Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Bagna Brenyn
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Bagna Brenyn
Bagna Brenyn znajdują się w północnej części hrabstwa, na terenie Forest of Bowland – oraz w bliskim sąsiedztwie wioski o tej samej nazwie. Składa się na nie kilkanaście kilometrów kwadratowych wyjątkowo zdradliwych, leśnych mokradeł, których znakiem rozpoznawczym jest barwa: zacienione splecionymi gęsto gałęziami, głębokie jeziorka, wydają się być zupełnie czarne, nie licząc pojawiających się od czasu do czasu nad powierzchnią błędnych ogników.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
Wpadł poniekąd w trans. Przedziwną, chwilową katatonię, gdzie ciało było w zupełnym szoku, a spięty szokiem umysł nie był w stanie wydać mu jakiejkolwiek komendy. Stała tam. Ona. Najjaśniejsza z gwiazd, biała lilia dryfująca w gracji po przejrzystej tafli jeziora. Teraz lśniła podobnie do maleńkich świateł zawieszonych na nieboskłonie. Kojąco... choć i również dziwnie niepokojąco. Nie rozumiał tego, co działo się w jego umyśle. Jednoczesne „pragnę cię” i „chcę przed tobą uciec” walczyły między sobą o pierwszeństwo, ale od początku wiadomym było, kto wygra.
Rhennard wykonał kolejny krok, choć miał wrażenie, że żaden z nich nie przybliża go do gwiazdy zarannej, że ciemność pochłaniająca ich sylwetki, przed którą bronili się jedynie słabym światłem lampionu, bezsprzecznie ich pochłonie, jeśli tylko wykonają nie ten ruch, co trzeba, zamyślą się, oddadzą uwagę mniejszemu niebezpieczeństwu. Ale ona była światłem. Mieszkała w tych lasach, to był jej dom, więc dlaczego teraz miałaby sprowadzić ich na manowce?
- Widzisz ją? - spytał niepewnie, cicho Laurence’a, jakby bał się, że głośniejszym głosem spłoszy swoją dawną miłość. - To Ophelia, Laurence, to naprawdę ona... - szepnął oczarowany widokiem jej jasnej sylwetki, która odwróciła się w jego stronę. Znów to niezrozumiałe ukłucie chłodu, jakiegoś ostrzeżenia. Nie patrzyła wprost na niego, tylko gdzieś obok. Obrócił się za siebie, jakby chciał sprawdzić, gdzie patrzy, jeśli nie na niego. Zbyt długo się nad tym zastanawiał, czas w tym gąszczu zacierał się, tracił swoje sztywne ramy, bo kiedy lord obrócił się, sylwetka mknęła już niespiesznie między drzewami.
- Nie, nie... nie, Ophelio, poczekaj! - zaczął iść w stronę jasnej sylwetki ukochanej. Nie stracił jednak całkiem trzeźwości umysłu, resztki postanowił oddać towarzyszom. To on trzymał lampion, to on był gwarantem ich bezpieczeństwa. Słowa wróżbitki uszły jego uwadze. Niestety. On wiedział, gdzie idzie, gdzie chce iść. Za nią. - Musimy za nią iść, ona wskaże nam drogę. Ollivanderowie... to są ich lasy, ich dom. Ophelia znała tę legendę. - plótł trzy po trzy, sądząc, że jego słowa mają sens, idąc jednocześnie do przodu, oczami szukając jasnej sylwetki między drzewami. - Musimy iść!
On szedł - za nią. I był pewien, że robi dobrze. Głosy kosów, ich słodka melodia, którą znał doskonale, dodatkowo go w tym upewniały. Nie poznawał, by były to dźwięki ostrzegawcze, raczej porozumiewawcze, przekazujące informacje z dalej położonych punktów, by rozeznać się w terytorium. Byli tu intruzami, ale najwyraźniej nie do końca ich tak traktowano. To mogła być nadzieja.
| nie wiem, czy to ma znaczenie, ale w poprzedniej turze wylosowałam listek, a nie ma go przy moim nicku na dole jak to nie ma znaczenia, to z góry przepraszam!
Rhennard wykonał kolejny krok, choć miał wrażenie, że żaden z nich nie przybliża go do gwiazdy zarannej, że ciemność pochłaniająca ich sylwetki, przed którą bronili się jedynie słabym światłem lampionu, bezsprzecznie ich pochłonie, jeśli tylko wykonają nie ten ruch, co trzeba, zamyślą się, oddadzą uwagę mniejszemu niebezpieczeństwu. Ale ona była światłem. Mieszkała w tych lasach, to był jej dom, więc dlaczego teraz miałaby sprowadzić ich na manowce?
- Widzisz ją? - spytał niepewnie, cicho Laurence’a, jakby bał się, że głośniejszym głosem spłoszy swoją dawną miłość. - To Ophelia, Laurence, to naprawdę ona... - szepnął oczarowany widokiem jej jasnej sylwetki, która odwróciła się w jego stronę. Znów to niezrozumiałe ukłucie chłodu, jakiegoś ostrzeżenia. Nie patrzyła wprost na niego, tylko gdzieś obok. Obrócił się za siebie, jakby chciał sprawdzić, gdzie patrzy, jeśli nie na niego. Zbyt długo się nad tym zastanawiał, czas w tym gąszczu zacierał się, tracił swoje sztywne ramy, bo kiedy lord obrócił się, sylwetka mknęła już niespiesznie między drzewami.
- Nie, nie... nie, Ophelio, poczekaj! - zaczął iść w stronę jasnej sylwetki ukochanej. Nie stracił jednak całkiem trzeźwości umysłu, resztki postanowił oddać towarzyszom. To on trzymał lampion, to on był gwarantem ich bezpieczeństwa. Słowa wróżbitki uszły jego uwadze. Niestety. On wiedział, gdzie idzie, gdzie chce iść. Za nią. - Musimy za nią iść, ona wskaże nam drogę. Ollivanderowie... to są ich lasy, ich dom. Ophelia znała tę legendę. - plótł trzy po trzy, sądząc, że jego słowa mają sens, idąc jednocześnie do przodu, oczami szukając jasnej sylwetki między drzewami. - Musimy iść!
On szedł - za nią. I był pewien, że robi dobrze. Głosy kosów, ich słodka melodia, którą znał doskonale, dodatkowo go w tym upewniały. Nie poznawał, by były to dźwięki ostrzegawcze, raczej porozumiewawcze, przekazujące informacje z dalej położonych punktów, by rozeznać się w terytorium. Byli tu intruzami, ale najwyraźniej nie do końca ich tak traktowano. To mogła być nadzieja.
| nie wiem, czy to ma znaczenie, ale w poprzedniej turze wylosowałam listek, a nie ma go przy moim nicku na dole jak to nie ma znaczenia, to z góry przepraszam!
gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
The member 'Rhennard Abbott' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
Stado trzymało się razem przez cały czas, kiedy szedł za nimi, mijając ciemne sylwetki starych drzew. Może wyczuwało, że jeśli tylko się rozdzieli - jedno z nich czekała śmierć w wilkołaczej paszczy, dlatego trzymali się tak blisko siebie?
Bestia w gniewie wbiła szpony w miękką ziemię. Była zniecierpliwiona i niemiłosiernie godna. Chciała już ruszać wprost na grupę ludzi, spróbować pochwycić jednego z nich, kiedy w powietrzu wyczuła coś jeszcze. Kolejna ofiara. Słabsza, pozostawiona sama sobie. Mniejsza… ale to nie szkodzi.
Wilkołak oblizał kły, wyczuwając odurzający zapach krwi - musiała być ranna.
Teraz albo nigdy.
Opadł na cztery łapy, powoli zmierzając w stronę niczego niespodziewającej się ofiary, nadal trzymając się blisko wysokich zarośli, które idealnie skrywały jego obecność. Nie potrzebował wzbudzać paniki u reszty stada… a przynajmniej do czasu - do chwili, kiedy odbije się tylnymi łapami od wilgotnego mchu, żeby z głuchym rykiem zaatakować ostrymi pazurami swoja zdobycz.
Teraz stado mogło uciekać i nie przeszkadzać w delektowaniu się świeżym mięsem.
|próbuję atakować mniejszego kogoś, ukrywającego się w krzakach
Bestia w gniewie wbiła szpony w miękką ziemię. Była zniecierpliwiona i niemiłosiernie godna. Chciała już ruszać wprost na grupę ludzi, spróbować pochwycić jednego z nich, kiedy w powietrzu wyczuła coś jeszcze. Kolejna ofiara. Słabsza, pozostawiona sama sobie. Mniejsza… ale to nie szkodzi.
Wilkołak oblizał kły, wyczuwając odurzający zapach krwi - musiała być ranna.
Teraz albo nigdy.
Opadł na cztery łapy, powoli zmierzając w stronę niczego niespodziewającej się ofiary, nadal trzymając się blisko wysokich zarośli, które idealnie skrywały jego obecność. Nie potrzebował wzbudzać paniki u reszty stada… a przynajmniej do czasu - do chwili, kiedy odbije się tylnymi łapami od wilgotnego mchu, żeby z głuchym rykiem zaatakować ostrymi pazurami swoja zdobycz.
Teraz stado mogło uciekać i nie przeszkadzać w delektowaniu się świeżym mięsem.
|próbuję atakować mniejszego kogoś, ukrywającego się w krzakach
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Rigel Black' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 48
'k100' : 48
Może to ból, który mimo pomocy meridianu wciąż był odczuwalny wyraźniej niż każdy inny bodziec docierający do jej ciała, może to lata nierozerwalnej przyjaźni, ale nie czuła gniewu na ten, który właśnie uzewnętrzniał się w Garfieldzie, wiedząc, że za nim kryło się jedynie zmartwienie. I gdy teraz mogła spoglądać na niego, wiedziała, że jest przejęty – a może raczej czuła to w jego uścisku na ramieniu, spoglądając jednak bardziej w wodę, którą widziała przed sobą. I gdy teraz widziała, że nie doczekała się odpowiedzi, zastanawiała się, czy może jednak gwiazdy nie były jej odpowiedzią. Świadomość wilkołaka znajdującego się w okolicy nie wydawała się jeszcze do niej docierać z taką mocą, zwłaszcza, gdy jej skupienie wyraźnie leżało w ścieżce z gwiazd.
- Garry… - W końcu odezwała się do niego, spoglądając na niego z nadzieją ale także pewnym zacięciem. Chciał stąd odlecieć, to przynajmniej mogli się zgodzić, ale czy będzie chciał podążyć za nią? Czy też raczej, czy będzie chciał podążać za celem, który wyznaczały im gwiazdy. Żałowała wielce, że on tego nie widział, bo jak tu wytłumaczyć to, że wizje spływały od tak, że nie miała żadnego namacalnego dowodu, ale krzywda zawsze działa się od razu, więc czy teraz los mógł chcieć wciągnąć ich w coś bardziej skomplikowanego?
Ale spoglądała na przyjaciela teraz tak, że mógł widzieć, że zależy jej na tym. Że czuje, że to ważne, że nie chciała aby uważał o niej gorzej albo że myślał, że jest szalona.
- Ja wiem, że to nie brzmi dobrze, ale musisz mi uwierzyć, że w tej wodzie widzę odbicie tylu gwiazd, że mogłyby służyć za całe niebo. A przynajmniej za wskazywanie czegoś, możemy więc udać się tam, gdzie wskazują? – Nie brzmiało to bardzo sensownie, ale mogła spróbować go przekonać. – Nie wiem, co się dzieje, ale może tam znajdziemy odpowiedź? Będę ci wskazywać drogę, tylko proszę… - Czy miał inny pomysł? Światło mogło znajdować się w tamtym kierunku i może to do niego drogę wskazywały gwiazdy?
- Garry… - W końcu odezwała się do niego, spoglądając na niego z nadzieją ale także pewnym zacięciem. Chciał stąd odlecieć, to przynajmniej mogli się zgodzić, ale czy będzie chciał podążyć za nią? Czy też raczej, czy będzie chciał podążać za celem, który wyznaczały im gwiazdy. Żałowała wielce, że on tego nie widział, bo jak tu wytłumaczyć to, że wizje spływały od tak, że nie miała żadnego namacalnego dowodu, ale krzywda zawsze działa się od razu, więc czy teraz los mógł chcieć wciągnąć ich w coś bardziej skomplikowanego?
Ale spoglądała na przyjaciela teraz tak, że mógł widzieć, że zależy jej na tym. Że czuje, że to ważne, że nie chciała aby uważał o niej gorzej albo że myślał, że jest szalona.
- Ja wiem, że to nie brzmi dobrze, ale musisz mi uwierzyć, że w tej wodzie widzę odbicie tylu gwiazd, że mogłyby służyć za całe niebo. A przynajmniej za wskazywanie czegoś, możemy więc udać się tam, gdzie wskazują? – Nie brzmiało to bardzo sensownie, ale mogła spróbować go przekonać. – Nie wiem, co się dzieje, ale może tam znajdziemy odpowiedź? Będę ci wskazywać drogę, tylko proszę… - Czy miał inny pomysł? Światło mogło znajdować się w tamtym kierunku i może to do niego drogę wskazywały gwiazdy?
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Thalia Wellers' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
Każdy kolejny krok stawiało się coraz trudniej; przez leśną połać musieli się już przedzierać, bo drzewa napierały na nich mocniej z każdej strony, im dalej znajdowali się od tego, co zostawili za sobą. Cisza zdawała się aż nienaturalna, miał wrażenie, że przez to jeszcze wyraźniej wibruje mu w pamięci to wszystko - echa dźwięku rozsadzającego czaszkę, zrozpaczony głos tamtej kobiety, krzyki, powarkiwanie ciemności. Całe jego ciało krzyczało równie głośno, alarmująco, że ta cisza jest tylko stanem przejściowym, zwiastunem tego, co musi przyjść po niej.
Nieufnie przyglądał się drzewom, które miały się przemieszczać - według słów tamtego sprzedawcy. Widzieli to już dzisiaj. Wijące się korzenie, sięgającą ciała Millie gałąź - dlaczego to wszystko zatraciło charakter zwykłych bajdurzeń, a stało się prawdą? Co jeszcze nie było tylko legendą?
- Nie widzę jej... - urwał niepewnie, żal zatlił się w jego głosie. Nie patrzył już na Rhennarda, a tam, gdzie zdawało się uciekać jego spojrzenie - rozmarzone, stęsknione, spragnione. Na dźwięk jej imienia sam poczuł tęsknotę i żal; rozdrapana rana zdawała się nie być wcale tak dobrze zagojona. Chciał ją zobaczyć - jej łagodną dobroć, to, jak w jej spojrzeniu zakwitało szczęście i miłość, kiedy tylko była obok Rhennarda; pragnął zobaczyć jej twarz nieprzyozdobioną kolorami bólu, niezastygniętą w ostatecznej formie śmierci - ale taką, jaka była kiedyś, jeszcze w szkole. - Rhennard... - ostrzegawcza nuta pojawiła się w jego tonie; ruszył za nim, choć z ociąganiem. Powinien zawierzyć jego intuicji?
- Idź pierwsza, nie damy rady przeciskać się we dwójkę - zrobiło się jeszcze gęściej; tak będzie wygodniej, i może również dzięki temu nie będą musieli niemal ocierać się o korę drzew, co nagle zaczęło sprawiać mu wyraźny dyskomfort, im bardziej wyobraźnia pracowała, chłonąc świat rozproszony w świetle rzucanym przez lampion. Wypowiadając jednak te słowa, zacisnął mocniej dłoń na ręce Millie, tak jakby niewerbalnie chciał przekazać coś jeszcze - tak jakby prosił ją, żeby nie puszczała jego lewej dłoni. Cokolwiek się stanie, nie chciał znowu czuć tego samego przerażenia, kiedy zorientował się, że nie wie, gdzie ona jest. Czy jeszcze w ogóle żyje.
Ptasie trele przecięły powietrze; czy mogły zwiastować coś złego? Czy Rhennard byłby w stanie wyczytać skryte w śpiewie emocje, intencje? Ewentualne zagrożenie? Nie wątpił, że tak, ale zdecydował się zawierzyć magii; sprawdzić także drogę, którą prowadziła ich Ophelia.
- Wygląda na to, że żadna ze ścieżek nie jest bardziej bezpieczna - ani mniej niebezpieczna; wyrzucił z siebie, czując jak niepokój zaciska się wokół jego gardła, ślizga się po oddechu. - Ale tam, z tyłu... nie wiem, jak to opisać, ale śmiertelne niebezpieczeństwo zdaje się zbliżać w naszą stronę - stamtąd, skąd przyszliśmy - urwał, czując je coraz bliżej. Może mylili się, myśląc, że uciekając do lasu, są w stanie umknąć przed kreaturami. Może któraś z nich ruszyła ich śladem?
Gdy się obrócił, dostrzegł smugę bieli, która zniknęła szybko za pniami; teraz widział już tylko skrawek żółtego materiału, ubrania? Czy ktoś podążał za nimi, za światłem lampionu? Dlaczego jednak bał się dołączyć do nich? I czemu nadal nie potrafił pozbyć się tego przytłaczającego uczucia, zwiastującego coś okropnego?
- Tam za nami ktoś chyba jest, ukrył się między pniami - ale czy nie widzi tego tylko on sam? Przełknął ślinę, kiedy kolejna absurdalna myśl pojawiła się w jego głowie. Te dwa kolory... Akurat te... Żółte spodenki, biała koszula. Czy...? - Harry? - zapytał głośniej, z nadzieją, którą rozświetliły się jego myśli nawet tu, w leśnych ciemnościach. To było głupie, ale nie potrafił się powstrzymać - tak jak wcześniej, gdy nawoływał chłopca na terenie jarmarku. Czy była szansa, że wtedy ich usłyszał? Że ich śledził?
- Homenum Revelio - nie wierząc swym zmysłom, raz jeszcze sięgnął po magię.
byłabym bardzo wdzięczna za post uzupełniający; jeśli jest taka możliwość, uwzględniający również atak Rigela (za sugestią autorki)<3
Nieufnie przyglądał się drzewom, które miały się przemieszczać - według słów tamtego sprzedawcy. Widzieli to już dzisiaj. Wijące się korzenie, sięgającą ciała Millie gałąź - dlaczego to wszystko zatraciło charakter zwykłych bajdurzeń, a stało się prawdą? Co jeszcze nie było tylko legendą?
- Nie widzę jej... - urwał niepewnie, żal zatlił się w jego głosie. Nie patrzył już na Rhennarda, a tam, gdzie zdawało się uciekać jego spojrzenie - rozmarzone, stęsknione, spragnione. Na dźwięk jej imienia sam poczuł tęsknotę i żal; rozdrapana rana zdawała się nie być wcale tak dobrze zagojona. Chciał ją zobaczyć - jej łagodną dobroć, to, jak w jej spojrzeniu zakwitało szczęście i miłość, kiedy tylko była obok Rhennarda; pragnął zobaczyć jej twarz nieprzyozdobioną kolorami bólu, niezastygniętą w ostatecznej formie śmierci - ale taką, jaka była kiedyś, jeszcze w szkole. - Rhennard... - ostrzegawcza nuta pojawiła się w jego tonie; ruszył za nim, choć z ociąganiem. Powinien zawierzyć jego intuicji?
- Idź pierwsza, nie damy rady przeciskać się we dwójkę - zrobiło się jeszcze gęściej; tak będzie wygodniej, i może również dzięki temu nie będą musieli niemal ocierać się o korę drzew, co nagle zaczęło sprawiać mu wyraźny dyskomfort, im bardziej wyobraźnia pracowała, chłonąc świat rozproszony w świetle rzucanym przez lampion. Wypowiadając jednak te słowa, zacisnął mocniej dłoń na ręce Millie, tak jakby niewerbalnie chciał przekazać coś jeszcze - tak jakby prosił ją, żeby nie puszczała jego lewej dłoni. Cokolwiek się stanie, nie chciał znowu czuć tego samego przerażenia, kiedy zorientował się, że nie wie, gdzie ona jest. Czy jeszcze w ogóle żyje.
Ptasie trele przecięły powietrze; czy mogły zwiastować coś złego? Czy Rhennard byłby w stanie wyczytać skryte w śpiewie emocje, intencje? Ewentualne zagrożenie? Nie wątpił, że tak, ale zdecydował się zawierzyć magii; sprawdzić także drogę, którą prowadziła ich Ophelia.
- Wygląda na to, że żadna ze ścieżek nie jest bardziej bezpieczna - ani mniej niebezpieczna; wyrzucił z siebie, czując jak niepokój zaciska się wokół jego gardła, ślizga się po oddechu. - Ale tam, z tyłu... nie wiem, jak to opisać, ale śmiertelne niebezpieczeństwo zdaje się zbliżać w naszą stronę - stamtąd, skąd przyszliśmy - urwał, czując je coraz bliżej. Może mylili się, myśląc, że uciekając do lasu, są w stanie umknąć przed kreaturami. Może któraś z nich ruszyła ich śladem?
Gdy się obrócił, dostrzegł smugę bieli, która zniknęła szybko za pniami; teraz widział już tylko skrawek żółtego materiału, ubrania? Czy ktoś podążał za nimi, za światłem lampionu? Dlaczego jednak bał się dołączyć do nich? I czemu nadal nie potrafił pozbyć się tego przytłaczającego uczucia, zwiastującego coś okropnego?
- Tam za nami ktoś chyba jest, ukrył się między pniami - ale czy nie widzi tego tylko on sam? Przełknął ślinę, kiedy kolejna absurdalna myśl pojawiła się w jego głowie. Te dwa kolory... Akurat te... Żółte spodenki, biała koszula. Czy...? - Harry? - zapytał głośniej, z nadzieją, którą rozświetliły się jego myśli nawet tu, w leśnych ciemnościach. To było głupie, ale nie potrafił się powstrzymać - tak jak wcześniej, gdy nawoływał chłopca na terenie jarmarku. Czy była szansa, że wtedy ich usłyszał? Że ich śledził?
- Homenum Revelio - nie wierząc swym zmysłom, raz jeszcze sięgnął po magię.
byłabym bardzo wdzięczna za post uzupełniający; jeśli jest taka możliwość, uwzględniający również atak Rigela (za sugestią autorki)<3
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
The member 'Laurence Morrow' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
Rhennard ruszył przed siebie jako pierwszy, podążając za oddalającą się sylwetką - coraz mniej wyraźną, stanowiącą już teraz zaledwie plamy jasności migające pomiędzy ciasno ściśniętymi pniami: kosmyk złoto-srebrnych włosów, fragment białej sukienki, dłoń przesuwająca się po korze. Zdawał sobie sprawę, że jeśli się zatrzyma - jeśli pozwoli sobie na zaniechanie pościgu - straci kobietę z oczu zupełnie.
Laurence, przepuściwszy Millicentę przodem, znalazł się na tyle pochodu. Imię Harry'ego, wypowiedziane głośno, wybrzmiało pomiędzy drzewami - a chociaż przez moment mogłoby się zdawać, że nie doczekało się reakcji, to po paru sekundach zarówno Laurence, jak i jego towarzysze (jeśli zdecydowali się spojrzeć w kierunku wskazywanym przez Morrowa), mogli dostrzec, jak zza grubego pnia wysuwa się powoli twarz chłopca - na oko dziesięcioletniego lub jedenastoletniego, być może wkrótce mającego rozpocząć naukę w Hogwarcie. Wyraźnie przestraszony, wlepił spojrzenie niepewnych oczu w Laurence'a; miał jasne włosy z przydługą, opadającą na oczy grzywką, i ciemną smugę na policzku - z błota, czy z krwi, trudno było stwierdzić.
Zaklęcie rzucone przez Laurence'a nie rozświetliło żadnej z sylwetek, do uszu czarodzieja dotarł jednak szelest leśnego poszycia; chłopiec również je usłyszał - bo odwrócił się nagle, wpatrując się w ciemność za sobą. Wyglądało na to, że ktoś (lub coś) zbliżało się w jego stronę, póki co pozostając poza zasięgiem wzroku wszystkich.
To tylko post uzupełniający, kolejka toczy się dalej. Ze względu na późną porę, termin na odpisy zostaje wydłużony do jutra do końca dnia.
Laurence, przepuściwszy Millicentę przodem, znalazł się na tyle pochodu. Imię Harry'ego, wypowiedziane głośno, wybrzmiało pomiędzy drzewami - a chociaż przez moment mogłoby się zdawać, że nie doczekało się reakcji, to po paru sekundach zarówno Laurence, jak i jego towarzysze (jeśli zdecydowali się spojrzeć w kierunku wskazywanym przez Morrowa), mogli dostrzec, jak zza grubego pnia wysuwa się powoli twarz chłopca - na oko dziesięcioletniego lub jedenastoletniego, być może wkrótce mającego rozpocząć naukę w Hogwarcie. Wyraźnie przestraszony, wlepił spojrzenie niepewnych oczu w Laurence'a; miał jasne włosy z przydługą, opadającą na oczy grzywką, i ciemną smugę na policzku - z błota, czy z krwi, trudno było stwierdzić.
Zaklęcie rzucone przez Laurence'a nie rozświetliło żadnej z sylwetek, do uszu czarodzieja dotarł jednak szelest leśnego poszycia; chłopiec również je usłyszał - bo odwrócił się nagle, wpatrując się w ciemność za sobą. Wyglądało na to, że ktoś (lub coś) zbliżało się w jego stronę, póki co pozostając poza zasięgiem wzroku wszystkich.
Doskonale wiedziała, że to, co powiedziała mogło brzmieć absurdalnie, ale nie niemożliwie – zresztą, od dobrych kilkunastu minut, bądź godzin, nic tutaj nie było normalne i nic nie wskazywało na to, by sytuacja miała się zmienić.
– Dziewczyna z przedstawienia uratowała mnie przed zadeptaniem – zaczęła od początku, starając się mówić jak najmniej chaotycznie – to jasnowidzka, miała wizję, gdy tylko złapała mnie za rękę... dała mi lutnię, wskazała drogę, ale musiałam ją zostawić; nie dałam rady sama jej zabrać i jednocześnie was dogonić – i nic nie mogła na to poradzić, poza nadzieją, że jakimś cudem przeżyje i nic jej się nie stanie. – Gdy leżałam pod wozem słyszałam coś, co nie przypominało człowieka i zwykłego zwierzaka. To coś dosłownie przeorało pazurami ziemię obok, ale mnie nie wyczuło – tak naprawdę już nie mogli mieć żadnej pewności co konkretnie im zagrażało, poza tym, że w tym momencie chyba wszystko na nich czyhało i musieli pozostać naprawdę ostrożni w tym, co robią. Dlatego niespecjalnie zrozumiała, co stało się później. Uważała, że sugestia przyśpieszenia była najbardziej racjonalnym pomysłem i z minimalną ulgą odetchnęła, czując, że rzucone zaklęcie na nią podziałało, ale nie wiedziała, dlaczego z całej trójki zrobiła to jako jedyna. Spojrzała to na Rhennarda, to na Laurence'a, próbując wyłapać o kim, czym, oni mówili.
– Jaka znowu Ophelia? Tam nikogo nie ma, na litość, musimy się ruszyć! – rzuciła, przez ułamek sekundy rozważając odłączenie się i pójście dalej, ale szybko uspokoiła się, dochodząc do wniosku, że ponowne rozdzielenie się mogło być tragiczne w skutkach. Zresztą tak jak stanie w miejscu. – Laurence, o czym ty mówisz? – mimowolnie zwróciła spojrzenie we wskazaną stronę, dostrzegając dziecko, ale nie trwało to długo, gdy chłopiec odwrócił się za siebie. Nie widząc tam absolutnie nic, poza ciemnością, podjęła próbę rzucenia na siebie fera ecco. Pierwsza próba nie powiodła się, dlatego zadecydowała się na ponowienie jej.
– Spróbuj zawołać go do siebie – poleciła przyjacielowi i chociaż z początku myślała o tym, by podbiec i go stamtąd zabrać zważywszy na przyśpieszone ruchy, nie wiedziała co zbliżalo się z drugiej strony. – Fera ecco – powtórzyła, z nadzieją, że tym razem przetransmutuje ludzkie oczy w kocie i w ten sposób być może poprawi ich sytuację.
[bylobrzydkobedzieladnie]
– Dziewczyna z przedstawienia uratowała mnie przed zadeptaniem – zaczęła od początku, starając się mówić jak najmniej chaotycznie – to jasnowidzka, miała wizję, gdy tylko złapała mnie za rękę... dała mi lutnię, wskazała drogę, ale musiałam ją zostawić; nie dałam rady sama jej zabrać i jednocześnie was dogonić – i nic nie mogła na to poradzić, poza nadzieją, że jakimś cudem przeżyje i nic jej się nie stanie. – Gdy leżałam pod wozem słyszałam coś, co nie przypominało człowieka i zwykłego zwierzaka. To coś dosłownie przeorało pazurami ziemię obok, ale mnie nie wyczuło – tak naprawdę już nie mogli mieć żadnej pewności co konkretnie im zagrażało, poza tym, że w tym momencie chyba wszystko na nich czyhało i musieli pozostać naprawdę ostrożni w tym, co robią. Dlatego niespecjalnie zrozumiała, co stało się później. Uważała, że sugestia przyśpieszenia była najbardziej racjonalnym pomysłem i z minimalną ulgą odetchnęła, czując, że rzucone zaklęcie na nią podziałało, ale nie wiedziała, dlaczego z całej trójki zrobiła to jako jedyna. Spojrzała to na Rhennarda, to na Laurence'a, próbując wyłapać o kim, czym, oni mówili.
– Jaka znowu Ophelia? Tam nikogo nie ma, na litość, musimy się ruszyć! – rzuciła, przez ułamek sekundy rozważając odłączenie się i pójście dalej, ale szybko uspokoiła się, dochodząc do wniosku, że ponowne rozdzielenie się mogło być tragiczne w skutkach. Zresztą tak jak stanie w miejscu. – Laurence, o czym ty mówisz? – mimowolnie zwróciła spojrzenie we wskazaną stronę, dostrzegając dziecko, ale nie trwało to długo, gdy chłopiec odwrócił się za siebie. Nie widząc tam absolutnie nic, poza ciemnością, podjęła próbę rzucenia na siebie fera ecco. Pierwsza próba nie powiodła się, dlatego zadecydowała się na ponowienie jej.
– Spróbuj zawołać go do siebie – poleciła przyjacielowi i chociaż z początku myślała o tym, by podbiec i go stamtąd zabrać zważywszy na przyśpieszone ruchy, nie wiedziała co zbliżalo się z drugiej strony. – Fera ecco – powtórzyła, z nadzieją, że tym razem przetransmutuje ludzkie oczy w kocie i w ten sposób być może poprawi ich sytuację.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Millicenta Goshawk dnia 08.10.22 22:55, w całości zmieniany 1 raz
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Millicenta Goshawk' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 50
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 50
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
Natłok emocji był przytłaczający. Pamiętałam dokładnie dzień w którym anomalie wyrwały mnie z domu i nie rozumiałam, czemu wcześniej tak łatwo było mi podjąć się działania a teraz myśli zbierały się długo i powoli. Jakby cała odwaga, którą sądziłam, że mam ulotniła się - umknęła, nie była dostępna. Nie od razu. Może to była kwestia tego, że cmentarze mnie nie przerażały. Że wokół nie było niezrozumiałych cieni, czy magicznych drzew. Że nie nabierałam przeświadczenia, że oszalałam całkiem widząc rzeczy i głosy. Którędy tak naprawdę miałam iść? James zdawał się jedynym stałym i prawdziwym elementem. Choć denerwującym czasami jak wcześniej. Moja dusza nie umiała się nie przeciwstawić tej jego. Nawet w takiej sytuacji, choćby tylko na chwilę, czy na moment, żeby okazać własne niezadowolenie, chwilę później odpuszczając. Zaciskające się na kostce cienie wyrwały krzyk z moich ust. Pociągnęły promieniującym bólem. Wypuściły zduszony oddech z ust, a później pociągnęły, bólem w miejscu, którego dotknęły. Wsiadłam na miotłę zgodnie z poleceniem, choć widocznie niezadowolona z brzmienia jego słów - czy może rozkazu. Serce obijało mi się w trwodze dalej, a kostka pulsowała bólem.
- Zaatakowały cię? Gdzie? - zapytałam, kiedy wchodził na miotłę przede mną. Sama nachyliłam się w tej krótkiej chwili spoglądając na kostkę, którą chwyciły wcześniej. Jeśli to samo co mnie, powinnam sprawdzić na sobie. Na sobie, bo byłam mniej ważna - a może przydatna po prostu. A jednocześnie musiałam zadbać o to, by on był w stanie poprowadzić nas dalej. Razem. Moje własne, dźwięczało mi w głowie, ale coś drugiego innego kotłowało się w środku przebijając przez całe przerażenie, wściekłość i strachu. Ślad wokół kostki był widoczny. Wykrzywiłam usta oplatając rękę, przenosząc różdżkę, świecąc na ranę, której się przyjrzałam. Oparzenia? Zmarszczyłam brwi odrobinę. Przesunęłam palcem z ust wydarło mi się zduszone syknięcie bólu. Ale wątpliwości miałam coraz mocniej. Oparzenia zdawały się przeczyć wcześniejszej tezie. Podważać ją. Oparzenia pozostawiał ogień, a ogień, miał być… dobry? Wzięłam wdech w płuca. Ale widziałam dokładnie, jak cienie zadrżały pod wpływem ognia wyczarowanego przez Jamesa. Wykorzystując ich chwilowy zastój wypowiedziałam zaklęcie.
- Cauma Sanavi Maxima. - wyszeptałam, uprzednio gasząc rozpalone Lumos. Przytykając różdżkę do własnej kostki. Ślady zdawały się jasno świadczyć o tym rodzaju obrażeń. Jeśli… Jeśli by zadziałało, mogłabym na cokolwiek się przydać. W czymkolwiek pomóc, nie musząc zrzucać wszystkiego na jego barki. Nie chciałam tego od samego początku przecież. Od dnia w którym przyznał, że musiał być siłą. Chciał? Nie musiał, nie zawsze, nie dla mnie. Razem. Zadzwoniło ponownie, wygięłam się próbując sięgnąć do jego kostki którą wcześniej uderzył. - Spróbuję pomóc. - zapowiedziałam mu, krótko, szybko, wiedziałam, że każda chwila była cenna. Serce łomotało mi, cienie drżały wokół. Drzewa nie spały. - Cauma Sanavi Maxima. - poprosiłam różdżkę przytykając ją do jego nogi palcem zadzierając materiał, czując jak z desperacji, potrzeby by to zadziałało - nawet jeśli nie dla mnie, to dla niego -zbierają mi się w oczach łzy. Uniosłam się trochę po rzuconym zaklęciu i zamarłam w pół gestu.
- To Ona. - powiedziałam do niego rozglądając się, ale nie wierzyłam, że tym razem ją dojrzę. - Jak masz na imię? Jesteś Brenyn? - zapytałam jej, czując jednocześnie palącą w sercu potrzebę i nadzieję, ale i złość. Czemu odezwała się dopiero teraz? Dlaczego nie wcześniej? Nie byłam już pewna kiedy się odzywała. Wedle własnego kaprysu, czy kiedy ja robiłam coś nie tak jak powinnam? Tylko czy to co według niej powinnam, naprawdę miało nas wyprowadzić gdziekolwiek? - Mamy nie zbaczać ze ścieżki, Jimmy i ufać jedynie temu, co odbite. - rozejrzałam się krótko, czując że znów ciągnie mnie w tą samą stronę co wcześniej. - Lećmy nad mokradła. - poprosiłam. - Tam światło się odbija. - dodałam prostując się, obejmując go - a może na powrót dokładając drugą rękę. Ręką przed nim wskazując w stronę mokradła, bagna nad które chciałam lecieć wcześniej. - Reszta ma sprowadzić na nas zgubę. - szepnęłam cicho. Ogień płonął, czy był sposób, żeby zatrzymać go na dłużej? Czy wcześniejsze wycie, naprawdę istniało i znaczyło o tym, co przebiegło mi przez myśl? Nic już nie wiedziałam. Niczego nie byłam pewna.
- Zaatakowały cię? Gdzie? - zapytałam, kiedy wchodził na miotłę przede mną. Sama nachyliłam się w tej krótkiej chwili spoglądając na kostkę, którą chwyciły wcześniej. Jeśli to samo co mnie, powinnam sprawdzić na sobie. Na sobie, bo byłam mniej ważna - a może przydatna po prostu. A jednocześnie musiałam zadbać o to, by on był w stanie poprowadzić nas dalej. Razem. Moje własne, dźwięczało mi w głowie, ale coś drugiego innego kotłowało się w środku przebijając przez całe przerażenie, wściekłość i strachu. Ślad wokół kostki był widoczny. Wykrzywiłam usta oplatając rękę, przenosząc różdżkę, świecąc na ranę, której się przyjrzałam. Oparzenia? Zmarszczyłam brwi odrobinę. Przesunęłam palcem z ust wydarło mi się zduszone syknięcie bólu. Ale wątpliwości miałam coraz mocniej. Oparzenia zdawały się przeczyć wcześniejszej tezie. Podważać ją. Oparzenia pozostawiał ogień, a ogień, miał być… dobry? Wzięłam wdech w płuca. Ale widziałam dokładnie, jak cienie zadrżały pod wpływem ognia wyczarowanego przez Jamesa. Wykorzystując ich chwilowy zastój wypowiedziałam zaklęcie.
- Cauma Sanavi Maxima. - wyszeptałam, uprzednio gasząc rozpalone Lumos. Przytykając różdżkę do własnej kostki. Ślady zdawały się jasno świadczyć o tym rodzaju obrażeń. Jeśli… Jeśli by zadziałało, mogłabym na cokolwiek się przydać. W czymkolwiek pomóc, nie musząc zrzucać wszystkiego na jego barki. Nie chciałam tego od samego początku przecież. Od dnia w którym przyznał, że musiał być siłą. Chciał? Nie musiał, nie zawsze, nie dla mnie. Razem. Zadzwoniło ponownie, wygięłam się próbując sięgnąć do jego kostki którą wcześniej uderzył. - Spróbuję pomóc. - zapowiedziałam mu, krótko, szybko, wiedziałam, że każda chwila była cenna. Serce łomotało mi, cienie drżały wokół. Drzewa nie spały. - Cauma Sanavi Maxima. - poprosiłam różdżkę przytykając ją do jego nogi palcem zadzierając materiał, czując jak z desperacji, potrzeby by to zadziałało - nawet jeśli nie dla mnie, to dla niego -zbierają mi się w oczach łzy. Uniosłam się trochę po rzuconym zaklęciu i zamarłam w pół gestu.
- To Ona. - powiedziałam do niego rozglądając się, ale nie wierzyłam, że tym razem ją dojrzę. - Jak masz na imię? Jesteś Brenyn? - zapytałam jej, czując jednocześnie palącą w sercu potrzebę i nadzieję, ale i złość. Czemu odezwała się dopiero teraz? Dlaczego nie wcześniej? Nie byłam już pewna kiedy się odzywała. Wedle własnego kaprysu, czy kiedy ja robiłam coś nie tak jak powinnam? Tylko czy to co według niej powinnam, naprawdę miało nas wyprowadzić gdziekolwiek? - Mamy nie zbaczać ze ścieżki, Jimmy i ufać jedynie temu, co odbite. - rozejrzałam się krótko, czując że znów ciągnie mnie w tą samą stronę co wcześniej. - Lećmy nad mokradła. - poprosiłam. - Tam światło się odbija. - dodałam prostując się, obejmując go - a może na powrót dokładając drugą rękę. Ręką przed nim wskazując w stronę mokradła, bagna nad które chciałam lecieć wcześniej. - Reszta ma sprowadzić na nas zgubę. - szepnęłam cicho. Ogień płonął, czy był sposób, żeby zatrzymać go na dłużej? Czy wcześniejsze wycie, naprawdę istniało i znaczyło o tym, co przebiegło mi przez myśl? Nic już nie wiedziałam. Niczego nie byłam pewna.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 38
--------------------------------
#2 'k8' : 4
--------------------------------
#3 'k100' : 77
--------------------------------
#4 'k8' : 5
--------------------------------
#5 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 38
--------------------------------
#2 'k8' : 4
--------------------------------
#3 'k100' : 77
--------------------------------
#4 'k8' : 5
--------------------------------
#5 'Przesilenie' :
Zacisnął mocno palce na suchej gałęzi, która zamajaczyła jasnym, ciepłym światłem. Przesunął ręką po półokręgu, jakby chciał powoli przegonić gromadzące się wokół cienie. Ptasi śpiew rozbrzmiał ponownie. Tam, z mokradeł? Drzewa zaszeleściły, wzmagał się wiatr. Rozejrzał się z niepokojem, serce w piersi biło mu jak szalone. Krew szumiała mu w uszach, wszystko inne wokół zdawało się cichnąć. Pozostał tylko szum, a w nim ciche słowa opowiadające historię życia, którego nie przeżył. Spojrzał powoli przed siebie, nieprzytomnie nieco, słuchając opowieści, czując smak i zapach tamtych wspomnień — nie jego, cudzych, ale tak prawdziwych jak jego własne. Drzewa, strażnicy strzegący bezpieczeństwa, lodowate potoki, ciepłe światło wschodów słońca — rytuałów. Przegonić noc, przegnać ciemność, demony, złe duchy. Myśli zatoczyły krąg powracając do jarmarku, do obrzędów i rytuałów, które miały się odbyć. Nie będących tylko sztuką, a świętym prawem, którego proces został przerwany. Ścieżka; ścieżka biegnąca przez mokradła. Zamrugał kilkukrotnie, czując jak podwija jego nogawkę, odwrócił się gwałtownie, spojrzał w dół, zamierzając się szarpnąć; uczucie było dziwne; drobne palce smagały po skórze — był pewien, że to znowu to samo, te upiorne cienie. Nabrał powietrza w płuca, zastygając na kilka sekund- ale to była tylko Neala. Może aż.
— Ekhm... — Wystraszyła go, co miał powiedzieć. — Dziękuję? — spytał, nie do końca pewny, co właściwie robiła, chciała pomóc? Zerknął jeszcze na północ, w stronę tamtego światła. — Nie zbaczać ze ścieżki, Jimmy i ufać jedynie temu, co odbite — powtórzył po niej głucho wciąż; na chwilę przypominając sobie gwiazdy odbite w wodzie. Ścieżki prowadziły przez mokradła, na zachód. Nie wyglądały zachęcająco; pamiętał jak jeszcze chwilę temu, dzięki eliksirowi dostrzegał tam bulgotanie. Włosy zjeżyły mu się na karku. Tu, na północy światło wydawało się być na wyciągnięcie ręki, wyrastało jakby z ziemi. Tuż, tuż. —Reszta ma sprowadzić na nas zgubę— dopowiedział prędko, mocniej zaciskając palce na miotle. Pokiwał głową. — Trzymasz się? — spytał, odpychając się nogami, wznosząc ponad ziemię. Jedną ręką wciąż trzymał prowizoryczną pochodnię, drugą miotłę, ale to było jak podczas gry, kafla trzymał i rzucał stabilnie i pewnie. — Słyszałaś to? Te głosy — spytał, kierując się w stronę mokradła. Kusiło go, by obejrzeć się za siebie; czy coś ich ścigało? To wycie, wilka? Wilkołaka? Innej istoty? — Ta ścieżka powinna poprowadzić nas do wioski. Do miejsca, w którym żyła Brenyn. Myślisz, że nie zaznała wciąż spokoju? — Nie był pewien, czy to tam mieli się udać; czy tamto miejsce mogło ich jakoś ocalić, ale kierowało ich światło, goniła ciemność. — Myślisz, że coś od nas chce? — Nie wiedział, jak zginęła, co jej się przytrafiło i zaczynał żałować, że go to zupełnie nie obchodziło. Popędził miotłę, ale nie leciał wysoko; na tyle by nie sięgnąć stopami błota pod spodem, ale starał się trzymać pod koronami drzew — z obawy przed ewentualnym atakiem, ale też trzymając się z dala z ogniem od suchych gałęzi. — Tam wtedy, na jarmarku. Odprawiali jakiś rytuał. Mieli odgonić złe duchy. Coś poszło nie tak. Może... Może trzeba spróbować to powtórzyć? — spytał rudowłosą dziewczynę za sobą. Byli jednak sami, tamci na scenie tworzyli jakiś krąg. Nie pamiętał dokładnie, nie obserwował tego, co działo się na scenie. Pamiętał jednak melodię, treść śpiewanej piosenki. Zaklęcia? Czy to mogło wystarczyć? — Ale pewnie nie pamiętasz, byłaś zajęta — dodał po chwili z rezygnacją. Zajęta tym chłoptasiem, nie mogła widzieć. Psia dupa.
| Lecimy na zachód, na mokradła
— Ekhm... — Wystraszyła go, co miał powiedzieć. — Dziękuję? — spytał, nie do końca pewny, co właściwie robiła, chciała pomóc? Zerknął jeszcze na północ, w stronę tamtego światła. — Nie zbaczać ze ścieżki, Jimmy i ufać jedynie temu, co odbite — powtórzył po niej głucho wciąż; na chwilę przypominając sobie gwiazdy odbite w wodzie. Ścieżki prowadziły przez mokradła, na zachód. Nie wyglądały zachęcająco; pamiętał jak jeszcze chwilę temu, dzięki eliksirowi dostrzegał tam bulgotanie. Włosy zjeżyły mu się na karku. Tu, na północy światło wydawało się być na wyciągnięcie ręki, wyrastało jakby z ziemi. Tuż, tuż. —Reszta ma sprowadzić na nas zgubę— dopowiedział prędko, mocniej zaciskając palce na miotle. Pokiwał głową. — Trzymasz się? — spytał, odpychając się nogami, wznosząc ponad ziemię. Jedną ręką wciąż trzymał prowizoryczną pochodnię, drugą miotłę, ale to było jak podczas gry, kafla trzymał i rzucał stabilnie i pewnie. — Słyszałaś to? Te głosy — spytał, kierując się w stronę mokradła. Kusiło go, by obejrzeć się za siebie; czy coś ich ścigało? To wycie, wilka? Wilkołaka? Innej istoty? — Ta ścieżka powinna poprowadzić nas do wioski. Do miejsca, w którym żyła Brenyn. Myślisz, że nie zaznała wciąż spokoju? — Nie był pewien, czy to tam mieli się udać; czy tamto miejsce mogło ich jakoś ocalić, ale kierowało ich światło, goniła ciemność. — Myślisz, że coś od nas chce? — Nie wiedział, jak zginęła, co jej się przytrafiło i zaczynał żałować, że go to zupełnie nie obchodziło. Popędził miotłę, ale nie leciał wysoko; na tyle by nie sięgnąć stopami błota pod spodem, ale starał się trzymać pod koronami drzew — z obawy przed ewentualnym atakiem, ale też trzymając się z dala z ogniem od suchych gałęzi. — Tam wtedy, na jarmarku. Odprawiali jakiś rytuał. Mieli odgonić złe duchy. Coś poszło nie tak. Może... Może trzeba spróbować to powtórzyć? — spytał rudowłosą dziewczynę za sobą. Byli jednak sami, tamci na scenie tworzyli jakiś krąg. Nie pamiętał dokładnie, nie obserwował tego, co działo się na scenie. Pamiętał jednak melodię, treść śpiewanej piosenki. Zaklęcia? Czy to mogło wystarczyć? — Ale pewnie nie pamiętasz, byłaś zajęta — dodał po chwili z rezygnacją. Zajęta tym chłoptasiem, nie mogła widzieć. Psia dupa.
| Lecimy na zachód, na mokradła
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
Bagna Brenyn
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire