Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Bagna Brenyn
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Bagna Brenyn
Bagna Brenyn znajdują się w północnej części hrabstwa, na terenie Forest of Bowland – oraz w bliskim sąsiedztwie wioski o tej samej nazwie. Składa się na nie kilkanaście kilometrów kwadratowych wyjątkowo zdradliwych, leśnych mokradeł, których znakiem rozpoznawczym jest barwa: zacienione splecionymi gęsto gałęziami, głębokie jeziorka, wydają się być zupełnie czarne, nie licząc pojawiających się od czasu do czasu nad powierzchnią błędnych ogników.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
The member 'Rhennard Abbott' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 100
--------------------------------
#2 'k100' : 26
--------------------------------
#3 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 100
--------------------------------
#2 'k100' : 26
--------------------------------
#3 'Przesilenie' :
Niewiele potrzebowała, by przypomnieć sobie w pełni słowa przepowiedni – te wryły się w jej głowę na tyle, że po chwili milczenia, wyrecytowała:
– Płomienne dziewczę się zjawi, nieprzyjaciół wywabi. Młode serca stracone – pieśni uciszone. Czarodziejów pogrzebie wieczna ciemność na niebie. Ratunek w lesie się chowa, kręta i sroga to droga; mapa jej w gwiazdach ukryta, lecz w dole, nie w górze odbita – i kończąc swoją wypowiedź po raz kolejny przemknęło jej przez myśl, że tracili czas a ona moment, gdy poruszała się szybciej, niż inni. Nie powiedziała tego jednak na głos, zniecierpliwiona obserwując jak Laurence próbował przekonać przestraszone dziecko, by do nich podeszło. W międzyczasie, rzucone za drugim razem zaklęcie podziałało i kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do nowego sposobu widzenia, to, co zobaczyła wkrótce za chłopcem na moment wbiło ją w ziemię. Ale nie na długo.
– Harry, uciekaj! – krzyknęła machinalnie, choć jej krzyk mógł zostać zagłuszony przez kobiecy wrzask i trzęsienieziemi. Z każdą minutą sytuacja stawała się coraz gorsza i coraz mocniej nieprzewidywalna, ale kiedy zobaczyła jak Rhennard przeskakuje nad szczeliną, by ratować dziecko, podjęła zupełnie odmienną decyzję. Niewiele myśląc zwróciła się w kierunku, z którego najprawdopodobniej dobiegał krzyk i ruszyła w tamtą stronę, bez większego trudu odnajdując krętą ścieżkę pomiędzy krzakami. W rękach wciąż kurczowo trzymała lutnię, wręczoną jej przez jasnowidzkę, małą torebkę i różdżkę.
– Płomienne dziewczę się zjawi, nieprzyjaciół wywabi. Młode serca stracone – pieśni uciszone. Czarodziejów pogrzebie wieczna ciemność na niebie. Ratunek w lesie się chowa, kręta i sroga to droga; mapa jej w gwiazdach ukryta, lecz w dole, nie w górze odbita – i kończąc swoją wypowiedź po raz kolejny przemknęło jej przez myśl, że tracili czas a ona moment, gdy poruszała się szybciej, niż inni. Nie powiedziała tego jednak na głos, zniecierpliwiona obserwując jak Laurence próbował przekonać przestraszone dziecko, by do nich podeszło. W międzyczasie, rzucone za drugim razem zaklęcie podziałało i kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do nowego sposobu widzenia, to, co zobaczyła wkrótce za chłopcem na moment wbiło ją w ziemię. Ale nie na długo.
– Harry, uciekaj! – krzyknęła machinalnie, choć jej krzyk mógł zostać zagłuszony przez kobiecy wrzask i trzęsienieziemi. Z każdą minutą sytuacja stawała się coraz gorsza i coraz mocniej nieprzewidywalna, ale kiedy zobaczyła jak Rhennard przeskakuje nad szczeliną, by ratować dziecko, podjęła zupełnie odmienną decyzję. Niewiele myśląc zwróciła się w kierunku, z którego najprawdopodobniej dobiegał krzyk i ruszyła w tamtą stronę, bez większego trudu odnajdując krętą ścieżkę pomiędzy krzakami. W rękach wciąż kurczowo trzymała lutnię, wręczoną jej przez jasnowidzkę, małą torebkę i różdżkę.
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Millicenta Goshawk' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
To naprawdę był on.
Poczuł ucisk w klatce piersiowej, gdy tylko chłopiec zapytał o matkę; o kobietę, którą rozszarpały szpony ciemności, której krew oblepiała jego twarz, ubranie. I choć nie widział jej martwego ciała, to czegoś takiego nie miała szansy przeżyć.
Czuł, że wie, jak brzmiałyby urwane słowa; lecz zanim zabarwił bielą kłamstwo, zanim odpowiedział jedynie półprawdą, wydarzyło się coś jeszcze.
Okrzyk Rhennarda przeciął ostro powietrze, oczy rozszerzyły się ze strachu; a więc tamten dźwięk nie zwiastował nadejścia watahy wilków, przeczucie go nie myliło, groziło im śmiertelne niebezpieczeństwo. Im, i temu chłopcu. W żółtych spodenkach i białej koszuli. Chłopcu, którego imię zdążył poznać, zapamiętać. Którego matce złożył obietnicę.
To było tylko dziecko; bezbronne, ostatkami sił walczące o przeżycie, błagające o pomoc. Jak mieliby nie spróbować mu jej udzielić?
Ruszył w jego stronę, zatrzymując się jednak w półkroku, gdy raniący słuch krzyk dobiegł zza pleców; wtedy też ciarki wbiły się ukłuciami niepokoju w jego ciało. Wrzask poniósł się tak daleko, tak donośnie, wżynając się w głowę niczym odgłosy, które słyszał wcześniej, na jarmarku. Gniewem odpowiedział na to las; ścieżka pod stopami zadrżała, zgięty w pół przywarł do pobliskiego drzewa, dłońmi znajdując oparcie w mozaice kory. Ziemia przed nimi dosłownie się rozstąpiła; tak po prostu; poczuł mrowienie na karku, dłonie zaczęły drżeć na powrót. Czy coś wydostanie się z otchłani? Tamte potwory, pogrzebane dotychczas w ciemności?
Rhennard zdążył już rzucić się w przód, próbując przeskoczyć powiększającą się szczelinę, a Summers, nie będąc pewien, czy byłby w ogóle w stanie dostać się na drugą stronę, skupił się na tym, jak pomóc chłopcu z miejsca, w którym się znajdował. Asekurując się, przemieszczał się od drzewa do drzewa, by choć trochę, na bezpieczną odległość, zbliżyć się do szczeliny, a przede wszystkim do przyjaciela i Harry'ego; różdżkę skierował w stronę wilkołaka.
Chłopiec wrzasnął z bólu, kiedy potężna, ciężka łapa jak topór kata opadła w dół, a Laurie zazgrzytał zębami, ścierając je o siebie w nerwowym odruchu; dech zastygnął w płucach na rozciągnięte w nieskończoność kilka sekund. Co teraz?
- Inumbravi - intuicyjnie sięgnął po transmutację, pewnie zakreślając odpowiednią figurę w powietrzu. Chciał, by wilkołak zmienił się w cień, w niematerialną formę, która nie mogłaby zadać chłopcu więcej bólu.
- Uciekaj - wyrwało mu się gwałtownie; krzyczał całym sobą, rozpaczliwie, nie mogąc już patrzeć na to, co miało stać się za chwilę, gdy łapa opadnie raz jeszcze, być może tym razem rozszarpując szyję, może nadziewając na pazury małe serce. Harry walczył; mimo wszystko próbował uciec, być może adrenalina zacznie działać, może ból na chwilę zniknie - poruszał się, ale pozostawał zbyt wolny, zbyt...
- Harry, spróbuję przyspieszyć twoje ruchy - ale w jakim stanie w ogóle była jego noga? Czy da radę się przemieszczać? Ile krwi już stracił? - Cito maxima - spróbował, mimo wszystko; może dzięki temu będzie miał jakąś szansę, nim Rhennard znajdzie się bliżej?
Nie dostrzegł tego, że Millie ruszyła w przeciwną stronę, bez słowa. Pewien był tego, że jest obok, za nim; że nie mogą się rozdzielić, że pozostaną razem, dla siebie. To przede wszystkim w dłoni tego drugiego, a nie w słowach przepowiedni, szukając ratunku.
Poczuł ucisk w klatce piersiowej, gdy tylko chłopiec zapytał o matkę; o kobietę, którą rozszarpały szpony ciemności, której krew oblepiała jego twarz, ubranie. I choć nie widział jej martwego ciała, to czegoś takiego nie miała szansy przeżyć.
Czuł, że wie, jak brzmiałyby urwane słowa; lecz zanim zabarwił bielą kłamstwo, zanim odpowiedział jedynie półprawdą, wydarzyło się coś jeszcze.
Okrzyk Rhennarda przeciął ostro powietrze, oczy rozszerzyły się ze strachu; a więc tamten dźwięk nie zwiastował nadejścia watahy wilków, przeczucie go nie myliło, groziło im śmiertelne niebezpieczeństwo. Im, i temu chłopcu. W żółtych spodenkach i białej koszuli. Chłopcu, którego imię zdążył poznać, zapamiętać. Którego matce złożył obietnicę.
To było tylko dziecko; bezbronne, ostatkami sił walczące o przeżycie, błagające o pomoc. Jak mieliby nie spróbować mu jej udzielić?
Ruszył w jego stronę, zatrzymując się jednak w półkroku, gdy raniący słuch krzyk dobiegł zza pleców; wtedy też ciarki wbiły się ukłuciami niepokoju w jego ciało. Wrzask poniósł się tak daleko, tak donośnie, wżynając się w głowę niczym odgłosy, które słyszał wcześniej, na jarmarku. Gniewem odpowiedział na to las; ścieżka pod stopami zadrżała, zgięty w pół przywarł do pobliskiego drzewa, dłońmi znajdując oparcie w mozaice kory. Ziemia przed nimi dosłownie się rozstąpiła; tak po prostu; poczuł mrowienie na karku, dłonie zaczęły drżeć na powrót. Czy coś wydostanie się z otchłani? Tamte potwory, pogrzebane dotychczas w ciemności?
Rhennard zdążył już rzucić się w przód, próbując przeskoczyć powiększającą się szczelinę, a Summers, nie będąc pewien, czy byłby w ogóle w stanie dostać się na drugą stronę, skupił się na tym, jak pomóc chłopcu z miejsca, w którym się znajdował. Asekurując się, przemieszczał się od drzewa do drzewa, by choć trochę, na bezpieczną odległość, zbliżyć się do szczeliny, a przede wszystkim do przyjaciela i Harry'ego; różdżkę skierował w stronę wilkołaka.
Chłopiec wrzasnął z bólu, kiedy potężna, ciężka łapa jak topór kata opadła w dół, a Laurie zazgrzytał zębami, ścierając je o siebie w nerwowym odruchu; dech zastygnął w płucach na rozciągnięte w nieskończoność kilka sekund. Co teraz?
- Inumbravi - intuicyjnie sięgnął po transmutację, pewnie zakreślając odpowiednią figurę w powietrzu. Chciał, by wilkołak zmienił się w cień, w niematerialną formę, która nie mogłaby zadać chłopcu więcej bólu.
- Uciekaj - wyrwało mu się gwałtownie; krzyczał całym sobą, rozpaczliwie, nie mogąc już patrzeć na to, co miało stać się za chwilę, gdy łapa opadnie raz jeszcze, być może tym razem rozszarpując szyję, może nadziewając na pazury małe serce. Harry walczył; mimo wszystko próbował uciec, być może adrenalina zacznie działać, może ból na chwilę zniknie - poruszał się, ale pozostawał zbyt wolny, zbyt...
- Harry, spróbuję przyspieszyć twoje ruchy - ale w jakim stanie w ogóle była jego noga? Czy da radę się przemieszczać? Ile krwi już stracił? - Cito maxima - spróbował, mimo wszystko; może dzięki temu będzie miał jakąś szansę, nim Rhennard znajdzie się bliżej?
Nie dostrzegł tego, że Millie ruszyła w przeciwną stronę, bez słowa. Pewien był tego, że jest obok, za nim; że nie mogą się rozdzielić, że pozostaną razem, dla siebie. To przede wszystkim w dłoni tego drugiego, a nie w słowach przepowiedni, szukając ratunku.
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
The member 'Laurence Morrow' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 11
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 11
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
Aromat krwi wypełnił powietrze, kiedy ostre szpony rozszarpały miękkie ciało chłopca, a jego krzyk odbił się echem wśród drzew. Rannym nie miał najmniejszych szans w walce z bestią, nawet jeśli i ta była okaleczona. Furia, z jaką został zaatakowany, powaliła go na ziemię i sprawiła, że stał się jeszcze bardziej bezbronny.
Wilkołak, napędzany przez nieskończony głód i paląca wściekłość, pragnął teraz już tylko jednego - jak najszybciej spróbować świeżego, krwistego kawałka mięsa. By mieć pewność, że ofiara już mu nie ucieknie, przygniótł ją ciężką łapą, wbijając pazury w plecy, po czym rozwarł paszczę, schylając swój odrażający łeb ku leżącemu dziecku. Wystarczyło już tylko chwycić go za kark i zmiażdżyć kręgosłup, niczym tę suchą gałązkę, by w spokoju delektować się zdobyczą…
Historia zatoczyła koło. Zupełnie w taki sam sposób miał skończyć Rigel, kiedy ranny, oszołomiony i naćpany leżał jeszcze niedawno w zapomnianym przez świat szkockim lesie, czekając, aż wilkołak złamie mu kark. Udało mu się wtedy uciec. Teraz ten chłopiec, niestety, nie miał tyle szczęścia.
A przynajmniej na to wyglądało do chwili, aż pod nogami wszystkich nie zadrżała ziemia, co zmusiło potwora do podniesienia łba. Wtedy też jego wzrok padł na intruza, który to śmiał przeszkodzić mu w polowaniu. Odebrać zdobycz? A może... Może to on za chwilę stanie się kolejną ofiarą?
Wilkołak warknął, obnażając ostre kły, a widząc, że osobnik robi jakiś gwałtowny gest ręką, bez chwili zawahania rzucił się na niego z wyciągniętymi szponami, celując wprost w jego tułów.
|cios w tułów
Wilkołak, napędzany przez nieskończony głód i paląca wściekłość, pragnął teraz już tylko jednego - jak najszybciej spróbować świeżego, krwistego kawałka mięsa. By mieć pewność, że ofiara już mu nie ucieknie, przygniótł ją ciężką łapą, wbijając pazury w plecy, po czym rozwarł paszczę, schylając swój odrażający łeb ku leżącemu dziecku. Wystarczyło już tylko chwycić go za kark i zmiażdżyć kręgosłup, niczym tę suchą gałązkę, by w spokoju delektować się zdobyczą…
Historia zatoczyła koło. Zupełnie w taki sam sposób miał skończyć Rigel, kiedy ranny, oszołomiony i naćpany leżał jeszcze niedawno w zapomnianym przez świat szkockim lesie, czekając, aż wilkołak złamie mu kark. Udało mu się wtedy uciec. Teraz ten chłopiec, niestety, nie miał tyle szczęścia.
A przynajmniej na to wyglądało do chwili, aż pod nogami wszystkich nie zadrżała ziemia, co zmusiło potwora do podniesienia łba. Wtedy też jego wzrok padł na intruza, który to śmiał przeszkodzić mu w polowaniu. Odebrać zdobycz? A może... Może to on za chwilę stanie się kolejną ofiarą?
Wilkołak warknął, obnażając ostre kły, a widząc, że osobnik robi jakiś gwałtowny gest ręką, bez chwili zawahania rzucił się na niego z wyciągniętymi szponami, celując wprost w jego tułów.
|cios w tułów
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Rigel Black' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 9
--------------------------------
#2 'k8' : 2
#1 'k100' : 9
--------------------------------
#2 'k8' : 2
Thalia, Garfield
Krzyk Thalii poniósł się ponad zmąconą wodą mokradła, jej samej mógł wydać się jednak nienaturalnie głuchy, przygaszony – jakby rozbrzmiewał w pustym pokoju wyłożonym poduszkami. Powietrze wokół niej z sekundy na sekundę stawało się cięższe, prawie lepkie; uwięziona w nim wilgoć zaczęła osadzać się na jej skórze i włosach, a kiedy podążyła za Garfieldem, zanurzając najpierw kostki, a później kolana w czarnej jak smoła cieczy, nie poczuła kojącego chłodu. Materiał ubrania, przemoczony, przykleił się do skóry na jej nogach, sprawiając, że znajdujące się tam poparzenia zapiekły na nowo – nie to okazało się jednak jej największym problemem. Różdżka skierowana na czarną taflę, zgodnie z zamierzeniem czarownicy, wznieciła falę, lecz przesuwające się w tył masy wody nie odsłoniły sylwetki Garfielda – Thalia nie miała pojęcia, w którym kierunku nieznana jej siła czy istota pociągnęła jej przyjaciela, mógł znajdować się już zbyt głęboko albo zbyt daleko. Kolejne zaklęcie z ogromną siłą uderzyło w wodę, rozchlapując ją na boki, wzburzając jeszcze bardziej; woda, już wcześniej bulgocząca, teraz zaczęła wręcz drżeć – zachowując się tak, jakby była żywa, wściekła, kojarząc się z Thalii z morzem w trakcie sztormu – tyle że wokół niej nie wiał nawet lekki wiatr. Nie było wiadomo, co poruszało falami, ale te zaczęły występować z brzegów, rozlewać się szerzej; ponad bagnem uniosła się biała jak mleko mgiełka, zupełnie, jakby powierzchnia zaczęła parować – a później wszystko zniknęło, gdy również Thalia poczuła, jak coś szorstkiego i chropowatego owija się wokół jej kostek, a potężna siła ciągnie ją w dół – w głębiny.
Mrok otoczył ją niemal natychmiast; woda wlała się do uszu, choć refleks pozwolił czarownicy na odpowiednio szybkie zaciśnięcie ust i powiek. Wystarczyło parę sekund, by straciła orientację, zgubiła pojęcie góry i dołu – ale po coraz silniejszym ucisku w uszach mogła się zorientować, że opadała niżej, głębiej.
Oboje czuliście, jak przestrzeń wokół was zaczyna się zacieśniać; o wasze ramiona i nogi, szyję i policzki, ocierało się coś, co teksturą przypominało obleczone szlamem gałęzie, zimny, nieprzyjemny dotyk drażnił skórę, ale dawał też punkt zaczepienia – wyciągając ramiona, byliście w stanie uchwycić się podwodnych konarów i zrozumieć, że były to korzenie. Poruszające się, falujące. Na reakcję nie mieliście jednak dużo czasu, zwłaszcza Garfield – którego pole widzenia, nawet pod zaciśniętymi powiekami, zaczęło wybuchać salwami barwnych fajerwerków, pozostawiających po sobie migoczące powidoki. Nie udało mu się wykrzesać wystarczająco sił, żeby rzucić udane zaklęcie; słabł, w uszach słyszał nieokreślone trzaski, które po chwili zamieniły się w szepty – niezrozumiałe, syczące w obcym, starożytnym języku; szepty, które był w stanie rozpoznać.
A później – woda poruszyła się, fala szarpnęła waszymi ciałami – a w miejscu, z którego zdawała się nadejść, rozbłysło jasne światło. Blask oświetlił korzenie, oświetlił też was – znajdowaliście się zaledwie parę metrów od siebie, oddzieleni kurtyną korzeni.
Nie mieliście pojęcia, co działo się nad waszymi głowami – wiedzieliście jedynie, że kończył się wam czas.
Rhennard, Laurence, Rigel, Millicenta
Wokół was zapanował zupełny chaos. Wrzask, którzy poniósł się pomiędzy pniami, wybrzmiał – ale jego echo wciąż dzwoniło wam w uszach, mieszając się z głośno szumiącą krwią. Kierowane do Harry’ego krzyki z pewnością do niego docierały, jednak leżąc na ziemi, ze zranioną nogą, samodzielnie uciec nie był w stanie. Chociaż próbował się odczołgać, zapierając się o ziemię drugą nogą i łokciami, to nie miał dokąd – za plecami w kark dyszał mu wilkołak, przed sobą miał powiększającą się z każdą sekundą wyrwę. Czuł – podobnie jak wy – jak ziemia drżała, nagle niestabilna, pulsująca; echa pierwszego wstrząsu powracały falami, jak uderzenia bijącego mocno serca, a każde kolejne sprawiało, że następne grudy gleby, kawałków kory i mchu osypywały się w dół, w ciemność. Co dziwne – nie tylko utrzymanie równowagi wydawało się problematyczne; cała otaczająca was materia, magia wypełniająca przestrzeń, zdawała się reagować na to drżenie, rezonować z nim, uniemożliwiając wiązkom zaklęć zebranie się w spójne promienie. Zarówno zaklęcia rzucone przez Rhennarda, jak i te posłane przez Laurence’a, rozproszyły się, nie dotarłszy do celu – jasne łuny magii urwały się w połowie, a na ich bladych krawędziach zatańczyła czerń – nienaturalna, ciemniejsza niż noc; podobna tej, którą mogliście pamiętać z jarmarku.
Trudno powiedzieć, czy to właśnie to dodało sił Rhennardowi – czy może zrobiła to krążąca w żyłach adrenalina – ale pomimo gruntu uciekającego spod stóp, zdołał się rozpędzić i odbić od jednej z krawędzi wyrwy, bez trudu przeskakując na drugą stronę. Wylądował wprawnie, nie tracąc równowagi, mimo że spory kawałek ziemi osunął się tuż za nim, spadając w przepaść. Razem z nim spadł sporej wielkości krzew, słabe korzenie nie miały już jak go utrzymać; osunął się w czeluść bezgłośnie, jedynie z szelestem liści.
Rigel – wciąż w wilkołaczej formie – od razu dostrzegł pojawienie się obok Rhennarda. Instynkt słusznie podpowiedział mu, że stanowi on większe zagrożenie, widział, jak mężczyzna sięga po różdżkę – ale był już bardzo słaby; kiedy spróbował się odbić, ziemia osypała mu się spod łap, wybił się za nisko – i chybił, lądując niecały metr od niedoszłej ofiary. Łapy ugięły się pod nim, czuł, że z jego ciałem dzieje się coś niedobrego – ludzka część jego jestestwa walczyła o dominację, w jego umyśle zaczęły pojawiać się świadome przebłyski, chwiał się jednak jeszcze na ich krawędzi – mógł je od siebie odepchnąć albo się im poddać, wiedząc, że jego ciało poddałoby się zaraz potem – wracając do ludzkiej formy.
Millicenta podjęła ryzykowną decyzję o samotnym biegu przez las, pozostawiając za sobą towarzyszy – jej zniknięcie było tak nagłe, że początkowo mogło umknąć uwadze zarówno Rhennarda, jak i Laurence’a. Jak się jednak okazało – zniknęła w ostatniej chwili, bo ledwie jej kroki ucichły na krętej ścieżce, ziemia nad szczeliną zadrżała ponownie – a ta powiększyła się gwałtownie, w mgnieniu oka pochłaniając kolejne połacie terenu – łącznie z fragmentem, na którym leżał Harry. Nie zdążył nawet krzyknąć, jego ciało osunęło się w dół, oczy rozszerzyły się w przerażeniu; drobna dłoń sięgnęła wystającego korzenia, ale widzieliście – wszyscy – że miała chybić. Mieliście zaledwie ułamek sekundy na reakcję, musieliście jednak zdecydować szybko – zwłaszcza, że jednocześnie stało się coś jeszcze.
Z wyrwy z ziemi w jednej chwili wystrzeliło stado czarnych ptaków – a przynajmniej czegoś, co przypominało ptaki; wyrwane jakby z koszmaru, błyskały szmaragdowymi oczami, a łopot ich skrzydeł, dotyk kosmatych piór, otoczył was jak szarańcza. Drzewa wokół poruszyły się, trzaskając grubymi konarami gałęzi – a wasze uszy wypełniły znajome już szepty.
Millicenta nie widziała tego, co się stało – biegnąc pomiędzy drzewami, zostawiła za sobą szczelinę, jednak im dalej zagłębiała się w las, tym trudniej było jej iść do przodu. Las był tu gęsty, poplątany; pojedyncze gałązki wplątywały się w jej włosy i powłóczystą szatę, ostre kolce krzewów szarpały tkaninę i raniły skórę. Robiąc kolejny krok przed siebie, poczuła, jak jej stopa natrafia na kałużę – która okazała się początkiem czegoś, co wyglądało jak płytkie bagnisko. Nie była pewna, czy dało się przez nie przejść, ale przed sobą – jakieś kilkanaście metrów dalej, pomiędzy pniami – zobaczyła wreszcie światło; bladoniebieska plama jaśniała na wysokości jej wzroku, mogła do niej dotrzeć – musiała tylko pokonać fragment mokradła.
Neala, James
Przeszkoda, która się przed wami pojawiła, nie wydawała się trudna do pokonania na miotle – James, poderwawszy rączkę w górę, niezbyt ostrym łukiem poprowadził was wyżej. Zaczęliście mijać rozpostarte szeroko gałęzie, drzewo – zanim przewróciło się i zaczęło butwieć – musiało być potężne i rozłożyste. Teraz wydawało się martwe, a gdy się do niego zbliżyliście, dostrzegliście, że jego gałęzie miejscami były pokryte czymś czarnym – lepka maź lśniła w świetle pochodni trzymanej przez Jamesa, wyglądało na to, że była jeszcze mokra – nie mieliście jednak pojęcia, czym była.
Zaklęcie rzucone przez Nealę tym razem okazało się zbyt słabe – rozproszona lotem, a może rozlegającym w jej umyśle głosem, teraz jakby czystszym – nie zdołała skupić się wystarczająco. Ptasi gwizd Jamesa poniósł się w otaczającej was ciszy, teraz jakby bardziej odczuwalnej – po rozpaczliwym wołaniu o pomoc, które umilkło tak samo nagle, jak się pojawiło. W pierwszej chwili na gwizdnięcie odpowiedziało jedynie milczenie, ale kiedy wznieśliście się jeszcze wyżej, ponad gałęzie, gdzieś z przodu usłyszeliście wyraźny śpiew kosa – a jeśli wytężyliście wzrok, zobaczyliście i samego ptaka. Ledwie widoczny na tle czerni, siedział na gzymsie dachu drewnianej chatki, od której oddzielało was kilkadziesiąt metrów otwartego terenu.
Budynek wyglądał na stary i zupełnie opuszczony; okiennice miał zabite deskami, ganek zarośnięty roślinnością, ściany pociemniałe. Wokół niego – zarówno po prawej, jak i po lewej stronie – w powietrzu unosiło się kilka nieforemnych obłoków błękitnawego światła, nieposiadającego formy ani kształtu. Wydawało się, że nic nie zagradzało wam drogi do domu, kiedy jednak znaleźliście się w najwyższym punkcie – tuż ponad drzewem – stało się coś niespodziewanego.
Gałęzie, do tej pory nieruchome, wystrzeliły do góry – rozrastając się, jak poprzednio wyciągając rozcapierzone palce, podobnie jak poprzednie – tym razem jednak nie zatrzymały się przed wami, nie mieliście też szans na ich uniknięcie. Zbyt cienkie by zrobić wam krzywdę, prędko zahaczyły o ubrania, zawinęły się wokół rączki miotły, wplotły pomiędzy witki, uniemożliwiając ruszenie dalej. Nie zważały na pochodnię płonącą w ręce Jamesa, nie cofnęły się tez, gdy jedna z odnóg zajęła się od płomieni – które powoli zaczęły pełznąć w dół, ku ziemi.
A później – stało się coś jeszcze.
Drzewa otaczające polanę, na której stał dom, również się poruszyły – z tym, że wyglądało to, jakby ich koronami szarpnął gwałtowny wiatr. Porośnięte liśćmi gałęzie gięły się to w jedną, to w drugą stronę, aż wreszcie spomiędzy nich wysunęły się czarne kształty – utkane z tego samego, pochłaniającego światło mroku, który widzieliście na jarmarku, pobiegły w poprzek otwartego terenu, galopując – a przyglądając się im zauważyliście, że cieniste istoty przybrały tym razem formę czegoś, co przypominało konie. Nie były to jednak piękne wierzchowce – te miały kończyny powyginane i kościste, kanciaste łby gięły się na nieforemnych szyjach; niektóre miały skrzydła, bez piór, a z błonami – jak potężne nietoperze albo smoki. Ich ślepia lśniły w ciemnościach, a kiedy się zbliżyły, wasze uszy wypełnił szept – w obcym języku, doskonale już wam znany. Stworzenia nie odcięły wam jeszcze drogi do chaty, zbliżały się jednak szybko.
Zza waszych pleców dobiegł was plusk, szmer wody – a jeśli się obróciliście, zobaczyliście, że bagno – wcześniej jedynie lekko bulgoczące – stało się wzburzone, niespokojne; czarna woda zafalowała, jakby poruszona wiatrem, błoto wybuchało dużymi bańkami powietrza.
Mistrz gry przypomina o dokładnym i jednoznacznym określaniu w poście działań postaci. Jeżeli postać nie uwzględni w narracji, że (i w jakim kierunku) się przemieszcza, oznacza to, że stoi w miejscu. W przypadku braku określenia konkretnego kierunku lub określenia go w sposób niejednoznaczny, mistrz gry uzna, jak mu wygodnie.
Mapka dla Jamesa i Neali (mapa oczywiście nie jest zamknięta, a jej opuszczenie nie jest jednoznaczne z opuszczeniem wydarzenia):
(powiększenie)
Mapka dla Rhennarda, Laurence'a i Rigela (mapa oczywiście nie jest zamknięta, a jej opuszczenie nie jest jednoznaczne z opuszczeniem wydarzenia):
(powiększenie)
Mapka dla Millicenty (mapa oczywiście nie jest zamknięta, a jej opuszczenie nie jest jednoznaczne z opuszczeniem wydarzenia):
(powiększenie)
Obecna tura trwa do 24 października do godz. 23:59. Możecie wykonać maksymalnie dwie akcje angażujące, przy czym przemieszczenie się nie jest uznawane za akcję. Rhennard, ze względu na wyrzucenie krytycznego sukcesu, może wykonać dodatkową akcję, otrzymuje też bonus +10 do rzutów kością. Jeżeli będziecie potrzebowali posta uzupełniającego - dajcie znać.
Działające zaklęcia i eliksiry:
Reducio (miotła Rhennarda)
Eliksir ochrony - 5/5 tur
Meridian śledziony (Thalia)
Cito (Millicenta) - 3/3 tury
Fera ecco (Millicenta) - kot
Żywotność i energia magiczna:
James - 228/238 (10 - poparzenia); EM: 48/50
Rhennard - 195/205 (10 - psychiczne); EM: 34/50
Thalia - 166/207 (-10) (21 - poparzenia; 20 - psychiczne); EM: 37/50
Neala - 187/211 (-5) (9 - psychiczne; 15 - poparzenia); EM: 45/50
Laurence - 185/205 (20 - psychiczne); EM: 36/50
Millicenta - 165/175 (10 - psychiczne); EM: 47/50
Garfield - 140/170 (-5) (10 - psychiczne; 20 - podtopienie); EM: 35/50
Rigel - 116/155 (-10) (10 - psychiczne, 29 - cięte); EM: 47/50
Rigel - 204/305 (-15)
W razie pytań - zapraszam.
Krzyk Thalii poniósł się ponad zmąconą wodą mokradła, jej samej mógł wydać się jednak nienaturalnie głuchy, przygaszony – jakby rozbrzmiewał w pustym pokoju wyłożonym poduszkami. Powietrze wokół niej z sekundy na sekundę stawało się cięższe, prawie lepkie; uwięziona w nim wilgoć zaczęła osadzać się na jej skórze i włosach, a kiedy podążyła za Garfieldem, zanurzając najpierw kostki, a później kolana w czarnej jak smoła cieczy, nie poczuła kojącego chłodu. Materiał ubrania, przemoczony, przykleił się do skóry na jej nogach, sprawiając, że znajdujące się tam poparzenia zapiekły na nowo – nie to okazało się jednak jej największym problemem. Różdżka skierowana na czarną taflę, zgodnie z zamierzeniem czarownicy, wznieciła falę, lecz przesuwające się w tył masy wody nie odsłoniły sylwetki Garfielda – Thalia nie miała pojęcia, w którym kierunku nieznana jej siła czy istota pociągnęła jej przyjaciela, mógł znajdować się już zbyt głęboko albo zbyt daleko. Kolejne zaklęcie z ogromną siłą uderzyło w wodę, rozchlapując ją na boki, wzburzając jeszcze bardziej; woda, już wcześniej bulgocząca, teraz zaczęła wręcz drżeć – zachowując się tak, jakby była żywa, wściekła, kojarząc się z Thalii z morzem w trakcie sztormu – tyle że wokół niej nie wiał nawet lekki wiatr. Nie było wiadomo, co poruszało falami, ale te zaczęły występować z brzegów, rozlewać się szerzej; ponad bagnem uniosła się biała jak mleko mgiełka, zupełnie, jakby powierzchnia zaczęła parować – a później wszystko zniknęło, gdy również Thalia poczuła, jak coś szorstkiego i chropowatego owija się wokół jej kostek, a potężna siła ciągnie ją w dół – w głębiny.
Mrok otoczył ją niemal natychmiast; woda wlała się do uszu, choć refleks pozwolił czarownicy na odpowiednio szybkie zaciśnięcie ust i powiek. Wystarczyło parę sekund, by straciła orientację, zgubiła pojęcie góry i dołu – ale po coraz silniejszym ucisku w uszach mogła się zorientować, że opadała niżej, głębiej.
Oboje czuliście, jak przestrzeń wokół was zaczyna się zacieśniać; o wasze ramiona i nogi, szyję i policzki, ocierało się coś, co teksturą przypominało obleczone szlamem gałęzie, zimny, nieprzyjemny dotyk drażnił skórę, ale dawał też punkt zaczepienia – wyciągając ramiona, byliście w stanie uchwycić się podwodnych konarów i zrozumieć, że były to korzenie. Poruszające się, falujące. Na reakcję nie mieliście jednak dużo czasu, zwłaszcza Garfield – którego pole widzenia, nawet pod zaciśniętymi powiekami, zaczęło wybuchać salwami barwnych fajerwerków, pozostawiających po sobie migoczące powidoki. Nie udało mu się wykrzesać wystarczająco sił, żeby rzucić udane zaklęcie; słabł, w uszach słyszał nieokreślone trzaski, które po chwili zamieniły się w szepty – niezrozumiałe, syczące w obcym, starożytnym języku; szepty, które był w stanie rozpoznać.
A później – woda poruszyła się, fala szarpnęła waszymi ciałami – a w miejscu, z którego zdawała się nadejść, rozbłysło jasne światło. Blask oświetlił korzenie, oświetlił też was – znajdowaliście się zaledwie parę metrów od siebie, oddzieleni kurtyną korzeni.
Nie mieliście pojęcia, co działo się nad waszymi głowami – wiedzieliście jedynie, że kończył się wam czas.
Rhennard, Laurence, Rigel, Millicenta
Wokół was zapanował zupełny chaos. Wrzask, którzy poniósł się pomiędzy pniami, wybrzmiał – ale jego echo wciąż dzwoniło wam w uszach, mieszając się z głośno szumiącą krwią. Kierowane do Harry’ego krzyki z pewnością do niego docierały, jednak leżąc na ziemi, ze zranioną nogą, samodzielnie uciec nie był w stanie. Chociaż próbował się odczołgać, zapierając się o ziemię drugą nogą i łokciami, to nie miał dokąd – za plecami w kark dyszał mu wilkołak, przed sobą miał powiększającą się z każdą sekundą wyrwę. Czuł – podobnie jak wy – jak ziemia drżała, nagle niestabilna, pulsująca; echa pierwszego wstrząsu powracały falami, jak uderzenia bijącego mocno serca, a każde kolejne sprawiało, że następne grudy gleby, kawałków kory i mchu osypywały się w dół, w ciemność. Co dziwne – nie tylko utrzymanie równowagi wydawało się problematyczne; cała otaczająca was materia, magia wypełniająca przestrzeń, zdawała się reagować na to drżenie, rezonować z nim, uniemożliwiając wiązkom zaklęć zebranie się w spójne promienie. Zarówno zaklęcia rzucone przez Rhennarda, jak i te posłane przez Laurence’a, rozproszyły się, nie dotarłszy do celu – jasne łuny magii urwały się w połowie, a na ich bladych krawędziach zatańczyła czerń – nienaturalna, ciemniejsza niż noc; podobna tej, którą mogliście pamiętać z jarmarku.
Trudno powiedzieć, czy to właśnie to dodało sił Rhennardowi – czy może zrobiła to krążąca w żyłach adrenalina – ale pomimo gruntu uciekającego spod stóp, zdołał się rozpędzić i odbić od jednej z krawędzi wyrwy, bez trudu przeskakując na drugą stronę. Wylądował wprawnie, nie tracąc równowagi, mimo że spory kawałek ziemi osunął się tuż za nim, spadając w przepaść. Razem z nim spadł sporej wielkości krzew, słabe korzenie nie miały już jak go utrzymać; osunął się w czeluść bezgłośnie, jedynie z szelestem liści.
Rigel – wciąż w wilkołaczej formie – od razu dostrzegł pojawienie się obok Rhennarda. Instynkt słusznie podpowiedział mu, że stanowi on większe zagrożenie, widział, jak mężczyzna sięga po różdżkę – ale był już bardzo słaby; kiedy spróbował się odbić, ziemia osypała mu się spod łap, wybił się za nisko – i chybił, lądując niecały metr od niedoszłej ofiary. Łapy ugięły się pod nim, czuł, że z jego ciałem dzieje się coś niedobrego – ludzka część jego jestestwa walczyła o dominację, w jego umyśle zaczęły pojawiać się świadome przebłyski, chwiał się jednak jeszcze na ich krawędzi – mógł je od siebie odepchnąć albo się im poddać, wiedząc, że jego ciało poddałoby się zaraz potem – wracając do ludzkiej formy.
Millicenta podjęła ryzykowną decyzję o samotnym biegu przez las, pozostawiając za sobą towarzyszy – jej zniknięcie było tak nagłe, że początkowo mogło umknąć uwadze zarówno Rhennarda, jak i Laurence’a. Jak się jednak okazało – zniknęła w ostatniej chwili, bo ledwie jej kroki ucichły na krętej ścieżce, ziemia nad szczeliną zadrżała ponownie – a ta powiększyła się gwałtownie, w mgnieniu oka pochłaniając kolejne połacie terenu – łącznie z fragmentem, na którym leżał Harry. Nie zdążył nawet krzyknąć, jego ciało osunęło się w dół, oczy rozszerzyły się w przerażeniu; drobna dłoń sięgnęła wystającego korzenia, ale widzieliście – wszyscy – że miała chybić. Mieliście zaledwie ułamek sekundy na reakcję, musieliście jednak zdecydować szybko – zwłaszcza, że jednocześnie stało się coś jeszcze.
Z wyrwy z ziemi w jednej chwili wystrzeliło stado czarnych ptaków – a przynajmniej czegoś, co przypominało ptaki; wyrwane jakby z koszmaru, błyskały szmaragdowymi oczami, a łopot ich skrzydeł, dotyk kosmatych piór, otoczył was jak szarańcza. Drzewa wokół poruszyły się, trzaskając grubymi konarami gałęzi – a wasze uszy wypełniły znajome już szepty.
Millicenta nie widziała tego, co się stało – biegnąc pomiędzy drzewami, zostawiła za sobą szczelinę, jednak im dalej zagłębiała się w las, tym trudniej było jej iść do przodu. Las był tu gęsty, poplątany; pojedyncze gałązki wplątywały się w jej włosy i powłóczystą szatę, ostre kolce krzewów szarpały tkaninę i raniły skórę. Robiąc kolejny krok przed siebie, poczuła, jak jej stopa natrafia na kałużę – która okazała się początkiem czegoś, co wyglądało jak płytkie bagnisko. Nie była pewna, czy dało się przez nie przejść, ale przed sobą – jakieś kilkanaście metrów dalej, pomiędzy pniami – zobaczyła wreszcie światło; bladoniebieska plama jaśniała na wysokości jej wzroku, mogła do niej dotrzeć – musiała tylko pokonać fragment mokradła.
Neala, James
Przeszkoda, która się przed wami pojawiła, nie wydawała się trudna do pokonania na miotle – James, poderwawszy rączkę w górę, niezbyt ostrym łukiem poprowadził was wyżej. Zaczęliście mijać rozpostarte szeroko gałęzie, drzewo – zanim przewróciło się i zaczęło butwieć – musiało być potężne i rozłożyste. Teraz wydawało się martwe, a gdy się do niego zbliżyliście, dostrzegliście, że jego gałęzie miejscami były pokryte czymś czarnym – lepka maź lśniła w świetle pochodni trzymanej przez Jamesa, wyglądało na to, że była jeszcze mokra – nie mieliście jednak pojęcia, czym była.
Zaklęcie rzucone przez Nealę tym razem okazało się zbyt słabe – rozproszona lotem, a może rozlegającym w jej umyśle głosem, teraz jakby czystszym – nie zdołała skupić się wystarczająco. Ptasi gwizd Jamesa poniósł się w otaczającej was ciszy, teraz jakby bardziej odczuwalnej – po rozpaczliwym wołaniu o pomoc, które umilkło tak samo nagle, jak się pojawiło. W pierwszej chwili na gwizdnięcie odpowiedziało jedynie milczenie, ale kiedy wznieśliście się jeszcze wyżej, ponad gałęzie, gdzieś z przodu usłyszeliście wyraźny śpiew kosa – a jeśli wytężyliście wzrok, zobaczyliście i samego ptaka. Ledwie widoczny na tle czerni, siedział na gzymsie dachu drewnianej chatki, od której oddzielało was kilkadziesiąt metrów otwartego terenu.
Budynek wyglądał na stary i zupełnie opuszczony; okiennice miał zabite deskami, ganek zarośnięty roślinnością, ściany pociemniałe. Wokół niego – zarówno po prawej, jak i po lewej stronie – w powietrzu unosiło się kilka nieforemnych obłoków błękitnawego światła, nieposiadającego formy ani kształtu. Wydawało się, że nic nie zagradzało wam drogi do domu, kiedy jednak znaleźliście się w najwyższym punkcie – tuż ponad drzewem – stało się coś niespodziewanego.
Gałęzie, do tej pory nieruchome, wystrzeliły do góry – rozrastając się, jak poprzednio wyciągając rozcapierzone palce, podobnie jak poprzednie – tym razem jednak nie zatrzymały się przed wami, nie mieliście też szans na ich uniknięcie. Zbyt cienkie by zrobić wam krzywdę, prędko zahaczyły o ubrania, zawinęły się wokół rączki miotły, wplotły pomiędzy witki, uniemożliwiając ruszenie dalej. Nie zważały na pochodnię płonącą w ręce Jamesa, nie cofnęły się tez, gdy jedna z odnóg zajęła się od płomieni – które powoli zaczęły pełznąć w dół, ku ziemi.
A później – stało się coś jeszcze.
Drzewa otaczające polanę, na której stał dom, również się poruszyły – z tym, że wyglądało to, jakby ich koronami szarpnął gwałtowny wiatr. Porośnięte liśćmi gałęzie gięły się to w jedną, to w drugą stronę, aż wreszcie spomiędzy nich wysunęły się czarne kształty – utkane z tego samego, pochłaniającego światło mroku, który widzieliście na jarmarku, pobiegły w poprzek otwartego terenu, galopując – a przyglądając się im zauważyliście, że cieniste istoty przybrały tym razem formę czegoś, co przypominało konie. Nie były to jednak piękne wierzchowce – te miały kończyny powyginane i kościste, kanciaste łby gięły się na nieforemnych szyjach; niektóre miały skrzydła, bez piór, a z błonami – jak potężne nietoperze albo smoki. Ich ślepia lśniły w ciemnościach, a kiedy się zbliżyły, wasze uszy wypełnił szept – w obcym języku, doskonale już wam znany. Stworzenia nie odcięły wam jeszcze drogi do chaty, zbliżały się jednak szybko.
Zza waszych pleców dobiegł was plusk, szmer wody – a jeśli się obróciliście, zobaczyliście, że bagno – wcześniej jedynie lekko bulgoczące – stało się wzburzone, niespokojne; czarna woda zafalowała, jakby poruszona wiatrem, błoto wybuchało dużymi bańkami powietrza.
Mapka dla Jamesa i Neali (mapa oczywiście nie jest zamknięta, a jej opuszczenie nie jest jednoznaczne z opuszczeniem wydarzenia):
(powiększenie)
Mapka dla Rhennarda, Laurence'a i Rigela (mapa oczywiście nie jest zamknięta, a jej opuszczenie nie jest jednoznaczne z opuszczeniem wydarzenia):
(powiększenie)
Mapka dla Millicenty (mapa oczywiście nie jest zamknięta, a jej opuszczenie nie jest jednoznaczne z opuszczeniem wydarzenia):
(powiększenie)
Obecna tura trwa do 24 października do godz. 23:59. Możecie wykonać maksymalnie dwie akcje angażujące, przy czym przemieszczenie się nie jest uznawane za akcję. Rhennard, ze względu na wyrzucenie krytycznego sukcesu, może wykonać dodatkową akcję, otrzymuje też bonus +10 do rzutów kością. Jeżeli będziecie potrzebowali posta uzupełniającego - dajcie znać.
Działające zaklęcia i eliksiry:
Reducio (miotła Rhennarda)
Eliksir ochrony - 5/5 tur
Meridian śledziony (Thalia)
Cito (Millicenta) - 3/3 tury
Fera ecco (Millicenta) - kot
Żywotność i energia magiczna:
James - 228/238 (10 - poparzenia); EM: 48/50
Rhennard - 195/205 (10 - psychiczne); EM: 34/50
Thalia - 166/207 (-10) (21 - poparzenia; 20 - psychiczne); EM: 37/50
Neala - 187/211 (-5) (9 - psychiczne; 15 - poparzenia); EM: 45/50
Laurence - 185/205 (20 - psychiczne); EM: 36/50
Millicenta - 165/175 (10 - psychiczne); EM: 47/50
Garfield - 140/170 (-5) (10 - psychiczne; 20 - podtopienie); EM: 35/50
Rigel - 204/305 (-15)
W razie pytań - zapraszam.
To miała być przestrzeń, w której znajdą bezpieczeństwo; ratunek w lesie się chowa, czy nie tak brzmiały słowa przepowiedni, którą podzieliła się z nimi Millie?
Dlaczego więc miał wrażenie, że na powrót znaleźli się w momencie, gdy to wszystko się zaczęło? Tam, na jarmarku? Gdy z ziemi wypełzać zaczęły plugastwa, czerń zwalczyć próbowała jakiekolwiek zalążki światła, rozpraszała magię?
Na membranie uszu szumiała krew, w tym samym rytmie, w którym wybrzmiewało echo krzyku.
A krew płynącą w żyłach mroziła też scena rozgrywająca się właśnie przed nimi; monstrualna sylwetka wilkołaka dominowała nad chłopięcym ciałem; Harry próbował się odczołgać, odsunąć, ale dopiero teraz z jego ruchów Summers mógł wywnioskować coś więcej - to nie wyglądało tak, jakby zamarł z przerażenia, on naprawdę chciał jakoś uciec, ale nie był w stanie fizycznie tego zrobić. W trakcie ataku wilkołak musiał zranić go na tyle poważnie, że dziecko mogło wykonać tylko ograniczone ruchy.
W pojedynkę nie miał najmniejszych szans. Ucieczka nie wchodziła w grę.
To, na co zdecydował się Rhennard, było szaleństwem. I aktem odwagi, na który on sam nie potrafiłby się zdobyć. Zacisnął kciuk lewej dłoni, kiedy przyjaciel wybił się, próbując przeskoczyć nad powiększającą się przepaścią; nigdy nie zastanawiał się nad tym, czy bywał przesądny, ale pięść pozostawała uparcie zamknięta. Uda mu się; zduszony krzyk wydobył się z jego ust dopiero wtedy, kiedy spory kawałek ziemi osunął się tuż za falującą szatą - gdy już mężczyzna miękko wylądował po drugiej stronie.
Szarpnął się do przodu, na chwilę odklejając się plecami od drzewa, gotów, aby zaasekurować go zaklęciem, jakkolwiek wspomóc. Ale na razie nie było to konieczne.
A przynajmniej nie z tego powodu.
Zachwiał się, próbując ustać stabilnie, gdy ziemia pulsowała nieprzerwanie; nie zamierzał poprzestać na tamtych nieudanych próbach zaklęć; musieli działać szybko, uciec nie tylko jak najdalej od samego wilkołaka, ale przede wszystkim od tego, co spozierało na nich z ciemności.
- Flippendo! - wyrzucił z siebie impulsywnie, kierując różdżkę w stronę wilkołaka, kiedy ten zaatakował Rhennarda. To pierwsze, co przyszło mu go głowy, gdy spróbował kupić mu czas. Powstrzymać kolejny atak. Choć na chwilę. W walce łatwo było się zapomnieć; zapomnieć o tym, że za tymi pazurami i żądzą krwi kryje się uwięziony człowiek. Czy mogli jakkolwiek mu pomóc? A przy tym pomóc samym sobie? Nie wiedział o wilkołakach niemal nic, dotychczas myślał, że przemienić mogą się jedynie w czasie pełni - a dziś przecież nie świecił nad nimi pełny Księżyc.
- Harry! - nie kontrolował krzyku, drżącego głosu; ciało chłopca osunęło się w dół, wraz z fragmentem ziemi; piąstka zacisnęła się na korzeniu, a przynajmniej tak z początku się wydawało - po chwili było już jasne, że nie sięgnie. Odskoczył w tył, by samemu również nie znaleźć się w podobnym położeniu. - Mobilicorpus - a później rzucił zaklęcie tak szybko, jak tylko potrafił, starając się wybadać różdżką, czy jest w stanie bezpiecznie kontrolować lewitację chłopca - łagodnym ruchem dłoni skierował koniuszek różdżki do góry. Jeśli zaklęcie się uda, chciał, aby Harry znalazł się bliżej Rhennarda i stabilnego - jeszcze - gruntu; by nie spadł w dół.
Co oczywiste, nigdy jeszcze nie rzucał mobilicorpus w takich okolicznościach; nie wiedział, na ile może sobie pozwolić, i czy nie będzie przeszkód, aby przenieść chłopca nad wyrwą, do siebie. Na razie więc jedynie wypowiedział inkantację, wykonując ostrożny ruch, aby sprawdzić, jak to zaklęcie może zadziałać.
Innego rodzaju przeszkody skrystalizowały się z mroku w tym samym czasie, gdy życie Harry'ego zawisło nawet nie na włosku; ciemność w końcu odpowiedziała mu na pytanie, którego nie odważył się zadać na głos. Czy podobne ptaki nie rzuciły się na tamtego człowieka, któremu Rhennard próbował pomóc na jarmarku?
Był naiwny wierząc w to, że gdziekolwiek czeka ich jeszcze ratunek przed czymś takim.
k100 na flippendo
jeśli można prosić, to byłabym bardzo wdzięczna za króciutkie podsumowanie, jak wygląda sytuacja z mobilicorpus
Dlaczego więc miał wrażenie, że na powrót znaleźli się w momencie, gdy to wszystko się zaczęło? Tam, na jarmarku? Gdy z ziemi wypełzać zaczęły plugastwa, czerń zwalczyć próbowała jakiekolwiek zalążki światła, rozpraszała magię?
Na membranie uszu szumiała krew, w tym samym rytmie, w którym wybrzmiewało echo krzyku.
A krew płynącą w żyłach mroziła też scena rozgrywająca się właśnie przed nimi; monstrualna sylwetka wilkołaka dominowała nad chłopięcym ciałem; Harry próbował się odczołgać, odsunąć, ale dopiero teraz z jego ruchów Summers mógł wywnioskować coś więcej - to nie wyglądało tak, jakby zamarł z przerażenia, on naprawdę chciał jakoś uciec, ale nie był w stanie fizycznie tego zrobić. W trakcie ataku wilkołak musiał zranić go na tyle poważnie, że dziecko mogło wykonać tylko ograniczone ruchy.
W pojedynkę nie miał najmniejszych szans. Ucieczka nie wchodziła w grę.
To, na co zdecydował się Rhennard, było szaleństwem. I aktem odwagi, na który on sam nie potrafiłby się zdobyć. Zacisnął kciuk lewej dłoni, kiedy przyjaciel wybił się, próbując przeskoczyć nad powiększającą się przepaścią; nigdy nie zastanawiał się nad tym, czy bywał przesądny, ale pięść pozostawała uparcie zamknięta. Uda mu się; zduszony krzyk wydobył się z jego ust dopiero wtedy, kiedy spory kawałek ziemi osunął się tuż za falującą szatą - gdy już mężczyzna miękko wylądował po drugiej stronie.
Szarpnął się do przodu, na chwilę odklejając się plecami od drzewa, gotów, aby zaasekurować go zaklęciem, jakkolwiek wspomóc. Ale na razie nie było to konieczne.
A przynajmniej nie z tego powodu.
Zachwiał się, próbując ustać stabilnie, gdy ziemia pulsowała nieprzerwanie; nie zamierzał poprzestać na tamtych nieudanych próbach zaklęć; musieli działać szybko, uciec nie tylko jak najdalej od samego wilkołaka, ale przede wszystkim od tego, co spozierało na nich z ciemności.
- Flippendo! - wyrzucił z siebie impulsywnie, kierując różdżkę w stronę wilkołaka, kiedy ten zaatakował Rhennarda. To pierwsze, co przyszło mu go głowy, gdy spróbował kupić mu czas. Powstrzymać kolejny atak. Choć na chwilę. W walce łatwo było się zapomnieć; zapomnieć o tym, że za tymi pazurami i żądzą krwi kryje się uwięziony człowiek. Czy mogli jakkolwiek mu pomóc? A przy tym pomóc samym sobie? Nie wiedział o wilkołakach niemal nic, dotychczas myślał, że przemienić mogą się jedynie w czasie pełni - a dziś przecież nie świecił nad nimi pełny Księżyc.
- Harry! - nie kontrolował krzyku, drżącego głosu; ciało chłopca osunęło się w dół, wraz z fragmentem ziemi; piąstka zacisnęła się na korzeniu, a przynajmniej tak z początku się wydawało - po chwili było już jasne, że nie sięgnie. Odskoczył w tył, by samemu również nie znaleźć się w podobnym położeniu. - Mobilicorpus - a później rzucił zaklęcie tak szybko, jak tylko potrafił, starając się wybadać różdżką, czy jest w stanie bezpiecznie kontrolować lewitację chłopca - łagodnym ruchem dłoni skierował koniuszek różdżki do góry. Jeśli zaklęcie się uda, chciał, aby Harry znalazł się bliżej Rhennarda i stabilnego - jeszcze - gruntu; by nie spadł w dół.
Co oczywiste, nigdy jeszcze nie rzucał mobilicorpus w takich okolicznościach; nie wiedział, na ile może sobie pozwolić, i czy nie będzie przeszkód, aby przenieść chłopca nad wyrwą, do siebie. Na razie więc jedynie wypowiedział inkantację, wykonując ostrożny ruch, aby sprawdzić, jak to zaklęcie może zadziałać.
Innego rodzaju przeszkody skrystalizowały się z mroku w tym samym czasie, gdy życie Harry'ego zawisło nawet nie na włosku; ciemność w końcu odpowiedziała mu na pytanie, którego nie odważył się zadać na głos. Czy podobne ptaki nie rzuciły się na tamtego człowieka, któremu Rhennard próbował pomóc na jarmarku?
Był naiwny wierząc w to, że gdziekolwiek czeka ich jeszcze ratunek przed czymś takim.
k100 na flippendo
jeśli można prosić, to byłabym bardzo wdzięczna za króciutkie podsumowanie, jak wygląda sytuacja z mobilicorpus
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
The member 'Laurence Morrow' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 46
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 46
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
Wiązka zaklęcia Laurence'a zalśniła w mroku, lecąc w stronę wilkołaka. Druga otuliła jasną, ledwie widoczną mgiełką Harry'ego - a gdy to się stało, jego ciało zatrzymało się - zawisło, unosząc się w powietrzu milimetry od pionowej krawędzi szczeliny. Uniesienie różdżki w górę spowodowało, że również chłopiec przesunął się lekko ku krawędzi szczeliny - po tej stronie, po której stał Rhennard. Nie był w stanie niczego się uchwycić, jego palce od ziemi oddzielała niewidzialna bariera, sprawiająca, że lewitował.
Laurence, sterując ostrożnie różdżką, był w stanie zaobserwować, że korzystając z lichego oparcia, jakim była pionowa ściana, mógł przesuwać chłopca wzdłuż niej - na boki, oraz w górę i w dół. Nie wiedział, co stałoby się, gdyby spróbował przenieść go ponad wyrwą, zdawał sobie jednak sprawę z tego, jak działało zaklęcie - oraz że próba lewitowania kilka centymetrów ponad nieistniejącym podłożem mogła okazać się ryzykowna.
To tylko post uzupełniający, kolejka toczy się dalej. Jeśli coś w poście jest niejasne, śmiało uderzajcie do mnie.
Laurence, sterując ostrożnie różdżką, był w stanie zaobserwować, że korzystając z lichego oparcia, jakim była pionowa ściana, mógł przesuwać chłopca wzdłuż niej - na boki, oraz w górę i w dół. Nie wiedział, co stałoby się, gdyby spróbował przenieść go ponad wyrwą, zdawał sobie jednak sprawę z tego, jak działało zaklęcie - oraz że próba lewitowania kilka centymetrów ponad nieistniejącym podłożem mogła okazać się ryzykowna.
Zatrzymał się, chłopiec trwał teraz w stanie zawieszenia, pozostając wciąż blisko pionowej krawędzi szczeliny.
Summers wypuścił powietrze ze świstem, z ulgą; bo choć ich sytuacja pogarszała się z minuty na minutę, o ile nie z sekundy na sekundę, to przynajmniej udało się zapobiec temu jednemu.
Uważnie obserwował to, jak ciało reaguje na magię; to, w jaki sposób może za pomocą ruchu różdżki zmieniać położenie (a raczej zawieszenie?) chłopca. Nie odważył się zaryzykować; zależało mu na tym, żeby jak najszybciej pomóc Harry'emu znaleźć się na ziemi, bo nie miał pewności, co jeszcze wydostanie się z wyrwy. I choć oznaczało to, że będzie w pobliżu wilkołaka, to przynajmniej był to przeciwnik, którego możliwości w jakimś stopniu znali.
Ile mają czasu, zanim skrzydła zatrzepoczą agresywnie?
Ile mają czasu, zanim wilkołak rzuci się na Rhennarda i tego chłopca raz jeszcze?
- Spróbuję go przesunąć w twoją stronę - nie mieli czasu; pewnie, wystrzegając się gwałtownych ruchów, pociągnął różdżkę w górę; próbował zrobić to tak, żeby stopy chłopca znalazły się tuż nad samą krawędzią, a następnie chciał go przesunąć poziomo, ponad ziemią, w stronę Rhennarda i na tyle, na ile to możliwe, jak najdalej od wilkołaka. - Na trzy - musieli się skoordynować, nie chciał, by chłopiec stracił równowagę, opadając na zranioną nogę - potrzebował kogoś, kto go podtrzyma.
Robiliśmy już kiedyś coś podobnego, pamiętasz? W kwietniu, gdy ratowali razem małą sarnę; jak wtedy policzył do trzech. I przerwał działanie zaklęcia.
Summers wypuścił powietrze ze świstem, z ulgą; bo choć ich sytuacja pogarszała się z minuty na minutę, o ile nie z sekundy na sekundę, to przynajmniej udało się zapobiec temu jednemu.
Uważnie obserwował to, jak ciało reaguje na magię; to, w jaki sposób może za pomocą ruchu różdżki zmieniać położenie (a raczej zawieszenie?) chłopca. Nie odważył się zaryzykować; zależało mu na tym, żeby jak najszybciej pomóc Harry'emu znaleźć się na ziemi, bo nie miał pewności, co jeszcze wydostanie się z wyrwy. I choć oznaczało to, że będzie w pobliżu wilkołaka, to przynajmniej był to przeciwnik, którego możliwości w jakimś stopniu znali.
Ile mają czasu, zanim skrzydła zatrzepoczą agresywnie?
Ile mają czasu, zanim wilkołak rzuci się na Rhennarda i tego chłopca raz jeszcze?
- Spróbuję go przesunąć w twoją stronę - nie mieli czasu; pewnie, wystrzegając się gwałtownych ruchów, pociągnął różdżkę w górę; próbował zrobić to tak, żeby stopy chłopca znalazły się tuż nad samą krawędzią, a następnie chciał go przesunąć poziomo, ponad ziemią, w stronę Rhennarda i na tyle, na ile to możliwe, jak najdalej od wilkołaka. - Na trzy - musieli się skoordynować, nie chciał, by chłopiec stracił równowagę, opadając na zranioną nogę - potrzebował kogoś, kto go podtrzyma.
Robiliśmy już kiedyś coś podobnego, pamiętasz? W kwietniu, gdy ratowali razem małą sarnę; jak wtedy policzył do trzech. I przerwał działanie zaklęcia.
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
Wilkołak opadł na wilgotną ziemię, a jego okrwawione szpony rozorały miękką ściółkę. Odniesione rany wyraźnie dawały mu się we znaki i tę krótka słabość wykorzystała ta drobna ludzka część, która pozostawała przytłoczona nieskończoną żądzą krwi bestii.
Musiał obudzić się z tego koszmaru za wszelką cenę, nim wyrządzi jeszcze więcej złego.
Wilkołak ryknął i potrząsnął łbem, jakby próbując pozbyć się jakiegoś wyjątkowo natrętnego owada. Jednak na wiele to się nie zdało, bo jego moc słabła z każdą sekundą, co pozwoliło wątłemu człowiekowi przejąć kontrolę nad własnym ciałem.
Niestety stał się tym samym zupełnie bezbronny w obliczu lecących w niego zaklęć.
|z okazji kolejnej wyrzuconej k1 poproszę o uzupełnienie, aby się dowiedzieć, jak bardzo mam przekichane :D
Musiał obudzić się z tego koszmaru za wszelką cenę, nim wyrządzi jeszcze więcej złego.
Wilkołak ryknął i potrząsnął łbem, jakby próbując pozbyć się jakiegoś wyjątkowo natrętnego owada. Jednak na wiele to się nie zdało, bo jego moc słabła z każdą sekundą, co pozwoliło wątłemu człowiekowi przejąć kontrolę nad własnym ciałem.
Niestety stał się tym samym zupełnie bezbronny w obliczu lecących w niego zaklęć.
|z okazji kolejnej wyrzuconej k1 poproszę o uzupełnienie, aby się dowiedzieć, jak bardzo mam przekichane :D
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Trzymał się z boku konfliktów, ale to nie znaczyło, że celowo ignorował ludzką krzywdę, co było doskonale widoczne teraz, w czasie zagrożenia, które nie dotykało bezpośrednio jego, a dziecko - zupełnie mu obce, sylwetkę odległą tak mocno jak gwiazdy błądzące po niebie. Ale on nie zamierzał pozwolić na to, by Śmierć powiększyła swe zastępy, nie - nie przy nim, nie w jego obecności. Nie dziecko.
Poczuł, jak nogi nagle stają się całością z całym ciałem, jak ramiona szukają równowagi w skoku, jak kręgosłup wygina się, a stopy ostatecznie odnajdują twardy grunt. Obie dłonie instynktownie zacisnęły się na lampionie i różdżce, plecy wyprostowały się na tyle, na ile pozwalał im niestabilny grunt. I teraz dopiero mógł spojrzeć potworowi w oczy. Widział go co prawda wcześniej, otoczonego łuną zaklęcia i lekkim blaskiem lampionu, ale teraz, spotkanie oko w oko, nosiło w sobie znamię strachu. Przełknął prędko ślinę i nie zastanawiając się dłużej, nie pozwalając, by to uczucie nim owładnęło, rzucił w jego stronę zaklęcie.
- Aeris! - zawołał mocnym głosem, różdżkę kierując na wilkołaka i zaraz wypowiadając kolejne, chcąc jak najszybciej zdezorientować przeciwnika, dać sobie czas na ratunek dziecka. - Finpulsio!
Kiedy ziemia znów zadrżała, poczuł, jak spinają się w nim wszystkie mięśnie, jak prawa stopa wykonuje krok do tyłu, by ciało zachowało równowagę. Oczy szukały rozpadliny pod swoimi stopami, ale tam akurat jej nie było. Była za to obok, otworzyła się pod Harrym, chcąc zabrać go w dół, otoczyć szczelnym murem ziemi. Nie. Wszystko, co znał i kochał, mówiło mu nie, nie pozwól na krzywdę.
- Trzymaj go mocno! - rzucił do przyjaciela głośno, starając się przekrzyczeć wszechobecny chaos. Oczywiście miał na myśli Harrego, z bębnieniem serca w piersi dostrzegając, że chłopiec na całe szczęście nie spadł, a został w porę powstrzymany przed upadkiem przez Summersa. Odstawił lampion pod jedno z drzew, w myślach powtarzając, że gdyby miał trzecią rękę, na pewno nie było to potrzebne i że w takiej sytuacji wątpliwe jest, że zobaczy tę garstkę światła w tym samym miejscu za kilka minut. A nawet i sekund. Wykonał krok w stronę chłopca i przykucnął na jednym kolanie przy rozpadlinie, różdżkę wsadzając sobie w zęby i wyciągając obie dłonie w stronę chłopaka, zaraz podnosząc wzrok na Laurence'a. Na trzy. To było instynktowne, ta cienka nić porozumienia, jaka ich oplatała, musiała być dziełem Ophelii, delikatną siecią, którą zostawiła im po swojej śmierci. Kiedy tylko dostrzegł sygnał z jego strony, pochwycił mocno chłopaka, natychmiast wycofując się na twardy grunt, gdzie Harry mógł być bezpieczny.
Ledwie mrugnął, kiedy nagle z dziury wyleciało stado kosmatych bestii, które zaledwie przypominały ptaki. Ochronił Harry'ego własnym ciałem, plecami odwracając się w stronę szmaragdowookich gawronów, samemu zaciskając powieki, a lewą dłoń na głowie jasnowłosego chłopca. Różdżkę wyjął z ust i włożył w prawą pięść. Bał się. Jak cholernie się bał.
| kostka na złapanie Harrego <3
Poczuł, jak nogi nagle stają się całością z całym ciałem, jak ramiona szukają równowagi w skoku, jak kręgosłup wygina się, a stopy ostatecznie odnajdują twardy grunt. Obie dłonie instynktownie zacisnęły się na lampionie i różdżce, plecy wyprostowały się na tyle, na ile pozwalał im niestabilny grunt. I teraz dopiero mógł spojrzeć potworowi w oczy. Widział go co prawda wcześniej, otoczonego łuną zaklęcia i lekkim blaskiem lampionu, ale teraz, spotkanie oko w oko, nosiło w sobie znamię strachu. Przełknął prędko ślinę i nie zastanawiając się dłużej, nie pozwalając, by to uczucie nim owładnęło, rzucił w jego stronę zaklęcie.
- Aeris! - zawołał mocnym głosem, różdżkę kierując na wilkołaka i zaraz wypowiadając kolejne, chcąc jak najszybciej zdezorientować przeciwnika, dać sobie czas na ratunek dziecka. - Finpulsio!
Kiedy ziemia znów zadrżała, poczuł, jak spinają się w nim wszystkie mięśnie, jak prawa stopa wykonuje krok do tyłu, by ciało zachowało równowagę. Oczy szukały rozpadliny pod swoimi stopami, ale tam akurat jej nie było. Była za to obok, otworzyła się pod Harrym, chcąc zabrać go w dół, otoczyć szczelnym murem ziemi. Nie. Wszystko, co znał i kochał, mówiło mu nie, nie pozwól na krzywdę.
- Trzymaj go mocno! - rzucił do przyjaciela głośno, starając się przekrzyczeć wszechobecny chaos. Oczywiście miał na myśli Harrego, z bębnieniem serca w piersi dostrzegając, że chłopiec na całe szczęście nie spadł, a został w porę powstrzymany przed upadkiem przez Summersa. Odstawił lampion pod jedno z drzew, w myślach powtarzając, że gdyby miał trzecią rękę, na pewno nie było to potrzebne i że w takiej sytuacji wątpliwe jest, że zobaczy tę garstkę światła w tym samym miejscu za kilka minut. A nawet i sekund. Wykonał krok w stronę chłopca i przykucnął na jednym kolanie przy rozpadlinie, różdżkę wsadzając sobie w zęby i wyciągając obie dłonie w stronę chłopaka, zaraz podnosząc wzrok na Laurence'a. Na trzy. To było instynktowne, ta cienka nić porozumienia, jaka ich oplatała, musiała być dziełem Ophelii, delikatną siecią, którą zostawiła im po swojej śmierci. Kiedy tylko dostrzegł sygnał z jego strony, pochwycił mocno chłopaka, natychmiast wycofując się na twardy grunt, gdzie Harry mógł być bezpieczny.
Ledwie mrugnął, kiedy nagle z dziury wyleciało stado kosmatych bestii, które zaledwie przypominały ptaki. Ochronił Harry'ego własnym ciałem, plecami odwracając się w stronę szmaragdowookich gawronów, samemu zaciskając powieki, a lewą dłoń na głowie jasnowłosego chłopca. Różdżkę wyjął z ust i włożył w prawą pięść. Bał się. Jak cholernie się bał.
| kostka na złapanie Harrego <3
gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
The member 'Rhennard Abbott' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 14
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 14
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
Bagna Brenyn
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire