Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Bagna Brenyn
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Bagna Brenyn
Bagna Brenyn znajdują się w północnej części hrabstwa, na terenie Forest of Bowland – oraz w bliskim sąsiedztwie wioski o tej samej nazwie. Składa się na nie kilkanaście kilometrów kwadratowych wyjątkowo zdradliwych, leśnych mokradeł, których znakiem rozpoznawczym jest barwa: zacienione splecionymi gęsto gałęziami, głębokie jeziorka, wydają się być zupełnie czarne, nie licząc pojawiających się od czasu do czasu nad powierzchnią błędnych ogników.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
The member 'Millicenta Goshawk' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
Przeleciał przez przesmyk, zostawiając za sobą paskudne drzewo, ale miejsce, w którym się znaleźli nie wyglądało wcale lepiej niż to, z którego uciekli. Rozejrzał się, nie mając wciąż pojęcia co robić dalej, dokąd uciec. Zerknął w górę, może powinni wznieść się wysoko nad korony drzew i stamtąd spróbować zlokalizować bezpieczną przestrzeń, ale bał się, że Neala się nie utrzyma, spadnie — a z takiej wysokości będzie to oznaczało tylko jedno.
— Gdzieś na tych bagnach, według legend znajduje się wioska, a na jej skraju chata czarownicy, Brenyn — zaczął, przełamując dławiącą ciszę. Nie był pewien, czy to po to, by dodać otuchy sobie, czy jej. — Ponoć posiadała amulet, w którym zaklęta była leśna magia. Zginęła w tej chacie, ale nikt nie zna do niej drogi. Jedyni czarodzieje, którzy ją znali zginęli i zostali zaklęci w drzewa — przypomniał sobie zasłyszane przy straganach słowa. — Myślisz, że... Nie, to brzmi idiotycznie — zaprzeczył, kręcąc głową. Mimo to, obrócił się przez ramię, w kierunku drzewa, przed którym udało im się uciec. — Mówiłaś coś o prawdziwym świetle. O tym, że patronus nie jest nim, bo jest energią. Czy magia może dać prawdziwe światło? — Nie był tak biegły w zaklęciach, nie wiedział. Czy lumos odgoni mrok? — A ogień? — pytał dalej, na głos. Nie był nigdy zbyt mądry, a teraz czuł się kompletnie zagubiony. Patrząc przed siebie widział błotniste ścieżki, gęściejsze ścianę lasu. Dostrzegł też bladoniebieskie światło — nęcące, bo będące jedyną nadzieją na to, że coś mogło ich dokądś prowadzić. Zerknął w górę, ciemność rozjaśniał blask księżyca nad głowami. Czy tu byli bezpieczni? Czy jeśli wejdą w mrok, to może się zmienić? Obejrzał się też na drzewo, samotne, łyse. — Te drzewa wyglądają inaczej. — Spotkali już takie, zaatakowało ich. Serce bijące w piersi szybko podpowiadało mu ciągle jedno i to samo, przywodząc na myśl wspomnienie o zaklętych strażnikach, ale jak miał zapewnić ich, że nie stanowią zagrożenia, że chcą tylko stąd uciec? — I chyba... chyba są niebezpieczne. — Po chwili dodał z przekonaniem, obserwując je uważnie.
Nagłe bulgotanie ściągnęło jego uwagę prosto na mokradło przed nimi, a potem trzask zmusił by spojrzał znów w kierunku łysego drzewa. Łyse drzewa były z reguły martwe, czy tak jak martwi byli przewodnicy znający drogę do Brenyn? Ale on nie chciał do niej dotrzeć, chciał wydostać stąd siebie i Nealę. Zacisnął palce mocniej na trzonie miotły wpatrując się w cienie na ziemi, które zachowywały się inaczej. Suche gałęzie uniemożliwiały światłu księżyca dotarcie aż tam, czy to dlatego? Czy to duchy lasu? Czy to upiory, które zbudzili? Pociągnął mocno miotłę w bok, znów, jak poprzednio — szybkim i nagłym zwrotem umknąć przed gałęzią, która wystrzeliła w ich kierunku.
| będę jeszcze pisać
— Gdzieś na tych bagnach, według legend znajduje się wioska, a na jej skraju chata czarownicy, Brenyn — zaczął, przełamując dławiącą ciszę. Nie był pewien, czy to po to, by dodać otuchy sobie, czy jej. — Ponoć posiadała amulet, w którym zaklęta była leśna magia. Zginęła w tej chacie, ale nikt nie zna do niej drogi. Jedyni czarodzieje, którzy ją znali zginęli i zostali zaklęci w drzewa — przypomniał sobie zasłyszane przy straganach słowa. — Myślisz, że... Nie, to brzmi idiotycznie — zaprzeczył, kręcąc głową. Mimo to, obrócił się przez ramię, w kierunku drzewa, przed którym udało im się uciec. — Mówiłaś coś o prawdziwym świetle. O tym, że patronus nie jest nim, bo jest energią. Czy magia może dać prawdziwe światło? — Nie był tak biegły w zaklęciach, nie wiedział. Czy lumos odgoni mrok? — A ogień? — pytał dalej, na głos. Nie był nigdy zbyt mądry, a teraz czuł się kompletnie zagubiony. Patrząc przed siebie widział błotniste ścieżki, gęściejsze ścianę lasu. Dostrzegł też bladoniebieskie światło — nęcące, bo będące jedyną nadzieją na to, że coś mogło ich dokądś prowadzić. Zerknął w górę, ciemność rozjaśniał blask księżyca nad głowami. Czy tu byli bezpieczni? Czy jeśli wejdą w mrok, to może się zmienić? Obejrzał się też na drzewo, samotne, łyse. — Te drzewa wyglądają inaczej. — Spotkali już takie, zaatakowało ich. Serce bijące w piersi szybko podpowiadało mu ciągle jedno i to samo, przywodząc na myśl wspomnienie o zaklętych strażnikach, ale jak miał zapewnić ich, że nie stanowią zagrożenia, że chcą tylko stąd uciec? — I chyba... chyba są niebezpieczne. — Po chwili dodał z przekonaniem, obserwując je uważnie.
Nagłe bulgotanie ściągnęło jego uwagę prosto na mokradło przed nimi, a potem trzask zmusił by spojrzał znów w kierunku łysego drzewa. Łyse drzewa były z reguły martwe, czy tak jak martwi byli przewodnicy znający drogę do Brenyn? Ale on nie chciał do niej dotrzeć, chciał wydostać stąd siebie i Nealę. Zacisnął palce mocniej na trzonie miotły wpatrując się w cienie na ziemi, które zachowywały się inaczej. Suche gałęzie uniemożliwiały światłu księżyca dotarcie aż tam, czy to dlatego? Czy to duchy lasu? Czy to upiory, które zbudzili? Pociągnął mocno miotłę w bok, znów, jak poprzednio — szybkim i nagłym zwrotem umknąć przed gałęzią, która wystrzeliła w ich kierunku.
| będę jeszcze pisać
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 66
'k100' : 66
Pojawiał się niespodziewanie. Myślałam że tylko z początku, że nie zaskoczy mnie ponownie, kiedy poznawaliśmy się dalej. Kiedy widziałam go prawie codziennie zachodząc do stajni. Ale nadal to potrafił. Nie znosiłam tego z początku. Że pojawiał się z tym swoim zadowolonym uśmieszkiem, który czasem potrafił mnie przekonać kiedy komentowałam go jedynie wywróceniem oczu a czasem doprowadzał do szewskiej pasji. Dzisiaj, jak nigdy byłam wdzięczna za to, że nadal to potrafił. Potrzebowałam go obok. Był moim rozsądkiem dzisiaj i szaleństwem w dniach kiedy zdawały się mgliście spokojnie. Mówiłam, mówiłam wszystko to co pojawiło mi się w myślach. Wszystko co usłyszałam, co zobaczyłam, co sądziłam, nie pozostawiając za sobą żadnego słowa. Wypowiadając każdą z myśli. Tak po prostu. Jak zawsze, nawet kiedy mówił że kompletnie oszalałam mówiłam dalej. Byłam szalona, sama zaczynałam w wierzyć. By zaraz znów wątpić. Myśli wariowały mi przenikając przez siebie. Serce tłukło się w piersi okropnie. Nadal nie mogłam wyrzucić z głowy obrazu tego, co widziałam. Próbowałam się skupić, ale myśli ulatywały… nie kończyły się. Nie potrafiłam nad tym zapanować. Musiałam znaleźć… My musieliśmy znaleźć te łzy o których mówiła. Ale byłam niemal pewna, że te nie mogły należeć do mnie. Nie byłam wyjątkowa. Byłam całkowicie zwyczajna. Choć ten raz naprawdę chciałabym być. Wypłakałabym morze łez, gdyby mogły pomóc zachować nam trzeźwość umysłu. Płakałabym, póki oczy byłby w stanie ronić łzy, póki wypłakałabym z siebie ostatnią kroplę wody. Musiałam znaleźć odpowiedzieć, ona gdzieś była. Trzeba było ją tylko odkryć. A ja… przeważnie całkiem nieźle radziłam sobie w myśleniu. Ale teraz, kiedy serce ściskało się ze strachu a wokół panowała ciemność strwożony umysł zdawał się działać wolniej. Rozszalałe myśli obijały się o siebie nie mając sensu. Zaciskałam dłonie wokół niego i on jedyny stawał się w tej chwili stałą i niezmienną.
- Brenyn… - powtórzyłam za nim marszcząc brwi. Próbując znaleźć odpowiedź na zadane przez niego pytanie. Czy kiedyś czytałam o tym? W głowie miałam pustkę. - Nie mogę się skupić… - szepnęłam do niego przepraszająco z irytacją, która zagościła w głosie. Do tego miałam się nadawać. Do myślenia chociaż a wychodziło mi to fatalnie. - Ten spektakl… Spektakl nie był o niej? - zapytałam go milknąc. Marszcząc brwi. - Mów wszystko, Jimmy. - jakkolwiek by nie brzmiało. Cokolwiek. Potrzebowałam wszystkiego. Każdego elementu który mógł pomóc nadal próbując odnaleźć w głowie informacje, których mogłam nie posiadać wcale. Czytałam i czytałam sporo, ale czy czytałam o tym? Na co była mi ta cała nauka i wiedza, kiedy nie byłam w stanie z niej skorzystać? Zacisnęłam wargi, czując dławiącą w gardle. Pokręciłam w głowie pozostawiając tą myśl. Zajmując się inną. Szaleństwem, które mnie ogarniało. Wierząc, że jeśli je zobaczy. Ignis fatuss, wtedy nie da mi uciec, gdybym spróbowała.
Coś świsnęło za moimi plecami. Odwróciłam głowę, ale w mroku nocy dostrzec mogłam tylko kształty. Serce załomotało ponownie.
- To było...?! - zapytałam drżącym głosem. Przysuwając się bliżej, chociaż wątpiłam by to było w ogóle możliwe. Jedynie zelżałam uścisk, by zacisnąć dłonie znowu. Rozglądałam się, skoro myślenie szło mi marnie, może chociaż byłam w stanie dotrzeć coś… cokolwiek co mogłoby nam powiedzieć gdzie lecieć. Słuchałam, kiedy odezwał się znowu. Zmarszczyłam brwi. - Leśna magia. - powtórzyłam po nim. Przymykając na chwilę powieki. Myśl, Neala. - Że to Ona? - zapytałam, go, kiedy sam nazwał myśl idiotyczną. - Nie chowaj ich. Słyszę głosy, widzę rzeczy, idiotyczne myśli nie będą gorsze. - szepnęłam, chcąc by nie powstrzymywał w sobie choć najmniejszego pomysłu. Znajdziemy wyjście, znajdziemy odpowiedź - razem. Wspólnie. Jak partnerzy, przyjaciele. - Nie wiem. - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Własnym przeczuciem. - Tam… wtedy… Mrok pochłonął patronusy… pochłonął światło. Wchłonął wszystko… Ogień jest żywiołem, tak? Jest… czystym światłem. Nie… czystym światłem może być słońce. Ale ogień też je daje naturalnie… - zmarszczyłam brwi, myślałam na głos nie przejmując się jak absurdalnie mogę zabrzmieć. - Lampiony! - przypomniałam sobie nagle. Moje ręce z emocji aż zacisnęły się mocniej wokół niego. - Lampiony nie zgasły. - zamilkłam na chwilę marszcząc brwi. Dlaczego?
- Tam. - wskazałam rozświetloną różdżką na północ. - Zaczekaj. - powiedziałam jednak zaraz dostrzegając coś przed nami. - Widzisz to, tam przed nami nad mokradłem. - przeniosłam różdżkę próbując wskazać nią punkt o którym mówiłam. - Inaczej? - powtórzyłam za nim. Ta myśl mnie tchnęła. Zaklęte drzewa. Moją uwagę przyciągnął ruch. Mimowolnie zadrżałam. - Przemówmy do nich! Jeśli to mogą być ci zaklęci… Jeśli się ruszają, może też słyszą! - krzyknęłam do niego w moim głosie wybrzmiała panika. Jeśli to mogły być dusze, może mogły nas usłyszeć. Jeśli… Jeśli chociaż istniała szansa, że naprawdę mogłam być nią, albo ona była obok. Jeśli istniała leśna magia… może… może mogło to zadziałać. Słyszałam głosy, widziałam rzeczy, mogłam równie dobrze mówić do drzew. - Leśne byty panujące wokół! - zaczęłam czując jak drży mi ręka. - Dostaliśmy błogosławieństwo Światła i tej, która wskazuje drogę. Odpowiadamy na zaproszenie. Poz… - głos mi drżał, ale krzyczałam wokół, jakby gałęzie, czy drzewo naprawdę mogło mnie usłyszeć. Ale więcej nie mogłam. Gałąź pomknęła w moją stronę mimo wszystko. Oczywiście głupia, że drzewa nie słuchały. Tylko czemu w takim razie się ruszały? - WYSTARCZY! - krzyknęłam w ostatnim akcie paniki, rozkazu, nadziei nie wierząc, że mogłam sprawić, że lecąca w moją stronę gałąź mnie nie dosięgnie. Patrzyłam na gałęziowe palce zmierzające w moją stronę. Mimowolnie, poza własną kontrolą ciało zamierzało spróbować uniknąć lecącego w moją stronę i jakiś sposób przesądzonego losu. Ręce rozwinęły się puszczając Jamesa, a oczy rozszerzyły w panice. Nie mogłam pociągnąć go za sobą w objęcia śmierci. Nie mogłam - tego jednego byłam pewna. Serce, chyba naprawdę mi stanęło.
| chyba próbuję unikać i chciałabym wiedzieć czy Literatura I pozwala mi znać treść legendy - czy znam jedynie to co zobaczyłam na spektaklu, kocham, dziękuję, pozdrawiam
- Brenyn… - powtórzyłam za nim marszcząc brwi. Próbując znaleźć odpowiedź na zadane przez niego pytanie. Czy kiedyś czytałam o tym? W głowie miałam pustkę. - Nie mogę się skupić… - szepnęłam do niego przepraszająco z irytacją, która zagościła w głosie. Do tego miałam się nadawać. Do myślenia chociaż a wychodziło mi to fatalnie. - Ten spektakl… Spektakl nie był o niej? - zapytałam go milknąc. Marszcząc brwi. - Mów wszystko, Jimmy. - jakkolwiek by nie brzmiało. Cokolwiek. Potrzebowałam wszystkiego. Każdego elementu który mógł pomóc nadal próbując odnaleźć w głowie informacje, których mogłam nie posiadać wcale. Czytałam i czytałam sporo, ale czy czytałam o tym? Na co była mi ta cała nauka i wiedza, kiedy nie byłam w stanie z niej skorzystać? Zacisnęłam wargi, czując dławiącą w gardle. Pokręciłam w głowie pozostawiając tą myśl. Zajmując się inną. Szaleństwem, które mnie ogarniało. Wierząc, że jeśli je zobaczy. Ignis fatuss, wtedy nie da mi uciec, gdybym spróbowała.
Coś świsnęło za moimi plecami. Odwróciłam głowę, ale w mroku nocy dostrzec mogłam tylko kształty. Serce załomotało ponownie.
- To było...?! - zapytałam drżącym głosem. Przysuwając się bliżej, chociaż wątpiłam by to było w ogóle możliwe. Jedynie zelżałam uścisk, by zacisnąć dłonie znowu. Rozglądałam się, skoro myślenie szło mi marnie, może chociaż byłam w stanie dotrzeć coś… cokolwiek co mogłoby nam powiedzieć gdzie lecieć. Słuchałam, kiedy odezwał się znowu. Zmarszczyłam brwi. - Leśna magia. - powtórzyłam po nim. Przymykając na chwilę powieki. Myśl, Neala. - Że to Ona? - zapytałam, go, kiedy sam nazwał myśl idiotyczną. - Nie chowaj ich. Słyszę głosy, widzę rzeczy, idiotyczne myśli nie będą gorsze. - szepnęłam, chcąc by nie powstrzymywał w sobie choć najmniejszego pomysłu. Znajdziemy wyjście, znajdziemy odpowiedź - razem. Wspólnie. Jak partnerzy, przyjaciele. - Nie wiem. - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Własnym przeczuciem. - Tam… wtedy… Mrok pochłonął patronusy… pochłonął światło. Wchłonął wszystko… Ogień jest żywiołem, tak? Jest… czystym światłem. Nie… czystym światłem może być słońce. Ale ogień też je daje naturalnie… - zmarszczyłam brwi, myślałam na głos nie przejmując się jak absurdalnie mogę zabrzmieć. - Lampiony! - przypomniałam sobie nagle. Moje ręce z emocji aż zacisnęły się mocniej wokół niego. - Lampiony nie zgasły. - zamilkłam na chwilę marszcząc brwi. Dlaczego?
- Tam. - wskazałam rozświetloną różdżką na północ. - Zaczekaj. - powiedziałam jednak zaraz dostrzegając coś przed nami. - Widzisz to, tam przed nami nad mokradłem. - przeniosłam różdżkę próbując wskazać nią punkt o którym mówiłam. - Inaczej? - powtórzyłam za nim. Ta myśl mnie tchnęła. Zaklęte drzewa. Moją uwagę przyciągnął ruch. Mimowolnie zadrżałam. - Przemówmy do nich! Jeśli to mogą być ci zaklęci… Jeśli się ruszają, może też słyszą! - krzyknęłam do niego w moim głosie wybrzmiała panika. Jeśli to mogły być dusze, może mogły nas usłyszeć. Jeśli… Jeśli chociaż istniała szansa, że naprawdę mogłam być nią, albo ona była obok. Jeśli istniała leśna magia… może… może mogło to zadziałać. Słyszałam głosy, widziałam rzeczy, mogłam równie dobrze mówić do drzew. - Leśne byty panujące wokół! - zaczęłam czując jak drży mi ręka. - Dostaliśmy błogosławieństwo Światła i tej, która wskazuje drogę. Odpowiadamy na zaproszenie. Poz… - głos mi drżał, ale krzyczałam wokół, jakby gałęzie, czy drzewo naprawdę mogło mnie usłyszeć. Ale więcej nie mogłam. Gałąź pomknęła w moją stronę mimo wszystko. Oczywiście głupia, że drzewa nie słuchały. Tylko czemu w takim razie się ruszały? - WYSTARCZY! - krzyknęłam w ostatnim akcie paniki, rozkazu, nadziei nie wierząc, że mogłam sprawić, że lecąca w moją stronę gałąź mnie nie dosięgnie. Patrzyłam na gałęziowe palce zmierzające w moją stronę. Mimowolnie, poza własną kontrolą ciało zamierzało spróbować uniknąć lecącego w moją stronę i jakiś sposób przesądzonego losu. Ręce rozwinęły się puszczając Jamesa, a oczy rozszerzyły w panice. Nie mogłam pociągnąć go za sobą w objęcia śmierci. Nie mogłam - tego jednego byłam pewna. Serce, chyba naprawdę mi stanęło.
| chyba próbuję unikać i chciałabym wiedzieć czy Literatura I pozwala mi znać treść legendy - czy znam jedynie to co zobaczyłam na spektaklu, kocham, dziękuję, pozdrawiam
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 96
'k100' : 96
Biegnąc, zanurzali się w mrok; nieprzyjemne dreszcze prześlizgiwały się po odsłoniętej skórze, przesiąkał tą dziwną energią, choć zdawał się być jej całkowicie obojętny; nie miał jednak pewności, jak długo uwaga kreatur, bytów, których wciąż nie potrafił nazwać, będzie skierowana w stronę kogoś, kto nie jest nim.
Drżał, widząc ich nienaturalne formy, przepoczwarzone zwierzęce sylwetki; czasem zdawały się być niepokojąco ludzkie, a czasem zdeformowane w taki sposób, jakby cielska ich wyginały najokrutniejsze zaklęcia. Tak jak oni biegli w stronę niegasnących lampionów, tak one mknęły w stronę zduszonego już przez ciemność światła, jego źródła.
Dopadając pierwszej linii drzew, zatrzymał się, niemal zginając się w pół; rękami poszukał stabilności, opierając je o kolana; dyszał ciężko, starając się złapać oddech, którego nagle zabrakło mu w wypluwanych płucach. Lecz oczy wciąż próbowały przebić się przez ciemność, śledząc nie tyle walkę, co rzeź, bo trudno inaczej nazwać to, czego stali się świadkami. Blask oświetlił ich tylko na chwilę, nie pomknął jednak w stronę atakującej chmary, nie rozgonił ciemności, zbyt słaby był i wątły.
- Nie mamy z nimi szans - rzucił głucho, z perspektywy biernego obserwatora; jak wcześniej ognisko zostało pożarte przez rozrastający się mrok, tak samo teraz czerń pochłonęła ludzkie życie w zastraszającym tempie - a potem nie było widać już nic, poza wszechobecną ciemnością. I jeszcze jeden człowiek dołączył do stosu zamordowanych ciał? - Czy przed tym można gdziekolwiek uciec? - to pytanie zakleszczyło się wokół jego płuc żelazną obręczą, sprawiając, że na powrót coraz trudniej było mu oddychać; choć tym razem nie miało to nic wspólnego z fizycznym zmęczeniem. Czymkolwiek były te kreatury, skądkolwiek się wydostawały, zdawały się jedynie mnożyć, rosnąć w siłę.
Dokąd mają uciec? Gdzie będzie bezpiecznie? Czy takie miejsce w ogóle istnieje?
Słysząc nad sobą szelest, poderwał głowę gwałtownie, różdżkę kierując w stronę źródła dźwięku; mógł spodziewać się tylko najgorszego - na pewno nie tego, że to jeden z lampionów zawieszonych na gałęzi poruszył się, jakby niewidzialna lina ciągnęła go w stronę jarmarku, ostatecznie jednak pozostał na swoim miejscu, kołysząc się jeszcze przez chwilę. Co wprawiło go w ruch?
Postawił krok w stronę drzewa, zadzierając głowę do góry, jakby chciał przyjrzeć się temu lampionowi, niepewny, czy to kolejny zwiastun niebezpieczeństwa. I wtedy też usłyszał coś jeszcze. Coś, co sprawiło, że krew na powrót pokrywać zaczęła się szronem strachu. Niepokojąco znajomy głos, którego jednak nie potrafił przyporządkować do żadnej znanej sobie osoby. Głos przypominający o chłopcu, którego życia nie próbował nawet uratować, w gonitwie ku ocaleniu samego siebie. Był jak sól wżerająca się w otwartą ranę wyrzutów sumienia. Obrócił się przez ramię, chcąc w łunie światła rzucanego przez lampiony dostrzec tego, który wypowiedział imię Harry'ego.
Zaraz też wszystkie mięśnie napięły się jak struny, gdy tylko usłyszał Millie?; tym razem nie musiał zastanawiać się już, skąd zna ten konkretny głos - wciąż pamiętał przerażoną prośbę o pomoc i ostatni krzyk kobiety, miał ich najpewniej nigdy nie zapomnieć. Nie kontrolował swoich odruchów, lewą dłonią sięgnął do twarzy, muskając opuszkami lepką krew, która zaschnęła na skórze, może chciał w ten sposób sprawdzić, czy tamta śmierć była prawdziwa, nie miał już pewności, gdzie przebiegała granica prawdy i fałszu, a co było jedynie cieniem odbitym na ścianie jaskini oświetlonej złudną łuną.
Krew była prawdziwa, ale ten głos także wydawał się taki być.
Tylko dlaczego to nie imię syna wypowiedziała, lecz Millicenty? Skąd w ogóle miałaby je znać?
- Słyszałeś to nawoływanie, prawda? - skonfundowany, jedynie na chwilę obrócił się w stronę Rhennarda, zaraz jednak na powrót wlepił wzrok w miejsce, skąd wydawało mu się, że dochodziły głosy. Zrobił jeszcze jeden krok w przód, skracając dystans.
- Przepraszam - wyszeptał; w nerwowym odruchu przygryzł wargę do krwi; przepraszam, że nie potrafiłem mu pomóc. Przepraszam, że... Dźwięk ciężkich bransolet, pobrzękujących w ciszy czerni, rozległ się w jego głowie donośnie; zaczynał wariować? Teraz jeszcze to? Czemu słyszał Millicentę, skoro nie było szansy, żeby tak po prostu pojawiła się tuż obok nich? Właściwie nie miał pojęcia, jak ją znaleźć po omacku, w bezkresnej ciemności, co powinni zrobić w następnej kolejności. Tłum mógł ją popchnąć daleko, nie udało im się w porę jej odszukać. Nie wiedział nawet, czy nie teleportowała się stąd wcześniej, kiedy nadarzyła się ku temu sposobność. - Naprawdę tu jesteś? - zapytał, głosem podszytym głupią naiwnością, ale też nieufnością; nie wierzył już samemu sobie, temu, co podszeptywała ciemność.
Drżał, widząc ich nienaturalne formy, przepoczwarzone zwierzęce sylwetki; czasem zdawały się być niepokojąco ludzkie, a czasem zdeformowane w taki sposób, jakby cielska ich wyginały najokrutniejsze zaklęcia. Tak jak oni biegli w stronę niegasnących lampionów, tak one mknęły w stronę zduszonego już przez ciemność światła, jego źródła.
Dopadając pierwszej linii drzew, zatrzymał się, niemal zginając się w pół; rękami poszukał stabilności, opierając je o kolana; dyszał ciężko, starając się złapać oddech, którego nagle zabrakło mu w wypluwanych płucach. Lecz oczy wciąż próbowały przebić się przez ciemność, śledząc nie tyle walkę, co rzeź, bo trudno inaczej nazwać to, czego stali się świadkami. Blask oświetlił ich tylko na chwilę, nie pomknął jednak w stronę atakującej chmary, nie rozgonił ciemności, zbyt słaby był i wątły.
- Nie mamy z nimi szans - rzucił głucho, z perspektywy biernego obserwatora; jak wcześniej ognisko zostało pożarte przez rozrastający się mrok, tak samo teraz czerń pochłonęła ludzkie życie w zastraszającym tempie - a potem nie było widać już nic, poza wszechobecną ciemnością. I jeszcze jeden człowiek dołączył do stosu zamordowanych ciał? - Czy przed tym można gdziekolwiek uciec? - to pytanie zakleszczyło się wokół jego płuc żelazną obręczą, sprawiając, że na powrót coraz trudniej było mu oddychać; choć tym razem nie miało to nic wspólnego z fizycznym zmęczeniem. Czymkolwiek były te kreatury, skądkolwiek się wydostawały, zdawały się jedynie mnożyć, rosnąć w siłę.
Dokąd mają uciec? Gdzie będzie bezpiecznie? Czy takie miejsce w ogóle istnieje?
Słysząc nad sobą szelest, poderwał głowę gwałtownie, różdżkę kierując w stronę źródła dźwięku; mógł spodziewać się tylko najgorszego - na pewno nie tego, że to jeden z lampionów zawieszonych na gałęzi poruszył się, jakby niewidzialna lina ciągnęła go w stronę jarmarku, ostatecznie jednak pozostał na swoim miejscu, kołysząc się jeszcze przez chwilę. Co wprawiło go w ruch?
Postawił krok w stronę drzewa, zadzierając głowę do góry, jakby chciał przyjrzeć się temu lampionowi, niepewny, czy to kolejny zwiastun niebezpieczeństwa. I wtedy też usłyszał coś jeszcze. Coś, co sprawiło, że krew na powrót pokrywać zaczęła się szronem strachu. Niepokojąco znajomy głos, którego jednak nie potrafił przyporządkować do żadnej znanej sobie osoby. Głos przypominający o chłopcu, którego życia nie próbował nawet uratować, w gonitwie ku ocaleniu samego siebie. Był jak sól wżerająca się w otwartą ranę wyrzutów sumienia. Obrócił się przez ramię, chcąc w łunie światła rzucanego przez lampiony dostrzec tego, który wypowiedział imię Harry'ego.
Zaraz też wszystkie mięśnie napięły się jak struny, gdy tylko usłyszał Millie?; tym razem nie musiał zastanawiać się już, skąd zna ten konkretny głos - wciąż pamiętał przerażoną prośbę o pomoc i ostatni krzyk kobiety, miał ich najpewniej nigdy nie zapomnieć. Nie kontrolował swoich odruchów, lewą dłonią sięgnął do twarzy, muskając opuszkami lepką krew, która zaschnęła na skórze, może chciał w ten sposób sprawdzić, czy tamta śmierć była prawdziwa, nie miał już pewności, gdzie przebiegała granica prawdy i fałszu, a co było jedynie cieniem odbitym na ścianie jaskini oświetlonej złudną łuną.
Krew była prawdziwa, ale ten głos także wydawał się taki być.
Tylko dlaczego to nie imię syna wypowiedziała, lecz Millicenty? Skąd w ogóle miałaby je znać?
- Słyszałeś to nawoływanie, prawda? - skonfundowany, jedynie na chwilę obrócił się w stronę Rhennarda, zaraz jednak na powrót wlepił wzrok w miejsce, skąd wydawało mu się, że dochodziły głosy. Zrobił jeszcze jeden krok w przód, skracając dystans.
- Przepraszam - wyszeptał; w nerwowym odruchu przygryzł wargę do krwi; przepraszam, że nie potrafiłem mu pomóc. Przepraszam, że... Dźwięk ciężkich bransolet, pobrzękujących w ciszy czerni, rozległ się w jego głowie donośnie; zaczynał wariować? Teraz jeszcze to? Czemu słyszał Millicentę, skoro nie było szansy, żeby tak po prostu pojawiła się tuż obok nich? Właściwie nie miał pojęcia, jak ją znaleźć po omacku, w bezkresnej ciemności, co powinni zrobić w następnej kolejności. Tłum mógł ją popchnąć daleko, nie udało im się w porę jej odszukać. Nie wiedział nawet, czy nie teleportowała się stąd wcześniej, kiedy nadarzyła się ku temu sposobność. - Naprawdę tu jesteś? - zapytał, głosem podszytym głupią naiwnością, ale też nieufnością; nie wierzył już samemu sobie, temu, co podszeptywała ciemność.
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
The member 'Laurence Morrow' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
Kiedy ostatni kropla Eliksiru Ochrony spadła na ziemie, Rigel pewnym ruchem skierował miotłę ku malującej w oddali ścianie lasu, wbijając w nią wzrok, i nawet nie sprawdzając, czy udało mu się zamknąć wszystkie prześladujące go cienie. Przecież pomysł był genialny, a schronienie czekało na niego już niedaleko. Wystarczyło tylko przyśpieszyć. Stara, podarowana przez zmarłego brata miotła dawała z siebie wszystko, przemierzając kolejne odległości.
No i Marudek pewnie też się zaraz pojawi.
Wtem, Black ponownie usłyszał za sobą szelest skrzydeł, a umysł znów wypełniły przerażające, obce szepty.
Cóż... Najwyraźniej parę cieni nie złapało się w pułapkę.
Czarodziej pewniej chwycił miotłę, odruchowo zaciskając zęby, by w taki sposób poradzić sobie z pieczeniem dłoni, po czym wykonał w powietrzu piękny, wręcz książkowy manewr, dziękując w duchu Primrose Burke za talizman, który mu podarowała. Unik, który wykonał, został przez niego wyuczonym jeszcze za czasów szkolnych ruchem, który to Black często używał podczas treningów i meczów quidditcha. I był z niego bardzo dumny - przecież nie tak łatwo jest wykonać w powietrzu pętle.
Kiedy wściekłe cienie nie trafiły w cel, Rigel wreszcie rozejrzał się, by zbadać sytuację... żeby zdać sobie sprawę, że jego plan na schwytanie istot, utkany z mroku nie wypalił. Było ich stanowczo za dużo na jedną małą fiolkę eliksiru.
A przecież mógł to przewidzieć! Jak mógł to przegapić?!
Radość, z prawidłowo wykonanej ulubionej akrobacji na miotle zmieniła się w czarną rozpacz.
Nic nie działało.
To nie miało sensu.
Nic nie ma sensu.
Powinien się poddać. Przecież przeciwnik jest o wiele potężniejszy, liczniejszy. Nie ma z nim szans. Sparaliżowane bólem ręce ledwo trzymały się miotły, po skroniach płynęły strużki potu i krwi, wymieszane ze łzami rozpaczy i niemocy. Był głupi, tak bardzo, bardzo głupi. Trzeba było uciekać, kiedy tylko nadarzyła się okazja! Jednak teraz nie było odwrotu.
Wtedy też przeszył go ból, który był jak potężny ładunek elektryczny, uderzający w kręgosłup i rozchodzący się po każdej z kończyn. Mężczyzna z przerażeniem rozpoznał go - przecież te odczucia tak bardzo różniły się od typowych ataków choroby, jakie miewał.
Przemiana.
Ostatkiem siły woli udało mu się wylądować i wyplątać z ograniczającej ruchy szaty, licząc, że może to przyniesie upragnioną ulgę... Niestety, niczego to nie zmieniło - kotłujące się cienie, szepty, zagłuszające myśli, serce, boleśnie uderzające o żebra w szaleńczym rytmie tylko bardziej pchały czarodzieja ku nieuniknionemu. Pierwotna magia rezonowała z równie pierwotnymi instynktami, jak gdyby jeszcze bardziej wzmacniając ciążące na mężczyźnie przekleństwo.
Tego wszystkiego było za dużo. Za dużo bólu, strachu, cierpienia.
Słaby, zmęczony Rigel w końcu poddał się, opadając na zakurzoną ziemię i czekając, aż pochłonie go słodkie zapomnienie. Tym samym pozwolił, by na jego miejscu pojawił się ktoś… nie, coś innego.
Obrońca.
Potwór, łaknący krwi.
Jedyny ratunek.
Najpierw rozległ się głuchy trzask kości, wyginających się w nienaturalny dla siebie sposób, którym zawtórował przeraźliwy krzyk młodego lorda, a następnie powietrze wypełnił wilgotny dźwięk rozciągających się i pękających tkanek. Nawet gdyby Black chciał, to nie byłby w stanie powstrzymać fali cierpienia, tej obrzydliwej metamorfozy, zmieniającej człowieka w bestię, porośnięta czarnym, niczym noc i okoliczne cienie futrem. Klątwa musiała się dopełnić.
|rzut na przemianę
No i Marudek pewnie też się zaraz pojawi.
Wtem, Black ponownie usłyszał za sobą szelest skrzydeł, a umysł znów wypełniły przerażające, obce szepty.
Cóż... Najwyraźniej parę cieni nie złapało się w pułapkę.
Czarodziej pewniej chwycił miotłę, odruchowo zaciskając zęby, by w taki sposób poradzić sobie z pieczeniem dłoni, po czym wykonał w powietrzu piękny, wręcz książkowy manewr, dziękując w duchu Primrose Burke za talizman, który mu podarowała. Unik, który wykonał, został przez niego wyuczonym jeszcze za czasów szkolnych ruchem, który to Black często używał podczas treningów i meczów quidditcha. I był z niego bardzo dumny - przecież nie tak łatwo jest wykonać w powietrzu pętle.
Kiedy wściekłe cienie nie trafiły w cel, Rigel wreszcie rozejrzał się, by zbadać sytuację... żeby zdać sobie sprawę, że jego plan na schwytanie istot, utkany z mroku nie wypalił. Było ich stanowczo za dużo na jedną małą fiolkę eliksiru.
A przecież mógł to przewidzieć! Jak mógł to przegapić?!
Radość, z prawidłowo wykonanej ulubionej akrobacji na miotle zmieniła się w czarną rozpacz.
Nic nie działało.
To nie miało sensu.
Nic nie ma sensu.
Powinien się poddać. Przecież przeciwnik jest o wiele potężniejszy, liczniejszy. Nie ma z nim szans. Sparaliżowane bólem ręce ledwo trzymały się miotły, po skroniach płynęły strużki potu i krwi, wymieszane ze łzami rozpaczy i niemocy. Był głupi, tak bardzo, bardzo głupi. Trzeba było uciekać, kiedy tylko nadarzyła się okazja! Jednak teraz nie było odwrotu.
Wtedy też przeszył go ból, który był jak potężny ładunek elektryczny, uderzający w kręgosłup i rozchodzący się po każdej z kończyn. Mężczyzna z przerażeniem rozpoznał go - przecież te odczucia tak bardzo różniły się od typowych ataków choroby, jakie miewał.
Przemiana.
Ostatkiem siły woli udało mu się wylądować i wyplątać z ograniczającej ruchy szaty, licząc, że może to przyniesie upragnioną ulgę... Niestety, niczego to nie zmieniło - kotłujące się cienie, szepty, zagłuszające myśli, serce, boleśnie uderzające o żebra w szaleńczym rytmie tylko bardziej pchały czarodzieja ku nieuniknionemu. Pierwotna magia rezonowała z równie pierwotnymi instynktami, jak gdyby jeszcze bardziej wzmacniając ciążące na mężczyźnie przekleństwo.
Tego wszystkiego było za dużo. Za dużo bólu, strachu, cierpienia.
Słaby, zmęczony Rigel w końcu poddał się, opadając na zakurzoną ziemię i czekając, aż pochłonie go słodkie zapomnienie. Tym samym pozwolił, by na jego miejscu pojawił się ktoś… nie, coś innego.
Obrońca.
Potwór, łaknący krwi.
Jedyny ratunek.
Najpierw rozległ się głuchy trzask kości, wyginających się w nienaturalny dla siebie sposób, którym zawtórował przeraźliwy krzyk młodego lorda, a następnie powietrze wypełnił wilgotny dźwięk rozciągających się i pękających tkanek. Nawet gdyby Black chciał, to nie byłby w stanie powstrzymać fali cierpienia, tej obrzydliwej metamorfozy, zmieniającej człowieka w bestię, porośnięta czarnym, niczym noc i okoliczne cienie futrem. Klątwa musiała się dopełnić.
|rzut na przemianę
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Rigel Black' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 5
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 5
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
Przy tych wszystkich cieniach, które biegły z miejsca na miejsce nie powinno jej to dziwić, a jednak, im dłużej przebywała w tym miejscu, tym bardziej koszmary i bolesne wydarzenia zdawały się przytrafiać, jedno za drugim, jak za dmuchnięciem w gargulki które zderzając się ze sobą wywoływały iście nieprzyjemną reakcję łańcuchową. Gdyby miała czas, mogłaby pomyśleć nad wszystkim, podejść rozsądnie do tego, co przecież przemianą nie było nigdy, zorientować się, jak łatwo przychodziło jej majaczenie i dotrzeć do tego, że przecież patrzy na Garfielda oraz nieznajomego mężczyznę, nie na dwie potężne bestie. Lecz gdy nie umiała przebić się przez barierę wyobrażeń i mrocznych wizji, wybrała to, co wydawało się w tym momencie jedyną opcją – ucieczkę.
Każdy ruch wywoływał ból, ale nie umiała się zatrzymać, nie, kiedy ceniła swoje życie i nie chciała zostać ofiarą wilczych pazurów, rozszarpana przez istoty które nawet do czasu tragedii nie rozumiały tego, jaką wyrządzają krzywdę. A może jakaś ich część rozumiała? Teraz nie miała czasu na te rozważania, rzucając się do ucieczki, chociaż każdy krok bolał. Nic nie było łatwe, nie pozwalając jej nawet na chwilę dla siebie, ale nigdy nie była na to szansa, a kiedy teraz biegła przez las, wcale nie zamierzała się zatrzymywać. Możliwe, że pęcherze na nogach pękały, sprawiając, że poparzone nogi jeszcze mocniej musiały pracować na swój wysiłek. Oddech przerodził się w szaleńcze wydychanie z siebie powietrza, sprawiając, że po krótkiej chwili gardło zaczynało palić – nawet tak ciepłej nocy powietrze wydawało się po chwili takiej ucieczki niemal parzyć z każdym kolejnym westchnięciem.
Gdy las zagęszczał się czuła już nie tylko ból z ucieczki, ale również ból kiedy od czasu do czasu gałąź zaczepiała ją, chłoszcząc po twarzy, ciągnąc za włosy albo uderzając o i tak promieniejące bólem nogi. Potykała się niemal, ale mimo wszystko udało jej się wypaść na otwartą przestrzeń, o ile można było nazwać tak niewielki prześwit. Dopiero teraz miała chwilę zorientować się po paru uderzeniach serca gdzie dokładnie się znajdowała, spojrzeć na mokradła i promieniujące przed nią światło. Mimo wszystko, marnym pocieszeniem stanowił brak szeptów, chociaż dalej znajdując się w towarzystwie milczących mar – te jednak były znajomym problemem, który zwalczyć miała…o ile przeżyje.
Zastanawianie się nad dalszymi działaniami zostało jednak przerwane i kolejny szelest zwrócił jej uwagę i gdy odwróciła się by dojrzeć rdzawą bestię, wyłaniającą się powoli spomiędzy drzew. Jej własne biło tak szybko, że cofnęła się parę centymetrów, chwiejąc się niebezpiecznie kiedy tylna część butów natrafiła na pustkę. Zacisnęła mocno oczy, próbując się skupić na rzeczywistości, gdy coś podpowiadało jej, że warto się otrząsnąć. Że było coś jeszcze, czego nie rozumiała, ale póki co było za jej zasięgiem. Że te parę sekund poświęcić mogła na to, aby spróbować zrozumieć…i gdy spojrzała sponad dłoni które zaciskała wraz z trzymaną w nich różdżką, dojrzała dalej wilkołaka. Nie, czemu teraz?
Uniosła różdżkę, szybko rozważając co dalej, chociaż ciężko było zebrać jej myśli a miała wrażenie, że mimo całego ciepła nocy drży wciąż. Nogi bolały niemiłosiernie i chciała usiąść przy tym świetle, majaczącym w oddali, musząc wygrzebać z kieszeni meridiana. A teraz musiła bardziej martwić się wilkołakiem gotowym do ataku.
- Fluxobedio – spróbowała przesunąć wodę w bagnie, ale skończyło się to tym, że na nowo musiała spróbować. – Fluxobedio. - Chciała po prostu przejść przez wodę.
Nieudany rzut na otrząśnięcie się tutaj (55-10=45)
Każdy ruch wywoływał ból, ale nie umiała się zatrzymać, nie, kiedy ceniła swoje życie i nie chciała zostać ofiarą wilczych pazurów, rozszarpana przez istoty które nawet do czasu tragedii nie rozumiały tego, jaką wyrządzają krzywdę. A może jakaś ich część rozumiała? Teraz nie miała czasu na te rozważania, rzucając się do ucieczki, chociaż każdy krok bolał. Nic nie było łatwe, nie pozwalając jej nawet na chwilę dla siebie, ale nigdy nie była na to szansa, a kiedy teraz biegła przez las, wcale nie zamierzała się zatrzymywać. Możliwe, że pęcherze na nogach pękały, sprawiając, że poparzone nogi jeszcze mocniej musiały pracować na swój wysiłek. Oddech przerodził się w szaleńcze wydychanie z siebie powietrza, sprawiając, że po krótkiej chwili gardło zaczynało palić – nawet tak ciepłej nocy powietrze wydawało się po chwili takiej ucieczki niemal parzyć z każdym kolejnym westchnięciem.
Gdy las zagęszczał się czuła już nie tylko ból z ucieczki, ale również ból kiedy od czasu do czasu gałąź zaczepiała ją, chłoszcząc po twarzy, ciągnąc za włosy albo uderzając o i tak promieniejące bólem nogi. Potykała się niemal, ale mimo wszystko udało jej się wypaść na otwartą przestrzeń, o ile można było nazwać tak niewielki prześwit. Dopiero teraz miała chwilę zorientować się po paru uderzeniach serca gdzie dokładnie się znajdowała, spojrzeć na mokradła i promieniujące przed nią światło. Mimo wszystko, marnym pocieszeniem stanowił brak szeptów, chociaż dalej znajdując się w towarzystwie milczących mar – te jednak były znajomym problemem, który zwalczyć miała…o ile przeżyje.
Zastanawianie się nad dalszymi działaniami zostało jednak przerwane i kolejny szelest zwrócił jej uwagę i gdy odwróciła się by dojrzeć rdzawą bestię, wyłaniającą się powoli spomiędzy drzew. Jej własne biło tak szybko, że cofnęła się parę centymetrów, chwiejąc się niebezpiecznie kiedy tylna część butów natrafiła na pustkę. Zacisnęła mocno oczy, próbując się skupić na rzeczywistości, gdy coś podpowiadało jej, że warto się otrząsnąć. Że było coś jeszcze, czego nie rozumiała, ale póki co było za jej zasięgiem. Że te parę sekund poświęcić mogła na to, aby spróbować zrozumieć…i gdy spojrzała sponad dłoni które zaciskała wraz z trzymaną w nich różdżką, dojrzała dalej wilkołaka. Nie, czemu teraz?
Uniosła różdżkę, szybko rozważając co dalej, chociaż ciężko było zebrać jej myśli a miała wrażenie, że mimo całego ciepła nocy drży wciąż. Nogi bolały niemiłosiernie i chciała usiąść przy tym świetle, majaczącym w oddali, musząc wygrzebać z kieszeni meridiana. A teraz musiła bardziej martwić się wilkołakiem gotowym do ataku.
- Fluxobedio – spróbowała przesunąć wodę w bagnie, ale skończyło się to tym, że na nowo musiała spróbować. – Fluxobedio. - Chciała po prostu przejść przez wodę.
Nieudany rzut na otrząśnięcie się tutaj (55-10=45)
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Thalia Wellers' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
Niemoc gardłowego krzyku wręcz zdzierała me struny głosowe, lecz próżnym staraniem było trafić nim do uszu docelowej odbiorczyni. Nawoływanie roznosiło się głuchym echem wśród jęków bólu i podobnych wrzasków, obok których mknęła teraz obojętnie, jakby w amoku poddała się pierwotnym instynktom w desperackiej próbie ucieczki przed śmiercią. Najodważniejsza kobieta, jaką znałem — ta, której niestraszne były najznamienitsze przygody, ni sztormy na szerokich wodach setki mil morskich od domu, a która bezinteresownie rzuciłaby się na pomoc drugiemu człowiekowi, nadstawiając własnego karku — teraz, skruszona traumatyzmem sytuacji i doznaną krzywdą, była tylko cieniem odważnej Thalii Wellers, jaką znałem od ponad dwudziestu lat. W tunelowej wizji podążałem za nią krok w krok, ignorując wtłaczający się do nozdrzy smród krwi zwiastującej wszechobecną śmierć, który w innym wypadku już dawno sprowokowałby odruchową przemianę w bestię, lecz to jeszcze nie był czas, by się poddać. Czułem, że blokowała ją jedynie koncentracja na misji, której przewodziła myśl ratunku jednej z najważniejszych osób w moim życiu, dla której ostatkami sił byłem w stanie zebrać się do kupy. Jeszcze przez chwilę.
Zwolniłem, by złapać oddech, choć czas naglił: była szybsza, sprawniejsza i gubiłem ją z oczu, gdy lawirowała pośród drzew, wkraczając w leśne ostępy. Miałem jednak przewagę, z której wtedy do końca nie zdawałem sobie sprawy. Gdzieś na skraju świadomości przyswajałem bodźce płynące z wyostrzonych zmysłów, filtrując odbierane przezeń informacje, by skupić się tylko na niej; by dostrzec kontrastujący z czernią szkarłat jej włosów, usłyszeć łamiące się pod jej stopami gałązki, wyczuć specyfizm jej woni, którą poznałbym wszędzie. Choć nie zdawałem sobie z tego do końca sprawy, część mnie wiedziała, że bez tych wskazówek już dawno bym ją zgubił, być może bezpowrotnie — paradoksalnie jednak moje przekleństwo stworzyło dla mnie szansę, by ją ocalić. Przemykające pod moimi nogami byty z czarnej masy tylko na chwilę wywołały dystrakcję, bo zauważając ich brak agresji, powróciłem do tropienia Thalii, wkładając resztki sił, by nadgonić dzielący nas dystans — aż wreszcie się udało. Zatrzymała się, dostrzegając barierę w cienistym jeziorze i na ułamek chwili odwracając do mnie wzrok; to wtedy w jej spojrzeniu dostrzegłem przerażenie i zrozumiałem, że to ja stanowię jego źródło. — Thalia, to ja, Garry - nie poznajesz mnie? — wyciągnąłem wniosek na głos, zbliżając się do niej powoli, z uniesionymi ku górze dłońmi, lecz nie słuchała. — To coś namieszało Ci w głowie, pozwól mi sobie pomóc, błagam — mogłem przysiąc, że nie rozumiała moich słów, może w ogóle do niej nie docierały. Czy naprawdę mnie nie poznawała, a może dałem jej powód, by się mnie bać? Może na chwilę straciłem świadomość i stało się coś, czego nie pamiętam? Spojrzałem na dłonie, by upewnić się, że nie ma na nich znamion przemiany, lecz to wciąż były moje ludzkie ręce. — Cito Maxima — spróbowałem przyspieszyć swoje ruchy, lecz zaklęcie nie zadziałało z pełną mocą. Mimo wszystko czułem przypływ energii, być może faktycznie przyspieszony ruch, bo już po chwili biegłem w jej stronę, nie czekając, aż wbiegnie do jeziora. Słyszałem jej desperackie, nieudane próby czarów, dostrzegałem zamiar ucieczki — a jedyne, co teraz chciałem zrobić, to złapać ją w objęcia i nie puścić, póki się nie otrząśnie; póki mnie nie rozpozna. Wciąż obawiałem się, że zagrożenie ze strony cienistych pomiotów nie zostało zażegnane, musiałem więc działać szybko i sprawnie. — Ocknij się, proszę, jestem przy Tobie — dodałem błagalnym tonem, mając nadzieję, że byłem w stanie jej pomóc.
połowiczny sukces na Cito maxima; drugą akcję poświęcam na dobiegnięcie do Thalii i unieruchomienie jej w uścisku, odbierając jej swobodę ucieczki, więc chyba dorzucam k100 na sprawność?
Zwolniłem, by złapać oddech, choć czas naglił: była szybsza, sprawniejsza i gubiłem ją z oczu, gdy lawirowała pośród drzew, wkraczając w leśne ostępy. Miałem jednak przewagę, z której wtedy do końca nie zdawałem sobie sprawy. Gdzieś na skraju świadomości przyswajałem bodźce płynące z wyostrzonych zmysłów, filtrując odbierane przezeń informacje, by skupić się tylko na niej; by dostrzec kontrastujący z czernią szkarłat jej włosów, usłyszeć łamiące się pod jej stopami gałązki, wyczuć specyfizm jej woni, którą poznałbym wszędzie. Choć nie zdawałem sobie z tego do końca sprawy, część mnie wiedziała, że bez tych wskazówek już dawno bym ją zgubił, być może bezpowrotnie — paradoksalnie jednak moje przekleństwo stworzyło dla mnie szansę, by ją ocalić. Przemykające pod moimi nogami byty z czarnej masy tylko na chwilę wywołały dystrakcję, bo zauważając ich brak agresji, powróciłem do tropienia Thalii, wkładając resztki sił, by nadgonić dzielący nas dystans — aż wreszcie się udało. Zatrzymała się, dostrzegając barierę w cienistym jeziorze i na ułamek chwili odwracając do mnie wzrok; to wtedy w jej spojrzeniu dostrzegłem przerażenie i zrozumiałem, że to ja stanowię jego źródło. — Thalia, to ja, Garry - nie poznajesz mnie? — wyciągnąłem wniosek na głos, zbliżając się do niej powoli, z uniesionymi ku górze dłońmi, lecz nie słuchała. — To coś namieszało Ci w głowie, pozwól mi sobie pomóc, błagam — mogłem przysiąc, że nie rozumiała moich słów, może w ogóle do niej nie docierały. Czy naprawdę mnie nie poznawała, a może dałem jej powód, by się mnie bać? Może na chwilę straciłem świadomość i stało się coś, czego nie pamiętam? Spojrzałem na dłonie, by upewnić się, że nie ma na nich znamion przemiany, lecz to wciąż były moje ludzkie ręce. — Cito Maxima — spróbowałem przyspieszyć swoje ruchy, lecz zaklęcie nie zadziałało z pełną mocą. Mimo wszystko czułem przypływ energii, być może faktycznie przyspieszony ruch, bo już po chwili biegłem w jej stronę, nie czekając, aż wbiegnie do jeziora. Słyszałem jej desperackie, nieudane próby czarów, dostrzegałem zamiar ucieczki — a jedyne, co teraz chciałem zrobić, to złapać ją w objęcia i nie puścić, póki się nie otrząśnie; póki mnie nie rozpozna. Wciąż obawiałem się, że zagrożenie ze strony cienistych pomiotów nie zostało zażegnane, musiałem więc działać szybko i sprawnie. — Ocknij się, proszę, jestem przy Tobie — dodałem błagalnym tonem, mając nadzieję, że byłem w stanie jej pomóc.
połowiczny sukces na Cito maxima; drugą akcję poświęcam na dobiegnięcie do Thalii i unieruchomienie jej w uścisku, odbierając jej swobodę ucieczki, więc chyba dorzucam k100 na sprawność?
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Garfield Weasley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 68
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 68
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
James, Neala
Wystrzeliwujące w waszą stronę gałęzie zmusiły was do szybkiej reakcji: James zareagował jako pierwszy, a skręcona gwałtownie miotła wystrzeliła w przeciwnym niż wcześniej kierunku, pozwalając mu uchylić się przed rozcapierzonymi, roślinnymi palcami; Neala uskoczyła w bok zaledwie ułamek sekundy później - manewr zmusił ją do zsunięcia się z miotły, drewniana rączka uciekła spod jej ciała, pozostawiając ją w tyle. Wylądowała na ziemi, dłońmi opierając się o szorstką, leśną ściółkę, ocierając ich wnętrze - ale szczęśliwie unikając silnego ataku. Gałąź przemknęła ponad jej głową, głośny świst na sekundę wypełnił uszy; wracając, cieńsze gałązki musnęły lekko jej plecy, nie zraniły jej jednak - choć nie ulegało wątpliwości, że zaatakują ponownie, bo drzewo - wbrew wykrzyczanej prośbie - wcale nie znieruchomiało.
Rzucane przez gałęzie cienie zgęstniały, wypełniając jaśniejsze prześwity półmrokiem - zupełnie jakby koronę drzewa nagle obrosły gęste liście, mimo że ta w rzeczywistości pozostawała tak samo łysa, jak przed sekundą. Ściółka, o którą opierała się Neala, zniknęła jej z oczu, gdy zasnuwająca ją ciemność zaczęła unosić się wyżej - liżąc jej dłonie jak leniwe, mgliste opary, wyglądające podobnie do tych, które snuły się wokół pni w trakcie spektaklu z okazji przesilenia. Mrok nie robił jej krzywdy, nie tknął też wiszącego ponad ziemią Jamesa, ale oboje widzieliście, jak zaczynają formować się z niego kształty: niewyraźne sylwetki podnosiły się z kolan, wyłaniając się wprost z zasnuwającego teren tuż pod drzewem półmroku, odrywały się od pni, schodziły z kołyszących się gałęzi. Nie wydawały przy tym żadnego dźwięku, a pradawne szepty nie wypełniły waszych umysłów - oboje wyczuwaliście jednak narastające zagrożenie.
Dalej, poza obrębem rzucanego przez koronę cienia, prześwit nadal zalewało bladobłękitne światło księżyca.
Neala nie była w stanie przypomnieć sobie legendy o Brenyn - nie należała ona do tych szczególnie znanych, popularna głównie wśród okolicznych mieszkańców; słowa Jamesa z jakiegoś powodu zdawały się jednak składać w jej umyśle w logiczną całość, a chociaż żadne z was nie mogło mieć pewności co do prawdziwości snutych domysłów, to mogliście przeczuwać, że dostrzeżone przez was paralele nie były tak zupełnie dziełem przypadku.
Thalia, Garfield
Thalia zdawała sobie sprawę, że była w potrzasku: ze zbliżającym się ku niej potężnym wilkiem z jednej strony oraz z rozlanym szeroko bagnem z drugiej, musiała zdecydować, która z przeszkód niosła za sobą mniejsze zagrożenie. Odwróciwszy się w stronę mokradła, skierowała różdżkę na jego czarną powierzchnię, ale drżące dłonie i krążący w żyłach strach utrudniały skupienie myśli i ukształtowanie wody wedle woli czarownicy. Pierwszy z czarów wzniecił zaledwie niewielką falę, drugi zadziałał lepiej - zmuszając czarne jeziorko do cofnięcia się o parę metrów, odsłaniając miękkie, bagniste dno. Thalia, z miejsca, w którym stała, nie widziała jednak, gdzie mokradła się kończyły - drugi brzeg, jeśli istniał, ginął w nocnym półmroku, kryjąc się pomiędzy rosnącymi jakieś kilkanaście metrów od niej drzewami.
Skupienie uwagi Thalii na zaklęciu dało czas na reakcję Garfieldowi; pierwszy z czarów pozwolił mu na przyspieszenie ruchów, a niewielki prześwit był w stanie pokonać zaledwie w paru susach. Szarpnięcie kobiety za ramiona wytrąciło ją z odrętwienia, i nieistotne, czy zdołała się wyrwać z uścisku czy też nie - to jeśli obróciła się w stronę lasu, nigdzie nie dostrzegła już warczącego wilkołaka. Zamiast tego przed nią stał Garfield, jej przyjaciel. Skronie lekko pulsowały jej bólem.
Wzniecona przez Thalię fala, gdy opadła, nie pozwoliła mokradłu na zupełnie uspokojenie się; wcześniej nieruchome wody zaczęły się marszczyć, a zmarszczki - rozchodzić okręgami od środka, zupełnie jakby ktoś wrzucił tam nieduży kamień.
To tylko post uzupełniający dla Jamesa i Neali oraz Thalii i Garfielda, tura toczy się dalej.
Ze względu na to, że od czwartku nie będę mieć dostępu do komputera, a jutro prawdopodobnie nie zdążę napisać całego posta podsumowującego - termin w tej kolejce zostaje przedłużony do niedzieli (25.09) włącznie. W tym czasie możecie napisać tyle postów, ile potrzebujecie; każdy z was może - jeśli chce - wykonać też dodatkową akcję angażującą.
Wystrzeliwujące w waszą stronę gałęzie zmusiły was do szybkiej reakcji: James zareagował jako pierwszy, a skręcona gwałtownie miotła wystrzeliła w przeciwnym niż wcześniej kierunku, pozwalając mu uchylić się przed rozcapierzonymi, roślinnymi palcami; Neala uskoczyła w bok zaledwie ułamek sekundy później - manewr zmusił ją do zsunięcia się z miotły, drewniana rączka uciekła spod jej ciała, pozostawiając ją w tyle. Wylądowała na ziemi, dłońmi opierając się o szorstką, leśną ściółkę, ocierając ich wnętrze - ale szczęśliwie unikając silnego ataku. Gałąź przemknęła ponad jej głową, głośny świst na sekundę wypełnił uszy; wracając, cieńsze gałązki musnęły lekko jej plecy, nie zraniły jej jednak - choć nie ulegało wątpliwości, że zaatakują ponownie, bo drzewo - wbrew wykrzyczanej prośbie - wcale nie znieruchomiało.
Rzucane przez gałęzie cienie zgęstniały, wypełniając jaśniejsze prześwity półmrokiem - zupełnie jakby koronę drzewa nagle obrosły gęste liście, mimo że ta w rzeczywistości pozostawała tak samo łysa, jak przed sekundą. Ściółka, o którą opierała się Neala, zniknęła jej z oczu, gdy zasnuwająca ją ciemność zaczęła unosić się wyżej - liżąc jej dłonie jak leniwe, mgliste opary, wyglądające podobnie do tych, które snuły się wokół pni w trakcie spektaklu z okazji przesilenia. Mrok nie robił jej krzywdy, nie tknął też wiszącego ponad ziemią Jamesa, ale oboje widzieliście, jak zaczynają formować się z niego kształty: niewyraźne sylwetki podnosiły się z kolan, wyłaniając się wprost z zasnuwającego teren tuż pod drzewem półmroku, odrywały się od pni, schodziły z kołyszących się gałęzi. Nie wydawały przy tym żadnego dźwięku, a pradawne szepty nie wypełniły waszych umysłów - oboje wyczuwaliście jednak narastające zagrożenie.
Dalej, poza obrębem rzucanego przez koronę cienia, prześwit nadal zalewało bladobłękitne światło księżyca.
Neala nie była w stanie przypomnieć sobie legendy o Brenyn - nie należała ona do tych szczególnie znanych, popularna głównie wśród okolicznych mieszkańców; słowa Jamesa z jakiegoś powodu zdawały się jednak składać w jej umyśle w logiczną całość, a chociaż żadne z was nie mogło mieć pewności co do prawdziwości snutych domysłów, to mogliście przeczuwać, że dostrzeżone przez was paralele nie były tak zupełnie dziełem przypadku.
Thalia, Garfield
Thalia zdawała sobie sprawę, że była w potrzasku: ze zbliżającym się ku niej potężnym wilkiem z jednej strony oraz z rozlanym szeroko bagnem z drugiej, musiała zdecydować, która z przeszkód niosła za sobą mniejsze zagrożenie. Odwróciwszy się w stronę mokradła, skierowała różdżkę na jego czarną powierzchnię, ale drżące dłonie i krążący w żyłach strach utrudniały skupienie myśli i ukształtowanie wody wedle woli czarownicy. Pierwszy z czarów wzniecił zaledwie niewielką falę, drugi zadziałał lepiej - zmuszając czarne jeziorko do cofnięcia się o parę metrów, odsłaniając miękkie, bagniste dno. Thalia, z miejsca, w którym stała, nie widziała jednak, gdzie mokradła się kończyły - drugi brzeg, jeśli istniał, ginął w nocnym półmroku, kryjąc się pomiędzy rosnącymi jakieś kilkanaście metrów od niej drzewami.
Skupienie uwagi Thalii na zaklęciu dało czas na reakcję Garfieldowi; pierwszy z czarów pozwolił mu na przyspieszenie ruchów, a niewielki prześwit był w stanie pokonać zaledwie w paru susach. Szarpnięcie kobiety za ramiona wytrąciło ją z odrętwienia, i nieistotne, czy zdołała się wyrwać z uścisku czy też nie - to jeśli obróciła się w stronę lasu, nigdzie nie dostrzegła już warczącego wilkołaka. Zamiast tego przed nią stał Garfield, jej przyjaciel. Skronie lekko pulsowały jej bólem.
Wzniecona przez Thalię fala, gdy opadła, nie pozwoliła mokradłu na zupełnie uspokojenie się; wcześniej nieruchome wody zaczęły się marszczyć, a zmarszczki - rozchodzić okręgami od środka, zupełnie jakby ktoś wrzucił tam nieduży kamień.
Ze względu na to, że od czwartku nie będę mieć dostępu do komputera, a jutro prawdopodobnie nie zdążę napisać całego posta podsumowującego - termin w tej kolejce zostaje przedłużony do niedzieli (25.09) włącznie. W tym czasie możecie napisać tyle postów, ile potrzebujecie; każdy z was może - jeśli chce - wykonać też dodatkową akcję angażującą.
To była nagła myśl. Jednak okazało się, że myślę trochę. Coraz mocniej potrafiąc się skupić. Odnaleźć rzeczy, choć serce nadal obijało mi się okropnie w klatce piersiowej. Ale z nim, łatwiej było się nie poddawać. Zwłaszcza, kiedy w głowie dalej obijały mi się słowa, którymi mnie wyciągnął.
Nie umrę. Nie przy nim. Musieliśmy tylko znaleźć wyjście. Uciec. Choć moja dusza wiedziała, że ratowałam się ucieczką tylko w ostateczności. Ale temu, temu nie mogłam się przeciwstawić przecież. Prawda? Emocje mieszały się we mnie, popadałam ze skrajności w skrajność w jednej sekundzie wierząc w innej wątpiąc, czy wybrałam dobrze podążając za głosem? Jedno było dla mnie pewne. Ciepło, które roztaczał, zapach koni i stajni, który niósł na sobie i bijące drugie serce. Byliśmy w tym razem. Musieliśmy tylko znaleźć drogę oświetloną światłami, znaleźć odpowiedzi i sposób, by przemknąć przez las, który zdawał się skrywać w sobie więcej magii niż każdy w którym byłam dotąd. Nie chciałam, żeby zatrzymywał coś dla siebie. Na głos, myślało się lepiej. Wszystko niewyraźnie zaczynało się składać - więc zaryzykowałam. Gdyby nam uwierzyły, nas wysłuchały - jak absurdalnie to nie brzmiało i mogło jedynie być opcją w mojej głowie - może by nam pomogły. Wskazały drogę. Bezpieczną drogę. która wyprowadzi nas z tego przeklętego miejsca.
Więc po prostu zaczęłam mówić - krzyczeć tak właściwie - próbując porozumieć się z próchnem. Świetnie, Neala. Gdyby Londyn nie był w rękach potworów jutro by cię zamknęli w Mungu. Ale przerażenie, strach, może chociaż jakaś nikła wizja nadziei - pomocy - sprawiła, że uznałam tą absurdalną myśl za wartą spróbowania.
I przeliczyłam się strasznie.
Ciało odchyliło się samo, wcześniej puszczając Jamesa. Poczułam chłód, który mnie owinął. Zdawał się prawie namacalny. Zapach i bicie serca zastąpił świst gałęzi i zapach lasu. Serce zabiło mi mocniej, ścisnęło się w panice i strachu. Razem, zostało tylko wcześniej wypowiedzianym słowem.
Dłonie zamortyzowały upadek. Poczułam w nich ból, ale mocniej bolała mnie moja własna naiwność. Choć niczego bardziej nie chciałam niż uwierzyć w jego słowa to właśnie boleśnie uświadamiałam sobie, że nie był niczym więcej ponad tym. Wyjątkowa! Jeszcze czego. Zacisnęłam usta w złości. Byłam jedynie szalona. Łzy zakręciły mi się w oczach. Zmamiona ciepłym słowem. Zapewnieniem uwierzyłam. Zabrałam nas tutaj… na śmierć? Pokręciłam głową słysząc świst nad głową. Głośny, szybki. Gdyby mnie dosięgła, mogłabym umrzeć - byłam tego prawie pewna.
Obiecała. Obiecała pomóc, a teraz tutaj, na dole, wbijając nieświadomie palce w leśną ściółkę, przesuwając paznokcie kiedy zaciskałam obolałe dłonie czułam się samotna. Oszukana. Złość zaczynała tlić się we mnie. Ale nie powoli. Ona zawsze wybuchła we mnie jak ogień. Zamknęłam oczy wykrzywiając usta. Pochylając głowę, kiedy gałąź się cofała, czując jej dotyk na plecach. - OBIECAŁAŚ ŻE POMOŻESZ! - krzyknęłam do niej z pretensją w głosie nie patrząc, nie myśląc, poddając się ściśniętemu strachem i złością sercu. Pełne wyrzutu słowa rozlały się wokół. Zaciskałam powieki biorąc spazmatyczne wdechy.
Jesteś sama, Neala. Już od jakiegoś czasu, wiesz to dobrze. Ze sobą też nie od dziś rozmawiasz. Przyprowadziłaś go tutaj. Ty właśnie. Nie może tutaj zginąć przez ciebie.
Myśli nie zwalniały swojego tempa, kiedy nie poruszałam ciała, zaciskając mocniej dłonie, zgarniając leśną ściółkę, unosząc jednak głowę, otwierając oczy, próbując przyzwyczaić się na nowo do ciemności - opanować szaleńcze bicie serca. Brwi mi się zmarszczyły w złości. - JIM?! - krzyknęłam, rozglądając się, próbując zorientować w terenie. Odnaleźć punkty. - ŻYJĘ! - oznajmiłam odkrywczo, ale to nieważne. Nieważne. Powoli orientowałam się. Wzięłam wdech. Coś tam wcześniej widziałam, w mokradle. Coś co się lśniło. Światło, było na północy. Przeczucie? Mówiło, żeby to sprawdzić. - Jestem… Jestem… taka wściekła że prędzej UMRĘ niż dam się ZABIĆ! B-Boję się. - oznajmiłam mu w irracjonalne potrzebie wyrzucenia kotłujących się wewnątrz myśli. W głowie dźwięczał jednak wyraźnie strach. Poruszał zgłoskami, gasił je czasem. Nie byłam pewna jak te dwa uczucia mogły się ze sobą połączyć. Jak mogły się przeplatać. Zdawało mi się, że zaraz serce eksploduje mi z przerażenia, ale jednocześnie rozgrzewał je wyraźny ogień złości. Pochyliłam głowę chcąc się podnieść i zamarłam. Czułam ją, czułam dokładnie, ale dłonie niknęły w czarnej nicości. Odepchnęłam się gwałtownie, zbyt gwałtownie. Upadłam do tyłu. Mimowolnie jak rak cofając się kilka kroków. Raniąc poranione już dłonie. Chaotycznie zebrałam się do pionu. -Potrzebuję… Bagna! - oznajmiłam zaczynając iść. Zaciskając dłoń na różdżce. Serce mi drżało, ręce też. Lumos nadal nieśmiało świeciło z różdżki. - Bagna, Jim! - krzyknęłam raz jeszcze próbując znaleźć miejsce czystego prostego lotu w wybraną stronę. W końcu coś do mnie dotarło. Byłam czarodziejem. TEŻ MIAŁAM MAGIĘ. - Te za drzewem! Muszę je sprawdzić! - dodałam jeszcze, próbując znaleźć prostą ścieżkę. - Spróbuję Ascendio. - zapowiedziałam mu, mimo wszystko nie działając bez niego. Nie chcąc, nie mogąc. Kiedy była choć sekunda, chciałam by mógł decydować razem ze mną. Ale ta zaczynała się kończyć. - Jimmy… - z moich ust wypadło teraz już prawie w całości zabarwione niepokojem imię.
Co mówił Brendan, Neala?
| będę jeszcze pisać
Nie umrę. Nie przy nim. Musieliśmy tylko znaleźć wyjście. Uciec. Choć moja dusza wiedziała, że ratowałam się ucieczką tylko w ostateczności. Ale temu, temu nie mogłam się przeciwstawić przecież. Prawda? Emocje mieszały się we mnie, popadałam ze skrajności w skrajność w jednej sekundzie wierząc w innej wątpiąc, czy wybrałam dobrze podążając za głosem? Jedno było dla mnie pewne. Ciepło, które roztaczał, zapach koni i stajni, który niósł na sobie i bijące drugie serce. Byliśmy w tym razem. Musieliśmy tylko znaleźć drogę oświetloną światłami, znaleźć odpowiedzi i sposób, by przemknąć przez las, który zdawał się skrywać w sobie więcej magii niż każdy w którym byłam dotąd. Nie chciałam, żeby zatrzymywał coś dla siebie. Na głos, myślało się lepiej. Wszystko niewyraźnie zaczynało się składać - więc zaryzykowałam. Gdyby nam uwierzyły, nas wysłuchały - jak absurdalnie to nie brzmiało i mogło jedynie być opcją w mojej głowie - może by nam pomogły. Wskazały drogę. Bezpieczną drogę. która wyprowadzi nas z tego przeklętego miejsca.
Więc po prostu zaczęłam mówić - krzyczeć tak właściwie - próbując porozumieć się z próchnem. Świetnie, Neala. Gdyby Londyn nie był w rękach potworów jutro by cię zamknęli w Mungu. Ale przerażenie, strach, może chociaż jakaś nikła wizja nadziei - pomocy - sprawiła, że uznałam tą absurdalną myśl za wartą spróbowania.
I przeliczyłam się strasznie.
Ciało odchyliło się samo, wcześniej puszczając Jamesa. Poczułam chłód, który mnie owinął. Zdawał się prawie namacalny. Zapach i bicie serca zastąpił świst gałęzi i zapach lasu. Serce zabiło mi mocniej, ścisnęło się w panice i strachu. Razem, zostało tylko wcześniej wypowiedzianym słowem.
Dłonie zamortyzowały upadek. Poczułam w nich ból, ale mocniej bolała mnie moja własna naiwność. Choć niczego bardziej nie chciałam niż uwierzyć w jego słowa to właśnie boleśnie uświadamiałam sobie, że nie był niczym więcej ponad tym. Wyjątkowa! Jeszcze czego. Zacisnęłam usta w złości. Byłam jedynie szalona. Łzy zakręciły mi się w oczach. Zmamiona ciepłym słowem. Zapewnieniem uwierzyłam. Zabrałam nas tutaj… na śmierć? Pokręciłam głową słysząc świst nad głową. Głośny, szybki. Gdyby mnie dosięgła, mogłabym umrzeć - byłam tego prawie pewna.
Obiecała. Obiecała pomóc, a teraz tutaj, na dole, wbijając nieświadomie palce w leśną ściółkę, przesuwając paznokcie kiedy zaciskałam obolałe dłonie czułam się samotna. Oszukana. Złość zaczynała tlić się we mnie. Ale nie powoli. Ona zawsze wybuchła we mnie jak ogień. Zamknęłam oczy wykrzywiając usta. Pochylając głowę, kiedy gałąź się cofała, czując jej dotyk na plecach. - OBIECAŁAŚ ŻE POMOŻESZ! - krzyknęłam do niej z pretensją w głosie nie patrząc, nie myśląc, poddając się ściśniętemu strachem i złością sercu. Pełne wyrzutu słowa rozlały się wokół. Zaciskałam powieki biorąc spazmatyczne wdechy.
Jesteś sama, Neala. Już od jakiegoś czasu, wiesz to dobrze. Ze sobą też nie od dziś rozmawiasz. Przyprowadziłaś go tutaj. Ty właśnie. Nie może tutaj zginąć przez ciebie.
Myśli nie zwalniały swojego tempa, kiedy nie poruszałam ciała, zaciskając mocniej dłonie, zgarniając leśną ściółkę, unosząc jednak głowę, otwierając oczy, próbując przyzwyczaić się na nowo do ciemności - opanować szaleńcze bicie serca. Brwi mi się zmarszczyły w złości. - JIM?! - krzyknęłam, rozglądając się, próbując zorientować w terenie. Odnaleźć punkty. - ŻYJĘ! - oznajmiłam odkrywczo, ale to nieważne. Nieważne. Powoli orientowałam się. Wzięłam wdech. Coś tam wcześniej widziałam, w mokradle. Coś co się lśniło. Światło, było na północy. Przeczucie? Mówiło, żeby to sprawdzić. - Jestem… Jestem… taka wściekła że prędzej UMRĘ niż dam się ZABIĆ! B-Boję się. - oznajmiłam mu w irracjonalne potrzebie wyrzucenia kotłujących się wewnątrz myśli. W głowie dźwięczał jednak wyraźnie strach. Poruszał zgłoskami, gasił je czasem. Nie byłam pewna jak te dwa uczucia mogły się ze sobą połączyć. Jak mogły się przeplatać. Zdawało mi się, że zaraz serce eksploduje mi z przerażenia, ale jednocześnie rozgrzewał je wyraźny ogień złości. Pochyliłam głowę chcąc się podnieść i zamarłam. Czułam ją, czułam dokładnie, ale dłonie niknęły w czarnej nicości. Odepchnęłam się gwałtownie, zbyt gwałtownie. Upadłam do tyłu. Mimowolnie jak rak cofając się kilka kroków. Raniąc poranione już dłonie. Chaotycznie zebrałam się do pionu. -Potrzebuję… Bagna! - oznajmiłam zaczynając iść. Zaciskając dłoń na różdżce. Serce mi drżało, ręce też. Lumos nadal nieśmiało świeciło z różdżki. - Bagna, Jim! - krzyknęłam raz jeszcze próbując znaleźć miejsce czystego prostego lotu w wybraną stronę. W końcu coś do mnie dotarło. Byłam czarodziejem. TEŻ MIAŁAM MAGIĘ. - Te za drzewem! Muszę je sprawdzić! - dodałam jeszcze, próbując znaleźć prostą ścieżkę. - Spróbuję Ascendio. - zapowiedziałam mu, mimo wszystko nie działając bez niego. Nie chcąc, nie mogąc. Kiedy była choć sekunda, chciałam by mógł decydować razem ze mną. Ale ta zaczynała się kończyć. - Jimmy… - z moich ust wypadło teraz już prawie w całości zabarwione niepokojem imię.
Co mówił Brendan, Neala?
| będę jeszcze pisać
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Bagna Brenyn
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire