Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Bagna Brenyn
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Bagna Brenyn
Bagna Brenyn znajdują się w północnej części hrabstwa, na terenie Forest of Bowland – oraz w bliskim sąsiedztwie wioski o tej samej nazwie. Składa się na nie kilkanaście kilometrów kwadratowych wyjątkowo zdradliwych, leśnych mokradeł, których znakiem rozpoznawczym jest barwa: zacienione splecionymi gęsto gałęziami, głębokie jeziorka, wydają się być zupełnie czarne, nie licząc pojawiających się od czasu do czasu nad powierzchnią błędnych ogników.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
Były otwarte. Z bijącym ze strachu sercem zauważyłam nieoczywistą oczywistość w momencie w którym ustąpiły pod naciskiem dłoni. Pociągnęłam je gwałtownie, jakby szybkość działania miała dodać mi odwagi. Zrobiłam krok, zawieszając się na chwilę na progiem. Przełykając gulę siedząca w gardle. Do przodu, Neala. Musisz być silna. Po tej myśli stopa opadła wewnątrz. A druga dostąpiła do niej. Pierwsze wzrok przyciągnęło palenisko, które zdawało się być źródłem światła. Jasne tęczówki utknęło na chwilę na jaśniejącym płomienie, kiedy łapałam spazmatycznie wdechy w płuca. Zbutwiały zapach zatańczył wokół a ogień zdawał się nie nieść wcale ciepła. Co dalej? Nie byłam pewna. Zrobiłam pół kroku na przód, rozglądając się powoli po kolejnych rzeczach. Po dziwnie wyglądających drwach w palenisku, zadarłam lekko brodę by dodać sobie odwagi, wtedy dostrzegłam pajęczyny. Wszystko, razem z łóżkiem i starą pościelą wydawało się stare. A może - porzucone. Zaczęłam tracić nadzieję. Jak ta stara chata pośrodku niczego mogła nam pomóc? Tylko jedno zdawało się inne. Kocioł na środku izby. A może nie on sam, kotły widziałam wcześniej. Ale to na czym stał skupiło moją uwagę. Spazmatycznie po raz kolejny nabrałam powietrza kiedy zmarszczyłam brwi patrząc na nie. Nic nie rozumiałam. Zrobiłam krok, może z bliska nabiorą sensu. Drgnęłam - zaskoczona głosem, który rozległ się obok.
- Drzwi, tak drzwi. - przypomniałam sobie. Wracając się, żeby je domknąć. Słysząc coś na zewnątrz, niepokojącego, niewidocznego. - Brenyn?! To ty? Nic Ci nie jest. Oh na Merlina, martwiłam się. - po moich oczach potoczyło się kilka łez, ale tym razem ulgi. Uniosłam rękę żeby ją zetrzeć. - Wtedy… kiedy tak nagle… Mam tyle pytań. Co to znaczy tak właściwie, że jesteśmy takie same? Że ja tobą jestem. W jaki sposób? Ja… ja nie rozumiem. Nie jestem… wyjątkowa. Muszę wiedzieć, by ukoić duszy mej ciekawość. - zaczęłam, czując że gubię się w chaosie własnych myśli, potrzebnych informacji i zgromadzonych pytań. - Nie zdążyłaś… nie zdążyłaś wtedy powiedzieć, co mamy zrobić. James myślał, że może rytuał. To to? Co do niego potrzeba? Skąd to… - Wzięłam wdech wzrokiem próbując odnaleźć właścicielkę głosu. Chciałam ją zobaczyć. Poznać. Dotknąć. I wtedy sobie przypomniałam. Zmarłam, mina mi zrzedła, a ja mimowolnie zerknęłam za siebie w poszukiwaniu ognia. - Brenyn… - szepnęłam czując jak ściska mi się serce. - Możemy coś zrobić żeby je pokonać. On… On… - czułam że warga mi drży. - Głupek. - sapnęłam unosząc znów rękę. - On go wołał, żebym ja… żebym ja tutaj mogła…. Ale on nie może… nie może umrzeć przeze mnie. Jak… Co… - załzawione oczy próbowały znaleźć sylwetkę. Uspokoić, musiałam się uspokoić. Zaklęcie. - Paxo. - wybrałam szybko przytykając różdżkę do skroni. Opuściłam rękę prawie bezwładnie. Biorąc wdech. - Proszę, Brenyn. Powiedz co robić. Pomóż nam. - szepnęłam cicho. Zaciskając dłoń mocniej na różdżce. Pomóż, bo jeśli nie tutaj, nie ty, to nie ma już nic więcej. To była jedna myśl, które uczepiliśmy się razem, konkretnie. A może przeze mnie. Nadzieja, która była możliwością. - Proszę. - powtórzyłam cicho raz jeszcze, czując słone, brudne krople. Wróciłam wzrokiem do wzorów pod kotłem zastanawiając się, czy mogłam je kiedykolwiek wcześniej widzieć.
- Drzwi, tak drzwi. - przypomniałam sobie. Wracając się, żeby je domknąć. Słysząc coś na zewnątrz, niepokojącego, niewidocznego. - Brenyn?! To ty? Nic Ci nie jest. Oh na Merlina, martwiłam się. - po moich oczach potoczyło się kilka łez, ale tym razem ulgi. Uniosłam rękę żeby ją zetrzeć. - Wtedy… kiedy tak nagle… Mam tyle pytań. Co to znaczy tak właściwie, że jesteśmy takie same? Że ja tobą jestem. W jaki sposób? Ja… ja nie rozumiem. Nie jestem… wyjątkowa. Muszę wiedzieć, by ukoić duszy mej ciekawość. - zaczęłam, czując że gubię się w chaosie własnych myśli, potrzebnych informacji i zgromadzonych pytań. - Nie zdążyłaś… nie zdążyłaś wtedy powiedzieć, co mamy zrobić. James myślał, że może rytuał. To to? Co do niego potrzeba? Skąd to… - Wzięłam wdech wzrokiem próbując odnaleźć właścicielkę głosu. Chciałam ją zobaczyć. Poznać. Dotknąć. I wtedy sobie przypomniałam. Zmarłam, mina mi zrzedła, a ja mimowolnie zerknęłam za siebie w poszukiwaniu ognia. - Brenyn… - szepnęłam czując jak ściska mi się serce. - Możemy coś zrobić żeby je pokonać. On… On… - czułam że warga mi drży. - Głupek. - sapnęłam unosząc znów rękę. - On go wołał, żebym ja… żebym ja tutaj mogła…. Ale on nie może… nie może umrzeć przeze mnie. Jak… Co… - załzawione oczy próbowały znaleźć sylwetkę. Uspokoić, musiałam się uspokoić. Zaklęcie. - Paxo. - wybrałam szybko przytykając różdżkę do skroni. Opuściłam rękę prawie bezwładnie. Biorąc wdech. - Proszę, Brenyn. Powiedz co robić. Pomóż nam. - szepnęłam cicho. Zaciskając dłoń mocniej na różdżce. Pomóż, bo jeśli nie tutaj, nie ty, to nie ma już nic więcej. To była jedna myśl, które uczepiliśmy się razem, konkretnie. A może przeze mnie. Nadzieja, która była możliwością. - Proszę. - powtórzyłam cicho raz jeszcze, czując słone, brudne krople. Wróciłam wzrokiem do wzorów pod kotłem zastanawiając się, czy mogłam je kiedykolwiek wcześniej widzieć.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
#1 'Przesilenie' :
--------------------------------
#2 'k100' : 68
--------------------------------
#3 'k8' : 7, 4
#1 'Przesilenie' :
--------------------------------
#2 'k100' : 68
--------------------------------
#3 'k8' : 7, 4
Nogi niosły go same. Chata zbliżała się szybko, wiedział, że niewiele wystarczyło, by do niej dotrzeć. Rozgrzała w nim nadzieja, że zdąży, a światło, które biło z chaty przegoni cień. Przez tą krótką chwilę pamiętał o słowach Neali, o tym, że prawdziwe światło odgoni mrok. Musiało się udać. Miało się udać. Prawa, lewa. Mokra z potu koszula przylgnęła już do ciała, szelki zaczęły piec go w ramiona, tarły po wilgotnym materiale na wilgotnej skórze. Biegł dalej, oddając się majaczącej przed nim obietnicy spokoju i bezpieczeństwa. Adrenalina krążyła w żyłach, a wraz z nią desperacja i strach, który jeszcze przez kilka sekund motywował go go ucieczki. Po tym, miał go sparaliżować i odebrać całą wiarę.
Poczuł to. Przypomniało mu podwórkowe gonitwy z innymi dziećmi. Zawsze był zwinny, szybki, zawsze był mały. Kiedy wygrywał, kiedy okazywał się szybszy od innych popychano go od tyłu. Silnym ciosem w plecy, pod łopatkami. Po to, żeby wytrącić go z równowagi, a najlepiej wywrócić. Czuł ten impet znowu, jakby coś popchnęło go od tyłu, choć to coś nie miało już ani kształtu ani formy. Ale choć tracił równowagę, nikt go nie ścigał, to coś weszło w niego, mrożąc jego wnętrzności, krew. To coś sprawiło, że otworzył szeroko i oczy i usta i wydał z siebie cichy, głuchy jęk poprzedzający sekundę, w której z całego tego zimna zupełnie stracił ostatni oddech. Zatrzymał się, wyhamował sparaliżowany. Po ciele przemknęły dreszcze, jakby pod mokrą od potu koszulą pełzało robactwo. Karaluchy, mrówki, gąsienice przemierzały każdy centymetr jego ciała pod stertą ubrań. Wypadło to z niego, przysłaniając mu ciemnością światło i chatę, odbierając nadzieję i wiarę w to, że się może jednak udać. Wciąż nie mógł nabrać powietrza w płuca, bo kiedy cień go opuścił pojawił się ból. Silny, promieniujący od klatki piersiowej na ręce i nogi. Ciągnął się, rwał. Słyszał wokół siebie głosy, słowa, których nie rozumiał. Inkantacje? Mieszające się języki, dźwięki, trzepot motyli. Lzy napłynęły mu do oczu. Nie chcę umierać, zdążył pomyśleć.
Wydawało mu się to całą wiecznością. Jakby tkwił w tej ciemności i mroku, nie oddychając, patrząc tylko przed siebie tępo i bez zrozumienia tego, co się działo kiedy cień wbił się w niego i przez niego przeleciał znikając gdzieś w ciemnościach przed nim. Chata znów stanęła mu przed oczami, światło. Wyobrażał sobie kominek w środku z wesoło trzaskającym ogniem. I Nealę. I Nealę, która ogrzewała przy nim swoje dłonie. Cała, zdrowa, bezpieczna. Zapomniał o kobiecie za sobą, nie potrafiąc sobie przypomnieć, że była towarzyszką kuzyna Weasleyówny. Ból był tak silny, że odebrał mu nawet ten krótkotrwały widok. I choć na chwilę myślał, że stracił wzrok, nie sięgał głowy, nie rozchodził się od niej. Żebra paliły go, piekły żywym ogniem. Czuł się zbyt mały, a jednocześnie nadmuchany jak balon, który wciąż rósł i rósł. To, co w nim pęczniało potrzebowało drogi wyjścia. Wciąż nie oddychał. Do oczu napłynęły mu i łzy i krew, ale nie potrafił wziąć głębokiego oddechu, czując jak na pierś wypełnia mu tona kamieni. W końcu powietrze nadeszło w jednym, krótkim wdechu. Był pewien, że wziął go tak mocno i desperacko, że pękła mu koszula; czuł rozrywający się materiał. To jednak nie była koszula, a skóra, która splamiła jasną, bawełnianą koszulę szkarłatem. Krzyk ugrzązł mu w gardle, odebrało mu na chwilę głos. Teraz, odwrotnie, pragnął zacisnąć wszystko w sobie, kiedy coś z niego wyrastało. Koszula się poszerzyła, splamiła krwią, wysuwając częściowo ze spodni. Stał nieruchomo, mając wrażenie, że każdy, najmniejszy ruch złamie go bólem. Szelki na ramionach, które podciągały spodnie drażniły jego ciało, rany. Nie wiedział, nie widział nic poza plamami krwi na odsuniętej od ciała koszuli. Czuł jednak doskonale te kości, które wystawały, pękły. Zamrugał w końcu. Brudne policzki naznaczyły łzy; próbował oddychać jakoś — płytko, powoli. W głowie mu się zakręciło, szepty zniknęły, zamiast nich pojawił się rytmiczny dzwonek. Jak zegar, odmierzający czas.
Zawalił, wiedział. Miała być przy nim bezpieczna, miał ją z tego wyciągnąć. Łudził się, że to się uda, że to już koniec — ta chata była kluczem, a Brenyn w środku jej pomoże. Wiedział, że się nie dowie, nie doczeka tego. Zawalił, bo powinien być teraz w domu, z Eve. Nie na jarmarku szukając wrażeń, przygód, pieniędzy. Powinien być w domu z rodziną. Różdżka z dłonią opadła powoli, na tyle, na ile mógł nią ruszyć, nie sprawiając sobie więcej bólu. Drugą sięgnął do kieszeni. Chciał wyciągnąć kompas od Marcela, upewnić się, że to tu, ale zamiast tego wyciągnął paczkę papierosów. Jak nonszalancko. Otworzył ją — ukradł ją temu chłopcu, który smalił cholewki do Rudej. Chciał wyciągnąć jednego, ale kiedy wysunął go i uniósł całą paczkę powoli zobaczył miedzy nimi coś jeszcze. Drobną fiolka. Mimo ciemności zdawało mu się, że na powierzchni gromadziły się złote krople. Alkohol? Magiczny alkohol? Czy mógł uśmierzyć ból? Być lekarstwem? Wysunął flakon tak, jak papierosa, odkorkował zębami, zatyczkę wypluwając na ziemię i z krótkim wahaniem opróżnił. Czy zadziała? Czy go ukoi? Zerknął na fiolkę, nie będąc pewnym niczego. A już na pewno nie tego, czy powinien iść. Wolał tu po prostu zostać, ale podskórnie czuł, że nie mógł. Musiał iść. Przed siebie. Powoli. Iść. Do chaty. Krok po kroku, dzieliło go już tylko kilka metrów. Schował paczkę papierosów do kieszeni, wraz z nimi pustą fiolkę. Uniósł za to dłoń z różdżką. [b]— Lumos [/b]— szepnął, nie będąc w stanie zrobić niczego więcej. Doszedł co chaty, wyciągnął rękę, by chwycić za klamkę, nacisnąć ją i pociągnąć. Wejść do środka. Kominek, myślał o kominku. O cieple — wciąż pamiętał lód, który rozpychał go od środka. I znów robiło się zimno.
Poczuł to. Przypomniało mu podwórkowe gonitwy z innymi dziećmi. Zawsze był zwinny, szybki, zawsze był mały. Kiedy wygrywał, kiedy okazywał się szybszy od innych popychano go od tyłu. Silnym ciosem w plecy, pod łopatkami. Po to, żeby wytrącić go z równowagi, a najlepiej wywrócić. Czuł ten impet znowu, jakby coś popchnęło go od tyłu, choć to coś nie miało już ani kształtu ani formy. Ale choć tracił równowagę, nikt go nie ścigał, to coś weszło w niego, mrożąc jego wnętrzności, krew. To coś sprawiło, że otworzył szeroko i oczy i usta i wydał z siebie cichy, głuchy jęk poprzedzający sekundę, w której z całego tego zimna zupełnie stracił ostatni oddech. Zatrzymał się, wyhamował sparaliżowany. Po ciele przemknęły dreszcze, jakby pod mokrą od potu koszulą pełzało robactwo. Karaluchy, mrówki, gąsienice przemierzały każdy centymetr jego ciała pod stertą ubrań. Wypadło to z niego, przysłaniając mu ciemnością światło i chatę, odbierając nadzieję i wiarę w to, że się może jednak udać. Wciąż nie mógł nabrać powietrza w płuca, bo kiedy cień go opuścił pojawił się ból. Silny, promieniujący od klatki piersiowej na ręce i nogi. Ciągnął się, rwał. Słyszał wokół siebie głosy, słowa, których nie rozumiał. Inkantacje? Mieszające się języki, dźwięki, trzepot motyli. Lzy napłynęły mu do oczu. Nie chcę umierać, zdążył pomyśleć.
Wydawało mu się to całą wiecznością. Jakby tkwił w tej ciemności i mroku, nie oddychając, patrząc tylko przed siebie tępo i bez zrozumienia tego, co się działo kiedy cień wbił się w niego i przez niego przeleciał znikając gdzieś w ciemnościach przed nim. Chata znów stanęła mu przed oczami, światło. Wyobrażał sobie kominek w środku z wesoło trzaskającym ogniem. I Nealę. I Nealę, która ogrzewała przy nim swoje dłonie. Cała, zdrowa, bezpieczna. Zapomniał o kobiecie za sobą, nie potrafiąc sobie przypomnieć, że była towarzyszką kuzyna Weasleyówny. Ból był tak silny, że odebrał mu nawet ten krótkotrwały widok. I choć na chwilę myślał, że stracił wzrok, nie sięgał głowy, nie rozchodził się od niej. Żebra paliły go, piekły żywym ogniem. Czuł się zbyt mały, a jednocześnie nadmuchany jak balon, który wciąż rósł i rósł. To, co w nim pęczniało potrzebowało drogi wyjścia. Wciąż nie oddychał. Do oczu napłynęły mu i łzy i krew, ale nie potrafił wziąć głębokiego oddechu, czując jak na pierś wypełnia mu tona kamieni. W końcu powietrze nadeszło w jednym, krótkim wdechu. Był pewien, że wziął go tak mocno i desperacko, że pękła mu koszula; czuł rozrywający się materiał. To jednak nie była koszula, a skóra, która splamiła jasną, bawełnianą koszulę szkarłatem. Krzyk ugrzązł mu w gardle, odebrało mu na chwilę głos. Teraz, odwrotnie, pragnął zacisnąć wszystko w sobie, kiedy coś z niego wyrastało. Koszula się poszerzyła, splamiła krwią, wysuwając częściowo ze spodni. Stał nieruchomo, mając wrażenie, że każdy, najmniejszy ruch złamie go bólem. Szelki na ramionach, które podciągały spodnie drażniły jego ciało, rany. Nie wiedział, nie widział nic poza plamami krwi na odsuniętej od ciała koszuli. Czuł jednak doskonale te kości, które wystawały, pękły. Zamrugał w końcu. Brudne policzki naznaczyły łzy; próbował oddychać jakoś — płytko, powoli. W głowie mu się zakręciło, szepty zniknęły, zamiast nich pojawił się rytmiczny dzwonek. Jak zegar, odmierzający czas.
Zawalił, wiedział. Miała być przy nim bezpieczna, miał ją z tego wyciągnąć. Łudził się, że to się uda, że to już koniec — ta chata była kluczem, a Brenyn w środku jej pomoże. Wiedział, że się nie dowie, nie doczeka tego. Zawalił, bo powinien być teraz w domu, z Eve. Nie na jarmarku szukając wrażeń, przygód, pieniędzy. Powinien być w domu z rodziną. Różdżka z dłonią opadła powoli, na tyle, na ile mógł nią ruszyć, nie sprawiając sobie więcej bólu. Drugą sięgnął do kieszeni. Chciał wyciągnąć kompas od Marcela, upewnić się, że to tu, ale zamiast tego wyciągnął paczkę papierosów. Jak nonszalancko. Otworzył ją — ukradł ją temu chłopcu, który smalił cholewki do Rudej. Chciał wyciągnąć jednego, ale kiedy wysunął go i uniósł całą paczkę powoli zobaczył miedzy nimi coś jeszcze. Drobną fiolka. Mimo ciemności zdawało mu się, że na powierzchni gromadziły się złote krople. Alkohol? Magiczny alkohol? Czy mógł uśmierzyć ból? Być lekarstwem? Wysunął flakon tak, jak papierosa, odkorkował zębami, zatyczkę wypluwając na ziemię i z krótkim wahaniem opróżnił. Czy zadziała? Czy go ukoi? Zerknął na fiolkę, nie będąc pewnym niczego. A już na pewno nie tego, czy powinien iść. Wolał tu po prostu zostać, ale podskórnie czuł, że nie mógł. Musiał iść. Przed siebie. Powoli. Iść. Do chaty. Krok po kroku, dzieliło go już tylko kilka metrów. Schował paczkę papierosów do kieszeni, wraz z nimi pustą fiolkę. Uniósł za to dłoń z różdżką. [b]— Lumos [/b]— szepnął, nie będąc w stanie zrobić niczego więcej. Doszedł co chaty, wyciągnął rękę, by chwycić za klamkę, nacisnąć ją i pociągnąć. Wejść do środka. Kominek, myślał o kominku. O cieple — wciąż pamiętał lód, który rozpychał go od środka. I znów robiło się zimno.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 40
'k100' : 40
Nie czekając dłużej rzuciła się biegiem razem z Thalią w stronę chaty. Dla poprawienia swoich szans spróbowała rzucić ascendio, które - niestety - nie powiodło się tak, jak powinno. Pozostało wierzyć, że dobiegną bez przeszkód.
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Millicenta Goshawk' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
Rhennard
Harry milczał. Zmęczony bólem zranionej nogi i przerażony tym, co działo się wokół was, nadal mocno zaciskał wokół ciebie ramiona, przyciskając zaciśnięte powieki do materiału twojej szaty. Czułeś jak drżał – do twoich uszu dotarł też szloch, tym głośniejszy, im bardziej gęstniała wokół was ciemność. A ta – jakby obudzona rykiem cienistej kreatury wydawała się wypełzać spomiędzy drzew, wylewać się z ciemniejącej pod wami wyrwy; razem z nią oblepiło cię poczucie beznadziei, strachu tak silnego, że prawie namacalnego. Nie miałeś pojęcia, czy zaklęcie posłane w stronę Laurence’a rzeczywiście go dosięgnęło, bo sylwetkę twojego przyjaciela również pochłonął mrok – a ty byłeś pewien, choć nie potrafiłeś stwierdzić, skąd ta pewność się brała, że Laurence przepadł – zgubiony własną dobrocią i chęcią pomocy nieznajomemu, nie usłuchał twoich rad. Nie mogłeś już mu pomóc, mogłeś jedynie spróbować uciec przed ścigającą was istotą, i to też zrobiłeś – wciąż siedząc na miotle, wleciałeś pomiędzy drzewa, oddalając się od potwora – a przynajmniej tak ci się wydawało, bo zupełna ciemność uniemożliwiała śledzenie drogi. Jakiekolwiek światła zniknęły, blask księżyca nie przeciskał się przez ciasno splecione gałęzie; musiałeś zdać się na własny instynkt i zaciskać zęby, gdy ostre gałązki uderzały cię w twarz, a wyrastające na ścieżkę konary zmuszały do zmiany kierunku. Wreszcie – gdzieś przed sobą, pomiędzy pniami, dostrzegłeś prześwit.
To nie był jednak koniec koszmaru.
Chłopiec, którego trzymałeś w ramionach, poruszył się; poczułeś na sobie jego spojrzenie, coś w jego intensywności zmusiło cię do oderwania oczu od trasy i przeniesienia wzroku na jego twarz, ale gdy to zrobiłeś, Harry’ego nie było na miotle. Zamiast niego znów miałeś przed sobą Ophelię – lub kobietę tak do niej podobną, że była niemożliwa do odróżnienia. Spoglądała na ciebie, a przynajmniej w twoją stronę skierowane były jej źrenice, choć gdy w nie spojrzałeś, dostrzegłeś, że były zupełnie puste. Martwe, matowe; białe płatki wplecionych w jej jasne włosy frezji uschły, z listków i łodyżek zostały suche skorupy. Skóra, wcześniej jaśniejąca w mroku, była niebieskawa, pozbawiona życia. Twarz kobiety była przerażająca i jednocześnie tak piękna, że nie byłeś w stanie oderwać od niej wzroku, mimo że zdawałeś sobie sprawę, że musiałeś pilnować drogi; jeśli wyleciałeś z lasu na polanę, to tego nie dostrzegłeś – bo po kolejnej sekundzie wpatrywania się w Ophelię, zobaczyłeś, że z jej pustych oczu zaczynają wypełzać owady. Wielkie, włochate ćmy wychodziły z jej źrenic, jedna po drugiej, trzepocząc skrzydłami obłaziły jej nos, policzki i włosy, a później podrywały się do lotu, stopniowo zaczynając siadać na tobie – miękkimi skrzydłami uderzały cię w skórę, coraz nachalniej i pewniej, próbowały wchodzić do uszu i nosa.
Laurence, Rigel
Rigel zdawał sobie sprawę, że samodzielnie nie był w stanie uciec z wypełnionego cienistymi istotami lasu. Eliksir, który rozlał na ziemię na jarmarku musiał stracić już swoją moc – a okrążające ich jak wilki potwory wprost przeciwnie, zdawały się rosnąć w siłę, coraz liczniejsze i potężniejsze. Ryk niosący się dookoła zmroził arystokratę do kości; wydawało mu się, że stwór przyszedł tu po niego – że za moment go pochwyci i porwie prosto ku rozszerzającej się szczelinie. Gdy spojrzał na swoje dłonie, dostrzegł, że całe – od palców po łokcie – unurzane są w krwi, w czerwonej posoce, której wcześniej nie widział. Jej zapach, słodkawy, rdzawy, zawiercił do w nosie i zalał zmysły. Ilu ludzi zabił tej nocy? Pamięć zaczęła płatać mu figle, ogarnęło go wrażenie – przerażające, ale namacalne – że wszystko to, co stało się na jarmarku: ciała ułożone w stos na scenie, kałuże krwi na ziemi, że wszystko to było jego dziełem. Sparaliżowany tą świadomością, nie mógł się poruszyć, dzięki resztkom jasności umysłu będąc w stanie jedynie przekazać Laurence’owi informacje odnośnie rytuału – po czym wiązka zaklęcia trafiła w niego i poczuł, jak jego ciało – po raz kolejny tego wieczoru – się zmienia, przeobraża, jednak tym razem: bez towarzyszącego wilkołaczej przemianie bólu. Stał się mniejszy, a może to drzewa i wszystko inne urosło; jego ciało nie było już nagie, stało się za to na tyle niewielkie, że Laurence mógł bez trudu go podnieść i razem z nim wsiąść na miotłę.
Laurence’a różdżka usłuchała natychmiast, drżąc mocno pod jego palcami; czuł, że magia go słucha, krążąc w jego żyłach równie mocno, co adrenalina. Uścisk dłoni na rączce miotły był pewny, wsiadając na nią nie stracił z oczu niebezpieczeństwa – ale gdy wpatrywał się nieprzypominającą niczego ludzkiego głowę cienistej istoty, poczuł ogarniające go przekonanie, że wyjdzie z tego cały – przekonanie, które wyparło wcześniejszą niemoc. On jeden nie dostrzegł gęstniejącej wokół ciemności; czarne opary rozrzedziły się wokół niego, widział, jak Rhennard rzuca się w stronę lasu i był w stanie podążyć jego śladem – oddalając się od monstrum, dziwnie pewny kierunku, w jakim się przemieszczał, zupełnie jakby prowadził go instynkt.
James, Thalia, Millicenta
Ból promieniujący od klatki piersiowej Jamesa był nie do zniesienia. Potęgujący się przy każdym wdechu, rozchodził się falami, gnając zakończeniami nerwowymi do rąk i nóg. Żebra, białe, wygięte w łuk kości jaśniejące w mroku, przestały rosnąć – ale wysunąwszy się spod koszuli, pozostawały przez cały czas w jego zasięgu wzroku niczym ponury, makabryczny zwiastun nadchodzącej śmierci. Sam chłopak słabł z każdym krokiem, z trudem stawiając stopę przed stopą; dystans dzielący go od chaty, choć w rzeczywistości niewielki, sprawiał wrażenie nie do przebycia – ale zbliżał się do drzwi, ślepy już na wszystko inne, co działo się dookoła. Pole jego widzenia ograniczyło się, na brzegach wydawało się rozmazane, wirujące – widział jednak wydostające się z chaty światło, które przygasło, gdy w wejściu pojawiła się Neala, żeby przymknąć drewniane drzwi. Gdy James sięgnął do kieszeni i przechylił opakowanie papierosów, część z nich wysypała się na ziemię, niknąc w snującej się po ziemi, czarnej mgle. Na jego dłoń – poplamioną ciemnoczerwoną krwią – wypadła jednak również fiolka, niewielka, połyskująca złotem. Korek zaciśnięty w zębach wydawał się chłodny, ale gdy chłopak przechylił buteleczkę, a jej zawartość spłynęła mu do gardła, poczuł ciepło – i chociaż wydawało się niemożliwe, a w obecnej sytuacji – nawet szaleńcze, to razem z eliksirem od środka wypełniła go euforia. Ból wstrząsający ciałem, mimo że nie zniknął, stępiał nieco, pozwalając mu myśleć trzeźwiej – a nogi pewniej ruszyły w stronę chaty, przyspieszając tempa. Czarna mgła na krawędziach pola widzenia rozpierzchła się, śliska od krwi dłoń mocniej ścisnęła różdżkę, a wypowiedziana inkantacja sprawiła, że na jej końcu rozbłysło żółtawe światło, częściowo rozganiając ciemności. Klamka ustąpiła pod naciskiem, mógł wejść do środka – nim jednak to zrobił, poczuł, jak za jego plecami coś się porusza. Uszy wypełnił syk, a sekundę później coś uderzyło mocno o ziemię.
Millicenta, wyrwana ze stagnacji poczuciem nadchodzącego niebezpieczeństwa, rzuciła się do przodu, biegnąc przez polanę w stronę Thalii. Dystans, choć nie tak długi, okazał się dla niej wyzwaniem – nieprzyzwyczajona do wysiłku fizycznego, zmęczona wędrówką przez las, traciła siły, wraz z każdym pokonywanym metrem coraz mocniej czując pieczenie mięśni nóg. Znalazłszy się obok rudowłosej, ledwie łapała powietrze, a jej płuca piekły – jakby wypełnione ogniem. Chociaż ponaglona przez Thalię, rzuciła się w stronę schronienia, to nawet przyspieszone magicznie ruchy nie pozwoliły jej dotrzymać tempa wprawionej żeglarki. Silne kłucie za mostkiem zmusiło ją do zatrzymania się i złapania oddechu, ascendio nie pociągnęło jej do przodu – i to prawdopodobnie ją uratowało.
Thalia, która wysunęła się na prowadzenie, posłała zaklęcie w stronę cienistej istoty – ale ta, pozbawiona fizycznej formy, pozostawała na nie odporna. Promień przemknął przez nieforemną, skłębioną masę, niknąc między drzewami. Czarownica mimo to pomknęła dalej, zbliżając się do jaśniejącego w mroku budynku, ale zanim zdążyłaby postawić stopę na ganku, coś poruszyło się tuż przed nią – unosząca się ponad ziemią, czarna mgła zafalowała, do uszu Thalii dotarł szelest – jakby coś ciężkiego przesunęło się po ziemi, po czym – z szybkością trudną do zarejestrowania gołym okiem – z oparów wynurzyła się czarna sylwetka grubego, połyskującego w ciemności węża, i wyskoczyła w jej stronę.
Thalia nie miała szansy na reakcję, siła uderzenia powaliła ją na plecy, a ledwie dwa rwące oddechy później czarownica poczuła rwący ból na wysokości lewego boku, gdzie zatopiły się długie kły widmowego gada. Ten, ukąsiwszy ofiarę, zaraz potem się wycofał – szelest i syk sugerował jednak, że wciąż znajdował się w pobliżu. Z rany pozostawionej przez istotę nie wypłynęła krew, lecz jeśli Thalia podniosła się, dostrzegła, że z dwóch okrągłych otworów w skórze, tuż pod linią żeber, sączyło się coś, co wyglądało jak czarny dym. Kobiecie zakręciło się w głowie, obraz przez jej oczami zafalował; była w stanie podnieść się i ruszyć dalej w stronę chaty, zdawała sobie jednak sprawę z tego, że cokolwiek ją zaatakowało – nadal kryło się w ciemności. A każdy krok, i każdy oddech, wywoływał falę ostrego, promieniującego od ukąszenia bólu.
James, Thalia, Millicenta, Rhennard, Laurence, Rigel
Rhennard, Laurence, oraz pozostający w formie królika Rigel, wysunąwszy się spomiędzy drzew, znaleźli się na polanie – odsłoniętym, otoczonym przez mokradła skrawku terenu, na końcu którego majaczyła oświetlona od środka chata – którą póki co dostrzegał jednak wyłącznie Laurence. On jeden widział również atak wężowej istoty na rudowłosą kobietę, dostrzegł biegnącą jej śladami Millicentę, oraz chłopca stojącego na ganku chaty – z którego klatki piersiowej wystawało coś dziwnego, jakby wygięte w górę rusztowanie.
Pojawienie się trzech postaci na miotłach – Rhennarda z chłopcem przytulonym do torsu, oraz Laurence’a, mogli zarejestrować zarówno James, jak i Thalia i Millicenta. Rigel, przemieniony w królika, pozostawał poza zasięgiem ich wzroku.
Tuż za miotlarzami – kilkanaście metrów dalej – z mroku wyłoniła się jeszcze jedna cienista istota; podobnie nieludzka jak ta siejąca spustoszenie na polanie, miała posturę trolla górskiego i falujące macki zwisające z miejsca, w którym powinny znajdować się usta.
A potem – stało się coś jeszcze dziwniejszego.
Otaczające polanę drzewa ożyły. Wyciągając gałęzie i wysuwając korzenie, zaczęły ryć ziemię, zmierzając w stronę cienistych postaci. Pierwsze z nich, zupełnie łyse, pozbawione liści, już ich dosięgały – widzieliście, jak grube korzenie oplatają nogi jednego ze stworów, sprawiając, że zatrzymał się w pół kroku, wydając z siebie mrożący w żyłach ryk.
Neala
Stojąc w drzwiach, próbując je zamknąć, dostrzegłaś wszystko, co działo się po drugiej stronie – zobaczyłaś Jamesa – jak zaatakowany przez coś, co wyglądało jak cień, zachwiał się wyraźnie; dostrzegłaś też biegnące ku chacie kobiety, jedną rudowłosą, która nagle upadła, ukąszona przez wielkiego, czarnego węża. Druga wyglądała, jakby miała problem z dobiegnięciem do chaty, do jedynego schronienia, które znajdowało się na polanie. Zatrzaśnięcie drzwi mogło skazać ich, wszystkich tych ludzi, na zgubę – ale zdawałaś sobie sprawę, podskórnie, że o to właśnie prosił cię rozlegający się w chacie głos. – Nie mamy czasu, Neala – usłyszałaś, gdzieś za sobą. – Jeżeli cienie wedrą się do środka, wszystko będzie stracone. – W jakiś sposób – może dzięki intuicji – wiedziałaś, że była to prawda. A jeśli się odwróciłaś, dostrzegłaś ją – postać w jasnej, prostej sukience i równie jasnych włosach, stojącą po przeciwległej stronie pokaźnych rozmiarów kotła. Bosa, z wiankiem wplecionym w kosmyki, wyglądała na bardzo młodą – mogła mieć co najwyżej szesnaście lat. Uchwyciwszy twoje spojrzenie, uśmiechnęła się. – Byłam strażnikiem dla swoich ludzi – odrzekła, przechylając lekko głowę. – Dobrym duchem, szczęśliwym talizmanem. Ty jesteś tym samym dla swoich – czyż nie? – zapytała. Odsunęła się nieco w bok, robiąc krok w stronę kotła – a wtedy symbole pod nim zapłonęły jaśniej; pękate naczynie napełniło się, czymś, co wyglądało jak czysta, wirująca woda. Wyciągnęła dłoń powleczoną niemal białą skórą w stronę drewnianego blatu – zabierając z niego nóż. – Odegnałam wrogów – wiele lat temu. Możemy zrobić to samo, wygnać ich z tego lasu – zapewniła, powolnym krokiem obchodząc kocioł i zbliżając się do ciebie. – Porzuć chłopca, Neala. Zablokuj drzwi, nie przepuszczaj przez nie nikogo. Weź to – poprosiła, wyciągając w twoją stronę ostrze – rozetnij dłoń i pozwól, żeby krew wlała się do wody. Uwolnij mnie – dodała. Chociaż mówiła spokojnie, miałaś wrażenie – nieodparte – że ostatnie słowa nie były prośbą, a rozkazem – dźwięczącym, obijającym się o zakurzone ściany chaty.
James, eliksir (felix felicis) pozwala ci na wykonanie trzech akcji, z których każda zakończy się krytycznym sukcesem. Możesz je wykonać w rozbiciu na dwie lub na trzy kolejki.
Laurence, ze względu na wyrzucenie krytycznego sukcesu, w obecnej turze otrzymujesz bonus +10 do wszystkich rzutów, jesteś też odporny na ataki cieni.
Rhennard, otrząśnięcie się z iluzji ma ST równe 50, do rzutu dolicza się bonus przysługujący z biegłości odporność magiczna.
Mapka (w końcu jedna dla wszystkich):
(powiększenie)
Obecna tura trwa do 23 listopada do godz. 23:59. Możecie wykonać maksymalnie dwie akcje angażujące, przy czym przemieszczenie się nie jest uznawane za akcję. Jeżeli będziecie potrzebowali posta uzupełniającego - dajcie znać (najlepiej również prywatnie - dopiski pod postami zauważam, niestety, z opóźnieniem).
Działające zaklęcia i eliksiry:
Meridian śledziony (Thalia)
Fera ecco (Millicenta) - kot
Cito (Neala) - 3/3 tury
Inumbravi (cień) - 2/3 tury
Cito (Millicenta) - 2/3 tury
Lapifors (Rigel) - 1/2 tury
Felix felicis (James) - 0/3 akcje
Żywotność i energia magiczna:
James - 151/238 (-15) (10 - poparzenia; 10 - rozcięty łuk brwiowy, rozcięta skóra w poprzek kości nosowej; 30 - stłuczenia lewego barku i ramienia; 17 - krwotok; 20 - szarpane); EM: 43/50
Rhennard - 155/205 (-10) (30 - psychiczne; 20 - cięte); EM: 28/50
Thalia - 116/207 (-20) (21 - poparzenia; 20 - psychiczne; 20 - podtopienie; 30 - kłute); EM: 34/50
Neala - 196/211 (15 - poparzenia); EM: 41/50
Laurence - 165/205 (-10) (20 - psychiczne; 20 - cięte); EM: 28/50
Millicenta - 150/175 (-5) (10 - psychiczne, 15 - cięte); EM: 44/50
Garfield - 140/170 (-5) (10 - psychiczne; 20 - podtopienie); EM: 35/50
Rigel - 78/155 (-30) (22 - psychiczne, 29 - cięte; oszołomienie; 10 - tłuczone; 16 - rozcięcia na plecach); EM: 47/50
W razie pytań - zapraszam.
Harry milczał. Zmęczony bólem zranionej nogi i przerażony tym, co działo się wokół was, nadal mocno zaciskał wokół ciebie ramiona, przyciskając zaciśnięte powieki do materiału twojej szaty. Czułeś jak drżał – do twoich uszu dotarł też szloch, tym głośniejszy, im bardziej gęstniała wokół was ciemność. A ta – jakby obudzona rykiem cienistej kreatury wydawała się wypełzać spomiędzy drzew, wylewać się z ciemniejącej pod wami wyrwy; razem z nią oblepiło cię poczucie beznadziei, strachu tak silnego, że prawie namacalnego. Nie miałeś pojęcia, czy zaklęcie posłane w stronę Laurence’a rzeczywiście go dosięgnęło, bo sylwetkę twojego przyjaciela również pochłonął mrok – a ty byłeś pewien, choć nie potrafiłeś stwierdzić, skąd ta pewność się brała, że Laurence przepadł – zgubiony własną dobrocią i chęcią pomocy nieznajomemu, nie usłuchał twoich rad. Nie mogłeś już mu pomóc, mogłeś jedynie spróbować uciec przed ścigającą was istotą, i to też zrobiłeś – wciąż siedząc na miotle, wleciałeś pomiędzy drzewa, oddalając się od potwora – a przynajmniej tak ci się wydawało, bo zupełna ciemność uniemożliwiała śledzenie drogi. Jakiekolwiek światła zniknęły, blask księżyca nie przeciskał się przez ciasno splecione gałęzie; musiałeś zdać się na własny instynkt i zaciskać zęby, gdy ostre gałązki uderzały cię w twarz, a wyrastające na ścieżkę konary zmuszały do zmiany kierunku. Wreszcie – gdzieś przed sobą, pomiędzy pniami, dostrzegłeś prześwit.
To nie był jednak koniec koszmaru.
Chłopiec, którego trzymałeś w ramionach, poruszył się; poczułeś na sobie jego spojrzenie, coś w jego intensywności zmusiło cię do oderwania oczu od trasy i przeniesienia wzroku na jego twarz, ale gdy to zrobiłeś, Harry’ego nie było na miotle. Zamiast niego znów miałeś przed sobą Ophelię – lub kobietę tak do niej podobną, że była niemożliwa do odróżnienia. Spoglądała na ciebie, a przynajmniej w twoją stronę skierowane były jej źrenice, choć gdy w nie spojrzałeś, dostrzegłeś, że były zupełnie puste. Martwe, matowe; białe płatki wplecionych w jej jasne włosy frezji uschły, z listków i łodyżek zostały suche skorupy. Skóra, wcześniej jaśniejąca w mroku, była niebieskawa, pozbawiona życia. Twarz kobiety była przerażająca i jednocześnie tak piękna, że nie byłeś w stanie oderwać od niej wzroku, mimo że zdawałeś sobie sprawę, że musiałeś pilnować drogi; jeśli wyleciałeś z lasu na polanę, to tego nie dostrzegłeś – bo po kolejnej sekundzie wpatrywania się w Ophelię, zobaczyłeś, że z jej pustych oczu zaczynają wypełzać owady. Wielkie, włochate ćmy wychodziły z jej źrenic, jedna po drugiej, trzepocząc skrzydłami obłaziły jej nos, policzki i włosy, a później podrywały się do lotu, stopniowo zaczynając siadać na tobie – miękkimi skrzydłami uderzały cię w skórę, coraz nachalniej i pewniej, próbowały wchodzić do uszu i nosa.
Laurence, Rigel
Rigel zdawał sobie sprawę, że samodzielnie nie był w stanie uciec z wypełnionego cienistymi istotami lasu. Eliksir, który rozlał na ziemię na jarmarku musiał stracić już swoją moc – a okrążające ich jak wilki potwory wprost przeciwnie, zdawały się rosnąć w siłę, coraz liczniejsze i potężniejsze. Ryk niosący się dookoła zmroził arystokratę do kości; wydawało mu się, że stwór przyszedł tu po niego – że za moment go pochwyci i porwie prosto ku rozszerzającej się szczelinie. Gdy spojrzał na swoje dłonie, dostrzegł, że całe – od palców po łokcie – unurzane są w krwi, w czerwonej posoce, której wcześniej nie widział. Jej zapach, słodkawy, rdzawy, zawiercił do w nosie i zalał zmysły. Ilu ludzi zabił tej nocy? Pamięć zaczęła płatać mu figle, ogarnęło go wrażenie – przerażające, ale namacalne – że wszystko to, co stało się na jarmarku: ciała ułożone w stos na scenie, kałuże krwi na ziemi, że wszystko to było jego dziełem. Sparaliżowany tą świadomością, nie mógł się poruszyć, dzięki resztkom jasności umysłu będąc w stanie jedynie przekazać Laurence’owi informacje odnośnie rytuału – po czym wiązka zaklęcia trafiła w niego i poczuł, jak jego ciało – po raz kolejny tego wieczoru – się zmienia, przeobraża, jednak tym razem: bez towarzyszącego wilkołaczej przemianie bólu. Stał się mniejszy, a może to drzewa i wszystko inne urosło; jego ciało nie było już nagie, stało się za to na tyle niewielkie, że Laurence mógł bez trudu go podnieść i razem z nim wsiąść na miotłę.
Laurence’a różdżka usłuchała natychmiast, drżąc mocno pod jego palcami; czuł, że magia go słucha, krążąc w jego żyłach równie mocno, co adrenalina. Uścisk dłoni na rączce miotły był pewny, wsiadając na nią nie stracił z oczu niebezpieczeństwa – ale gdy wpatrywał się nieprzypominającą niczego ludzkiego głowę cienistej istoty, poczuł ogarniające go przekonanie, że wyjdzie z tego cały – przekonanie, które wyparło wcześniejszą niemoc. On jeden nie dostrzegł gęstniejącej wokół ciemności; czarne opary rozrzedziły się wokół niego, widział, jak Rhennard rzuca się w stronę lasu i był w stanie podążyć jego śladem – oddalając się od monstrum, dziwnie pewny kierunku, w jakim się przemieszczał, zupełnie jakby prowadził go instynkt.
James, Thalia, Millicenta
Ból promieniujący od klatki piersiowej Jamesa był nie do zniesienia. Potęgujący się przy każdym wdechu, rozchodził się falami, gnając zakończeniami nerwowymi do rąk i nóg. Żebra, białe, wygięte w łuk kości jaśniejące w mroku, przestały rosnąć – ale wysunąwszy się spod koszuli, pozostawały przez cały czas w jego zasięgu wzroku niczym ponury, makabryczny zwiastun nadchodzącej śmierci. Sam chłopak słabł z każdym krokiem, z trudem stawiając stopę przed stopą; dystans dzielący go od chaty, choć w rzeczywistości niewielki, sprawiał wrażenie nie do przebycia – ale zbliżał się do drzwi, ślepy już na wszystko inne, co działo się dookoła. Pole jego widzenia ograniczyło się, na brzegach wydawało się rozmazane, wirujące – widział jednak wydostające się z chaty światło, które przygasło, gdy w wejściu pojawiła się Neala, żeby przymknąć drewniane drzwi. Gdy James sięgnął do kieszeni i przechylił opakowanie papierosów, część z nich wysypała się na ziemię, niknąc w snującej się po ziemi, czarnej mgle. Na jego dłoń – poplamioną ciemnoczerwoną krwią – wypadła jednak również fiolka, niewielka, połyskująca złotem. Korek zaciśnięty w zębach wydawał się chłodny, ale gdy chłopak przechylił buteleczkę, a jej zawartość spłynęła mu do gardła, poczuł ciepło – i chociaż wydawało się niemożliwe, a w obecnej sytuacji – nawet szaleńcze, to razem z eliksirem od środka wypełniła go euforia. Ból wstrząsający ciałem, mimo że nie zniknął, stępiał nieco, pozwalając mu myśleć trzeźwiej – a nogi pewniej ruszyły w stronę chaty, przyspieszając tempa. Czarna mgła na krawędziach pola widzenia rozpierzchła się, śliska od krwi dłoń mocniej ścisnęła różdżkę, a wypowiedziana inkantacja sprawiła, że na jej końcu rozbłysło żółtawe światło, częściowo rozganiając ciemności. Klamka ustąpiła pod naciskiem, mógł wejść do środka – nim jednak to zrobił, poczuł, jak za jego plecami coś się porusza. Uszy wypełnił syk, a sekundę później coś uderzyło mocno o ziemię.
Millicenta, wyrwana ze stagnacji poczuciem nadchodzącego niebezpieczeństwa, rzuciła się do przodu, biegnąc przez polanę w stronę Thalii. Dystans, choć nie tak długi, okazał się dla niej wyzwaniem – nieprzyzwyczajona do wysiłku fizycznego, zmęczona wędrówką przez las, traciła siły, wraz z każdym pokonywanym metrem coraz mocniej czując pieczenie mięśni nóg. Znalazłszy się obok rudowłosej, ledwie łapała powietrze, a jej płuca piekły – jakby wypełnione ogniem. Chociaż ponaglona przez Thalię, rzuciła się w stronę schronienia, to nawet przyspieszone magicznie ruchy nie pozwoliły jej dotrzymać tempa wprawionej żeglarki. Silne kłucie za mostkiem zmusiło ją do zatrzymania się i złapania oddechu, ascendio nie pociągnęło jej do przodu – i to prawdopodobnie ją uratowało.
Thalia, która wysunęła się na prowadzenie, posłała zaklęcie w stronę cienistej istoty – ale ta, pozbawiona fizycznej formy, pozostawała na nie odporna. Promień przemknął przez nieforemną, skłębioną masę, niknąc między drzewami. Czarownica mimo to pomknęła dalej, zbliżając się do jaśniejącego w mroku budynku, ale zanim zdążyłaby postawić stopę na ganku, coś poruszyło się tuż przed nią – unosząca się ponad ziemią, czarna mgła zafalowała, do uszu Thalii dotarł szelest – jakby coś ciężkiego przesunęło się po ziemi, po czym – z szybkością trudną do zarejestrowania gołym okiem – z oparów wynurzyła się czarna sylwetka grubego, połyskującego w ciemności węża, i wyskoczyła w jej stronę.
Thalia nie miała szansy na reakcję, siła uderzenia powaliła ją na plecy, a ledwie dwa rwące oddechy później czarownica poczuła rwący ból na wysokości lewego boku, gdzie zatopiły się długie kły widmowego gada. Ten, ukąsiwszy ofiarę, zaraz potem się wycofał – szelest i syk sugerował jednak, że wciąż znajdował się w pobliżu. Z rany pozostawionej przez istotę nie wypłynęła krew, lecz jeśli Thalia podniosła się, dostrzegła, że z dwóch okrągłych otworów w skórze, tuż pod linią żeber, sączyło się coś, co wyglądało jak czarny dym. Kobiecie zakręciło się w głowie, obraz przez jej oczami zafalował; była w stanie podnieść się i ruszyć dalej w stronę chaty, zdawała sobie jednak sprawę z tego, że cokolwiek ją zaatakowało – nadal kryło się w ciemności. A każdy krok, i każdy oddech, wywoływał falę ostrego, promieniującego od ukąszenia bólu.
James, Thalia, Millicenta, Rhennard, Laurence, Rigel
Rhennard, Laurence, oraz pozostający w formie królika Rigel, wysunąwszy się spomiędzy drzew, znaleźli się na polanie – odsłoniętym, otoczonym przez mokradła skrawku terenu, na końcu którego majaczyła oświetlona od środka chata – którą póki co dostrzegał jednak wyłącznie Laurence. On jeden widział również atak wężowej istoty na rudowłosą kobietę, dostrzegł biegnącą jej śladami Millicentę, oraz chłopca stojącego na ganku chaty – z którego klatki piersiowej wystawało coś dziwnego, jakby wygięte w górę rusztowanie.
Pojawienie się trzech postaci na miotłach – Rhennarda z chłopcem przytulonym do torsu, oraz Laurence’a, mogli zarejestrować zarówno James, jak i Thalia i Millicenta. Rigel, przemieniony w królika, pozostawał poza zasięgiem ich wzroku.
Tuż za miotlarzami – kilkanaście metrów dalej – z mroku wyłoniła się jeszcze jedna cienista istota; podobnie nieludzka jak ta siejąca spustoszenie na polanie, miała posturę trolla górskiego i falujące macki zwisające z miejsca, w którym powinny znajdować się usta.
A potem – stało się coś jeszcze dziwniejszego.
Otaczające polanę drzewa ożyły. Wyciągając gałęzie i wysuwając korzenie, zaczęły ryć ziemię, zmierzając w stronę cienistych postaci. Pierwsze z nich, zupełnie łyse, pozbawione liści, już ich dosięgały – widzieliście, jak grube korzenie oplatają nogi jednego ze stworów, sprawiając, że zatrzymał się w pół kroku, wydając z siebie mrożący w żyłach ryk.
Neala
Stojąc w drzwiach, próbując je zamknąć, dostrzegłaś wszystko, co działo się po drugiej stronie – zobaczyłaś Jamesa – jak zaatakowany przez coś, co wyglądało jak cień, zachwiał się wyraźnie; dostrzegłaś też biegnące ku chacie kobiety, jedną rudowłosą, która nagle upadła, ukąszona przez wielkiego, czarnego węża. Druga wyglądała, jakby miała problem z dobiegnięciem do chaty, do jedynego schronienia, które znajdowało się na polanie. Zatrzaśnięcie drzwi mogło skazać ich, wszystkich tych ludzi, na zgubę – ale zdawałaś sobie sprawę, podskórnie, że o to właśnie prosił cię rozlegający się w chacie głos. – Nie mamy czasu, Neala – usłyszałaś, gdzieś za sobą. – Jeżeli cienie wedrą się do środka, wszystko będzie stracone. – W jakiś sposób – może dzięki intuicji – wiedziałaś, że była to prawda. A jeśli się odwróciłaś, dostrzegłaś ją – postać w jasnej, prostej sukience i równie jasnych włosach, stojącą po przeciwległej stronie pokaźnych rozmiarów kotła. Bosa, z wiankiem wplecionym w kosmyki, wyglądała na bardzo młodą – mogła mieć co najwyżej szesnaście lat. Uchwyciwszy twoje spojrzenie, uśmiechnęła się. – Byłam strażnikiem dla swoich ludzi – odrzekła, przechylając lekko głowę. – Dobrym duchem, szczęśliwym talizmanem. Ty jesteś tym samym dla swoich – czyż nie? – zapytała. Odsunęła się nieco w bok, robiąc krok w stronę kotła – a wtedy symbole pod nim zapłonęły jaśniej; pękate naczynie napełniło się, czymś, co wyglądało jak czysta, wirująca woda. Wyciągnęła dłoń powleczoną niemal białą skórą w stronę drewnianego blatu – zabierając z niego nóż. – Odegnałam wrogów – wiele lat temu. Możemy zrobić to samo, wygnać ich z tego lasu – zapewniła, powolnym krokiem obchodząc kocioł i zbliżając się do ciebie. – Porzuć chłopca, Neala. Zablokuj drzwi, nie przepuszczaj przez nie nikogo. Weź to – poprosiła, wyciągając w twoją stronę ostrze – rozetnij dłoń i pozwól, żeby krew wlała się do wody. Uwolnij mnie – dodała. Chociaż mówiła spokojnie, miałaś wrażenie – nieodparte – że ostatnie słowa nie były prośbą, a rozkazem – dźwięczącym, obijającym się o zakurzone ściany chaty.
Laurence, ze względu na wyrzucenie krytycznego sukcesu, w obecnej turze otrzymujesz bonus +10 do wszystkich rzutów, jesteś też odporny na ataki cieni.
Rhennard, otrząśnięcie się z iluzji ma ST równe 50, do rzutu dolicza się bonus przysługujący z biegłości odporność magiczna.
Mapka (w końcu jedna dla wszystkich):
(powiększenie)
Obecna tura trwa do 23 listopada do godz. 23:59. Możecie wykonać maksymalnie dwie akcje angażujące, przy czym przemieszczenie się nie jest uznawane za akcję. Jeżeli będziecie potrzebowali posta uzupełniającego - dajcie znać (najlepiej również prywatnie - dopiski pod postami zauważam, niestety, z opóźnieniem).
Działające zaklęcia i eliksiry:
Meridian śledziony (Thalia)
Fera ecco (Millicenta) - kot
Cito (Neala) - 3/3 tury
Inumbravi (cień) - 2/3 tury
Cito (Millicenta) - 2/3 tury
Lapifors (Rigel) - 1/2 tury
Felix felicis (James) - 0/3 akcje
Żywotność i energia magiczna:
James - 151/238 (-15) (10 - poparzenia; 10 - rozcięty łuk brwiowy, rozcięta skóra w poprzek kości nosowej; 30 - stłuczenia lewego barku i ramienia; 17 - krwotok; 20 - szarpane); EM: 43/50
Rhennard - 155/205 (-10) (30 - psychiczne; 20 - cięte); EM: 28/50
Thalia - 116/207 (-20) (21 - poparzenia; 20 - psychiczne; 20 - podtopienie; 30 - kłute); EM: 34/50
Neala - 196/211 (15 - poparzenia); EM: 41/50
Laurence - 165/205 (-10) (20 - psychiczne; 20 - cięte); EM: 28/50
Millicenta - 150/175 (-5) (10 - psychiczne, 15 - cięte); EM: 44/50
Rigel - 78/155 (-30) (22 - psychiczne, 29 - cięte; oszołomienie; 10 - tłuczone; 16 - rozcięcia na plecach); EM: 47/50
W razie pytań - zapraszam.
Serce podeszło mi do gardła, a słowa popłynęły z ust jeszcze szybciej, kiedy go dostrzegłam zaatakowanego przez coś. Jasne tęczówki zdążyły się krótko przesunąć po horyzoncie na zewnątrz nim wróciłam nimi do środka w poszukiwaniu właścicielki głosu. Ciągle czując obijający się o żebra organ, dudnienie wypełniające uszy, przyśpieszony oddech, który nie chciał zwolnić. Drgnęłam, kiedy odezwała się. Nie mieliśmy czasu - wiedziałam, że nie. Ale powiedział, że będzie zaraz za mną. Odwróciłam się. A kiedy rozbiegane spojrzenie w końcu na nią padło usta rozchyliły mi się lekko. Miała jasne, piękne włosy - takie o jakich zawsze marzyłam. Kwiaty we włosach i bose stopy dodawały jej pewnego rodzaju ulotności. Po takim czasie ( właściwie ile minęło od rozpoczęcia tej tragedii?) w końcu mogłam ją zobaczyć. Zrobiłam krok w jej kierunku odsuwając się od drzwi, wypowiadając kolejne pytania, dzieląc się wątpliwościami jak z dobrze znaną przyjaciółką. Brwi mimowolnie uniosły mi się odrobinę zdziwione razem ze mną na krótki uśmiech i padające słowa. Była strażnikiem. Dobrym duchem. Talizmanem. Tak, zdawała się pasować do każdego jednego samą swoją aparycją. Ale brwi uniosły mi się mocniej na kolejne ze słów, a potem zdenerwowane niekontrolowane parsknięcie wydobyło się z moich własnych ust, któremu towarzyszyło krótkie pokręcenie głową. - J-ja? - powtórzyłam po niej, kiedy zdałam sobie sprawę, że nie żartuje wcale. - Chodząca katastrofa? Nie mówisz poważnie. - mruknęłam bardziej do siebie niż do niej. Że mogłam nieść jakieś szczęście? Że mogłam komuś pomóc? Że byłam w stanie kogoś obronić? Być strażnikiem. Nawet bym tutaj nie stała, gdyby nie James. Byłam bezsilna, zbyt słaba. Byłam chodzącym nieszczęściem, a nie jakimś talizmanem. Odwróciłam spojrzenie marszcząc brwi, spoglądając na symbole na ziemi kiedy zaczęły jaśnieć. Nie mogłam być, nawet jeśli chciałam. Wyjątkowa tak powiedział, ale w to też nie umiałam uwierzyć. Zrobiłam krok bliżej przypatrując się im. - Co one znaczą? - zapytałam unosząc wzrok ku Brenyn. Nieważne już jaka byłam, a jaka nie, musieliśmy działać przecież. Odprawić jakoś ten rytuał ze sceny, który został przerwany. Nadzieja pojawiła się na mojej twarzy wymieszana z ulgą ale i szczęściem, gdy stwierdziła, że już kiedyś się ich pozbyła. Że może zrobić to i tym razem, ale jedno określenie sprawiło, że mina mi odrobinę zrzedła. A co z resztą, lasów, miejsc? Co z wioską? Zmarszczyłam brwi nie odejmując spojrzenia pod poczynań dziewczyny. - J-jak to zrobiłaś? Co z wioską, co z r-resztą? - chciałam wiedzieć, bo skoro zrobiła to kiedyś, to musiał istnieć jakiś sposób. A nadal nie powiedziała który miał zadziałać. Choć początkowo stawiałam już ku niej krok, tak kolejne słowa zmroziły mnie całkiem. Zamarłam z bezbrzeżnym zdziwieniem, które rozlało się po całej mojej twarzy. Porzuć. Porzuć. Porzuć. Obijało mi się echem w głowie zakręcając i wracając. Zrobiło mi się słabo. Mimowolnie pokręciłam przecząco głową. Usta poruszyły się, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Zablokuj drzwi, nie przepuszczaj nikogo. Brwi drgnęły mi w kolejnym ukłuciu zaskoczenia. Bez zrozumienia spojrzałam na nóż po który wyciągnęłam rękę. Rękę obleczoną czerwoną wstążką obietnicy. Złapałam w lewą dłoń nóż, ale to nie na ostrzu skupiały się moje tęczówki. Jak morze, miałam być jak morze. Nie mogłam go porzucić. Nie przez coś. Nie dla kogoś. Nawet chyba nie dla świata, bo przysięgłam. Nie mogłam go porzucić, bo przysięgłam mu właśnie po to, by udowodnić że istnieją ludzie, którzy tego nie robią. Którzy nie łamią raz złożonej przysięgi, dla których przysięgi są ważne i warte. Że ja nie jestem taka. Wzięłam spazmatycznie wdech w płuca. Uniosłam wzrok na nią marszcząc brwi. Cofnęłam się o krok pod naporem rozkazu rozbrzmiewającego z jej ust.
- On zaraz tu będzie. Zaraz tu będzie. Obiecał. Poczekajmy jeszcze chwilę - nie byłam pewna, czy zapewniam siebie czy ją. Ale powiedział, że będzie zaraz za mną. Ucieknie temu czemuś, tym cieniom. Zaraz tu będzie. Na pewno. - N-nie. - sprzeciwiłam się kręcąc głową. - Nie możemy ich zablokować. Tam są ludzie, jakieś kobiety biegną tu i Jimmy, zaraz tu będzie. - dwie kobiety, które widziałam. James na którego czekałam. Nie mogłam ich zablokować. Ale kolejne jej słowa zmroziły mnie całkiem. - Uwolnić? Co cię więzi i dlaczego? - chciałam wiedzieć. Nie blokując drzwi przesunęłam się jednak w stronę kotła. Z nożem w lewej ręce i różdżką w prawej. Wątpliwości zaczęły napierać ze wszystkich stron. Nie wiedziałam już czemu ufać. Nagle zrobiło mi się zimno. - Na scenie… na scenie wyglądało to inaczej. Wrzucali coś do ognia, śpiewali… - mówiłam dalej. Próbując gorączkowo odnaleźć rzeczy do których wykorzystywało się krew. Rytuały w których była potrzebna. Czy biała, dobra, magia wymagała takiej ofiary kiedykolwiek? Czy jeśli to zrobię naprawdę pomogę, czy dotknę się magii której obiecałam nigdy nie ruszyć? Ale to była przecież Brenyn, prawda? Strażniczka. Jak będę miała żyć, jeśli nieświadomie, przypadkiem, złamię najważniejszą ze złożonych obietnic? Brakowało mi wiedzy, która mogłaby mi pomóc podjąć decyzję. Skąd miałam wziąć poprawne odpowiedzi? Dla Jamesa przysięga krwi była najważniejsza, znaczyła oddanie cząstki siebie. Czy naprawdę mogłam coś ocalić oddając cześć siebie? Co zrobiłaby Brendan? W jaki sposób wybierało się dobrze? - Co się stanie, jeśli ją tam wleje? Dlaczego moja jest w stanie cię uwolnić? Naprawdę jesteś Brenyn? - uniosłam odrobinę brodę, próbując tak dodać sobie odwagi. Musiałam wiedzieć. Dostać odpowiedzi. Być rozsądna. Sprawić, że będzie ze mnie dumny - Brendan, mama i ojciec. Coś zdawało się nie takie. Strażniczka, dobry duch, każąca porzucić przyjaciół? Krew mająca nieść dobro? Nie wiedziałam już nic. Nie rozumiałam wszystkiego. Może nie rozumiałam niczego. Ale jasne zdawało się, że potrzebowała właśnie mnie. A może tylko tak mi się ubzdurało. Może nie było we mnie nic wyjątkowego jednak? Spojrzałam na ostrze i to co niemrawo odbijało się w stali. Co jeśli wybrała mnie, nie przez wyjątkowość a naiwność? Gorejącą w sercu potrzebę bycia kimś wyjątkowym,. Szaleństwo przez które łatwo było się do mnie dostać? Komu miałam zaufać? Gdzie był Jimmy? Co powinnam? Lawina myśli zdawała się mnie przygniatać.
Wzięłam wdech czując zbierające się łzy pod oczami. Niepewność obejmującą mnie ramionami. Ciężar decyzji, która nagle opadła mi na barki. - Odpowiedz. - zażądałam, zadzierając brodę jeszcze wyżej. - Co to za magia? - musiałam wiedzieć, mieć pewność. Wiedziałam, że nie ma czasu, że z każdą chwilą jest go coraz mniej, ale musiałam pozostać też wierna sobie, swoim przekonaniom i złożonym obietnicom.
Na szalonej wadze życia, właśnie postawiono los wszystkich wokół i moje własne przekonania, przeczucia i pragnienia. Które powinnam wybrać?
| nie blokuje drzwi
chyba będę jeszcze pisać bo jak mogę to proszę o uzupełnienie
chyba że nie mogę to nie będę
- On zaraz tu będzie. Zaraz tu będzie. Obiecał. Poczekajmy jeszcze chwilę - nie byłam pewna, czy zapewniam siebie czy ją. Ale powiedział, że będzie zaraz za mną. Ucieknie temu czemuś, tym cieniom. Zaraz tu będzie. Na pewno. - N-nie. - sprzeciwiłam się kręcąc głową. - Nie możemy ich zablokować. Tam są ludzie, jakieś kobiety biegną tu i Jimmy, zaraz tu będzie. - dwie kobiety, które widziałam. James na którego czekałam. Nie mogłam ich zablokować. Ale kolejne jej słowa zmroziły mnie całkiem. - Uwolnić? Co cię więzi i dlaczego? - chciałam wiedzieć. Nie blokując drzwi przesunęłam się jednak w stronę kotła. Z nożem w lewej ręce i różdżką w prawej. Wątpliwości zaczęły napierać ze wszystkich stron. Nie wiedziałam już czemu ufać. Nagle zrobiło mi się zimno. - Na scenie… na scenie wyglądało to inaczej. Wrzucali coś do ognia, śpiewali… - mówiłam dalej. Próbując gorączkowo odnaleźć rzeczy do których wykorzystywało się krew. Rytuały w których była potrzebna. Czy biała, dobra, magia wymagała takiej ofiary kiedykolwiek? Czy jeśli to zrobię naprawdę pomogę, czy dotknę się magii której obiecałam nigdy nie ruszyć? Ale to była przecież Brenyn, prawda? Strażniczka. Jak będę miała żyć, jeśli nieświadomie, przypadkiem, złamię najważniejszą ze złożonych obietnic? Brakowało mi wiedzy, która mogłaby mi pomóc podjąć decyzję. Skąd miałam wziąć poprawne odpowiedzi? Dla Jamesa przysięga krwi była najważniejsza, znaczyła oddanie cząstki siebie. Czy naprawdę mogłam coś ocalić oddając cześć siebie? Co zrobiłaby Brendan? W jaki sposób wybierało się dobrze? - Co się stanie, jeśli ją tam wleje? Dlaczego moja jest w stanie cię uwolnić? Naprawdę jesteś Brenyn? - uniosłam odrobinę brodę, próbując tak dodać sobie odwagi. Musiałam wiedzieć. Dostać odpowiedzi. Być rozsądna. Sprawić, że będzie ze mnie dumny - Brendan, mama i ojciec. Coś zdawało się nie takie. Strażniczka, dobry duch, każąca porzucić przyjaciół? Krew mająca nieść dobro? Nie wiedziałam już nic. Nie rozumiałam wszystkiego. Może nie rozumiałam niczego. Ale jasne zdawało się, że potrzebowała właśnie mnie. A może tylko tak mi się ubzdurało. Może nie było we mnie nic wyjątkowego jednak? Spojrzałam na ostrze i to co niemrawo odbijało się w stali. Co jeśli wybrała mnie, nie przez wyjątkowość a naiwność? Gorejącą w sercu potrzebę bycia kimś wyjątkowym,. Szaleństwo przez które łatwo było się do mnie dostać? Komu miałam zaufać? Gdzie był Jimmy? Co powinnam? Lawina myśli zdawała się mnie przygniatać.
Wzięłam wdech czując zbierające się łzy pod oczami. Niepewność obejmującą mnie ramionami. Ciężar decyzji, która nagle opadła mi na barki. - Odpowiedz. - zażądałam, zadzierając brodę jeszcze wyżej. - Co to za magia? - musiałam wiedzieć, mieć pewność. Wiedziałam, że nie ma czasu, że z każdą chwilą jest go coraz mniej, ale musiałam pozostać też wierna sobie, swoim przekonaniom i złożonym obietnicom.
Na szalonej wadze życia, właśnie postawiono los wszystkich wokół i moje własne przekonania, przeczucia i pragnienia. Które powinnam wybrać?
| nie blokuje drzwi
chyba będę jeszcze pisać bo jak mogę to proszę o uzupełnienie
chyba że nie mogę to nie będę
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie zdążył nawet podziękować Rhennardowi; znajoma inkantacja miała mu jednak pomóc w krytycznym momencie - w chwili, gdy naprawdę walczył nie tylko z samym sobą, lecz również z czasem; gdy liczyła się każda sekunda, a górująca nad nim masa stawała się coraz większa, zacieśniała się wokół niego swoją obecnością, wysysając z niego resztki nadziei.
Ale z jakiegoś powodu koniec nie nadszedł. Jeszcze nie teraz.
Po przytłaczającym uczuciu beznadziei, niemożności działania i pogodzenia się ze zbliżającą się śmiercią nie zostało już nic; gdzieś na samym dnie serca znalazł w sobie pewność, że mu się uda. Że im się uda.
Być może iskra ta zapłonęła tylko na chwilę, lecz była wystarczająco silna, by przebić się przez czerń.
Nie oglądał się za siebie; widząc dwie sylwetki, rzucił się w ślad za nimi; próbował kontrolować miotłę na tyle, na ile potrafił; dbał także o futrzanego towarzysza, który znalazł się w chwilowo bezpiecznym wgłębieniu kieszeni koszuli.
- Przelecieliśmy nad wyrwą, uciekamy - wyrzucił z siebie pospiesznie, wciąż pod wpływem buzującej w nim adrenaliny; po części mówił może do samego siebie, te słowa, wypowiedziane na głos, sprawiły, że był w stanie bardziej uwierzyć w to, co właśnie miało miejsce; w kolejną szansę. W gruncie rzeczy przede wszystkim chciał jednak dać znać przemienionemu w królika mężczyźnie, co się dzieje; nie był pewien, co dokładnie widzi ze swojej perspektywy - o ile cokolwiek.
Ratunek w lesie się chowa, kręta i sroga to droga - czy o tym mówiły słowa przepowiedni, te same, które Millie wypowiedziała tuż przed swoim zniknięciem?
Pomyślał o nich, gdy tylko wynurzyli się z cieni drzewa, a przed nimi zarysowała się polana.
Chata. I wydobywająca się z niej łuna, która przebijała się przez mrok.
Płomienne dziewczę się zjawi... Co było dalej? Nieprzyjaciół wywabi?
Ognista czupryna, charakterystyczna dla Thalii - ją dostrzegł ledwie chwilę później, niż blask światła, wtedy, gdy zaatakował ją cień; drgnął nerwowo, obserwując z oddali tę walkę.
Co musieli zrobić, żeby serce nie zostało stracone, by pieśni nie ucichły, by nie pogrzebała ich wieczna ciemność na niebie?
Rytuał, o którym mówił Riley... czy naprawdę byli w stanie go odtworzyć? I czy to wystarczy - by zmierzyć się... z tym, co rodziło się w mroku?
Kiedy cienie zaatakują raz jeszcze - czy to pod postacią węża, czy też przybierając zupełnie inną formę?
I co kryło się w chacie?
Thalia wydawała się do niej biec; Millie także; a nieznany mu chłopak znajdował się tuż obok drzwi będącymi - miał taką nadzieję - ratunkiem; w tej chwili ich czwórka powinna chyba ruszyć śladem trójki na przedzie.
- Harry, Rhennard, jesteśmy za wami, wszystko w porządku? - krzyknął, gdy znaleźli się wystarczająco blisko - nie wiem, czy dam radę dolecieć do samej chaty - był pewien, że i oni ją widzieli - ale spróbuję - lapifors nie trwało aż tak długo, musiał bezwzględnie wylądować, zanim Riley przetransmutuje się na powrót w człowieka.
- Fortuno - wyinkantował, kierując różdżkę w stronę Rhennarda; starał się zrobić to ostrożnie, odkrywając prawą rękę od rączki miotły tylko na czas potrzebny do rzucenia zaklęcia. Nie wiedział, czy Rhennard czuł to samo, co on, jeszcze chwilę wcześniej - czy także musiał walczyć z samym sobą. Miał nadzieję, że sięgając po ten rodzaj magii, jest w stanie go wzmocnić.
Zaraz potem zatoczył jedno tylko koło, na chwilę odwracając się w stronę monstrum podążającego za nimi jak cień... i oniemiał, gdy stało się to, co miało być tylko szeptem leśnej legendy.
Gdy las dosłownie ożył.
Jak na deskach sceny.
Gałęzie i korzenie wiły się drapieżnie, gotowe do ataku. - Vitreusso - czymkolwiek była masa, która zlewała się w kształt monstrualnego trolla, być może da się ją przetransmutować w kruszec podobny do szkła, dzięki czemu sile natury łatwiej będzie ją zranić. Zacisnąć się wokół potwora korzeniami, krusząc go i niszcząc.
Zaraz potem na powrót skierował miotłę w stronę chaty; próbował znaleźć się jak najbliżej niej, a następnie bezpiecznie wylądować.
1. Fortuno na Rhennarda
2. Vitreusso w trolla-cienia
przepraszamzatowyżej
Ale z jakiegoś powodu koniec nie nadszedł. Jeszcze nie teraz.
Po przytłaczającym uczuciu beznadziei, niemożności działania i pogodzenia się ze zbliżającą się śmiercią nie zostało już nic; gdzieś na samym dnie serca znalazł w sobie pewność, że mu się uda. Że im się uda.
Być może iskra ta zapłonęła tylko na chwilę, lecz była wystarczająco silna, by przebić się przez czerń.
Nie oglądał się za siebie; widząc dwie sylwetki, rzucił się w ślad za nimi; próbował kontrolować miotłę na tyle, na ile potrafił; dbał także o futrzanego towarzysza, który znalazł się w chwilowo bezpiecznym wgłębieniu kieszeni koszuli.
- Przelecieliśmy nad wyrwą, uciekamy - wyrzucił z siebie pospiesznie, wciąż pod wpływem buzującej w nim adrenaliny; po części mówił może do samego siebie, te słowa, wypowiedziane na głos, sprawiły, że był w stanie bardziej uwierzyć w to, co właśnie miało miejsce; w kolejną szansę. W gruncie rzeczy przede wszystkim chciał jednak dać znać przemienionemu w królika mężczyźnie, co się dzieje; nie był pewien, co dokładnie widzi ze swojej perspektywy - o ile cokolwiek.
Ratunek w lesie się chowa, kręta i sroga to droga - czy o tym mówiły słowa przepowiedni, te same, które Millie wypowiedziała tuż przed swoim zniknięciem?
Pomyślał o nich, gdy tylko wynurzyli się z cieni drzewa, a przed nimi zarysowała się polana.
Chata. I wydobywająca się z niej łuna, która przebijała się przez mrok.
Płomienne dziewczę się zjawi... Co było dalej? Nieprzyjaciół wywabi?
Ognista czupryna, charakterystyczna dla Thalii - ją dostrzegł ledwie chwilę później, niż blask światła, wtedy, gdy zaatakował ją cień; drgnął nerwowo, obserwując z oddali tę walkę.
Co musieli zrobić, żeby serce nie zostało stracone, by pieśni nie ucichły, by nie pogrzebała ich wieczna ciemność na niebie?
Rytuał, o którym mówił Riley... czy naprawdę byli w stanie go odtworzyć? I czy to wystarczy - by zmierzyć się... z tym, co rodziło się w mroku?
Kiedy cienie zaatakują raz jeszcze - czy to pod postacią węża, czy też przybierając zupełnie inną formę?
I co kryło się w chacie?
Thalia wydawała się do niej biec; Millie także; a nieznany mu chłopak znajdował się tuż obok drzwi będącymi - miał taką nadzieję - ratunkiem; w tej chwili ich czwórka powinna chyba ruszyć śladem trójki na przedzie.
- Harry, Rhennard, jesteśmy za wami, wszystko w porządku? - krzyknął, gdy znaleźli się wystarczająco blisko - nie wiem, czy dam radę dolecieć do samej chaty - był pewien, że i oni ją widzieli - ale spróbuję - lapifors nie trwało aż tak długo, musiał bezwzględnie wylądować, zanim Riley przetransmutuje się na powrót w człowieka.
- Fortuno - wyinkantował, kierując różdżkę w stronę Rhennarda; starał się zrobić to ostrożnie, odkrywając prawą rękę od rączki miotły tylko na czas potrzebny do rzucenia zaklęcia. Nie wiedział, czy Rhennard czuł to samo, co on, jeszcze chwilę wcześniej - czy także musiał walczyć z samym sobą. Miał nadzieję, że sięgając po ten rodzaj magii, jest w stanie go wzmocnić.
Zaraz potem zatoczył jedno tylko koło, na chwilę odwracając się w stronę monstrum podążającego za nimi jak cień... i oniemiał, gdy stało się to, co miało być tylko szeptem leśnej legendy.
Gdy las dosłownie ożył.
Jak na deskach sceny.
Gałęzie i korzenie wiły się drapieżnie, gotowe do ataku. - Vitreusso - czymkolwiek była masa, która zlewała się w kształt monstrualnego trolla, być może da się ją przetransmutować w kruszec podobny do szkła, dzięki czemu sile natury łatwiej będzie ją zranić. Zacisnąć się wokół potwora korzeniami, krusząc go i niszcząc.
Zaraz potem na powrót skierował miotłę w stronę chaty; próbował znaleźć się jak najbliżej niej, a następnie bezpiecznie wylądować.
1. Fortuno na Rhennarda
2. Vitreusso w trolla-cienia
przepraszamzatowyżej
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
The member 'Laurence Morrow' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 76
--------------------------------
#2 'k100' : 85
--------------------------------
#3 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 76
--------------------------------
#2 'k100' : 85
--------------------------------
#3 'Przesilenie' :
Neala
– To stara magia – odparła dziewczyna, przyglądając ci się. Jej wzrok nie pomknął w stronę błękitnych symboli, ale wiedziałaś, że mówi właśnie o nich. – W większości zapomniana dla świata – dodała, przesuwając się wokół kotła. Mogłaś zauważyć, że przez cały czas trzymała się blisko jaśniejącego kręgu – ani na moment się od niego nie oddalając.
– Poświęciłam wszystko, co było mi najdroższe – mówiła dalej, w jej głosie – czy tylko ci się zdawało? – zaczynało pobrzmiewać zniecierpliwienie. – Ochroniłam nasze tajemnice, ale zrobiłam to za późno, wahałam się za długo – plugawi ludzie zdążyli zanieczyścić ten las. Stał się chory. – Wyciągnęła dłonie, zaciskając białe palce na brzegu kotła; przejrzysta woda w środku zaczęła szybciej wirować.
– Nie mamy czasu – powtórzyła głośniej. – Jeśli pozwolisz im tu dotrzeć, zachwieją twoją silną wolą, ściągną na zwodniczą ścieżkę. Nie powtarzaj mojego błędu. – Jej włosy zafalowały, gdy zrobiła kolejny krok w twoją stronę. W oczach błysnęło coś chłodnego, ciemnego. – To była moja cena. Związałam się z tą chatą, z tymi bagnami. Żeby już nikt nas nie odnalazł, żeby dali nam spokój… – Jej głos umknął się dalej, ucichł, jak echo.
– Nie mamy czasu na wyjaśnienia – powtórzyła znów, i jakby w reakcji na te słowa, czarna, snująca się na zewnątrz mgła, podniosła się wyżej – i zaczęła wlewać się do chaty, przesączając się przez szpary w drzwiach i oknach. Coś ciemnego, jakiś cień, przemknął przez twarz dziewczyny. – A jak myślisz, dlaczego wszystko dookoła nosi moje imię? – zapytała. – Co przyprowadziło cię aż tutaj, skoro nie ufasz moim słowom? – Teraz cała jej sylwetka zamigotała, zadrżała – jak plama światła przysłonięta zasuwaną zasłoną. – Czas się kończy. Zrób to! – krzyknęła – a te ostatnie sylaby rozbrzmiały zarówno w chacie, jak i w twojej własnej głowie, tak głośnie, że całe wnętrze zdawało się zadrżeć. Później postać zniknęła – choć wiedziałaś, że nie odeszła nigdzie, w jakiś sposób przez cały czas czując jej obecność.
To tylko post uzupełniający dla Neali, kolejka toczy się dalej.
– To stara magia – odparła dziewczyna, przyglądając ci się. Jej wzrok nie pomknął w stronę błękitnych symboli, ale wiedziałaś, że mówi właśnie o nich. – W większości zapomniana dla świata – dodała, przesuwając się wokół kotła. Mogłaś zauważyć, że przez cały czas trzymała się blisko jaśniejącego kręgu – ani na moment się od niego nie oddalając.
– Poświęciłam wszystko, co było mi najdroższe – mówiła dalej, w jej głosie – czy tylko ci się zdawało? – zaczynało pobrzmiewać zniecierpliwienie. – Ochroniłam nasze tajemnice, ale zrobiłam to za późno, wahałam się za długo – plugawi ludzie zdążyli zanieczyścić ten las. Stał się chory. – Wyciągnęła dłonie, zaciskając białe palce na brzegu kotła; przejrzysta woda w środku zaczęła szybciej wirować.
– Nie mamy czasu – powtórzyła głośniej. – Jeśli pozwolisz im tu dotrzeć, zachwieją twoją silną wolą, ściągną na zwodniczą ścieżkę. Nie powtarzaj mojego błędu. – Jej włosy zafalowały, gdy zrobiła kolejny krok w twoją stronę. W oczach błysnęło coś chłodnego, ciemnego. – To była moja cena. Związałam się z tą chatą, z tymi bagnami. Żeby już nikt nas nie odnalazł, żeby dali nam spokój… – Jej głos umknął się dalej, ucichł, jak echo.
– Nie mamy czasu na wyjaśnienia – powtórzyła znów, i jakby w reakcji na te słowa, czarna, snująca się na zewnątrz mgła, podniosła się wyżej – i zaczęła wlewać się do chaty, przesączając się przez szpary w drzwiach i oknach. Coś ciemnego, jakiś cień, przemknął przez twarz dziewczyny. – A jak myślisz, dlaczego wszystko dookoła nosi moje imię? – zapytała. – Co przyprowadziło cię aż tutaj, skoro nie ufasz moim słowom? – Teraz cała jej sylwetka zamigotała, zadrżała – jak plama światła przysłonięta zasuwaną zasłoną. – Czas się kończy. Zrób to! – krzyknęła – a te ostatnie sylaby rozbrzmiały zarówno w chacie, jak i w twojej własnej głowie, tak głośnie, że całe wnętrze zdawało się zadrżeć. Później postać zniknęła – choć wiedziałaś, że nie odeszła nigdzie, w jakiś sposób przez cały czas czując jej obecność.
Chciała zaciągnąć siebie i Millicentę do bezpiecznego schronienia, w którym mogłyby usiąść i poczekać na to, co się dzieje albo wymyśleć, co można zrobić, aby się z tego wyratować. Droga, chociaż widocznie prosta dla dziewczyny, która do domu weszła wcześniej, widocznie tylko dla niej miała być prosta, a gdy one ruszyły w stronę chaty…kolejny raz tej nocy coś powaliło jej na ziemię, a chociaż absolutnie nie miała pojęcia, co się stało, już po chwili była wyraźnym świadkiem kolejnego tej nocy bólu. Krzyknęła, nie mając jednak pojęcia, czy rozległo się to tylko w jej głowie, czy jednak może wszyscy w okolicy to słyszeli, ale ból zdominował ją przez chwilę, nie pozwalając jej na nawet na ruszenie się gdy lewy bok został przekłuty. Gdy tylko bestia umknęła z jej boku, położyła dłoń próbując wyczuć krew i zatamować ją jakoś, ale nie wyczuwała jej pod palcami, co chyba jeszcze bardziej wzbudziło w niej panikę.
Odwróciła się, próbując dojrzeć, czy Milicenta wciąż jest w okolicy – nie wiedziała jej, jak przebiegała obok, więc może pozostała poza zasięgiem ataku. Nie wiedziała już, czy rzeczywiście ją dostrzega – co jeżeli to kolejna ułuda? Co jeżeli to jednak nie była Milli?
- Milli, biegnij… - Zawołała do niej, ponownie niepewna swojego głosu. Jeżeli teraz przez chwilę wycofał się ten dziwny stwór, a jeżeli zostanie w miejscu, może ją zaatakować. Starała się stawiać kolejne kroki, ale każdy z nich przepełniony był bólem, tak jakby jej ciało wreszcie zaczęło się poddawać. Nie mogła jednak się poddać bo wyczuwała, że jeżeli teraz to zrobi, nie wstanie i dla nikogo nie będzie już nadziei. Hałas dookoła wydawał się zwiastować czyjeś jeszcze pojawienie się, ale nie była pewna, a może to kolejne omamy.
- Fortuno. – Nie umiała się wyleczyć, ale musiała spróbować jakoś chociaż na chwilę przebrnąć przez swoje rany. Miała nadzieję, że Milicenta ją zaraz wyprzedzi, gdy sama niemal potykając się starała się dotrzeć do Jamesa. – Próbuj wejść do środka – zawołała do niego, również w niego celując różdżka. – Fortuno.
Odwróciła się, próbując dojrzeć, czy Milicenta wciąż jest w okolicy – nie wiedziała jej, jak przebiegała obok, więc może pozostała poza zasięgiem ataku. Nie wiedziała już, czy rzeczywiście ją dostrzega – co jeżeli to kolejna ułuda? Co jeżeli to jednak nie była Milli?
- Milli, biegnij… - Zawołała do niej, ponownie niepewna swojego głosu. Jeżeli teraz przez chwilę wycofał się ten dziwny stwór, a jeżeli zostanie w miejscu, może ją zaatakować. Starała się stawiać kolejne kroki, ale każdy z nich przepełniony był bólem, tak jakby jej ciało wreszcie zaczęło się poddawać. Nie mogła jednak się poddać bo wyczuwała, że jeżeli teraz to zrobi, nie wstanie i dla nikogo nie będzie już nadziei. Hałas dookoła wydawał się zwiastować czyjeś jeszcze pojawienie się, ale nie była pewna, a może to kolejne omamy.
- Fortuno. – Nie umiała się wyleczyć, ale musiała spróbować jakoś chociaż na chwilę przebrnąć przez swoje rany. Miała nadzieję, że Milicenta ją zaraz wyprzedzi, gdy sama niemal potykając się starała się dotrzeć do Jamesa. – Próbuj wejść do środka – zawołała do niego, również w niego celując różdżka. – Fortuno.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Thalia Wellers' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
Zanim Rigel zdążył powiedzieć coś jeszcze, czy zaprotestować, zaklęcie dosięgło jego i sprawiło, że zaczął się kurczyć oraz ponownie porastać czarnym futrem - tym razem gęstym i miękkim, które jednak nie do końca zakryło jego poranione plecy i ręce… łapy? Znalazłszy się w kieszeni, postarał się wcisnąć w nią jak najgłębiej, przyciskając długie uszy to grzbietu i wsłuchując się w bicie serca osoby, która go uratowała. Chciał się schować i zapomnieć o horrorze, który rozgrywał się na zewnątrz. W jakim on też zagrał znaczącą rolę. Bo im dłużej myślał, tym więcej rodziło się w nim wątpliwości, że tam w wiosce, to cienie czyniły spustoszenie wśród zebranych na jarmarku. Może tylko mu się wydawało? Może to było najzwyczajniejsze wyparcie, chroniące umysł przed świadomością, że to on - Lord Rigel Black - ich wymordował ich wszystkich. Krew na dłoniach nie mogła kłamać.
Na tę myśl poczuł, jak drobne królicze ciało drży, a serce wali jak oszalałe, jakby zaraz miało rozerwać się na strzępy. Nawet głos mężczyzny, który wyraźnie mówił do niego, nie był w stanie go uspokoić. Rigel chciał krzyknąć do niego, żeby ten po prostu go wyrzucił - najlepiej w samo centrum ziejącej pod nimi wyrwy. Niestety, jedynie, do czego był zdolny to do nerwowego zgrzytania zębami. Był bezużyteczny nawet na tej płaszczyźnie.
Jednak gdy usłyszał, że jego towarzysz niedoli powiedział coś o jakiejś chacie, z pewnym zaciekawieniem wysunął głowę z kieszeni, by dokładnie przyjrzeć się temu, co działo się dookoła. Z lotu ptaka ostatecznie widać wszystko o wiele lepiej.
Wtedy wydarzyło się coś, czego Black nigdy wcześniej nie widział. Las zaczął się poruszać. Na pierwszy rzut oka były to drzewa, nienależące do gatunków, które miałyby takie możliwości. Wtedy też czarodziej na chwile zapomniał o tym, co działo się dookoła. Był zafascynowany obserwacją tego zjawiska, próbując zapamiętać jego każdy szczegół i przeanalizować w miarę możliwości. Czym była ta magia? Czy o możliwe, że legenda mówiła prawdę? Nie była tylko metaforą?
|rzucę na spostrzegawczość, bo chyba tu pasuje.
Na tę myśl poczuł, jak drobne królicze ciało drży, a serce wali jak oszalałe, jakby zaraz miało rozerwać się na strzępy. Nawet głos mężczyzny, który wyraźnie mówił do niego, nie był w stanie go uspokoić. Rigel chciał krzyknąć do niego, żeby ten po prostu go wyrzucił - najlepiej w samo centrum ziejącej pod nimi wyrwy. Niestety, jedynie, do czego był zdolny to do nerwowego zgrzytania zębami. Był bezużyteczny nawet na tej płaszczyźnie.
Jednak gdy usłyszał, że jego towarzysz niedoli powiedział coś o jakiejś chacie, z pewnym zaciekawieniem wysunął głowę z kieszeni, by dokładnie przyjrzeć się temu, co działo się dookoła. Z lotu ptaka ostatecznie widać wszystko o wiele lepiej.
Wtedy wydarzyło się coś, czego Black nigdy wcześniej nie widział. Las zaczął się poruszać. Na pierwszy rzut oka były to drzewa, nienależące do gatunków, które miałyby takie możliwości. Wtedy też czarodziej na chwile zapomniał o tym, co działo się dookoła. Był zafascynowany obserwacją tego zjawiska, próbując zapamiętać jego każdy szczegół i przeanalizować w miarę możliwości. Czym była ta magia? Czy o możliwe, że legenda mówiła prawdę? Nie była tylko metaforą?
|rzucę na spostrzegawczość, bo chyba tu pasuje.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Rigel Black' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 93
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 93
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
Bagna Brenyn
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire