś zostały
nie jestem też pewna, czy dam radę odnieść drobiazgi i wrócić na miejsce, jeśli jednak jest taka szansa, to od razu chciałabym dołączyć do Millicenty i Rhennarda; chyba że Laurency jest potrzebny przy scenie, wtedy tam też zostanie, przepraszam za chaos<3
- Zapamiętam pana imię, z całą pewnością wspomnę znajomym, gdzie i do kogo trzeba się udać po najlepsze nalewki - obiecał, jednocześnie sięgając wolną ręką po starą sakiewkę, którą krył w kieszeni spodni - ale nie mogę zgodzić się na to, żeby polecenie było jedyną formą zapłaty - to byłoby nieuczciwe względem mężczyzny, który był tu przecież tego dnia, by zarobić pieniądze na utrzymanie swoje i swej rodziny; zajrzał do sakiewki, upewniając się co do kwoty, która się w niej znajdowała - akurat tyle, aby kupić trzy sztuki - chciałbym wziąć ze sobą trzy buteleczki, dobrze się nimi zaopiekuję - co najmniej jedna nie przetrwa pewnie najbliższych godzin, wszystko wskazywało na to, że mieszkańcy Lancashire naprawdę potrafią się bawić; liczył na tańce wokół ogniska do samego rana, na świat rozmywający się w alkoholowej beztrosce i noc, w trakcie której nie będzie myślał o niczym innym niż o miejscowych legendach i zwykłej zabawie. - Zwodniki? - wyrwało mu się jeszcze, gdy sięgał po ostatnią monetę; nie wiedział, czym były zwodniki, chyba nigdy o nich nie słyszał, a nie potrafił przejść obojętnie obok czegoś, co pozostawało dla niego niejasne. - Proszę, to dla pana - wtrącił, przekazując należną zapłatę - bardzo dziękuję za... zdradzenie mi sekretu pańskich nalewek - wypowiadając ostatnie słowo zerknął kontrolnie na Bettie; a potem uśmiechnął się niewinnie do Reggiego. Kolejna tajemnica, którą dzielili we dwóch.
Zamaskował zdziwienie, gdy Rhennard wspomniał o tym, że kupił łowieckie trofeum; a może źle go zrozumiał? Istotniejsze było jednak to, że Rhenny zdawał się być czymś wyraźnie strapiony, myślami chyba znajdował się gdzieś dalej. Zaraz też u ich boku pojawiła się Millicenta, w pierwszym odruchu, ze względu na zaistniałą sytuację, to właśnie na niej skupił swoją uwagę; lecz zelżał uścisk na jego przedramieniu, stosunkowo szybko poczuła się więc chyba lepiej. Zbawienny podmuch chłodniejszego powietrza rozwiał jej włosy, on sam przyjął dotyk chłodu z wdzięcznością, choć bez wątpienia trudno porównać warunki panujące tutaj z tymi w namiocie.
- Dziękuję - rzucił z wątłym, zmartwionym uśmiechem, sięgając po szklankę wody, by podać ją Goshawk - wypij to, Millie - zamierzał tego dopilnować, nie zważając na to, że próbowała ich usilnie przekonać, że nic jej nie było.
- Lord Rhennard Abbott, człowiek o złotym sercu, największy przyjaciel zwierząt i magicznych stworzeń, opiekun w rezerwacie znikaczy - zaczął od przedstawienia przyjaciela, ze względu na przynależny mu lordowski tytuł - i Millicenta Goshawk, wróżbitka z Doliny Godryka, twórczyni kadzideł, prawdopodobnie to ona zawyża ceny herbaty w Somerset, bo potrzebuje jej na fusy w horrendalnych ilościach - nie dopowiedział już, w ramach serdecznej porcji uszczypliwości, że na co dzień wygląda tylko odrobinę mniej ekstrawagancko, ale taki już przecież przywilej demaskatorki przyszłości - kto chciałby znaleźć się w domu wróżbitki, która ma na sobie szatę rodem z korytarzy Ministerstwa?
Spektakl zaraz się zaczyna otrzeźwiło go szybko; nerwowo poprawił dwa woreczki, które wciąż trzymał w lewej ręce, i zerknął w stronę sceny. Faktycznie, zupełnie stracił rachubę czasu, powinien był dotrzeć tam już dawno temu, pewnie by się to udało, gdyby nie przystanek przy nalewkach. Cena ciekawości.
- Naprawdę warto - mówiąc to, zerknął w stronę Rhennarda, by upewnić się, czy lorda nie gonią obowiązki, obrzucił też raz jeszcze uważnym spojrzeniem Millicentę, sprawdzając, czy już w porządku; jeśli zrobiłoby się jej ponownie duszno, przeciskanie się przez zgromadzony tłum byłoby najgorszym z wariantów - moglibyśmy usiąść bądź stanąć z tyłu, gdybyś poczuła się nie najlepiej, nie będziemy mieli problemu, by się oddalić, żebyś mogła zaczerpnąć świeżego powietrza - szkło butelek zaczęło pobrzękiwać cicho, gdy na czas przemieszczania się włożył je do wypełnionych tkaninami woreczków; nie miał jak inaczej ich wziąć - serdecznie zapraszam też państwa na degustację - dodał, celowo potrząsając woreczkiem tak, by zabrzęczeć głośniej. Dla żadnego z towarzyszącej mu dwójki nie było tajemnicą, co przed chwilą tam schował. Na razie jednak ruszyli przed siebie, by ominąć ostatnie stragany i dotrzeć w pobliże głównej atrakcji wieczoru.
- Może tutaj, w środku? - zaproponował, kiedy znaleźli się bliżej sceny, nieopodal zgromadzonych; nie mieli już szans, żeby wypatrzeć cokolwiek na przodach, acz ze względu na Millie i tak nie powinni się tam przeciskać. - Wybaczcie mi, ale obiecałem, że przed rozpoczęciem przedstawienia dostarczę zgubę, której mogą potrzebować występujący, odniosę to tylko, zajmijcie mi, proszę, miejsce - najchętniej zostałby z nimi, lecz nie mógł przecież zignorować prośby Penny; chciał obejść zgromadzonych bokiem, szybkim krokiem, i podejść do sceny od tyłu. Tak też zrobił, o ile nie napotkał po drodze żadnych komplikacji. Buteleczki zostawił w jednej z drewnianych skrzynek, tuż obok szpargałów i położonej tam kilka godzin temu miotły; schował je na dno, tak, by nie rzuciły się czasem w oczy spragnionym procentów. Ze zgubą, natomiast, udał się w poszukiwaniu Penny bądź współpracujących z nią osób.
- Jestem, przepraszam, że tak w ostatniej chwili, tylko te dwa woreczki zostały na wozie, mam nadzieję, że to wszystko - przekazał je komuś z organizatorów, przy okazji rozglądając się z ciekawością po trwających przygotowaniach - czy mogę jakoś pomóc? - dopytał; być może zaszła taka potrzeba, by coś jeszcze zmienić w którymś z kostiumów, na ostatnią chwilę, bądź by pomóc w inny sposób - jeśli nie, to ruszył z powrotem w stronę Millicenty i Rhannarda, zahaczając uprzednio o tymczasową skrytkę, by wyjąć z niej jedną z nalewek.
/ chciałabym kupić trzy buteleczki; dwie za 10pm, a za pierwszą chciałabym zapłacić chociaż 5pm, odpisałam wszystko ze skrytki<3
ponadto prosimy z Millicentą i Rhennardem o zajęcie trzech miejsc z tyłu, pośrodku; stojących, bądź siedzących, jeśli jeszcze jakieś zostały
nie jestem też pewna, czy dam radę odnieść drobiazgi i wrócić na miejsce, jeśli jednak jest taka szansa, to od razu chciałabym dołączyć do Millicenty i Rhennarda; chyba że Laurency jest potrzebny przy scenie, wtedy tam też zostanie, przepraszam za chaos<3
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
W otaczającej mnie radości, bijącej z tłumnie zgromadzonych ludzi, nie umiałem znaleźć dla siebie miejsca. Cieszyłem się na realizację podobnej inicjatywy — czasu świętowania i wytchnienia, radość tych ludzi rozgrzewała moje umęczone serce, ale frustrowała mnie nieodzowna myśl, że kiedyś podszedłbym do tego z większym entuzjazmem; że kiedyś byłem inną osobą. Nader pogodną, rozrywkową i zaradną, pozbawioną tych bezsensownych wahań nastrojów, które za mrugnięciem oka potrafiły wyssać ze mnie pozytywne emocje, jakbym doznał pocałunku dementora. Uwagę od tych myśli odwracała dziś Thalia, która samą obecnością dodawała mi komfortu, jak również myśl, że na miejscu znajdowało się więcej bliskich mi osób, które planowałem odwiedzić po obejrzeniu inscenizacji. Dzięki temu wewnętrzna bitwa o cząstkę radości przechylała się na szalę optymizmu i przyćmiła demony, pozwalając przez chwilę po prostu dobrze się bawić. — Dziękuję, to naprawdę wiele dla mnie znaczy... tego postaram się nie zepsuć. Miłego letniego przesilenia — uśmiechnąłem się żałośnie, zastanawiając się, jak mogłem jej zrekompensować ten wydatek, ale wkrótce wpadł mi do głowy pewien pomysł. Odebrałem od niej prezent i schowałem go w kieszeń, a chwilę później znajdowaliśmy się już pod sceną, gdzie ze szkicownikiem i ołówkiem w dłoni zacząłem rysować pierwsze kontury swojego skromnego dzieła.
Starałem się zachować podzielność uwagi, z zainteresowaniem wsłuchując się w wystąpienie prowadzącego. Gdzieś obok zabrzęczał mi dźwięk biżuterii, na który instynktownie odwróciłem wzrok, dostrzegając Millie, do której pomachałem z sympatycznym uśmiechem. W tak scenicznym makijażu wyglądała osobliwie, tajemniczo, intrygująco; gdybym nie wiedział, kto wróżył w namiocie — na pewno bym jej nie rozpoznał. Nie wypadało mi przyglądać się jej zbyt długo, więc wróciłem wzrokiem do sceny... ale przysłonił mi ją widok wystrzelonej w górę dłoni Thalii. — Czekaj, co robisz? — podjąłem zdezorientowany, zasłaniając zrazu swój szkicownik, choć niepotrzebnie, bo nie zdążyłem jeszcze niczego narysować. — Nie, nie — odparłem z wahaniem na jej propozycję. — To nie jest dobry pomysł — spojrzałem na nią wzrokiem niegotowym, lecz prawda była taka, że zostałem przysłowiowo wywołany do tablicy. Kierując się wyłącznie myślą, by nie przynieść jej zawodu, mozolnie zacząłem podnosić się z miejsca, ale entuzjazmu nie było w tym zbyt wiele. W tym samym czasie usłyszałem jeszcze krzyk innego męskiego ochotnika, toteż wybór zostawiłem w rękach burmistrza, który pewnie zwrócił uwagę na obu z nas.
rzucam k100 na udział w inscenizacji
Starałem się zachować podzielność uwagi, z zainteresowaniem wsłuchując się w wystąpienie prowadzącego. Gdzieś obok zabrzęczał mi dźwięk biżuterii, na który instynktownie odwróciłem wzrok, dostrzegając Millie, do której pomachałem z sympatycznym uśmiechem. W tak scenicznym makijażu wyglądała osobliwie, tajemniczo, intrygująco; gdybym nie wiedział, kto wróżył w namiocie — na pewno bym jej nie rozpoznał. Nie wypadało mi przyglądać się jej zbyt długo, więc wróciłem wzrokiem do sceny... ale przysłonił mi ją widok wystrzelonej w górę dłoni Thalii. — Czekaj, co robisz? — podjąłem zdezorientowany, zasłaniając zrazu swój szkicownik, choć niepotrzebnie, bo nie zdążyłem jeszcze niczego narysować. — Nie, nie — odparłem z wahaniem na jej propozycję. — To nie jest dobry pomysł — spojrzałem na nią wzrokiem niegotowym, lecz prawda była taka, że zostałem przysłowiowo wywołany do tablicy. Kierując się wyłącznie myślą, by nie przynieść jej zawodu, mozolnie zacząłem podnosić się z miejsca, ale entuzjazmu nie było w tym zbyt wiele. W tym samym czasie usłyszałem jeszcze krzyk innego męskiego ochotnika, toteż wybór zostawiłem w rękach burmistrza, który pewnie zwrócił uwagę na obu z nas.
rzucam k100 na udział w inscenizacji
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Garfield Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 69
'k100' : 69
James się wahał; zdawał sobie sprawę, że ucieczka z jarmarku pełnego ludzi z całą pewnością wywołałaby popłoch, a już na pewno nie przeszłaby niezauważona obok zaalarmowanego właściciela aetonana – ale jednocześnie była możliwa; gdyby rzucił się w galop, prawdopodobnie nikt nie zdążyłby go zatrzymać. Świadomy, że wierzchowiec należał do mężczyzny i jego rodziny, porzucił jednak myśl o kradzieży, zamiast tego kierując się w stronę płonących wysoko ognisk. Aetonan zrozumiał jego intencje, ruszył do przodu posłusznie, po chwili przyspieszając; gdzieś z tyłu do uszu Jamesa dobiegł okrzyk, jeden, a potem drugi – zginęły jednak w szumie wiatru w uszach; rześkie powietrze przyjemnie chłodziło rozgrzane od duchoty policzki czarodzieja, ogniska były coraz bliżej – część z bawiących się wokół nich ludzi zauważyła już mknącego w ich stronę, dużego wierzchowca, niektórzy poderwali się z ławeczek, inni po prostu się zatrzymali, spoglądając na niego z zaskoczeniem. Czekający pod sceną widzowie zaczęli odwracać się przez ramię, chcąc sprawdzić, gdzie leżało źródło zamieszania – James jednak pozostawał niewidzialny, wszystko wskazywało więc na to, że zwierzę zwyczajnie zostało spłoszone. Na rozkaz niewidocznego jeźdźca zatrzymało się gwałtownie tuż przy pierwszym z ognisk, gdzie James zsunął się gładko z grzbietu. W stronę aetonana już biegł właściciel stoiska ze słodyczami oraz kobieta, której James wcześniej nie widział, a po piętach dreptała im dziewczynka, wykrzykując imię wierzchowca (”Ognistogrzywy!”). Żadne z nich nie dostrzegło jednak winowajcy, James mógł bez przeszkód pokonać ostatnie metry dzielące go od Neali, żeby wpaść z impetem w niczego niespodziewającego się chłopaka.
Charlie rozpogodził się wyraźnie, gdy Neala się zaśmiała; na jego twarzy pojawiła się ulga, zniknęło za to zakłopotanie. – Załatwiliśmy – przytaknął, również uśmiechając się szeroko. – Nigdy nie zrobiłbym tego specjalnie – potwierdził też po chwili, poważniej. Gdy Neala uniosła dłonie do twarzy, żeby poprawić wianek, Charlie zatrzymał się, wyciągając rękę, palcami sięgając jej włosów – ale zawahał się w ostatniej chwili i zmieszał wyraźnie, po czym cofnął szybko dłoń. – Tam… Trochę trawy ci się jeszcze zaplątało – wyjaśnił, podczas gdy na policzki wypłynął mu rumieniec.
Propozycja Neali spotkała się z entuzjazmem. – Wspaniale, to chodźmy – zgodził się chłopiec, odwracając się w stronę pierwszego z ognisk, ale zanim zdążyłby odpowiedzieć na pytanie o samopoczucie, tuż obok zapanowało zamieszanie. Neala usłyszała krzyki, a jeśli spróbowała je zlokalizować, dostrzegła biegnącego w stronę ognisk aetonana. Za nim podążało kilka osób, inni wychylali się, żeby przyjrzeć się temu, co się działo; przez moment wydawało się, że zwierzę wbiegnie w płomienie, zatrzymało się jednak w ostatniej chwili. A później stało się coś jeszcze dziwniejszego – stojący tuż obok Neali Charlie krzyknął krótko, z zaskoczeniem, po czym stracił równowagę i poleciał w bok, jakby oberwał niewerbalnym everte stati. Upadł ciężko, kompletnie nie spodziewając się ataku, nawet nie próbował się bronić. Z ust wydarło mu się przekleństwo, przewrócił się na plecy, zaraz potem podrywając się do pozycji siedzącej i rozglądając się w poszukiwaniu wroga. – Który to?! – krzyknął, dźwigając się z ziemi. Najbliżej byli jego znajomi, którzy na widok upadku wybuchnęli śmiechem – teraz jednak spoważnieli.
– No co ty, stary… – zaczął Winston, ale Charlie już szedł szybkim krokiem w jego stronę, jakby zapominając zupełnie o Neali. Policzki mu płonęły, nie słuchał uspokajających nawoływań przyjaciół – obiema dłońmi chwycił za przód koszuli chłopaka.
– Tak cię to bawi, co?! – krzyknął. Robert i Sam podbiegli do niego, starając się odciągnąć ich od siebie.
Millicenta, Rhennard i Laurence dotarli do tylnych rzędów ławek bez przeszkód, kiedy już jednak mieli zająć miejsca, ich uwagę również zwróciło zamieszanie, które nagle zapanowało w pobliżu ognisk i straganów. Jeśli odwrócili się za siebie, zdołali dostrzec aetonana, który najwyraźniej uciekł swojemu właścicielowi. Kilku czarodziejów wstało z ławek, żeby sprawdzić, co dokładnie się stało i upewnić się, że ich stoiska nie ucierpiały – zwalniając tym samym niemal cały rząd mniej więcej pośrodku widowni. Chociaż przedstawienie miało lada moment się zacząć, Laurence zdążył jeszcze zajrzeć na moment do namiotu dla organizatorów; gdy zapytał, czy było coś, w czym mógłby pomóc, z sąsiedniego pomieszczenia wyszła Penny, na ramionach trzymając naręcze kostiumów. – Wszystko już mamy gotowe, idź i pamiętaj, żeby głośno oklaskać dzieciaki! – fuknęła na niego, zaraz potem odwracając się i zmierzając w stronę sceny.
Rigel dotarł pod scenę, gdy burmistrz już przemawiał – pozostało mu więc wsunięcie się na jedną z ławek z tyłu. Kiedy padło pytanie o ochotników, jako pierwsza w górę poderwała się Thalia – i prawdopodobnie dlatego uwaga zwróciła się również na Garfielda; uniesiona w górę ręka Rigela została dostrzeżona na końcu. – No, to proszę, państwo z przodu – zapraszam do namiotu – odezwał się burmistrz. Z namiotu, o którym mówił, wysunęła się młoda dziewczyna, która gestem wskazała obu czarodziejom drogę do środka, gdzie szybko zostali przywołani przez młodego mężczyznę. – Proszę, załóżcie to – powiedział do nich, wręczając każdemu po białej, sięgającej ziemi, zwiewnej pelerynie – którą pod szyją można było spiąć mieniącą się, srebrną broszą w kształcie liścia. – Zaczekajcie przy scenie, stamtąd będziecie mogli obserwować całe przedstawienie – jak tylko damy wam znak, wejdziecie na podwyższenie z aktorami. Tam są rekwizyty – mówił dalej, wskazując na stolik stojący przy ścianie namiotu; leżały tam, ułożone starannie, wiązanki białych kwiatów. – Są nasączone specjalną miksturą, więc uważajcie, żeby nie zbliżyć się z nimi zanadto do ognia, musicie je w niego wrzucić – wtedy, kiedy zaczną to robić pozostali. No, powodzenia – dokończył, po czym odwrócił się na pięcie i popędził w inną część namiotu, pozostawiając Thalię i Garfielda samym sobie – z instrukcjami nie do końca jasnymi i klarownymi.
Miejsca na widowni w pierwszym i drugim rzędzie, zajmowane wcześniej przez Thalię i Garfielda, zostały puste – Rigel mógł, jeśli chciał, przesunąć się do przodu.
Nie więcej było jednak czasu – inscenizacja się zaczynała.
Scena wyglądała niezwykle – i z całą pewnością musiała być zaczarowana. Najlepiej widzieli to znajdujący się najbliżej, Garfield oraz Thalia, ale również pozostali – siedzący w środkowych rzędach lub stojący z tyłu – mogli odnieść wrażenie, że na podwyższenie przeniesiono kawałek prawdziwego lasu. Stworzona z rekwizytów i magii iluzja sprawiała, że scenę – pokrytą poruszającą się łagodnie trawą – porastały drzewa, stare, sękate, pnące się w górę pnie, z których na wysokości około czterech metrów rozrastały się tworzące korony gałęzie. Tych nie było jednak widać w całości, konary i gęsto rosnące liście ginęły w czerni utkanego z magii nieba – odrobinę przypominającego zaczarowane sklepienie w Hogwarcie, choć w znacznie mniejszej skali. Tył sceny również był zaklęty; choć w rzeczywistości wisiała tam kurtyna, doskonale widoczna zza kulis, to oglądający mieli wrażenie, że las rozciągał się daleko do przodu – a nowi aktorzy wychodzili wprost spomiędzy drzew, nie zza ciężkiej kotary. Powietrzem poniosły się dźwięki lutni.
Jako pierwsza na scenie pojawiła się kobieta, czy raczej – dziewczyna, bo odgrywająca ją aktorka nie mogła mieć więcej niż szesnaście lat. Na sobie miała białą sukienkę, długą do ziemi i przewiązaną w pasie, na głowie – wianek upleciony z gałązek i białych, drobnych kwiatów. Włosy miała długie i bardzo jasne – a padające na nią z góry, z zaczarowanego sklepienia światło, sprawiało, że się mieniły. Zaczęła śpiewać, poruszając się między pniami, śpiewała roślinom – a te reagowały na jej melodyjny głos, zakwitając barwnymi pąkami. Później pojawił się młodzieniec, w pierwszej chwili ją wystraszył, sprawiając, że zamilkła – ale w kolejnych scenach spacerowali pomiędzy drzewami już razem, Brenyn wyglądała na radosną – ciągnąc ukochanego za rękę i pokazując mu niewidoczne dla pozostałych obrazy, na ziemi, na niebie. W końcu – gdy dźwięki lutni uniosły się, głośniejsze, niepokojące – dziewczyna spotkała się z młodzieńcem po raz ostatni, na złożonych w koszyczek dłoniach podając mu biały kwiat z dużymi, rozłożystymi płatkami, w środku którego znajdowały się usypane, czarne jagody. Czarodziej przyjął podarunek, po czym zniknął, zniknęła też Brenyn; muzyka stała się ponura, scena pociemniała, cienie rzucane przez pnie stały się długie i ciemne. Z głębi lasu wyszło więcej postaci, cztery zakapturzone, ubrane w ciemne płaszcze sylwetki przemieszczały się między drzewami, w których nagle zaczęły opadać kwiaty – te same, które zakwitły w reakcji na śpiew. Naprzeciw nim wyszli ubrani w białe stroje wojownicy, młodzi chłopcy i dziewczęta; jasne rozbłyski zasłoniły częściowo walkę, która się pomiędzy nimi rozpętała, choć oglądającym trudno było odgadnąć, czy były to prawdziwe zaklęcia. Postacie upadały na rosnącą na scenie trawę, jedna po drugiej – a chociaż działo się to bez rozlewu sztucznej krwi (na widowni było sporo dzieci), to towarzysząca potyczce muzyka nadawała jej dramatyzmu, tragizmu chwili. Upadający czarodzieje stopniowo wydawali się zmieniać, przeistaczać z ciał w cienie; czarna, kłębiąca się mgła unosiła się coraz wyżej, zasłaniając ich, drzewa, docierając aż do roziskrzonego gwiazdami nieba, i również te gwiazdy przysłaniając – wyglądały, jakby gasły, jedna po drugiej – aż nie zostało już nic – poza mrokiem.
Muzyka ucichła, zapanowała cisza; przez kilka lub kilkanaście długich sekund na scenie nie działo się nic – aż w końcu pośrodku ciemności pojawił się płomień. Najpierw maleńki, ledwie widoczny, jak zapałka – rozrastał się stopniowo, pęczniejąc, pnąc się w górę – aż wreszcie stał się ogniskiem, którego łuna oświetliła twarze stojących wokół niego ludzi. Wśród nich była Thalia i Garfield, choć stojąc po przeciwnych stronach ogniska, prawie nie widzieli swoich twarzy. Łącznie z nimi na scenie znajdował się tuzin postaci, dziewcząt i chłopców, którzy początkowo stali nieruchowo – ale gdy powietrze znów wypełniło się dźwiękami lutni, zaczęli przesuwać się wokół płomieni, obracając się w prostym tańcu. Zaczęli śpiewać, cicho, a później coraz głośniej, w miarę jak muzyka i taniec stawały się szybsze. Melodia była nieskomplikowana, choć wpadająca w ucho, układała się w powtarzane kilkakrotnie słowa:
Mroczne stwory, nocne mary,
silne was ściągają czary;
gdzie jesteście, tam i trwoga,
wojna was przygnała sroga!
Dzisiaj was się nie lękamy,
w Brenyn wiarę pokładamy,
ona w letnie przesilenie,
raz na zawsze przegna cienie!
Przy ostatnim wersie wyciągali dłonie, żeby wrzucić w ogień wiązanki kwiatów; płomienie unosiły się wyżej, rozpraszając stopniowo mroki. James, jeśli się przysłuchiwał, był w stanie zapamiętać dźwięki nieskomplikowanej melodii.
Ci siedzący względnie blisko sceny – w tym Laurence, Millicenta i Rhennard (oraz Rigel, jeśli zdecydował się zająć jedno ze zwolnionych miejsc) – widzieli jednak, że z ciemnością działo się też coś dziwnego; ta kotłująca się tuż przy trawie, zaczęła się przesuwać, przelewając się przez krawędź podwyższenia i spływając na dół, powoli, leniwie rozlewając się po ziemi, pełznąc w stronę pierwszych rzędów. Część wspinała się też w górę, spiralnymi mackami oplatając zaklęte w drzewa rekwizyty. Wszędzie na jarmarku oprócz muzyki i śpiewu dało się słyszeć szepty – ciche, trudne do wychwycenia, brzmiące w obcym języku, nakładające się na siebie. Prawdopodobnie były częścią inscenizacji, choć gdy dotarły do uszu Thalii, nieprzyjemny dreszcz przebiegł jej po plecach. Mogłaby przysiąc, że słyszała je już – w Sennej Dolinie.
James, wciąż znajdując się niedaleko pozostawionego w tyle aetonana, usłyszał za sobą głośne, zaniepokojone rżenie – a jeśli się odwrócił, zobaczył, że wierzchowiec był wyraźnie czymś przestraszony. Przestał słuchać próbujących go odciągnąć właścicieli, spróbował się wycofać, po czym uniósł w górę kopyta, rozkładając jednocześnie skrzydła; wyglądało na to, że lada moment miał stratować jeden ze straganów.
To tylko pierwsza część posta rozpoczynającego tę turę (naprawdę...), w pierwszej kolejności piszą Garfield i Thalia - później czekacie na post uzupełniający.
Pozostali, jeśli chcą podjąć jakąś akcję przed postem uzupełniającym, mogą to zrobić (nie muszą) - reagując na zdarzenia dziejące się wyłącznie przed podniesieniem kurtyny (wybór ochotników, bójka przy ogniskach, zamieszanie przy straganach). Podjęcie takiej akcji nie wpłynie na ilość akcji możliwych do wykonania po poście uzupełniającym.
Czas do postu uzupełniającego: 24 godziny.
To będzie ostatnia tura działania eliksiru kameleona.
W razie pytań - zapraszam. <3
Charlie rozpogodził się wyraźnie, gdy Neala się zaśmiała; na jego twarzy pojawiła się ulga, zniknęło za to zakłopotanie. – Załatwiliśmy – przytaknął, również uśmiechając się szeroko. – Nigdy nie zrobiłbym tego specjalnie – potwierdził też po chwili, poważniej. Gdy Neala uniosła dłonie do twarzy, żeby poprawić wianek, Charlie zatrzymał się, wyciągając rękę, palcami sięgając jej włosów – ale zawahał się w ostatniej chwili i zmieszał wyraźnie, po czym cofnął szybko dłoń. – Tam… Trochę trawy ci się jeszcze zaplątało – wyjaśnił, podczas gdy na policzki wypłynął mu rumieniec.
Propozycja Neali spotkała się z entuzjazmem. – Wspaniale, to chodźmy – zgodził się chłopiec, odwracając się w stronę pierwszego z ognisk, ale zanim zdążyłby odpowiedzieć na pytanie o samopoczucie, tuż obok zapanowało zamieszanie. Neala usłyszała krzyki, a jeśli spróbowała je zlokalizować, dostrzegła biegnącego w stronę ognisk aetonana. Za nim podążało kilka osób, inni wychylali się, żeby przyjrzeć się temu, co się działo; przez moment wydawało się, że zwierzę wbiegnie w płomienie, zatrzymało się jednak w ostatniej chwili. A później stało się coś jeszcze dziwniejszego – stojący tuż obok Neali Charlie krzyknął krótko, z zaskoczeniem, po czym stracił równowagę i poleciał w bok, jakby oberwał niewerbalnym everte stati. Upadł ciężko, kompletnie nie spodziewając się ataku, nawet nie próbował się bronić. Z ust wydarło mu się przekleństwo, przewrócił się na plecy, zaraz potem podrywając się do pozycji siedzącej i rozglądając się w poszukiwaniu wroga. – Który to?! – krzyknął, dźwigając się z ziemi. Najbliżej byli jego znajomi, którzy na widok upadku wybuchnęli śmiechem – teraz jednak spoważnieli.
– No co ty, stary… – zaczął Winston, ale Charlie już szedł szybkim krokiem w jego stronę, jakby zapominając zupełnie o Neali. Policzki mu płonęły, nie słuchał uspokajających nawoływań przyjaciół – obiema dłońmi chwycił za przód koszuli chłopaka.
– Tak cię to bawi, co?! – krzyknął. Robert i Sam podbiegli do niego, starając się odciągnąć ich od siebie.
Millicenta, Rhennard i Laurence dotarli do tylnych rzędów ławek bez przeszkód, kiedy już jednak mieli zająć miejsca, ich uwagę również zwróciło zamieszanie, które nagle zapanowało w pobliżu ognisk i straganów. Jeśli odwrócili się za siebie, zdołali dostrzec aetonana, który najwyraźniej uciekł swojemu właścicielowi. Kilku czarodziejów wstało z ławek, żeby sprawdzić, co dokładnie się stało i upewnić się, że ich stoiska nie ucierpiały – zwalniając tym samym niemal cały rząd mniej więcej pośrodku widowni. Chociaż przedstawienie miało lada moment się zacząć, Laurence zdążył jeszcze zajrzeć na moment do namiotu dla organizatorów; gdy zapytał, czy było coś, w czym mógłby pomóc, z sąsiedniego pomieszczenia wyszła Penny, na ramionach trzymając naręcze kostiumów. – Wszystko już mamy gotowe, idź i pamiętaj, żeby głośno oklaskać dzieciaki! – fuknęła na niego, zaraz potem odwracając się i zmierzając w stronę sceny.
Rigel dotarł pod scenę, gdy burmistrz już przemawiał – pozostało mu więc wsunięcie się na jedną z ławek z tyłu. Kiedy padło pytanie o ochotników, jako pierwsza w górę poderwała się Thalia – i prawdopodobnie dlatego uwaga zwróciła się również na Garfielda; uniesiona w górę ręka Rigela została dostrzeżona na końcu. – No, to proszę, państwo z przodu – zapraszam do namiotu – odezwał się burmistrz. Z namiotu, o którym mówił, wysunęła się młoda dziewczyna, która gestem wskazała obu czarodziejom drogę do środka, gdzie szybko zostali przywołani przez młodego mężczyznę. – Proszę, załóżcie to – powiedział do nich, wręczając każdemu po białej, sięgającej ziemi, zwiewnej pelerynie – którą pod szyją można było spiąć mieniącą się, srebrną broszą w kształcie liścia. – Zaczekajcie przy scenie, stamtąd będziecie mogli obserwować całe przedstawienie – jak tylko damy wam znak, wejdziecie na podwyższenie z aktorami. Tam są rekwizyty – mówił dalej, wskazując na stolik stojący przy ścianie namiotu; leżały tam, ułożone starannie, wiązanki białych kwiatów. – Są nasączone specjalną miksturą, więc uważajcie, żeby nie zbliżyć się z nimi zanadto do ognia, musicie je w niego wrzucić – wtedy, kiedy zaczną to robić pozostali. No, powodzenia – dokończył, po czym odwrócił się na pięcie i popędził w inną część namiotu, pozostawiając Thalię i Garfielda samym sobie – z instrukcjami nie do końca jasnymi i klarownymi.
Miejsca na widowni w pierwszym i drugim rzędzie, zajmowane wcześniej przez Thalię i Garfielda, zostały puste – Rigel mógł, jeśli chciał, przesunąć się do przodu.
Nie więcej było jednak czasu – inscenizacja się zaczynała.
Scena wyglądała niezwykle – i z całą pewnością musiała być zaczarowana. Najlepiej widzieli to znajdujący się najbliżej, Garfield oraz Thalia, ale również pozostali – siedzący w środkowych rzędach lub stojący z tyłu – mogli odnieść wrażenie, że na podwyższenie przeniesiono kawałek prawdziwego lasu. Stworzona z rekwizytów i magii iluzja sprawiała, że scenę – pokrytą poruszającą się łagodnie trawą – porastały drzewa, stare, sękate, pnące się w górę pnie, z których na wysokości około czterech metrów rozrastały się tworzące korony gałęzie. Tych nie było jednak widać w całości, konary i gęsto rosnące liście ginęły w czerni utkanego z magii nieba – odrobinę przypominającego zaczarowane sklepienie w Hogwarcie, choć w znacznie mniejszej skali. Tył sceny również był zaklęty; choć w rzeczywistości wisiała tam kurtyna, doskonale widoczna zza kulis, to oglądający mieli wrażenie, że las rozciągał się daleko do przodu – a nowi aktorzy wychodzili wprost spomiędzy drzew, nie zza ciężkiej kotary. Powietrzem poniosły się dźwięki lutni.
Jako pierwsza na scenie pojawiła się kobieta, czy raczej – dziewczyna, bo odgrywająca ją aktorka nie mogła mieć więcej niż szesnaście lat. Na sobie miała białą sukienkę, długą do ziemi i przewiązaną w pasie, na głowie – wianek upleciony z gałązek i białych, drobnych kwiatów. Włosy miała długie i bardzo jasne – a padające na nią z góry, z zaczarowanego sklepienia światło, sprawiało, że się mieniły. Zaczęła śpiewać, poruszając się między pniami, śpiewała roślinom – a te reagowały na jej melodyjny głos, zakwitając barwnymi pąkami. Później pojawił się młodzieniec, w pierwszej chwili ją wystraszył, sprawiając, że zamilkła – ale w kolejnych scenach spacerowali pomiędzy drzewami już razem, Brenyn wyglądała na radosną – ciągnąc ukochanego za rękę i pokazując mu niewidoczne dla pozostałych obrazy, na ziemi, na niebie. W końcu – gdy dźwięki lutni uniosły się, głośniejsze, niepokojące – dziewczyna spotkała się z młodzieńcem po raz ostatni, na złożonych w koszyczek dłoniach podając mu biały kwiat z dużymi, rozłożystymi płatkami, w środku którego znajdowały się usypane, czarne jagody. Czarodziej przyjął podarunek, po czym zniknął, zniknęła też Brenyn; muzyka stała się ponura, scena pociemniała, cienie rzucane przez pnie stały się długie i ciemne. Z głębi lasu wyszło więcej postaci, cztery zakapturzone, ubrane w ciemne płaszcze sylwetki przemieszczały się między drzewami, w których nagle zaczęły opadać kwiaty – te same, które zakwitły w reakcji na śpiew. Naprzeciw nim wyszli ubrani w białe stroje wojownicy, młodzi chłopcy i dziewczęta; jasne rozbłyski zasłoniły częściowo walkę, która się pomiędzy nimi rozpętała, choć oglądającym trudno było odgadnąć, czy były to prawdziwe zaklęcia. Postacie upadały na rosnącą na scenie trawę, jedna po drugiej – a chociaż działo się to bez rozlewu sztucznej krwi (na widowni było sporo dzieci), to towarzysząca potyczce muzyka nadawała jej dramatyzmu, tragizmu chwili. Upadający czarodzieje stopniowo wydawali się zmieniać, przeistaczać z ciał w cienie; czarna, kłębiąca się mgła unosiła się coraz wyżej, zasłaniając ich, drzewa, docierając aż do roziskrzonego gwiazdami nieba, i również te gwiazdy przysłaniając – wyglądały, jakby gasły, jedna po drugiej – aż nie zostało już nic – poza mrokiem.
Muzyka ucichła, zapanowała cisza; przez kilka lub kilkanaście długich sekund na scenie nie działo się nic – aż w końcu pośrodku ciemności pojawił się płomień. Najpierw maleńki, ledwie widoczny, jak zapałka – rozrastał się stopniowo, pęczniejąc, pnąc się w górę – aż wreszcie stał się ogniskiem, którego łuna oświetliła twarze stojących wokół niego ludzi. Wśród nich była Thalia i Garfield, choć stojąc po przeciwnych stronach ogniska, prawie nie widzieli swoich twarzy. Łącznie z nimi na scenie znajdował się tuzin postaci, dziewcząt i chłopców, którzy początkowo stali nieruchowo – ale gdy powietrze znów wypełniło się dźwiękami lutni, zaczęli przesuwać się wokół płomieni, obracając się w prostym tańcu. Zaczęli śpiewać, cicho, a później coraz głośniej, w miarę jak muzyka i taniec stawały się szybsze. Melodia była nieskomplikowana, choć wpadająca w ucho, układała się w powtarzane kilkakrotnie słowa:
Mroczne stwory, nocne mary,
silne was ściągają czary;
gdzie jesteście, tam i trwoga,
wojna was przygnała sroga!
Dzisiaj was się nie lękamy,
w Brenyn wiarę pokładamy,
ona w letnie przesilenie,
raz na zawsze przegna cienie!
Przy ostatnim wersie wyciągali dłonie, żeby wrzucić w ogień wiązanki kwiatów; płomienie unosiły się wyżej, rozpraszając stopniowo mroki. James, jeśli się przysłuchiwał, był w stanie zapamiętać dźwięki nieskomplikowanej melodii.
Ci siedzący względnie blisko sceny – w tym Laurence, Millicenta i Rhennard (oraz Rigel, jeśli zdecydował się zająć jedno ze zwolnionych miejsc) – widzieli jednak, że z ciemnością działo się też coś dziwnego; ta kotłująca się tuż przy trawie, zaczęła się przesuwać, przelewając się przez krawędź podwyższenia i spływając na dół, powoli, leniwie rozlewając się po ziemi, pełznąc w stronę pierwszych rzędów. Część wspinała się też w górę, spiralnymi mackami oplatając zaklęte w drzewa rekwizyty. Wszędzie na jarmarku oprócz muzyki i śpiewu dało się słyszeć szepty – ciche, trudne do wychwycenia, brzmiące w obcym języku, nakładające się na siebie. Prawdopodobnie były częścią inscenizacji, choć gdy dotarły do uszu Thalii, nieprzyjemny dreszcz przebiegł jej po plecach. Mogłaby przysiąc, że słyszała je już – w Sennej Dolinie.
James, wciąż znajdując się niedaleko pozostawionego w tyle aetonana, usłyszał za sobą głośne, zaniepokojone rżenie – a jeśli się odwrócił, zobaczył, że wierzchowiec był wyraźnie czymś przestraszony. Przestał słuchać próbujących go odciągnąć właścicieli, spróbował się wycofać, po czym uniósł w górę kopyta, rozkładając jednocześnie skrzydła; wyglądało na to, że lada moment miał stratować jeden ze straganów.
Pozostali, jeśli chcą podjąć jakąś akcję przed postem uzupełniającym, mogą to zrobić (nie muszą) - reagując na zdarzenia dziejące się wyłącznie przed podniesieniem kurtyny (wybór ochotników, bójka przy ogniskach, zamieszanie przy straganach). Podjęcie takiej akcji nie wpłynie na ilość akcji możliwych do wykonania po poście uzupełniającym.
Czas do postu uzupełniającego: 24 godziny.
To będzie ostatnia tura działania eliksiru kameleona.
W razie pytań - zapraszam. <3
Poderwała się z miejsca, jak zawsze gotowa do przekonania się o czymś nowym, spróbowania czegoś, na…w zasadzie na wszystko, co mogło wydawać się na tyle interesujące, że warto było się przekonać, czego to dokładnie dotyczyło. Nie sądziła, że Garfield poczuje się wyrwany jakoś do odpowiedzialności, a raczej spodziewała się, że będzie bardziej zainteresowany, nie zniechęcony, jednak kiedy spojrzała na niego, wydawała się zmartwiona jego spojrzeniem.
- Hej, przepraszam, nie chciałeś iść? – Pochyliła się w jego stronę, szepcząc cicho kiedy ruszali w stronę namiotów. Byli inni ochotnicy, na pewno, gdyby wolał, mógł jeszcze udać się na swoje miejsce i poprosić, aby wybrali kogoś innego. Chociaż niejako pasowało, że dwoje rudzielców zamierzało uświetnić wieczorny festiwal. Rozglądała się jeszcze niczym zainteresowany wszystkim pies, próbując zobaczyć co tylko może. I w tym momencie spoglądała jeszcze na przyjaciela, delikatnie łapiąc go za dłoń i ściskając lekko, dając znać, że wszystko powinno być w porządku.
- Dziękuję… - ostrożnie wślizgnęła się pod pelerynę, czując, jak ciąży jej nieco na ramionach, ale w ten przyjemny sposób. Zapięła ją jeszcze broszą, spoglądając z rozbawieniem na Weasleya i lekko się okręcając dookoła siebie, spoglądając na Garfielda kiedy on zakładał swoją pelerynę. – Wyglądasz…no hm…fajnie! – Chciała skomplementować go jakoś lepiej, ale chyba skończyło się to na niezręcznej zbitce słów. Odchrząknęła cicho, mogąc na szczęście skupić się na wiankach, które wskazano w ich kierunku. Czyżby swoimi białymi kwiatami dopasowała się do jakiegoś motywu, działającego na przestrzeni festiwalu.
- Eeee, czy ta mikstura nam coś zrobi? – Spojrzała jeszcze za burmistrzem, który chyba już wyszedł, bo poza nimi nie było nikogo w namiocie. Wzruszyła lekko ramionami, ostrożnie ujmując wianek przez materiał białego płaszcza, dopiero wtedy kierując się pod scenę, gdzie oglądać mogli najlepsze przedstawienie, które Brenyn miało do zaoferowania (chyba, nie widziała innych, ciężko było to określić, póki co mogła jedynie obserwować wszystko, co działo się na scenie).
Śledziła uważnie każdy gest i wszystko, co było przed nią, podziwiając ostrożnie dekoracje – chciała wręcz dotknąć znajdujących się przed nią traw i może korzeni drzew, dłonie jednak na całe szczęście miała zajęte wiankiem, nie ruszała więc niczego, obserwując młodą dziewczynę, która na scenie również zjawiła się w białych kwiatach. I gdy tak ją obserwowała, poczuła lekkie ukłucie smutku wobec historii, obserwując jej rozwój który wydawał się mimo wszystko za serce. Czasem nie było potrzeba słów aby wyczuć piękno, które kryło się za historią, a także smutek.
Niemal przegapiła moment, w którym powinna wyjść na scenę, w ostatniej chwili orientując się, że nadszedł czas, w którym powinna wejść na deski…trawę….cokolwiek, tam gdzie miała znaleźć się przed ogniskiem – wzrokiem szukała Garry’ego, którego ustawiono jednak po drugiej stronie, więc jego rysy znikały pod płomieniami. Bliskość ognia sprawiła, że jej policzki rozgrzały się, wykwitając czerwienią i sprawiając, że ledwie mogła patrzeć przed siebie. Dopiero wtedy reszta ruszyła, starała się więc naśladować ruchy otaczających ją osób, nucąc melodie której znać nie mogła, ale to znacznie lepsze niż próbować śpiewać nieznane jej wersy. Dopiero wtedy wysunęła jedną z dłoni spod peleryny, łapiąc wianek – i gdy reszta postanowiła wrzucić wianki do ogniska, podążyła za nimi, zachowując dystans i wrzucając kwiaty kiedy mogła spoglądać jak teraz płoną.
Patrzyła na płomienie z zaciekawieniem, spokojem, czekając, co się wydarzy, ale w tym momencie dreszcze przebiegł jej po plecach. Szepty które otoczyły ich wszystkich, przywiodły jej na myśl wspomnienia – chwyciła się za szyję, odruchowo wspominając ostatnie wydarzenia w Sennej Dolinie – serce zaczęło bić jej szybciej, a jej spojrzenie niemal od razu powędrowało pomiędzy ludzi. Co się działo, czy te cienie…właśnie….miały się tu zjawić? Strach wystrzelił w niej niemal jak płomienie, łapiąc ją za gardło - wzięła głęboki oddech, nie uspokoiło to jej jednak, a dłonie zadrżały lekko. Spojrzenie na nowo wystrzeliło, tym razem w stronę Garfielda, a mając nadzieję, że nikt nie zwraca na nią uwagi, dyskretnie starała się przemieścić w jego stronę na scenie i pochylić w jego stronę.
- Coś jest bardzo nie tak, te szepty, może się zaraz wydarzyć coś złego. Masz różdżkę pod ręką? – Powinni móc obronić siebie i innych w razie możliwości.
- Hej, przepraszam, nie chciałeś iść? – Pochyliła się w jego stronę, szepcząc cicho kiedy ruszali w stronę namiotów. Byli inni ochotnicy, na pewno, gdyby wolał, mógł jeszcze udać się na swoje miejsce i poprosić, aby wybrali kogoś innego. Chociaż niejako pasowało, że dwoje rudzielców zamierzało uświetnić wieczorny festiwal. Rozglądała się jeszcze niczym zainteresowany wszystkim pies, próbując zobaczyć co tylko może. I w tym momencie spoglądała jeszcze na przyjaciela, delikatnie łapiąc go za dłoń i ściskając lekko, dając znać, że wszystko powinno być w porządku.
- Dziękuję… - ostrożnie wślizgnęła się pod pelerynę, czując, jak ciąży jej nieco na ramionach, ale w ten przyjemny sposób. Zapięła ją jeszcze broszą, spoglądając z rozbawieniem na Weasleya i lekko się okręcając dookoła siebie, spoglądając na Garfielda kiedy on zakładał swoją pelerynę. – Wyglądasz…no hm…fajnie! – Chciała skomplementować go jakoś lepiej, ale chyba skończyło się to na niezręcznej zbitce słów. Odchrząknęła cicho, mogąc na szczęście skupić się na wiankach, które wskazano w ich kierunku. Czyżby swoimi białymi kwiatami dopasowała się do jakiegoś motywu, działającego na przestrzeni festiwalu.
- Eeee, czy ta mikstura nam coś zrobi? – Spojrzała jeszcze za burmistrzem, który chyba już wyszedł, bo poza nimi nie było nikogo w namiocie. Wzruszyła lekko ramionami, ostrożnie ujmując wianek przez materiał białego płaszcza, dopiero wtedy kierując się pod scenę, gdzie oglądać mogli najlepsze przedstawienie, które Brenyn miało do zaoferowania (chyba, nie widziała innych, ciężko było to określić, póki co mogła jedynie obserwować wszystko, co działo się na scenie).
Śledziła uważnie każdy gest i wszystko, co było przed nią, podziwiając ostrożnie dekoracje – chciała wręcz dotknąć znajdujących się przed nią traw i może korzeni drzew, dłonie jednak na całe szczęście miała zajęte wiankiem, nie ruszała więc niczego, obserwując młodą dziewczynę, która na scenie również zjawiła się w białych kwiatach. I gdy tak ją obserwowała, poczuła lekkie ukłucie smutku wobec historii, obserwując jej rozwój który wydawał się mimo wszystko za serce. Czasem nie było potrzeba słów aby wyczuć piękno, które kryło się za historią, a także smutek.
Niemal przegapiła moment, w którym powinna wyjść na scenę, w ostatniej chwili orientując się, że nadszedł czas, w którym powinna wejść na deski…trawę….cokolwiek, tam gdzie miała znaleźć się przed ogniskiem – wzrokiem szukała Garry’ego, którego ustawiono jednak po drugiej stronie, więc jego rysy znikały pod płomieniami. Bliskość ognia sprawiła, że jej policzki rozgrzały się, wykwitając czerwienią i sprawiając, że ledwie mogła patrzeć przed siebie. Dopiero wtedy reszta ruszyła, starała się więc naśladować ruchy otaczających ją osób, nucąc melodie której znać nie mogła, ale to znacznie lepsze niż próbować śpiewać nieznane jej wersy. Dopiero wtedy wysunęła jedną z dłoni spod peleryny, łapiąc wianek – i gdy reszta postanowiła wrzucić wianki do ogniska, podążyła za nimi, zachowując dystans i wrzucając kwiaty kiedy mogła spoglądać jak teraz płoną.
Patrzyła na płomienie z zaciekawieniem, spokojem, czekając, co się wydarzy, ale w tym momencie dreszcze przebiegł jej po plecach. Szepty które otoczyły ich wszystkich, przywiodły jej na myśl wspomnienia – chwyciła się za szyję, odruchowo wspominając ostatnie wydarzenia w Sennej Dolinie – serce zaczęło bić jej szybciej, a jej spojrzenie niemal od razu powędrowało pomiędzy ludzi. Co się działo, czy te cienie…właśnie….miały się tu zjawić? Strach wystrzelił w niej niemal jak płomienie, łapiąc ją za gardło - wzięła głęboki oddech, nie uspokoiło to jej jednak, a dłonie zadrżały lekko. Spojrzenie na nowo wystrzeliło, tym razem w stronę Garfielda, a mając nadzieję, że nikt nie zwraca na nią uwagi, dyskretnie starała się przemieścić w jego stronę na scenie i pochylić w jego stronę.
- Coś jest bardzo nie tak, te szepty, może się zaraz wydarzyć coś złego. Masz różdżkę pod ręką? – Powinni móc obronić siebie i innych w razie możliwości.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Serce obijało mi się niespokojnie o klatkę, kiedy jeszcze chwilę leżała przykładając dłoń do czoła. Podciągając kolana do góry. Oddychając jeszcze odrobinę ciężko, po strachu, który wszedł w moje progi. Podałam w końcu ręce Charliemu pozwalając, żeby pomógł mi się podnieść. - Załatwiliśmy. - potwierdziłam raz jeszcze przekrzywiając odrobinę głowę, unosząc usta w uśmiechu. Uniosłam dłonie poprawiając wianek i zatrzymałam ruch dostrzegając dłoń zmierzającą w moją stronę. Obserwowałam jej drogę. A kiedy się odezwał, opuszczając ją i wskazując trawę uniosłam własne palce. - Oh. - tylko tyle opuściło moje usta, kiedy z jego twarzy przeniosłam wzrok na własne oczy, wyciągając z włosów wspomnianą trawę. - Już. - pochwaliłam się i potaknięciem głowy zgodziłam na to, by ruszyć. Już otwierałam usta by coś powiedzieć ale moją uwagę przyciągnęło zamieszanie. Krzyki w stronę których skierowałam wzrok. Moje oczy rozszerzyły się w zdumieniu kiedy dostrzegłam biegnącego w naszą stronę aetona. Był taki piękny. Drgnęłam jakby nagle uświadamiając sobie, że za chwilę może wbiec w płomienie gotowa spróbować go jakoś zatrzymać, choć nie wiedziałam jak to zrobić. James pewnie by wiedział, ale byłam sama. Powinnam go może zapytać co robić w takich sytuacjach. Ale… zwierzę zatrzymało się niespodziewanie. Drgnęłam, odwracając głowę w bok na krzyknięcie i na Charliego, który leciał już na ziemię. Całkowity szok i niezrozumienie zagościło na mojej twarzy. Zrobiłam w jego kierunku krok.
- W porządku? - zapytałam, wyciągając do niego dłoń, ale… chyba jej nie zauważył. Jasne tęczówki obserwowały jak oddala się nawet nie spoglądając w moją stronę. Że w walce o jego uwagę przegram z potencjalną bójką - nie spodziewałam się wcale. Zmarszczyłam trochę brwi. Cóż, to chyba był jasny sygnał, żeby zbierać się stąd całkiem. Westchnęłam ciężko. Może tylko mi się wydawało. Przesunęłam bosą stopą po trawie. Zawahałam się chwilę, przez co wykonałam niekontrolowany ruch w tył i w przód w końcu decydując ruszyć się w stronę torby. Wcisnęłam stopy w rozwiązane buty. Zgarnęłam torbę, miotłę i obiecane piwo jeśli znalazłam jakieś na stole. Chociaż co za przyjemność pić je samemu? - Ja chyba... pójdę. Dzięki chłopaki. - rzuciłam, chociaż wątpiłam, że któryś mnie usłyszał w ogóle. Odwróciłam się na pięcie, uniosłam rękę i podrapałam się po policzku. To co - spektakl? Pociągnęłam łyka z butelki zerkając w stronę sceny.
ja to bym chciała tylko swoje rzeczy zebrać i piwo zabrać jak mogę
- W porządku? - zapytałam, wyciągając do niego dłoń, ale… chyba jej nie zauważył. Jasne tęczówki obserwowały jak oddala się nawet nie spoglądając w moją stronę. Że w walce o jego uwagę przegram z potencjalną bójką - nie spodziewałam się wcale. Zmarszczyłam trochę brwi. Cóż, to chyba był jasny sygnał, żeby zbierać się stąd całkiem. Westchnęłam ciężko. Może tylko mi się wydawało. Przesunęłam bosą stopą po trawie. Zawahałam się chwilę, przez co wykonałam niekontrolowany ruch w tył i w przód w końcu decydując ruszyć się w stronę torby. Wcisnęłam stopy w rozwiązane buty. Zgarnęłam torbę, miotłę i obiecane piwo jeśli znalazłam jakieś na stole. Chociaż co za przyjemność pić je samemu? - Ja chyba... pójdę. Dzięki chłopaki. - rzuciłam, chociaż wątpiłam, że któryś mnie usłyszał w ogóle. Odwróciłam się na pięcie, uniosłam rękę i podrapałam się po policzku. To co - spektakl? Pociągnęłam łyka z butelki zerkając w stronę sceny.
ja to bym chciała tylko swoje rzeczy zebrać i piwo zabrać jak mogę
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie było już czego żałować. Tuż po tym jak popchnięty chłopak runął na trawę, obrócił się za siebie, by zobaczyć jak za aetonanem, na którym tu podjechał, znajduje się już mężczyzna sprzedający słodycze, prawdopodobnie jego kobieta i córka. Ognistogrzywy. Pięknie. Nie miał jednak czasu przyglądać się temu obrazkowi, bo chłopak podniósł się z ziemi, od razu wściekle odwracając w stronę kumpli. Zmarszczył brwi, cofając się, tak by nie wpaść na chłopaków, który zarechotali widząc jego imponującą wywrotkę. Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że to przemyślał i dokładnie o to mu chodziło, ale patrząc na to z boku mógł jednak przyznać, że to było do przewidzenia. Upokorzony przed dziewczyną przez własnych kolegów — jak mógł pomyśleć — nie mógł odpuścić. Pewnie sam zrobiłby to samo. Zerknął na Nealę, ale tylko na krótko — kontrolnie, by sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku, a potem szybko przeniósł wzrok na szarpiących się chłopaków. Tych, którzy przez to umyślne nieporozumienie zamierzali się bić i tych, którzy próbowali ich rozdzielić. Miał ochotę ich popchnąć, doprowadzając do jeszcze większego zamieszania, ale zobaczył jak Neala chwyta butelkę i kieruje się w stronę sceny. Minął agresywne towarzystwo, by dotrzeć tam, gdzie musieli siedzieć chłopcy. Jeśli pozostawili po sobie jeszcze jakieś rzeczy, zamierzał je zwinąć — szczególnie tytoń, który mógł ukryć w kieszeni spodni, a potem ruszyć za rudowłosą bez słowa. Zapomniał o tym, że lada moment eliksir przestanie działać. Chciał wykorzystać nieuwagę młodzieży, ograbić ich z czego się dało i odejść niezauważony, tak jakby nigdy go tu nie było.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Powiedzieć, że nie byłem przekonany do scenicznego występu, to jak nic nie powiedzieć. Perspektywa improwizacji przed publiką mnie stresowała, choć nie byłby to pierwszy raz, kiedy stawałbym przed podobnym wyzwaniem; po prostu nie lubiłem dawać się zaskakiwać. Nie wspomniałem już o zmęczeniu, które doskwierało mi po całym dniu pracy, po prostu uśmiechnąłem się w geście otuchy, nie mając najmniejszych pretensji. — Za Tobą w ogień, Thalia — odrzekłem z pewnością w głosie, lecz nie sądziłem wtedy, że podobny los się ziści...
Zachęta do występu gości z widowni wydała mi się osobliwa, kiedy oboje z Thalią znaleźliśmy się za kulisami. — Wygląda to tak, jakby na ostatnią chwilę zgubili dwoje aktorów, a nasz występ wcale nie był zaplanowanym elementem spektaklu — wyszeptałem, bo gdyby chodziło o formę zaangażowania szarych ludzi, to nasze wystąpienie byłoby elementem improwizacji na scenie, a nie przygotowaniem w namiocie za kurtyną. Na miejsce zaprowadziła nas młoda dziewczyna, która prawdopodobnie pomagała w organizacji zaplecza technicznego sceny; wtedy spotkaliśmy mężczyznę, który wręczył nam rekwizyty. Zdążyłem założyć niezbędne akcesoria, odpowiedzieć na komplement Thalii uśmiechem i zwrotem, że jak zawsze wygląda przepięknie, a chłopak wyjawił nam, na czym będzie polegać nasza rola
I wtedy mnie zamurowało; zdołałem wydukać z siebie tylko dwa słowa. — Chwila, o-ogień? — zająknąłem się jak Billy, spoglądając na faceta z paletą sprzecznych emocji, które jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wygasły w obliczu rysującego się na mojej twarzy strachu. Mężczyzna jednak nie zareagował, jakby obawiał się mojego wycofania, więc nie było już odwrotu. — Wnioskuję, że mikstura jest odpowiedzialna za modyfikacje rozmiaru płomieni, coś w tym guście... Cholera, to się nie skończy dobrze — okrasiłem sytuację pesymistycznym komentarzem, decydując się sprostać lękom, bo co mogło pójść nie tak. Wystarczyło, że sobie zaufam... prawda?
Ustawiłem się pod sceną, obserwując pełne spektrum wydarzeń odgrywanych przez aktorów. Próbowałem zatopić się w immersji, którą niewątpliwie budowała zarówno scena, jak i piękno wykonu autorów przedstawienia, lecz nie umiałem skupić się na niczym poza tunelową wizją, nie widząc już tego, co wykraczało poza finał jawiący się konfrontacją z lękiem. Nie pomagał fakt, że nieco rozdzieliłem się z Thalią, więc pierwszy krok ku scenie musiałem wykonać samodzielnie.
Spoglądanie w odmęty ognia w tym ludowym rytuale napawało mnie negatywnymi emocjami. Gdy wrzucałem nasączony wianek w płomienie, nie czułem komfortu przegnania demonów; radość zastąpiła gama czarnych scenariuszy o bardzo przyziemnej naturze, jaką był pożar. Kiedy ogień zaczął stopniowo rozświetlać scenę, spostrzegłem coś, co niepokoiło mnie jeszcze bardziej, choć na chwilę odwróciło uwagę od fobii; pełznące po ziemi skupiska mroku, które jakby uformowały się z rozbitej ciemności, którą odegnaliśmy wedle słów pieśni. Mój niepokój spotęgowały dziwne podszepty i ogólna panika, która kłębiła mi się w głowie.
Tym bardziej, gdy tylko usłyszałem dyskretny szept przyjaciółki, złapałem ją za dłoń i mijając namiot, zostawiłem rekwizyty w środku, ciągnąc ją na dół ze sceny. Po pierwsze — jak najdalej od ognia. — Ja mam dość. Neala miała tutaj dzisiaj przyjść, na pewno gdzieś tu jest. Chcę ją odnaleźć — rozejrzałem się, w istocie dostrzegając sylwetkę kuzynki. Po drugie — przezorność. — Czuję się jak pieprzony paranoik, ale... Festivo — wypowiedziałem szeptem, kierując różdżkę na pełznący mrok. Musiałem mieć pewność, że to, co widzę, było elementem spektaklu... to było jedyne zaklęcie, które przyszło mi do głowy. Zależnie od tego, co mi ukazało — zacząłem zmierzać w stronę Neali lub ostrzegłem ludzi o zagrożeniu, mając też na uwadze, że zaklęcie rozświetlić może sylwetkę moją, czy stojącej obok mnie Thalii, na co w żaden sposób nie zareagowałem.
rzut na Festivo
Zachęta do występu gości z widowni wydała mi się osobliwa, kiedy oboje z Thalią znaleźliśmy się za kulisami. — Wygląda to tak, jakby na ostatnią chwilę zgubili dwoje aktorów, a nasz występ wcale nie był zaplanowanym elementem spektaklu — wyszeptałem, bo gdyby chodziło o formę zaangażowania szarych ludzi, to nasze wystąpienie byłoby elementem improwizacji na scenie, a nie przygotowaniem w namiocie za kurtyną. Na miejsce zaprowadziła nas młoda dziewczyna, która prawdopodobnie pomagała w organizacji zaplecza technicznego sceny; wtedy spotkaliśmy mężczyznę, który wręczył nam rekwizyty. Zdążyłem założyć niezbędne akcesoria, odpowiedzieć na komplement Thalii uśmiechem i zwrotem, że jak zawsze wygląda przepięknie, a chłopak wyjawił nam, na czym będzie polegać nasza rola
I wtedy mnie zamurowało; zdołałem wydukać z siebie tylko dwa słowa. — Chwila, o-ogień? — zająknąłem się jak Billy, spoglądając na faceta z paletą sprzecznych emocji, które jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wygasły w obliczu rysującego się na mojej twarzy strachu. Mężczyzna jednak nie zareagował, jakby obawiał się mojego wycofania, więc nie było już odwrotu. — Wnioskuję, że mikstura jest odpowiedzialna za modyfikacje rozmiaru płomieni, coś w tym guście... Cholera, to się nie skończy dobrze — okrasiłem sytuację pesymistycznym komentarzem, decydując się sprostać lękom, bo co mogło pójść nie tak. Wystarczyło, że sobie zaufam... prawda?
Ustawiłem się pod sceną, obserwując pełne spektrum wydarzeń odgrywanych przez aktorów. Próbowałem zatopić się w immersji, którą niewątpliwie budowała zarówno scena, jak i piękno wykonu autorów przedstawienia, lecz nie umiałem skupić się na niczym poza tunelową wizją, nie widząc już tego, co wykraczało poza finał jawiący się konfrontacją z lękiem. Nie pomagał fakt, że nieco rozdzieliłem się z Thalią, więc pierwszy krok ku scenie musiałem wykonać samodzielnie.
Spoglądanie w odmęty ognia w tym ludowym rytuale napawało mnie negatywnymi emocjami. Gdy wrzucałem nasączony wianek w płomienie, nie czułem komfortu przegnania demonów; radość zastąpiła gama czarnych scenariuszy o bardzo przyziemnej naturze, jaką był pożar. Kiedy ogień zaczął stopniowo rozświetlać scenę, spostrzegłem coś, co niepokoiło mnie jeszcze bardziej, choć na chwilę odwróciło uwagę od fobii; pełznące po ziemi skupiska mroku, które jakby uformowały się z rozbitej ciemności, którą odegnaliśmy wedle słów pieśni. Mój niepokój spotęgowały dziwne podszepty i ogólna panika, która kłębiła mi się w głowie.
Tym bardziej, gdy tylko usłyszałem dyskretny szept przyjaciółki, złapałem ją za dłoń i mijając namiot, zostawiłem rekwizyty w środku, ciągnąc ją na dół ze sceny. Po pierwsze — jak najdalej od ognia. — Ja mam dość. Neala miała tutaj dzisiaj przyjść, na pewno gdzieś tu jest. Chcę ją odnaleźć — rozejrzałem się, w istocie dostrzegając sylwetkę kuzynki. Po drugie — przezorność. — Czuję się jak pieprzony paranoik, ale... Festivo — wypowiedziałem szeptem, kierując różdżkę na pełznący mrok. Musiałem mieć pewność, że to, co widzę, było elementem spektaklu... to było jedyne zaklęcie, które przyszło mi do głowy. Zależnie od tego, co mi ukazało — zacząłem zmierzać w stronę Neali lub ostrzegłem ludzi o zagrożeniu, mając też na uwadze, że zaklęcie rozświetlić może sylwetkę moją, czy stojącej obok mnie Thalii, na co w żaden sposób nie zareagowałem.
rzut na Festivo
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Jak większość, i on obrócił się przez ramię, słysząc krzyki; skonfundowany przyglądał się przez chwilę dużemu wierzchowcowi, który puszczony samopas zrobił niemałe zamieszanie pośród osób wciąż krążących pomiędzy straganami a ogniskami. Co go spłoszyło? I dlaczego tylko jego? Nie wiedział nic o aetonanach i ich zachowaniu, jasne stało się jednak, że właściciele poradzą sobie z tą sytuacją, zmierzali już w stronę stworzenia, wykrzykując jego imię - stracił więc zainteresowanie rozgardiaszem i na powrót skoncentrował się na przemawiającym burmistrzu.
Uśmiechnął się mimowolnie, kiedy dostrzegł Lavi, zgłaszającą się na ochotniczkę; jak zawsze pierwsza rzucała się w wir zdarzeń, nigdy nie przepuszczała okazji, by wyjść naprzeciw nowemu doświadczeniu; po chwili zrozumiał też, że towarzyszący jej mężczyzna to Garfield - najwidoczniej wiele mogło się zmienić od czasów Hogwartu, ale nie to, że ta dwójka zawsze musiała być nierozłączna. Kątem oka przyjrzał się reakcji Millie - czy wiedziała, że Weasley się tu dziś pojawi?
Rudy duet został wybrany do uczestnictwa w wieńczącym przedstawienie rytuale, zgłoszenia mężczyzny, który zbyt późno podniósł rękę, już nie uwzględniono; prześlizgnął się wzrokiem po jego charakterystycznej szacie, zdecydowanie wyróżniającej się na tle tłumu, po czym ustawił się nieco bokiem, w półkolu ze swoimi towarzyszami.
- Słuchajcie, co wy na to, żeby spróbować, jak smakuje legenda? - delikatnym ruchem głowy skinął w stronę trzymanej w ręce buteleczki, posyłając Millicencie i Rhennardowi chochliczy uśmiech. On już wiedział - tak dobrze, że wydał dzisiaj zdecydowanie więcej, niż powinien, ale będzie martwić się tym jutro. Nawet on raz do roku mógł sobie pozwolić na bezmyślną impulsywność. - Mamy jeszcze chyba chwilę, zanim się zacznie... - sprawnie odkręcił nakrętkę, wiedząc, że Millie nie odmówi; a może i sam lord Abbott go dzisiaj zaskoczy? - Ponoć jagody, z których zrobiona jest nalewka, rosną tylko tutaj, bo to czarne łzy Brenyn, które zawisły na gałęziach - uwielbiał tę opowieść, zapamiętał ze szczegółami to, co Reginald mu powiedział również dzięki temu, z jakim zaangażowaniem zrobił to mężczyzna. - Stary Reggie umiałby to opowiedzieć sto razy lepiej niż ja, jeśli będziecie w wiosce, to koniecznie go odwiedźcie - urwał, by przyjrzeć się uważniej nakrętce - potrzymałabyś? - poprosił Millie, dyskretnie podając jej odkręconą nalewkę. - Właściwie mógłbym nam chyba załatwić jeden kieliszek - wtrącił, po czym sięgnął po różdżkę i przyłożył ją do nakrętki, koncentrując się na wyobrażeniu sobie przemiany w kieliszek właśnie; zależało mu na tym, aby był on odrobinę większy niż sama nakrętka; a także zdobiony w drobne linie, kształtem układające się w liście. - Acus!
Uśmiechnął się mimowolnie, kiedy dostrzegł Lavi, zgłaszającą się na ochotniczkę; jak zawsze pierwsza rzucała się w wir zdarzeń, nigdy nie przepuszczała okazji, by wyjść naprzeciw nowemu doświadczeniu; po chwili zrozumiał też, że towarzyszący jej mężczyzna to Garfield - najwidoczniej wiele mogło się zmienić od czasów Hogwartu, ale nie to, że ta dwójka zawsze musiała być nierozłączna. Kątem oka przyjrzał się reakcji Millie - czy wiedziała, że Weasley się tu dziś pojawi?
Rudy duet został wybrany do uczestnictwa w wieńczącym przedstawienie rytuale, zgłoszenia mężczyzny, który zbyt późno podniósł rękę, już nie uwzględniono; prześlizgnął się wzrokiem po jego charakterystycznej szacie, zdecydowanie wyróżniającej się na tle tłumu, po czym ustawił się nieco bokiem, w półkolu ze swoimi towarzyszami.
- Słuchajcie, co wy na to, żeby spróbować, jak smakuje legenda? - delikatnym ruchem głowy skinął w stronę trzymanej w ręce buteleczki, posyłając Millicencie i Rhennardowi chochliczy uśmiech. On już wiedział - tak dobrze, że wydał dzisiaj zdecydowanie więcej, niż powinien, ale będzie martwić się tym jutro. Nawet on raz do roku mógł sobie pozwolić na bezmyślną impulsywność. - Mamy jeszcze chyba chwilę, zanim się zacznie... - sprawnie odkręcił nakrętkę, wiedząc, że Millie nie odmówi; a może i sam lord Abbott go dzisiaj zaskoczy? - Ponoć jagody, z których zrobiona jest nalewka, rosną tylko tutaj, bo to czarne łzy Brenyn, które zawisły na gałęziach - uwielbiał tę opowieść, zapamiętał ze szczegółami to, co Reginald mu powiedział również dzięki temu, z jakim zaangażowaniem zrobił to mężczyzna. - Stary Reggie umiałby to opowiedzieć sto razy lepiej niż ja, jeśli będziecie w wiosce, to koniecznie go odwiedźcie - urwał, by przyjrzeć się uważniej nakrętce - potrzymałabyś? - poprosił Millie, dyskretnie podając jej odkręconą nalewkę. - Właściwie mógłbym nam chyba załatwić jeden kieliszek - wtrącił, po czym sięgnął po różdżkę i przyłożył ją do nakrętki, koncentrując się na wyobrażeniu sobie przemiany w kieliszek właśnie; zależało mu na tym, aby był on odrobinę większy niż sama nakrętka; a także zdobiony w drobne linie, kształtem układające się w liście. - Acus!
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
Kiedy tak trzymał uniesioną w górze rękę, czuł się trochę jak uczniak na zajęciach w szkole. Tylko że wtedy, siedząc wygodnie przy biurku, Rigel dokładnie znał odpowiedź na zadane pytania, wiedział też, co dokładnie robić. Nie czuł tego oblepiającego strachu, który jakby wpełzał pod skórę, powodując to falę gorąca, to zimno, paraliżujące stawy. Mężczyzna wstrzymał nawet oddech, czekając, aż padną słowa, przypieczętowujące to, że został wybrany, lecz to nie nastąpiło - kto inny został zauważony przez burmistrza. Black poczuł, jakby ogromny ciężar spadł z jego barków. Owszem, gdzieś tam, w głębi duszy żałował, że właśnie stracił możliwość przyjrzenia się wydarzeniu z bardzo bliska, ale z drugiej strony, chyba wolał zostać na widowni i nie przyciągać już więcej ciekawskich spojrzeń.
Korzystając z tego, że miejsca, wcześniej zajmowane przez rudą parę zwolniły się, Rigel przecisnął się do pierwszego rzędu, by mieć lepszy ogląd na scenę. Z torby wydostał prosty notatnik i krótki, mocno zużyty ołówek, by być gotowym na analizę, gdy tylko wszystko się zacznie. Kto wie, jak został skonstruowany rytuał? Może rozpocznie się, kiedy tylko uniesie się kurtyna? Black czytał kiedyś o obrzędach za czasów antyku, gdzie bardzo ważnym elementem całego misterium było odpowiednie rozegranie sceny. Opowieść, jako wyraz woli czarodzieja, chcącego wpłynąć na rzeczywistość dookoła siebie. Tak po prawdzie, jak uważał Black, każde zaklęcie było krótką historią, prośbą do magii, tylko uproszczonymi do minimum.
Niestety nie mogły one równać się z prawdziwym rytuałem, czerpiącym ze starożytnych tradycji. Poważnym i pięknym.
Każda sekunda dłużyła się niemiłosiernie, jakby czarodziej właśnie miał do czynienia z dziwacznymi właściwościami niektórych magicznych przedmiotów, które jakiś czas temu dostarczał do Sali Czasu. Z niecierpliwością czekał, aż podniesie się kurtyna - wydawało się, że wręcz pożerał wzrokiem scenę, palcami prawej dłoni wybijając na kolanie tylko sobie znany rytm. Był tak skupiony, tak pochłonięty swoimi myślami, że przestał mu przeszkadzać tłum ludzi, hałas i - co najważniejsze - otaczające go obce, ostre zapachy jarmarku.
Korzystając z tego, że miejsca, wcześniej zajmowane przez rudą parę zwolniły się, Rigel przecisnął się do pierwszego rzędu, by mieć lepszy ogląd na scenę. Z torby wydostał prosty notatnik i krótki, mocno zużyty ołówek, by być gotowym na analizę, gdy tylko wszystko się zacznie. Kto wie, jak został skonstruowany rytuał? Może rozpocznie się, kiedy tylko uniesie się kurtyna? Black czytał kiedyś o obrzędach za czasów antyku, gdzie bardzo ważnym elementem całego misterium było odpowiednie rozegranie sceny. Opowieść, jako wyraz woli czarodzieja, chcącego wpłynąć na rzeczywistość dookoła siebie. Tak po prawdzie, jak uważał Black, każde zaklęcie było krótką historią, prośbą do magii, tylko uproszczonymi do minimum.
Niestety nie mogły one równać się z prawdziwym rytuałem, czerpiącym ze starożytnych tradycji. Poważnym i pięknym.
Każda sekunda dłużyła się niemiłosiernie, jakby czarodziej właśnie miał do czynienia z dziwacznymi właściwościami niektórych magicznych przedmiotów, które jakiś czas temu dostarczał do Sali Czasu. Z niecierpliwością czekał, aż podniesie się kurtyna - wydawało się, że wręcz pożerał wzrokiem scenę, palcami prawej dłoni wybijając na kolanie tylko sobie znany rytm. Był tak skupiony, tak pochłonięty swoimi myślami, że przestał mu przeszkadzać tłum ludzi, hałas i - co najważniejsze - otaczające go obce, ostre zapachy jarmarku.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Ogień płonący na scenie unosił się coraz wyżej, podsycany przez wrzucane w płomienie wiązanki kwiatów; bijąca od ogniska łuna oświetlała wyraźnie otaczające go sylwetki aktorów, młodych chłopców i dziewcząt, rozrzedzając rozlewającą się po scenie mgłę – czarodzieje przyglądający się całej inscenizacji mogli zauważyć, że tam, gdzie sięgało światło, mgła się odsuwała, czerń lizała krawędzie wypełnionej blaskiem przestrzeni, ale ich nie przekraczała – zupełnie, jakby spopielone kwiaty lub śpiewana przez młodzież piosenka naprawdę mogła ją odepchnąć. Większość widzów obserwowała to z zainteresowaniem, niektórzy wychylali się do przodu, mimo że nawarstwiające się, coraz głośniejsze szepty zasiewały niegasnący niepokój – słyszeli je już wszyscy, zmieszane z dźwiękami muzyki mogły wydawać się elementem przedstawienia – ale Thalia, jako jedna z nielicznych, wiedziała, co zwiastowały. Nie zważając na to, że stojąc na oświetlonym ogniem podwyższeniu była widoczna jak na dłoni, opuściła krąg – przesuwając się tak, żeby znaleźć się obok stojącego po drugiej stronie Garfielda. Wtedy stało się coś dziwnego: łuna światła w miejscu, w którym do tej pory znajdowała się Wellers, zadrgała i załamała się – a mgła zaczęła pochłaniać ciepły blask, zbliżając się powoli do ogniska. Garfield jeszcze tego nie zauważył, zdawał się też nie zważać na to, że spektakl nadal trwał – i usłuchawszy ostrzeżenia wyszeptanego przez Thalię, złapał ją za rękę i pociągnął w stronę zejścia ze sceny, tym samym przerywając krąg w drugim miejscu.
Rigel, który zajął zwolnione miejsce w pierwszym rzędzie, mógł obserwować wszystko z bliskiej odległości: widział zaczarowaną trawę, sklepienie i drzewa, zdając sobie sprawę, że większość stanowiła iluzja – oparta, prawdopodobnie, na znacznie prostszych rekwizytach. Iluzją były również zakwitające na drzewach kwiaty, a gdy na scenie rozpętała się inscenizowana walka, rozbłyski okazały się utkane z prawdziwych zaklęć – ale tych nieszkodliwych, które powodowały jedynie wybuchy kolorowego światła. Ciekawszy Rigelowi mógł wydać się sam taniec wokół ogniska – bo gdy wokół niego rozległy się szepty (głosów w obcym języku nie był w stanie do niczego przyporządkować, nie był to też rodzaj żadnej magii, której do tej pory doświadczył; nie potrafił określić ich źródła, mogły być również iluzją, omamem słuchowym – ale jeśli tak, to znacznie bardziej skomplikowanym niż wszystko inne, co zaobserwował w prostym, wiejskim przedstawieniu zorganizowanym przez młodzież), a czarna mgła zaczęła kłębić się po scenie, zauważył, że opary zatrzymują się przed łuną światła rzucaną przez płomienie – zupełnie, jakby wokół nich powstała stworzona z magii kopuła, która odpychała otaczającą ją energię. Wiązanki kwiatów wrzucane do ognia ją wzmacniały, z tej odległości niemożliwym było jednak stwierdzenie, do jakiego gatunku należały – ani czy była to zasługa samych kwiatów czy czegoś innego, co znajdowało się w wiązance. Rigel zauważył też załamanie w magii, kiedy jedna z kobiet krążących wokół ogniska przerwała krąg – i to, jak po opuszczeniu go przez Garfielda, stracił stabilność całkiem, załamując się pod naporem otaczającej go magii. Czarnej, a jednocześnie starej, obcej.
Garfield zdążył przejść zaledwie kawałek; zbiegając po paru schodkach w oddali dostrzegł stojącą samotnie Nealę – jego kuzynka znajdowała się jednak zbyt daleko, by mógł do niej zawołać. Wiedziony przeczuciem, wyciągnął różdżkę, wypowiadając zaklęcie ujawniające skupiska czarnej magii – jednak ledwie wybrzmiały ostatnie głoski, Garfield zrozumiał, że skupisko nie było w tym przypadku dobrym określeniem. Plugawa magia była wszędzie: snuła się po scenie, zlewała na ziemię, stopniowo ogarniając coraz więcej jarmarkowego terenu. Najmocniej pulsowała na podwyższeniu, wokół ogniska, chociaż samo ognisko wyglądało na od niej wolne – przynajmniej dopóki osłabiony krąg nie załamał się ostatecznie, sprawiając, że zapanował chaos.
Wyglądało to tak, jakby czerń uniosła się, żeby pożreć ogień; płomienie buchnęły w górę, na moment rozpraszając się też na boki, ale był to ich ostatni podryg – w następnej sekundzie unoszące się wyżej opary zdławiły ognisko zupełnie, razem z nim zasłaniając tańczącą wokół młodzież. Pieśń ucichła, tak nagle, jakby ktoś wyłączył gramofon; zamilkły też dźwięki lutni, ktoś na widowni krzyknął – ale reszta jeszcze przez moment trwała w osłupieniu, niepewna, czy nie był to przypadkiem element inscenizacji. Nie był – wypełniające polanę szepty nasiliły się, na chwilę stały się niemal ogłuszające, wypełniające szczelnie uszy i czaszki czarodziejów; a potem kotłująca się ciemność wybuchła – pochłaniając wszystko i wszystkich, i pogrążając okolicę w niemal nieprzeniknionym mroku.
Na widowni zapanowała panika; krzyki, wcześniej pojedyncze, podniosły się wyżej – a ludzie zaczęli wstawać z miejsc i uciekać w różnych kierunkach, popychając się i przewracając. – Co się dzieje? Co tam się stało? – dało się słyszeć, czarodzieje i czarownice byli skołowani, zdezorientowani; w ciemnościach i przepychance nie mogli odnaleźć członków rodzin, dzieci; niektórzy próbowali ratować się magią, w rozgardiaszu poniosły się inkantacje zaklęć, za którymi podążyły rozbłyski. Przestrzeń wypełniły dźwięki łamanego drewna, ciał upadających głośno na ziemię, krzyków – pełnych strachu, bólu, cierpienia. Millicenta poczuła, jak ktoś mocno ją popycha, a później tłum rozdziela ją od Laurence’a i Rhennarda – którzy w pierwszej chwili mogli nie zauważyć, że nie było jej obok. Gdzieś przed nimi rozległ się płacz dziecka, żaden z nich go jednak nie widział; Laurence poczuł, jak ktoś szarpie go za ramię, widocznie próbując przepchnąć się do tyłu. W jego dłoni nadal znajdowała się przemieniona w kieliszek z roślinnymi motywami nakrętka, miał też przy sobie butelkę z nalewką – w takiej ilości, jaka została po wspólnej degustacji. Thalia, Garfield i Rigel znajdowali się dalej od zamieszania, dopóki stali przy namiocie i samej scenie, nie groziło im stratowanie – ale byli też jednymi z pierwszych, do których uszu dotarł rozgrywający się na scenie koszmar. Chociaż nie widzieli niczego, na podwyższeniu dostrzegając jedynie czarniejszą niż noc, kotłującą się masę – to nie mogli nie usłyszeć: donośnego, zwierzęcego charkotu, trzepotu skrzydeł, trzasku przypominającego łamane kości i czegoś innego: mokrego dźwięku rozrywania, za którym podążył skowyt – na wpół ludzki, na wpół zwierzęcy, poniósł się po całej okolicy, docierając do krańców jarmarku. Wrzaski, dziewczęce i męskie, zmieszały się ze sobą, wypełnione przerażeniem i cierpieniem – a potem nagle ucichły, a po scenie przemknęło kilka niewyraźnych kształtów, które pomknęły między ludzi, wywołując jeszcze większy popłoch.
James i Neala, którzy znajdowali się nieco dalej, byli w stanie dostrzec zlewające się ze sceny ciemności, zanim do nich dotarły – ale nie mogli przed nimi uciec, poruszając się błyskawicznie, prędko otoczyły półmrokiem także ich. Zanim to się stało, Neala bez większych problemów zdołała zabrać ze stolika swoje rzeczy i butelkę piwa; James, na zajmowanej przez chłopców ławeczce, znalazł kilka nieotwartych jeszcze butelek czarnego ale, parę monet, klucze na metalowym kółku i papierową paczuszkę, która okazała się zawierać osiem skręconych ręcznie papierosów. Zanim rozpoczęło się przedstawienie, zdążył dotrzeć do Neali – ale gdy nieprzewidziany finał spowił wszystko czarnymi oparami, które – poruszając się niczym gnane wiatrem – zgasiły w błyskawicznym tempie trzy płonące ogniska, również stracił ją z oczu. Chaos zapanował także tutaj, choć ludzi było znacznie mniej; wokół Neali i Jamesa przebiegały pojedyncze sylwetki, bardziej je czuli, niż widzieli – oboje usłyszeli za to głośne rżenie, które rozległo się za nimi. Za nim podążył huk, głośny odgłos kopyt, nakładający się na siebie, gdy stojące za straganami konie wpadły w popłoch. Niektóre musiały w panice wbiec w stoiska, bo przestrzeń wypełnił też dźwięk rozrywanego materiału, łamiącego się drewna, tłukącego szkła. Jeden z wierzchowców przebiegł tuż obok, wzbudzony przez niego wiatr uderzył w twarze zarówno Jamesa, jak i Neali, zdawało się, że pobiegł w stronę sceny i kotłujących się tam ludzi – a później podążył za nim skowyt, przeraźliwy, zwierzęcy, agonalny; w powietrzu dało się wyczuć silną, mdlącą, rdzawą woń – mieszającą się ze smrodem dogasających ognisk. Jedynym źródłem światła pozostały rozwieszone na drzewach lampiony, słabym blaskiem oświetlając gałęzie i ułatwiając – poniekąd – orientację w przestrzeni, choć tę szybko dało się stracić, zwłaszcza że wypełniające uszy szepty w obcym języku nie milkły.
Ponad nie przebiło się jednak coś innego. – Chodź ze mną – usłyszała Neala; głos był cichy, śpiewny, zupełnie różny od złowrogich szeptów; gdy się odzywał, zdawał się też je wyciszać – na moment, na chwilę. Głoski były czyste, musiały należeć też do kobiety. – Do lasu – zachęciła nieznajoma, a chociaż Neala mogłaby przysiąc, że stała tuż obok jej ucha, to jeśli wyciągnęła rękę – natrafiła na pustkę.
Obecna tura trwa do 2 września do 23:59, w jej trakcie możecie wykonać 2 akcje angażujące. Przemieszczenie się nie jest akcją, o ile poruszacie się na ślepo – każda próba rozeznania się w terenie (czy to za pomocą biegłości, przedmiotów, czy zaklęć), a także próba odszukania innych postaci, zajmie czas i będzie uznana za akcję.
Od tej pory w każdej turze wykonujecie dodatkowy rzut kością Przesilenie.
Mistrz gry prosi, aby w postach w tej turze uwzględnić też raz jeszcze ekwipunek postaci – z doprecyzowaniem, gdzie aktualnie się znajduje i uzupełnieniem go o nabyte bądź skradzione rzeczy (nie wliczają się one w limit posiadanych przedmiotów).
Mistrz gry prosi też o dookreślenie w postach, czy Laurence, Rhennard i Millicenta napili się nalewki (za nieobecną Millicentę może zrobić to inna postać, o ile takie ustalenia padły pomiędzy graczami).
Aktualna widoczność ogranicza się do odległości około pół metra.
W razie pytań – zapraszam.
Rigel, który zajął zwolnione miejsce w pierwszym rzędzie, mógł obserwować wszystko z bliskiej odległości: widział zaczarowaną trawę, sklepienie i drzewa, zdając sobie sprawę, że większość stanowiła iluzja – oparta, prawdopodobnie, na znacznie prostszych rekwizytach. Iluzją były również zakwitające na drzewach kwiaty, a gdy na scenie rozpętała się inscenizowana walka, rozbłyski okazały się utkane z prawdziwych zaklęć – ale tych nieszkodliwych, które powodowały jedynie wybuchy kolorowego światła. Ciekawszy Rigelowi mógł wydać się sam taniec wokół ogniska – bo gdy wokół niego rozległy się szepty (głosów w obcym języku nie był w stanie do niczego przyporządkować, nie był to też rodzaj żadnej magii, której do tej pory doświadczył; nie potrafił określić ich źródła, mogły być również iluzją, omamem słuchowym – ale jeśli tak, to znacznie bardziej skomplikowanym niż wszystko inne, co zaobserwował w prostym, wiejskim przedstawieniu zorganizowanym przez młodzież), a czarna mgła zaczęła kłębić się po scenie, zauważył, że opary zatrzymują się przed łuną światła rzucaną przez płomienie – zupełnie, jakby wokół nich powstała stworzona z magii kopuła, która odpychała otaczającą ją energię. Wiązanki kwiatów wrzucane do ognia ją wzmacniały, z tej odległości niemożliwym było jednak stwierdzenie, do jakiego gatunku należały – ani czy była to zasługa samych kwiatów czy czegoś innego, co znajdowało się w wiązance. Rigel zauważył też załamanie w magii, kiedy jedna z kobiet krążących wokół ogniska przerwała krąg – i to, jak po opuszczeniu go przez Garfielda, stracił stabilność całkiem, załamując się pod naporem otaczającej go magii. Czarnej, a jednocześnie starej, obcej.
Garfield zdążył przejść zaledwie kawałek; zbiegając po paru schodkach w oddali dostrzegł stojącą samotnie Nealę – jego kuzynka znajdowała się jednak zbyt daleko, by mógł do niej zawołać. Wiedziony przeczuciem, wyciągnął różdżkę, wypowiadając zaklęcie ujawniające skupiska czarnej magii – jednak ledwie wybrzmiały ostatnie głoski, Garfield zrozumiał, że skupisko nie było w tym przypadku dobrym określeniem. Plugawa magia była wszędzie: snuła się po scenie, zlewała na ziemię, stopniowo ogarniając coraz więcej jarmarkowego terenu. Najmocniej pulsowała na podwyższeniu, wokół ogniska, chociaż samo ognisko wyglądało na od niej wolne – przynajmniej dopóki osłabiony krąg nie załamał się ostatecznie, sprawiając, że zapanował chaos.
Wyglądało to tak, jakby czerń uniosła się, żeby pożreć ogień; płomienie buchnęły w górę, na moment rozpraszając się też na boki, ale był to ich ostatni podryg – w następnej sekundzie unoszące się wyżej opary zdławiły ognisko zupełnie, razem z nim zasłaniając tańczącą wokół młodzież. Pieśń ucichła, tak nagle, jakby ktoś wyłączył gramofon; zamilkły też dźwięki lutni, ktoś na widowni krzyknął – ale reszta jeszcze przez moment trwała w osłupieniu, niepewna, czy nie był to przypadkiem element inscenizacji. Nie był – wypełniające polanę szepty nasiliły się, na chwilę stały się niemal ogłuszające, wypełniające szczelnie uszy i czaszki czarodziejów; a potem kotłująca się ciemność wybuchła – pochłaniając wszystko i wszystkich, i pogrążając okolicę w niemal nieprzeniknionym mroku.
Na widowni zapanowała panika; krzyki, wcześniej pojedyncze, podniosły się wyżej – a ludzie zaczęli wstawać z miejsc i uciekać w różnych kierunkach, popychając się i przewracając. – Co się dzieje? Co tam się stało? – dało się słyszeć, czarodzieje i czarownice byli skołowani, zdezorientowani; w ciemnościach i przepychance nie mogli odnaleźć członków rodzin, dzieci; niektórzy próbowali ratować się magią, w rozgardiaszu poniosły się inkantacje zaklęć, za którymi podążyły rozbłyski. Przestrzeń wypełniły dźwięki łamanego drewna, ciał upadających głośno na ziemię, krzyków – pełnych strachu, bólu, cierpienia. Millicenta poczuła, jak ktoś mocno ją popycha, a później tłum rozdziela ją od Laurence’a i Rhennarda – którzy w pierwszej chwili mogli nie zauważyć, że nie było jej obok. Gdzieś przed nimi rozległ się płacz dziecka, żaden z nich go jednak nie widział; Laurence poczuł, jak ktoś szarpie go za ramię, widocznie próbując przepchnąć się do tyłu. W jego dłoni nadal znajdowała się przemieniona w kieliszek z roślinnymi motywami nakrętka, miał też przy sobie butelkę z nalewką – w takiej ilości, jaka została po wspólnej degustacji. Thalia, Garfield i Rigel znajdowali się dalej od zamieszania, dopóki stali przy namiocie i samej scenie, nie groziło im stratowanie – ale byli też jednymi z pierwszych, do których uszu dotarł rozgrywający się na scenie koszmar. Chociaż nie widzieli niczego, na podwyższeniu dostrzegając jedynie czarniejszą niż noc, kotłującą się masę – to nie mogli nie usłyszeć: donośnego, zwierzęcego charkotu, trzepotu skrzydeł, trzasku przypominającego łamane kości i czegoś innego: mokrego dźwięku rozrywania, za którym podążył skowyt – na wpół ludzki, na wpół zwierzęcy, poniósł się po całej okolicy, docierając do krańców jarmarku. Wrzaski, dziewczęce i męskie, zmieszały się ze sobą, wypełnione przerażeniem i cierpieniem – a potem nagle ucichły, a po scenie przemknęło kilka niewyraźnych kształtów, które pomknęły między ludzi, wywołując jeszcze większy popłoch.
James i Neala, którzy znajdowali się nieco dalej, byli w stanie dostrzec zlewające się ze sceny ciemności, zanim do nich dotarły – ale nie mogli przed nimi uciec, poruszając się błyskawicznie, prędko otoczyły półmrokiem także ich. Zanim to się stało, Neala bez większych problemów zdołała zabrać ze stolika swoje rzeczy i butelkę piwa; James, na zajmowanej przez chłopców ławeczce, znalazł kilka nieotwartych jeszcze butelek czarnego ale, parę monet, klucze na metalowym kółku i papierową paczuszkę, która okazała się zawierać osiem skręconych ręcznie papierosów. Zanim rozpoczęło się przedstawienie, zdążył dotrzeć do Neali – ale gdy nieprzewidziany finał spowił wszystko czarnymi oparami, które – poruszając się niczym gnane wiatrem – zgasiły w błyskawicznym tempie trzy płonące ogniska, również stracił ją z oczu. Chaos zapanował także tutaj, choć ludzi było znacznie mniej; wokół Neali i Jamesa przebiegały pojedyncze sylwetki, bardziej je czuli, niż widzieli – oboje usłyszeli za to głośne rżenie, które rozległo się za nimi. Za nim podążył huk, głośny odgłos kopyt, nakładający się na siebie, gdy stojące za straganami konie wpadły w popłoch. Niektóre musiały w panice wbiec w stoiska, bo przestrzeń wypełnił też dźwięk rozrywanego materiału, łamiącego się drewna, tłukącego szkła. Jeden z wierzchowców przebiegł tuż obok, wzbudzony przez niego wiatr uderzył w twarze zarówno Jamesa, jak i Neali, zdawało się, że pobiegł w stronę sceny i kotłujących się tam ludzi – a później podążył za nim skowyt, przeraźliwy, zwierzęcy, agonalny; w powietrzu dało się wyczuć silną, mdlącą, rdzawą woń – mieszającą się ze smrodem dogasających ognisk. Jedynym źródłem światła pozostały rozwieszone na drzewach lampiony, słabym blaskiem oświetlając gałęzie i ułatwiając – poniekąd – orientację w przestrzeni, choć tę szybko dało się stracić, zwłaszcza że wypełniające uszy szepty w obcym języku nie milkły.
Ponad nie przebiło się jednak coś innego. – Chodź ze mną – usłyszała Neala; głos był cichy, śpiewny, zupełnie różny od złowrogich szeptów; gdy się odzywał, zdawał się też je wyciszać – na moment, na chwilę. Głoski były czyste, musiały należeć też do kobiety. – Do lasu – zachęciła nieznajoma, a chociaż Neala mogłaby przysiąc, że stała tuż obok jej ucha, to jeśli wyciągnęła rękę – natrafiła na pustkę.
Od tej pory w każdej turze wykonujecie dodatkowy rzut kością Przesilenie.
Mistrz gry prosi, aby w postach w tej turze uwzględnić też raz jeszcze ekwipunek postaci – z doprecyzowaniem, gdzie aktualnie się znajduje i uzupełnieniem go o nabyte bądź skradzione rzeczy (nie wliczają się one w limit posiadanych przedmiotów).
Mistrz gry prosi też o dookreślenie w postach, czy Laurence, Rhennard i Millicenta napili się nalewki (za nieobecną Millicentę może zrobić to inna postać, o ile takie ustalenia padły pomiędzy graczami).
Aktualna widoczność ogranicza się do odległości około pół metra.
W razie pytań – zapraszam.
Pociągnięta nie oponowała, nie wiedząc nawet, jakie to za sobą niesie konsekwencje, nie wiedziała przecież, gdy żaden ze stojących obok niej nie zwrócił uwagi albo nie szepnął nawet słowa, kiedy nie było uprzedzenia o tym w słowach burmistrza. Czy może jednak niezależnie od tego, czy by się ruszyli czy nie, cienie i tak by wygrały, przebijając się do życia? A może nawet nie miała sobie zadawać potem tych pytań, teraz jedynie wiedząc, że to, co stało się przed dwoma miesiącami w Sennej Dolinie, teraz rozlało się jak powódź, po tłumie, który spanikowany zaczął się tratować. Sama wpadła w panikę – nie wiedziała nawet co się działo, bo wszystko pochłonęła ciemność, lecz wzrok nie był potrzebny; krzyki, mieszające się z odgłosami które przywodziły mdłości, panika, która wzbudzana była poprzez przemykające w cieniu istoty…chaos, jaki zapanował wydawał się niemal nie do okiełznania i teraz zaczęła się zastanawiać, co powinna robić, chociaż w tym chaosie każda sekunda wydawała się, jakby była minutą.
Miała wszystko przy sobie, nawet dla rytuału nie zamierzając zostawić swoich rzeczy gdzieś indziej, nie powierzając swoich rzeczy nikomu, zwłaszcza przy kwocie którą miała ze sobą, płaszcz przewiązany ciasno w pasie. Ale teraz nie wydawało się, aby cokolwiek miało z tego jej się przydać, poza tym, że przynajmniej miała to przy sobie. Myśl, myśl! Gdyby nie Garfield, byłaby tu zupełnie sama, ale nawet jego obecność na niewiele mogła się zdać, kiedy wszystko dookoła spowijał mrok i wyglądało na to, że nie da łatwo się opanować sytuacji. Nie mogła nawet być optymistą – nie, żeby kiedykolwiek była – i musiała się liczyć z tym, że ludzie w panice nie widząc nic nie dadzą rady się zorganizować. Wyciągnęła za to różdżkę z kieszeni płaszcza, zrywając z siebie pelerynę aby mieć lepszy dostęp do swoich rzeczy.
Szybko wracała myślą do tego, co było w Sennej Dolinie, starając się przypominać, jakie zaklęcia rzucali inni, tak jakby to teraz miało być ich nadzieją. Prawda była taka, że dopóki nie nada się cieniom postaci, niewiele mogli im zrobić, a jednocześnie, wtedy grupa czarodziejów ledwie dała radę z dwoma cieniami, aby móc jakkolwiek uciec. Patronus…czy miała na tyle siły aby wykrzesać z siebie dobre myśli, które rozwieją ciemność? Wcześniejsza radość z towarzystwa Garry’ego, sylwester i taniec do skocznej muzyki, taniec pomiędzy Prudence i Ronją, dni w lodziarni Fortescue, wigilia i szczere rozmowy. Czy tyle wystarczy?
- Expecto Patronum – Lecz po inkantacji nic się nie zadziało. Czyżby jednak nie potrafiła na tyle wykrzesać z siebie jakichkolwiek ciepłych uczuć, nie teraz, kiedy wszystko wydawało się tak panicznie wzbudzać lęk.
- Lumos Maxima – rzucila drugie zaklęcie, próbując rozgonić mroki, aby jakkolwiek rozeznać się w sytuacji i być może zwrócić uwagę ludzi w okolicy, ułatwiając im ucieczkę bez tratowania się, albo chociaż zobaczyć co jest nieco dalej.
Miała wszystko przy sobie, nawet dla rytuału nie zamierzając zostawić swoich rzeczy gdzieś indziej, nie powierzając swoich rzeczy nikomu, zwłaszcza przy kwocie którą miała ze sobą, płaszcz przewiązany ciasno w pasie. Ale teraz nie wydawało się, aby cokolwiek miało z tego jej się przydać, poza tym, że przynajmniej miała to przy sobie. Myśl, myśl! Gdyby nie Garfield, byłaby tu zupełnie sama, ale nawet jego obecność na niewiele mogła się zdać, kiedy wszystko dookoła spowijał mrok i wyglądało na to, że nie da łatwo się opanować sytuacji. Nie mogła nawet być optymistą – nie, żeby kiedykolwiek była – i musiała się liczyć z tym, że ludzie w panice nie widząc nic nie dadzą rady się zorganizować. Wyciągnęła za to różdżkę z kieszeni płaszcza, zrywając z siebie pelerynę aby mieć lepszy dostęp do swoich rzeczy.
Szybko wracała myślą do tego, co było w Sennej Dolinie, starając się przypominać, jakie zaklęcia rzucali inni, tak jakby to teraz miało być ich nadzieją. Prawda była taka, że dopóki nie nada się cieniom postaci, niewiele mogli im zrobić, a jednocześnie, wtedy grupa czarodziejów ledwie dała radę z dwoma cieniami, aby móc jakkolwiek uciec. Patronus…czy miała na tyle siły aby wykrzesać z siebie dobre myśli, które rozwieją ciemność? Wcześniejsza radość z towarzystwa Garry’ego, sylwester i taniec do skocznej muzyki, taniec pomiędzy Prudence i Ronją, dni w lodziarni Fortescue, wigilia i szczere rozmowy. Czy tyle wystarczy?
- Expecto Patronum – Lecz po inkantacji nic się nie zadziało. Czyżby jednak nie potrafiła na tyle wykrzesać z siebie jakichkolwiek ciepłych uczuć, nie teraz, kiedy wszystko wydawało się tak panicznie wzbudzać lęk.
- Lumos Maxima – rzucila drugie zaklęcie, próbując rozgonić mroki, aby jakkolwiek rozeznać się w sytuacji i być może zwrócić uwagę ludzi w okolicy, ułatwiając im ucieczkę bez tratowania się, albo chociaż zobaczyć co jest nieco dalej.
- Ekwipunek:
- 1. Różdżka - w dłoni
2. Szata - płaszcz na postaci, reszta rzeczy w kieszeniach płaszcza
3. Talizman - na przedramieniu Thalii
Dodatkowe przedmioty
1. Broń mała (dobrze wyważony nóż)
2. Świstoklik typu I(koralik w kształcie kotwicy)
3. Meridian śledziony
4. Eliksir Banshee (1 porcja)
5. Eliksir słodkiego snu (1 porcja)
Sakiewka
1. 175 PM
Pomniejsze przedmioty
1. Kryształ
2. Herbatniki (5 sztuk) - 5 wydane dzieciom
3. 4 łapacze snów
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Thalia Wellers' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
Przeglądając pozostawione przez szarpiące się towarzystwo rzeczy, obrzucił spojrzeniem butelki z piwem. Na ławeczce znalazł też paczuszkę, w której dostrzegł skręcone papierosy — zabrał je i schował do kieszeni, podobie jak kilka monet, które prawdopodobnie pozostały im po zakupach. Były też klucze — do czego mogły być? Do domu? Do wozu? Krótko się wahał, ostatecznie wziął je ze sobą. Ich brak niczemu nie zaszkodzi, prędzej czy później poradzą sobie bez nich, a jemu będzie znacznie łatwiej — kto wie, gdzie wyląduje za godzinę lub dwie? Bez piwa ruszył za rudą, nie mówiąc jednak nic. Szedł za Nealą, nie chcąc się zdradzić z tym, że był obok. Planował ukryć całe to zamieszanie i odsunąć od siebie winę, udając, że nie miał nic wspólnego ani z uciekającym wierzchowcem ani z chłopcem, który planował zabrać ją pod scenę. Nie do końca wiedział, po co to zrobił. Nie wyglądał na godnego zaufania, czaruś jakich wielu. Alkohol, który pili z chłopakami rozluźniał, ale przecież nie było tu nikogo z kim mogłaby być bezpieczna. Garry, może, ale Garry toczył się gdzieś przez tłum z jakąś kobietą. Nie wierzył, że zdoła zareagować w porę. Może czuli się tu bezpiecznie, może zdawało im się na tych ziemiach nic im nie grozi, ale widział tu ministerialnego urzędnika. I nie mógł mieć pewności, czy był tu sam czy z towarzystwem. Ilu takich jak on mogło tu być. Może bardziej winnych, może popierających działania ministerstwa. Ilu szmalcowników mogło czaić się w tych lasach, licząc na łatwy łup. Na takich zabawach łatwo był się zgubić, zniknąć. Wierzył w moc legend, wierzył, że oparte były na prawdziwych historiach przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Niemożliwych do potwierdzenia, bo poza opowieściami nie było na nie żadnego dowodu. Magia istniała, była prawdziwa — wierzył w jej moc odkąd babcia powiedziała mu, że jest czarodziejem. I tak samo wierzył, że otaczające ich bagna okażą się zgubą, jeśli w nie wpadną. Ten chłoptaś nie zaprowadzi jej przecież do wioski. Musiał przy niej być, skoro już tu został. Jak przyjaciel, dla jej bezpieczeństwa.
Zerkał w stronę sceny, trzymają się za Nealą, słuchając rytuału, łatwo zapamiętując piosenkę. Spoglądał tam raz po raz. Aż coś poczuł. Coś, co przemknęło nieprzyjemnym dreszczem po jego plecach. Ciemność wylewała się ze sceny, ale chce była niepokojąca, mgła być sztuką, teatrem. Obrócił się jednak za siebie, słysząc przerażonego aetonana. I wtedy zrozumiał, że coś jest nie tak. Zwierzęta szybciej czuły niebezpieczeństwo niż ludzie. Strach w oczach wierzchowca, jego zachowanie jasno wskazywały na to, że rytuał, który odbywał się na scenie nie był już tylko przedstawieniem — był przesiąknięty prawdziwą mocą. I ta moc musiała być wyczuwana przez Ognistogrzywego. Koń stanął dęba i rozłożył piękne, imponujące skrzydła, a jemu serce podskoczyło do gardła.
— Neala— wtedy zawołał za dziewczyną — jeszcze nie w strachu, ale z niepokojem— zapominając na chwilę, że nie mogła go widzieć. Sam nie widział, co się działo na scenie, ale nie sposób było nie dostrzec gasnącego ognia, a potem ciemności, która ich otoczyła i oblepiła, kiedy wszystko zniknęło. Wokół rozpętało się piekło. Krzyki, chaos. Nawoływania. Wszędzie panika. Nie obawiał się ciemności, ale to co ich otoczyło nie było po prostu nocą. Serce zaczęło mu bić szybciej, próbował się rozejrzeć, ale nie ruszył się z miejsca, instynktownie wiedząc, że wtedy straci rozeznanie w otoczeniu zupełnie, a także własny punkt odniesienia. Krzyki były pełne bólu — to nie było przedstawieni. Czy mogli zbudzić jakąś pradawną magię? Czy mieli to pod kontrolą, czy coś poszło niezgodnie z planem? Skowyt — nie pasujący ani do człowieka ani do zwierzęcia dotarł do jego uszu, ostatecznie i w nim wzbudzając panikę. Stracił z oczu Nealę, stracił z oczu wszystko, także spanikowanego rumaka. Słyszał go za plecami.
— Neala! Neala! — krzyczał za nią. — Gdzie jesteś?! Nie ruszaj się! — Trzask niszczonych straganów przez spłoszone konie go przeraził. Stratują ich, nawet gdyby ich widziały, nie mogłyby na nich uważać, instynktownie tratując wszystko, pragnęły uciec. — To ja, jestem tu! Nie ruszaj się! Gdzie jesteś? — pytał z przerażeniem. Pamiętał dokąd szła, trzymał się tuż za nią. Próbował ruszyć w tamtym kierunku. Usłyszał tętent kopyt, nie mógłby go pomylić z niczym innym; pęd i wiatr dmuchnęły w niego — zaraz po tym usłyszał rżenie i trzask, a do jego nozdrzy dotarł obrzydliwy zapach. Zrobiło mu się niedobrze. — Lumos! — wyrecytował, sięgnąwszy po różdżkę. Wystawił ją przed siebie, próbując znaleźć dziewczynę. Nie chciał myśleć, czy to był on — Ognistogrzywy; co się z nim stało i czym to, co ich otoczyło było. Chciał przeżyć. Chciał, by przeżyli oboje. Drugą dłoń przywarł do spodni, do kieszeni, w której miał kompas. Wiedział, że mu pomoże, ale bał się go wyciągnąć w tym zamieszaniu i jeszcze póki jej nie znalazł; zgubi go nim skorzysta. Sięgnął więc po fiolkę, przypominając sobie o jej istnieniu. Odkorkował ją i wypił zawartość, odrzucając puste szkło. Ludzie przybiegali obok.— Musimy stąd uciekać! — Próbował ją odnaleźć, złapać za rękę, jeśli tylko na nią trafi.
| ekwipunek edytowany we wsiąkiewce; rzucam na światło i wypijam drugi eliksir
Zerkał w stronę sceny, trzymają się za Nealą, słuchając rytuału, łatwo zapamiętując piosenkę. Spoglądał tam raz po raz. Aż coś poczuł. Coś, co przemknęło nieprzyjemnym dreszczem po jego plecach. Ciemność wylewała się ze sceny, ale chce była niepokojąca, mgła być sztuką, teatrem. Obrócił się jednak za siebie, słysząc przerażonego aetonana. I wtedy zrozumiał, że coś jest nie tak. Zwierzęta szybciej czuły niebezpieczeństwo niż ludzie. Strach w oczach wierzchowca, jego zachowanie jasno wskazywały na to, że rytuał, który odbywał się na scenie nie był już tylko przedstawieniem — był przesiąknięty prawdziwą mocą. I ta moc musiała być wyczuwana przez Ognistogrzywego. Koń stanął dęba i rozłożył piękne, imponujące skrzydła, a jemu serce podskoczyło do gardła.
— Neala— wtedy zawołał za dziewczyną — jeszcze nie w strachu, ale z niepokojem— zapominając na chwilę, że nie mogła go widzieć. Sam nie widział, co się działo na scenie, ale nie sposób było nie dostrzec gasnącego ognia, a potem ciemności, która ich otoczyła i oblepiła, kiedy wszystko zniknęło. Wokół rozpętało się piekło. Krzyki, chaos. Nawoływania. Wszędzie panika. Nie obawiał się ciemności, ale to co ich otoczyło nie było po prostu nocą. Serce zaczęło mu bić szybciej, próbował się rozejrzeć, ale nie ruszył się z miejsca, instynktownie wiedząc, że wtedy straci rozeznanie w otoczeniu zupełnie, a także własny punkt odniesienia. Krzyki były pełne bólu — to nie było przedstawieni. Czy mogli zbudzić jakąś pradawną magię? Czy mieli to pod kontrolą, czy coś poszło niezgodnie z planem? Skowyt — nie pasujący ani do człowieka ani do zwierzęcia dotarł do jego uszu, ostatecznie i w nim wzbudzając panikę. Stracił z oczu Nealę, stracił z oczu wszystko, także spanikowanego rumaka. Słyszał go za plecami.
— Neala! Neala! — krzyczał za nią. — Gdzie jesteś?! Nie ruszaj się! — Trzask niszczonych straganów przez spłoszone konie go przeraził. Stratują ich, nawet gdyby ich widziały, nie mogłyby na nich uważać, instynktownie tratując wszystko, pragnęły uciec. — To ja, jestem tu! Nie ruszaj się! Gdzie jesteś? — pytał z przerażeniem. Pamiętał dokąd szła, trzymał się tuż za nią. Próbował ruszyć w tamtym kierunku. Usłyszał tętent kopyt, nie mógłby go pomylić z niczym innym; pęd i wiatr dmuchnęły w niego — zaraz po tym usłyszał rżenie i trzask, a do jego nozdrzy dotarł obrzydliwy zapach. Zrobiło mu się niedobrze. — Lumos! — wyrecytował, sięgnąwszy po różdżkę. Wystawił ją przed siebie, próbując znaleźć dziewczynę. Nie chciał myśleć, czy to był on — Ognistogrzywy; co się z nim stało i czym to, co ich otoczyło było. Chciał przeżyć. Chciał, by przeżyli oboje. Drugą dłoń przywarł do spodni, do kieszeni, w której miał kompas. Wiedział, że mu pomoże, ale bał się go wyciągnąć w tym zamieszaniu i jeszcze póki jej nie znalazł; zgubi go nim skorzysta. Sięgnął więc po fiolkę, przypominając sobie o jej istnieniu. Odkorkował ją i wypił zawartość, odrzucając puste szkło. Ludzie przybiegali obok.— Musimy stąd uciekać! — Próbował ją odnaleźć, złapać za rękę, jeśli tylko na nią trafi.
| ekwipunek edytowany we wsiąkiewce; rzucam na światło i wypijam drugi eliksir
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Bagna Brenyn
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire