Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Bagna Brenyn
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Bagna Brenyn
Bagna Brenyn znajdują się w północnej części hrabstwa, na terenie Forest of Bowland – oraz w bliskim sąsiedztwie wioski o tej samej nazwie. Składa się na nie kilkanaście kilometrów kwadratowych wyjątkowo zdradliwych, leśnych mokradeł, których znakiem rozpoznawczym jest barwa: zacienione splecionymi gęsto gałęziami, głębokie jeziorka, wydają się być zupełnie czarne, nie licząc pojawiających się od czasu do czasu nad powierzchnią błędnych ogników.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
Dopiero teraz zaczynało wychodzić z niego zmęczenie - mięśnie, do tej pory cały czas spięte, zaczęły się rozluźniać, choć oczywiście nie na tyle, by puścić Harry’ego i miotłę; oddech nie był już tak szybki, a oczy w panice nie rozglądały się po wszystkim, co znajdowało się dookoła. Żałował, że zostawił z tyłu lampion, choć były to żale puste, w końcu nie miał wolnej ręki, żeby go uchwycić. Najważniejsze było teraz dziecko wtulone w jego pierś, które starał się jak najmocniej trzymać swoim ramieniem. Wydawało mu się, że pragnienie odnalezienia bezpiecznego skrawka ziemi (czym on teraz był? gdzie szukać pomocy?) będzie proste, ot, to przecież tylko las, połać drzew, nic więcej. Bardziej mylić się nie mógł. Droga była czarna, jakby zalana smołą nocy, więc leciał na oślep, mrużąc oczy i dusząc w sobie nieprzyjemny syk za każdym razem, gdy policzek przecięła mu kolejna z drobnych gałązek.
- Zaraz coś znajdziemy, Harry - szepnął, równie dobrze mogąc zamienić imię chłopca na swoje własne. Ale Rhennard, trzymaj go! Głos matki odezwał się gdzieś między kolejnymi piekącymi liźnięciami cieniutkich witek. Myślenie stawało się coraz cięższe, wybieranie drogi, drzew, za którymi skręcić.
I wtedy coś zmieniło się w uścisku jego ramion. Zwolnił nieco, strapiony uczuciem. I podniósł wzrok.
Widok całkowicie go sparaliżował. Powietrze ugrzęzło gdzieś w drodze do płuc, a z twarzy odeszła każda najmniejsza kropla krwi. Podświadomość próbowała wyłuskać z najgłębszych archiwów jego umysłu dobre skrawki wspomnień, ale te nagle się ulotniły. Biblioteka snów zniknęła, połknięta została przez nagłą nawałę śmierci. Bo tylko tę teraz widział. Ta twarz, choć iluzorycznie podobna, nie należała do Ophelii - nie do tej, którą znał i kochał ponad życie; te oczy były puste, życie upłynęło z nich w przerażająco krótkiej chwili, mrugnięciu powiek; skóra, usta, płatki we włosach - to wszystko było martwe. Gniło w jego rękach. Ale on nie chciał jej puścić, bo puszczenie jej oznaczało absolutny jego koniec - to tak, jakby sam sobie wyrwał serce i patrzył, jak umiera. Nie przyciągnął jej do siebie, ale palce zacisnął na materiale jej sukienki, wykrzywiając twarz w płaczliwym obrzydzeniu. Nie chciał tego robić, chciał stąd uciec, ale całe ciało, całe jego jestestwo kazało mu ją trzymać.
- To nie ty, obudź się - mówił do siebie, z jeszcze większym przerażeniem wbijając rozwodnione spojrzenie srebrnych tęczówek w insekty zaczynające wychodzić z jej ust, a potem oczu, uszu i nosa. Znów poczuł odruch wymiotny, ten sam, jaki poczuł przy rozkładającym się ciele małej dziewczynki, który zobaczyli z Laurence’m. Ale wciąż - nie mógł odwrócić wzroku, bo bał się, panicznie, że jeśli to zrobi, ona zniknie. Że to, co z niej zostało, zniknie już na zawsze z jego życia - ze świata, w jakim jeszcze istniał. Wszystkich nas i tak pożre to parszywe robactwo, Margaret, lepiej mu to powiedz - słowa ciotki Bernadetty nigdy nie brzmiały dosadniej w jego głowie. Zamknął tylko oczy i skulił ramiona, kręcąc głową na wszystkie strony, byleby pozbyć się tego ohydnego wrażenia ocierających się o skórę owadów, ich włochatych skrzydeł i odwłoków.
- Zaraz coś znajdziemy, Harry - szepnął, równie dobrze mogąc zamienić imię chłopca na swoje własne. Ale Rhennard, trzymaj go! Głos matki odezwał się gdzieś między kolejnymi piekącymi liźnięciami cieniutkich witek. Myślenie stawało się coraz cięższe, wybieranie drogi, drzew, za którymi skręcić.
I wtedy coś zmieniło się w uścisku jego ramion. Zwolnił nieco, strapiony uczuciem. I podniósł wzrok.
Widok całkowicie go sparaliżował. Powietrze ugrzęzło gdzieś w drodze do płuc, a z twarzy odeszła każda najmniejsza kropla krwi. Podświadomość próbowała wyłuskać z najgłębszych archiwów jego umysłu dobre skrawki wspomnień, ale te nagle się ulotniły. Biblioteka snów zniknęła, połknięta została przez nagłą nawałę śmierci. Bo tylko tę teraz widział. Ta twarz, choć iluzorycznie podobna, nie należała do Ophelii - nie do tej, którą znał i kochał ponad życie; te oczy były puste, życie upłynęło z nich w przerażająco krótkiej chwili, mrugnięciu powiek; skóra, usta, płatki we włosach - to wszystko było martwe. Gniło w jego rękach. Ale on nie chciał jej puścić, bo puszczenie jej oznaczało absolutny jego koniec - to tak, jakby sam sobie wyrwał serce i patrzył, jak umiera. Nie przyciągnął jej do siebie, ale palce zacisnął na materiale jej sukienki, wykrzywiając twarz w płaczliwym obrzydzeniu. Nie chciał tego robić, chciał stąd uciec, ale całe ciało, całe jego jestestwo kazało mu ją trzymać.
- To nie ty, obudź się - mówił do siebie, z jeszcze większym przerażeniem wbijając rozwodnione spojrzenie srebrnych tęczówek w insekty zaczynające wychodzić z jej ust, a potem oczu, uszu i nosa. Znów poczuł odruch wymiotny, ten sam, jaki poczuł przy rozkładającym się ciele małej dziewczynki, który zobaczyli z Laurence’m. Ale wciąż - nie mógł odwrócić wzroku, bo bał się, panicznie, że jeśli to zrobi, ona zniknie. Że to, co z niej zostało, zniknie już na zawsze z jego życia - ze świata, w jakim jeszcze istniał. Wszystkich nas i tak pożre to parszywe robactwo, Margaret, lepiej mu to powiedz - słowa ciotki Bernadetty nigdy nie brzmiały dosadniej w jego głowie. Zamknął tylko oczy i skulił ramiona, kręcąc głową na wszystkie strony, byleby pozbyć się tego ohydnego wrażenia ocierających się o skórę owadów, ich włochatych skrzydeł i odwłoków.
gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
The member 'Rhennard Abbott' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 68
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 68
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
Adrenalina, której nadmiar miała dzisiejszego wieczoru, robiła swoje; za wszelką cenę chciała dobiec do chaty, chociaż z każdym kolejnym krokiem zaczynała wątpić, że to był dobry pomysł i coraz bardziej opadała z sił, już wcześniej zatrzymując się dla uspokojenia oddechu. Nie miała jednak wyboru ani lepszego manewru, w sytuacji, w której w tym momencie dodatkowo w walkę włączyły się następne istoty. Na domiar tego wszystkiego w dalszym ciągu tachała za sobą lutnię, nie wiedząc absolutnie w jakim celu, ale wierzyła, że bez powodu jasnowidzka nie wcisnęła jej w dłonie instrumentu; mogła zresztą tylko mieć nadzieję, że jakimś cudem dziewczę przeżyło i wyszło jakoś z tego wszystkiego cało.
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Millicenta Goshawk' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
I nagle coś kliknęło, zapadka przeskoczyła, a Ophelia rozpłynęła się jak we mgle - musiał intensywnie mrugać, żeby odgonić wciąż zalewające go obrazy. Spojrzał w dół i dostrzegł wlepione w niego oczy Harry’ego. Żył. Czyli to wszystko... to wszystko znów okazało się kłamstwem? Dłonią dotknął twarzy, na chwilę puszczając chłopca, ale po skórze nie chodziły ćmy, piekły go tylko rany doznane w locie. Nagle dotarły do niego wszystkie hałasy słyszane dookoła i sam fakt, że dotarł jakimś cudem na otwartą polanę. Wziął Harry’ego na ręce.
- Przytul się do mnie - powiedział do chłopca, ramieniem go podtrzymując. Zaczął szukać wzrokiem elementów dookoła siebie i okazało się, że są tu osoby, które znał. Dojrzał Millicentę, zaraz za nią Thalię, którą przecież świetnie znał. Cieniste olbrzymy. Chaos. Obrócił się za siebie, kiedy usłyszał rumor i od razu wyciągnął różdżkę, ale okazało się, że to Laurence. - Udało ci się!
Ale zaraz za nim pojawił się olbrzym, przed którym próbowali uciec. Rhennard zaczął się cofać w stronę chaty, wciąż jednak mając na końcu różdżki olbrzyma za cel.
- Circo Igni! - zawołał, mając ogromną nadzieję, że to pomoże. Że to nie spowoduje kawalkady płomieni przetaczającej się po całej polanie, a zwyczajnie zapewni im ratunek. - Harry, znasz legendę o Brenyn? Może rodzice mówili ci o niej? Cokolwiek?
To wszystko wyglądało jak istne szaleństwo.
- Przytul się do mnie - powiedział do chłopca, ramieniem go podtrzymując. Zaczął szukać wzrokiem elementów dookoła siebie i okazało się, że są tu osoby, które znał. Dojrzał Millicentę, zaraz za nią Thalię, którą przecież świetnie znał. Cieniste olbrzymy. Chaos. Obrócił się za siebie, kiedy usłyszał rumor i od razu wyciągnął różdżkę, ale okazało się, że to Laurence. - Udało ci się!
Ale zaraz za nim pojawił się olbrzym, przed którym próbowali uciec. Rhennard zaczął się cofać w stronę chaty, wciąż jednak mając na końcu różdżki olbrzyma za cel.
- Circo Igni! - zawołał, mając ogromną nadzieję, że to pomoże. Że to nie spowoduje kawalkady płomieni przetaczającej się po całej polanie, a zwyczajnie zapewni im ratunek. - Harry, znasz legendę o Brenyn? Może rodzice mówili ci o niej? Cokolwiek?
To wszystko wyglądało jak istne szaleństwo.
gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
The member 'Rhennard Abbott' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 24
'k100' : 24
Oddech mi tak naprawdę nie zwalniał. Spokój nie przychodził. Potrzebowałam odpowiedzi. Stara magia. Mój wzrok przesunął się po runach a brwi pozostały zmarszczone. Zapomniana dla świata. Tylko jaka? Poza tym, że stara. Uniosłam tęczówki spoglądając na Brenyn. Czując, jak serce ściska mi się nieprzyjemnie, jak brwi zamiast marszczyć się unoszą się w współczującej emocji. Co było tą tajemnicą? Ta magia, na którą właśnie patrzyłam? Żyjące, gołe drzewa były toczone chorobą, czy rzeczywiście były jednak strażnikami o których usłyszał James? I gdzie on na Merlina był?! Powinien być już tutaj, ze mną, obok. Żebyśmy mogli wybrać. Razem. Zerknęłam w stronę drzwi, ale to pozostawały zamknięte.
No dalej, pośpiesz się. Namawiałam go w myślach, kiedy mijały kolejne minuty. Kiedy rozmowa szła dalej. Kiedy z moich ust wypadały pytania, mające pomóc mi rozwiać wątpliwości, ale odpowiedzi… odpowiedzi wcale tego nie robiły. Brwi uniosły mi się w zaskoczeniu.
- Z-zwodniczą? - powtórzyłam po niej bez zrozumienia. Jimmy by tego nie zrobił przecież. Nie ściągnął i nie zwiódł. W to wierzyłam. Tamtych kobiet - ich nie mogłam być pewna. Wykrzywiłam lekko usta kręcąc głową. Nie mógłby. Nie zrobiłby tego. Zaufanie mu nie było błędem przecież - nie mogło być.
Była związana z chatą. Z bagnami. To była cena, którą zapłaciła za zwycięstwo wcześniej? Ale to znaczyło… że związała się sama? Czy tylko wolna mogła nam pomóc?
I czy naprawdę nam? Mówiła o tajemnicach, o lesie. O jego ochronie, jednocześnie nie ujmując nigdzie wszystkich tych, którzy znajdowali się na zewnątrz. Ni dostałam też żadnych wyjaśnień. Nie było czasu. Wiedziałam, że nie było. Ale… niewiadoma napawała mnie przerażeniem. Czy oddając swoją krew też poświęcę wszystko? Czy zwiążę się z tym miejscem jak ona? Nigdy więcej nie zobaczę rodziny, nie pojadę na Montygonie, nie zobaczę przyjaciół - Celine, Jamesa, Leonie, Sheili? Oczy mi się mimowolnie zaszkliły. Cofnęłam się o krok, kiedy czarna mgła zaczęła wlewać się do chaty biorąc spazmatyczny wdech. Nie chciałam umierać. Co miało się stać? Co miało znaczyć dla mnie? Nie byłam w stanie przewidzieć. Może jednak miałam właśnie umrzeć dzisiaj, mimo zapewnień Jamesa, że było inaczej. Może tutaj kończyła się moja droga. Może jednak przeznaczenia, nie dało się oszukać. I od zawsze - od początku do końca - czekała na nas tylko jedna ścieżka. Łza pomknęła mi z oka, przetaczając się po policzku. Otworzyłam usta. Właśnie, co mnie tu przyprowadziło? Nadzieja? Potrzeba? Nie byłam już pewna, poszłam za jej głosem. Za przeczuciem. Teraz sama, nie będąc już niczego pewna. Z nim u boku zdawałam się samej sobie odważniejsza. Kolejny spazmatyczny wdech wdarł się w płuca, gdy spojrzałam na nią załzawionymi oczami. Nie wiedzieć czemu pomyślałam, że gdybym go zobaczyła, wtedy bym wiedziała, była pewna. Spojrzenie, strachliwie przesunęło się znów na nieruchome drzwi i wróciło do niej. Krzyk który się rozległ przeniknął mnie całą. Z zewnątrz i wewnątrz. Usłyszałam jej głos w głowie wyraźnie. Wykrzywiłam usta, łzy pociekły mi po policzkach mimo woli. Od kotłujących nieznośnie emocji. Niepewności. Strachu. Niewiedzy. Złości. I pragnienia. Pragnienia, by jeśli to poświęcenia wymagała rytuał, by zapewnił im chociaż możliwość przeżycia. Ale i samolubnego, żeby zobaczyć znajomą twarz. Wzięłam wdech, nadal nie wiedząc, czy postępowałam dobrze, czy nie łamałam największej obietnicy swojego życia. Z nikłą nadzieją, że może rzeczywiście byłam jakaś… inna… że może tak mogłam się przydać. Włożyłam różdżkę pomiędzy wargi a drżącą dłoń nadstawiłam nad kotłem.
- Błagam. - szepnęłam z drewnem między zębami prosząc o wszystko na raz. Chyba najbardziej o to, by świat był po mojej stronie ten jeden raz razem z przeznaczeniem. By moja krew znaczyło dobro, nie przekleństwo, jeśli jakąś wartość mogła w ogóle mieć. I wraz z kolejnym wdechem nacięłam dłoń, ostrzem które podała mi wcześniej. Stłumiony odgłos bólu wydobył się z moich warg. Krew wyciekła z rany przekręciłam ją, patrząc, jak po drżącej kończynie spływają krople czerwieni, by oderwać się i spłynąć do wirującej wody w kotle.
Uratuj nas.
Musimy razem wrócić do domu.
| to no to ten, tne się
No dalej, pośpiesz się. Namawiałam go w myślach, kiedy mijały kolejne minuty. Kiedy rozmowa szła dalej. Kiedy z moich ust wypadały pytania, mające pomóc mi rozwiać wątpliwości, ale odpowiedzi… odpowiedzi wcale tego nie robiły. Brwi uniosły mi się w zaskoczeniu.
- Z-zwodniczą? - powtórzyłam po niej bez zrozumienia. Jimmy by tego nie zrobił przecież. Nie ściągnął i nie zwiódł. W to wierzyłam. Tamtych kobiet - ich nie mogłam być pewna. Wykrzywiłam lekko usta kręcąc głową. Nie mógłby. Nie zrobiłby tego. Zaufanie mu nie było błędem przecież - nie mogło być.
Była związana z chatą. Z bagnami. To była cena, którą zapłaciła za zwycięstwo wcześniej? Ale to znaczyło… że związała się sama? Czy tylko wolna mogła nam pomóc?
I czy naprawdę nam? Mówiła o tajemnicach, o lesie. O jego ochronie, jednocześnie nie ujmując nigdzie wszystkich tych, którzy znajdowali się na zewnątrz. Ni dostałam też żadnych wyjaśnień. Nie było czasu. Wiedziałam, że nie było. Ale… niewiadoma napawała mnie przerażeniem. Czy oddając swoją krew też poświęcę wszystko? Czy zwiążę się z tym miejscem jak ona? Nigdy więcej nie zobaczę rodziny, nie pojadę na Montygonie, nie zobaczę przyjaciół - Celine, Jamesa, Leonie, Sheili? Oczy mi się mimowolnie zaszkliły. Cofnęłam się o krok, kiedy czarna mgła zaczęła wlewać się do chaty biorąc spazmatyczny wdech. Nie chciałam umierać. Co miało się stać? Co miało znaczyć dla mnie? Nie byłam w stanie przewidzieć. Może jednak miałam właśnie umrzeć dzisiaj, mimo zapewnień Jamesa, że było inaczej. Może tutaj kończyła się moja droga. Może jednak przeznaczenia, nie dało się oszukać. I od zawsze - od początku do końca - czekała na nas tylko jedna ścieżka. Łza pomknęła mi z oka, przetaczając się po policzku. Otworzyłam usta. Właśnie, co mnie tu przyprowadziło? Nadzieja? Potrzeba? Nie byłam już pewna, poszłam za jej głosem. Za przeczuciem. Teraz sama, nie będąc już niczego pewna. Z nim u boku zdawałam się samej sobie odważniejsza. Kolejny spazmatyczny wdech wdarł się w płuca, gdy spojrzałam na nią załzawionymi oczami. Nie wiedzieć czemu pomyślałam, że gdybym go zobaczyła, wtedy bym wiedziała, była pewna. Spojrzenie, strachliwie przesunęło się znów na nieruchome drzwi i wróciło do niej. Krzyk który się rozległ przeniknął mnie całą. Z zewnątrz i wewnątrz. Usłyszałam jej głos w głowie wyraźnie. Wykrzywiłam usta, łzy pociekły mi po policzkach mimo woli. Od kotłujących nieznośnie emocji. Niepewności. Strachu. Niewiedzy. Złości. I pragnienia. Pragnienia, by jeśli to poświęcenia wymagała rytuał, by zapewnił im chociaż możliwość przeżycia. Ale i samolubnego, żeby zobaczyć znajomą twarz. Wzięłam wdech, nadal nie wiedząc, czy postępowałam dobrze, czy nie łamałam największej obietnicy swojego życia. Z nikłą nadzieją, że może rzeczywiście byłam jakaś… inna… że może tak mogłam się przydać. Włożyłam różdżkę pomiędzy wargi a drżącą dłoń nadstawiłam nad kotłem.
- Błagam. - szepnęłam z drewnem między zębami prosząc o wszystko na raz. Chyba najbardziej o to, by świat był po mojej stronie ten jeden raz razem z przeznaczeniem. By moja krew znaczyło dobro, nie przekleństwo, jeśli jakąś wartość mogła w ogóle mieć. I wraz z kolejnym wdechem nacięłam dłoń, ostrzem które podała mi wcześniej. Stłumiony odgłos bólu wydobył się z moich warg. Krew wyciekła z rany przekręciłam ją, patrząc, jak po drżącej kończynie spływają krople czerwieni, by oderwać się i spłynąć do wirującej wody w kotle.
Uratuj nas.
Musimy razem wrócić do domu.
| to no to ten, tne się
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
Każdy ruch, każdy najpłytszy wdech sprawiał, że po ciele rozbiegały się ciarki niczym mrówki, a zaraz za nimi szła fala gorącego, palącego niczym ogień bólu. Łzy cisnęły mu się do oczu, nadzieję tracił z każdym kolejnym krokiem. Nie da rady. Podskórnie to czuł. Nie wierzył, że się uda, że to przeżyje. Wystające z ciała bielejące żebra, zakrwawiona koszula przypominały mu o tym, że miał dług u śmierci. Być może to właśnie dzisiaj musiał go spłacić. Łzy spłynęły mu po policzku. Ze strachu, bólu, świadomości nieuchronności losu. Eliksir, który wypił, w jakiś niewyjaśniony sposób wypełnił go dziwną siłą, euforią. Drzwi, które miał przed sobą nagle stały się w zasięgu ręki. Chwycił za klamkę, poruszyła się, ale usłyszawszy za sobą coś zawahał się, chociaż instynkt podpowiadał mu, że powinien nie oglądać się za siebie, zamiast tego przekroczyć próg i zatrzasnąć drzwi na wszystkie spusty.
Obróciwszy się za siebie ujrzał kobietę. Tę, która przybyła na miejsce z krewnym Neali. Za nią, dalej, ujrzał kobietę z jarmarku i czarodziejów na miotłach, gdzieś daleko, na skraju polany. Za nimi cienista istota wytoczyła się z lasu ciężko, choć jednocześnie wydawała się być tylko gęstą mgłą. W tej chwili zawahania dostrzegł także drzewa. Drzew, które ożyły. Zaklęci strażnicy Brenyn, pomyślał od razu, widząc, jak stają cieniom na drodze. Mieli w sobie moc i magię, która mogła ich powstrzymać. Naprawdę, na dłużej. Powoli obrócił głowę, nie dostrzegając wokół siebie nic szczególnego. Nic prócz lampionów. Nie myśląc wiele, skierował kraniec różdżki na jeden z nich, ten najbliżej niego.
— Ingenio Ferro — szepnął, czując że wypełnia go wiara w powodzenie, mieszająca się z dogłębną potrzebą zrobienia czegoś właściwego. Nigdy nie potrafił, nigdy nie dokonywał wyborów, które mogły komuś pomóc. Zawsze jego działania, czyny sprowadzały na innych nieszczęście, ból. Nie chciał, by ostatnie chwile jego życia były właśnie takie. Jeśli mógł się przyczynić do pomocy w obronie Neali, tego, co tam zastała, chaty, która dawała jej bezpieczeństwo — musiał. Na niego już nic więcej nie czekało. Nie chciał być dłużej tchórzem, nie chciał tak skończyć. Nie chciał w ostatniej chwili uciekać. —Inanimatus Conjurus — dodał po chwili, wciąż celując w ten sam lampion. Światło, światło było ich siłą. Pośle więc tą małą iskrę tam, prosto w cień.
Obróciwszy się za siebie ujrzał kobietę. Tę, która przybyła na miejsce z krewnym Neali. Za nią, dalej, ujrzał kobietę z jarmarku i czarodziejów na miotłach, gdzieś daleko, na skraju polany. Za nimi cienista istota wytoczyła się z lasu ciężko, choć jednocześnie wydawała się być tylko gęstą mgłą. W tej chwili zawahania dostrzegł także drzewa. Drzew, które ożyły. Zaklęci strażnicy Brenyn, pomyślał od razu, widząc, jak stają cieniom na drodze. Mieli w sobie moc i magię, która mogła ich powstrzymać. Naprawdę, na dłużej. Powoli obrócił głowę, nie dostrzegając wokół siebie nic szczególnego. Nic prócz lampionów. Nie myśląc wiele, skierował kraniec różdżki na jeden z nich, ten najbliżej niego.
— Ingenio Ferro — szepnął, czując że wypełnia go wiara w powodzenie, mieszająca się z dogłębną potrzebą zrobienia czegoś właściwego. Nigdy nie potrafił, nigdy nie dokonywał wyborów, które mogły komuś pomóc. Zawsze jego działania, czyny sprowadzały na innych nieszczęście, ból. Nie chciał, by ostatnie chwile jego życia były właśnie takie. Jeśli mógł się przyczynić do pomocy w obronie Neali, tego, co tam zastała, chaty, która dawała jej bezpieczeństwo — musiał. Na niego już nic więcej nie czekało. Nie chciał być dłużej tchórzem, nie chciał tak skończyć. Nie chciał w ostatniej chwili uciekać. —Inanimatus Conjurus — dodał po chwili, wciąż celując w ten sam lampion. Światło, światło było ich siłą. Pośle więc tą małą iskrę tam, prosto w cień.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
Wszyscy (oprócz Neali)
Rhennard, Laurence, Rigel, Thalia oraz Millicenta gnali w stronę chaty – niemal wszyscy, bez wyjątku, upatrując w niej ratunku, jedynego schronienia przed nabierającą na sile nawałnicą obcej im magii: czarnej, starej, powołującej do życia istoty zrodzone wprost z koszmarów, które najwidoczniej obrały ich sobie za cel. Czuli wokół siebie ich obecność, mieli wrażenie, że jeśli tylko się zatrzymają, dopadną ich – ale narastające zmęczenie nie miało litości. Millicenta, czując, że traci oddech, przystanęła – i mimo ponaglającego okrzyku Thalii, nie ruszyła dalej, pozwalając wyminąć się czarodziejom na miotłach. Chata zdawała się od niej oddalać, nie oddalał się jednak huk ciężkich, stąpających po bagnach kroków. Wysoka istota, która nadal za nią podążała, od razu wykorzystała chwilę słabości czarownicy – stwór, dostrzegłszy stojącą biernie ofiarę, rzucił się w jej kierunku, w jednym momencie tracąc jakby całą ociężałość, na sekundę sprawiając znów wrażenie utkanego z ciemności samej w sobie. Pochylając rogaty łeb, na długich łapach pobiegł do przodu, a nim Millicenta zdążyłaby zareagować, poczuła się tak, jakby wokół jej talii zacisnęła się stalowa obręcz – po czym olbrzymia siła oderwała ją od podłoża, unosząc w górę. Istota uchwyciła ją w szponiastą łapę, podnosząc na wysokość dwóch metrów z taką łatwością, jakby nie ważyła zupełnie nic; czarownica czuła ostre, nierówne, nieludzkie palce wbijające się w skórę, zaciskające się tak mocno, że miała problem ze złapaniem oddechu; odwróciwszy się widziała łeb stwora – zwrócony w jej kierunku, z pustymi oczodołami, z gębą zasłoniętą kurtyną długich, poruszających się macek, które odsłoniły się na moment, gdy istota zawyła – wydając z siebie dźwięk wysoki, przeszywający, ani ludzki, ani zwierzęcy. Szpony zacisnęły się mocniej, a Millicenta miała wrażenie, że jeśli czegoś nie zrobi – jeśli się nie uwolni – stwór dosłownie przerwie ją na pół.
Lot na miotłach w stronę chaty był chaotyczny, wszystko działo się zbyt szybko, zbyt nagle; Laurence, odkrywszy w sobie nowe pokłady sił, zdołał jednak zareagować błyskawicznie – być może dostrzegając również nietypowe zachowanie przyjaciela i rzucając na niego wspomagające zaklęcia. Pokrzepiająca magia pomogła Rhennardowi otrząsnąć się z omamów, odepchnął od siebie iluzję, martwe ciało Ophelii zniknęło – a przed sobą znów miał przerażoną twarz Harry’ego. Rozglądając się dookoła, kątem oka zauważył też potężną, goniącą ich istotę, tę samą, która zaatakowała ich nad wyrwą. Nie widział jeszcze, że stwór atakował Millicentę, kobiecą sylwetkę dostrzegając dopiero, gdy dookoła cienia wystrzeliły w górę płomienie – więżąc go w ognistym kręgu. Zaatakowany dodatkowo przez Laurence’a, którego silne zaklęcie ugodziło bestię prosto w szeroką pierś, zaczął się cofać i obracać, niezgrabnie szukając wyjścia z pułapki, z Millicentą wciąż uwięzioną w jego uścisku jak szmaciana lalka – ze stopami zwisającymi zaledwie o centymetry od góry płomieni. Poruszając nimi, czuła już gorąc wspinający się wzdłuż kostek; mogła też podejrzewać, że jeden nieuważny ruch sprawi, że jej powłóczyste szaty zajmą się od płomieni.
– Wszystkie dzieci ją znają – odpowiedział Harry na pytanie Rhennarda. Jego głos był stłumiony, bo wciąż częściowo chował się w materiale ubrania czarodzieja. – Kiedyś opiekowała się lasem, ale źli ludzie ją zdradzili i teraz nie jest już tu bezpiecznie. Rodzice mówią, że nie wolno nam chodzić na bagna, bo Brenyn zwodzi zagubionych wędrowców. Bo szuka ludzi, który zrobili jej krzywdę. Ale wszyscy wiedzą, że to bajka, na mokradłach po prostu łatwo się utopić i dlatego dorośli nie chcą, żebyśmy tam chodzili. Zeszłej jesieni tak zaginął brat mojego p-przyjaciela – mówił drżącym głosem. Zawahał się, milcząc chwilę. – Czy my też już tu zostaniemy? – zapytał, nie ośmielając się jednak podnieść wzroku na Rhennarda. – Bardzo boli mnie noga – dodał; głos łamał mu się na ostatnich sylabach.
Rigel, wychyliwszy się z kieszeni Laurence’a, nie był w stanie wyłapać wiele – w postaci królika widział słabiej, świat dookoła niego był zamazany, wyglądał jak ziarnista fotografia – tym bardziej, że przez cały czas poruszał się szybko na miotle. W pewnym momencie arystokrata poczuł jednak, że jego ciało znów zaczyna się zmieniać – zaklęcie, pod którym się znajdował, nie działało długo i musiało tracić na mocy, bo kieszeń, w której się znajdował, zrobiła się nagle za ciasna. Laurence poczuł zmianę w ciężarze niemal od razu, ale gnając w stronę chaty, niewiele mógł w związku z tym zrobić – materiał wierzchniego okrycia pękł, a pojawienie się tuż obok dorosłego mężczyzny sprawiło, że miotła straciła równowagę. Obaj czarodzieje runęli na ziemię, lądując w miękkim błocie tuż przed chatą – na tyle blisko, że padała na nich łuna wydobywającego się z niej światła. Z tej pozycji widzieli poruszające się drzewa, korzenie wyciągające się w stronę stworów; gałęzie i konary wydawały się żywe, wszyscy mogliście też przysiąc, że pnie się przemieszczały – a Rigel, który poświęcił chwilę na przyjrzenie się zjawisku, był w stanie skojarzyć go z zaklęciami planta auscultatoris i herbarius nuntius, choć poruszająca roślinami magia była w tym przypadku inna, potężniejsza; o ciemniejszej, trudnej do uchwycenia naturze.
Thalia, pomimo promieniującego od boku bólu, zdołała pokonać resztę dzielącego ją od chaty dystansu i zrównać się z Jamesem – rzucone zaklęcie dodało hartu ducha zarówno jej, jak i chłopakowi – oboje poczuli się nieco lepiej, łatwiej przychodziło im też ignorowanie fizycznego cierpienia, chociaż ich rany wciąż pozostawały otwarte. Thalia, przyciskając palce do ciała, czuła, jak ze śladów po ukąszeniu przestaje wydobywać się dym – zamieniając się w czarną, smolistą substancję, lepką i trudną do wytarcia ze skóry.
James, stojąc tuż przed drzwiami do chaty, widział przed sobą całą polanę – mógł śledzić wzrokiem wszystkich biegnących w stronę budynku czarodziejów, dostrzec, w jak złym stanie była rudowłosa kobieta – materiał sukienki na jej nogach przesiąknięty był krwią, z rany na boku wypływało coś czarnego. Była też chorobliwie blada, jej skóra wydawała się prawie sina. Rwący, intensywny ból w jego własnych ranach jednak nie słabł, utrudniając skupienie się na jednym celu; przy zmysłach utrzymywał go krążący w ciele eliksir, jednocześnie dając mu niezwykłą, niemożliwą do uchwycenia pewność, że cokolwiek postanowi, osiągnie sukces. Zaklęcie wymierzone w lampion trafiło bezbłędnie, a wiotki przedmiot niemal natychmiast zamienił się w lśniącą stal; z jej powierzchni wyskoczyły ostre, wąskie kolce – a chociaż James mierzył w pojedynczy lampion, to magia, przemieniwszy go, poniosła się dalej – pokrywając metalem i szpikulcami jeszcze dwa następne. A później – wszystkie trzy ożyły, wprawione w ruch zaklęciem chłopaka. Poruszyły się – prawie bezszelestnie, tocząc się na długich kolcach, i zatrzymując się w rzędzie przed Jamesem. Chociaż wcześniej światło z ich umknęło, uciekając w stronę chaty, teraz znów rozbłysły – oświetlając ganek, Jamesa, Thalię, a także trójkę mężczyzn i chłopca, którzy pojawili się przed wejściem zaraz potem.
I nie tylko ich.
Sunący we mgle wąż, który ukąsił Thalię, zawrócił i zaatakował ponownie; wasze uszy wypełnił syk, a potem dostrzegliście, że potężny gad otwiera szeroko paszczę – a z niej, jeden po drugim, wypadają mniejsze węże, kilkanaście, może kilkadziesiąt. Cienista istota rozpadła się, a może po prostu zmieniła formę, otaczając was szerokim kręgiem, odcinając drogę gdziekolwiek – pozostawiając jedynie tą prowadzącą do chaty. Wściekły, syczący rój, kotłując się, zbliżył się do was – a potem, jeden po drugim, węże zaczęły atakować, obnażając ostre kły.
Neala
Podjęłaś decyzję – wiedziona intuicją czy nadzieją, dotknęłaś ostrzem dłoni, niemal natychmiast czując na jej wnętrzu ból, pieczenie – mimo upływu czasu nóż pozostał ostry, nie stępiał. Na jasnej skórze pojawiła się krew, która wyciekła z zaciśniętej dłoni; widziałaś, jak kolejne krople skapują do wirującej cieczy, mieszając się z nią, barwiąc ją szkarłatem…
…a później lśniąc – błękitem. Znów poczułaś obecność kobiety, dziewczyny – tym razem wyraźniej niż wcześniej. Stanęła tuż obok, niewidoczna, ale wyczuwalna, a potem – chata zamazała się przed twoimi oczami, a ty miałaś wrażenie, że w twoje ciało, dłonie, ramiona, wślizguje się coś innego, ktoś inny – świadomy byt, rozpychający się w miejscu, które powinno należeć wyłącznie do ciebie. Patrząc na swoje dłonie, wciąż wyglądające tak samo, niezmienione, nie mogłaś oprzeć się przekonaniu, że były obce – cudze, nie twoje. Nie miałaś też nad nimi kontroli, to nie ty wydałaś im rozkaz, kiedy cofnęły się, a później otarły o sukienkę, wycierając krew. Jeżeli sama zechciałaś nimi poruszyć – odkryłaś, że nie możesz, tak samo, jak nie byłaś w stanie się odezwać, ani zrobić czegokolwiek innego – ciało cię nie słuchało, poruszając się bez twojej kontroli. Wciąż posiadałaś swoje wspomnienia – ale oprócz nich, zagłębiając się w nie, mogłaś wypatrzeć też inne, nowe; cofnąć się pamięcią do chwil, których sama nie przeżyłaś – a które przeżyła dziewczyna o jasnych włosach, wychowująca się w od dawna nieistniejącej już wiosce.
Neala, utraciłaś kontrolę nad swoim ciałem. Możesz próbować ją odzyskać w dowolny, wybrany przez siebie sposób. Masz również możliwość zajrzenia do wspomnień należących do Brenyn - wybierając wspomnienie, możesz korzystać z wiedzy posiadanej przez postać - ze wszystkiego, co usłyszała do tej pory, i czego była świadkiem na jarmarku. W razie wątpliwości, pisz śmiało.
James, Thalia, Laurence, Rigel, Rhennard - jesteście atakowani przez węże. Obronienie się przed nimi poprzez unik ma ST równe: 27 (dla Thalii), 77 (dla Jamesa), 54 (dla Rhennarda), 100 (dla Laurence'a), 35 (dla Rigela), (rzut) do rzutu dolicza się podwojoną zwinność. Przed atakiem można też bronić się w inny sposób lub nie bronić się wcale. Węże atakują również Harry'ego.
Jeśli ktokolwiek zdecyduje się na wejście do chaty, czeka na post uzupełniający (szturchnijcie mnie prywatnie, nie zauważę sama).
Mapka (w końcu jedna dla wszystkich):
(powiększenie)
Obecna tura trwa do 30 listopada do godz. 23:59. Możecie wykonać maksymalnie dwie akcje angażujące, przy czym przemieszczenie się nie jest uznawane za akcję. Jeżeli będziecie potrzebowali posta uzupełniającego - dajcie znać (najlepiej również prywatnie - dopiski pod postami zauważam, niestety, z opóźnieniem).
Działające zaklęcia i eliksiry:
Meridian śledziony (Thalia)
Fera ecco (Millicenta) - kot
Inumbravi (cień) - 3/3 tury
Cito (Millicenta) - 3/3 tury
Felix felicis (James) - 2/3 akcje
Fortuno (Thalia, Rhennard, James) - 1/3 tury
Vitreusso (cień)
Circo igni - 1/3 tury
Inanimatus Conjurus
Żywotność i energia magiczna:
James - 136/238 (-15) (10 - poparzenia; 10 - rozcięty łuk brwiowy, rozcięta skóra w poprzek kości nosowej; 30 - stłuczenia lewego barku i ramienia; 32 - krwotok; 20 - szarpane); EM: 39/50
Rhennard - 155/205 (5) (30 - psychiczne; 20 - cięte); EM: 26/50
Thalia - 116/207 (15) (21 - poparzenia; 20 - psychiczne; 20 - podtopienie; 30 - kłute); EM: 32/50
Neala - 196/211 (15 - poparzenia); EM: 41/50
Laurence - 165/205 (-10) (20 - psychiczne; 20 - cięte); EM: 24/50
Millicenta - 150/175 (-5) (10 - psychiczne, 15 - cięte); EM: 44/50
Garfield - 140/170 (-5) (10 - psychiczne; 20 - podtopienie); EM: 35/50
Rigel - 78/155 (-30) (22 - psychiczne, 29 - cięte; oszołomienie; 10 - tłuczone; 16 - rozcięcia na plecach); EM: 47/50
W razie pytań - zapraszam.
Rhennard, Laurence, Rigel, Thalia oraz Millicenta gnali w stronę chaty – niemal wszyscy, bez wyjątku, upatrując w niej ratunku, jedynego schronienia przed nabierającą na sile nawałnicą obcej im magii: czarnej, starej, powołującej do życia istoty zrodzone wprost z koszmarów, które najwidoczniej obrały ich sobie za cel. Czuli wokół siebie ich obecność, mieli wrażenie, że jeśli tylko się zatrzymają, dopadną ich – ale narastające zmęczenie nie miało litości. Millicenta, czując, że traci oddech, przystanęła – i mimo ponaglającego okrzyku Thalii, nie ruszyła dalej, pozwalając wyminąć się czarodziejom na miotłach. Chata zdawała się od niej oddalać, nie oddalał się jednak huk ciężkich, stąpających po bagnach kroków. Wysoka istota, która nadal za nią podążała, od razu wykorzystała chwilę słabości czarownicy – stwór, dostrzegłszy stojącą biernie ofiarę, rzucił się w jej kierunku, w jednym momencie tracąc jakby całą ociężałość, na sekundę sprawiając znów wrażenie utkanego z ciemności samej w sobie. Pochylając rogaty łeb, na długich łapach pobiegł do przodu, a nim Millicenta zdążyłaby zareagować, poczuła się tak, jakby wokół jej talii zacisnęła się stalowa obręcz – po czym olbrzymia siła oderwała ją od podłoża, unosząc w górę. Istota uchwyciła ją w szponiastą łapę, podnosząc na wysokość dwóch metrów z taką łatwością, jakby nie ważyła zupełnie nic; czarownica czuła ostre, nierówne, nieludzkie palce wbijające się w skórę, zaciskające się tak mocno, że miała problem ze złapaniem oddechu; odwróciwszy się widziała łeb stwora – zwrócony w jej kierunku, z pustymi oczodołami, z gębą zasłoniętą kurtyną długich, poruszających się macek, które odsłoniły się na moment, gdy istota zawyła – wydając z siebie dźwięk wysoki, przeszywający, ani ludzki, ani zwierzęcy. Szpony zacisnęły się mocniej, a Millicenta miała wrażenie, że jeśli czegoś nie zrobi – jeśli się nie uwolni – stwór dosłownie przerwie ją na pół.
Lot na miotłach w stronę chaty był chaotyczny, wszystko działo się zbyt szybko, zbyt nagle; Laurence, odkrywszy w sobie nowe pokłady sił, zdołał jednak zareagować błyskawicznie – być może dostrzegając również nietypowe zachowanie przyjaciela i rzucając na niego wspomagające zaklęcia. Pokrzepiająca magia pomogła Rhennardowi otrząsnąć się z omamów, odepchnął od siebie iluzję, martwe ciało Ophelii zniknęło – a przed sobą znów miał przerażoną twarz Harry’ego. Rozglądając się dookoła, kątem oka zauważył też potężną, goniącą ich istotę, tę samą, która zaatakowała ich nad wyrwą. Nie widział jeszcze, że stwór atakował Millicentę, kobiecą sylwetkę dostrzegając dopiero, gdy dookoła cienia wystrzeliły w górę płomienie – więżąc go w ognistym kręgu. Zaatakowany dodatkowo przez Laurence’a, którego silne zaklęcie ugodziło bestię prosto w szeroką pierś, zaczął się cofać i obracać, niezgrabnie szukając wyjścia z pułapki, z Millicentą wciąż uwięzioną w jego uścisku jak szmaciana lalka – ze stopami zwisającymi zaledwie o centymetry od góry płomieni. Poruszając nimi, czuła już gorąc wspinający się wzdłuż kostek; mogła też podejrzewać, że jeden nieuważny ruch sprawi, że jej powłóczyste szaty zajmą się od płomieni.
– Wszystkie dzieci ją znają – odpowiedział Harry na pytanie Rhennarda. Jego głos był stłumiony, bo wciąż częściowo chował się w materiale ubrania czarodzieja. – Kiedyś opiekowała się lasem, ale źli ludzie ją zdradzili i teraz nie jest już tu bezpiecznie. Rodzice mówią, że nie wolno nam chodzić na bagna, bo Brenyn zwodzi zagubionych wędrowców. Bo szuka ludzi, który zrobili jej krzywdę. Ale wszyscy wiedzą, że to bajka, na mokradłach po prostu łatwo się utopić i dlatego dorośli nie chcą, żebyśmy tam chodzili. Zeszłej jesieni tak zaginął brat mojego p-przyjaciela – mówił drżącym głosem. Zawahał się, milcząc chwilę. – Czy my też już tu zostaniemy? – zapytał, nie ośmielając się jednak podnieść wzroku na Rhennarda. – Bardzo boli mnie noga – dodał; głos łamał mu się na ostatnich sylabach.
Rigel, wychyliwszy się z kieszeni Laurence’a, nie był w stanie wyłapać wiele – w postaci królika widział słabiej, świat dookoła niego był zamazany, wyglądał jak ziarnista fotografia – tym bardziej, że przez cały czas poruszał się szybko na miotle. W pewnym momencie arystokrata poczuł jednak, że jego ciało znów zaczyna się zmieniać – zaklęcie, pod którym się znajdował, nie działało długo i musiało tracić na mocy, bo kieszeń, w której się znajdował, zrobiła się nagle za ciasna. Laurence poczuł zmianę w ciężarze niemal od razu, ale gnając w stronę chaty, niewiele mógł w związku z tym zrobić – materiał wierzchniego okrycia pękł, a pojawienie się tuż obok dorosłego mężczyzny sprawiło, że miotła straciła równowagę. Obaj czarodzieje runęli na ziemię, lądując w miękkim błocie tuż przed chatą – na tyle blisko, że padała na nich łuna wydobywającego się z niej światła. Z tej pozycji widzieli poruszające się drzewa, korzenie wyciągające się w stronę stworów; gałęzie i konary wydawały się żywe, wszyscy mogliście też przysiąc, że pnie się przemieszczały – a Rigel, który poświęcił chwilę na przyjrzenie się zjawisku, był w stanie skojarzyć go z zaklęciami planta auscultatoris i herbarius nuntius, choć poruszająca roślinami magia była w tym przypadku inna, potężniejsza; o ciemniejszej, trudnej do uchwycenia naturze.
Thalia, pomimo promieniującego od boku bólu, zdołała pokonać resztę dzielącego ją od chaty dystansu i zrównać się z Jamesem – rzucone zaklęcie dodało hartu ducha zarówno jej, jak i chłopakowi – oboje poczuli się nieco lepiej, łatwiej przychodziło im też ignorowanie fizycznego cierpienia, chociaż ich rany wciąż pozostawały otwarte. Thalia, przyciskając palce do ciała, czuła, jak ze śladów po ukąszeniu przestaje wydobywać się dym – zamieniając się w czarną, smolistą substancję, lepką i trudną do wytarcia ze skóry.
James, stojąc tuż przed drzwiami do chaty, widział przed sobą całą polanę – mógł śledzić wzrokiem wszystkich biegnących w stronę budynku czarodziejów, dostrzec, w jak złym stanie była rudowłosa kobieta – materiał sukienki na jej nogach przesiąknięty był krwią, z rany na boku wypływało coś czarnego. Była też chorobliwie blada, jej skóra wydawała się prawie sina. Rwący, intensywny ból w jego własnych ranach jednak nie słabł, utrudniając skupienie się na jednym celu; przy zmysłach utrzymywał go krążący w ciele eliksir, jednocześnie dając mu niezwykłą, niemożliwą do uchwycenia pewność, że cokolwiek postanowi, osiągnie sukces. Zaklęcie wymierzone w lampion trafiło bezbłędnie, a wiotki przedmiot niemal natychmiast zamienił się w lśniącą stal; z jej powierzchni wyskoczyły ostre, wąskie kolce – a chociaż James mierzył w pojedynczy lampion, to magia, przemieniwszy go, poniosła się dalej – pokrywając metalem i szpikulcami jeszcze dwa następne. A później – wszystkie trzy ożyły, wprawione w ruch zaklęciem chłopaka. Poruszyły się – prawie bezszelestnie, tocząc się na długich kolcach, i zatrzymując się w rzędzie przed Jamesem. Chociaż wcześniej światło z ich umknęło, uciekając w stronę chaty, teraz znów rozbłysły – oświetlając ganek, Jamesa, Thalię, a także trójkę mężczyzn i chłopca, którzy pojawili się przed wejściem zaraz potem.
I nie tylko ich.
Sunący we mgle wąż, który ukąsił Thalię, zawrócił i zaatakował ponownie; wasze uszy wypełnił syk, a potem dostrzegliście, że potężny gad otwiera szeroko paszczę – a z niej, jeden po drugim, wypadają mniejsze węże, kilkanaście, może kilkadziesiąt. Cienista istota rozpadła się, a może po prostu zmieniła formę, otaczając was szerokim kręgiem, odcinając drogę gdziekolwiek – pozostawiając jedynie tą prowadzącą do chaty. Wściekły, syczący rój, kotłując się, zbliżył się do was – a potem, jeden po drugim, węże zaczęły atakować, obnażając ostre kły.
Neala
Podjęłaś decyzję – wiedziona intuicją czy nadzieją, dotknęłaś ostrzem dłoni, niemal natychmiast czując na jej wnętrzu ból, pieczenie – mimo upływu czasu nóż pozostał ostry, nie stępiał. Na jasnej skórze pojawiła się krew, która wyciekła z zaciśniętej dłoni; widziałaś, jak kolejne krople skapują do wirującej cieczy, mieszając się z nią, barwiąc ją szkarłatem…
…a później lśniąc – błękitem. Znów poczułaś obecność kobiety, dziewczyny – tym razem wyraźniej niż wcześniej. Stanęła tuż obok, niewidoczna, ale wyczuwalna, a potem – chata zamazała się przed twoimi oczami, a ty miałaś wrażenie, że w twoje ciało, dłonie, ramiona, wślizguje się coś innego, ktoś inny – świadomy byt, rozpychający się w miejscu, które powinno należeć wyłącznie do ciebie. Patrząc na swoje dłonie, wciąż wyglądające tak samo, niezmienione, nie mogłaś oprzeć się przekonaniu, że były obce – cudze, nie twoje. Nie miałaś też nad nimi kontroli, to nie ty wydałaś im rozkaz, kiedy cofnęły się, a później otarły o sukienkę, wycierając krew. Jeżeli sama zechciałaś nimi poruszyć – odkryłaś, że nie możesz, tak samo, jak nie byłaś w stanie się odezwać, ani zrobić czegokolwiek innego – ciało cię nie słuchało, poruszając się bez twojej kontroli. Wciąż posiadałaś swoje wspomnienia – ale oprócz nich, zagłębiając się w nie, mogłaś wypatrzeć też inne, nowe; cofnąć się pamięcią do chwil, których sama nie przeżyłaś – a które przeżyła dziewczyna o jasnych włosach, wychowująca się w od dawna nieistniejącej już wiosce.
James, Thalia, Laurence, Rigel, Rhennard - jesteście atakowani przez węże. Obronienie się przed nimi poprzez unik ma ST równe: 27 (dla Thalii), 77 (dla Jamesa), 54 (dla Rhennarda), 100 (dla Laurence'a), 35 (dla Rigela), (rzut) do rzutu dolicza się podwojoną zwinność. Przed atakiem można też bronić się w inny sposób lub nie bronić się wcale. Węże atakują również Harry'ego.
Jeśli ktokolwiek zdecyduje się na wejście do chaty, czeka na post uzupełniający (szturchnijcie mnie prywatnie, nie zauważę sama).
Mapka (w końcu jedna dla wszystkich):
(powiększenie)
Obecna tura trwa do 30 listopada do godz. 23:59. Możecie wykonać maksymalnie dwie akcje angażujące, przy czym przemieszczenie się nie jest uznawane za akcję. Jeżeli będziecie potrzebowali posta uzupełniającego - dajcie znać (najlepiej również prywatnie - dopiski pod postami zauważam, niestety, z opóźnieniem).
Działające zaklęcia i eliksiry:
Meridian śledziony (Thalia)
Fera ecco (Millicenta) - kot
Inumbravi (cień) - 3/3 tury
Cito (Millicenta) - 3/3 tury
Felix felicis (James) - 2/3 akcje
Fortuno (Thalia, Rhennard, James) - 1/3 tury
Vitreusso (cień)
Circo igni - 1/3 tury
Inanimatus Conjurus
Żywotność i energia magiczna:
James - 136/238 (-15) (10 - poparzenia; 10 - rozcięty łuk brwiowy, rozcięta skóra w poprzek kości nosowej; 30 - stłuczenia lewego barku i ramienia; 32 - krwotok; 20 - szarpane); EM: 39/50
Rhennard - 155/205 (5) (30 - psychiczne; 20 - cięte); EM: 26/50
Thalia - 116/207 (15) (21 - poparzenia; 20 - psychiczne; 20 - podtopienie; 30 - kłute); EM: 32/50
Neala - 196/211 (15 - poparzenia); EM: 41/50
Laurence - 165/205 (-10) (20 - psychiczne; 20 - cięte); EM: 24/50
Millicenta - 150/175 (-5) (10 - psychiczne, 15 - cięte); EM: 44/50
Rigel - 78/155 (-30) (22 - psychiczne, 29 - cięte; oszołomienie; 10 - tłuczone; 16 - rozcięcia na plecach); EM: 47/50
W razie pytań - zapraszam.
Trudno mu było zapomnieć o bólu. Żebra, z których wciąż sączyła się krew bolały przy każdym, nawet najmniejszym ruchu. Biała koszula lepiła się już do wystających kości i skóry, zupełnie przesiąknięta lepką posoką. Wilgotnie z niej miał też spodnie w pasie i na biodrach, ale dyskomfort był jego najmniejszym zmartwieniem na ten moment. Serce waliło mu w piersi jak szalone, w gardle dawno zaschło. Pokryte krwią wargi były spierzchnięte, a ciemne oczy rozbiegane. Patrzył na to, co działo się przed nim — to był horror, istny chaos. Przez kilka sekund myślał, że to sen — to przecież niemożliwe, by to działo się naprawdę. Spojrzał na wystające żebra i pokręcił głową. To tylko sen, takie rzeczy nie przytrafiają się ludziom. Taka masakra nie dzieje się na dorocznym jarmarku. Coś trzymało go w ryzach jednak, nie pozwalając odpłynąć. Dzika wiara, której przyczyną był eliksir nieznanego pochodzenia. W jakiś dziwny sposób dodał mu odwagi, a ta pchnęła go do czynów, których nie spodziewał się po sobie samym. To mu się spodobało. Choć drzwi do chaty, za którymi znajdowało się bezpieczeństwo, światło (w to wierzył) były na wyciągnięcie ręki, z olbrzymią pewnością siebie rzucał zaklęcie stając twarzą w twarz z marą, która bardziej od realnego wroga wojny przypominała koszmar. Ból zaczął ustępować. Nie wiedział, nie zorientował się, że to dzięki kobiecie, która znalazła się tuż przy nim. Ból przestał go paraliżować, poczuł się wolny na chwilę. Wolny i gotowy do działania.
Wąż, który znikł — tak sądził, ale nie był już niczego pewien, jeszcze chwilę temu obraz zamazywał mu się z bólu i oszołomienia — powrócił. Syk sprawił, że skierował w jego stronę wzrok i wyciągnął rękę wyżej. kropla potu spłynęła mu po skroni, a serce straciło swój stały, szybki rytm.
— Kurwa — zaklął wściekle ale i ze strachem, kiedy z paszczy cienistej istoty wytoczyły się mniejsze, kąśliwe gady. Przemknął wzrokiem po ludziach, którzy znaleźli się tuż przed nim. Wypity eliksir sprawił, że nie czekał na ich — prawdopodobnie mądrzejsze i bardziej przemyślane rozkazy. Spojrzał na lampiony, które pokryły się stalą, które ożyły za sprawką pomyślnego zaklęcia.
— Pozbądźcie się ich! Zaatakujcie je! Przepędźcie je! — krzyknął z determinacją do lampionów. Nigdy wcześniej nie zrobił niczego podobnego, nie próbował stworzyć z materii siły gotowej do walki. Właściwie nigdy wcześniej nie udało mu się w tak stresującej i trudnej sytuacji rzucić go z powodzeniem — ale reagował instynktownie.
Przed nim się zakotłowało. Decyzja o ucieczce była instynktowna, a dzięki chwilowemu znieczuleniu nic nie mogło go zatrzymać ani wywołać choć cienia wątpliwości, że to było właśnie to, co musiał zrobić. Uchylił się ciałem, na sekundę a może dwie zupełnie zapominając o wystających z jego ciała nienaturalnie żebrach, chcąc uniknąć ataku, po czym chwycił za klamkę drzwi do wnętrza chaty i naparł całym sobą na nie, chcąc jak najprędzej znaleźć się w środku, wtoczyć się, wedrzeć.
Wąż, który znikł — tak sądził, ale nie był już niczego pewien, jeszcze chwilę temu obraz zamazywał mu się z bólu i oszołomienia — powrócił. Syk sprawił, że skierował w jego stronę wzrok i wyciągnął rękę wyżej. kropla potu spłynęła mu po skroni, a serce straciło swój stały, szybki rytm.
— Kurwa — zaklął wściekle ale i ze strachem, kiedy z paszczy cienistej istoty wytoczyły się mniejsze, kąśliwe gady. Przemknął wzrokiem po ludziach, którzy znaleźli się tuż przed nim. Wypity eliksir sprawił, że nie czekał na ich — prawdopodobnie mądrzejsze i bardziej przemyślane rozkazy. Spojrzał na lampiony, które pokryły się stalą, które ożyły za sprawką pomyślnego zaklęcia.
— Pozbądźcie się ich! Zaatakujcie je! Przepędźcie je! — krzyknął z determinacją do lampionów. Nigdy wcześniej nie zrobił niczego podobnego, nie próbował stworzyć z materii siły gotowej do walki. Właściwie nigdy wcześniej nie udało mu się w tak stresującej i trudnej sytuacji rzucić go z powodzeniem — ale reagował instynktownie.
Przed nim się zakotłowało. Decyzja o ucieczce była instynktowna, a dzięki chwilowemu znieczuleniu nic nie mogło go zatrzymać ani wywołać choć cienia wątpliwości, że to było właśnie to, co musiał zrobić. Uchylił się ciałem, na sekundę a może dwie zupełnie zapominając o wystających z jego ciała nienaturalnie żebrach, chcąc uniknąć ataku, po czym chwycił za klamkę drzwi do wnętrza chaty i naparł całym sobą na nie, chcąc jak najprędzej znaleźć się w środku, wtoczyć się, wedrzeć.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
Kiedy biegła przed siebie, napędzana adrenaliną i zwyczajnym instynktem przetrwania, miała wrażenie, że od chaty dzieliły ją zaledwie nic nie znaczące metry. Już niemal prawie widziała przed sobą schodki, prowadzące na ganek, absolutnie w tym momencie nie zwracając uwagi na otoczenie; to, co działo się za jej plecami w danej chwili było ostatnim, o czym myślała. Jak najszybciej chciała wejść do chaty, nie mając pojęcia co było w jej wnętrzu - i czy aby przypadkiem nie było to swoiste wpadnięcie z deszczu pod rynnę - ale pochłonięta skupieniem na dobiegnięciu do celu chyba w zapomniała o oddychaniu. Nieprzyzwyczajona do tak dużego wysiłku zatrzymała się, dosłownie na parę sekund, by odetchnąć i równie szybko zorientowała się, że to był błąd. Niespodziewanie jedna z paskudnych kreatur poderwała ją do góry, z siłą tak wielką, że przeszywający całe ciało ból otumanił ją na dłuższą chwilę, ale gorąc, który powoli owijał się wokół jej kostek spowodował, że zaczęła gorączkowo myśleć, co dalej. Fakt, że trzymała ją istota, której jeden ruch mógł ją dosłownie zgnieść, w tej sekundzie było drugorzędną kwestią; większym problemem natomiast był ognisty krąg, w którym się znajdowali i ogień, który powoli sięgał jej nóg, ubrania, wnet pewnie i reszty ciała, paląc ją żywcem. Wydobyła różdżkę, trzymając ją tak mocno, byleby tylko nie wypadła z ręki i skierowała w dół, inkantując:
- Nebula exstiguere - gdy fioletowa mgła otuliła ogień pod nimi, ona niewiele myśląc zaryzykowała, inkantując: - Abesio.
- Nebula exstiguere - gdy fioletowa mgła otuliła ogień pod nimi, ona niewiele myśląc zaryzykowała, inkantując: - Abesio.
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Millicenta Goshawk' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 20
'k100' : 20
Bagna Brenyn
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire