Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Bagna Brenyn
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Bagna Brenyn
Bagna Brenyn znajdują się w północnej części hrabstwa, na terenie Forest of Bowland – oraz w bliskim sąsiedztwie wioski o tej samej nazwie. Składa się na nie kilkanaście kilometrów kwadratowych wyjątkowo zdradliwych, leśnych mokradeł, których znakiem rozpoznawczym jest barwa: zacienione splecionymi gęsto gałęziami, głębokie jeziorka, wydają się być zupełnie czarne, nie licząc pojawiających się od czasu do czasu nad powierzchnią błędnych ogników.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
Świetliste lampiony i jasne wiązki zaklęć na chwile rozproszyły otaczający mrok oraz przepłoszyły utkane z cienia węże. Również przerażający, olbrzymi potwór, ugodzony przez jasnowłosego czarodzieja zawył, co wyraźnie sugerowało, że ich wrogowie nie są niepokonani i posiadają jakieś słabe strony. Rigel niestety nie miał czasu, żeby skupić się na analizie toczącej się potyczki… ani też sił. Ich resztki przeznaczył na ochronę wycofujących się do chaty ludzi. Wiedział, że węże odstąpiły, lecz wciąż tam były - ukryte i czekające na chwilę nieuwagi, by zaatakować. Mężczyzna mocniej zacisnął ubłocone, poranione dłonie na trzonku miotły. Zniknęło uczucie zażenowania - ten pojazd był obecnie jego jedyną bronią.
Powoli, krok za krokiem odstępował w stronę chaty. Światło, wylewające się z niej na zewnątrz pozwalało sądzić, że już, tuż obok jest w końcu bezpieczne miejsce, w którym można się ukryć przed otaczającym koszmarem. Miejsce, pachnące ogniem, ciepłym drewnem, a nie krwią, zgniłymi liśćmi i błotem. Było już tak blisko, że, niewiele myśląc, Black poszedł w ślady osoby, która uratowała mu życie i skierował się w stronę wejścia do chaty.
Powoli, krok za krokiem odstępował w stronę chaty. Światło, wylewające się z niej na zewnątrz pozwalało sądzić, że już, tuż obok jest w końcu bezpieczne miejsce, w którym można się ukryć przed otaczającym koszmarem. Miejsce, pachnące ogniem, ciepłym drewnem, a nie krwią, zgniłymi liśćmi i błotem. Było już tak blisko, że, niewiele myśląc, Black poszedł w ślady osoby, która uratowała mu życie i skierował się w stronę wejścia do chaty.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Nadal zdawało mi się że słyszę dudniące mi w piersi serce ściskane przerażeniem, kiedy docierała do mnie świadomość tego, co się stało. Tego, co zrobiłam. Na co się zgodziłam, kiedy przecięłam dłoń mieszając krew z wodą w kotle. Czułam łzy ściskające mi gardło, choć musiało to być bardziej wspomnieniem danych odczuć niż prawdą, prawda? Straciłam kontrolę i było to brutalną prawdą. Kontrolę nad sobą samą, nad własnym ciałem. Stało się coś, czego nigdy nawet nie brałam pod uwagę. Dławiłam się strachem. Nawet, jeśli tylko mentalnie. Każde z zadanych pytań, próśb pozostało bez odpowiedzi. Nie odbiło się żadnym echem słów Brenyn, która zajmowała się czym innym. Widziałam jak się przemieszczam, choć nie chciałam zrobić nawet kroku. Widziałam jak otwiera szafkę. Jak wyciąga z niej rzeczy. Poczułam też zapach mieszanki, kiedy rozwinęła worek. Znałam ją? Zmarszczyłam brwi lekko - zmarszczyłabym bardziej gdybym mogła. Ale ta myśl, znajomy zapach pociągnęła mnie za sobą, dalej, do miejsca którego nie znałam. Które widziałam pierwszy raz.
Zamrugałam kilka razy dostrzegając młodego mężczyznę. Był piękny - przystojny chyba należało powiedzieć bardziej. Trochę wychodził poza kolory natury, zdawał mi się przypominać noc. Wyglądał jak żywo wyjęty z opisów romantycznych powieści. Na nim skupiłam swój wzrok nie potrafiąc oderwać spojrzenia nie będąc pewna powód, które trzymały moje oczy w uwięzi. Ale dłonie przesunęły się, odbierając kwiaty w których zanurzyłam nos, których zapachem zaciągnęłam się biorąc wdech w płuca. Lubiłam ich zapach, moc którą potrafiły nieść, piękno którym były.
Moja ręka wyciągnęła się - choć spokojniej, swobodniej, nie tak gwałtownie jak miałam to w zwyczaju. Nie tak, jak w nagłym porywie emocji która targnęła moim ciałem złapałam kiedyś Jamesa. Chyba bardziej w sposób, o którym opowiadała Celine, choć do końca nie umiałam tego zrobić. Teraz właśnie to zrobiłam. Delikatnie, ale pewnie, pociągając, może zapraszając nawet bo chwilę później byliśmy już w chacie. Razem. We dwójkę. Sam na sam. Uświadomiłam sobie nagle. Dostrzegłam różnice a jednocześnie nie widziałam ich wcale. Śmiech wypadł z moich ust, razem z kolejnym gestem i zdaniem. Choć nie byłam pewna, czy tak prowokacyjne pytanie kiedykolwiek przeszłoby mi przez usta. Nie umiałam tak, wabiąco, filturenie nawet. Tęczówki pozostawały na nim, kiedy wycofywałam się z książką nie spoglądając nawet na nią. Jaki miała tytuł? Chciałam wiedzieć kiedy kładłam ją na ziemię wsuwając pod łóżko. Kolejne słowa, kolejne kroki, serce zabiło mi jakoś szaleńczo bardziej. Wiedziałam co zamierzam, choć znów - czy ja naprawdę byłabym w stanie. Ale… chciałam tego. Pięty oderwały się od podłoża, a wzrok skupił na wargach, jeszcze tylko chwila, jeszcze tylko…
Głośny wyraźny sprzeciw był jak uderzenie obuchem w głowę. Wyrwało mnie z miejsca w którym byłam. Oddychałam ciężko z dudniącym sercem przestając się już zastanawiać nad tym, czy czuję to naprawdę, czy tylko mi się wydaje.
Znów byłam w chacie. Gdzieś na obrzeżach świadomości wyłapując, że to było pierwsze słowo, które wypowiedziała odkąd przejęła kontrolę.
- KTO TO? - chciałam wiedzieć jeszcze żyjąca w historii. Żałująca trochę nawet, że mi przerwała. Skoro nic miało już na mnie nie czekać, mogłam chociaż we wspomnieniach kogoś doznać smaku pocałunku. Chciałam tam wrócić w niewyjaśnionej potrzebie odkrycia tego przed całkowitym zniknięciem. Mogłam zniknąć całkiem? Czy na zawsze miałam pozostać już głosem w jej głowie i moim ciele?
Ale nagle to pytanie przestało mieć sens, kiedy dostrzegłam go w wejściu. Praktycznie gdzieś ostatkiem świadomości rejestrując obok niego Thalię. Gdybym miała ciało, byłabym już obok. Potrzebował pomocy. Nie wiedziałam co się stało, ale nic dobrego. Coś wystawało mu z klatki krew rosiła koszulę i nagle zmroziła myśl, że to wszystko - dosłownie wszystko było moją winą na pewno. Krzyk Brenyn, kolejny, wprawił mnie w drgnięcie. Zachciało mi się płakać. Jeszcze bardziej gdy z ust Jamesa wypadło jedno krótkie stwierdzenie. I nawet na to nie mogłam sobie pozwolić, na moc oczyszczających łez. Co ja zrobiłam najlepszego? Słuchałam padając słów, znajomego dźwięku, jednocześnie czując ulgę i bezbrzeżne przerażenie - a może znów, jedynie wyobrażając je sobie tak dobrze. Był tu, znów obok. Ale zdawał się ledwie trzymać, czy naprawdę mogliśmy wyjść z tego?
Razem.
- Uratuj go. - pomyślałam znów, ale nie byłam pewna, czy liczę na odpowiedź. - Albo mi pozwól. - korzystała z mojego ciała. Mogłam przecież zrobić cokolwiek. Rzucić zaklęcie. Uśmierzyć ból. Czy na pewno byłam w stanie? Nic już nie należało do mnie, poza myślą. Ale czy na pewno? Czy to tak było, czy nie mogłam spróbować odebrać tego co moje, skoro nie dawała żadnych odpowiedzi, przeganiała mnie ze wspomnień? Potrzebowałam czasu, skupienia, a to ona zdawała się sprawować większą kontrolę. Przytłaczać mnie. A może zwyczajnie ja wycofałam się od nieznanego. A co mówił Brendan? Co nakazywała moja dusza? Nie poddać się i walczyć o to, co było ważne. A on. On taki był dla mnie.
I kiedy beznadziejność objęła mnie wokół wtedy sobie o nim przypomniałam. O kamieniu, który spoczywał w mojej torbie. Krysztale nucącym melodie. Feniksy miały moc. Może… może ten kamień też miał. Czemu nie opowiedziałam mu o nim wcześniej? Chciałam, ale w nadmiarze rzeczy i zdarzeń żadna chwila nie była odpowiednia - dobra. Teraz pozostawało mi wierzyć, że znajdzie sposób by zadziałał, pomógł mu właśnie o ile ja znajdę siłę by wrócić za ster siebie samej.
Nigdy nie sądziłam, że powrót we własną stronę może mieć znaczenie tak dosadne. Ale musiałam spróbować. Nie tylko powinnam. Musiałam. Bo to nie mógł być koniec. Musiałam powiedzieć mu o tym jak zdenerwował mnie wierutnie, jak zachował się jak pacan i jak nie wybaczę mu tego przez najbliższe od pół do tygodnia. Dlatego skupiłam się tylko na tym jednym. Na krysztale w torbie. Na tym, by oderwać lewą, krwawiącą rękę i włożyć ją do kieszeni z której wyciągnę go i skieruję w jego stronę.
- Użyj go! Użyj go! Użyj go! - krzyczały moje myśli najmocniej jak tylko mogłam, jakbym w płuca (gdybym je miała) nabrałam tyle powietrza że dekady mogłabym spędzić na dnie morza, chcą zmusić też wargi do wypowiedzenia tych słów.
Odsuń się Brenyn, albo mi pomóż. Jeśli nie chcesz rozmawiać i działać jak partnerzy idziemy na wojnę.
Postanowiłam to. Podjęłam decyzję. Uratuję go.
| próbuję przekazać Jamesowi biały kryształ
Zamrugałam kilka razy dostrzegając młodego mężczyznę. Był piękny - przystojny chyba należało powiedzieć bardziej. Trochę wychodził poza kolory natury, zdawał mi się przypominać noc. Wyglądał jak żywo wyjęty z opisów romantycznych powieści. Na nim skupiłam swój wzrok nie potrafiąc oderwać spojrzenia nie będąc pewna powód, które trzymały moje oczy w uwięzi. Ale dłonie przesunęły się, odbierając kwiaty w których zanurzyłam nos, których zapachem zaciągnęłam się biorąc wdech w płuca. Lubiłam ich zapach, moc którą potrafiły nieść, piękno którym były.
Moja ręka wyciągnęła się - choć spokojniej, swobodniej, nie tak gwałtownie jak miałam to w zwyczaju. Nie tak, jak w nagłym porywie emocji która targnęła moim ciałem złapałam kiedyś Jamesa. Chyba bardziej w sposób, o którym opowiadała Celine, choć do końca nie umiałam tego zrobić. Teraz właśnie to zrobiłam. Delikatnie, ale pewnie, pociągając, może zapraszając nawet bo chwilę później byliśmy już w chacie. Razem. We dwójkę. Sam na sam. Uświadomiłam sobie nagle. Dostrzegłam różnice a jednocześnie nie widziałam ich wcale. Śmiech wypadł z moich ust, razem z kolejnym gestem i zdaniem. Choć nie byłam pewna, czy tak prowokacyjne pytanie kiedykolwiek przeszłoby mi przez usta. Nie umiałam tak, wabiąco, filturenie nawet. Tęczówki pozostawały na nim, kiedy wycofywałam się z książką nie spoglądając nawet na nią. Jaki miała tytuł? Chciałam wiedzieć kiedy kładłam ją na ziemię wsuwając pod łóżko. Kolejne słowa, kolejne kroki, serce zabiło mi jakoś szaleńczo bardziej. Wiedziałam co zamierzam, choć znów - czy ja naprawdę byłabym w stanie. Ale… chciałam tego. Pięty oderwały się od podłoża, a wzrok skupił na wargach, jeszcze tylko chwila, jeszcze tylko…
Głośny wyraźny sprzeciw był jak uderzenie obuchem w głowę. Wyrwało mnie z miejsca w którym byłam. Oddychałam ciężko z dudniącym sercem przestając się już zastanawiać nad tym, czy czuję to naprawdę, czy tylko mi się wydaje.
Znów byłam w chacie. Gdzieś na obrzeżach świadomości wyłapując, że to było pierwsze słowo, które wypowiedziała odkąd przejęła kontrolę.
- KTO TO? - chciałam wiedzieć jeszcze żyjąca w historii. Żałująca trochę nawet, że mi przerwała. Skoro nic miało już na mnie nie czekać, mogłam chociaż we wspomnieniach kogoś doznać smaku pocałunku. Chciałam tam wrócić w niewyjaśnionej potrzebie odkrycia tego przed całkowitym zniknięciem. Mogłam zniknąć całkiem? Czy na zawsze miałam pozostać już głosem w jej głowie i moim ciele?
Ale nagle to pytanie przestało mieć sens, kiedy dostrzegłam go w wejściu. Praktycznie gdzieś ostatkiem świadomości rejestrując obok niego Thalię. Gdybym miała ciało, byłabym już obok. Potrzebował pomocy. Nie wiedziałam co się stało, ale nic dobrego. Coś wystawało mu z klatki krew rosiła koszulę i nagle zmroziła myśl, że to wszystko - dosłownie wszystko było moją winą na pewno. Krzyk Brenyn, kolejny, wprawił mnie w drgnięcie. Zachciało mi się płakać. Jeszcze bardziej gdy z ust Jamesa wypadło jedno krótkie stwierdzenie. I nawet na to nie mogłam sobie pozwolić, na moc oczyszczających łez. Co ja zrobiłam najlepszego? Słuchałam padając słów, znajomego dźwięku, jednocześnie czując ulgę i bezbrzeżne przerażenie - a może znów, jedynie wyobrażając je sobie tak dobrze. Był tu, znów obok. Ale zdawał się ledwie trzymać, czy naprawdę mogliśmy wyjść z tego?
Razem.
- Uratuj go. - pomyślałam znów, ale nie byłam pewna, czy liczę na odpowiedź. - Albo mi pozwól. - korzystała z mojego ciała. Mogłam przecież zrobić cokolwiek. Rzucić zaklęcie. Uśmierzyć ból. Czy na pewno byłam w stanie? Nic już nie należało do mnie, poza myślą. Ale czy na pewno? Czy to tak było, czy nie mogłam spróbować odebrać tego co moje, skoro nie dawała żadnych odpowiedzi, przeganiała mnie ze wspomnień? Potrzebowałam czasu, skupienia, a to ona zdawała się sprawować większą kontrolę. Przytłaczać mnie. A może zwyczajnie ja wycofałam się od nieznanego. A co mówił Brendan? Co nakazywała moja dusza? Nie poddać się i walczyć o to, co było ważne. A on. On taki był dla mnie.
I kiedy beznadziejność objęła mnie wokół wtedy sobie o nim przypomniałam. O kamieniu, który spoczywał w mojej torbie. Krysztale nucącym melodie. Feniksy miały moc. Może… może ten kamień też miał. Czemu nie opowiedziałam mu o nim wcześniej? Chciałam, ale w nadmiarze rzeczy i zdarzeń żadna chwila nie była odpowiednia - dobra. Teraz pozostawało mi wierzyć, że znajdzie sposób by zadziałał, pomógł mu właśnie o ile ja znajdę siłę by wrócić za ster siebie samej.
Nigdy nie sądziłam, że powrót we własną stronę może mieć znaczenie tak dosadne. Ale musiałam spróbować. Nie tylko powinnam. Musiałam. Bo to nie mógł być koniec. Musiałam powiedzieć mu o tym jak zdenerwował mnie wierutnie, jak zachował się jak pacan i jak nie wybaczę mu tego przez najbliższe od pół do tygodnia. Dlatego skupiłam się tylko na tym jednym. Na krysztale w torbie. Na tym, by oderwać lewą, krwawiącą rękę i włożyć ją do kieszeni z której wyciągnę go i skieruję w jego stronę.
- Użyj go! Użyj go! Użyj go! - krzyczały moje myśli najmocniej jak tylko mogłam, jakbym w płuca (gdybym je miała) nabrałam tyle powietrza że dekady mogłabym spędzić na dnie morza, chcą zmusić też wargi do wypowiedzenia tych słów.
Odsuń się Brenyn, albo mi pomóż. Jeśli nie chcesz rozmawiać i działać jak partnerzy idziemy na wojnę.
Postanowiłam to. Podjęłam decyzję. Uratuję go.
| próbuję przekazać Jamesowi biały kryształ
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Drzwi otworzyły się, pozwalając jej również wejść do środka. W pierwszej chwili zmiana otoczenia wydawała się niemal drastyczna – z ciemnego, brudnego lasu gdzie jeszcze przed chwilą niemal walczyła o życie do chaty, która jak na miejsce zamieszkałe przez…kogoś kogo nigdzie nie było, bo rudowłosa dziewczyna zdecydowanie nie pomieszkiwała tu w wolnym czasie, było całkiem czyste, schludne, tak bardzo nie pasujące do kapiącej z rany mieszanki cienia i chyba czegoś jeszcze, do oparzeń, sinej skóry, bijących serc i krwi wypełnionej adrenaliną, teraz schodzącej ale wciąż obecnej, tej przestrzeni, w której każdy ale to każdy wydawał się niemal obcy, jak wyjęty z jakiejś innej opowieści.
- Co tu robisz? – To nie było pytanie z zaskoczenia, raczej poszukiwanie odpowiedzi na to, czy dziewczyna wiedziała co dokładnie robi, czy ją coś ogarnęło. Może postradała rozum, może wypiła bądź zjadła coś, co mogło na nią wpłynąć. Nie miała pojęcia, nie chciała chyba wnikać, ale coś robiła jakby jednak stała za tym jakaś intencja. Może jeżeli dojdzie do zmysłów, przynajmniej częściowo, powie im, co dalej będą mogli zrobić? Zignorowała krzyk, nie wiedząc, jak się do niego odnieść, do kogo był skierowany, bo wychodzenie na zewnątrz było życzeniem śmierci.
- Nie traktuj mnie jak błota, stoję obok. – Może w innej sytuacji by jakoś bardziej reagowała na to wszystko, gwałtowniej bądź powiedziałby coś więcej, ale nie miała ani siły ani zdrowia. Skoro jednak już tu stała, traktowanie jej jako przypadkowej wycieraczki o której można mówić było jakby jej tu nie było. W końcu jeżeli miała tu być i coś zrobić, to chyba też chciałaby w tym jakoś uczestniczyć, a nie robić za ozdobę w pomieszczeniu. – Nic nie zniknęło. – Cienie od tak nie znikały, nawet jeżeli udało się je rozproszyć. Nie mówiąc już o wielkim potworze, który na pewno nie postanowił sobie uciąć drzemki na boku, albo pooglądać wyjątkowo barwne gwiazdy.
- Coś ci na umysł padło?! – Fala oburzenia przyszła na propozycję zamknięcia drzwi, tak jakby już właśnie zadecydował, że to on powinien tu zostać…bo sobie tak najwyraźniej kwestię zinterpretował, cokolwiek albo ktokolwiek wołał do nich, aby się wynieśli. Może to ta dziewczyna, może coś innego, ale raczej nie była aż tak skupiona na rytuale aby w ogóle ich zignorować, mieszając sobie w kotle jakby rozważała kolejne dodatki do potrawki. A chłopak…może rzeczywiście coś mu się stało, uderzył się w głowę… - To nie czas się chojraczyć przed dziewczyną jak już sobie wbiegłeś do bezpiecznego miejsca, nie będziemy im zamykać drzwi. – Czuła, że mogła nie mieć wielkich szans, ale zamierzała walczyć, aby drzwi pozostawały jak najdłużej otwarte i aby jak najwięcej osób mogło wejść. Obserwowała, co zamierza dziewczyna, ale gołąbki wydawały się zwracać uwagę jedynie na siebie i równie dobrze wąż z cienia mógłby sobie ją smacznie chrupać, dlatego zwróciła się już w kierunku drzwi, wyciągając dłoń za drzwi i mając nadzieję, że zdoła chwycić pierwszą osobę, która będzie się znajdować w pobliżu i bezpiecznie ją wciągnąć.
- Co tu robisz? – To nie było pytanie z zaskoczenia, raczej poszukiwanie odpowiedzi na to, czy dziewczyna wiedziała co dokładnie robi, czy ją coś ogarnęło. Może postradała rozum, może wypiła bądź zjadła coś, co mogło na nią wpłynąć. Nie miała pojęcia, nie chciała chyba wnikać, ale coś robiła jakby jednak stała za tym jakaś intencja. Może jeżeli dojdzie do zmysłów, przynajmniej częściowo, powie im, co dalej będą mogli zrobić? Zignorowała krzyk, nie wiedząc, jak się do niego odnieść, do kogo był skierowany, bo wychodzenie na zewnątrz było życzeniem śmierci.
- Nie traktuj mnie jak błota, stoję obok. – Może w innej sytuacji by jakoś bardziej reagowała na to wszystko, gwałtowniej bądź powiedziałby coś więcej, ale nie miała ani siły ani zdrowia. Skoro jednak już tu stała, traktowanie jej jako przypadkowej wycieraczki o której można mówić było jakby jej tu nie było. W końcu jeżeli miała tu być i coś zrobić, to chyba też chciałaby w tym jakoś uczestniczyć, a nie robić za ozdobę w pomieszczeniu. – Nic nie zniknęło. – Cienie od tak nie znikały, nawet jeżeli udało się je rozproszyć. Nie mówiąc już o wielkim potworze, który na pewno nie postanowił sobie uciąć drzemki na boku, albo pooglądać wyjątkowo barwne gwiazdy.
- Coś ci na umysł padło?! – Fala oburzenia przyszła na propozycję zamknięcia drzwi, tak jakby już właśnie zadecydował, że to on powinien tu zostać…bo sobie tak najwyraźniej kwestię zinterpretował, cokolwiek albo ktokolwiek wołał do nich, aby się wynieśli. Może to ta dziewczyna, może coś innego, ale raczej nie była aż tak skupiona na rytuale aby w ogóle ich zignorować, mieszając sobie w kotle jakby rozważała kolejne dodatki do potrawki. A chłopak…może rzeczywiście coś mu się stało, uderzył się w głowę… - To nie czas się chojraczyć przed dziewczyną jak już sobie wbiegłeś do bezpiecznego miejsca, nie będziemy im zamykać drzwi. – Czuła, że mogła nie mieć wielkich szans, ale zamierzała walczyć, aby drzwi pozostawały jak najdłużej otwarte i aby jak najwięcej osób mogło wejść. Obserwowała, co zamierza dziewczyna, ale gołąbki wydawały się zwracać uwagę jedynie na siebie i równie dobrze wąż z cienia mógłby sobie ją smacznie chrupać, dlatego zwróciła się już w kierunku drzwi, wyciągając dłoń za drzwi i mając nadzieję, że zdoła chwycić pierwszą osobę, która będzie się znajdować w pobliżu i bezpiecznie ją wciągnąć.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przesuwaliście się w stronę wejścia do chaty, upatrując w niej ratunku – choć nie mogliście być pewni, czy drewniane ściany rzeczywiście osłonią was przed szalejącym na zewnątrz chaosem. Ukryty przed światem budynek mógł równie dobrze okazać się pułapką, miejscem, do którego nie dotrze żadna pomoc; a które prędzej czy później podda się gęstniejącej ciemności. Jaka była prawda – mieliście dowiedzieć się wkrótce.
James wpadł do środka jako pierwszy, tuż za sobą mając Thalię. Na obydwojgu wyczerpanie i odniesione obrażenia odcisnęły swoje piętno – koszula Jamesa, częściowo rozdarta wystającymi z klatki piersiowej kośćmi żeber, niemal już w całości przesiąknięta była krwią, przez cały czas obficie wypływającą z ran. Każdy oddech bolał, każdy ruch wiązał się z napięciem poranionych mięśni; zaklęcie rzucone przez Thalię nieco pomagało, ale chłopak zaczynał już czuć, że jego głowa robi się dziwnie lekka, obraz przed jego oczami falował; słabł z utraty krwi. Thalia nadal czuła pieczenie poparzonych nóg, a z przebitego kłami węża boku ciekło coś czarnego – barwiąc skórę i ubranie. Mięśnie rwały, każdy krok wiązał się z falą cierpienia wymuszającą sztywność ruchów, a nietypowy krwotok mógł budzić niepokój – przytępiony, być może, wiszącym w powietrzu napięciem.
Rhennard, wciąż trzymając w ramionach przerażonego chłopca, znajdował się zaraz za Thalią i Jamesem. Dostrzegając atakujące węże, wyciągnął różdżkę, żeby wznieść przed sobą i Harrym ochronną tarczę, ale błękitna, drżąca powłoka nie zdołała zatrzymać cienistych gadów. Ich łby przebiły protego maximę w ostatniej chwili, a ułamek sekundy później Rhennard poczuł ostry ból na wysokości prawego przedramienia. Zakrzywione kły zatopiły się w ciele, a chociaż z powstałych w ten sposób ran nie wypłynęła krew – to czarodziej widział, jak od dwóch okrągłych otworów zaczynają odchodzić czarne, pełznące pod skórą żyłki, wspinając się w górę ramienia i w dół – w stronę nadgarstka. Chłopiec obejmujący rękami szyję Rhennarda krzyknął – i ten krzyk wystarczył, by zorientować się, że Harry również został ukąszony, wąż wbił zęby w jego bok – tuż nad prawym biodrem.
Świetlista tarcza przywołana przez Laurence’a także rozpierzchła się pod naporem ataku gadów, czarodziej nie spostrzegł nawet, kiedy jeden z nich ukąsił go w lewe udo – poczuł jednak ostry, przeszywający ból, noga ugięła się pod nim na moment, mógł jednak wstać i ruszyć dalej w stronę chaty. Rana, zakryta materiałem spodni, pozostawała dla niego niewidoczna, nie widział więc żyłek rozprzestrzeniających się pod skórą, ale czuł jej mrowienie – i pieczenie, sięgające coraz dalej. W tym czasie Rigel, wymachując końcem miotły, zdołał odepchnąć od siebie jednego z gadów, ale było ich zbyt wiele, by walczyć z nimi w ten sposób. Rwący ból w okolicy nadgarstka zaciśniętej na rączce miotły ręki dał mu do zrozumienia, że któryś z węży zdołał go wyprzedzić; cofając się ku drzwiom potknął się – wpadając na Laurence’a, który wpadł na Rhennarda. Wszyscy czworo zachwialiście się, i z pewnością stalibyście się ofiarą kolejnego ataku, gdyby nie promieniujące blaskiem, naszpikowane kolcami lampiony, które – na rozkaz Jamesa – rzuciły się w sam środek kłębowiska gadów, sprawiając, że z powrotem zamieniły się w czarny dym – i dając wam czas potrzebny na wejście do chaty.
Millicenta – oślepiona bólem rozrywającym rozszczepione ciało i oszołomiona upadkiem, wciąż znajdowała się w największych tarapatach, ale pomimo zasnuwającej pole widzenia mgły – zdołała dostrzec jaśniejsze plamy, kule przesuwające się po polanie. Wiedziała, w którą stronę podążać, czołgając się po rozmokniętej ziemi poruszała się jednak nieznośnie powoli; niska pozycja pomogła opanować nieco zawroty głowy, zmniejszyła też ryzyko upadku, ale jednocześnie uniemożliwiała ucieczkę – a utkany z cienia stwór nie miał zamiaru wypuścić jej tak po prostu. Millicenta usłyszała za sobą ryk, gdy bestia – częściowo oślepiona – rzuciła się za nią w pogoń. Potrzebowała zaledwie trzech susów, żeby doskoczyć do czarownicy, szponiasta łapa przesunęła się po jej łydce, sekundy dzieliły ją od schwytania – ale wtedy stało się coś niezwykłego; jedno z drzew, które przez cały czas przesuwały się ku chacie, znalazło się tuż za cieniem, gruby konar otoczył go i uchwycił w pół, a ten – osłabiony zaklęciem rzuconym przez Laurence’a – zwyczajnie skruszał, popękał jak szkło; nierówne, czarne fragmenty spadły na ziemię, istota jeszcze się szarpała – ale nie mogła już rzucić się w pogoń za ofiarą, pozwalając Millicencie na doczołganie się do chaty i wsparcie o jej ściany, po omacku mogła dotrzeć do drzwi – które zatrzasnęły się zaraz za nią, jakby popchnięte podmuchem niewidzialnego wiatru.
Brenyn nie odpowiedziała na pytanie Neali, a przynajmniej – nie zrobiła tego świadomie, ale kiedy milczące kto to? rozległo się w jej umyśle, na powierzchnię pamięci was obu wypłynęło imię: Leander. Tylko tyle, w następnej sekundzie do środka chaty zaczęli wchodzić inni, James i Thalia jako pierwsi, później Rhennard z chłopcem w ramionach, Laurence, Rigel. Przez dłuższą chwilę nie pojawiał się nikt inny, Neala czuła jednak narastające zdenerwowanie istoty, która przejęła nad nią kontrolę. Dziewczyny, ducha? Zjawy? Wciąż nie mogła być pewna, jak ją nazwać, ale jej ruchy stały się szybsze, nerwowe. Początkowo nie odpowiadała ani na słowa Jamesa ani Thalii, a kiedy na nich spojrzała – jej oczy były obojętne, pozbawione rozeznania; zupełnie, jakby widziała ich po raz pierwszy w życiu – jakby nie miała pojęcia, kim byli. – Tak – odezwała się w końcu. – Zamknijcie drzwi – przytaknęła. Wszyscy usłyszeliście hałas na ganku, a później do środka weszła jeszcze Millicenta; ledwo powłócząc nogami, wyglądała, jakby przeżyła bliskie spotkanie ze śmiercią. Jej lewy bok był przesiąknięty krwią, makijaż wróżbitki rozmazał się; skórę i szaty znaczyły ślady błota, ale spod nich wystawała blada, prawie przezroczysta twarz.
Kończył wam się czas.
Ledwie drzwi zatrzasnęły się za Millicentą, ściany chaty zadrżały; przez zabite deskami okna nie mogliście widzieć, co działo się na zewnątrz, ale zaklęcie Jamesa, które pozbawiło jednego z potworów materialnego kształtu, musiało przestać działać – bo usłyszeliście jego ryk, niski, wściekły, docierający wprost do kości. Szepty w obcym języku znów stały się głośniejsze, ponad nie wybił się jednak głos Jamesa – śpiewającego wersy piosenki, którą wszyscy słyszeliście w trakcie przedstawienia.
Brenyn również ją usłyszała. Znieruchomiała, wpatrując się prosto w chłopaka, i w tym samym momencie Neala poczuła, że odzyskuje część kontroli. – Skąd znasz tę melodię? – zapytała dziewczyna, jej zakrwawiona dłoń – kierowana wolą Neali – sięgnęła do kieszeni, zaciskając palce na znajomym kształcie kryształu. Wysunęła go z ubrania, wyciągając rękę w stronę Jamesa; położony na otwartej dłoni, zalśnił w świetle ognia płonącego w palenisku, a później cicho – jakby ze środka – rozległ się śpiew feniksa. – Użyj go – powiedziała Neala. Szepty umilkły, odegnane na chwilę niosącą ukojenie melodią, a potem ucichło wszystko, zamarło jak na nieruchomej fotografii. Ściany chaty, kocioł, łóżko, wasi towarzysze, rozsypali się jak zdmuchnięty piasek, i wszyscy znaleźliście się w innym czasie, innym wspomnieniu – obserwując, jakby zza szarych oparów, inny dzień i inne wydarzenia.
Drzwi chaty były otwarte na oścież. Wnętrze z pewnością było to samo, ale w rogach brakowało pajęczyn, podłoga nie była zbutwiała, a w oknach próżno było szukać zasłaniających je desek. Na środku pomieszczenia stał kocioł, ten sam, który pamiętaliście; przy nim, wyraźnie się spiesząc, krzątała się młoda, na oko szesnastoletnia dziewczyna (Neala jej nie widziała – wciąż częściowo uwięziona, oglądała scenę jej oczami). Jasne włosy miała w nieładzie, luźne kosmyki wystawały z uplecionego w pośpiechu warkocza. Na zewnątrz – za oknami – toczyła się walka. Spoglądając w tamtym kierunku, ledwie byliście w stanie rozpoznać polanę, przez którą dopiero co przebiegliście. Otaczające ją drzewa nie były martwe ani poczerniałe, zamiast tego – zieleniły się mnóstwem liści, spomiędzy których wyglądały kolorowe kwiaty. Pnie były gładkie, poznaczone liniami i znakami podobnymi do tych wyrysowanych na podłodze pod kotłem; pomiędzy nimi rozciągał się ogród, który jeszcze do niedawna musiał być piękny – ale teraz raz po raz przecinały go wiązki zaklęć, część roślin płonęła, inne – wyglądały, jakby zaatakowała je nieznana choroba, łodygi poczerniały, opadły na ziemię. Na trawie, w kałużach wsiąkającej w grunt krwi leżało już kilka odwróconych twarzą w dół ciał.
– Użyj go – rozległ się głos, teraz już nie jednak należący do Neali. Inny, męski – ten sam, który Neala mogła pamiętać z poprzedniego wspomnienia. Jasnowłosa dziewczyna odwróciła się, dostrzegając stojącego w drzwiach mężczyznę. Miał ciemne włosy i oczy, czarną pelerynę narzuconą na ramiona. Ściągnął z głowy kaptur, przestępując próg.
Dziewczyna spojrzała na niego, a jej dłoń odruchowo pomknęła do zawieszonego na szyi wisiorka, amuletu; nie zdążyliście przyjrzeć mu dokładnie, na pierwszy rzut oka wyglądał jednak jak posrebrzana gałązka – z kilkoma złotymi listkami. – Wiesz dobrze, że nie mogę – odpowiedziała, odwracając się od mężczyzny. Neala wyczuwała jej emocje, gniew, strach; cokolwiek nosiła na szyi, przysięgała tego strzec – miało ogromną wartość, dla niej, dla jej rodziny, ludzi. Wzięła do ręki wiązankę suszonych kwiatów, żeby wrzucić je do kociołka; charakterystyczny zapach wypełnił pomieszczenie – zarówno Rigel jak i Millicenta rozpoznali zapach lawendy i ciemiernika.
– Więc pozwól mi ich powstrzymać. Daj mi czas, mogę…
Dziewczyna pokręciła głową. – Już jest za późno. Nie widziałeś? Zniszczyli, splamili to miejsce – dodała, w oczach zatańczyły jej łzy. Przerzuciła kartki leżącej za nią księgi; księgi, którą Neala widziała już w jej rękach. Mężczyzna również ją rozpoznał, kilkoma susami przeszedł przez pokój, żeby uchwycić dziewczynę mocno za nadgarstek.
– Co ty wyprawiasz? – wysyczał, tym razem w jego głosie rozbrzmiał gniew – ale i przestrach. Spojrzał jej w oczy.
– To, co muszę – odparowała, wyrywając mu się. Jednym ruchem zerwała z szyi łańcuszek, a później delikatnie, ostrożnie włożyła go do drewnianej, rzeźbionej szkatułki.
– Nie potrafisz posługiwać się tą magią! Jeśli się pomylisz, uwięzisz tu wszystkich – uwięzisz siebie!
Potrząsnęła głową. – Uratuję ich – odpowiedziała uparcie.
Mężczyzna jej nie słuchał; wyciągnął rękę w stronę szkatuły, Brenyn była jednak szybsza – ostrze noża błysnęło w blasku przelatującego za drzwiami zaklęcia, a później jego koniec wbił się w ciało czarodzieja – tuż u podstawy szyi.
– Przepraszam.
– Przepraszam – rozległo się po raz drugi, tym razem – wyłącznie w głowie Neali. Wspomnienie się rozmyło, znów znaleźliście się w chacie – której ściany drżały z każdą chwilą coraz mocniej. Neala, nadal mając w myślach echo śpiewu feniksa, miała swoje ciało pod kontrolą – ale czuła, że miało trwać to tylko chwilę, że siła woli wysuwała się jej spomiędzy palców.
W pokoju rozległ się trzask – a później pod ścianą pojawiła się niska, chuda sylwetka skrzata domowego, który skłonił się nisko przed Rigelem. – Marudek zrobił to, co do niego należało, sir – poinformował, dopiero później wielkimi, bladymi oczami rozglądając się po wnętrzu chaty.
Laurence, Rigel, Rhennard - zostaliście ukąszeni przez węże. Wszyscy tracicie po 20 punktów żywotności (kąsane), ponadto od kolejnej kolejki będziecie tracić po 2k8 punktów żywotności co turę - od zatrucia.
Obecna tura trwa do 9 grudnia do godz. 23:59. Tym razem możecie wykonać maksymalnie po trzy akcje angażujące, przy czym przemieszczenie się nie jest uznawane za akcję. Jeżeli będziecie potrzebowali posta uzupełniającego - dajcie znać (najlepiej również prywatnie - dopiski pod postami zauważam, niestety, z opóźnieniem).
Mapka (w końcu jedna dla wszystkich):
(powiększenie)
Działające zaklęcia i eliksiry:
Meridian śledziony (Thalia)
Fera ecco (Millicenta) - kot
Fortuno (Thalia, Rhennard, James) - 2/3 tury
Vitreusso (cień)
Inanimatus Conjurus
Żywotność i energia magiczna:
James - 115/238 (-20) (10 - poparzenia; 10 - rozcięty łuk brwiowy, rozcięta skóra w poprzek kości nosowej; 30 - stłuczenia lewego barku i ramienia; 53 - krwotok; 20 - szarpane); EM: 39/50
Rhennard - 135/205 (-10) (30 - psychiczne; 20 - cięte; 20 - kąsane); EM: 24/50
Thalia - 116/207 (-15) (21 - poparzenia; 20 - psychiczne; 20 - podtopienie; 30 - kłute); EM: 32/50
Neala - 146/211 (-15) (15 - poparzenia, 50 - psychiczne); EM: 41/50
Laurence - 145/205 (-10) (20 - psychiczne; 20 - cięte; 20 - kąsane); EM: 20/50
Millicenta - 78/175 (-5) (10 - psychiczne, 15 - cięte; 30 - pęknięte żebro, stłuczenia barku; 42 - rozszczepienie); EM: 41/50
Garfield - 140/170 (-5) (10 - psychiczne; 20 - podtopienie); EM: 35/50
Rigel - 58/155 (-40) (22 - psychiczne, 29 - cięte; oszołomienie; 10 - tłuczone; 16 - rozcięcia na plecach; 20 - kąsane); EM: 47/50
W razie pytań - zapraszam.
James wpadł do środka jako pierwszy, tuż za sobą mając Thalię. Na obydwojgu wyczerpanie i odniesione obrażenia odcisnęły swoje piętno – koszula Jamesa, częściowo rozdarta wystającymi z klatki piersiowej kośćmi żeber, niemal już w całości przesiąknięta była krwią, przez cały czas obficie wypływającą z ran. Każdy oddech bolał, każdy ruch wiązał się z napięciem poranionych mięśni; zaklęcie rzucone przez Thalię nieco pomagało, ale chłopak zaczynał już czuć, że jego głowa robi się dziwnie lekka, obraz przed jego oczami falował; słabł z utraty krwi. Thalia nadal czuła pieczenie poparzonych nóg, a z przebitego kłami węża boku ciekło coś czarnego – barwiąc skórę i ubranie. Mięśnie rwały, każdy krok wiązał się z falą cierpienia wymuszającą sztywność ruchów, a nietypowy krwotok mógł budzić niepokój – przytępiony, być może, wiszącym w powietrzu napięciem.
Rhennard, wciąż trzymając w ramionach przerażonego chłopca, znajdował się zaraz za Thalią i Jamesem. Dostrzegając atakujące węże, wyciągnął różdżkę, żeby wznieść przed sobą i Harrym ochronną tarczę, ale błękitna, drżąca powłoka nie zdołała zatrzymać cienistych gadów. Ich łby przebiły protego maximę w ostatniej chwili, a ułamek sekundy później Rhennard poczuł ostry ból na wysokości prawego przedramienia. Zakrzywione kły zatopiły się w ciele, a chociaż z powstałych w ten sposób ran nie wypłynęła krew – to czarodziej widział, jak od dwóch okrągłych otworów zaczynają odchodzić czarne, pełznące pod skórą żyłki, wspinając się w górę ramienia i w dół – w stronę nadgarstka. Chłopiec obejmujący rękami szyję Rhennarda krzyknął – i ten krzyk wystarczył, by zorientować się, że Harry również został ukąszony, wąż wbił zęby w jego bok – tuż nad prawym biodrem.
Świetlista tarcza przywołana przez Laurence’a także rozpierzchła się pod naporem ataku gadów, czarodziej nie spostrzegł nawet, kiedy jeden z nich ukąsił go w lewe udo – poczuł jednak ostry, przeszywający ból, noga ugięła się pod nim na moment, mógł jednak wstać i ruszyć dalej w stronę chaty. Rana, zakryta materiałem spodni, pozostawała dla niego niewidoczna, nie widział więc żyłek rozprzestrzeniających się pod skórą, ale czuł jej mrowienie – i pieczenie, sięgające coraz dalej. W tym czasie Rigel, wymachując końcem miotły, zdołał odepchnąć od siebie jednego z gadów, ale było ich zbyt wiele, by walczyć z nimi w ten sposób. Rwący ból w okolicy nadgarstka zaciśniętej na rączce miotły ręki dał mu do zrozumienia, że któryś z węży zdołał go wyprzedzić; cofając się ku drzwiom potknął się – wpadając na Laurence’a, który wpadł na Rhennarda. Wszyscy czworo zachwialiście się, i z pewnością stalibyście się ofiarą kolejnego ataku, gdyby nie promieniujące blaskiem, naszpikowane kolcami lampiony, które – na rozkaz Jamesa – rzuciły się w sam środek kłębowiska gadów, sprawiając, że z powrotem zamieniły się w czarny dym – i dając wam czas potrzebny na wejście do chaty.
Millicenta – oślepiona bólem rozrywającym rozszczepione ciało i oszołomiona upadkiem, wciąż znajdowała się w największych tarapatach, ale pomimo zasnuwającej pole widzenia mgły – zdołała dostrzec jaśniejsze plamy, kule przesuwające się po polanie. Wiedziała, w którą stronę podążać, czołgając się po rozmokniętej ziemi poruszała się jednak nieznośnie powoli; niska pozycja pomogła opanować nieco zawroty głowy, zmniejszyła też ryzyko upadku, ale jednocześnie uniemożliwiała ucieczkę – a utkany z cienia stwór nie miał zamiaru wypuścić jej tak po prostu. Millicenta usłyszała za sobą ryk, gdy bestia – częściowo oślepiona – rzuciła się za nią w pogoń. Potrzebowała zaledwie trzech susów, żeby doskoczyć do czarownicy, szponiasta łapa przesunęła się po jej łydce, sekundy dzieliły ją od schwytania – ale wtedy stało się coś niezwykłego; jedno z drzew, które przez cały czas przesuwały się ku chacie, znalazło się tuż za cieniem, gruby konar otoczył go i uchwycił w pół, a ten – osłabiony zaklęciem rzuconym przez Laurence’a – zwyczajnie skruszał, popękał jak szkło; nierówne, czarne fragmenty spadły na ziemię, istota jeszcze się szarpała – ale nie mogła już rzucić się w pogoń za ofiarą, pozwalając Millicencie na doczołganie się do chaty i wsparcie o jej ściany, po omacku mogła dotrzeć do drzwi – które zatrzasnęły się zaraz za nią, jakby popchnięte podmuchem niewidzialnego wiatru.
Brenyn nie odpowiedziała na pytanie Neali, a przynajmniej – nie zrobiła tego świadomie, ale kiedy milczące kto to? rozległo się w jej umyśle, na powierzchnię pamięci was obu wypłynęło imię: Leander. Tylko tyle, w następnej sekundzie do środka chaty zaczęli wchodzić inni, James i Thalia jako pierwsi, później Rhennard z chłopcem w ramionach, Laurence, Rigel. Przez dłuższą chwilę nie pojawiał się nikt inny, Neala czuła jednak narastające zdenerwowanie istoty, która przejęła nad nią kontrolę. Dziewczyny, ducha? Zjawy? Wciąż nie mogła być pewna, jak ją nazwać, ale jej ruchy stały się szybsze, nerwowe. Początkowo nie odpowiadała ani na słowa Jamesa ani Thalii, a kiedy na nich spojrzała – jej oczy były obojętne, pozbawione rozeznania; zupełnie, jakby widziała ich po raz pierwszy w życiu – jakby nie miała pojęcia, kim byli. – Tak – odezwała się w końcu. – Zamknijcie drzwi – przytaknęła. Wszyscy usłyszeliście hałas na ganku, a później do środka weszła jeszcze Millicenta; ledwo powłócząc nogami, wyglądała, jakby przeżyła bliskie spotkanie ze śmiercią. Jej lewy bok był przesiąknięty krwią, makijaż wróżbitki rozmazał się; skórę i szaty znaczyły ślady błota, ale spod nich wystawała blada, prawie przezroczysta twarz.
Kończył wam się czas.
Ledwie drzwi zatrzasnęły się za Millicentą, ściany chaty zadrżały; przez zabite deskami okna nie mogliście widzieć, co działo się na zewnątrz, ale zaklęcie Jamesa, które pozbawiło jednego z potworów materialnego kształtu, musiało przestać działać – bo usłyszeliście jego ryk, niski, wściekły, docierający wprost do kości. Szepty w obcym języku znów stały się głośniejsze, ponad nie wybił się jednak głos Jamesa – śpiewającego wersy piosenki, którą wszyscy słyszeliście w trakcie przedstawienia.
Brenyn również ją usłyszała. Znieruchomiała, wpatrując się prosto w chłopaka, i w tym samym momencie Neala poczuła, że odzyskuje część kontroli. – Skąd znasz tę melodię? – zapytała dziewczyna, jej zakrwawiona dłoń – kierowana wolą Neali – sięgnęła do kieszeni, zaciskając palce na znajomym kształcie kryształu. Wysunęła go z ubrania, wyciągając rękę w stronę Jamesa; położony na otwartej dłoni, zalśnił w świetle ognia płonącego w palenisku, a później cicho – jakby ze środka – rozległ się śpiew feniksa. – Użyj go – powiedziała Neala. Szepty umilkły, odegnane na chwilę niosącą ukojenie melodią, a potem ucichło wszystko, zamarło jak na nieruchomej fotografii. Ściany chaty, kocioł, łóżko, wasi towarzysze, rozsypali się jak zdmuchnięty piasek, i wszyscy znaleźliście się w innym czasie, innym wspomnieniu – obserwując, jakby zza szarych oparów, inny dzień i inne wydarzenia.
Drzwi chaty były otwarte na oścież. Wnętrze z pewnością było to samo, ale w rogach brakowało pajęczyn, podłoga nie była zbutwiała, a w oknach próżno było szukać zasłaniających je desek. Na środku pomieszczenia stał kocioł, ten sam, który pamiętaliście; przy nim, wyraźnie się spiesząc, krzątała się młoda, na oko szesnastoletnia dziewczyna (Neala jej nie widziała – wciąż częściowo uwięziona, oglądała scenę jej oczami). Jasne włosy miała w nieładzie, luźne kosmyki wystawały z uplecionego w pośpiechu warkocza. Na zewnątrz – za oknami – toczyła się walka. Spoglądając w tamtym kierunku, ledwie byliście w stanie rozpoznać polanę, przez którą dopiero co przebiegliście. Otaczające ją drzewa nie były martwe ani poczerniałe, zamiast tego – zieleniły się mnóstwem liści, spomiędzy których wyglądały kolorowe kwiaty. Pnie były gładkie, poznaczone liniami i znakami podobnymi do tych wyrysowanych na podłodze pod kotłem; pomiędzy nimi rozciągał się ogród, który jeszcze do niedawna musiał być piękny – ale teraz raz po raz przecinały go wiązki zaklęć, część roślin płonęła, inne – wyglądały, jakby zaatakowała je nieznana choroba, łodygi poczerniały, opadły na ziemię. Na trawie, w kałużach wsiąkającej w grunt krwi leżało już kilka odwróconych twarzą w dół ciał.
– Użyj go – rozległ się głos, teraz już nie jednak należący do Neali. Inny, męski – ten sam, który Neala mogła pamiętać z poprzedniego wspomnienia. Jasnowłosa dziewczyna odwróciła się, dostrzegając stojącego w drzwiach mężczyznę. Miał ciemne włosy i oczy, czarną pelerynę narzuconą na ramiona. Ściągnął z głowy kaptur, przestępując próg.
Dziewczyna spojrzała na niego, a jej dłoń odruchowo pomknęła do zawieszonego na szyi wisiorka, amuletu; nie zdążyliście przyjrzeć mu dokładnie, na pierwszy rzut oka wyglądał jednak jak posrebrzana gałązka – z kilkoma złotymi listkami. – Wiesz dobrze, że nie mogę – odpowiedziała, odwracając się od mężczyzny. Neala wyczuwała jej emocje, gniew, strach; cokolwiek nosiła na szyi, przysięgała tego strzec – miało ogromną wartość, dla niej, dla jej rodziny, ludzi. Wzięła do ręki wiązankę suszonych kwiatów, żeby wrzucić je do kociołka; charakterystyczny zapach wypełnił pomieszczenie – zarówno Rigel jak i Millicenta rozpoznali zapach lawendy i ciemiernika.
– Więc pozwól mi ich powstrzymać. Daj mi czas, mogę…
Dziewczyna pokręciła głową. – Już jest za późno. Nie widziałeś? Zniszczyli, splamili to miejsce – dodała, w oczach zatańczyły jej łzy. Przerzuciła kartki leżącej za nią księgi; księgi, którą Neala widziała już w jej rękach. Mężczyzna również ją rozpoznał, kilkoma susami przeszedł przez pokój, żeby uchwycić dziewczynę mocno za nadgarstek.
– Co ty wyprawiasz? – wysyczał, tym razem w jego głosie rozbrzmiał gniew – ale i przestrach. Spojrzał jej w oczy.
– To, co muszę – odparowała, wyrywając mu się. Jednym ruchem zerwała z szyi łańcuszek, a później delikatnie, ostrożnie włożyła go do drewnianej, rzeźbionej szkatułki.
– Nie potrafisz posługiwać się tą magią! Jeśli się pomylisz, uwięzisz tu wszystkich – uwięzisz siebie!
Potrząsnęła głową. – Uratuję ich – odpowiedziała uparcie.
Mężczyzna jej nie słuchał; wyciągnął rękę w stronę szkatuły, Brenyn była jednak szybsza – ostrze noża błysnęło w blasku przelatującego za drzwiami zaklęcia, a później jego koniec wbił się w ciało czarodzieja – tuż u podstawy szyi.
– Przepraszam.
– Przepraszam – rozległo się po raz drugi, tym razem – wyłącznie w głowie Neali. Wspomnienie się rozmyło, znów znaleźliście się w chacie – której ściany drżały z każdą chwilą coraz mocniej. Neala, nadal mając w myślach echo śpiewu feniksa, miała swoje ciało pod kontrolą – ale czuła, że miało trwać to tylko chwilę, że siła woli wysuwała się jej spomiędzy palców.
W pokoju rozległ się trzask – a później pod ścianą pojawiła się niska, chuda sylwetka skrzata domowego, który skłonił się nisko przed Rigelem. – Marudek zrobił to, co do niego należało, sir – poinformował, dopiero później wielkimi, bladymi oczami rozglądając się po wnętrzu chaty.
Obecna tura trwa do 9 grudnia do godz. 23:59. Tym razem możecie wykonać maksymalnie po trzy akcje angażujące, przy czym przemieszczenie się nie jest uznawane za akcję. Jeżeli będziecie potrzebowali posta uzupełniającego - dajcie znać (najlepiej również prywatnie - dopiski pod postami zauważam, niestety, z opóźnieniem).
Mapka (w końcu jedna dla wszystkich):
(powiększenie)
Działające zaklęcia i eliksiry:
Meridian śledziony (Thalia)
Fera ecco (Millicenta) - kot
Fortuno (Thalia, Rhennard, James) - 2/3 tury
Vitreusso (cień)
Inanimatus Conjurus
Żywotność i energia magiczna:
James - 115/238 (-20) (10 - poparzenia; 10 - rozcięty łuk brwiowy, rozcięta skóra w poprzek kości nosowej; 30 - stłuczenia lewego barku i ramienia; 53 - krwotok; 20 - szarpane); EM: 39/50
Rhennard - 135/205 (-10) (30 - psychiczne; 20 - cięte; 20 - kąsane); EM: 24/50
Thalia - 116/207 (-15) (21 - poparzenia; 20 - psychiczne; 20 - podtopienie; 30 - kłute); EM: 32/50
Neala - 146/211 (-15) (15 - poparzenia, 50 - psychiczne); EM: 41/50
Laurence - 145/205 (-10) (20 - psychiczne; 20 - cięte; 20 - kąsane); EM: 20/50
Millicenta - 78/175 (-5) (10 - psychiczne, 15 - cięte; 30 - pęknięte żebro, stłuczenia barku; 42 - rozszczepienie); EM: 41/50
Rigel - 58/155 (-40) (22 - psychiczne, 29 - cięte; oszołomienie; 10 - tłuczone; 16 - rozcięcia na plecach; 20 - kąsane); EM: 47/50
W razie pytań - zapraszam.
Spojrzał na kobietę na wpółprzytomnie, kiedy się odezwała. Mówiła do niego? Nie był pewien. Krew wypływała z jego ran, cały był już mokry z krwi i słabł z każdą chwilą, każdą minutą. Miał ochotę usiąść, zniknąć w kącie, ale tamte doświadczenia z Tower przypominały mu podświadomie, że nie cierpiał tak bardzo, chociaż ból, który czuł przy każdym dachu i wydechu promieniował na całe jego ciało. Przed oczami pojawiały się już mroczki, obraz rozmazywał. Popatrzył na rudowłosą kobietę — nie miał już swojego refleksu, nie potrafił też szybko połączyć właściwych elementów. Przez myśl nawet nie przeszło mu, że kolor włosów mógł łączyć ją z Nealą i jej kuzynem, Garrym. Może byli krewnymi — ale nie zważał na to. Powoli rozchylał powieki przyglądając jej się, gdy mówiła. Z taką złością, nienawiścią. Była złą kobietą — tylko tyle zdążył o niej pomyśleć. Czy cienie zniknęły, czy się mylił? Nie wiedział, nie oglądał się już za siebie, nie rozglądał. Być może nie widział dokładnie, nie kłócił się. Rozchylił usta, zająknął się bezradnie.
— Myślałem...— zaczął powoli, słabym głosem. Musiał panować nad oddechem, każdy jeden rozciągał żebra, a te ciągnęły za sobą rany. Jęknął zamiast westchnął, całkiem bezsilnie. Wchodząc tu wierzył, że Neala wiedziała, co robi, ufał jej. Nie wiedział co powinni zrobić, dlatego z powątpiewaniem i strachem w głosie spytał, czy powinni zamknąć drzwi. Nie był bezwzględny, nie potrafiłby skazać kogoś na śmierć z zimną krwią, świadomie — a może wcale, nie wiedział. Ale w tej jednej chwili był przekonany, że jeśli to mogło zapewnić Neali lub jemu bezpieczeństwo, chociaż na chwilę — mógł to zrobić. Zamknąć drzwi. Nie myśleć o tym, co działo się po drugiej stronie. Tak było łatwiej. Ale kiedy kobieta na niego fuknęła, znów na nią zerknął, czując rozpalający go wstyd — a po wstydzie przyszła gniew.
— Co ty pierdolisz, głupia babo? — spytał z niedowierzaniem, gdy zarzuciła mu chojrakowanie. To właśnie robił? Starał się ustać na nogach, przetrwać, choć słaniał się na wpółprzytomnie. Czy mógł się popisywać? Czy mógł przeceniać swoją fizyczność? Z tymi żebrami nie był w stanie choćby pchnąć tych drzwi, nie wspominając o jakiejkolwiek walce. Z niesmakiem i pogardą spojrzał na kobietę, a potem wpadające do środka osoby. Na jednej zawiesił wzrok na dłużej. Na blondwłosym mężczyźnie, którego rysy twarzy były tak znajome, że niemalże przywołał już nazwisko, ale to nie mógł być on. I nie wyglądał jak Rigel Black. Przeniósł wzrok na Weasleównę. To jej los go obchodził tutaj, chociaż wszyscy wyglądali jakby ich los był już przesądzony. Ale ona miała wzrok obcy, zupełnie obojętny. Nie widział w niej ani tej mądrości ani ciepła, które pamiętał. Ani buty ani dumy. Jej oczy były kompletnie puste. Rozcięta dłoń, krew — nie dawały mu spokoju. To nie było skaleczenie. Ostatnie zamknięcie drzwi, widok kobiety w rozmazanym makijażu przyprawił go o szybsze bicie serca. Domek zadrżał. Domek, który wyglądał na opuszczony i zaniedbany zadrżał jak chatka, w którą dmuchał zły wilk. Niski, gardłowy ryk dotarł z zewnątrz i przeszył go na wskroś, wywołując ciarki i drżenie. Wypuścił powietrze z płuc i chwycił się pod jedno z wystających żeber. Dłoń szybko pokryła się krwią. Pytanie Neali, tak pustym i surowym głosem sprawiło, że przestał śpiewać.
— Usłyszałem. Na jarmarku — odpowiedział powoli, cicho, wpatrując się w dziewczynę, która mimo całego podobieństwa wyglądała coraz bardziej obco. Brzmiała obco. — Mieszkańcy odprawiali ten rytuał, ale coś poszło nie tak. Pojawiły się cienie. Nie pamiętasz? Byłaś tam — przypomniał jej z niedowierzaniem. — Przyprowadziła nas tu Brenyn. Przywiódł ptasi śpiew strażników. Nie pamiętasz? — Nie wierzył. Co się stało? — Neala? Co... co się dzieje? Coś ty zrobiła? — Spojrzał na jej dłoń z krwi, kiedy wyciągała jakiś kryształ. Podała mu go, a on niepewnie sięgnął po niego i zamknął we własnej, tak samo pokrytej szkarłatem. Spojrzał na tych, którzy znaleźli się w chacie, niepewnie z przestrachem. Czy to był koszmar? Czy oni wszyscy tu byli czy to jednak mu się śniło? Użyj go, brzmiało znajomo. Usłyszał cichą, przyjemną dla ucha melodię, coś co rozpaliło go od wewnątrz. Ale wszystko wokół zniknęło. Nagle, niespodziewanie.
To musiał być sen.
Wrócili do chaty, ale zamiast Neali stała złotowłosa dziewczyna. Piękna, słodka jak letni poranek. Oberzał się przez okno, a tam zobaczył polanę, świsty zaklęć. Cofnął się — a przynajmniej tak myślał — odsuwając od okna. Wszystko wyglądało inaczej, a aura wokół przypominała słodki sen. I niszczał. Z każdą upływającą chwilą marniał. Drzewa na zewnątrz, ogród. Użyj go, ale to nie Neala. Obrócił się, patrząc na mężczyznę, rozgrywającą się scenę, której nie był, nie byli częścią, aż ni powrócili znów do tego samego miejsca. Otworzył szerzej oczy, chata się trzęsła. Cokolwiek było na zewnątrz, zaraz ją zdmuchnie.
Użyj go, powiedziała. Spojrzał na kryształ, ale tamten mężczyzna mówił o czymś innym. Nie o tym. Pokręcił głową przecząco. Tamta dziewczyna, Brenyn — to musiała być Brenyn — związała się z tym miejscem. Ocaliła tych ludzi? Zaklęła strażników w drzewa. Myśl, James. Miała coś, co mogło im pomóc. Mogło pozbyć się cieni. Brenyn tu nie było, nie mogła zaprotestować.
— Przestań, Neala. Musisz przestać, uwięzisz nas tu — szepnął do niej. Obrócił się, zawieszając swój wzrok na Rhennardzie. — Amulet. Amulet Brenyn — wyszeptał wpółprzytomnie. Szukał go, pamiętał. —Amulet, w którym zaklęta była cząstka leśnej magii. Rozbity, mógł wyleczyć każdą chorobę lub zapewnić właścicielowi każde bogactwo – ale można było użyć go tylko raz. Tak powiedziała — tamta handlarka na jarmarku. Może leśna magia mogła ich uratować. Schowała go w szkatule — widział tu tą szkatułkę już, kiedy tylko tu wszedł. Na szafce pod ścianą. Ruszył w tamtą stronę, niezgrabnie, chwytając się pod bok, ale dłoń, ta w której trzymał kryształ i ta, która wsunęła się między wystające żebra nie mogła zatamować krwotoku. Stanął przed szkatułką i otworzył ją z nadzieją na znalezienie tamtego amuletu. Tego, który widział na szyi Brenyn. — Powstrzyma to. Uzdrowi nas, razem to powstrzymamy jakoś. Spalimy to wszystko...— szeptał do siebie, a może już trochę bredził, nie mając pojęcia jak mogliby pozbyć się tym przerażających cieni. Ale ogień trzymał je na dystans.
— Myślałem...— zaczął powoli, słabym głosem. Musiał panować nad oddechem, każdy jeden rozciągał żebra, a te ciągnęły za sobą rany. Jęknął zamiast westchnął, całkiem bezsilnie. Wchodząc tu wierzył, że Neala wiedziała, co robi, ufał jej. Nie wiedział co powinni zrobić, dlatego z powątpiewaniem i strachem w głosie spytał, czy powinni zamknąć drzwi. Nie był bezwzględny, nie potrafiłby skazać kogoś na śmierć z zimną krwią, świadomie — a może wcale, nie wiedział. Ale w tej jednej chwili był przekonany, że jeśli to mogło zapewnić Neali lub jemu bezpieczeństwo, chociaż na chwilę — mógł to zrobić. Zamknąć drzwi. Nie myśleć o tym, co działo się po drugiej stronie. Tak było łatwiej. Ale kiedy kobieta na niego fuknęła, znów na nią zerknął, czując rozpalający go wstyd — a po wstydzie przyszła gniew.
— Co ty pierdolisz, głupia babo? — spytał z niedowierzaniem, gdy zarzuciła mu chojrakowanie. To właśnie robił? Starał się ustać na nogach, przetrwać, choć słaniał się na wpółprzytomnie. Czy mógł się popisywać? Czy mógł przeceniać swoją fizyczność? Z tymi żebrami nie był w stanie choćby pchnąć tych drzwi, nie wspominając o jakiejkolwiek walce. Z niesmakiem i pogardą spojrzał na kobietę, a potem wpadające do środka osoby. Na jednej zawiesił wzrok na dłużej. Na blondwłosym mężczyźnie, którego rysy twarzy były tak znajome, że niemalże przywołał już nazwisko, ale to nie mógł być on. I nie wyglądał jak Rigel Black. Przeniósł wzrok na Weasleównę. To jej los go obchodził tutaj, chociaż wszyscy wyglądali jakby ich los był już przesądzony. Ale ona miała wzrok obcy, zupełnie obojętny. Nie widział w niej ani tej mądrości ani ciepła, które pamiętał. Ani buty ani dumy. Jej oczy były kompletnie puste. Rozcięta dłoń, krew — nie dawały mu spokoju. To nie było skaleczenie. Ostatnie zamknięcie drzwi, widok kobiety w rozmazanym makijażu przyprawił go o szybsze bicie serca. Domek zadrżał. Domek, który wyglądał na opuszczony i zaniedbany zadrżał jak chatka, w którą dmuchał zły wilk. Niski, gardłowy ryk dotarł z zewnątrz i przeszył go na wskroś, wywołując ciarki i drżenie. Wypuścił powietrze z płuc i chwycił się pod jedno z wystających żeber. Dłoń szybko pokryła się krwią. Pytanie Neali, tak pustym i surowym głosem sprawiło, że przestał śpiewać.
— Usłyszałem. Na jarmarku — odpowiedział powoli, cicho, wpatrując się w dziewczynę, która mimo całego podobieństwa wyglądała coraz bardziej obco. Brzmiała obco. — Mieszkańcy odprawiali ten rytuał, ale coś poszło nie tak. Pojawiły się cienie. Nie pamiętasz? Byłaś tam — przypomniał jej z niedowierzaniem. — Przyprowadziła nas tu Brenyn. Przywiódł ptasi śpiew strażników. Nie pamiętasz? — Nie wierzył. Co się stało? — Neala? Co... co się dzieje? Coś ty zrobiła? — Spojrzał na jej dłoń z krwi, kiedy wyciągała jakiś kryształ. Podała mu go, a on niepewnie sięgnął po niego i zamknął we własnej, tak samo pokrytej szkarłatem. Spojrzał na tych, którzy znaleźli się w chacie, niepewnie z przestrachem. Czy to był koszmar? Czy oni wszyscy tu byli czy to jednak mu się śniło? Użyj go, brzmiało znajomo. Usłyszał cichą, przyjemną dla ucha melodię, coś co rozpaliło go od wewnątrz. Ale wszystko wokół zniknęło. Nagle, niespodziewanie.
To musiał być sen.
Wrócili do chaty, ale zamiast Neali stała złotowłosa dziewczyna. Piękna, słodka jak letni poranek. Oberzał się przez okno, a tam zobaczył polanę, świsty zaklęć. Cofnął się — a przynajmniej tak myślał — odsuwając od okna. Wszystko wyglądało inaczej, a aura wokół przypominała słodki sen. I niszczał. Z każdą upływającą chwilą marniał. Drzewa na zewnątrz, ogród. Użyj go, ale to nie Neala. Obrócił się, patrząc na mężczyznę, rozgrywającą się scenę, której nie był, nie byli częścią, aż ni powrócili znów do tego samego miejsca. Otworzył szerzej oczy, chata się trzęsła. Cokolwiek było na zewnątrz, zaraz ją zdmuchnie.
Użyj go, powiedziała. Spojrzał na kryształ, ale tamten mężczyzna mówił o czymś innym. Nie o tym. Pokręcił głową przecząco. Tamta dziewczyna, Brenyn — to musiała być Brenyn — związała się z tym miejscem. Ocaliła tych ludzi? Zaklęła strażników w drzewa. Myśl, James. Miała coś, co mogło im pomóc. Mogło pozbyć się cieni. Brenyn tu nie było, nie mogła zaprotestować.
— Przestań, Neala. Musisz przestać, uwięzisz nas tu — szepnął do niej. Obrócił się, zawieszając swój wzrok na Rhennardzie. — Amulet. Amulet Brenyn — wyszeptał wpółprzytomnie. Szukał go, pamiętał. —Amulet, w którym zaklęta była cząstka leśnej magii. Rozbity, mógł wyleczyć każdą chorobę lub zapewnić właścicielowi każde bogactwo – ale można było użyć go tylko raz. Tak powiedziała — tamta handlarka na jarmarku. Może leśna magia mogła ich uratować. Schowała go w szkatule — widział tu tą szkatułkę już, kiedy tylko tu wszedł. Na szafce pod ścianą. Ruszył w tamtą stronę, niezgrabnie, chwytając się pod bok, ale dłoń, ta w której trzymał kryształ i ta, która wsunęła się między wystające żebra nie mogła zatamować krwotoku. Stanął przed szkatułką i otworzył ją z nadzieją na znalezienie tamtego amuletu. Tego, który widział na szyi Brenyn. — Powstrzyma to. Uzdrowi nas, razem to powstrzymamy jakoś. Spalimy to wszystko...— szeptał do siebie, a może już trochę bredził, nie mając pojęcia jak mogliby pozbyć się tym przerażających cieni. Ale ogień trzymał je na dystans.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
Dwie bliźniacze inkantacje zostały wypowiedziane tak przez Rhennarda, jak i przez niego samego - żadna jednak nie ochroniła ich finalnie przed atakiem. Krzyk Harry'ego zadźwięczał nieprzyjemnie; głowa Summersa zaczęła się obracać w tamtą stronę, lecz wtedy spostrzegł, że przez jego tarczę przebijają się ciemne łby węży. Zasyczał jak one, przez zaciśnięte zęby, gdy ostry ból rozlał się po udzie - tak silny, iż dosłownie zwalił go z nóg. Upadł nieporadnie, asekurując się szeroko rozstawionymi palcami lewej ręki; czuł się tak, jakby do rany ktoś przycisnął rozżarzony węgielek, a potem przesuwał go do góry, parząc skórę.
Dźwignął się z trudem; drzwi znajdowały się na tyle blisko, iż w widzeniu tunelowym skoncentrował się jedynie na tym, aby do nich dotrzeć, by przez nie przejść.
Ale wtedy też Riley na niego wpadł, stracił więc równowagę, samemu nie będąc w stanie wyminąć w porę Rhennarda; węże, gotowe do przeprowadzenia kolejnego ataku, wciąż były blisko - rozpierzchły się jednak pod wpływem światła z lampionów ożywionych przez chłopaka, który zniknął już za progiem chaty.
Utykając lekko na lewą nogę, chcąc odciążyć ją na tyle, na ile to było możliwe, pokonał ostatni odcinek.
Prześlizgnął się wzrokiem po wnętrzu chaty, niezrozumiałym symbolom poświęcając odrobinę więcej uwagi, by potem po krótce przyjrzeć się trójce znajdujących się w środku czarodziei.
Kościom przebijającym się przez ciało chłopaka, który kupił im swoim zaklęciem czas. Ranie Thalii i krwi barwiącej skórę rudowłosej nastolatki. W końcu także przerażająco bladej twarzy Millie, która resztkami sił wdarła się do środka.
Nie mogli udawać, że to, co zostało na zewnątrz, nie było już ich problemem; ryk przebił się przez drewniane ściany, te rozdygotały się zresztą, jakby zaraz miały się rozpaść.
Przez chwilę mógł skoncentrować się tylko na mamiących szeptach, coraz głośniejszych, wwiercających się w czaszkę, jak wcześniej - ale wtem przebiła się przez nie ta jedna melodia, którą przecież już znał.
Ta jedna melodia, która miała nie zamilknąć? Która nie mogła zamilknąć?
Zrobił krok w przód, w stronę kotła, i było tak, jakby wdarł się do innej rzeczywistości. Nagle zza szarych oparów wyłoniły się już znajome, choć nieco zmienione kształty chaty; a także dwie sylwetki.
Kolejny krok.
To wszystko płynęło swoim rytmem, tak jakby na nic nie miał wpływu, jakby mógł tylko się temu przyglądać? Jakby pozostawał niewidoczny?
Czy to było wspomnienie? Kogo - tego, kto dawno temu mieszkał w tej chacie?
Ta dziewczyna, o włosach takiej barwy, jakby wpleciono w nie promienie słoneczne - czy to mogła być ona?
W oszołomieniu przyglądał się temu, co rozgrywało się nie tylko między kłócącą się dwójką, lecz także na polanie; symbolom na drzewach, poległym, szamotaninie walki, poczerniałym łodygom, srebrzystej gałązce.
Chciał zrobić kolejny krok, zbliżyć się do tych tych ludzi - czy na pewno go nie widzieli?
Ta księga, do której zaglądała dziewczyna - czy mógł podejść bliżej? Na tyle blisko, by zobaczyć, co znajduje się na stronach knigi?
Czuł, że to było ważne - że musi dostrzec, jak najwięcej, zapamiętać jak najwięcej z tego, co działo się raz jeszcze, tym razem przed jego oczami.
Historia zatoczyła dzisiaj koło? Czy czerń plamiąca rośliny podobna była do tego, czego byli świadkami tej nocy?
będę jeszcze pisać; próbuję wykorzystać akcję na rzut na spostrzegawczość (w trakcie trwania wspomnienia)
jeśli można prosić, będę bardzo wdzięczna za uzupełnienie
Dźwignął się z trudem; drzwi znajdowały się na tyle blisko, iż w widzeniu tunelowym skoncentrował się jedynie na tym, aby do nich dotrzeć, by przez nie przejść.
Ale wtedy też Riley na niego wpadł, stracił więc równowagę, samemu nie będąc w stanie wyminąć w porę Rhennarda; węże, gotowe do przeprowadzenia kolejnego ataku, wciąż były blisko - rozpierzchły się jednak pod wpływem światła z lampionów ożywionych przez chłopaka, który zniknął już za progiem chaty.
Utykając lekko na lewą nogę, chcąc odciążyć ją na tyle, na ile to było możliwe, pokonał ostatni odcinek.
Prześlizgnął się wzrokiem po wnętrzu chaty, niezrozumiałym symbolom poświęcając odrobinę więcej uwagi, by potem po krótce przyjrzeć się trójce znajdujących się w środku czarodziei.
Kościom przebijającym się przez ciało chłopaka, który kupił im swoim zaklęciem czas. Ranie Thalii i krwi barwiącej skórę rudowłosej nastolatki. W końcu także przerażająco bladej twarzy Millie, która resztkami sił wdarła się do środka.
Nie mogli udawać, że to, co zostało na zewnątrz, nie było już ich problemem; ryk przebił się przez drewniane ściany, te rozdygotały się zresztą, jakby zaraz miały się rozpaść.
Przez chwilę mógł skoncentrować się tylko na mamiących szeptach, coraz głośniejszych, wwiercających się w czaszkę, jak wcześniej - ale wtem przebiła się przez nie ta jedna melodia, którą przecież już znał.
Ta jedna melodia, która miała nie zamilknąć? Która nie mogła zamilknąć?
Zrobił krok w przód, w stronę kotła, i było tak, jakby wdarł się do innej rzeczywistości. Nagle zza szarych oparów wyłoniły się już znajome, choć nieco zmienione kształty chaty; a także dwie sylwetki.
Kolejny krok.
To wszystko płynęło swoim rytmem, tak jakby na nic nie miał wpływu, jakby mógł tylko się temu przyglądać? Jakby pozostawał niewidoczny?
Czy to było wspomnienie? Kogo - tego, kto dawno temu mieszkał w tej chacie?
Ta dziewczyna, o włosach takiej barwy, jakby wpleciono w nie promienie słoneczne - czy to mogła być ona?
W oszołomieniu przyglądał się temu, co rozgrywało się nie tylko między kłócącą się dwójką, lecz także na polanie; symbolom na drzewach, poległym, szamotaninie walki, poczerniałym łodygom, srebrzystej gałązce.
Chciał zrobić kolejny krok, zbliżyć się do tych tych ludzi - czy na pewno go nie widzieli?
Ta księga, do której zaglądała dziewczyna - czy mógł podejść bliżej? Na tyle blisko, by zobaczyć, co znajduje się na stronach knigi?
Czuł, że to było ważne - że musi dostrzec, jak najwięcej, zapamiętać jak najwięcej z tego, co działo się raz jeszcze, tym razem przed jego oczami.
Historia zatoczyła dzisiaj koło? Czy czerń plamiąca rośliny podobna była do tego, czego byli świadkami tej nocy?
będę jeszcze pisać; próbuję wykorzystać akcję na rzut na spostrzegawczość (w trakcie trwania wspomnienia)
jeśli można prosić, będę bardzo wdzięczna za uzupełnienie
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
The member 'Laurence Morrow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 79
'k100' : 79
Leander. Czy to właśnie on ją zdradził? Czy to o nim był spektakl. O mężczyźnie, który ją zwiódł, który doprowadził do tego, co się stało. Tylko co stało się tak naprawdę. Wydawali się… Zaczerwieniłabym się pewnie, gdybym miała kontrolę nad własnym ciałem na myśl o tym. Był jak noc, do jej dnia. Naprawdę mógł ją oszukać? Poczułam uglę, kiedy dostrzegłam Jamesa w drzwiach. A zaraz żal, kiedy jedyne co mogłam, to słyszeć, nie mówić. Nie działać. Serce załomotałoby mi strasznie. Osiągnęłam swój cel, James zdążył. Ale było tam więcej ludzi? Było. Zdziwienie ogarnęło mnie całą na widok wuja Rhennarda. Co tu robił? Co dalej? Moje usta wydały komendę, ale to była Brenyn - nie ja. Musiałam podjąć się walki, miałam przeczucie, a może nadzieję, że kryształ który znalazłam może pomóc. To byłam ja, wtedy sięgając po kryształ zakrwawioną ręką. W końcu będąc sobą. Jasne tęczówki odnalazły te jego a słowa w końcu wypadły zgodnie z moją wolą.
A potem wszystko się zmieniło. Poza miejscem, miejsce było to samo. I ja, ja byłam nią znów. Robiłam coś. Śpieszyłam się. Za mną, płonął świat który znałam. Zamarłam słysząc swoje własne słowa w ustach kogoś innego. Leander. Zrozumiałam od razu. Odwróciłam się - a własciwie nie ja. Uniosłam rękę, dotykając amuletu. Wypowiadając słowa. Nie mogłam? Dlaczego nie mogłam? Czemu byłam zła, czego się bałam? To był atak? Tylko dlaczego? Co tu zaszło? Miałam zbyt wiele myśli, kiedy moje ciało i usta działały samoistnie. Skupiłam się na zerknięciu w książkę. Chciałam przeczytać, zrozumieć, co robiła. Zaczęłam mieć obawy, słysząc słowa Leandra, czując jego dotyk na nadgarstku. To dlatego tu ugrzęzła? Coś poszło nie tak? Uwięziła siebie i strażników? Czy uratowała kogokolwiek?
A potem zamarłam całkowicie. Jedynie stałam, w niej, nią będąc, będąc sobą. Patrząc na końcówkę noża wbitą w szyję mężczyzny. Na krew. Dlaczego?
Przepraszam.
Wyraźnie rozległo się w mojej głowie drugi raz. Dlaczego?! Chciałam krzyczeć, wyć, ale nawet w myślach nie mogłam wydać dźwięku. Co dalej? Drżenie ścian, mnie otrzeźwiło. Czułam dudniące serce nie dowierzając w to, co widziało. Słyszałam padające słowa. Padające słowa Jamesa. Więc byłam tą złą? Zrobiłam wszystko co mogłam. Co byłam w stanie. Czy uwiązanie, związanie z tym miejscem było gorsze niż śmierć? Nie wiedziałam.
- Na zewnątrz obleka nas magia czarna i zła, za chwilę dotrze tutaj, zabije nas, a ty się boisz że tu utkniesz?! - praktycznie wykrzyczałam do niego pełna strachu, przerażenia, które ściskało mi gardło. Uniosłam brodę. Byłam na niego zła. Zła za to co powiedział. Nawet się nie waż, Jamesie Doe. Poradzę sobie sama. Spojrzałam na niego hardo, tak pewnie, jak było mnie na to stać. Niech ucieka. Wraca do domu. Do niej, tam gdzie jego miejsce. Przeniosłam wzrok z istoty która się pojawiła na tego, do którego wydawało mi się że mówi, zmarszczyłam odrobinę brwi. Widziałam je już wcześniej. U kuzyna Archibalda, Anthony'ego. Służyły w wielkich dworach. Posiadały magię. Mogły ich zabrać? - Ona jest mną, Jim. Nie wiesz, co poszło wtedy nie tak. - zrozumie? Powinien rozmawialiśmy o tym. Musi. Mówiłam szybko. Najszybciej jak umiałam. - P-przekonam ją. Dowiem się co się stało dalej. - mówiłam szybko, próbując go przekonać kiedy mówił coś o amulecie. To nawet nie był plan. - STÓJ!! - krzyknęłam do niego, widząc, dokąd zmierza, wiedząc jak przestraszona i zła była Brenyn wtedy. Do czego była zdolna, żeby go ochornić. Chciałam złapać go za dłoń zanim sięgnie do szkatułki. Zatrzymać zanim do niej dotrze. Zagrodzić mu drogę. - Nie zabieraj tego, bez pozwolenia. To dla niej zbyt ważne. Pomóż mi, pomóż jej. - nie każ mi żałować, że zostawiłam drzwi otwarte. Że na ciebie czekałam i w ciebie wierzyłam. Nie daj jej przerywać, może ona nas ocali. W tej chwili, już niewiele było do stracenia. Mimo to uniosłam dumnie brodę ku górze. Byłam przerażona. Ale i w oczach zalśniło ostrzeżenie. - Wybrałam. Zaufam jej, bo nie wiem co robić, bo tylko ona wie. - byłam przerażona, zmęczona łapałam oddechy, łzy zatańczyły mi w oczach. Bez zgody kilka pomknęło po policzkach. Wybrałam było kłamstwem. Nie wiedziałam, ale chciałam brzmieć pewnie, zdecydowanie. Jednak chciałam się zakochać i odkryć jeszcze wiele różnych rzeczy. Ale coś postanowiłam. Zmieniłam zdanie mimo strachu i niepewności. Mimo złości. Doprowadzę to do końca. Nie łamałam raz złożonych obietnic. na pewno nie świadomie. Mimowolnie uniosła mi się broda. Wytarłam oczy wierzchem dłoni. Już było za późno żeby się wycofać. Śmierć czekała za ścianami na nas wszystkich. Zerknęłam ku rudowłosej kobiecie. Na resztę mężczyzn. Wróżbitkę, która znalezienie miłości mi tu wróżyła. Dobre sobie, nikogo tu nie było. Na chłopca na rękach wuja Re. Wróciłam wzrokiem do Jamesa. Nie powiedziałam mu że nie wiem, czy wybrałam dobrze. Że nie wiem czy nie złamałam najważniejszej przysięgi na świecie. Nie byłam pewna niczego już więcej. Ale może on też już nie wierzył. Nie ufał mojej intuicji jak wcześniej. Może od początku ona miała rację. A może to ja myliłam się okrutnie. Wyprostowałam się. - Gdyby coś to… - urwałam na chwilę walcząc z gulą w gardle i łzami napływającymi do oczu. Musisz być silna Neala. …cieszę się, że cię poznałam. Warga mi zadrżała, ale słowa nie wypadły. - Spróbuj użyć kryształu i nie stawaj przeciw nam. - powiedziałam zadzierając zaraz nos jakby to miało mi dodać odwagi więcej. - Obficie krwawiące rany musicie uciskać. Przepraszam, że nie jestem teraz w stanie bardziej p-pomóc. To Brenyn, Brenyn, to ja, to jej bagna. - powiedziałam do wszystkich. I choć sama chciałam im pomóc. Spróbować zatamować krwotok, zaleczyć rany postanowiłam dzisiaj być tą, która stanie po stronie Brenyn. Mogłam tylko mieć nadzieję, że ta magia nie była jednak zła. Ale nie miałam pewności. Póki jej nie miałam, nie chciałam poddać się wątpliwością które wyciągał strach. Jeśli okaże się inaczej, wtedy... jeśli nie będzie za późno zrobię wszystko żeby się nią nie skalać. Ale... Chyba... Już za późno było, żeby się wycofać. Przepraszam, Brendan. Nie próbowałam kurczowo utrzymać się już u steru. Zrobiłam dokładnie to co powiedziałam. Przestałam walczyć, ale nie zamilkłam.
- To mógł być każdy, prawda? Każdego krew by się nadała. Mnie było łatwo przekonać bo jestem słaba. - zaczęłam swój monolog w jej stronę. Monolog w myślach. Wykrzywiłam usta. Czułam gorycz na języku. - Bo chciałam być jakaś. - wyjątkowa, inna, do czegoś przydatna. - Kochałaś go, Brenyn? Leandra? Nie mogę tego pojąć, jak mogłaś… Chciał ci pomóc. Może gdybyś mu zaufała nie stałoby się to. Pokaż mi, pozwól zobaczyć wszystko. Pokaż co stało się dalej. Dlaczego coś poszło nie tak? - kim była? Czy była zła? Czy właśnie oddawałam ciało komuś kto nie cenił życia? Komuś kto bez wahania zabijał ukochanego? - Posłuchaj, wiem że mnie słyszysz! - krzyczałam w myślach. - Musisz! Więc słuchaj uważnie co mam ci do powiedzenia… pomyślenia dokładnie. Pomogę ci. Tylko jeśli to nie Czarna Magia. Nie będę walczyć, ale… Nie podążaj dwa razy tą samą ścieżką. Zaufaj mi. Zaufaj nam. Ocalmy nas i ocalmy las. Razem. Rozumiesz? Razem! - wspólnie, nikt nie był w stanie nieść ciężaru świata w pojedynkę. - Potem… Nie wiem czy jakieś potem może być dla mnie. Dla nas. Ale jeśli może, zapraszam cię do mnie. Zostań. Na chwilę, na zawsze, na ile będziesz chciała. Odkryjmy życie razem. Jak przyjaciółki. Zadbajmy o las. Niech rozkwitnie jak dawniej. Zobaczmy świat. Poznajmy życie naprawdę, pocałunków smak… chociaż ten już znasz. - to była szalona myśl, szalona propozycja, nie wiedziałam nawet czy realna, ale szczera. Musiała też czuć moje emocje skoro ja czułam jej. Więc musiała wiedzieć że mówię szczerze i prawdziwie. Boje się, ale nie kłamie i nie waham. - Podzielimy się tym ciałem, tym życiem… jakoś. To brzmi jak plan, prawda? Przysięgam ci, Brenyn, na krew która związała nas razem. Tak długo jak nie dasz się skusić mocy czarnej tak długo będziemy mogły trwać razem. Użyjmy go. - naszyjnika ze wspomnienia. Tego którego nie chciała użyć ostatnio. Tego przez nie użycie którego skończyła tak. - A potem chrońmy go razem. Do ostatniego naszego dnia. Powiedz im, Brenyn, jak ci mogą pomóc. Powiedz co mają robić. Spróbujmy zaufać jeszcze raz. Nie musisz być sama.- nie odpowiedziała mi ani razu wcześniej. Nie świadomie. Ale co jeszcze było do stracenia. Nie mieliśmy szans z mrokiem, nie wiedzieliśmy co to. Ona wiedziała. Ona go znała. Wiedziała jak z nim walczyć.
Gdzie zgoda, tam zwycięstwo, Brenyn.
Działajmy razem.
| nie wiem czy tak mogę, jak coś to prowadź mnie Mistrzu
A potem wszystko się zmieniło. Poza miejscem, miejsce było to samo. I ja, ja byłam nią znów. Robiłam coś. Śpieszyłam się. Za mną, płonął świat który znałam. Zamarłam słysząc swoje własne słowa w ustach kogoś innego. Leander. Zrozumiałam od razu. Odwróciłam się - a własciwie nie ja. Uniosłam rękę, dotykając amuletu. Wypowiadając słowa. Nie mogłam? Dlaczego nie mogłam? Czemu byłam zła, czego się bałam? To był atak? Tylko dlaczego? Co tu zaszło? Miałam zbyt wiele myśli, kiedy moje ciało i usta działały samoistnie. Skupiłam się na zerknięciu w książkę. Chciałam przeczytać, zrozumieć, co robiła. Zaczęłam mieć obawy, słysząc słowa Leandra, czując jego dotyk na nadgarstku. To dlatego tu ugrzęzła? Coś poszło nie tak? Uwięziła siebie i strażników? Czy uratowała kogokolwiek?
A potem zamarłam całkowicie. Jedynie stałam, w niej, nią będąc, będąc sobą. Patrząc na końcówkę noża wbitą w szyję mężczyzny. Na krew. Dlaczego?
Przepraszam.
Wyraźnie rozległo się w mojej głowie drugi raz. Dlaczego?! Chciałam krzyczeć, wyć, ale nawet w myślach nie mogłam wydać dźwięku. Co dalej? Drżenie ścian, mnie otrzeźwiło. Czułam dudniące serce nie dowierzając w to, co widziało. Słyszałam padające słowa. Padające słowa Jamesa. Więc byłam tą złą? Zrobiłam wszystko co mogłam. Co byłam w stanie. Czy uwiązanie, związanie z tym miejscem było gorsze niż śmierć? Nie wiedziałam.
- Na zewnątrz obleka nas magia czarna i zła, za chwilę dotrze tutaj, zabije nas, a ty się boisz że tu utkniesz?! - praktycznie wykrzyczałam do niego pełna strachu, przerażenia, które ściskało mi gardło. Uniosłam brodę. Byłam na niego zła. Zła za to co powiedział. Nawet się nie waż, Jamesie Doe. Poradzę sobie sama. Spojrzałam na niego hardo, tak pewnie, jak było mnie na to stać. Niech ucieka. Wraca do domu. Do niej, tam gdzie jego miejsce. Przeniosłam wzrok z istoty która się pojawiła na tego, do którego wydawało mi się że mówi, zmarszczyłam odrobinę brwi. Widziałam je już wcześniej. U kuzyna Archibalda, Anthony'ego. Służyły w wielkich dworach. Posiadały magię. Mogły ich zabrać? - Ona jest mną, Jim. Nie wiesz, co poszło wtedy nie tak. - zrozumie? Powinien rozmawialiśmy o tym. Musi. Mówiłam szybko. Najszybciej jak umiałam. - P-przekonam ją. Dowiem się co się stało dalej. - mówiłam szybko, próbując go przekonać kiedy mówił coś o amulecie. To nawet nie był plan. - STÓJ!! - krzyknęłam do niego, widząc, dokąd zmierza, wiedząc jak przestraszona i zła była Brenyn wtedy. Do czego była zdolna, żeby go ochornić. Chciałam złapać go za dłoń zanim sięgnie do szkatułki. Zatrzymać zanim do niej dotrze. Zagrodzić mu drogę. - Nie zabieraj tego, bez pozwolenia. To dla niej zbyt ważne. Pomóż mi, pomóż jej. - nie każ mi żałować, że zostawiłam drzwi otwarte. Że na ciebie czekałam i w ciebie wierzyłam. Nie daj jej przerywać, może ona nas ocali. W tej chwili, już niewiele było do stracenia. Mimo to uniosłam dumnie brodę ku górze. Byłam przerażona. Ale i w oczach zalśniło ostrzeżenie. - Wybrałam. Zaufam jej, bo nie wiem co robić, bo tylko ona wie. - byłam przerażona, zmęczona łapałam oddechy, łzy zatańczyły mi w oczach. Bez zgody kilka pomknęło po policzkach. Wybrałam było kłamstwem. Nie wiedziałam, ale chciałam brzmieć pewnie, zdecydowanie. Jednak chciałam się zakochać i odkryć jeszcze wiele różnych rzeczy. Ale coś postanowiłam. Zmieniłam zdanie mimo strachu i niepewności. Mimo złości. Doprowadzę to do końca. Nie łamałam raz złożonych obietnic. na pewno nie świadomie. Mimowolnie uniosła mi się broda. Wytarłam oczy wierzchem dłoni. Już było za późno żeby się wycofać. Śmierć czekała za ścianami na nas wszystkich. Zerknęłam ku rudowłosej kobiecie. Na resztę mężczyzn. Wróżbitkę, która znalezienie miłości mi tu wróżyła. Dobre sobie, nikogo tu nie było. Na chłopca na rękach wuja Re. Wróciłam wzrokiem do Jamesa. Nie powiedziałam mu że nie wiem, czy wybrałam dobrze. Że nie wiem czy nie złamałam najważniejszej przysięgi na świecie. Nie byłam pewna niczego już więcej. Ale może on też już nie wierzył. Nie ufał mojej intuicji jak wcześniej. Może od początku ona miała rację. A może to ja myliłam się okrutnie. Wyprostowałam się. - Gdyby coś to… - urwałam na chwilę walcząc z gulą w gardle i łzami napływającymi do oczu. Musisz być silna Neala. …cieszę się, że cię poznałam. Warga mi zadrżała, ale słowa nie wypadły. - Spróbuj użyć kryształu i nie stawaj przeciw nam. - powiedziałam zadzierając zaraz nos jakby to miało mi dodać odwagi więcej. - Obficie krwawiące rany musicie uciskać. Przepraszam, że nie jestem teraz w stanie bardziej p-pomóc. To Brenyn, Brenyn, to ja, to jej bagna. - powiedziałam do wszystkich. I choć sama chciałam im pomóc. Spróbować zatamować krwotok, zaleczyć rany postanowiłam dzisiaj być tą, która stanie po stronie Brenyn. Mogłam tylko mieć nadzieję, że ta magia nie była jednak zła. Ale nie miałam pewności. Póki jej nie miałam, nie chciałam poddać się wątpliwością które wyciągał strach. Jeśli okaże się inaczej, wtedy... jeśli nie będzie za późno zrobię wszystko żeby się nią nie skalać. Ale... Chyba... Już za późno było, żeby się wycofać. Przepraszam, Brendan. Nie próbowałam kurczowo utrzymać się już u steru. Zrobiłam dokładnie to co powiedziałam. Przestałam walczyć, ale nie zamilkłam.
- To mógł być każdy, prawda? Każdego krew by się nadała. Mnie było łatwo przekonać bo jestem słaba. - zaczęłam swój monolog w jej stronę. Monolog w myślach. Wykrzywiłam usta. Czułam gorycz na języku. - Bo chciałam być jakaś. - wyjątkowa, inna, do czegoś przydatna. - Kochałaś go, Brenyn? Leandra? Nie mogę tego pojąć, jak mogłaś… Chciał ci pomóc. Może gdybyś mu zaufała nie stałoby się to. Pokaż mi, pozwól zobaczyć wszystko. Pokaż co stało się dalej. Dlaczego coś poszło nie tak? - kim była? Czy była zła? Czy właśnie oddawałam ciało komuś kto nie cenił życia? Komuś kto bez wahania zabijał ukochanego? - Posłuchaj, wiem że mnie słyszysz! - krzyczałam w myślach. - Musisz! Więc słuchaj uważnie co mam ci do powiedzenia… pomyślenia dokładnie. Pomogę ci. Tylko jeśli to nie Czarna Magia. Nie będę walczyć, ale… Nie podążaj dwa razy tą samą ścieżką. Zaufaj mi. Zaufaj nam. Ocalmy nas i ocalmy las. Razem. Rozumiesz? Razem! - wspólnie, nikt nie był w stanie nieść ciężaru świata w pojedynkę. - Potem… Nie wiem czy jakieś potem może być dla mnie. Dla nas. Ale jeśli może, zapraszam cię do mnie. Zostań. Na chwilę, na zawsze, na ile będziesz chciała. Odkryjmy życie razem. Jak przyjaciółki. Zadbajmy o las. Niech rozkwitnie jak dawniej. Zobaczmy świat. Poznajmy życie naprawdę, pocałunków smak… chociaż ten już znasz. - to była szalona myśl, szalona propozycja, nie wiedziałam nawet czy realna, ale szczera. Musiała też czuć moje emocje skoro ja czułam jej. Więc musiała wiedzieć że mówię szczerze i prawdziwie. Boje się, ale nie kłamie i nie waham. - Podzielimy się tym ciałem, tym życiem… jakoś. To brzmi jak plan, prawda? Przysięgam ci, Brenyn, na krew która związała nas razem. Tak długo jak nie dasz się skusić mocy czarnej tak długo będziemy mogły trwać razem. Użyjmy go. - naszyjnika ze wspomnienia. Tego którego nie chciała użyć ostatnio. Tego przez nie użycie którego skończyła tak. - A potem chrońmy go razem. Do ostatniego naszego dnia. Powiedz im, Brenyn, jak ci mogą pomóc. Powiedz co mają robić. Spróbujmy zaufać jeszcze raz. Nie musisz być sama.- nie odpowiedziała mi ani razu wcześniej. Nie świadomie. Ale co jeszcze było do stracenia. Nie mieliśmy szans z mrokiem, nie wiedzieliśmy co to. Ona wiedziała. Ona go znała. Wiedziała jak z nim walczyć.
Gdzie zgoda, tam zwycięstwo, Brenyn.
Działajmy razem.
| nie wiem czy tak mogę, jak coś to prowadź mnie Mistrzu
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
Próba odbicia się od węży przy pomocy miotły, oczywiście okazała się fiaskiem. Potwornych gadów było zbyt wiele, a ich ataki były zbyt szybkie, by móc bez pomocy magii się przed nimi bronić. Kiedy jeden z węży wbił ostre kły w lewy nadgarstek czarodzieja, przynosząc ze sobą ostry, piekący ból, lord Black zobaczył coś jeszcze. Coś, co sprawiło, że z krzykiem rzucił miotłę, jakby to ona zrobiła mu krzywdę, po czym, cofając się, wpadł na idących przed nim mężczyzn i chłopca, którzy również ucierpieli od cienistych stworów.
Czerń, rozchodząca się tuż pod jego skórą i zatruwająca jego krew. Widział to kiedyś - obraz ten chyba już do końca życia będzie go prześladować. Blade zwłoki Alpharda, z dokładnie takimi samymi czarnymi żyłami. Przed pogrzebem balsamiści próbowali je ukryć, by zmarły mężczyzna prezentował się godnie w trumnie… oraz by goście nie zadawali zbędnych pytań. Ale tej nocy, kiedy został przyniesiony do domu przez przeklętego Rosiera i jego sługę tuż po tym, jak wydostali się z tajemniczego, pradawnego miejsca, czerń wypełniająca żyły, była doskonale widoczna.
Stanie się z nami wszystkimi dokładnie to samo.
Rigel oddychał głośno, kurczowo trzymając się za rękę, zupełnie jakby ucisk mógł spowolnić to, co nieuniknione. Kątem oka dostrzegł, jak przez próg ostatkiem sił wpada jeszcze ranna kobieta, która jeszcze chwile temu walczyła o oddech w szponach wielkiej bestii.
W chacie również nie byli bezpieczni. Jej drewniane ściany zadrżały, kiedy potworny, ogłuszający ryk monstrum wybrzmiał echem na zewnątrz, a upiorne szepty powróciły, zagłuszając myśli. Wśród tej kakofonii przebijała się znajoma melodia - element rytuału. Black w końcu podniósł głowę, by rozejrzeć się dookoła oraz zlokalizować źródło przyjemnego dźwięku, po czym dostrzegł bardzo znajomą sylwetkę. James. Arystokrata był pewien, że został rozpoznany, ale nie miał sił, by cokolwiek z tym zrobić, a i Doe był zajęty czymś zupełnie innym. Był też okropnie ranny. Bardzo trudno było zrozumieć, co zachodzi pomiędzy nim, a młoda rudowłosą dziewczyną, a i rozchodzący się po ciele ból zupełnie temu nie pomagał.
Wtedy stało się coś, co trudno było opisać i sklasyfikować - jakby na chwile wszyscy zanurzyli głowy w Myślodsiewni. Tylko że artefaktu tu nie było. Strzępek przeszłości wlał się do teraźniejszości, ukazując bardzo dramatyczny moment. Rigel wbił spojrzenie w mężczyznę, prześlizgnął się wzrokiem po jego stroju, próbując dopasować jego ubiór do któreś z epok - w końcu w jego rodowym gnieździe ma na portretach całą historię rozwoju mody - jak i zrozumieć, kim tak naprawdę jest. Zauważył też, że w oknach nie ma już desek, dlatego wyjrzał przez nie, by zobaczyć, co toczyło się tam - na zewnątrz. Chciał zrozumieć, co działo się z roślinami, trawionymi przez Ciemność, i czy ci, co przynieśli ze sobą śmierć, mają na sobie jakiekolwiek znaki rozpoznawcze. Herby. Kolory. Cokolwiek. Postarał się również szybko wyrysować wyryte na drzewach symbole, używając własnej zabłoconej skóry jako notatnika, rozcierając po niej krew.
Oderwał się od tej czynności dopiero, aż usłyszał, jak kobieta i mężczyzna z wizji się kłócą, a w powietrzu unosił się znajomy zapach roślin - kolejny element rytuału. Ujrzał też srebrzysta gałązkę, ale za nim Rigel zdążył przyjrzeć się temu lepiej, w powietrzu błysnęło ostrze.
Czy to miało pomóc? Przecież było inne wyjście, by zatrzymać mężczyznę... A może to tez był element rytuału? Ofiara z krwi?
Wizja była straszna, obrzydliwa, ale i dawała wiele do myślenia. Nie wszystko było tak, jak w legendzie. Ta zdrada... wyglądała zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażał.
Czarodziej odetchnął, próbując zrozumieć, czy zapach, który nadal czuł, był halucynacją, czy faktycznie lawenda i ciemiernik były w tym pomieszczeniu. Wtedy tuż obok niego pojawił się Marudek.
Black skinął mu głową, czując ulgę, że bezbronni ludzie zostali uratowani. Teraz tylko trzeba by ich wszystkich jakoś stąd zabrać.
-Zostań tu na razie. - Czarodziej wydał rozkaz swojemu słudze, po czym powoli dźwignął się na nogi i podszedł do Rhennarda. - Lordzie Abbott?
Zwrócił się do niego odruchowo, trzymając się ustalonych konwenansów.
-Czy mój skrzat mógłby zabrać was do lecznicy? Gdzieś, gdzie jest bezpiecznie, gdzie wam pomogą? Jemu pomogą? - Rigel spojrzał na rannego chłopca, po czym błagalnie na drugiego arystokratę. I tylko ukradkiem zerknął na rudowłosą dziewczynkę, która zaczęła zachowywać się tak, jakby postradała wszelkie zmysły.
|rzucę na spostrzegawczość, bo trochę nie wiem, jak lepiej
Czerń, rozchodząca się tuż pod jego skórą i zatruwająca jego krew. Widział to kiedyś - obraz ten chyba już do końca życia będzie go prześladować. Blade zwłoki Alpharda, z dokładnie takimi samymi czarnymi żyłami. Przed pogrzebem balsamiści próbowali je ukryć, by zmarły mężczyzna prezentował się godnie w trumnie… oraz by goście nie zadawali zbędnych pytań. Ale tej nocy, kiedy został przyniesiony do domu przez przeklętego Rosiera i jego sługę tuż po tym, jak wydostali się z tajemniczego, pradawnego miejsca, czerń wypełniająca żyły, była doskonale widoczna.
Stanie się z nami wszystkimi dokładnie to samo.
Rigel oddychał głośno, kurczowo trzymając się za rękę, zupełnie jakby ucisk mógł spowolnić to, co nieuniknione. Kątem oka dostrzegł, jak przez próg ostatkiem sił wpada jeszcze ranna kobieta, która jeszcze chwile temu walczyła o oddech w szponach wielkiej bestii.
W chacie również nie byli bezpieczni. Jej drewniane ściany zadrżały, kiedy potworny, ogłuszający ryk monstrum wybrzmiał echem na zewnątrz, a upiorne szepty powróciły, zagłuszając myśli. Wśród tej kakofonii przebijała się znajoma melodia - element rytuału. Black w końcu podniósł głowę, by rozejrzeć się dookoła oraz zlokalizować źródło przyjemnego dźwięku, po czym dostrzegł bardzo znajomą sylwetkę. James. Arystokrata był pewien, że został rozpoznany, ale nie miał sił, by cokolwiek z tym zrobić, a i Doe był zajęty czymś zupełnie innym. Był też okropnie ranny. Bardzo trudno było zrozumieć, co zachodzi pomiędzy nim, a młoda rudowłosą dziewczyną, a i rozchodzący się po ciele ból zupełnie temu nie pomagał.
Wtedy stało się coś, co trudno było opisać i sklasyfikować - jakby na chwile wszyscy zanurzyli głowy w Myślodsiewni. Tylko że artefaktu tu nie było. Strzępek przeszłości wlał się do teraźniejszości, ukazując bardzo dramatyczny moment. Rigel wbił spojrzenie w mężczyznę, prześlizgnął się wzrokiem po jego stroju, próbując dopasować jego ubiór do któreś z epok - w końcu w jego rodowym gnieździe ma na portretach całą historię rozwoju mody - jak i zrozumieć, kim tak naprawdę jest. Zauważył też, że w oknach nie ma już desek, dlatego wyjrzał przez nie, by zobaczyć, co toczyło się tam - na zewnątrz. Chciał zrozumieć, co działo się z roślinami, trawionymi przez Ciemność, i czy ci, co przynieśli ze sobą śmierć, mają na sobie jakiekolwiek znaki rozpoznawcze. Herby. Kolory. Cokolwiek. Postarał się również szybko wyrysować wyryte na drzewach symbole, używając własnej zabłoconej skóry jako notatnika, rozcierając po niej krew.
Oderwał się od tej czynności dopiero, aż usłyszał, jak kobieta i mężczyzna z wizji się kłócą, a w powietrzu unosił się znajomy zapach roślin - kolejny element rytuału. Ujrzał też srebrzysta gałązkę, ale za nim Rigel zdążył przyjrzeć się temu lepiej, w powietrzu błysnęło ostrze.
Czy to miało pomóc? Przecież było inne wyjście, by zatrzymać mężczyznę... A może to tez był element rytuału? Ofiara z krwi?
Wizja była straszna, obrzydliwa, ale i dawała wiele do myślenia. Nie wszystko było tak, jak w legendzie. Ta zdrada... wyglądała zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażał.
Czarodziej odetchnął, próbując zrozumieć, czy zapach, który nadal czuł, był halucynacją, czy faktycznie lawenda i ciemiernik były w tym pomieszczeniu. Wtedy tuż obok niego pojawił się Marudek.
Black skinął mu głową, czując ulgę, że bezbronni ludzie zostali uratowani. Teraz tylko trzeba by ich wszystkich jakoś stąd zabrać.
-Zostań tu na razie. - Czarodziej wydał rozkaz swojemu słudze, po czym powoli dźwignął się na nogi i podszedł do Rhennarda. - Lordzie Abbott?
Zwrócił się do niego odruchowo, trzymając się ustalonych konwenansów.
-Czy mój skrzat mógłby zabrać was do lecznicy? Gdzieś, gdzie jest bezpiecznie, gdzie wam pomogą? Jemu pomogą? - Rigel spojrzał na rannego chłopca, po czym błagalnie na drugiego arystokratę. I tylko ukradkiem zerknął na rudowłosą dziewczynkę, która zaczęła zachowywać się tak, jakby postradała wszelkie zmysły.
|rzucę na spostrzegawczość, bo trochę nie wiem, jak lepiej
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Ostatnio zmieniony przez Rigel Black dnia 05.12.22 22:44, w całości zmieniany 1 raz
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Rigel Black' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 19
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 19
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
James
Kryształ zaciśnięty w twojej dłoni był ciepły. Wystarczyło, że oplotłeś wokół niego palce, poczułeś pokrzepiającą moc – znów usłyszałeś też charakterystyczny śpiew, śpiew feniksa. Zachęcał cię, żebyś zaśpiewał razem z nim, zanucił; miałeś wrażenie, że rozrywający klatkę piersiową ból nieco przytępiał – że bliskość kryształu koiła go tak, jak chłodny okład łagodził poparzenia.
Droga do szkatułki nie była daleka, okrążając kocioł, mogłeś pokonać ją pomimo narastającej słabości; drewniana pokrywka uniosła się bez protestów, w środku – na zakurzonej, czarnej poduszeczce zobaczyłeś ten sam amulet, który mogłeś dostrzec we wspomnieniu na szyi jasnowłosej dziewczyny. Posrebrzana gałązka, pomimo upływu czasu, nie zakurzyła się jak materiał, na którym leżała – zarówno ona, jak i odchodzące od niej listki zdawały się emanować lekkim blaskiem, wyglądała też na bardzo kruchą, delikatną. Zanim zdążyłeś po nią sięgnąć, za dłoń złapała cię Neala, chcąc powstrzymać cię przed sięgnięciem po wisiorek.
Laurence
Oderwałeś spojrzenie od głównej, rozgrywającej się we wspomnieniu sceny, zamiast tego przenosząc wzrok na zewnątrz – za kwadratowe okno. Wspomnienie nie należało do ciebie, mogłeś dostrzec wyłącznie to, co zapamiętał jego właściciel – część polany była więc zasnuta szarymi, gęstymi oparami, ale pomiędzy nimi widziałeś dokładnie walczących czarodziejów. Ci, którzy przegrywali, wycofując się pomiędzy drzewa, nosili jasne stroje – krwawe smugi były na nich doskonale widoczne, a ci, którzy leżeli na ziemi, w pewien sposób przypominali ci ofiary Bezksiężycowej Nocy, leżące pod ścianami londyńskiego metra; niektórzy z pewnością zginęli od podobnych zaklęć. Napierających czarodziejów widziałeś kilku, ci ubrani byli różnie, w większości – w podróżne, ciemne peleryny. Poczerniałe rośliny wyglądały, jakby były chore, jakby toczyło je jakieś zakażenie; z niektórych z nich wypływała czarna, połyskująca żywica. Symbole na drzewach zdawały się poruszać, jakby żyły – ułożone z prostych linii i kół, miejscami wykrzywiały się na kształt łodyg i gałęzi.
Żadna z osób obecnych we wspomnieniu, nie zareagowała na twoją obecność – mogłeś być pewien, że byłeś dla nich niewidoczny.
Podchodząc do książki, mogłeś dojrzeć ponad ramieniem dziewczyny jedynie fragment strony, kawałek większej całości: na starym pergaminie ktoś zapisał odręcznie formuły, zrobił to jednak w obcym ci języku. Nie znając go, nie mogłeś ich rozczytać – ale formą zapisu przypominały receptury eliksirów, czy może bardziej skomplikowanych zaklęć. Kolejne wersy opatrzone były rysunkami, makabrycznymi szkicami przedstawiającymi ludzi wyciągających powykręcane ręce zza czegoś, co wyglądało jak pręty klatki.
Rigel
Skoncentrowanie się na detalach i oglądanych obrazach przychodziło ci z trudem, byłeś już bardzo słaby – twoje myśli biegły wolniej, oczy wychwytywały mniej niż robiłyby to w normalnych okolicznościach. Przyglądając się mężczyźnie, byłeś jednak w stanie wychwycić elementy mody czarodziejskiej, które były charakterystyczne dla wczesnego siedemnastego wieku – a srebrna klamra spinająca pelerynę i dobra jakość materiałów wskazywały na to, że należała go człowieka majętnego, o wyższym statusie społecznym. W jego ubiorze oraz w ubiorze pozostałych, brakowało jednak wspólnego elementu, który pozwoliłby na przypisanie ich do konkretnego nazwiska, rodziny czy nawet miejsca – możliwe, że łączyło ich coś innego niż krew czy pochodzenie.
Rośliny, którym się przyglądałeś, wyglądały, jakby trawiła je choroba – poczerniały i wyschły, karłowaciejąc. Czerń roznosiła się z każdą chwilą dalej, żyłkami oplatając gałęzie i łodygi – w podobny sposób, w jaki rozchodziła się wzdłuż twojego ramienia.
Symbole na drzewach wydawały się ciągle poruszać, zmieniać położenie – a krew i skóra nie były najprostszymi narzędziami do rysowania, mogłeś więc odwzorować je jedynie pobieżnie, zwłaszcza, że miałeś na to niewiele czasu.
To tylko post uzupełniający, kolejka toczy się bez zmian.
Post uzupełniający dla Neali został przesłany drogą prywatnej wiadomości.
Jeśli będziecie potrzebować jeszcze jednego posta uzupełniającego - dajcie znać, aczkolwiek jeżeli którekolwiek z postaci podejmą akcje do siebie przeciwstawne, ich efekty zostaną rozpatrzone dopiero w poście podsumowującym turę, uwzględniając działania wszystkich postaci, ich stanu i statystyk.
Kryształ zaciśnięty w twojej dłoni był ciepły. Wystarczyło, że oplotłeś wokół niego palce, poczułeś pokrzepiającą moc – znów usłyszałeś też charakterystyczny śpiew, śpiew feniksa. Zachęcał cię, żebyś zaśpiewał razem z nim, zanucił; miałeś wrażenie, że rozrywający klatkę piersiową ból nieco przytępiał – że bliskość kryształu koiła go tak, jak chłodny okład łagodził poparzenia.
Droga do szkatułki nie była daleka, okrążając kocioł, mogłeś pokonać ją pomimo narastającej słabości; drewniana pokrywka uniosła się bez protestów, w środku – na zakurzonej, czarnej poduszeczce zobaczyłeś ten sam amulet, który mogłeś dostrzec we wspomnieniu na szyi jasnowłosej dziewczyny. Posrebrzana gałązka, pomimo upływu czasu, nie zakurzyła się jak materiał, na którym leżała – zarówno ona, jak i odchodzące od niej listki zdawały się emanować lekkim blaskiem, wyglądała też na bardzo kruchą, delikatną. Zanim zdążyłeś po nią sięgnąć, za dłoń złapała cię Neala, chcąc powstrzymać cię przed sięgnięciem po wisiorek.
Laurence
Oderwałeś spojrzenie od głównej, rozgrywającej się we wspomnieniu sceny, zamiast tego przenosząc wzrok na zewnątrz – za kwadratowe okno. Wspomnienie nie należało do ciebie, mogłeś dostrzec wyłącznie to, co zapamiętał jego właściciel – część polany była więc zasnuta szarymi, gęstymi oparami, ale pomiędzy nimi widziałeś dokładnie walczących czarodziejów. Ci, którzy przegrywali, wycofując się pomiędzy drzewa, nosili jasne stroje – krwawe smugi były na nich doskonale widoczne, a ci, którzy leżeli na ziemi, w pewien sposób przypominali ci ofiary Bezksiężycowej Nocy, leżące pod ścianami londyńskiego metra; niektórzy z pewnością zginęli od podobnych zaklęć. Napierających czarodziejów widziałeś kilku, ci ubrani byli różnie, w większości – w podróżne, ciemne peleryny. Poczerniałe rośliny wyglądały, jakby były chore, jakby toczyło je jakieś zakażenie; z niektórych z nich wypływała czarna, połyskująca żywica. Symbole na drzewach zdawały się poruszać, jakby żyły – ułożone z prostych linii i kół, miejscami wykrzywiały się na kształt łodyg i gałęzi.
Żadna z osób obecnych we wspomnieniu, nie zareagowała na twoją obecność – mogłeś być pewien, że byłeś dla nich niewidoczny.
Podchodząc do książki, mogłeś dojrzeć ponad ramieniem dziewczyny jedynie fragment strony, kawałek większej całości: na starym pergaminie ktoś zapisał odręcznie formuły, zrobił to jednak w obcym ci języku. Nie znając go, nie mogłeś ich rozczytać – ale formą zapisu przypominały receptury eliksirów, czy może bardziej skomplikowanych zaklęć. Kolejne wersy opatrzone były rysunkami, makabrycznymi szkicami przedstawiającymi ludzi wyciągających powykręcane ręce zza czegoś, co wyglądało jak pręty klatki.
Rigel
Skoncentrowanie się na detalach i oglądanych obrazach przychodziło ci z trudem, byłeś już bardzo słaby – twoje myśli biegły wolniej, oczy wychwytywały mniej niż robiłyby to w normalnych okolicznościach. Przyglądając się mężczyźnie, byłeś jednak w stanie wychwycić elementy mody czarodziejskiej, które były charakterystyczne dla wczesnego siedemnastego wieku – a srebrna klamra spinająca pelerynę i dobra jakość materiałów wskazywały na to, że należała go człowieka majętnego, o wyższym statusie społecznym. W jego ubiorze oraz w ubiorze pozostałych, brakowało jednak wspólnego elementu, który pozwoliłby na przypisanie ich do konkretnego nazwiska, rodziny czy nawet miejsca – możliwe, że łączyło ich coś innego niż krew czy pochodzenie.
Rośliny, którym się przyglądałeś, wyglądały, jakby trawiła je choroba – poczerniały i wyschły, karłowaciejąc. Czerń roznosiła się z każdą chwilą dalej, żyłkami oplatając gałęzie i łodygi – w podobny sposób, w jaki rozchodziła się wzdłuż twojego ramienia.
Symbole na drzewach wydawały się ciągle poruszać, zmieniać położenie – a krew i skóra nie były najprostszymi narzędziami do rysowania, mogłeś więc odwzorować je jedynie pobieżnie, zwłaszcza, że miałeś na to niewiele czasu.
Post uzupełniający dla Neali został przesłany drogą prywatnej wiadomości.
Jeśli będziecie potrzebować jeszcze jednego posta uzupełniającego - dajcie znać, aczkolwiek jeżeli którekolwiek z postaci podejmą akcje do siebie przeciwstawne, ich efekty zostaną rozpatrzone dopiero w poście podsumowującym turę, uwzględniając działania wszystkich postaci, ich stanu i statystyk.
Ta wizja go wystraszyła. Pomyślał, że popełnił błąd ufając tym znakom, strażnikom, ptasim śpiewom. Pomyślał, że naiwnie wierzył w nią, tą całą Brenyn, opowieści o jej szlachetności. W to, że Neala była taka sama. Jej krzyk wytrącił go z równowagi. Spojrzał na nią, kiedy jej palce zamknęły się na nadgarstku, który otworzył szkatułę. Zobaczył go tam. Amulet Brenyn. Połyskujący, piękny. Miał mieć wielką moc, miał im pomóc. Uwierzył w to, uwierzył mężczyźnie, którego zabiła, z przerażeniem odnajdując w słodkiej dziewczynie przerażający mrok. Znał ten dylemat — wiedział, że ratując bliskich mógł postąpić tak samo, sięgnąć do czynów, o które nikt, nawet on sam siebie nie podejrzewał. Tak jak może i ona. A jednak myśl, że to wszystko mogło się powtórzyć; próbując odegnać mrok mogła ich tu uwięzić wywołała w nim dogłębny sprzeciw.
— Nie chce być tak uratowany — odpowiedział Neali od razu, odnajdując jej wzrok, zaciskając palce dłoni, którą zatrzymała. W oczach pojawiły się łzy, ale też determinacja. — To nie jest ratunek, to nie jest lepsze wyjście. To tylko przedłużenie cierpienia, tortury! Tkwienie pomiędzy jawą a snem, życiem, a śmiercią. Obserwowanie życie, którego nie możesz przeżyć ani doświadczyć. Jeśli to nie pomoże, tak, wolę umrzeć i wierz mi, że ty też — ale tego nie był wcale pewien. Neala była inna. Czysta. Miała w sobie wielkie pokłady odwagi i wiary, gotowa była poświęcić się dla innych. Nie tylko bliskich, a wszystkich, którzy potrzebowali pomocy, liczyli na nią. — Nie uratowała ich, odprawiła rytuał, który ich zaklął tu. Uczyniła z nich więźniów! — podniósł głos, ale ten mu zadrżał. Tego bał się najbardziej przecież. Bycia więźniem. — A co ty wiesz o więzieniu? Co? — spytał rozpaczliwie, łamiącym się głosem, pociągając za sobą rękę, którą trzymała. Zerknął jeszcze raz na amulet. Powinni go użyć, albo roztrzaskać. Nie wiedział. Nie wiedział jak i co z nim zrobić, ale jeśli mógł ich uratować, jeśli był nadzieją, żeby to powstrzymać to dlaczego mieli go zostawić? — To, co robisz jest niebezpieczne. Nie igra się z takimi mocami. Nie igra się z duchami. One nigdy ci nie pomogą, zawsze będą żądać za to zapłaty.— Cofnął się jeszcze w stronę kominka, spoglądając na resztę. Co oni myśleli? Co zamierzali? Stać jak kołki? Tylko patrzeć? Godzić się na to wszystko? Naprawdę nie mieli pomysłów? On był tylko złodziejem, grajkiem. Nie miał ratować świata. Powrócił wzrokiem do Weasleyówny i pokręcił głową. — Parała się magią, której nie rozumiała. Której ty też nie rozumiesz — wytknął jej. Na myśl, że to sobie zrobiła, że wzięła to na siebie poczuł, jak coś w nim pęka. Wiedział przecież, że nie chciała źle. Chciała im pomóc, ich uratować, ale teraz kiedy to widziała, kiedy zobaczyła na własne oczy musiała zrozumieć, że to był błąd. Zakrył zakrwawioną dłonią oczy na chwilę, zacisnął zęby. Próbował pojąć jej słowa, ale nie umiał. Nie rozumiał. — Wypędzimy ją z ciebie — podjął nagle, opuszczając dłoń. Przyprowadzili ich tu strażnicy przez nią zaklęci. Myślał, że strzegli tego miejsca z własnej woli, że im pomogą. A oni musieli ich tu ściągnąć, Brenyn musiała tu ich ściągnąć, żeby ich wykorzystać.
Ja to Brenyn. Brenyn to ja.
Pokręcił głową z niedowierzaniem, rozgoryczeniem. Kryształ, który od niej otrzymał wzbudzał w nim spokój, błogość. Tęsknił za tym uczuciem. Przypominał mu o Marcelu, o jego słowach na temat tej magii. Mocy. Zakonu. Marcel, gdyby tu był, wiedziałby co zrobić. Jak zareagować. Może nie bałby się, wziąłby ten amulet i po prostu go rozbił, nie bacząc na nic. A może nie, on przecież myślał o innych. Myślał najpierw, przede wszystkim o innych. Co zrobiłby Marcel? Zanucił cicho melodię, podpowiadaną mu przez własne myśli? Melodię nuconą przez śpiew w jego głowie, śpiew feniksa. Dobry, czysty. Wzbudzający w nim wiarę. Zaufał mu. Nie patrząc już na rudowłosą dziewczynę sięgnął do kieszeni wolną dłonią i wyciągnął z niej kompas, do którego przytroczona była wstążka. To ten kompas miał mu wskazać bezpieczne miejsce. Więzienie nigdy nie było dla niego rozwiązaniem. Spojrzał na wskazówki, licząc, że dowie się z niego czegoś. Wyciągnął różdżkę, starając się oddychać powoli. Ściany się trzęsły, chata zaraz runie. Serce mu drżało w strachu, w panice. Chciał stąd uciekać. Zamknięci w tym miejscu nie byli bezpieczni. I nie będą.
— Możemy... Możemy otoczyć tą chatę, jakąś... jakąś barierą? Ochroną? Nie wiem... zatrzymać to? — zwrócił się do ludzi, którzy znaleźli się z nim w chacie. Nie wierzył, że mogli tylko stać. Stać i czekać na to, co się wydarzy. — Światło. Światło odgania cienie, może jesteśmy w stanie otoczyć się ogniem, który je przegoni, powstrzymamy tego stwora, razem wyjdziemy z lasu. Jest takie zaklęcie, Dotyk Midasa, gdyby dotknąć tego stwora pod nim, zamieni się w złoty posąg na chwilę. Kupilibyśmy sobie trochę czasu. Utorujemy sobie drogę. Wiecie, gdzie się znajdujemy? W którą stronę iść?— mówił prędko i nie myślał za wiele, wiedząc, że to wszystko się zraz rozpadnie, a potem spojrzał na skrzata. — On — wydukał, aby go olśniło. — Wydostanie nas wszystkich stąd. — Dopiero potem spojrzał na Nealę. Nie mógł jej przecież zostawić, nie mógł jej pozwolić na żadne poświęcenie. — Co zamierzasz zrobić? — spytał roztrzęsionym głosem. — Co ci powiedziała, do czego to ma doprowadzić? Co ona od ciebie chce? Opętała cię? Czy ci strażnicy teraz opętają nas? Do tego nas potrzebuje? — Wiedział, widział, że strażnicy walczyli z cieniami i dotąd wierzył, że to właśnie oni i ta cała Brenyn będą ratunkiem. Chciał jej zaufać, ufał jej przez cały ten czas. A teraz to, co zobaczył zmieniło absolutnie wszystko. Wolał umrzeć niż utknąć tu na wieki. Ni to żywy ni martwy.
— Nie chce być tak uratowany — odpowiedział Neali od razu, odnajdując jej wzrok, zaciskając palce dłoni, którą zatrzymała. W oczach pojawiły się łzy, ale też determinacja. — To nie jest ratunek, to nie jest lepsze wyjście. To tylko przedłużenie cierpienia, tortury! Tkwienie pomiędzy jawą a snem, życiem, a śmiercią. Obserwowanie życie, którego nie możesz przeżyć ani doświadczyć. Jeśli to nie pomoże, tak, wolę umrzeć i wierz mi, że ty też — ale tego nie był wcale pewien. Neala była inna. Czysta. Miała w sobie wielkie pokłady odwagi i wiary, gotowa była poświęcić się dla innych. Nie tylko bliskich, a wszystkich, którzy potrzebowali pomocy, liczyli na nią. — Nie uratowała ich, odprawiła rytuał, który ich zaklął tu. Uczyniła z nich więźniów! — podniósł głos, ale ten mu zadrżał. Tego bał się najbardziej przecież. Bycia więźniem. — A co ty wiesz o więzieniu? Co? — spytał rozpaczliwie, łamiącym się głosem, pociągając za sobą rękę, którą trzymała. Zerknął jeszcze raz na amulet. Powinni go użyć, albo roztrzaskać. Nie wiedział. Nie wiedział jak i co z nim zrobić, ale jeśli mógł ich uratować, jeśli był nadzieją, żeby to powstrzymać to dlaczego mieli go zostawić? — To, co robisz jest niebezpieczne. Nie igra się z takimi mocami. Nie igra się z duchami. One nigdy ci nie pomogą, zawsze będą żądać za to zapłaty.— Cofnął się jeszcze w stronę kominka, spoglądając na resztę. Co oni myśleli? Co zamierzali? Stać jak kołki? Tylko patrzeć? Godzić się na to wszystko? Naprawdę nie mieli pomysłów? On był tylko złodziejem, grajkiem. Nie miał ratować świata. Powrócił wzrokiem do Weasleyówny i pokręcił głową. — Parała się magią, której nie rozumiała. Której ty też nie rozumiesz — wytknął jej. Na myśl, że to sobie zrobiła, że wzięła to na siebie poczuł, jak coś w nim pęka. Wiedział przecież, że nie chciała źle. Chciała im pomóc, ich uratować, ale teraz kiedy to widziała, kiedy zobaczyła na własne oczy musiała zrozumieć, że to był błąd. Zakrył zakrwawioną dłonią oczy na chwilę, zacisnął zęby. Próbował pojąć jej słowa, ale nie umiał. Nie rozumiał. — Wypędzimy ją z ciebie — podjął nagle, opuszczając dłoń. Przyprowadzili ich tu strażnicy przez nią zaklęci. Myślał, że strzegli tego miejsca z własnej woli, że im pomogą. A oni musieli ich tu ściągnąć, Brenyn musiała tu ich ściągnąć, żeby ich wykorzystać.
Ja to Brenyn. Brenyn to ja.
Pokręcił głową z niedowierzaniem, rozgoryczeniem. Kryształ, który od niej otrzymał wzbudzał w nim spokój, błogość. Tęsknił za tym uczuciem. Przypominał mu o Marcelu, o jego słowach na temat tej magii. Mocy. Zakonu. Marcel, gdyby tu był, wiedziałby co zrobić. Jak zareagować. Może nie bałby się, wziąłby ten amulet i po prostu go rozbił, nie bacząc na nic. A może nie, on przecież myślał o innych. Myślał najpierw, przede wszystkim o innych. Co zrobiłby Marcel? Zanucił cicho melodię, podpowiadaną mu przez własne myśli? Melodię nuconą przez śpiew w jego głowie, śpiew feniksa. Dobry, czysty. Wzbudzający w nim wiarę. Zaufał mu. Nie patrząc już na rudowłosą dziewczynę sięgnął do kieszeni wolną dłonią i wyciągnął z niej kompas, do którego przytroczona była wstążka. To ten kompas miał mu wskazać bezpieczne miejsce. Więzienie nigdy nie było dla niego rozwiązaniem. Spojrzał na wskazówki, licząc, że dowie się z niego czegoś. Wyciągnął różdżkę, starając się oddychać powoli. Ściany się trzęsły, chata zaraz runie. Serce mu drżało w strachu, w panice. Chciał stąd uciekać. Zamknięci w tym miejscu nie byli bezpieczni. I nie będą.
— Możemy... Możemy otoczyć tą chatę, jakąś... jakąś barierą? Ochroną? Nie wiem... zatrzymać to? — zwrócił się do ludzi, którzy znaleźli się z nim w chacie. Nie wierzył, że mogli tylko stać. Stać i czekać na to, co się wydarzy. — Światło. Światło odgania cienie, może jesteśmy w stanie otoczyć się ogniem, który je przegoni, powstrzymamy tego stwora, razem wyjdziemy z lasu. Jest takie zaklęcie, Dotyk Midasa, gdyby dotknąć tego stwora pod nim, zamieni się w złoty posąg na chwilę. Kupilibyśmy sobie trochę czasu. Utorujemy sobie drogę. Wiecie, gdzie się znajdujemy? W którą stronę iść?— mówił prędko i nie myślał za wiele, wiedząc, że to wszystko się zraz rozpadnie, a potem spojrzał na skrzata. — On — wydukał, aby go olśniło. — Wydostanie nas wszystkich stąd. — Dopiero potem spojrzał na Nealę. Nie mógł jej przecież zostawić, nie mógł jej pozwolić na żadne poświęcenie. — Co zamierzasz zrobić? — spytał roztrzęsionym głosem. — Co ci powiedziała, do czego to ma doprowadzić? Co ona od ciebie chce? Opętała cię? Czy ci strażnicy teraz opętają nas? Do tego nas potrzebuje? — Wiedział, widział, że strażnicy walczyli z cieniami i dotąd wierzył, że to właśnie oni i ta cała Brenyn będą ratunkiem. Chciał jej zaufać, ufał jej przez cały ten czas. A teraz to, co zobaczył zmieniło absolutnie wszystko. Wolał umrzeć niż utknąć tu na wieki. Ni to żywy ni martwy.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Spojrzałam mu w oczy. Ta sytuacja przypomniała mi stajnie, wróciła mnie tam. Wtedy też go złapałam. Złapałam za nadgarstek. Złapałam żeby został, żeby wyjaśnił. Teraz było zupełnie inne. Brwi uniosły mi się łagodnie. Wypowiedziana przez Brenyn błagalna prośba dudniła w głowie. Czułam ją dokładnie. Moje oczy zdawały się z jego tożsame, tak samo załzawione, ale i tak samo zdeterminowane. Oddychałam ciężko, zmęczona, przestraszona, pełna paniki. Otworzyłam usta, słuchając jego słów. Czując łzy cieknące po policzkach. Boleśnie kujące serce.
Uczyniła z nich więźniów.
Pokręciłam przecząco głową. Nie chciałam w to wierzyć. Nie, że zrobiła to specjalnie. Czułam jej emocje, jej strach, jej determinacje tamtego dnia. Broda mi zadrżała. Ja sama drgnęłam, kiedy podniósł głos. Zafalowałam, cofnęłam się lekko, ledwie odrobinę kręcąc głową. Ale ruch ustał, na kolejny słowa. Łzy zamarły na powiekach.
Co ty wiesz o więzieniu?
Wiedział co wiem. Nic. Miałam szczęście. Nigdy nie spotkało mnie nic strasznego. Straciłam bliskich, ale nie musiałam oglądać śmierci. Nie katowano mnie za to, co zrobiłam nie tak. Nie popełniłam błędu, za który kazano zapłacić mi własnym marzeniem, pasją, wolnością, cierpieniem.
- Jimmy… - wypadło, cicho, prawie błagalnie z spomiędzy moich warg. Oczy zaszkliły się całkiem. Ale kolejne słowa odleciały, wraz z tym jak pociągnął rękę. Odsuwał się ode mnie. Palce nie trzymały mocno. Ciało przesunęło się śladem uciekających palców. Dłoń została w powietrzu.
Wypędzimy ją z ciebie. Cofnęłam się o krok rozwierając w niedowierzaniu oczy. Pokręciłam energicznie głową. Przesunęłam spojrzenie po wszystkich obecnych w chacie.
- N-nie. - nie zgodziłam się, po omacku próbując sięgnąć po amulet. - Nie zdradzę jej, póki nie dowiem się wszystkiego. - wróciłam wzrokiem do Jamesa, unosząc brodę do góry. Czując jak coś we mnie pęka. Razem, zdawało się już czymś co rozwiał strach. Wzięłam drżący wdech w płuca zwracając się do Brenyn. Czując rozgoryczenie i niemal fizyczny ból serca.
- Domyślasz się? Dlaczego ja? - czegoś musiało mi brakować, przez co byłam podatniejsza pewnie. Wzięłam wdech w płuca. Myśląc dalej. Dlaczego? To było dość łatwe. Ale zanim odpowiedziałam ona mówiła dalej. - Spędziłaś tyle lat sama, Brenyn. Poświęciłaś się dla nich. Popełniłaś błąd. Zapłaciłaś cenę. Straciłaś tak wiele. Nie dotknę czarnej magii, obiecałam bratu. I ty też nie - już nigdy więcej. Ale możesz kroczyć razem ze mną. To będzie inne życie, wiele się zmieniło, a ja jestem dosłownie Ministrem od pomyłek i dziwacznych sytuacji. Na pewno nie będziemy się nudzić. - zapewniłam ją, wzruszając lekko ramionami. To było po prostu smutne. Chciałam jej pomóc, jeśli mogłam, dlaczego nie miałam?- Czy nie poniosłaś już konsekwencji własnych wyborów? - zapytałam jej ale nagle moje serce zabiło w strachu. Miałam władzę nad samą sobą, a jej jakby było mniej. - Brenyn? - zapytałam rozglądając się po chacie. Spojrzenie przesunęło się po mężczyznach, kobietach, dziecku, na chwile zawisło na wuju.
- Brenyn! - jej imię drugi raz wypadło z moich ust. Rozglądałam się finalnie wzrok zatrzymując na Jamesie. Na tym co trzymał w dłoni. Moje oczy rozszerzyły się w zdumieniu kiedy ją dostrzegłam. Łzy potoczyły na nowo. Otworzyłam usta, zamarłam nie mogąc oderwać od spojrzenia od czerwonej wstążki. Miał ją. Nosił, mimo, że nie wierzył w symbole. Wypełniła mnie niezrozumiała mieszanina emocji. Niedowierzenie, niezrozumienie, ale i niezaprzeczalne szczęście. Mówił coś, coś o Midasie, o ogniu, ale ja przez rozmazany łzami obraz tylko na nią patrzyłam. A kiedy zwrócił się do mnie drgnęłam. Uniosłam wzrok, a potem dźwignęłam ręce, przytykając końcówki dłoni do oczu. Biorąc wdech w pierś.
- Nie opętała. Chciała, ale już… nie chce. Zdziwiła i zaskoczyła ją moja propozycja. - powiedziałam patrząc w oczy Jamesa. - Nie opętają. - pokręciłam łagodnie głową. - Rytuał miał spętać ludzi, splamionych czarną magią. Ludzi, Leandra. Była zdesperowana, chciała ochronić swoich bliskich i w desperacji, zgubiła siebie. Rytuał… Zadziałałby również na niego. Choć to okropne, pozbawiła go życia, żeby nie skazywać na ten los. - zrobiłam krok w stronę Jamesa. - Popełniła błąd. - szepnęłam czując jak oczy zachodzą mi łzami. - Straciła miłość, a wszyscy zostali zaklęci w drzewa i zatopieni w mokradłach. Budzą się, żeby bronić lasu, ale nie odróżniają wrogów od przyjaciół. Chce odwrócić to, co zrobiła. Wyzwolić spętane wcześniej dusze. Chce… Chce naprawić swój błąd. Pomogłabym Ci Brenyn opętana czy nie.- wyjaśniałam, zwróciłam się też do niej, dopiero teraz pierwszy raz mój wzrok oderwał się od niego, prześlizgnąć po reszcie. To byli dla mnie obcy ludzie. Poza tą wróżką. - Coś poszło nie tak z moja wróżbą. - zwróciłam się do niej. Biorąc wdech w płuca. Absurdalny moment nie niezadowolenie klienta. Spojrzałam na wujka. A potem wróciłam wzrokiem do Jamesa. Potrzebowałam, żeby on mi uwierzył. Jego wiara sprawiała, że nie wątpiłam tak w samą siebie.
- Amulet zadziała tylko raz. Potem przepadnie na zawsze. Powiedziała żeby cisnąć go w płomienie. Ciemiernik i lawenda wzmacniają jego moc, muzyka pozwala magii płynąć. - uniosłam trochę brodę. - Chcę jej pomóc. Nie… - pokręciłam głową zaraz po słowie - ono nie było odpowiednie. - Zamierzam jej pomóc. Znasz tą melodię, tą, której dźwięk ją zaskoczył, to musi być to. Jej magia, ta magia, ona jest dobra. Chcę jej pomóc naprawić to wszystko. Błąd za który pokutuje już dostatecznie długo. Uwolnić dusze, które nie zaznały spoczynku. Potrzebuję, żebyś mi uwierzył, nam uwierzył. Żebyście wszyscy uwierzyli. Historia nie zatoczy koła. Czuję to. - co będzie dalej? Znów będę jedynie odrostkiem, który nie wie co plecie? Zostanę sama, czy jednak, zrobimy to razem?
Uczyniła z nich więźniów.
Pokręciłam przecząco głową. Nie chciałam w to wierzyć. Nie, że zrobiła to specjalnie. Czułam jej emocje, jej strach, jej determinacje tamtego dnia. Broda mi zadrżała. Ja sama drgnęłam, kiedy podniósł głos. Zafalowałam, cofnęłam się lekko, ledwie odrobinę kręcąc głową. Ale ruch ustał, na kolejny słowa. Łzy zamarły na powiekach.
Co ty wiesz o więzieniu?
Wiedział co wiem. Nic. Miałam szczęście. Nigdy nie spotkało mnie nic strasznego. Straciłam bliskich, ale nie musiałam oglądać śmierci. Nie katowano mnie za to, co zrobiłam nie tak. Nie popełniłam błędu, za który kazano zapłacić mi własnym marzeniem, pasją, wolnością, cierpieniem.
- Jimmy… - wypadło, cicho, prawie błagalnie z spomiędzy moich warg. Oczy zaszkliły się całkiem. Ale kolejne słowa odleciały, wraz z tym jak pociągnął rękę. Odsuwał się ode mnie. Palce nie trzymały mocno. Ciało przesunęło się śladem uciekających palców. Dłoń została w powietrzu.
Wypędzimy ją z ciebie. Cofnęłam się o krok rozwierając w niedowierzaniu oczy. Pokręciłam energicznie głową. Przesunęłam spojrzenie po wszystkich obecnych w chacie.
- N-nie. - nie zgodziłam się, po omacku próbując sięgnąć po amulet. - Nie zdradzę jej, póki nie dowiem się wszystkiego. - wróciłam wzrokiem do Jamesa, unosząc brodę do góry. Czując jak coś we mnie pęka. Razem, zdawało się już czymś co rozwiał strach. Wzięłam drżący wdech w płuca zwracając się do Brenyn. Czując rozgoryczenie i niemal fizyczny ból serca.
- Domyślasz się? Dlaczego ja? - czegoś musiało mi brakować, przez co byłam podatniejsza pewnie. Wzięłam wdech w płuca. Myśląc dalej. Dlaczego? To było dość łatwe. Ale zanim odpowiedziałam ona mówiła dalej. - Spędziłaś tyle lat sama, Brenyn. Poświęciłaś się dla nich. Popełniłaś błąd. Zapłaciłaś cenę. Straciłaś tak wiele. Nie dotknę czarnej magii, obiecałam bratu. I ty też nie - już nigdy więcej. Ale możesz kroczyć razem ze mną. To będzie inne życie, wiele się zmieniło, a ja jestem dosłownie Ministrem od pomyłek i dziwacznych sytuacji. Na pewno nie będziemy się nudzić. - zapewniłam ją, wzruszając lekko ramionami. To było po prostu smutne. Chciałam jej pomóc, jeśli mogłam, dlaczego nie miałam?- Czy nie poniosłaś już konsekwencji własnych wyborów? - zapytałam jej ale nagle moje serce zabiło w strachu. Miałam władzę nad samą sobą, a jej jakby było mniej. - Brenyn? - zapytałam rozglądając się po chacie. Spojrzenie przesunęło się po mężczyznach, kobietach, dziecku, na chwile zawisło na wuju.
- Brenyn! - jej imię drugi raz wypadło z moich ust. Rozglądałam się finalnie wzrok zatrzymując na Jamesie. Na tym co trzymał w dłoni. Moje oczy rozszerzyły się w zdumieniu kiedy ją dostrzegłam. Łzy potoczyły na nowo. Otworzyłam usta, zamarłam nie mogąc oderwać od spojrzenia od czerwonej wstążki. Miał ją. Nosił, mimo, że nie wierzył w symbole. Wypełniła mnie niezrozumiała mieszanina emocji. Niedowierzenie, niezrozumienie, ale i niezaprzeczalne szczęście. Mówił coś, coś o Midasie, o ogniu, ale ja przez rozmazany łzami obraz tylko na nią patrzyłam. A kiedy zwrócił się do mnie drgnęłam. Uniosłam wzrok, a potem dźwignęłam ręce, przytykając końcówki dłoni do oczu. Biorąc wdech w pierś.
- Nie opętała. Chciała, ale już… nie chce. Zdziwiła i zaskoczyła ją moja propozycja. - powiedziałam patrząc w oczy Jamesa. - Nie opętają. - pokręciłam łagodnie głową. - Rytuał miał spętać ludzi, splamionych czarną magią. Ludzi, Leandra. Była zdesperowana, chciała ochronić swoich bliskich i w desperacji, zgubiła siebie. Rytuał… Zadziałałby również na niego. Choć to okropne, pozbawiła go życia, żeby nie skazywać na ten los. - zrobiłam krok w stronę Jamesa. - Popełniła błąd. - szepnęłam czując jak oczy zachodzą mi łzami. - Straciła miłość, a wszyscy zostali zaklęci w drzewa i zatopieni w mokradłach. Budzą się, żeby bronić lasu, ale nie odróżniają wrogów od przyjaciół. Chce odwrócić to, co zrobiła. Wyzwolić spętane wcześniej dusze. Chce… Chce naprawić swój błąd. Pomogłabym Ci Brenyn opętana czy nie.- wyjaśniałam, zwróciłam się też do niej, dopiero teraz pierwszy raz mój wzrok oderwał się od niego, prześlizgnąć po reszcie. To byli dla mnie obcy ludzie. Poza tą wróżką. - Coś poszło nie tak z moja wróżbą. - zwróciłam się do niej. Biorąc wdech w płuca. Absurdalny moment nie niezadowolenie klienta. Spojrzałam na wujka. A potem wróciłam wzrokiem do Jamesa. Potrzebowałam, żeby on mi uwierzył. Jego wiara sprawiała, że nie wątpiłam tak w samą siebie.
- Amulet zadziała tylko raz. Potem przepadnie na zawsze. Powiedziała żeby cisnąć go w płomienie. Ciemiernik i lawenda wzmacniają jego moc, muzyka pozwala magii płynąć. - uniosłam trochę brodę. - Chcę jej pomóc. Nie… - pokręciłam głową zaraz po słowie - ono nie było odpowiednie. - Zamierzam jej pomóc. Znasz tą melodię, tą, której dźwięk ją zaskoczył, to musi być to. Jej magia, ta magia, ona jest dobra. Chcę jej pomóc naprawić to wszystko. Błąd za który pokutuje już dostatecznie długo. Uwolnić dusze, które nie zaznały spoczynku. Potrzebuję, żebyś mi uwierzył, nam uwierzył. Żebyście wszyscy uwierzyli. Historia nie zatoczy koła. Czuję to. - co będzie dalej? Znów będę jedynie odrostkiem, który nie wie co plecie? Zostanę sama, czy jednak, zrobimy to razem?
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Bagna Brenyn
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire