Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Bagna Brenyn
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Bagna Brenyn
Bagna Brenyn znajdują się w północnej części hrabstwa, na terenie Forest of Bowland – oraz w bliskim sąsiedztwie wioski o tej samej nazwie. Składa się na nie kilkanaście kilometrów kwadratowych wyjątkowo zdradliwych, leśnych mokradeł, których znakiem rozpoznawczym jest barwa: zacienione splecionymi gęsto gałęziami, głębokie jeziorka, wydają się być zupełnie czarne, nie licząc pojawiających się od czasu do czasu nad powierzchnią błędnych ogników.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
Przylegające do pleców ciało zniknęła, a chłód ponownie wdarł się i owiał go tak, że zimny dreszcz przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa, mimo wysokiej temperatury, która wraz z adrenaliną sprawiała, że jego koszula lepiła się od gorąca. Może to na wskutek różnicy temperatur, nagłej zmiany, zesztywniał na miotle tuż po tym, jak uniknął drzewnej ręce. To jego wina, pomyślał od razu. To jego nagły zwrot sprawił, że spadła z miotły, to on ją z niej zrzucił. Serce podskoczyło mu do gardła, a potworne poczucie winy zalało razem ze strachem, że mimów wszystko był wciąż zbyt wysoko, by mogła bezpiecznie wylądować na ziemi. Bezpiecznie nie było dobrym określeniem, jeśli otaczał ich świat cieni i legendarnych zjaw, które pragnęły ich zguby. Wpierw spojrzał na drzewo, pewien, że na tym nie poprzestanie, by zaraz spojrzeć w dół, w ciemność, błoto, wzrokiem oszukując jej sukienki, miedzianych włosów. Może gdyby były blond, świeciłby niczym latarnia w mroku, ale te nikły w ciemności. Dostrzegł ją tam, w poszerzających się cieniach, patrząc jak gęstnieją, mnożą się. Tam, na ziemi nie byli bezpiecznie.
— Neala! — krzyknął do niej z przestrachem. Coś podpowiadało mu, że nie ujdą z życiem, stracą je lada moment. Czy to był czas, że powinni się pożegnać? Zrobić to wszystko, co robiło się przed śmiercią? Serce zgubiło rytm. Zeskoczył z miotły, by do niej dotrzeć, nieco bezmyślnie — przecież widział co się działo wokół, te cienie, te drzewa. Zdawało mu się, że to widział — cienie jak sylwetki, jak postaci. Doskoczył do dziewczyny, nie puszczając miotły. — Musimy uciekać, musimy stąd uciekać! Na miotle, Neala! — Gadała jak szalona, jakie ascendio, jakie bagna. Krzyczała coś, do kogo?
— Staram się! STARAM! — odkrzyknął jej, nie zdawszy sobie sprawy, że w formie żeńskiej mówiła do kogoś innego, nie rozpoznał tego, sądząc, że obwinia go o to wszystko. — Pomogę! Musisz tylko ze mną iść! — próbował ją przekonać, złapać za rękę, ramię, cokolwiek, byle tylko zacisnąć na niej palce i pociągnąć. Pożrą ich tu żywcem, jeśli tu zostaną. Jej kolejne słowa, zapowiedź, że nie da się zabić pokrzepiły go. Pokiwał głową, ale nie był w stanie wydusić słowa. Przyciągnął ją do siebie bliżej, zaciskając palce na miotle i rozglądając si prędko wkoło. Za światłem, mieli udać się za światłem. Zobaczył je, gdzieś tam, zawiesił na nim wzrok. Tam, tylko tam mogli się udać. Rozejrzał się znów, za jedną z suchych gałęzi, chcąc ją rozpalić ogniem. Incendio. Zrobi z tej pochodnię. Nie był pewien, czy magia zadziała, czy była prawdziwym światłem, choć myśląc o nim, myślał właśnie o Weasley. Wierzył, że nosiła je w sobie, głęboko. Naiwnie wierzył wciąż, że jej intuicja ich stąd wyciągnie, a szepty, które słyszała są nią, a nie objawem szaleństwa i utraty zmysłów.
— Wsiadaj na miotłę — rozkazał jej, podając ją dziewczynie. Musiał się upewnić, że zrobi to zanim on wsiądzie, że nie wpadnie na głupi pomysł, by pomknąć do przodu. — Już! — podniósł głos nerwowo, szukając jej wzroku. Nie żartował, musieli iść dale, za światłem. — Mówiłaś, że musimy iść za światłem, że wskazuje nam drogę. Widzę stąd tylko jedną drogę, Neala, nie mamy czasu, inaczej nas pożrą, rozumiesz? — Parzył jej w oczy, trzymając ją blisko. I miotłę. Czy to była Brenyn? Czy to byli przewodnicy? Czekając, aż wsiądzie na tą przeklętą miotłę, spróbował swoich sił w głupiej melodii. Ułożył usta w dziubek, by zagwizdać jak kos. tamta czarownica wspomniała o tym, że porozumiewali się tak między sobą. Chciał w to wierzyć. Wierzył w legendy i baśnie, wierzył w przekleństwa. Naprawdę w głębi siebie pragnął, by to okazało się prawdą.
— Neala! — krzyknął do niej z przestrachem. Coś podpowiadało mu, że nie ujdą z życiem, stracą je lada moment. Czy to był czas, że powinni się pożegnać? Zrobić to wszystko, co robiło się przed śmiercią? Serce zgubiło rytm. Zeskoczył z miotły, by do niej dotrzeć, nieco bezmyślnie — przecież widział co się działo wokół, te cienie, te drzewa. Zdawało mu się, że to widział — cienie jak sylwetki, jak postaci. Doskoczył do dziewczyny, nie puszczając miotły. — Musimy uciekać, musimy stąd uciekać! Na miotle, Neala! — Gadała jak szalona, jakie ascendio, jakie bagna. Krzyczała coś, do kogo?
— Staram się! STARAM! — odkrzyknął jej, nie zdawszy sobie sprawy, że w formie żeńskiej mówiła do kogoś innego, nie rozpoznał tego, sądząc, że obwinia go o to wszystko. — Pomogę! Musisz tylko ze mną iść! — próbował ją przekonać, złapać za rękę, ramię, cokolwiek, byle tylko zacisnąć na niej palce i pociągnąć. Pożrą ich tu żywcem, jeśli tu zostaną. Jej kolejne słowa, zapowiedź, że nie da się zabić pokrzepiły go. Pokiwał głową, ale nie był w stanie wydusić słowa. Przyciągnął ją do siebie bliżej, zaciskając palce na miotle i rozglądając si prędko wkoło. Za światłem, mieli udać się za światłem. Zobaczył je, gdzieś tam, zawiesił na nim wzrok. Tam, tylko tam mogli się udać. Rozejrzał się znów, za jedną z suchych gałęzi, chcąc ją rozpalić ogniem. Incendio. Zrobi z tej pochodnię. Nie był pewien, czy magia zadziała, czy była prawdziwym światłem, choć myśląc o nim, myślał właśnie o Weasley. Wierzył, że nosiła je w sobie, głęboko. Naiwnie wierzył wciąż, że jej intuicja ich stąd wyciągnie, a szepty, które słyszała są nią, a nie objawem szaleństwa i utraty zmysłów.
— Wsiadaj na miotłę — rozkazał jej, podając ją dziewczynie. Musiał się upewnić, że zrobi to zanim on wsiądzie, że nie wpadnie na głupi pomysł, by pomknąć do przodu. — Już! — podniósł głos nerwowo, szukając jej wzroku. Nie żartował, musieli iść dale, za światłem. — Mówiłaś, że musimy iść za światłem, że wskazuje nam drogę. Widzę stąd tylko jedną drogę, Neala, nie mamy czasu, inaczej nas pożrą, rozumiesz? — Parzył jej w oczy, trzymając ją blisko. I miotłę. Czy to była Brenyn? Czy to byli przewodnicy? Czekając, aż wsiądzie na tą przeklętą miotłę, spróbował swoich sił w głupiej melodii. Ułożył usta w dziubek, by zagwizdać jak kos. tamta czarownica wspomniała o tym, że porozumiewali się tak między sobą. Chciał w to wierzyć. Wierzył w legendy i baśnie, wierzył w przekleństwa. Naprawdę w głębi siebie pragnął, by to okazało się prawdą.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 44
--------------------------------
#2 'k100' : 9
--------------------------------
#3 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 44
--------------------------------
#2 'k100' : 9
--------------------------------
#3 'Przesilenie' :
Coś krzyczał. Ale dudniący odgłos w uszach zagłuszał przekaz, który miał do mnie dotrzeć. Szok spowodowany upadkiem, tym, że nie udało się, bólem który rozszedł się po wnętrzach dłoni i odkryciem, że nadal żyłam mieszał się we mnie ze złością. Wypuszczałam ciężko powietrze czując pod powiekami łzy. Bez zrozumienia uniosłam głowę. Nie powinien tu schodzić. Wykrzywiłam usta, brwi uniosły mi się w żalu. Nie powinien. Wiedziałam, widząc ciemność w której niknęły dłonie.
To wszystko była twoja wina.
Ja mu powiedziałam, żebyśmy tu polecieli. Ufając czemu? Głosom w głowie? Jednemu, konkretnemu. Skazałam nas na śmierć? Czy światła rzeczywiście były w stanie wskazać nam drogę? Gdzie była ona?
Nie byłam wyjątkowa. Kilka słonych kropli uciekło. Jak bardzo bym nie chciała, nie byłam. Jak mocno nie chciałabym uwierzyć w te słowa. Byłam szalona. Stąd głosy, stąd widziadła. Wzięłam drżący wdech. Nikt nam nie pomoże.
- Nie TY! Ty jesteś… jesteś... - tyle starczało. Choć nie potrafiłam powiedzieć czy cieszyłam się z tego że był, czy nad tym rozpaczałam. Pokręciłam głową. Czując jak oddycham ciężko. Jak w końcu cokolwiek dociera do mnie na nowo. Jak serce obija mi się. Jak emocje nieznośnie mieszają się we mnie tak mocno i w takiej ilości jak nigdy wcześniej. Nie zastanawiałam się nad tym, czy powinnam to powiedzieć. Czy tak. Tak czułam właśnie. Był moim rozsądkiem, mimo że sam mnie o niego posądzał. Był nim, kiedy ja zaczynałam wariować. Nie potrafiąc już stwierdzić co był prawdą naprawdę. - ONA. ONA - tłumaczyłam, czując jak w oczach zbierają mi się zły. Jak drży mi broda. - Wiem… Wiem... Pójdę. - zapewniłam nie opierając się, kiedy poczułam jego rękę. Moja musiała być cała brudna. Poraniona. Mokra od ziemi. Mimo to, zacisnęłam mocno palce. Nie puszczaj mnie. Chaotycznie przemknęło przez myśl. Choć próbowałam, chciałam, zawsze myślałam że jestem odważna, tak teraz wszystko rozbijało się o potrzebę, by nie być tutaj samej. A jednocześnie wiedziałam, że beze mnie, sam, miałby większą szansę nie musząc oglądać się przez ramie. - Poradzę sobie SAMA. - powiedziałam, wyrzuciłam z siebie płaczliwie drżąc ze strachu. Pociągając nosem. Unosząc brodę. Drugą ręką sięgając do twarzy, przecierając po nosie wierzchem ręki. - Znaczy, nie sama. Z tobą. - ale bez niej. Obraziłam się. Wśród irracjonalnej złości i strachu, znalazło się jeszcze miejsce na to, żebym uniosła się dumą zaciskając ze złości zęby. Złość paradoksalnie też, pozwalała mi się skupić. A ja, jak miałam w zwyczaju za chwilę się uspokoję, poszukując u niej znów pomocy. A może czekając na nią, bo ponownie prosić nie zamierzałam. Ale uspokoić. Właśnie. Miałam magię. Mogłam znaleźć spokój inaczej niż w rozszalałym z emocji sercu.
Co mówił Brendan, Neala?
Kiedy zamiast gwiazd nad tobą rozpostrze się czarne niebo… Uniosłam wzrok, czy już wtedy o tym wiedział. O mroku, który przemykał się niezauważony? Czy przeczuwał to tak jak to, co może stać się z Londynem? Musisz być silna, niezależnie od tego czym okaże się przyszłość. Wtedy zdawał się mówić o czymś innym. O pokusie i zachęcie. Ale teraz urywki tych słów z tamtego dnia, wracały do mnie brzmiąc wyraźnie jego głosem. Tylko skąd brało się siłę. Z głębi własnego serca? Z obecności kogoś innego? Jak był w stanie robić to codziennie? Byłam jego siostrą, czy ona też była we mnie?
Przetarłam nos, biorąc wdech w płuca. Gasząc różdżkę po raz pierwszy. Przykładając ją do własnej skroni. Musiałam się uspokoić, zwolnić przebieg myśli, zatrzymać szaleńczy sprint serca. Zacząć odnajdywać schematy i rozwiązania. Może nie byłam piękna, ale umiałam łączyć fakty. - Paxo. - wypowiedziałam więc.
Jak oswoić strach, czy naprawdę się dało?
Polecenie rozbrzmiało wyraźnie. Rozkaz, nie prośba czy propozycja. Oczy zmrużyły mi się w niezadowoleniu. Broda uniosła. Dreszcz przemknął po plecach. Serce uderzyło. Wzrok przesunął się z niego w bok na drzewo. Na bagno za nim. Na formującą się ciemność. Zadrżałam. Mimowolnie - naturalnie prawie - umysł kazał się zbuntować. Zrobić po mojemu. Wróciłam spojrzeniem do niego. Uniosłam wolną rękę w której trzymałam różdżkę. Przecierając nią po czubku swędzącego nosa raz jeszcze. Czułam jak bije mi serce. Jak się waham. Poczułam ją w dłoni. Miotłę. Spojrzałam na nią. A kiedy podniósł głos drgnęłam wykrzywiając usta. - Dobrze! - zgodziłam się odpowiadając mu w podobnym tonie, nerwowo, zgłoski trąciły złością. Równie irracjonalną jak wszystkie poprzednie. Jakbym nie mogła się zgodzić po prostu, tak jak obiecałam chwilę wcześniej. Jakbym musiała być sobą. Zmarszczyłam brwi, zdarłam brodę. Mierząc się z nim spojrzeniem. W tęczówkach lśnił strach najmocniej, ale i złość tląca się w refleksach. Słuchałam tego co mówił. Oddychając ciężko, trzęsąc się ze strachu. Był blisko. Potaknęłam głową nie wygładzając czoła. Tak mówiłam. Zmarszczyłam nos noc mocniej. - Rozumiem. - zrobiłam co chciał, czego wymagał, z gniewną manierą wsiadłam na nią oplatając go dłońmi w pasie, kiedy tylko znalazł się przede mną. Przesuwając spojrzeniem wokół. Zaciskając dłoń na różdżce. - Lumos. - zażądałam od niej na nowo. - Słyszysz coś? - zapytałam go, bo choć cienie majaczyły nie słyszałam żadnych szeptów. - Tak mówiła Ona. Tam też je widziałam - światło - w bagnie. Wybierzmy to, które widzisz. - powiedziałam cicho zgadzając się, czekając aż nie oderwie naszych stóp od podłoża. Ja... byłam szalona. Organ łomotał mi szybko. Wiedziałam, że miał rację. Ale przeczucie ciągnęło mnie w tamtą stronę. Jednak, czy powinnam mu ufać? Co jeśli od początku ciągnęło nas na zgubę? - Myślisz że łzy mogą odnosić się do wody? - zapytałam go nadal nad tym myśląc, próbując rozwiązać metaforyczną zagadkę, choć nie będąc pewną czy odpowiedź istniała naprawdę. - Ogień może jest światłem… Drzewa…. Drzewa… - zacięłam się biorąc wdech. - Przepraszam. - szepnęłam cicho zduszonym głosem, zaciskając mocniej dłonie. Nie opuszczało mnie parszywe uczucie, że przyprowadziłam nas na śmierć. Że gdyby nie przyszedł ze mną, mógłby żyć.
Może to nie on, a ja byłam tą, która przyciągała nieszczęścia?
1. paxo
2. lumos
3. przesielnie
To wszystko była twoja wina.
Ja mu powiedziałam, żebyśmy tu polecieli. Ufając czemu? Głosom w głowie? Jednemu, konkretnemu. Skazałam nas na śmierć? Czy światła rzeczywiście były w stanie wskazać nam drogę? Gdzie była ona?
Nie byłam wyjątkowa. Kilka słonych kropli uciekło. Jak bardzo bym nie chciała, nie byłam. Jak mocno nie chciałabym uwierzyć w te słowa. Byłam szalona. Stąd głosy, stąd widziadła. Wzięłam drżący wdech. Nikt nam nie pomoże.
- Nie TY! Ty jesteś… jesteś... - tyle starczało. Choć nie potrafiłam powiedzieć czy cieszyłam się z tego że był, czy nad tym rozpaczałam. Pokręciłam głową. Czując jak oddycham ciężko. Jak w końcu cokolwiek dociera do mnie na nowo. Jak serce obija mi się. Jak emocje nieznośnie mieszają się we mnie tak mocno i w takiej ilości jak nigdy wcześniej. Nie zastanawiałam się nad tym, czy powinnam to powiedzieć. Czy tak. Tak czułam właśnie. Był moim rozsądkiem, mimo że sam mnie o niego posądzał. Był nim, kiedy ja zaczynałam wariować. Nie potrafiąc już stwierdzić co był prawdą naprawdę. - ONA. ONA - tłumaczyłam, czując jak w oczach zbierają mi się zły. Jak drży mi broda. - Wiem… Wiem... Pójdę. - zapewniłam nie opierając się, kiedy poczułam jego rękę. Moja musiała być cała brudna. Poraniona. Mokra od ziemi. Mimo to, zacisnęłam mocno palce. Nie puszczaj mnie. Chaotycznie przemknęło przez myśl. Choć próbowałam, chciałam, zawsze myślałam że jestem odważna, tak teraz wszystko rozbijało się o potrzebę, by nie być tutaj samej. A jednocześnie wiedziałam, że beze mnie, sam, miałby większą szansę nie musząc oglądać się przez ramie. - Poradzę sobie SAMA. - powiedziałam, wyrzuciłam z siebie płaczliwie drżąc ze strachu. Pociągając nosem. Unosząc brodę. Drugą ręką sięgając do twarzy, przecierając po nosie wierzchem ręki. - Znaczy, nie sama. Z tobą. - ale bez niej. Obraziłam się. Wśród irracjonalnej złości i strachu, znalazło się jeszcze miejsce na to, żebym uniosła się dumą zaciskając ze złości zęby. Złość paradoksalnie też, pozwalała mi się skupić. A ja, jak miałam w zwyczaju za chwilę się uspokoję, poszukując u niej znów pomocy. A może czekając na nią, bo ponownie prosić nie zamierzałam. Ale uspokoić. Właśnie. Miałam magię. Mogłam znaleźć spokój inaczej niż w rozszalałym z emocji sercu.
Co mówił Brendan, Neala?
Kiedy zamiast gwiazd nad tobą rozpostrze się czarne niebo… Uniosłam wzrok, czy już wtedy o tym wiedział. O mroku, który przemykał się niezauważony? Czy przeczuwał to tak jak to, co może stać się z Londynem? Musisz być silna, niezależnie od tego czym okaże się przyszłość. Wtedy zdawał się mówić o czymś innym. O pokusie i zachęcie. Ale teraz urywki tych słów z tamtego dnia, wracały do mnie brzmiąc wyraźnie jego głosem. Tylko skąd brało się siłę. Z głębi własnego serca? Z obecności kogoś innego? Jak był w stanie robić to codziennie? Byłam jego siostrą, czy ona też była we mnie?
Przetarłam nos, biorąc wdech w płuca. Gasząc różdżkę po raz pierwszy. Przykładając ją do własnej skroni. Musiałam się uspokoić, zwolnić przebieg myśli, zatrzymać szaleńczy sprint serca. Zacząć odnajdywać schematy i rozwiązania. Może nie byłam piękna, ale umiałam łączyć fakty. - Paxo. - wypowiedziałam więc.
Jak oswoić strach, czy naprawdę się dało?
Polecenie rozbrzmiało wyraźnie. Rozkaz, nie prośba czy propozycja. Oczy zmrużyły mi się w niezadowoleniu. Broda uniosła. Dreszcz przemknął po plecach. Serce uderzyło. Wzrok przesunął się z niego w bok na drzewo. Na bagno za nim. Na formującą się ciemność. Zadrżałam. Mimowolnie - naturalnie prawie - umysł kazał się zbuntować. Zrobić po mojemu. Wróciłam spojrzeniem do niego. Uniosłam wolną rękę w której trzymałam różdżkę. Przecierając nią po czubku swędzącego nosa raz jeszcze. Czułam jak bije mi serce. Jak się waham. Poczułam ją w dłoni. Miotłę. Spojrzałam na nią. A kiedy podniósł głos drgnęłam wykrzywiając usta. - Dobrze! - zgodziłam się odpowiadając mu w podobnym tonie, nerwowo, zgłoski trąciły złością. Równie irracjonalną jak wszystkie poprzednie. Jakbym nie mogła się zgodzić po prostu, tak jak obiecałam chwilę wcześniej. Jakbym musiała być sobą. Zmarszczyłam brwi, zdarłam brodę. Mierząc się z nim spojrzeniem. W tęczówkach lśnił strach najmocniej, ale i złość tląca się w refleksach. Słuchałam tego co mówił. Oddychając ciężko, trzęsąc się ze strachu. Był blisko. Potaknęłam głową nie wygładzając czoła. Tak mówiłam. Zmarszczyłam nos noc mocniej. - Rozumiem. - zrobiłam co chciał, czego wymagał, z gniewną manierą wsiadłam na nią oplatając go dłońmi w pasie, kiedy tylko znalazł się przede mną. Przesuwając spojrzeniem wokół. Zaciskając dłoń na różdżce. - Lumos. - zażądałam od niej na nowo. - Słyszysz coś? - zapytałam go, bo choć cienie majaczyły nie słyszałam żadnych szeptów. - Tak mówiła Ona. Tam też je widziałam - światło - w bagnie. Wybierzmy to, które widzisz. - powiedziałam cicho zgadzając się, czekając aż nie oderwie naszych stóp od podłoża. Ja... byłam szalona. Organ łomotał mi szybko. Wiedziałam, że miał rację. Ale przeczucie ciągnęło mnie w tamtą stronę. Jednak, czy powinnam mu ufać? Co jeśli od początku ciągnęło nas na zgubę? - Myślisz że łzy mogą odnosić się do wody? - zapytałam go nadal nad tym myśląc, próbując rozwiązać metaforyczną zagadkę, choć nie będąc pewną czy odpowiedź istniała naprawdę. - Ogień może jest światłem… Drzewa…. Drzewa… - zacięłam się biorąc wdech. - Przepraszam. - szepnęłam cicho zduszonym głosem, zaciskając mocniej dłonie. Nie opuszczało mnie parszywe uczucie, że przyprowadziłam nas na śmierć. Że gdyby nie przyszedł ze mną, mógłby żyć.
Może to nie on, a ja byłam tą, która przyciągała nieszczęścia?
1. paxo
2. lumos
3. przesielnie
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 82
--------------------------------
#2 'k100' : 30
--------------------------------
#3 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 82
--------------------------------
#2 'k100' : 30
--------------------------------
#3 'Przesilenie' :
Utonięcie w bagnie czy bycie zjedzonym przez wilkołaka? Żadna z opcji nie wydawała się dobra, ale czy miała jakiś wybór? Z desperacją zagryzała wargę, starając się rozważać, jakie jeszcze ma opcje gdy woda wydawała się poruszać niczym po wrzuceniu do niej kamieni, nie jakby miała być ruszona zaklęciem. Druga próba poszła o wiele lepiej, ale to wciąż nie dawało poczucia, że mogłaby przejść przez to suchą stopą. Poczuła szarpnięcie i zamknęła oczy, już wyobrażając sobie zęby które miały zacisnąć się na jej gardle, w napięciu czekając na ból, ale wcale nie wyczuła czegoś takiego – zamiast tego dochodziło do niej, że znajduje się w ciepłych i mocnych ramionach, a znajomy uścisk trzyma ją mocno, nie pozwalając jej na dalszą panikę i ucieczkę.
Słowa Garfielda docierały do niej nieco jak spod wody, dopiero po chwili wracając do rzeczywistości w której stał przy niej jej najlepszy przyjaciel, nie ktoś, kto chciał jej zrobić krzywdę. Uniosła ramiona, zaciskając je dookoła niego w krótkiej chwili ciszy kiedy nie musiała spoglądać na świat, chowając twarz w jego ramieniu, tak jakby rzeczywistość wciąż była zbyt przytłaczająca. Ale przez parę sekund mogła ją schować, udawać, że przez tę parę chwil kiedy Garry próbował przywrócić ją do rzeczywistości, że wszystko było w porządku.
- Garry…jesteś tutaj. – Uniosła głowę, w spojrzeniu oraz mimice starając się zrobić co tylko mogła aby zakryć swój ból, nawet jeżeli palce niemal boleśnie zaciskała na koszuli Weasleya. – Przepraszam, ja…widziałam wilkołaki… - Nie jednego, to ją teraz uderzyło, ale dwa. Skoro w wypadku gdy Garry ją gonił, czy to znaczyło, że ten drugi…
W innej sytuacji pewnie martwiłaby się o niego i tego, czy nie będzie zagrożeniem, ale teraz znajdowali się tak daleko, że nie mógłby nawet ich dosięgnąć, a zostając w miejscu mogli narazić się na dogonienie ich przez cienie. Mogła więc mieć nadzieję, że nieznajomy postanowił uciec, chociaż ciężko było powiedzieć, czy znajdował się już w bezpiecznym miejscu czy sam póki co udał się do lasu aby odetchnąć i znaleźć wyjście z tej sytuacji.
- Musimy iść do światła Garry… - Nie zamierzała słuchać sprzeciwu, cokolwiek chcieliby zrobić. Spojrzała na przyjaciela, błagalnie ale jednocześnie jakby wyzywająco. Nie wiedziała jeszcze jak przejdą przez jezioro ale jakoś musieli. Sama zaś złapała różdżkę w lewą dłoń, prawą grzebiąc w kieszeni płaszcza i wyciągając meridian, który ścisnęła w dłoni, mając nadzieję, że pozwoli jej nieco zaleczyć swoje obrażenia.
Aktywuję meridian śledziony
Słowa Garfielda docierały do niej nieco jak spod wody, dopiero po chwili wracając do rzeczywistości w której stał przy niej jej najlepszy przyjaciel, nie ktoś, kto chciał jej zrobić krzywdę. Uniosła ramiona, zaciskając je dookoła niego w krótkiej chwili ciszy kiedy nie musiała spoglądać na świat, chowając twarz w jego ramieniu, tak jakby rzeczywistość wciąż była zbyt przytłaczająca. Ale przez parę sekund mogła ją schować, udawać, że przez tę parę chwil kiedy Garry próbował przywrócić ją do rzeczywistości, że wszystko było w porządku.
- Garry…jesteś tutaj. – Uniosła głowę, w spojrzeniu oraz mimice starając się zrobić co tylko mogła aby zakryć swój ból, nawet jeżeli palce niemal boleśnie zaciskała na koszuli Weasleya. – Przepraszam, ja…widziałam wilkołaki… - Nie jednego, to ją teraz uderzyło, ale dwa. Skoro w wypadku gdy Garry ją gonił, czy to znaczyło, że ten drugi…
W innej sytuacji pewnie martwiłaby się o niego i tego, czy nie będzie zagrożeniem, ale teraz znajdowali się tak daleko, że nie mógłby nawet ich dosięgnąć, a zostając w miejscu mogli narazić się na dogonienie ich przez cienie. Mogła więc mieć nadzieję, że nieznajomy postanowił uciec, chociaż ciężko było powiedzieć, czy znajdował się już w bezpiecznym miejscu czy sam póki co udał się do lasu aby odetchnąć i znaleźć wyjście z tej sytuacji.
- Musimy iść do światła Garry… - Nie zamierzała słuchać sprzeciwu, cokolwiek chcieliby zrobić. Spojrzała na przyjaciela, błagalnie ale jednocześnie jakby wyzywająco. Nie wiedziała jeszcze jak przejdą przez jezioro ale jakoś musieli. Sama zaś złapała różdżkę w lewą dłoń, prawą grzebiąc w kieszeni płaszcza i wyciągając meridian, który ścisnęła w dłoni, mając nadzieję, że pozwoli jej nieco zaleczyć swoje obrażenia.
Aktywuję meridian śledziony
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Thalia Wellers' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
To był moment, gdy mógł dostrzec, jak bardzo zgarbiony pod ciężarem strachu umysł nie pozwala magii opuścić ciała. Nie był przyzwyczajony do takich momentów, do takich sytuacji, a obrazy, jakie rzucały się przed jego oczami, były przerażające. Groziły utratą życia, jeśli tylko nie zachowa odpowiedniej ostrożności, jeśli nie umknie w odpowiednim momencie. Przyłączył się do Zakonu Feniksa, żeby chronić bezbronnych, ale czy naprawdę wiedział, co się z tym wiąże? Zdawał sobie sprawę, że „chronić innych” oznacza „stawiać w bezpośrednim niebezpieczeństwie siebie” albo „ratować innych, ale skazywać na śmierć kolejnych”? Wpatrywał się w czarną masę ptaków z rosnącym strachem, łapiącym za mięśnie, ściskającym je do paraliżu, pełznącym gorącem po płucach. Spojrzał w końcu na Laurence’a i pokiwał mu głową.
- Przed ptakami ucieka się do lasu, między drzewa, zwłaszcza, jak są tak wielkie, ich skrzydła poobijają się o gałęzie - skinął mu brodą w stronę drzew kryjących się za lampionami. Ruszył w ich stronę i sądził, że Laurie ruszy za nim, ale gdy obrócił się za nim, stał w miejscu. Spojrzał w kierunku lampionów, na które patrzył i on. Przypomniał mu się moment, gdy cienie drżały lekko pod naporem ich światła. Dziwne. Jakim cudem patronusa zdołały wchłonąć, ale to dawało im radę, choć było kilkukrotnie mniejsze i słabsze. - Mogą nam pomóc? - zamrugał, zdziwiony jego pytaniem. - Jakie nawoływanie? - prócz głosów, które wciąż i wciąż wdzierały się do głów, nie słyszał żadnego wyraźniejszego krzyku.
Również i do jego uszu dotarło charakterystyczne, niemal słodkie w obliczu katastrofy dziejącej się dookoła. Obejrzał się w stronę źródła dźwięków i aż wypuścił przez usta powietrze w geście ulgi, gdy zobaczył znajomą wróżbitkę. Jak ona miała na imię...? Nie pamiętał. Zbyt wiele się działo dookoła. Odwrócił znów wzrok w stronę chmary ptaków atakującej człowieka. Był pewien, że przepadł albo przepadnie za chwilę, a to znaczyło dla nich jedno: potwory rzucą się na następnych, a sądził, że skoro byli atakującymi, zwrócą się właśnie na nich.
- Accio lampion - różdżkę wycelował w najbliższy do siebie lampion, a zaklęcie wypowiedział pewnie. - Albo przeczekamy to między drzewami, albo biegniemy przez całą długość jarmarku, szykując się na ataki cieni, skoro tamtego można uznać za nieboszczyka. Mogę wam podpowiedzieć, czego jesteśmy bliżej - drzew.
I z tą myślą ruszył przed siebie, w stronę ciemnego lasu, licząc, że oboje posłuchają zdrowego rozsądku i udadzą się za nim.
- Przed ptakami ucieka się do lasu, między drzewa, zwłaszcza, jak są tak wielkie, ich skrzydła poobijają się o gałęzie - skinął mu brodą w stronę drzew kryjących się za lampionami. Ruszył w ich stronę i sądził, że Laurie ruszy za nim, ale gdy obrócił się za nim, stał w miejscu. Spojrzał w kierunku lampionów, na które patrzył i on. Przypomniał mu się moment, gdy cienie drżały lekko pod naporem ich światła. Dziwne. Jakim cudem patronusa zdołały wchłonąć, ale to dawało im radę, choć było kilkukrotnie mniejsze i słabsze. - Mogą nam pomóc? - zamrugał, zdziwiony jego pytaniem. - Jakie nawoływanie? - prócz głosów, które wciąż i wciąż wdzierały się do głów, nie słyszał żadnego wyraźniejszego krzyku.
Również i do jego uszu dotarło charakterystyczne, niemal słodkie w obliczu katastrofy dziejącej się dookoła. Obejrzał się w stronę źródła dźwięków i aż wypuścił przez usta powietrze w geście ulgi, gdy zobaczył znajomą wróżbitkę. Jak ona miała na imię...? Nie pamiętał. Zbyt wiele się działo dookoła. Odwrócił znów wzrok w stronę chmary ptaków atakującej człowieka. Był pewien, że przepadł albo przepadnie za chwilę, a to znaczyło dla nich jedno: potwory rzucą się na następnych, a sądził, że skoro byli atakującymi, zwrócą się właśnie na nich.
- Accio lampion - różdżkę wycelował w najbliższy do siebie lampion, a zaklęcie wypowiedział pewnie. - Albo przeczekamy to między drzewami, albo biegniemy przez całą długość jarmarku, szykując się na ataki cieni, skoro tamtego można uznać za nieboszczyka. Mogę wam podpowiedzieć, czego jesteśmy bliżej - drzew.
I z tą myślą ruszył przed siebie, w stronę ciemnego lasu, licząc, że oboje posłuchają zdrowego rozsądku i udadzą się za nim.
gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
The member 'Rhennard Abbott' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 83
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 83
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
— Ćśśś, jesteś bezpieczna — skłamałem w dobrej wierze, gdy otulałem ją silnym, acz czułym objęciem. W krótkiej chwili na złapanie oddechu próbowałem poukładać myśli, pragnąc przetworzyć bieg dokonanych zdarzeń, przewidzieć ich następstwa, być może zapobiec kolejnej tragedii, lecz bezskutecznie — rozbiegane myśli oscylowały teraz wokół jednej osoby; kobiety, której dotyk stanowił namacalny dowód, że miałem jeszcze powody, by kontynuować tę walkę. Jeszcze przed momentem bliski rozpadnięcia się jak skruszone szkło na malutkie odłamki, teraz czerpałem siłę z naszej więzi, by złagodzić nerwy i skołatane serce, pozbierać się w całość, odzyskać racjonalizm, oczyścić się z negatywnych emocji. — Spójrz na mnie, jestem jak najbardziej realny i nie porastam futrem; cokolwiek widziałaś, to już przeszłość — i żeby tak pozostało, potrzebuję Twojej pomocy — podjąłem wszelkie starania, by zakotwiczyć ją w rzeczywistości, a przy tym subtelnie ostrzec, że obawy z jej wizji mogą się ziścić, jeśli nie będzie ze mną kooperować. — Dlatego postaraj się trzymać BARDZO blisko i nie waż się opuszczać mnie więcej na krok — mogło zabrzmieć jak wyrzut, lecz nie było w tym żalu. Rozumiałem, że w szoku podobne sytuacje mogłyby mieć miejsce, lecz dzisiaj nie było na nie wiele przestrzeni. — Wkrótce dotrzemy do światła, Thals, niedługo ten koszmar się skończy — obiecałem, lecz zamierzałem tylko połowicznie spełnić tę przysięgę. Miałem bowiem bardzo prostolinijny cel: wyprowadzić ją stąd żywą, wezwać uzdrowicielską pomoc i... wrócić na miejsce, bo, mimo że starałem się wyznaczać sobie tylko jeden cel na raz — wciąż kotwiczyłem się w myśli, że pozostałe z bliskich mi osób mogły ostać się przy życiu. — I nie marszcz się tak, widzę, że zwijasz się z bólu — nie wiem, jak dokuśtykałaś tak daleko na nogach. Jesteś w stanie sama chodzić? — pytanie może nieco wykluczało się z poprzednim stwierdzeniem, lecz kiedy adrenalina schodzi z człowieka, ból zazwyczaj się nasila... — Trzymaj się z dala od tego mokradła — nakazałem, mając złe przeczucia, gdy dostrzegłem niespokojne okręgi odchodzące ze środka tafli wody. Wciąż wzburzona przez zaklęcie Thalii, zachowywała się jednak w mojej ocenie nienaturalnie, a już raz macki z bagien pochwyciły ją w swoje objęcia; protekcjonalnie zasłoniłem więc kobietę i dobyłem swojej różdżki. — Accio miotła — nie wiem, czy nie byliśmy zbyt daleko od magazynku, w którym schowałem swoją miotłę, ale warto było spróbować ją przywołać.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Garfield Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 6
'k100' : 6
Pokryta gęstym czarnym futrem bestia podniosła się z ziemi, otrzepując się ze skrawków rozerwanych na strzępy ubrań i uniosła głowę do góry, a z jej gardła wydobyło się głośne, przenikliwe wycie. Powietrze było ciężkie od zapachu krwi, drażniło wyostrzone zmysły. Odurzało. Wilkołak obnażył białe kły, wbijając spojrzenie żółtych ślepi w istoty, które wcześniej rzuciły się na niego, a ciało miał spięte i gotowe do ataku. Chciał poczuć smak ich krwi, zmiażdżyć kości, zniszczyć. I tylko to się liczyło.
Nie czekając ani chwili dłużej ruszył do ataku, by zranić ich ostrymi jak brzytwy pazurami.
Nie czekając ani chwili dłużej ruszył do ataku, by zranić ich ostrymi jak brzytwy pazurami.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Rigel Black' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 24
'k100' : 24
Rigel
Krążąca w twoim ciele adrenalina napędzała cię do działania, pozwalając reagować szybciej i sprawniej; szybki manewr na miotle uchronił cię przed kolejnym atakiem cienistych istot – czarne jak noc, trzepoczące długimi skrzydłami ptaki przeleciały obok, wprawiając twoją szatę w łopotanie. Ściana lasu majaczyła przed tobą, wystarczyłoby kilkanaście metrów, żeby do niej dotrzeć – ale wtedy wymykające się spod kontroli emocje cię zdradziły; silny, przebiegający wzdłuż kręgosłupa dreszcz wytrącił cię z równowagi, a ból mknący zakończeniami nerwowymi sprawił, że straciłeś panowanie nad miotłą. Zsunąłeś się z niej na ziemię, upadając na dłonie i stopy, pole widzenia zaszło ci czerwoną mgiełką. Przez chwilę – sekundy ciągnące się w nieskończoność – nie istniało dla ciebie nic poza cierpieniem przekształcającego się ciała, łamiących się kości, pękającej skóry; woń krwi wypełniła twoje nozdrza, nie tylko tej należącej do ciebie – ale też tej rozlanej wszędzie dookoła. Gdy uniosłeś głowę, czułeś ją doskonale, odór śmierci unosił się wszędzie – wprawiając cię w szał. Byłeś głodny, niczego nie chciałeś tak bardzo, jak zatopić kły w czyimś ciele – a chociaż pierwszy wybór padł na przemykające obok ciebie istoty, to one nie posiadały krwi, którą mógłbyś rozlać. Twoje pazury natrafiły na pustkę, czarne kłęby rozproszyły się pod naporem uderzenia, zresztą – cienie zdawały się stracić tobą zainteresowanie; rozpierzchły się, już nie atakując, a same ruszając na łowy – szukając innej ofiary.
Wilcze wycie rozniosło się po okolicy, słyszalne zapewne dla każdej żywej duszy w promieniu kilku mil. A chociaż żadnej nie dostrzegałeś – to czułeś woń trójki ludzi, którzy zaledwie chwilę temu zniknęli pomiędzy drzewami. Drugi trop, wyraźniejszy, choć starszy, odbijał nieco na południe – ale znaczące ziemię krwawe ślady sugerowały, że zwierzyna, która pomknęła w tamtą stronę, była ranna – a więc mogła okazać się łatwiejszym łupem.
Millicenta, Laurence, Rhennard
Millicenta, wciąż starając się pomóc nieprzytomnej dziewczynie, spróbowała ukryć ją pod zaklęciem kameleona, ale dłonie drżały jej zbyt mocno; sylwetka nieznajomej nadal pozostała widoczna, choć ukryta w wozie, była trudna do odnalezienia – o ile ktoś nie zajrzałby wprost za drewniany bok przewróconego pojazdu. Pokonanie dystansu oddzielającego Millicentę od Laurence’a i Rhennarda nie sprawiło jej problemu, a grzechoczące bransolety i szelest szaty od razu mógł zwrócić uwagę obu czarodziejów; wróżbitka, znalazłszy się w plamie rzucanego przez lampion światła, stała się też doskonale widoczna.
Przeprosiny wypowiedziane przez Laurence’a nie doczekały się odpowiedzi – głosy, które dobiegały do niego z lasu, ucichły – ale gdy tylko we trójkę stanęliście pomiędzy drzewami, liście nad waszymi głowami zaszeleściły – zupełnie, jakby poruszył nimi nieistniejący wiatr. Skrzypienie gałęzi wywołało dreszcz przemykający wzdłuż kręgosłupów, a później mogliście dostrzec, jak ściółka pod waszymi stopami zaczyna się poruszać. Spod ziemi wynurzyły się korzenie, drobne pędy sunęły w poprzek ścieżek, i wyglądało na to, że zmierzały w waszym kierunku – ale gdy pierwsza z gałązek dotknęła krawędzi spódnicy Millicenty, wszystko znieruchomiało – a później, powoli, pędy zaczęły się wycofywać, chowając się z powrotem w opadłych na ziemi liściach i przesuszonych fragmentach drzewnej kory.
Lampion, przywołany zaklęciem Rhennarda, znalazł się w jego dłoniach, rzucając drżące światło na ziemię pod waszymi stopami i czarne pnie drzew; gdy Rhennard wszedł pomiędzy nie, od razu był w stanie stwierdzić, że rosły gęsto – gęściej niż mogło mu wydawać się wcześniej. Zbite w grupy rośliny raz po raz zagradzały mu drogę, zmuszając do zmiany kierunku, a ich korony splotły się ponad jego głową ciasno, niemal zupełnie zasłaniając światło księżyca. Nie zdążył dojść daleko, gdy wąska ścieżynka rozgałęziła się na dwie – jedną zupełnie ciemną, odbijającą w lewo, i jedną biegnącą na wprost – na końcu której majaczyło coś jasnego. Nie, nie coś – a ktoś, kobieta o długich, sięgających pasa włosach w kolorze pszenicy i sukience tak białej, że zdawała się utkana z gwiezdnego światła, pochylała się nad czarną taflą rozlewającego się nieopodal mokradła. Stopy miała zupełnie bose, a na głowie – wianek spleciony z białych frezji. Chociaż nie podniosła głowy ani nie spojrzała na Rhennarda, nie dostrzegając też żadnego z jego towarzyszy, to lordowi Abbottowi wydawała się znajoma – w całej jej postaci, w łagodnym profilu i srebrzystych włosach, było coś, co nieodzownie przypominało mu Ophelię.
Przeciągłe, donośne, wilcze wycie rozległo się gdzieś w niedalekiej odległości od was – mieliście wrażenie, że dobiega z kierunku, z którego przyszliście.
Thalia, Garfield
Otrząśnięcie się z przywidzeń pozwoliło Thalii na zebranie myśli; w uspokajających ramionach przyjaciela mogła się uspokoić, wziąć oddech, w miarę jednak, jak jej ciało opuszczała adrenalina – powracał wytłumiony przez nią ból w poparzonych nogach. Poruszanie się bolało, materiał ocierającej się o skórę sukni – choć gładki – sprawiał wrażenie utkanego z drutu kolczastego. Aktywowany meridian nieco go złagodził: Thalia poczuła, jak jej zmęczone ciało wypełnia się ciepłem, a jej oddech się wyrównuje – ale zdawała sobie sprawę, że wciąż potrzebowała medycznej pomocy.
Garfield, świadomy, że niebezpieczeństwo wciąż czaiło się gdzieś za wami, zdecydował się na przywołanie miotły; machnięcie różdżką w pierwszej chwili sprawiło wrażenie bezcelowego – po nim przez dłuższą chwilę nie stało się nic – ale gdy już wydawało się, że zaklęcie było nieudane, waszą uwagę zwrócił cichy szelest, a w następnej sekundzie spomiędzy pni leniwie wysunęła się miotła, zatrzymując się tuż przy udzie czarodzieja.
Kręgi na wodzie nie przestawały się poruszać, obejmując sobą coraz większy obszar jeziorka. Chociaż Garfieldowi czarne odmęty mogły kojarzyć się wyłącznie z zagrożeniem, Thalia miała wrażenie, że coś ją do nich nawoływało; woda wszak była jej bliska, a w tej – jeśli powiodła w jej kierunku spojrzeniem – dostrzegła odbijające się światło gwiazd i księżyca. Bladobłękitny blask wypełniał mokradło coraz szczelniej, gwiazdy kołysały się razem z drobnymi zmarszczkami, aż wreszcie Thalię ogarnęło niemożliwe do odparcia przekonanie, że jeśli tylko nabierze wody w dłonie, to razem z nią zabierze to nieziemskie światło – chłodne, ale kojące, podobne temu, które majaczyło w oddali – kryjąc się pomiędzy drzewami.
Nim zdążyłaby to zrobić, oboje usłyszeliście wilcze wycie; głośne i donośne, zdawało się dobiegać z oddali i z bliska jednocześnie. Garfield bez trudu rozpoznał w nim wycie wilkołaka – i to wilkołaka, który wyruszał właśnie na łowy.
Neala, James
Głos nieznajomej kobiety nie odpowiedział na krzyki Neali – zbierając się z ziemi, widziała wokół siebie gęstniejące ciemności, czarne sylwetki zaczynały pełznąć w jej stronę, wyciągając ku niej długie, szponiaste palce. Ciemne jęzory czepiały się dołu spódnicy, a chwilę później – również nogawek spodni Jamesa, gdy ten zeskoczył z miotły, żeby dobiec do rudowłosej dziewczyny. Korzenie i gałęzie falującego nad wami drzewa również nie przestały się poruszać, jeden z nich – gruby i powykręcany – rozorał ziemię tuż obok, sprawiając, że zadrżała, niemal pozbawiając was równowagi. Drewniane, zacieśniające się pręty drzewnej klatki miały lada moment zamknąć was w środku – być może na zawsze.
Panujący dookoła chaos utrudniał skupienie myśli, ale James, rozglądając się, zdołał dostrzec na ściółce kilka suchych, połamanych gałęzi – niektórych na tyle dużych, że wyglądały, jakby nadawały się na pochodnię. Różdżka przytknięta do skroni Neali, po wypowiedzeniu zaklęcia, zaczęła promieniować łagodnym, błękitnym światłem – a chwilę później sama Neala poczuła, jak jej oddech się uspokaja a myśli rozjaśniają, choć poczucie zagrożenia nie zmalało ani na chwilę. Serce nadal biło jej mocno w klatce piersiowej, pompując krew do świadomego niebezpieczeństwa ciała, ale podejmowanie rozsądnych decyzji przychodziło jej łatwiej – i być może dlatego zdecydowała się posłuchać Jamesa, wskakując na przywołaną przez niego miotłę. Cieniści strażnicy byli jednak coraz bliżej, Neala poczuła, jak jedna ze szponiastych dłoni chwyta ją za kostkę – a ciało przeszywa promieniujący, ostry ból. Czarne jak noc palce przesunęły się też wzdłuż łydki Jamesa, pozostawiając po sobie wrażenie, jakby na moment włożył nogę w płomienie – ale gdy z jego ust wydobył się charakterystyczny gwizd, na kilka sekund wszystko znieruchomiało: cienie zadrżały i cofnęły się, nieznacznie, odrobinę; poruszając nieludzkimi palcami tak, jakby się wahały. Bursztynowe ślepia błysnęły w ciemnościach, gałęzie przestały orać ziemię. Światło przywołane przez Nealę rozproszyło mrok nieznacznie, a później – gdzieś w oddali – rozległ się podobny do kosa śpiew, kilka prostych dźwięków składających się na krótką melodię.
Światło gwiazd migoczące na czarnej powierzchni mokradła zaczęło blaknąć – lada moment miało zniknąć zupełnie. Jedynymi widocznymi pozostały dwa: to migoczące po zachodniej stronie, za mokradłem – i to kryjące się pomiędzy drzewami, na północy.
Usłyszeliście wilcze wycie – rozlegające się gdzieś w oddali, zdawało się dobiegać od strony jarmarku.
Najmocniej przepraszam Was za zastój, zatrzymały mnie problemy zdrowotne.
Meridian śledziony przywrócił Thalii 9 punktów żywotności - kolejne zostaną przywrócone za 3 tury.
Paxo przywróciło Neali 11 punktów żywotności (psychiczne) (rzut).
Rigel, dopóki pozostajesz w wilkołaczej formie, nie rzucasz kością Przesilenie.
Mapka dla Jamesa i Neali (mapa oczywiście nie jest zamknięta, a jej opuszczenie nie jest jednoznaczne z opuszczeniem wydarzenia). Jeśli planujecie zmienić położenie, mistrz gry prosi o określenie kierunku, w jakim się udajecie:
(powiększenie)
Mapka dla Garfielda i Thalii (mapa oczywiście nie jest zamknięta, a jej opuszczenie nie jest jednoznaczne z opuszczeniem wydarzenia):
(powiększenie)
Obecna tura trwa do 4 października do godz. 23:59. Możecie wykonać maksymalnie dwie akcje angażujące, jeżeli będziecie potrzebowali posta uzupełniającego - dajcie znać.
Działające zaklęcia i eliksiry:
Capillus (Rigel)
Reducio (miotła Rhennarda)
Cito (Thalia) - 3/3 tury
Eliksir ochrony - 2/5 tur
Meridian śledziony (Thalia)
Cito maxima (Garfield) - 1/3 tury
Żywotność i energia magiczna:
James - 218/238 (20 - poparzenia); EM: 49/50
Rhennard - 195/205 (10 - psychiczne); EM: 39/50
Thalia - 166/207 (-10) (21 - poparzenia; 20 - psychiczne); EM: 41/50
Neala - 182/211 (-5) (9 - psychiczne; 20 - poparzenia); EM: 48/50
Laurence - 185/205 (20 - psychiczne); EM: 44/50
Millicenta - 165/175 (10 - psychiczne); EM: 48/50
Garfield - 160/170 (10 - psychiczne); EM: 37/50
Rigel - 116/155 (-10) (10 - psychiczne, 29 - cięte); EM: 47/50
Rigel - 204/305 (-15)
W razie pytań - zapraszam.
Krążąca w twoim ciele adrenalina napędzała cię do działania, pozwalając reagować szybciej i sprawniej; szybki manewr na miotle uchronił cię przed kolejnym atakiem cienistych istot – czarne jak noc, trzepoczące długimi skrzydłami ptaki przeleciały obok, wprawiając twoją szatę w łopotanie. Ściana lasu majaczyła przed tobą, wystarczyłoby kilkanaście metrów, żeby do niej dotrzeć – ale wtedy wymykające się spod kontroli emocje cię zdradziły; silny, przebiegający wzdłuż kręgosłupa dreszcz wytrącił cię z równowagi, a ból mknący zakończeniami nerwowymi sprawił, że straciłeś panowanie nad miotłą. Zsunąłeś się z niej na ziemię, upadając na dłonie i stopy, pole widzenia zaszło ci czerwoną mgiełką. Przez chwilę – sekundy ciągnące się w nieskończoność – nie istniało dla ciebie nic poza cierpieniem przekształcającego się ciała, łamiących się kości, pękającej skóry; woń krwi wypełniła twoje nozdrza, nie tylko tej należącej do ciebie – ale też tej rozlanej wszędzie dookoła. Gdy uniosłeś głowę, czułeś ją doskonale, odór śmierci unosił się wszędzie – wprawiając cię w szał. Byłeś głodny, niczego nie chciałeś tak bardzo, jak zatopić kły w czyimś ciele – a chociaż pierwszy wybór padł na przemykające obok ciebie istoty, to one nie posiadały krwi, którą mógłbyś rozlać. Twoje pazury natrafiły na pustkę, czarne kłęby rozproszyły się pod naporem uderzenia, zresztą – cienie zdawały się stracić tobą zainteresowanie; rozpierzchły się, już nie atakując, a same ruszając na łowy – szukając innej ofiary.
Wilcze wycie rozniosło się po okolicy, słyszalne zapewne dla każdej żywej duszy w promieniu kilku mil. A chociaż żadnej nie dostrzegałeś – to czułeś woń trójki ludzi, którzy zaledwie chwilę temu zniknęli pomiędzy drzewami. Drugi trop, wyraźniejszy, choć starszy, odbijał nieco na południe – ale znaczące ziemię krwawe ślady sugerowały, że zwierzyna, która pomknęła w tamtą stronę, była ranna – a więc mogła okazać się łatwiejszym łupem.
Millicenta, Laurence, Rhennard
Millicenta, wciąż starając się pomóc nieprzytomnej dziewczynie, spróbowała ukryć ją pod zaklęciem kameleona, ale dłonie drżały jej zbyt mocno; sylwetka nieznajomej nadal pozostała widoczna, choć ukryta w wozie, była trudna do odnalezienia – o ile ktoś nie zajrzałby wprost za drewniany bok przewróconego pojazdu. Pokonanie dystansu oddzielającego Millicentę od Laurence’a i Rhennarda nie sprawiło jej problemu, a grzechoczące bransolety i szelest szaty od razu mógł zwrócić uwagę obu czarodziejów; wróżbitka, znalazłszy się w plamie rzucanego przez lampion światła, stała się też doskonale widoczna.
Przeprosiny wypowiedziane przez Laurence’a nie doczekały się odpowiedzi – głosy, które dobiegały do niego z lasu, ucichły – ale gdy tylko we trójkę stanęliście pomiędzy drzewami, liście nad waszymi głowami zaszeleściły – zupełnie, jakby poruszył nimi nieistniejący wiatr. Skrzypienie gałęzi wywołało dreszcz przemykający wzdłuż kręgosłupów, a później mogliście dostrzec, jak ściółka pod waszymi stopami zaczyna się poruszać. Spod ziemi wynurzyły się korzenie, drobne pędy sunęły w poprzek ścieżek, i wyglądało na to, że zmierzały w waszym kierunku – ale gdy pierwsza z gałązek dotknęła krawędzi spódnicy Millicenty, wszystko znieruchomiało – a później, powoli, pędy zaczęły się wycofywać, chowając się z powrotem w opadłych na ziemi liściach i przesuszonych fragmentach drzewnej kory.
Lampion, przywołany zaklęciem Rhennarda, znalazł się w jego dłoniach, rzucając drżące światło na ziemię pod waszymi stopami i czarne pnie drzew; gdy Rhennard wszedł pomiędzy nie, od razu był w stanie stwierdzić, że rosły gęsto – gęściej niż mogło mu wydawać się wcześniej. Zbite w grupy rośliny raz po raz zagradzały mu drogę, zmuszając do zmiany kierunku, a ich korony splotły się ponad jego głową ciasno, niemal zupełnie zasłaniając światło księżyca. Nie zdążył dojść daleko, gdy wąska ścieżynka rozgałęziła się na dwie – jedną zupełnie ciemną, odbijającą w lewo, i jedną biegnącą na wprost – na końcu której majaczyło coś jasnego. Nie, nie coś – a ktoś, kobieta o długich, sięgających pasa włosach w kolorze pszenicy i sukience tak białej, że zdawała się utkana z gwiezdnego światła, pochylała się nad czarną taflą rozlewającego się nieopodal mokradła. Stopy miała zupełnie bose, a na głowie – wianek spleciony z białych frezji. Chociaż nie podniosła głowy ani nie spojrzała na Rhennarda, nie dostrzegając też żadnego z jego towarzyszy, to lordowi Abbottowi wydawała się znajoma – w całej jej postaci, w łagodnym profilu i srebrzystych włosach, było coś, co nieodzownie przypominało mu Ophelię.
Przeciągłe, donośne, wilcze wycie rozległo się gdzieś w niedalekiej odległości od was – mieliście wrażenie, że dobiega z kierunku, z którego przyszliście.
Thalia, Garfield
Otrząśnięcie się z przywidzeń pozwoliło Thalii na zebranie myśli; w uspokajających ramionach przyjaciela mogła się uspokoić, wziąć oddech, w miarę jednak, jak jej ciało opuszczała adrenalina – powracał wytłumiony przez nią ból w poparzonych nogach. Poruszanie się bolało, materiał ocierającej się o skórę sukni – choć gładki – sprawiał wrażenie utkanego z drutu kolczastego. Aktywowany meridian nieco go złagodził: Thalia poczuła, jak jej zmęczone ciało wypełnia się ciepłem, a jej oddech się wyrównuje – ale zdawała sobie sprawę, że wciąż potrzebowała medycznej pomocy.
Garfield, świadomy, że niebezpieczeństwo wciąż czaiło się gdzieś za wami, zdecydował się na przywołanie miotły; machnięcie różdżką w pierwszej chwili sprawiło wrażenie bezcelowego – po nim przez dłuższą chwilę nie stało się nic – ale gdy już wydawało się, że zaklęcie było nieudane, waszą uwagę zwrócił cichy szelest, a w następnej sekundzie spomiędzy pni leniwie wysunęła się miotła, zatrzymując się tuż przy udzie czarodzieja.
Kręgi na wodzie nie przestawały się poruszać, obejmując sobą coraz większy obszar jeziorka. Chociaż Garfieldowi czarne odmęty mogły kojarzyć się wyłącznie z zagrożeniem, Thalia miała wrażenie, że coś ją do nich nawoływało; woda wszak była jej bliska, a w tej – jeśli powiodła w jej kierunku spojrzeniem – dostrzegła odbijające się światło gwiazd i księżyca. Bladobłękitny blask wypełniał mokradło coraz szczelniej, gwiazdy kołysały się razem z drobnymi zmarszczkami, aż wreszcie Thalię ogarnęło niemożliwe do odparcia przekonanie, że jeśli tylko nabierze wody w dłonie, to razem z nią zabierze to nieziemskie światło – chłodne, ale kojące, podobne temu, które majaczyło w oddali – kryjąc się pomiędzy drzewami.
Nim zdążyłaby to zrobić, oboje usłyszeliście wilcze wycie; głośne i donośne, zdawało się dobiegać z oddali i z bliska jednocześnie. Garfield bez trudu rozpoznał w nim wycie wilkołaka – i to wilkołaka, który wyruszał właśnie na łowy.
Neala, James
Głos nieznajomej kobiety nie odpowiedział na krzyki Neali – zbierając się z ziemi, widziała wokół siebie gęstniejące ciemności, czarne sylwetki zaczynały pełznąć w jej stronę, wyciągając ku niej długie, szponiaste palce. Ciemne jęzory czepiały się dołu spódnicy, a chwilę później – również nogawek spodni Jamesa, gdy ten zeskoczył z miotły, żeby dobiec do rudowłosej dziewczyny. Korzenie i gałęzie falującego nad wami drzewa również nie przestały się poruszać, jeden z nich – gruby i powykręcany – rozorał ziemię tuż obok, sprawiając, że zadrżała, niemal pozbawiając was równowagi. Drewniane, zacieśniające się pręty drzewnej klatki miały lada moment zamknąć was w środku – być może na zawsze.
Panujący dookoła chaos utrudniał skupienie myśli, ale James, rozglądając się, zdołał dostrzec na ściółce kilka suchych, połamanych gałęzi – niektórych na tyle dużych, że wyglądały, jakby nadawały się na pochodnię. Różdżka przytknięta do skroni Neali, po wypowiedzeniu zaklęcia, zaczęła promieniować łagodnym, błękitnym światłem – a chwilę później sama Neala poczuła, jak jej oddech się uspokaja a myśli rozjaśniają, choć poczucie zagrożenia nie zmalało ani na chwilę. Serce nadal biło jej mocno w klatce piersiowej, pompując krew do świadomego niebezpieczeństwa ciała, ale podejmowanie rozsądnych decyzji przychodziło jej łatwiej – i być może dlatego zdecydowała się posłuchać Jamesa, wskakując na przywołaną przez niego miotłę. Cieniści strażnicy byli jednak coraz bliżej, Neala poczuła, jak jedna ze szponiastych dłoni chwyta ją za kostkę – a ciało przeszywa promieniujący, ostry ból. Czarne jak noc palce przesunęły się też wzdłuż łydki Jamesa, pozostawiając po sobie wrażenie, jakby na moment włożył nogę w płomienie – ale gdy z jego ust wydobył się charakterystyczny gwizd, na kilka sekund wszystko znieruchomiało: cienie zadrżały i cofnęły się, nieznacznie, odrobinę; poruszając nieludzkimi palcami tak, jakby się wahały. Bursztynowe ślepia błysnęły w ciemnościach, gałęzie przestały orać ziemię. Światło przywołane przez Nealę rozproszyło mrok nieznacznie, a później – gdzieś w oddali – rozległ się podobny do kosa śpiew, kilka prostych dźwięków składających się na krótką melodię.
Światło gwiazd migoczące na czarnej powierzchni mokradła zaczęło blaknąć – lada moment miało zniknąć zupełnie. Jedynymi widocznymi pozostały dwa: to migoczące po zachodniej stronie, za mokradłem – i to kryjące się pomiędzy drzewami, na północy.
Usłyszeliście wilcze wycie – rozlegające się gdzieś w oddali, zdawało się dobiegać od strony jarmarku.
Meridian śledziony przywrócił Thalii 9 punktów żywotności - kolejne zostaną przywrócone za 3 tury.
Paxo przywróciło Neali 11 punktów żywotności (psychiczne) (rzut).
Rigel, dopóki pozostajesz w wilkołaczej formie, nie rzucasz kością Przesilenie.
Mapka dla Jamesa i Neali (mapa oczywiście nie jest zamknięta, a jej opuszczenie nie jest jednoznaczne z opuszczeniem wydarzenia). Jeśli planujecie zmienić położenie, mistrz gry prosi o określenie kierunku, w jakim się udajecie:
(powiększenie)
Mapka dla Garfielda i Thalii (mapa oczywiście nie jest zamknięta, a jej opuszczenie nie jest jednoznaczne z opuszczeniem wydarzenia):
(powiększenie)
Obecna tura trwa do 4 października do godz. 23:59. Możecie wykonać maksymalnie dwie akcje angażujące, jeżeli będziecie potrzebowali posta uzupełniającego - dajcie znać.
Działające zaklęcia i eliksiry:
Capillus (Rigel)
Reducio (miotła Rhennarda)
Cito (Thalia) - 3/3 tury
Eliksir ochrony - 2/5 tur
Meridian śledziony (Thalia)
Cito maxima (Garfield) - 1/3 tury
Żywotność i energia magiczna:
James - 218/238 (20 - poparzenia); EM: 49/50
Rhennard - 195/205 (10 - psychiczne); EM: 39/50
Thalia - 166/207 (-10) (21 - poparzenia; 20 - psychiczne); EM: 41/50
Neala - 182/211 (-5) (9 - psychiczne; 20 - poparzenia); EM: 48/50
Laurence - 185/205 (20 - psychiczne); EM: 44/50
Millicenta - 165/175 (10 - psychiczne); EM: 48/50
Garfield - 160/170 (10 - psychiczne); EM: 37/50
Rigel - 204/305 (-15)
W razie pytań - zapraszam.
Nie pamiętał już, czemu szedł naprzód. Dlaczego zdecydował się nie uciec, a przeć do przodu, w stronę ciemności chowających się między drzewami. Być może teraz kierował nim już instynkt szukający schronienia i chowająca się za nim ciekawość, z której Rhennard decydował się rezygnować na cześć zdrowego rozsądku i jasnej decyzyjności. Ale teraz było inaczej. Coś go ciągnęło do lasu. Mieszanka obietnic odnalezienia amuletu, ale też być może doświadczenia realności bądź fałszu legendy zdawały się ciągnąć go za sobą jak za młodych lat.
Ponownie jednak zdjął go strach, kiedy niewidzialna moc pokierowała korzeniami drzew, rozkazując im ewidentnie atak całej ich trójki. Trzymając już wtedy lampion ścisnął go mocniej w palcach wyciągając razem z lewą ręką przed siebie, by oświetlić podziemnego wroga. Aż te zaczęły się cofać, znikać. Całkiem zszokowany spojrzał na Laurence’a.
- Miałeś rację - powiedział, choć przecież Morrow nie wspominał o lampionach. Spojrzał na nie pierwszy, zaraz za nim Rhennard. Porozumienie dusz?
Wycie. Poczuł ciarki na plecach, na rękach, na karku. Wilki zazwyczaj jednak przychodziły w stadach, a cienie, zdawało mu się, nie komunikowały się między sobą odgłosami przypominającymi zwierzęce.
- Poczuły krew, zaraz będzie ich więcej - szepnął do wróżbitki i Laurence’a, po czym odwrócił się i wszedł w las.
Ciemny, gęsty las, a jeszcze mocniej otulała ten las cisza. Była po części przerażająca i kojąca, niosąca obietnicę niebezpieczeństwa, ale i spokoju. Przez tę mieszaninę uczuć czuł się niepewnie, ale i z ulgą przyjął fakt, że z każdym krokiem oddalali się od niebezpieczeństwa. Unosił lampion wyżej, nieco ponad głowę, lepiej przyglądając się drodze, po której kroczył, dobierając kroki ostrożnie. Przypomniały mu się słowa kobiety z jarmarku.
„Legenda głosi, że są tam do dzisiaj, zaklęci w drzewa, a sekret zasnął razem z nimi”
„ ... zaklęci strażnicy czasami porozumiewają się ze sobą głosami żyjących w koronach drzew ptaków.”
Amulet. Sięgnął do sakiewki i wyjął z niego rzemyk ze zwierzęcym okiem, zawieszając sobie na szyi. Spojrzał w górę, szukając szelestu liści trzepotu ptasich piór, wyjątkowo dobrze mu znanych.
Opuścił w końcu głowę w dół i to, co zobaczył, zmusiło go do zatrzymania się tuż przy granicy drzew.
Pamiętał jej włosy, cudownie lekkie i lśniące, w młodości owijał je wokół palca, gdy nie spodziewała się jego nadejścia. Pachniały mieszanką kwiatów i owoców, zawsze subtelnie, ale gdy mógł poczuć ich zapach z bliska - oszałamiająco. Była piękna. Taką ją zapamiętał. I jej piękno nie kryło się tylko w oczach, w kącikach zaróżowionych ust, w jasnej skórze i błękitnych oczach. Ona cała była pięknem. Wyprostowana w dumie swojego rodu, a jednak ukazująca w tej dumie wrażliwość leśnej nimfy. Pięknem był dotyk jej dłoni na jego chłodnej skórze.
Zrobił krok do przodu, ku niej, ale zatrzymał się.
To nie to życie, prawda? Ona umarła. Widział ją w trumnie, okrytą frezjami i dzwonkami. Widział jak wieko chowa pod sobą jej drobną, śpiącą sylwetkę.
A jeśli oni kłamali? Jeśli dał wciągnąć się w polityczne zagrywki dwóch rodów, które chciały zaledwie ugrać coś na tym cholernym układzie? Jeśli oddali mu Cecylię, zabierając Ophelię w tym sobie znanym celu? Co, jeśli ona żyła, ale z dala od niego? Co, jeśli przez tyle lat żył w kłamstwie, w zafałszowanej wizji świata?
- Ophelia... - szepnął, nie wiedząc nagle, kim jest i co się dookoła niego dzieje. Tylko ona. Jedyna. Tylko ona się liczyła. Przeklęte Lancashire i jego przeklęte tajemnice. - Powiedz coś, błagam...
Już wierzę, że tu jesteś, ale nie masz nawet pojęcia, jak pragnę usłyszeć twój słodki, słowiczy głos.
| rzucam na spostrzegawczość, bo szukam ptaków wśród drzew
Ponownie jednak zdjął go strach, kiedy niewidzialna moc pokierowała korzeniami drzew, rozkazując im ewidentnie atak całej ich trójki. Trzymając już wtedy lampion ścisnął go mocniej w palcach wyciągając razem z lewą ręką przed siebie, by oświetlić podziemnego wroga. Aż te zaczęły się cofać, znikać. Całkiem zszokowany spojrzał na Laurence’a.
- Miałeś rację - powiedział, choć przecież Morrow nie wspominał o lampionach. Spojrzał na nie pierwszy, zaraz za nim Rhennard. Porozumienie dusz?
Wycie. Poczuł ciarki na plecach, na rękach, na karku. Wilki zazwyczaj jednak przychodziły w stadach, a cienie, zdawało mu się, nie komunikowały się między sobą odgłosami przypominającymi zwierzęce.
- Poczuły krew, zaraz będzie ich więcej - szepnął do wróżbitki i Laurence’a, po czym odwrócił się i wszedł w las.
Ciemny, gęsty las, a jeszcze mocniej otulała ten las cisza. Była po części przerażająca i kojąca, niosąca obietnicę niebezpieczeństwa, ale i spokoju. Przez tę mieszaninę uczuć czuł się niepewnie, ale i z ulgą przyjął fakt, że z każdym krokiem oddalali się od niebezpieczeństwa. Unosił lampion wyżej, nieco ponad głowę, lepiej przyglądając się drodze, po której kroczył, dobierając kroki ostrożnie. Przypomniały mu się słowa kobiety z jarmarku.
„Legenda głosi, że są tam do dzisiaj, zaklęci w drzewa, a sekret zasnął razem z nimi”
„ ... zaklęci strażnicy czasami porozumiewają się ze sobą głosami żyjących w koronach drzew ptaków.”
Amulet. Sięgnął do sakiewki i wyjął z niego rzemyk ze zwierzęcym okiem, zawieszając sobie na szyi. Spojrzał w górę, szukając szelestu liści trzepotu ptasich piór, wyjątkowo dobrze mu znanych.
Opuścił w końcu głowę w dół i to, co zobaczył, zmusiło go do zatrzymania się tuż przy granicy drzew.
Pamiętał jej włosy, cudownie lekkie i lśniące, w młodości owijał je wokół palca, gdy nie spodziewała się jego nadejścia. Pachniały mieszanką kwiatów i owoców, zawsze subtelnie, ale gdy mógł poczuć ich zapach z bliska - oszałamiająco. Była piękna. Taką ją zapamiętał. I jej piękno nie kryło się tylko w oczach, w kącikach zaróżowionych ust, w jasnej skórze i błękitnych oczach. Ona cała była pięknem. Wyprostowana w dumie swojego rodu, a jednak ukazująca w tej dumie wrażliwość leśnej nimfy. Pięknem był dotyk jej dłoni na jego chłodnej skórze.
Zrobił krok do przodu, ku niej, ale zatrzymał się.
To nie to życie, prawda? Ona umarła. Widział ją w trumnie, okrytą frezjami i dzwonkami. Widział jak wieko chowa pod sobą jej drobną, śpiącą sylwetkę.
A jeśli oni kłamali? Jeśli dał wciągnąć się w polityczne zagrywki dwóch rodów, które chciały zaledwie ugrać coś na tym cholernym układzie? Jeśli oddali mu Cecylię, zabierając Ophelię w tym sobie znanym celu? Co, jeśli ona żyła, ale z dala od niego? Co, jeśli przez tyle lat żył w kłamstwie, w zafałszowanej wizji świata?
- Ophelia... - szepnął, nie wiedząc nagle, kim jest i co się dookoła niego dzieje. Tylko ona. Jedyna. Tylko ona się liczyła. Przeklęte Lancashire i jego przeklęte tajemnice. - Powiedz coś, błagam...
Już wierzę, że tu jesteś, ale nie masz nawet pojęcia, jak pragnę usłyszeć twój słodki, słowiczy głos.
| rzucam na spostrzegawczość, bo szukam ptaków wśród drzew
gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
The member 'Rhennard Abbott' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 89
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 89
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
Bagna Brenyn
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire