Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Bagna Brenyn
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Bagna Brenyn
Bagna Brenyn znajdują się w północnej części hrabstwa, na terenie Forest of Bowland – oraz w bliskim sąsiedztwie wioski o tej samej nazwie. Składa się na nie kilkanaście kilometrów kwadratowych wyjątkowo zdradliwych, leśnych mokradeł, których znakiem rozpoznawczym jest barwa: zacienione splecionymi gęsto gałęziami, głębokie jeziorka, wydają się być zupełnie czarne, nie licząc pojawiających się od czasu do czasu nad powierzchnią błędnych ogników.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
The member 'Thalia Wellers' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
Czuł ją za sobą, przyciśniętą mocno do niego, oplatającą jego talię i trzymającą go mocno. Czuł ją, mogąc być spokojnym, że jest, że nie spadnie, że się trzyma — mogąc próbować skupić się na czymś innym, na szukaniu jakiejś drogi ucieczki. Jej głos mgliście przedarł się przez hałas dookoła, nie był pewien, czy ją dobrze słyszał. Nie wiedział, co jej odpowiedzieć — czy to były omamy, czy podszept losu. Opaczność? Była nią? Czy to możliwe? Żeby jej intuicja mogła zabrzmieć w jej głowie tak wyraźnie? Nie miał planu, nie wiedział dokąd uciekać. Do lasu? Nie zależało mu, żeby postawić na swoim, musieli temu zaufać? Jej?
— Bo jesteś wyjątkowa — odparł więc trzeźwo, starając się nie oceniać jej słów, kiedy nie wiedział, co myśleć. — Jesteś wyjątkowa, odważna i rozsądna. Wiesz, że nam się uda.— Przekonywał ją, czy siebie? Dreszcz przemknął mu wzdłuż kręgosłupa, kiedy zacisnęła się wokół niego mocniej. Nie było czasu na takie rozmowy, musieli stąd uciekać.
Myślał tylko o tym, żeby znaleźć się jak najdalej od tamtego miejsca. Nie był bohaterem. Nigdy nie był, nie wierzył, że potrafiłby to powstrzymać, komukolwiek pomóc. Musieli się stamtąd wydostać, bo tylko ucieczka dawała nadzieję na to, że sami przetrwają ten koszmar. W oczach z tych wszystkich emocji pojawiły się łzy, ale wmawiał sobie, że to wiatr dmuchający w twarz podczas lotu na miotle. Chciał wyrzucić z pamięci tamte obrazy, makabrę, która dostrzegł, kiedy eliksir pozwolił mu dostrzec w oblepiającym mroku śmierć. Prawdziwą, kroczącą między nimi i przyglądającą się chaosowi z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Patrzył w wirujący kompas, bojąc się, że stąd nie było już drogi ucieczki — leciał na oślep, nie zastanawiając się nad tym, w którą stronę powinni. Jeśli sam kompas nie wiedział, on tym bardziej nie mógł wiedzieć. Nie chciał lecieć w kierunku jarmarku, obejrzał się w tamym kierunku tylko raz, lecąc w las bez zastanowienia.
— Okej, polecimy do lasu — wyrzucił z siebie z szybko bijącym sercem. Słuchał jej. Cały czas jej słucha, jak mówiła, kiedy lecieli, oczami błądząc przed sobą, szukając drogi. Jej wiara w to, że jej omamy były prawdziwe, zaczęła mu się udzielać. Potrzebował jej tak samo jak ona — nadziei, że to się uda, wyjdą z tego cało. Krzyki, zamęt, nawoływania cichły w miarę, jak oddalali się od ludzi. Trwoga ścisnęła jego serce — czy to dlatego, że byli już tak daleko, czy może po prostu nikt nie przeżył? Bał się odezwać, nawet spytać ją, czy wszystko w porządku. Bał się z jakiegoś powodu, że spyta Garfielda, że będzie wściekła, że ją stamtąd zabrał, ale przecież nie mógł jej zostawić — nie zostawiłby. Nie tylko dlatego, że nie chciał być tu sam.
Ciemność uległa zmianie, stając się mniej mroczna i mniej zła — bliższa zwyczajnej, choć wciąż przerażającej nocnej marze. Przełknął ślinę, zaciskając palce na trzonku miotły. Trzymając kompas lawirowało mu się trudniej między drzewami, ale wykorzystywał całą swoją energię na to, by byli bezpieczni, jednocześnie starając się nie wypuścić z dłoni magicznego kompasu. Zwolnił, wolni na tyle, by omijać przeszkody między nimi. Eliksir, który wypił — na gacie merlina, szczęście, że go miał — pozwolił mu na odnajdywanie wzrokiem drzew, które zdawały się wyrastać przed nim nagle i niespodziewanie. Ciasne przesmyki stawały się powoli blokadą coraz trudniejszą do przebycia. Zwolnił więc do tempa, które przypominało raczej szybki marsz, próbując prześlizgnąć się między gałęziami — bał się przyznać, że zabłądził, choć tak naprawdę od samego początku nie miał pojęcia dokąd lecieć. Czuł, że powinni zejść z miotły, że nie uda im się lecieć dalej, ale wciąż ściskała go obawa, że jeśli tylko dotkną stopami ziemi, coś się wydarzy, rozdzielą się, straci ją z oczu. Nie mając ręki, która pozwoliłaby osłonić ich przed gałęziami, przyjmował je na siebie, licząc, że schowa twarz w jego plecach, nie przyjmując na siebie gałązek, przez które zaczęli się przeciskać. Poczuł nagle, jak go puszcza i razem z tym uczuciem, chłodem, który zalągł się między nimi, na jego plecach, wstąpił w niego paraliżujący niepokój.
— Neala? Neala! Trzymaj się mnie. Nie puszczaj! — warknął, ale w jego głosie wybrzmiała nie tylko stanowczość, ale też prośba i strach o to, że jeśli go puści, zniknie.— Neala! — Krzyknął, skoncentrowany na drodze, zatrzymał si w końcu na miotle, wisząc w powietrzu, obrócił za siebie. — Co? — spytał, obracając głowę, nie rozumiejąc o co jej chodzi. Słyszał, że płakała, słyszał, że się bała i zaczął się bać sam. Co miał jej powiedzieć? Co wiedział tylko on? Co mogła wiedzieć ona? Co widziała? Co się stało? — Pamiętasz jak powiedziałaś, że jesteś bytem fatalnym? Mrugnęłaś dwa razy, pamiętasz? Zaprzeczyłaś. Powiedziałem ci wtedy, że fatalnie to idzie ci spławianie mnie — to było pierwsze co przyszło mu do głowy. Tamta potańcówka w Lynmouth, tuż przed tym, jak Marcel padł nieprzytomny na ziemię. Podał jej wtedy swoje piwo, podzielił się z nią swoim papierosem, chciał zaprosić ją do tańca. Wokół było mnóstwo ludzi, ale tak naprawdę byli tam tylko we dwoje. I nikogo nie obchodzili, nikt nie obchodził ich.
Zerknął w pośpiechu na kompas raz jeszcze, a serce przyspieszyło gdy tylko dostrzegł, że wskazówka, w końcu się ustabilizowała, wskazując jeden konkretny kierunek. Złapał prędko powietrza w płuca, uniósł tylko oczy, dostrzegając nagle drogę, która wyprowadzi ich z tego koszmarnego miejsca. Chciał zwrócić tam miotłę i ruszyć jak najszybciej, ale głośny trzask dochodzący z lasu instynktownie pociągnął głowę w tamtą stronę, a oczy szukały źródła dźwięku. Czy ktoś tu był? Coś im groziło? Jasne, że tak, byli w końcu sami w lesie, a las pełen był zwierząt. Takich, których naprawdę nie chciał spotkać. A może był też pełen tych istot, które ruszyły śladem za nimi? Zaschło mu w gardle, na widok ruszającego się drzewa, krew odpłynęła z twarzy, a oczy, podobnie jak usta rozchyliły się szeroko. To drzewo żyło — nim jednak jakiekolwiek myśli zdążyły spłynąć na niego, zobaczył, jak gałęzie mkną ku nim.
— Trzymaj się — rozkazał drżącym głosem i szarpnął miotłę w bok, chcąc ratować siebie i Nealę, chcąc zwrotem odlecieć nieco w tył, bliżej drzew, które mogły ich osłonić, uchronić przed atakiem drzewa.
| przepraszam, ale ja z urlopowego doskoku <3 Rzucam na razie na unik tylko i będę jeszcze pisać
— Bo jesteś wyjątkowa — odparł więc trzeźwo, starając się nie oceniać jej słów, kiedy nie wiedział, co myśleć. — Jesteś wyjątkowa, odważna i rozsądna. Wiesz, że nam się uda.— Przekonywał ją, czy siebie? Dreszcz przemknął mu wzdłuż kręgosłupa, kiedy zacisnęła się wokół niego mocniej. Nie było czasu na takie rozmowy, musieli stąd uciekać.
Myślał tylko o tym, żeby znaleźć się jak najdalej od tamtego miejsca. Nie był bohaterem. Nigdy nie był, nie wierzył, że potrafiłby to powstrzymać, komukolwiek pomóc. Musieli się stamtąd wydostać, bo tylko ucieczka dawała nadzieję na to, że sami przetrwają ten koszmar. W oczach z tych wszystkich emocji pojawiły się łzy, ale wmawiał sobie, że to wiatr dmuchający w twarz podczas lotu na miotle. Chciał wyrzucić z pamięci tamte obrazy, makabrę, która dostrzegł, kiedy eliksir pozwolił mu dostrzec w oblepiającym mroku śmierć. Prawdziwą, kroczącą między nimi i przyglądającą się chaosowi z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Patrzył w wirujący kompas, bojąc się, że stąd nie było już drogi ucieczki — leciał na oślep, nie zastanawiając się nad tym, w którą stronę powinni. Jeśli sam kompas nie wiedział, on tym bardziej nie mógł wiedzieć. Nie chciał lecieć w kierunku jarmarku, obejrzał się w tamym kierunku tylko raz, lecąc w las bez zastanowienia.
— Okej, polecimy do lasu — wyrzucił z siebie z szybko bijącym sercem. Słuchał jej. Cały czas jej słucha, jak mówiła, kiedy lecieli, oczami błądząc przed sobą, szukając drogi. Jej wiara w to, że jej omamy były prawdziwe, zaczęła mu się udzielać. Potrzebował jej tak samo jak ona — nadziei, że to się uda, wyjdą z tego cało. Krzyki, zamęt, nawoływania cichły w miarę, jak oddalali się od ludzi. Trwoga ścisnęła jego serce — czy to dlatego, że byli już tak daleko, czy może po prostu nikt nie przeżył? Bał się odezwać, nawet spytać ją, czy wszystko w porządku. Bał się z jakiegoś powodu, że spyta Garfielda, że będzie wściekła, że ją stamtąd zabrał, ale przecież nie mógł jej zostawić — nie zostawiłby. Nie tylko dlatego, że nie chciał być tu sam.
Ciemność uległa zmianie, stając się mniej mroczna i mniej zła — bliższa zwyczajnej, choć wciąż przerażającej nocnej marze. Przełknął ślinę, zaciskając palce na trzonku miotły. Trzymając kompas lawirowało mu się trudniej między drzewami, ale wykorzystywał całą swoją energię na to, by byli bezpieczni, jednocześnie starając się nie wypuścić z dłoni magicznego kompasu. Zwolnił, wolni na tyle, by omijać przeszkody między nimi. Eliksir, który wypił — na gacie merlina, szczęście, że go miał — pozwolił mu na odnajdywanie wzrokiem drzew, które zdawały się wyrastać przed nim nagle i niespodziewanie. Ciasne przesmyki stawały się powoli blokadą coraz trudniejszą do przebycia. Zwolnił więc do tempa, które przypominało raczej szybki marsz, próbując prześlizgnąć się między gałęziami — bał się przyznać, że zabłądził, choć tak naprawdę od samego początku nie miał pojęcia dokąd lecieć. Czuł, że powinni zejść z miotły, że nie uda im się lecieć dalej, ale wciąż ściskała go obawa, że jeśli tylko dotkną stopami ziemi, coś się wydarzy, rozdzielą się, straci ją z oczu. Nie mając ręki, która pozwoliłaby osłonić ich przed gałęziami, przyjmował je na siebie, licząc, że schowa twarz w jego plecach, nie przyjmując na siebie gałązek, przez które zaczęli się przeciskać. Poczuł nagle, jak go puszcza i razem z tym uczuciem, chłodem, który zalągł się między nimi, na jego plecach, wstąpił w niego paraliżujący niepokój.
— Neala? Neala! Trzymaj się mnie. Nie puszczaj! — warknął, ale w jego głosie wybrzmiała nie tylko stanowczość, ale też prośba i strach o to, że jeśli go puści, zniknie.— Neala! — Krzyknął, skoncentrowany na drodze, zatrzymał si w końcu na miotle, wisząc w powietrzu, obrócił za siebie. — Co? — spytał, obracając głowę, nie rozumiejąc o co jej chodzi. Słyszał, że płakała, słyszał, że się bała i zaczął się bać sam. Co miał jej powiedzieć? Co wiedział tylko on? Co mogła wiedzieć ona? Co widziała? Co się stało? — Pamiętasz jak powiedziałaś, że jesteś bytem fatalnym? Mrugnęłaś dwa razy, pamiętasz? Zaprzeczyłaś. Powiedziałem ci wtedy, że fatalnie to idzie ci spławianie mnie — to było pierwsze co przyszło mu do głowy. Tamta potańcówka w Lynmouth, tuż przed tym, jak Marcel padł nieprzytomny na ziemię. Podał jej wtedy swoje piwo, podzielił się z nią swoim papierosem, chciał zaprosić ją do tańca. Wokół było mnóstwo ludzi, ale tak naprawdę byli tam tylko we dwoje. I nikogo nie obchodzili, nikt nie obchodził ich.
Zerknął w pośpiechu na kompas raz jeszcze, a serce przyspieszyło gdy tylko dostrzegł, że wskazówka, w końcu się ustabilizowała, wskazując jeden konkretny kierunek. Złapał prędko powietrza w płuca, uniósł tylko oczy, dostrzegając nagle drogę, która wyprowadzi ich z tego koszmarnego miejsca. Chciał zwrócić tam miotłę i ruszyć jak najszybciej, ale głośny trzask dochodzący z lasu instynktownie pociągnął głowę w tamtą stronę, a oczy szukały źródła dźwięku. Czy ktoś tu był? Coś im groziło? Jasne, że tak, byli w końcu sami w lesie, a las pełen był zwierząt. Takich, których naprawdę nie chciał spotkać. A może był też pełen tych istot, które ruszyły śladem za nimi? Zaschło mu w gardle, na widok ruszającego się drzewa, krew odpłynęła z twarzy, a oczy, podobnie jak usta rozchyliły się szeroko. To drzewo żyło — nim jednak jakiekolwiek myśli zdążyły spłynąć na niego, zobaczył, jak gałęzie mkną ku nim.
— Trzymaj się — rozkazał drżącym głosem i szarpnął miotłę w bok, chcąc ratować siebie i Nealę, chcąc zwrotem odlecieć nieco w tył, bliżej drzew, które mogły ich osłonić, uchronić przed atakiem drzewa.
| przepraszam, ale ja z urlopowego doskoku <3 Rzucam na razie na unik tylko i będę jeszcze pisać
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 62
'k100' : 62
Z początku nie rozumiała nawet co się dzieje – w jednej chwili rozmawiała ze swoimi towarzyszami, w drugiej zaś znaleźli się niemal pośrodku tratującego wszystko i wszystkich wokół tłumu, który w panice rzucił się do ucieczki. Słyszała krzyki, być może sama też krzyczała, jęki i jakiś cudaczny warkot, a wnet szepty, które odzywały się do niej w niezrozumiałym języku, przyprawiały o zawroty głowy. Była zdezorientowana. Na tyle, że nim spostrzegła, nie widziała wokół siebie nikogo ani nic, co mogło wskazać gdzie powinna pójść, co zrobić. Orientując się, że biernie dała się rozdzielić od grupy i przepchnąć gdzieś nieopodal ścieżki w końcu otrząsnęła się z letargu i pozwoliła zadziałać instynktom samozachowawczym; podjęła walkę o życie, próbę rozpychania się rękoma i przepychania przez napierających ludzi, ale gdy tylko zrobiła kilka kroków, niespodziewanie upadła prosto na ziemię. Nim machinalnie osłoniła głowę, poczuła jak ktoś pociągnął ją za rękaw sukienki – szarpnęła się w panice, ale kiedy tylko dostrzegła przed sobą dziewczynę, którą widziała niedawno podczas rytuału, wzięła kilka głębszych oddechów. Nie zdążyła jednak zareagować, kiedy jasnowłosa ni stąd ni zowąd wyglądała tak, jakby zaraz miała skonać, ale zamiast tego zrobiła coś co przeszło oczekiwania wiedźmy. Nie była pewna, na ile blondynka wiedziała co się wydarzyło, ale na tyle, na ile Goshawk była w stanie ocenić sytuację to dziewczyna prawie dosłownie wyszła z siebie, wpadła w trans, czy inne opętanie, i wypowiedziała słowa, które wryły się w jej głowę. Ciało czarownicy przeszedł nieprzyjemny dreszcz, gdy mimowolnie skojarzyła płomiennowłosą dziewczynę z Nealą, choć w obecnej sytuacji była ona ostatnim o czym teraz myślała, szczególnie gdy jej wybawicielka wcisnęła na siłę w dłonie lutnię a potem straciła przytomność. Chyba żyła, więc nie chciała zostawiać jej tu na pastwę losu, chociaż dobrze wiedziała, że zabieranie teraz ze sobą rannej osoby jedynie spowalniało i niosło za sobą duże ryzyko.
– Nie rób tego, ocknij się – wyrzuciła szeptem, próbując potrząsnąć wątłymi ramionami dziewczęcia – no, już, wydostanę nas stąd, tylko się ocknij – uderzyła ją nawet w twarz, ale w pewnym momencie zamarła słysząc w pobliżu coś, co zdecydowanie nie przypominało ani człowieka ani puchatego, miłego stworzenia. Szybko uświadomiła sobie, że do tej pory miała niesamowite szczęście, które mogło się w każdej chwili skończyć i niezależnie od tego czy pójdzie sama, czy jakimś cudem z omdlałą blondyneczką, była w ciemnej dupie. Nie widziała wokół nic konkretnego, mogąc zdać się jedynie na słuch i intuicję, ale zarówno pójście z powrotem w stronę jarmarku, pozostanie w miejscu, jak i pójście do lasu pełnego bagien, którego nie znała, wiązało się z ogromnym ryzykiem. Wierzyła jednak, że przepowiednia mogła w jakiś sposób ją ocalić i była gotowa skierować się w ciemny gąszcz, zostawić omdlałą wybawicielkę tutaj, z nadzieją, że jakimś cudem dotrwa do rana i ktoś ją odnajdzie, ale potem dostrzegła mętne światełko, swoje imię wymazane w powietrzu. Promyk nadziei rozbłysnął, serce zabiło mocniej, dając świadomość, że Laurence żył i nie uciekł. Zamiast krzyknąć lub pójść w tamtą stronę, postanowiła ściągnąć go tutaj za prowizoryczną osłonę. Dobyła różdżki i skierowała ją w tamtą stronę.
– Accio lampion – wypowiedziała. Czy logicznie, czy nie – mogło zadziałać; różdżkę wolała mieć do obrony, a lampion w każdej chwili mogła wyrzucić. Miała jednak wrażenie, że z nadmiaru emocji zaraz ponownie dostanie ataku paniki.
[bylobrzydkobedzieladnie]
– Nie rób tego, ocknij się – wyrzuciła szeptem, próbując potrząsnąć wątłymi ramionami dziewczęcia – no, już, wydostanę nas stąd, tylko się ocknij – uderzyła ją nawet w twarz, ale w pewnym momencie zamarła słysząc w pobliżu coś, co zdecydowanie nie przypominało ani człowieka ani puchatego, miłego stworzenia. Szybko uświadomiła sobie, że do tej pory miała niesamowite szczęście, które mogło się w każdej chwili skończyć i niezależnie od tego czy pójdzie sama, czy jakimś cudem z omdlałą blondyneczką, była w ciemnej dupie. Nie widziała wokół nic konkretnego, mogąc zdać się jedynie na słuch i intuicję, ale zarówno pójście z powrotem w stronę jarmarku, pozostanie w miejscu, jak i pójście do lasu pełnego bagien, którego nie znała, wiązało się z ogromnym ryzykiem. Wierzyła jednak, że przepowiednia mogła w jakiś sposób ją ocalić i była gotowa skierować się w ciemny gąszcz, zostawić omdlałą wybawicielkę tutaj, z nadzieją, że jakimś cudem dotrwa do rana i ktoś ją odnajdzie, ale potem dostrzegła mętne światełko, swoje imię wymazane w powietrzu. Promyk nadziei rozbłysnął, serce zabiło mocniej, dając świadomość, że Laurence żył i nie uciekł. Zamiast krzyknąć lub pójść w tamtą stronę, postanowiła ściągnąć go tutaj za prowizoryczną osłonę. Dobyła różdżki i skierowała ją w tamtą stronę.
– Accio lampion – wypowiedziała. Czy logicznie, czy nie – mogło zadziałać; różdżkę wolała mieć do obrony, a lampion w każdej chwili mogła wyrzucić. Miała jednak wrażenie, że z nadmiaru emocji zaraz ponownie dostanie ataku paniki.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Millicenta Goshawk dnia 15.09.22 8:45, w całości zmieniany 2 razy
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Millicenta Goshawk' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 2
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 2
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
Magia go zawodziła, a raczej zawodził on sam, nie potrafiąc wziąć się w garść. Opanować strachu, drżenia rąk, choć na chwilę. Nigdy jeszcze nie bał się tak bardzo. Nawet wtedy, gdy księżycowa poświata zgasła nad Londynem, nawet w chwilach, gdy budził się z najokrutniejszych koszmarów.
Żółte spodenki, biała koszula, powtórzył w myślach, zapamiętując. Nie zdążył już niczego powiedzieć, to były ostatnie słowa matki Harry'ego, a on zafiksował się tylko na tym, że będzie następny.
Wrośnięty w ziemię czekał na swój wyrok. W głowie miał wyłącznie pustkę.
- Nie! - wyrwało mu się wcześniej, niż obrócił głowę w stronę wyłaniającej się z ciemności kreatury; wiedział, że po niego wróci. Ta niewypowiedziana obietnica zawisła gdzieś w przestrzeni. Oczy rozszerzone przerażeniem wpatrywały się w humanoidalnego potwora, zjawę, która wyglądała jak ucieleśnienie koszmarów. - Nie - drugie nie było niemal błagalne; to nie może być prawda. Obudź się w końcu, zbudź się, już, teraz. To tylko koszmar, prawda? To nie dzieje się naprawdę. Jak coś takiego może istnieć? Czym jest ta krzyżówka? W zwierzęcą czaszkę wciśnięte były czarne ślepia, które wpatrywały się wprost w niego, i było tak, jakby patrzyła na niego sama ciemność. Mrok. Nie znalazł w nich ani pierwiastka dobra. Czy tak wygląda śmierć? Poczuł, jak szponiaste kończyny zaciskają się na jego przedramieniu. Przeraźliwe zimno rozlało się po jego ciele, nawet krew zdawała się uciekać, odpływać w stronę narządów wewnętrznych; blada twarz w osłupieniu, niemym strachu, pochyliła się, wzrok osiadł na szponach - czy była na nich czerwień? Czy ponownie został naznaczony śmiercią tamtej kobiety? Czy to te pazury wbiły się w jej ciało, rozrywając ją na strzępy? Czy sięgną teraz jego serca - a może odsłoniętej szyi? Myśląc o tym, nerwowo przełknął ślinę.
Gdyby nie to, że jego twarz wciąż pokrywały drobinki krwi, że słyszał kobiecy krzyk, wibrujący w pamięci wyraźnie, pomyślałby, że to tylko iluzja. Że istnieje jakiś racjonalny powód, wyjaśniający to wszystko, co działo się wokół.
Warkot, który wydobył się z psiej czaszki, niemal go ogłuszył; miał ochotę przycisnąć dłonie do uszu, cokolwiek, byle tylko przytłumić ten odgłos, poziomem głośności zmierzający w stronę granicy bólu. Ale przecież wiedział, że jeśli nie zrobi czegokolwiek, to dźwięk sam ucichnie. Nie będzie już słyszał niczego. Nigdy. W panice starał się przypomnieć sobie cokolwiek, co mogłoby mu teraz pomóc. Jak brzmiało to zaklęcie, które przegoniło monstrum ze sceny? Luminis... luminis virtute?
- Lumi... lu... - choć różdżka skierowana była w stronę potwora, to dłoń telepała się niezmiennie tak, że już teraz, próbując wypowiedzieć inkantację, wiedział, czuł, iż nie ma szansy na to, by udało mu się rzucić to zaklęcie. Przełknął ślinę, zamykając oczy. Nie chciał już patrzeć w czerń wypełniającą oczodoły. Nie chciał widzieć, czy ich barwa, kształt, jakkolwiek zmieni się, kiedy pazury przetną jego życie.
No rusz się; drgnął, słysząc w głowie swój własny głos, przebijający się przez ogłuszającą kakofonię powarkiwania. Zrób coś. Cokolwiek? Może cokolwiek nie musiało być wcale zaklęciem? Nie rozumiał, czemu jeszcze żyje, czemu ciemność nie upomniała się o niego, ale nagle paraliżujący strach zaczął ustępować nadziei - może jeszcze jest szansa? Choć jej cień. Jeśli nie da rady czarować, pozostaje przecież ucieczka. Wola przetrwania popychała go naprzód. Zmuszała do tego, żeby się nie poddawał. To niewoli bał się najbardziej. Nie chciał stać się więźniem własnego strachu.
Coś się zmieniło, gdy otworzył oczy, tym razem gotów, by choć spróbować zmierzyć się z czymś, co Millie nazwałaby przeznaczeniem.
- Rhennard? - nieprzytomnie omiótł wzrokiem przestrzeń wokół siebie, mrużąc oczy, i starając się dostrzec cokolwiek; to już nie ciężar szponów, a ludzkiej dłoni, czuł na swoim przedramieniu? Już nie zimno, a ciepło rozlewało się po skórze? Co się stało? Gdzie się podział ten... to... - gdzie jest ten potwór? - nie przejmował się tym, jak paranoidalnie to brzmiało, to nie miało teraz najmniejszego znaczenia, liczyło się tylko to, czy istota skryła się na powrót w ciemności, czy szykowała się do ataku. Co ją przepędziło? Dlaczego zniknęła tak szybko - w mgnieniu oka? Zaczerpnął głęboki wdech i wypuścił powietrze ze świstem, zaciskając mocniej palce na różdżce. - Musimy stąd uciekać, póki możemy - powiedział pospiesznie, dławiąc się strachem. To coś po nas wróci. Obejrzał się przez ramię tylko raz, ale nie widział niczego poza czernią, która powarkiwała ostrzegawczo. Nie potrafił wyrzucić z głowy przerażających obrazów, ale przez doświadczenie sprzed chwili zdołał zmusić ciało do ruchu, wyrywało się samo, chcąc znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. Byle do przodu, niezupełnie na oślep - dopiero teraz dostrzegł, że choć wszystko inne zgasło, choć żaden płomień nie przeskakiwał już po drewienkach ognisk, choć żadne wyczarowane światło nie rozświetlało mroku, to jasność bijąca z lampionów nie osłabła. Były jak ostatni promyk nadziei, oświetlały drogę w stronę lasu, o ile pamięć go nie myliła. To w ich pobliże, byle dalej od sceny, zdawali się też chyba wcześniej kierować ludzie? Jeśli one, płomienie skryte za papierowymi zwierzętami, roślinnymi motywami, przetrwały to wszystko, może... może im też się uda? Absurdalna myśl pojawiła się w jego głowie, lecz po tym, czego doświadczył, coraz mniej wydawało się niemożliwe. Lampiony zawieszone były przecież na drzewach. Tych samych, w których według legendy miała drzemać potężna, pradawna magia, zdolna rzekomo ochronić życie - czy także przed ciemnością? Czy była szansa, że czerń ostatecznie nie zgasi lampionów? Że jest coś, co może ją rozgonić?
Chwytał się czegokolwiek, co dawało siłę, by zwalczyć zmęczenie i się nie poddawać. Nadzieja przybierała formy najróżniejszych myśli, a on biegł tak, jakby zaraz miał się skończyć świat. Starał się nie myśleć o tym, że może już się kończył. Nie zważał na to, że coraz bardziej brakowało mu w płucach tchu, że mięśnie paliły żywym ogniem.
- Harry? - to nie był krzyk, zziajany, ledwie wyrzucił z siebie imię chłopca, ale musiał spróbować; jeśli chłopiec był gdzieś obok, sparaliżowany, jak on chwilę wcześniej, może słysząc własne imię, wybudzi się z najgorszego letargu? - Millie? - nie tracił nadziei, nic innego już nie zostało. Bał się krzyczeć czy też przywoływać światło, bo choć ciemność także przerażała, to nie wiedział, co przyciąga uwagę istot zlepionych z mroku. Starał się nasłuchiwać wszystkich dźwięków, tego, co szemrała noc; instynkt przejął nad nim kontrolę, lecz chciał wesprzeć go swoimi zmysłami, słuchem, wzrokiem. Choć nie był wcale pewien, na ile może na nich polegać.
odporność magiczna
rzucam na spostrzegawczość (II) i staram się przebiec jak najdłuższy dystans
Żółte spodenki, biała koszula, powtórzył w myślach, zapamiętując. Nie zdążył już niczego powiedzieć, to były ostatnie słowa matki Harry'ego, a on zafiksował się tylko na tym, że będzie następny.
Wrośnięty w ziemię czekał na swój wyrok. W głowie miał wyłącznie pustkę.
- Nie! - wyrwało mu się wcześniej, niż obrócił głowę w stronę wyłaniającej się z ciemności kreatury; wiedział, że po niego wróci. Ta niewypowiedziana obietnica zawisła gdzieś w przestrzeni. Oczy rozszerzone przerażeniem wpatrywały się w humanoidalnego potwora, zjawę, która wyglądała jak ucieleśnienie koszmarów. - Nie - drugie nie było niemal błagalne; to nie może być prawda. Obudź się w końcu, zbudź się, już, teraz. To tylko koszmar, prawda? To nie dzieje się naprawdę. Jak coś takiego może istnieć? Czym jest ta krzyżówka? W zwierzęcą czaszkę wciśnięte były czarne ślepia, które wpatrywały się wprost w niego, i było tak, jakby patrzyła na niego sama ciemność. Mrok. Nie znalazł w nich ani pierwiastka dobra. Czy tak wygląda śmierć? Poczuł, jak szponiaste kończyny zaciskają się na jego przedramieniu. Przeraźliwe zimno rozlało się po jego ciele, nawet krew zdawała się uciekać, odpływać w stronę narządów wewnętrznych; blada twarz w osłupieniu, niemym strachu, pochyliła się, wzrok osiadł na szponach - czy była na nich czerwień? Czy ponownie został naznaczony śmiercią tamtej kobiety? Czy to te pazury wbiły się w jej ciało, rozrywając ją na strzępy? Czy sięgną teraz jego serca - a może odsłoniętej szyi? Myśląc o tym, nerwowo przełknął ślinę.
Gdyby nie to, że jego twarz wciąż pokrywały drobinki krwi, że słyszał kobiecy krzyk, wibrujący w pamięci wyraźnie, pomyślałby, że to tylko iluzja. Że istnieje jakiś racjonalny powód, wyjaśniający to wszystko, co działo się wokół.
Warkot, który wydobył się z psiej czaszki, niemal go ogłuszył; miał ochotę przycisnąć dłonie do uszu, cokolwiek, byle tylko przytłumić ten odgłos, poziomem głośności zmierzający w stronę granicy bólu. Ale przecież wiedział, że jeśli nie zrobi czegokolwiek, to dźwięk sam ucichnie. Nie będzie już słyszał niczego. Nigdy. W panice starał się przypomnieć sobie cokolwiek, co mogłoby mu teraz pomóc. Jak brzmiało to zaklęcie, które przegoniło monstrum ze sceny? Luminis... luminis virtute?
- Lumi... lu... - choć różdżka skierowana była w stronę potwora, to dłoń telepała się niezmiennie tak, że już teraz, próbując wypowiedzieć inkantację, wiedział, czuł, iż nie ma szansy na to, by udało mu się rzucić to zaklęcie. Przełknął ślinę, zamykając oczy. Nie chciał już patrzeć w czerń wypełniającą oczodoły. Nie chciał widzieć, czy ich barwa, kształt, jakkolwiek zmieni się, kiedy pazury przetną jego życie.
No rusz się; drgnął, słysząc w głowie swój własny głos, przebijający się przez ogłuszającą kakofonię powarkiwania. Zrób coś. Cokolwiek? Może cokolwiek nie musiało być wcale zaklęciem? Nie rozumiał, czemu jeszcze żyje, czemu ciemność nie upomniała się o niego, ale nagle paraliżujący strach zaczął ustępować nadziei - może jeszcze jest szansa? Choć jej cień. Jeśli nie da rady czarować, pozostaje przecież ucieczka. Wola przetrwania popychała go naprzód. Zmuszała do tego, żeby się nie poddawał. To niewoli bał się najbardziej. Nie chciał stać się więźniem własnego strachu.
Coś się zmieniło, gdy otworzył oczy, tym razem gotów, by choć spróbować zmierzyć się z czymś, co Millie nazwałaby przeznaczeniem.
- Rhennard? - nieprzytomnie omiótł wzrokiem przestrzeń wokół siebie, mrużąc oczy, i starając się dostrzec cokolwiek; to już nie ciężar szponów, a ludzkiej dłoni, czuł na swoim przedramieniu? Już nie zimno, a ciepło rozlewało się po skórze? Co się stało? Gdzie się podział ten... to... - gdzie jest ten potwór? - nie przejmował się tym, jak paranoidalnie to brzmiało, to nie miało teraz najmniejszego znaczenia, liczyło się tylko to, czy istota skryła się na powrót w ciemności, czy szykowała się do ataku. Co ją przepędziło? Dlaczego zniknęła tak szybko - w mgnieniu oka? Zaczerpnął głęboki wdech i wypuścił powietrze ze świstem, zaciskając mocniej palce na różdżce. - Musimy stąd uciekać, póki możemy - powiedział pospiesznie, dławiąc się strachem. To coś po nas wróci. Obejrzał się przez ramię tylko raz, ale nie widział niczego poza czernią, która powarkiwała ostrzegawczo. Nie potrafił wyrzucić z głowy przerażających obrazów, ale przez doświadczenie sprzed chwili zdołał zmusić ciało do ruchu, wyrywało się samo, chcąc znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. Byle do przodu, niezupełnie na oślep - dopiero teraz dostrzegł, że choć wszystko inne zgasło, choć żaden płomień nie przeskakiwał już po drewienkach ognisk, choć żadne wyczarowane światło nie rozświetlało mroku, to jasność bijąca z lampionów nie osłabła. Były jak ostatni promyk nadziei, oświetlały drogę w stronę lasu, o ile pamięć go nie myliła. To w ich pobliże, byle dalej od sceny, zdawali się też chyba wcześniej kierować ludzie? Jeśli one, płomienie skryte za papierowymi zwierzętami, roślinnymi motywami, przetrwały to wszystko, może... może im też się uda? Absurdalna myśl pojawiła się w jego głowie, lecz po tym, czego doświadczył, coraz mniej wydawało się niemożliwe. Lampiony zawieszone były przecież na drzewach. Tych samych, w których według legendy miała drzemać potężna, pradawna magia, zdolna rzekomo ochronić życie - czy także przed ciemnością? Czy była szansa, że czerń ostatecznie nie zgasi lampionów? Że jest coś, co może ją rozgonić?
Chwytał się czegokolwiek, co dawało siłę, by zwalczyć zmęczenie i się nie poddawać. Nadzieja przybierała formy najróżniejszych myśli, a on biegł tak, jakby zaraz miał się skończyć świat. Starał się nie myśleć o tym, że może już się kończył. Nie zważał na to, że coraz bardziej brakowało mu w płucach tchu, że mięśnie paliły żywym ogniem.
- Harry? - to nie był krzyk, zziajany, ledwie wyrzucił z siebie imię chłopca, ale musiał spróbować; jeśli chłopiec był gdzieś obok, sparaliżowany, jak on chwilę wcześniej, może słysząc własne imię, wybudzi się z najgorszego letargu? - Millie? - nie tracił nadziei, nic innego już nie zostało. Bał się krzyczeć czy też przywoływać światło, bo choć ciemność także przerażała, to nie wiedział, co przyciąga uwagę istot zlepionych z mroku. Starał się nasłuchiwać wszystkich dźwięków, tego, co szemrała noc; instynkt przejął nad nim kontrolę, lecz chciał wesprzeć go swoimi zmysłami, słuchem, wzrokiem. Choć nie był wcale pewien, na ile może na nich polegać.
odporność magiczna
rzucam na spostrzegawczość (II) i staram się przebiec jak najdłuższy dystans
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
The member 'Laurence Morrow' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 43
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 43
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
Kiedy tylko Rigel zauważył, że przerażeni ludzie zostali przeniesieni przez Marudka w bezpieczniejsze miejsce, poczuł, jak ogromny ciężar spada z jego barków. Niestety, nadal wiele osób potrzebowało pomocy. I wydawałoby się, że w tym okropnym chaosie każde życie było na miarę złota, chociaż... pewnie nie. Ale to kiedy indziej zostanie rozstrzygnięte. Teraz należało zapanować nad sytuacją i istotami utkanymi z cieni, które niespecjalnie rozróżniały, kto jest krwi czystej, a kto niekoniecznie.
Myśli oraz teorie zaczęły układać się w głowie młodego lorda w jakąś całość. Nadal nie wiedział, czy jest ona właściwa, czy to tylko naciągane brednie. Jednak wszystko tak dobrze do siebie pasowało. Tak… okrutnie?
Na Merlina, na wszystkie siły, rządzące tym światem, co oni tu sprowadzili?
Może się mylił? Musiał się mylić. Przecież ktoś, kogo obchodzi los magicznego społeczeństwa, nie wypuszcza na wolność tak śmiercionośnej siły, która zabija wszystko, co wpadnie w jej szpony!
Skala katastrofy uderzyła lorda Blacka w momencie, kiedy ziemia pod jego stopami zmieniła się w okropne bagno. Nawet przyroda się buntowała, wypaczała zgonie z wolą niepojętej, mrocznej siły.
Kobiecie, którą coś próbowało wciągać gdzieś w głąb gęstego błota, udało się na szczęście wydostać, chociaż Rigel był gotowy interweniować w każdej chwili, siedząc bezpiecznie na miotle.
-Mam maść, ona uleczy rany… - powiedział do rudowłosej, lecz kiedy ta podniosła spojrzenie, zobaczył jej oczy - pełne prawdziwie zwierzęcego przerażenia. Zanim zdążył powiedzieć coś jeszcze, ta na jego widok zaczęła uciekać, co kompletnie zbiło Blacka z tropu.
Co ona zobaczyła?
Mężczyzna począł się rozglądać i wtedy zauważył to - stado czarnych ptaków o długich dziobach właśnie pikowało w jego stronę. Spróbował chwycić różdżkę, żeby wykrzesać zaklęcie zabezpieczające… tylko że próba zakończyła się porażką.
-Protego!- zainkantował Black, lecz bariera nie pojawiła się, a cienie o czarnych piórach hipnotyzowały, przyciągały spojrzenie, zbliżały się coraz szybciej i szybciej. Wtedy też Black poczuł, jakby mierzył się z samym duchem… totemem własnego rodu. Potężnym, bezwzględnym, niecierpiącym słabości.
Czy taka miała być nagroda za okazaną obcym ludziom dobroć?
Najwyraźniej tak.
|zapraszam MG do rozstrzygnięcia mojej K1, czyli poproszę o post uzupełniający
Myśli oraz teorie zaczęły układać się w głowie młodego lorda w jakąś całość. Nadal nie wiedział, czy jest ona właściwa, czy to tylko naciągane brednie. Jednak wszystko tak dobrze do siebie pasowało. Tak… okrutnie?
Na Merlina, na wszystkie siły, rządzące tym światem, co oni tu sprowadzili?
Może się mylił? Musiał się mylić. Przecież ktoś, kogo obchodzi los magicznego społeczeństwa, nie wypuszcza na wolność tak śmiercionośnej siły, która zabija wszystko, co wpadnie w jej szpony!
Skala katastrofy uderzyła lorda Blacka w momencie, kiedy ziemia pod jego stopami zmieniła się w okropne bagno. Nawet przyroda się buntowała, wypaczała zgonie z wolą niepojętej, mrocznej siły.
Kobiecie, którą coś próbowało wciągać gdzieś w głąb gęstego błota, udało się na szczęście wydostać, chociaż Rigel był gotowy interweniować w każdej chwili, siedząc bezpiecznie na miotle.
-Mam maść, ona uleczy rany… - powiedział do rudowłosej, lecz kiedy ta podniosła spojrzenie, zobaczył jej oczy - pełne prawdziwie zwierzęcego przerażenia. Zanim zdążył powiedzieć coś jeszcze, ta na jego widok zaczęła uciekać, co kompletnie zbiło Blacka z tropu.
Co ona zobaczyła?
Mężczyzna począł się rozglądać i wtedy zauważył to - stado czarnych ptaków o długich dziobach właśnie pikowało w jego stronę. Spróbował chwycić różdżkę, żeby wykrzesać zaklęcie zabezpieczające… tylko że próba zakończyła się porażką.
-Protego!- zainkantował Black, lecz bariera nie pojawiła się, a cienie o czarnych piórach hipnotyzowały, przyciągały spojrzenie, zbliżały się coraz szybciej i szybciej. Wtedy też Black poczuł, jakby mierzył się z samym duchem… totemem własnego rodu. Potężnym, bezwzględnym, niecierpiącym słabości.
Czy taka miała być nagroda za okazaną obcym ludziom dobroć?
Najwyraźniej tak.
|zapraszam MG do rozstrzygnięcia mojej K1, czyli poproszę o post uzupełniający
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Rigel Black' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
Nie protestowałam, pozwalając, potrzebując, żeby prowadził - podejmował decyzje, kiedy ja walczyłam o szczątkowe trzeźwości umysłu próbując powiedzieć mu wszystko co słyszałam. Wszystko co widziałam. Co myślałam. Wiedziałam, że to brzmi jak wariactwo. Jakbym kompletnie oszalała. Tak się czułam, jakbym potrzebowała czegokolwiek i z tej potrzeby znalazła coś mało realnego. Ale miałam też jego, obok. Ciepło skóry, unosząca się przy wdechach klatka mówiła mi o tym, że naprawdę był obok. Nadal nie rozumiał jak się tutaj znalazł. Skąd? Dlaczego? Ale wiele tych pytań uciekło, wydawało się tak zwyczajnie nieważnych kiedy był tu ze mną. Nie oglądałam się za siebie mówiąc. Nie chciałam myśleć o tym, co się tam stało. A tym, że Garfield też tam gdzieś był. Ale on… kazałby mi uciekać zamiast go szukać. A ja… nie byłam pewna, czy byłam w stanie stawić czoła temu, co tam na nas czekało.
Bo jesteś wyjątkowa
W pierwszej chwili te słowa mnie zaskoczyły. Jedynie na ułamek sekundy wybijając z myśli. Pozwalając na niekontrolowane parsknięcie pełne wszystkich emocji, strachu, niedowierzenia, niemożliwości, ale i dziwnego rozpaczliwego wręcz rozbawienia. Pokręciłam głową kiedy mówił dalej, opierając czoło o jego plecy. Nie byłam, ani wyjątkowa, ani odważna, ani rozsądna. Naprawdę tak myślał? Może… Wzięłam wdech w płuca. Może mogłam chociaż taką udawać. Nic nie wiedziałam. Miałam nikłą nadzieję, przeczucie, które kazało mi jej zaufać. Wuja zawsze mówił, żeby ufać instynktowi, bo gdybyśmy mieli zły, tak wielu z nas nie byłoby wojownikami. - Razem. Tylko razem. - szepnęłam, przymykając na chwilę oczy, próbując uspokoić szalejące serce. - Sama… Gdyby nie ty, tam, na dole… - nie skończyłam. Ale musiał wiedzieć. Widzieć. Strach zakleszczył mnie w swoje szpony. Straciłam nadzieję. Całą, nie potrafiąc dostrzec nawet odrobiny światła dopóki nie poczułam jego dłoni. Dopóki nie wyciągnął mnie z ciemności w które wpadłam. Poprawiłam uścisk, nie kończąc zdania, zaciskając dłonie na krótką chwilę mocniej.
Mówiłam dalej - a może tłumaczyłam dalej. Nie zamierzając nic przed nim ukryć. Musieliśmy jakoś to przetrwać. Razem - tak jak powiedziałam. Sama nie miałam najmniejszej szansy. Potrzebowałam, żeby mi uwierzył, żeby uwierzył że nie zwariowałam a kiedy zgodził się polecieć do lasu odetchnęłam. On był siłą, może moim własnym rozsądkiem o który posądzał mnie wcześniej. Potrzebowałam się na nim oprzeć, choć nie chciałam dokładać mu więcej. Musiałam oddać coś w zamian.
Jego nawoływanie zniknęło w głośnym biciu mojego serca wygrywającego przerażone tony na widok tego, co dostrzegam. Znów się trzęsłam. Policzki znów zalewały mi łzy. A wargi powtarzały słowa które wypowiedziała do mnie moja nowa przyjaciółka. Moja inna strona. Zamknęłam oczy kręcąc głową. Próbując zaufać. Temu co czułam. Jemu. Jej. Wypowiadając pytanie, potrzebując potwierdzenia. A kiedy znów je uchyliłam był ze mną znowu. Odpowiadał. Mówił. Brwi uniosły mi się odrobinę w uldze, kiedy dłonie powróciły na swoje wcześniejsze miejsce.
- Do dzisiaj wychodzi mi to fatalnie. - mruknęłam biorąc drżący oddech w wargi. Nie uniosłam warg w uśmiechu, choć powoli zjednywałam się ze strachem, musiałam, skoro byłam w stanie się odciąć w ten sposób. Sytuacja była fatalna - tragiczna wręcz. Ale z nim było… łatwiej. Wybrane wspomnienie przypominało inny czas. Nowy. Niewiadomy. Pełen potknięć ale i odkryć. Tak beztrosko lekki w porównaniu do otaczającej nas teraz rzeczywistości. Oparłam policzek o jego plecy tylko na chwilę. Próbując znaleźć odpowiedzi. Znaleźć rozwiązanie. Znaleźć coś, co mogłoby nam pomóc. Drżenie w jego głosie mnie zaalarmowało, zacisnęłam dłonie jeszcze ciaśniej.
- Musimy znaleźć sposób! - oznajmiłam później, po dłuższej chwili ciszy odciągając twarz od pleców, żeby mógł słyszeć mnie wyraźniej. - Przez chwilę wyglądałeś jak jeden z tych stworów. Nie, nie wyglądałeś. Byłam pewna, że nim jesteś. Wcześniej wzrok zaszedł mi czernią i usłyszałam szept, ale inny. Chciałam uciekać. Czułam, że muszę, że jeśli zostanę - zginę. Ale Ona pojawiła się obok. Powiedziała: Nie wierz temu, co widzisz. Pamiętaj, Jimmy. One muszą umieć mieszać w głowie. Może tylko mojej, może jestem podatna. Ale jeśli… jeśli każdego… jeśli potrafią musimy znaleźć sposób. Powiedziała mi coś jeszcze. Powiedziała, że prawda tylko we łzach się kryje. Powiedziała, że one są w stanie zetrzeć mary. Ale to musiała być metafora czegoś! To niemożliwe, żeby moje, czy każde miały takie właściwości. Może jakiejś rośliny, albo eliksiru… albo zaklęcia… - zastanawiałam się na głos marszcząc brwi. Ale w skotłowanym umyśle, pełnym strachu i przerażenia trudno było odnaleźć wszystkie przyswojone informacje. Nie poddawaj się, Neala. Myśl. - Jeśli… Jeśli znowu to zobaczę rzucę najpierw Ignis fatuus. Żebyś wiedział… jakbym… jakbym… - pokręciłam głową zaciskając usta. - Nie możemy w siebie wątpić. Rozumiesz?! - zapytałam go rozglądając się za światłem. Ono miało wskazać nam drogę. Przesunęłam tęczówkami po lewej stronie. - Możemy się skrzywdzić, jeśli uwierzymy. - w panice, próbując zaatakować. - Ignis fatuss. Znasz? To nie rozwiązanie, półśrodek, ale chociaż… będziesz wiedział. - przekręciłam głowę na drugą stronę. Gdzie było światło, do którego mieliśmy dotrzeć? Musiało być gdzieś tutaj.
| rozglądam się za światłem?
Bo jesteś wyjątkowa
W pierwszej chwili te słowa mnie zaskoczyły. Jedynie na ułamek sekundy wybijając z myśli. Pozwalając na niekontrolowane parsknięcie pełne wszystkich emocji, strachu, niedowierzenia, niemożliwości, ale i dziwnego rozpaczliwego wręcz rozbawienia. Pokręciłam głową kiedy mówił dalej, opierając czoło o jego plecy. Nie byłam, ani wyjątkowa, ani odważna, ani rozsądna. Naprawdę tak myślał? Może… Wzięłam wdech w płuca. Może mogłam chociaż taką udawać. Nic nie wiedziałam. Miałam nikłą nadzieję, przeczucie, które kazało mi jej zaufać. Wuja zawsze mówił, żeby ufać instynktowi, bo gdybyśmy mieli zły, tak wielu z nas nie byłoby wojownikami. - Razem. Tylko razem. - szepnęłam, przymykając na chwilę oczy, próbując uspokoić szalejące serce. - Sama… Gdyby nie ty, tam, na dole… - nie skończyłam. Ale musiał wiedzieć. Widzieć. Strach zakleszczył mnie w swoje szpony. Straciłam nadzieję. Całą, nie potrafiąc dostrzec nawet odrobiny światła dopóki nie poczułam jego dłoni. Dopóki nie wyciągnął mnie z ciemności w które wpadłam. Poprawiłam uścisk, nie kończąc zdania, zaciskając dłonie na krótką chwilę mocniej.
Mówiłam dalej - a może tłumaczyłam dalej. Nie zamierzając nic przed nim ukryć. Musieliśmy jakoś to przetrwać. Razem - tak jak powiedziałam. Sama nie miałam najmniejszej szansy. Potrzebowałam, żeby mi uwierzył, żeby uwierzył że nie zwariowałam a kiedy zgodził się polecieć do lasu odetchnęłam. On był siłą, może moim własnym rozsądkiem o który posądzał mnie wcześniej. Potrzebowałam się na nim oprzeć, choć nie chciałam dokładać mu więcej. Musiałam oddać coś w zamian.
Jego nawoływanie zniknęło w głośnym biciu mojego serca wygrywającego przerażone tony na widok tego, co dostrzegam. Znów się trzęsłam. Policzki znów zalewały mi łzy. A wargi powtarzały słowa które wypowiedziała do mnie moja nowa przyjaciółka. Moja inna strona. Zamknęłam oczy kręcąc głową. Próbując zaufać. Temu co czułam. Jemu. Jej. Wypowiadając pytanie, potrzebując potwierdzenia. A kiedy znów je uchyliłam był ze mną znowu. Odpowiadał. Mówił. Brwi uniosły mi się odrobinę w uldze, kiedy dłonie powróciły na swoje wcześniejsze miejsce.
- Do dzisiaj wychodzi mi to fatalnie. - mruknęłam biorąc drżący oddech w wargi. Nie uniosłam warg w uśmiechu, choć powoli zjednywałam się ze strachem, musiałam, skoro byłam w stanie się odciąć w ten sposób. Sytuacja była fatalna - tragiczna wręcz. Ale z nim było… łatwiej. Wybrane wspomnienie przypominało inny czas. Nowy. Niewiadomy. Pełen potknięć ale i odkryć. Tak beztrosko lekki w porównaniu do otaczającej nas teraz rzeczywistości. Oparłam policzek o jego plecy tylko na chwilę. Próbując znaleźć odpowiedzi. Znaleźć rozwiązanie. Znaleźć coś, co mogłoby nam pomóc. Drżenie w jego głosie mnie zaalarmowało, zacisnęłam dłonie jeszcze ciaśniej.
- Musimy znaleźć sposób! - oznajmiłam później, po dłuższej chwili ciszy odciągając twarz od pleców, żeby mógł słyszeć mnie wyraźniej. - Przez chwilę wyglądałeś jak jeden z tych stworów. Nie, nie wyglądałeś. Byłam pewna, że nim jesteś. Wcześniej wzrok zaszedł mi czernią i usłyszałam szept, ale inny. Chciałam uciekać. Czułam, że muszę, że jeśli zostanę - zginę. Ale Ona pojawiła się obok. Powiedziała: Nie wierz temu, co widzisz. Pamiętaj, Jimmy. One muszą umieć mieszać w głowie. Może tylko mojej, może jestem podatna. Ale jeśli… jeśli każdego… jeśli potrafią musimy znaleźć sposób. Powiedziała mi coś jeszcze. Powiedziała, że prawda tylko we łzach się kryje. Powiedziała, że one są w stanie zetrzeć mary. Ale to musiała być metafora czegoś! To niemożliwe, żeby moje, czy każde miały takie właściwości. Może jakiejś rośliny, albo eliksiru… albo zaklęcia… - zastanawiałam się na głos marszcząc brwi. Ale w skotłowanym umyśle, pełnym strachu i przerażenia trudno było odnaleźć wszystkie przyswojone informacje. Nie poddawaj się, Neala. Myśl. - Jeśli… Jeśli znowu to zobaczę rzucę najpierw Ignis fatuus. Żebyś wiedział… jakbym… jakbym… - pokręciłam głową zaciskając usta. - Nie możemy w siebie wątpić. Rozumiesz?! - zapytałam go rozglądając się za światłem. Ono miało wskazać nam drogę. Przesunęłam tęczówkami po lewej stronie. - Możemy się skrzywdzić, jeśli uwierzymy. - w panice, próbując zaatakować. - Ignis fatuss. Znasz? To nie rozwiązanie, półśrodek, ale chociaż… będziesz wiedział. - przekręciłam głowę na drugą stronę. Gdzie było światło, do którego mieliśmy dotrzeć? Musiało być gdzieś tutaj.
| rozglądam się za światłem?
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 58
'k100' : 58
Z początku ogarnęło mnie irracjonalne uczucie euforii. Thalia wyswobodziła się z bagiennych macek, których ofensywę udało mi się poskromić prostym zaklęciem - znaczy, że działało i wbrew temu, przed czym przestrzegała, dało się z tym walczyć. Bestia wycofała się do torfu, bulgocząc żałośnie na pożegnanie, lecz moja przyjaciółka niby w amoku zdawała się wciąż przed nią uciekać. Znałem ją na tyle dobrze, że po samych ruchach ciała potrafiłem ujrzeć niemal namacalny ból, poczuć go siłą empatii jak najgorszą psychiczną torturę, która doprowadzała mnie na skraj emocjonalnego wyczerpania. Chciało mi się płakać, chciało mi się krzyczeć, czułem się bezsilny - byłoby o wiele prościej, gdyby nigdy jej tu nie było. Jej ucieczka, nadto przyspieszona zaklęciem, uniemożliwiała mi podjęcie z nią fizycznej interakcji, która przywróciłaby ją na ziemię, więc zrobić mogłem niewiele więcej, jak przywołać ją okrzykiem poprzedzającym pościg. - Zaczekaj, te macki już nie wrócą! Powstrzymałem je, Thalia! - ale ta mknęła, pędząc, jakby goniła ją sama śmierć. Nie byłoby to dalekie od prawdy, ta czyhała na każdym kroku, o czym miałem przekonać się wkrótce, zauważywszy, jak stado cienistych ptaków pikuje na pobliskiego mężczyznę w nikczemnym zamiarze ataku. Stałem tuż obok, więc z moich ust wydobyła się inkantacja zaklęcia, pozbawionego jednakże odpowiedniego gestu, bo ręce trzęsły mi się niemożebnie. - Protego Maxima - spróbowałem wyczarować tarczę, która nas (a właściwie tego mężczyznę, bo to jego obrały sobie za cel) ochroni, lecz zawiodłem. Irracjonalny zestaw emocji zaczął ustępować przerażeniu... i rozdarciu, bowiem już teraz zgubiłem z oczu Thalię i musiałem ruszyć w pogoń, by upewnić się, że nie stała jej się żadna krzywda. Czułem, że jeśli prędko nie znajdę się w jej pobliżu, wewnętrzna bestia przejmie nade mną kontrolę. - Przepraszam... - rzekłem do mężczyzny z wyraźnym żalem w głosie i w tunelowej wizji pobiegłem za kobietą, na której życiu zależało mi bardziej.
nieudany rzut na Protego Maxima (przepraszam rigel :<), biegnę za Thalią
nieudany rzut na Protego Maxima (przepraszam rigel :<), biegnę za Thalią
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Garfield Weasley' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
Wlepił wyczekujące spojrzenie w czarną sylwetkę jelenia, która przedziwną mocą objęła patronusa i pochłonęła go - co mogło być potężniejsze od najczystszej białej magii? Jak gęsty musiał być mrok, by połknąć najsilniejszą z magii? Nie rozumiał - wciąż więcej było pytań niż odpowiedzi. Gdy pokraczne ślepia obróciły się ku niemu, poczuł jak fala dreszczy spada z karku aż do samych stóp, podobnie jak krew, która odpłynęła z twarzy pozostawiając ją całkiem bladą. Przełknął gulą tworzącą się w gardle i już chciał cofnąć się o krok, jakby asekuracyjnie, kiedy świetlisty grom dotknął czarne monstrum i zmusiło do powrotu do ziemistych ciemności. Zaklęcie zadziałało, ba, dało doskonały rezultat. Zapamiętać, jeśli tylko w ciągu najbliższych minut spotka podobną kreaturę. Teraz zostało mu skupić uwagę na Laurie’m. Zachowywał się dziwnie, ale z drugiej strony... czy dziwnym był ten, którego strach zmroził do gołych kości? Wiedział, że to możliwe. Jak wtedy, gdy po raz pierwszy zobaczył w rezerwacie niedźwiedzia. To, co działo się wokół nich, było jednak nieporównywalnie bardziej przerażające.
- Słyszysz mnie?! To ja! Musimy się ruszyć, Laurence, albo to my skończymy jak ta kobieta! - krzyczał do niego, zaraz drugą dłoń zaciskając na ramieniu chłopaka. Czuł niepodważalną potrzebę uratowania go. Jakby tylko on wiązał go z tamtym życiem. Życiem, gdy po tej ziemi chodziła jeszcze Ophelia. Aż w końcu się ocknął. Poczuł ulgę po tej przeciągającej się wieczności, gdy stali w miejscu. - Tak, to ja, Rhennard, na brodę Merlina! Potw... co... przegnałem go. Zaklęcie poskutkowało. - rozejrzał się w panice dookoła siebie, nogi same ciągnęły do biegu. I nagle usłyszał stado ptaków, rozszalałych wron, kruków i jastrzębi, mknących po niebie jak wylana z balii smoła. W dodatku cała chmara zaczęła pikować w dół. Przez jedną przerażającą chwilę wydawało mu się, że lecę wprost na nich. I wtedy wystartował, instynktownie podejmując bieg w las, tam, gdzie ptaki mogły mieć problem z atakiem. Płaszcz łopotał, więc odpiął broszę i odrzucił go gdzieś na bok, pozbywając się balastu. Sakwa wciąż przypięta była mocno do pasa. W prawej dłoni dzierżył różdżkę, palce lewej zaciskał na broszy z dumnym, jelenim porożem.
- Między drzewa, nie zaatakują nas! - zawołał do Laurence’a, dostrzegając kątem oka, że biegną obok siebie. Zdołał jeszcze obrócić się za siebie, przez ramię uchwycić jakąś scenę z przemykającym cieniem, jednym z wielu, sylwetkami uciekających ze strachu ludzi. Bolało go to, że uciekał, ale wiedział, że wróg miał o wiele więcej siły, a żeby pomóc innym, należało jednak najpierw zadbać o siebie.
| po prostu biegnę do lasu, o
- Słyszysz mnie?! To ja! Musimy się ruszyć, Laurence, albo to my skończymy jak ta kobieta! - krzyczał do niego, zaraz drugą dłoń zaciskając na ramieniu chłopaka. Czuł niepodważalną potrzebę uratowania go. Jakby tylko on wiązał go z tamtym życiem. Życiem, gdy po tej ziemi chodziła jeszcze Ophelia. Aż w końcu się ocknął. Poczuł ulgę po tej przeciągającej się wieczności, gdy stali w miejscu. - Tak, to ja, Rhennard, na brodę Merlina! Potw... co... przegnałem go. Zaklęcie poskutkowało. - rozejrzał się w panice dookoła siebie, nogi same ciągnęły do biegu. I nagle usłyszał stado ptaków, rozszalałych wron, kruków i jastrzębi, mknących po niebie jak wylana z balii smoła. W dodatku cała chmara zaczęła pikować w dół. Przez jedną przerażającą chwilę wydawało mu się, że lecę wprost na nich. I wtedy wystartował, instynktownie podejmując bieg w las, tam, gdzie ptaki mogły mieć problem z atakiem. Płaszcz łopotał, więc odpiął broszę i odrzucił go gdzieś na bok, pozbywając się balastu. Sakwa wciąż przypięta była mocno do pasa. W prawej dłoni dzierżył różdżkę, palce lewej zaciskał na broszy z dumnym, jelenim porożem.
- Między drzewa, nie zaatakują nas! - zawołał do Laurence’a, dostrzegając kątem oka, że biegną obok siebie. Zdołał jeszcze obrócić się za siebie, przez ramię uchwycić jakąś scenę z przemykającym cieniem, jednym z wielu, sylwetkami uciekających ze strachu ludzi. Bolało go to, że uciekał, ale wiedział, że wróg miał o wiele więcej siły, a żeby pomóc innym, należało jednak najpierw zadbać o siebie.
| po prostu biegnę do lasu, o
gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
The member 'Rhennard Abbott' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
Bagna Brenyn
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire