Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Bagna Brenyn
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Bagna Brenyn
Bagna Brenyn znajdują się w północnej części hrabstwa, na terenie Forest of Bowland – oraz w bliskim sąsiedztwie wioski o tej samej nazwie. Składa się na nie kilkanaście kilometrów kwadratowych wyjątkowo zdradliwych, leśnych mokradeł, których znakiem rozpoznawczym jest barwa: zacienione splecionymi gęsto gałęziami, głębokie jeziorka, wydają się być zupełnie czarne, nie licząc pojawiających się od czasu do czasu nad powierzchnią błędnych ogników.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 90
#1 'k100' : 90
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
Nie było czasu na wyjaśnienia. Nie było czasu na myślenie o sobie, choć przecież tak samo jak ona skupiał się na tym, by wyjść z tego cało, uciec stąd jak najdalej, umknąć przerażającym liniom. Wciąż nie był pewien, czy to oni je rozgniewali? Przywołali? Czy to wszystko było poza nimi, a oni przypisywali sobie jak wielcy ludzie kwestie, których nie byli w stanie ogarnąć najtęższymi umysłami? Tacy byli zadufani w sobie? Metaliczny posmak krwi pozostał już na ustach, na języku. W tej krótkiej chwili, w której zaczęła go przepraszać — pokręcił głową, chcąc zaprzeczyć.
— Nie, nie, nie — zaprzeczył tylko. Wiedział, że była wściekła, że ją zepchnął, ale musiał to zrobić. Ich miotła została tam gdzieś na górze i może wciąż by walczyli, być może wciąż zostaliby tam oboje. Nie mogła się wściekać, nie miała za co go przepraszać, nie było czasy by się leczyć. Chciał jej powiedzieć, że to to tylko drobnostka, zadrapanie. Bił się zdecydowani zbyt często, by nie znać żenującej opuchlizny, która oszpecała twarz, ran, które pozostawiały blizny już na zawsze, ból, który miał przypominać o tym, ze był albo zbyt głupi albo zbyt słaby, pozwalając skopać się tak mocno. Chciał jej to wszystko powiedzieć, wyjaśnić, naprostować jej tok myślenia, ale potworny ryk stwora rozdarł noc, a oni w tej jednej minucie, może dwóch i tak zbyt wiele cennych sekund stracili na samych siebie. Ruszyła biegiem. Wspomniała o Ascendio, ale nie był pewien, czy pamiętał je wystarczająco dobrze. Czy mógł zaufać magii, której nigdy nie opanował? Biegał znacznie szybciej niż ona, dlatego nie bał się; pewien, że ją dogoni. Nim to jednak miał zrobić, musiał skupić na sobie uwagę stwora, by nie zagrodził jej drogi do chaty — a co gorsza, nie rozniósł jej w drzazgi.
— Hej, ty! Ty cuchnąca, zawszona kupo futra, chodź tutaj! Tu! — krzyknął z całych sił, głośno, ile miał tylko powietrza w płucach. Zaraz po tym westchnął, po skroni spłynęła mu kropla potu, mieszając się z krwią. Koszula cała lepiła się do ciała, włosy do czoła. Serce mocno biło w piersi, a oddech płacił się. — Co tak stoisz, co? Nie boję się ciebie. Nie boję się! — ryknął na niego, zaciskając palce na różdżce. Nie chciał patrzeć w kierunku chaty, na Nealę. Na to, czy wciąż biegła — ale musiała, obiecała mu to przecież. Wiedziała, że musi to zrobić, a on wierzył, że jeśli ktokolwiek miał tam dotrzeć teraz to właśnie ona. Brenyn ją wybrała. Tylko ona mogła im pomóc. — Pierdolona góro mięsa, no chodź tu — rzucił ciszej, mniej śmiało. Głos mu się załamał. Wyciągnął ku potworowi różdżkę, a ta zadrżała w jego dłoni. Zawahał się — nie był pewien, czy pamięta, czy zrobi to dobrze. Szlag, teraz przeklinał samego siebie za to, że nigdy o to nie dbał. A przecież przydałoby się teraz. Umieć to wszystko. Być jak Steffen. On dałby sobie tutaj radę. — Impedimenta! — krzyknął celując prosto w stworzenie, po krótkiej chwil wahania, wykonując jak najdokładniejszy ruch nadgarstkiem. Zaraz po pierwszym posłał kolejne zaklęcie: — Inumbravi!
Kilka sekund patrzył na to — na efekty. Nie potrafił zmusić się do ruchu od razu, musiał zobaczyć, czy trafi, czy zadziała, czy się uda. Dopiero po chwili otrzeźwiał, otrząsnął się — to przecież nie było ważne, musiał się ratować. Rzucił się biegiem w kierunku chaty, dalszą drogą, nie tą samą, którą wybrała Neala, po łuku tak, by móc w razie problemów zboczyć w las. Musiał obrócić się w międzyczasie za stworem, zobaczyć, czy poskutkowało, czy mógł biec do chaty, tam, gdzie błyskało światło.
— Nie, nie, nie — zaprzeczył tylko. Wiedział, że była wściekła, że ją zepchnął, ale musiał to zrobić. Ich miotła została tam gdzieś na górze i może wciąż by walczyli, być może wciąż zostaliby tam oboje. Nie mogła się wściekać, nie miała za co go przepraszać, nie było czasy by się leczyć. Chciał jej powiedzieć, że to to tylko drobnostka, zadrapanie. Bił się zdecydowani zbyt często, by nie znać żenującej opuchlizny, która oszpecała twarz, ran, które pozostawiały blizny już na zawsze, ból, który miał przypominać o tym, ze był albo zbyt głupi albo zbyt słaby, pozwalając skopać się tak mocno. Chciał jej to wszystko powiedzieć, wyjaśnić, naprostować jej tok myślenia, ale potworny ryk stwora rozdarł noc, a oni w tej jednej minucie, może dwóch i tak zbyt wiele cennych sekund stracili na samych siebie. Ruszyła biegiem. Wspomniała o Ascendio, ale nie był pewien, czy pamiętał je wystarczająco dobrze. Czy mógł zaufać magii, której nigdy nie opanował? Biegał znacznie szybciej niż ona, dlatego nie bał się; pewien, że ją dogoni. Nim to jednak miał zrobić, musiał skupić na sobie uwagę stwora, by nie zagrodził jej drogi do chaty — a co gorsza, nie rozniósł jej w drzazgi.
— Hej, ty! Ty cuchnąca, zawszona kupo futra, chodź tutaj! Tu! — krzyknął z całych sił, głośno, ile miał tylko powietrza w płucach. Zaraz po tym westchnął, po skroni spłynęła mu kropla potu, mieszając się z krwią. Koszula cała lepiła się do ciała, włosy do czoła. Serce mocno biło w piersi, a oddech płacił się. — Co tak stoisz, co? Nie boję się ciebie. Nie boję się! — ryknął na niego, zaciskając palce na różdżce. Nie chciał patrzeć w kierunku chaty, na Nealę. Na to, czy wciąż biegła — ale musiała, obiecała mu to przecież. Wiedziała, że musi to zrobić, a on wierzył, że jeśli ktokolwiek miał tam dotrzeć teraz to właśnie ona. Brenyn ją wybrała. Tylko ona mogła im pomóc. — Pierdolona góro mięsa, no chodź tu — rzucił ciszej, mniej śmiało. Głos mu się załamał. Wyciągnął ku potworowi różdżkę, a ta zadrżała w jego dłoni. Zawahał się — nie był pewien, czy pamięta, czy zrobi to dobrze. Szlag, teraz przeklinał samego siebie za to, że nigdy o to nie dbał. A przecież przydałoby się teraz. Umieć to wszystko. Być jak Steffen. On dałby sobie tutaj radę. — Impedimenta! — krzyknął celując prosto w stworzenie, po krótkiej chwil wahania, wykonując jak najdokładniejszy ruch nadgarstkiem. Zaraz po pierwszym posłał kolejne zaklęcie: — Inumbravi!
Kilka sekund patrzył na to — na efekty. Nie potrafił zmusić się do ruchu od razu, musiał zobaczyć, czy trafi, czy zadziała, czy się uda. Dopiero po chwili otrzeźwiał, otrząsnął się — to przecież nie było ważne, musiał się ratować. Rzucił się biegiem w kierunku chaty, dalszą drogą, nie tą samą, którą wybrała Neala, po łuku tak, by móc w razie problemów zboczyć w las. Musiał obrócić się w międzyczasie za stworem, zobaczyć, czy poskutkowało, czy mógł biec do chaty, tam, gdzie błyskało światło.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 3
--------------------------------
#2 'k100' : 77
--------------------------------
#3 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 3
--------------------------------
#2 'k100' : 77
--------------------------------
#3 'Przesilenie' :
Światło w ciemnościach mogło kusić, ale brak powietrza w płucach wyzwalał najbardziej podstawowe pragnienia, jakim tym razem było wydostanie się na zewnątrz – płuca paliły i tak samo oparzeniach na nogach, niczego więc nie pragnęła bardziej jak zaczerpnięcia powietrza. Dłonie ślizgały się na korzeniach gdy próbowała zbliżyć się do wody, tak aby złapać chociaż odrobinę oddechu – nigdy nie pragnęła powietrza w tym momencie, gdy głowa jej ostatecznie wynurzyła się ponad powierzchnię, a dłonie złapały się ostatecznie brzegu, czując stałą ziemię pod nogami. Ramiona drżały, a głowa wyraźnie miała już dosyć, mimo to wiedziała, że nie może się poddać, z wysiłkiem podnosząc się i próbując przeczekać wszystkie kołysania, które sprawiały, że świat uparcie odmawiał trzymania się w jednym poziomie. Czuła, że nie będzie w stanie pociągnąć tak na dłuższą metę i prędzej czy później nie da rady. Majacząca przed nią chata, wyglądająca jak dobre miejsce w którym mogła spróbować się schronić, tak aby postanowić co dalej.
Odwróciła się aby zwrócić uwagę Garfielda, pomóc mu, gdyby sam nie mógł podnieść się albo spróbować go wyciągnąć, jeżeli by tego potrzebował, ale spojrzenie natrafiło na ciemną wodę. Czuła jak zamiera, potykając się stając nad brzegiem.
- Garry! – Na nowo zawołała w kierunku wody, tak jak wcześniej, ale odpowiedź i tym razem miała nie nadejść. Starała się dostrzec, czy cokolwiek dzieje się w wodzie, czy pojawia się jakiś ruch, nie widziała jednak aby jakikolwiek ruch pod wodą wskazywał miejsce, gdzie mogłaby znaleźć punkt zaczepienia, coś, co pozwoliłoby jej odnaleźć Garfielda i wyciągnąć go na nowo. Szepty nie pomagały, wkradając się do mentalności, która wydawała się poddawać. Co jeżeli utonął? Co jeżeli już nie mogła go wyciągnąć, bo wyrzuciło go zupełnie w inne miejsce? Co jeżeli teraz leżał gdzieś ranny i nie mogła teraz do niego dotrzeć.
Nie miała jednak luksusu czasu, gdy ciężka obecność wysunęła się najpierw z okolic lasu, potężne, masywne coś, co przywodziło na myśl najgorsze koszmary, który wyciągnąć można było ze swoich najgorszych odmętów ludzkiej wyobraźni i dodać coś jeszcze, tak aby przekroczyć wszystkie możliwe granice. Za każdym razem patrzyła na takie istoty i miała wrażenie, że będzie jeszcze gorzej i będą jeszcze bardziej zagrożeni. Parę uderzeń serca siedziała, nie wiedząc co zrobić, sparaliżowana strachem, ale gdy uderzenia serca mijały, wcześniej leżące sylwetki podniosły się. Jedna z nich wyraźnie zmierzała w kierunku chaty, druga jednak postanowiła chyba zgrywać bohatera.
Nie wiedziała, czy to dobry wybór, musiała jednak działać szybko, bestia bowiem nie wyglądała, jakby chciała poczekać na to, co zrobią dalej. Podnosząc się chwiejnie, ruszyła w jego stronę najszybciej jak mogła, chcąc złapać go za ramię i pociągnąć w stronę chaty.
- Co ty wyprawiasz?! – Starając się ciągnąć chłopaka w stronę chaty, wycelowała jeszcze ledwie trzymaną w dłoniach różdżkę w stronę potwora.
- Luminis virtute. – Może oślepienie go kupi im nieco czasu kiedy będzie próbować zabrać ze sobą chłopaka do chaty.
Rzut na zaklęcie, próbuję ciągnąć Jamesa w stronę chaty
Odwróciła się aby zwrócić uwagę Garfielda, pomóc mu, gdyby sam nie mógł podnieść się albo spróbować go wyciągnąć, jeżeli by tego potrzebował, ale spojrzenie natrafiło na ciemną wodę. Czuła jak zamiera, potykając się stając nad brzegiem.
- Garry! – Na nowo zawołała w kierunku wody, tak jak wcześniej, ale odpowiedź i tym razem miała nie nadejść. Starała się dostrzec, czy cokolwiek dzieje się w wodzie, czy pojawia się jakiś ruch, nie widziała jednak aby jakikolwiek ruch pod wodą wskazywał miejsce, gdzie mogłaby znaleźć punkt zaczepienia, coś, co pozwoliłoby jej odnaleźć Garfielda i wyciągnąć go na nowo. Szepty nie pomagały, wkradając się do mentalności, która wydawała się poddawać. Co jeżeli utonął? Co jeżeli już nie mogła go wyciągnąć, bo wyrzuciło go zupełnie w inne miejsce? Co jeżeli teraz leżał gdzieś ranny i nie mogła teraz do niego dotrzeć.
Nie miała jednak luksusu czasu, gdy ciężka obecność wysunęła się najpierw z okolic lasu, potężne, masywne coś, co przywodziło na myśl najgorsze koszmary, który wyciągnąć można było ze swoich najgorszych odmętów ludzkiej wyobraźni i dodać coś jeszcze, tak aby przekroczyć wszystkie możliwe granice. Za każdym razem patrzyła na takie istoty i miała wrażenie, że będzie jeszcze gorzej i będą jeszcze bardziej zagrożeni. Parę uderzeń serca siedziała, nie wiedząc co zrobić, sparaliżowana strachem, ale gdy uderzenia serca mijały, wcześniej leżące sylwetki podniosły się. Jedna z nich wyraźnie zmierzała w kierunku chaty, druga jednak postanowiła chyba zgrywać bohatera.
Nie wiedziała, czy to dobry wybór, musiała jednak działać szybko, bestia bowiem nie wyglądała, jakby chciała poczekać na to, co zrobią dalej. Podnosząc się chwiejnie, ruszyła w jego stronę najszybciej jak mogła, chcąc złapać go za ramię i pociągnąć w stronę chaty.
- Co ty wyprawiasz?! – Starając się ciągnąć chłopaka w stronę chaty, wycelowała jeszcze ledwie trzymaną w dłoniach różdżkę w stronę potwora.
- Luminis virtute. – Może oślepienie go kupi im nieco czasu kiedy będzie próbować zabrać ze sobą chłopaka do chaty.
Rzut na zaklęcie, próbuję ciągnąć Jamesa w stronę chaty
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Thalia Wellers' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 92
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 92
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
To samo przerażenie odznaczało się nie tylko na twarzy chłopca; ciemność dotykała zawieszonych w powietrzu stóp, lecz cokolwiek się w niej jeszcze kryło, na razie nie miało swych rysów, pozostawało rozmyte niepewnością. Zesztywniałą dłoń poprowadził tak, by Harry miał możliwość znaleźć się bliżej Rhennarda; nazbyt ostrożnie, najpewniej zbyt powoli, tak, aby czuć, że w jakimś stopniu kontroluje to, co właśnie robi.
Na trzy przerwał magiczną więź, nerwowo obserwując, jak na ciało zaczyna działać z powrotem siła grawitacji, ciągnąc je w dół; wprost w ramiona w Rhennarda, któremu udało się pochwycić chłopca.
Dopiero teraz był tak naprawdę bezpieczny; kropelki potu spłynęły aż do płomiennej linii brwi, to dopiero początek. Spirala katastroficznych zdarzeń zdawała się nie mieć końca. Wziął kilka głębszych oddechów, żeby skoncentrować się na tym, co dalej; wilkołak szykował się najpewniej do ataku, a przynajmniej do dalszej walki, chyba chciał uskoczyć przez zaklęciem, które mknęło w jego stronę. Ale wtedy wydarzyło się coś, czego Lawrie zupełnie się nie spodziewał.
Wilkołacze cielsko wygięło się w spazmie, w tym samym momencie w jego ciało wbiło się ostrze zaklęcia; nie było już potwora, został tylko człowiek. Skulony embrion wyczerpania, nagi, bezbronny, pokryty własną krwią.
A w jego stronę mknęły dwa następne zaklęcia.
Nieprzyjemny supeł zacisnął się wokół podbrzusza, nie potrafił odwrócić oczu od tego widoku. Ale potem stało się coś jeszcze, okrążyła go czerń, wirująca w drapieżnym tańcu skrzydeł, utkanych z cienia. Szpony i dzioby były jednak prawdziwe, zadawały precyzyjne cięcia bólu; osłonił oczy, twarz, unosząc dłonie w desperackim odruchu, ale nie miał pojęcia, co dalej, jak się ich pozbyć; były wszędzie, tworzyły barierę odgradzającą go od świata, nie zaprzestawały ataków.
Zostawcie mnie, błagam; nie miał już sił, ale znajdował ich resztki - jak długo będzie w stanie się bronić? Tors i przedramiona barwiła krew, tym razem należąca do niego; a w uszach wibrowały szepty, ogłuszające, magnetyczne, pozbawiające go resztek nadziei.
Gdy ziemia zatrzęsła się raz jeszcze, opadł na kolana; być może już wcześniej powinien był to zrobić, zwijając się w kłębek, osłaniając twarz i szyję, i starając się jakoś przeczekać tamten atak, choć coś podpowiadało mu, że nie miałby on końca.
Tąpnięcie. Za tąpnięciem. Rytmiczne, poruszające całą ziemią; teraz rezonatorem były już jego kości; czuł te uderzenia, ich moc, zwiastującą nadejście czegoś gigantycznego.
Nawet atakujące ich ptaki wzbiły się ku górze, by później rzucić się do ucieczki.
Merlinie; nie chciał nawet próbować sobie wyobrażać, co zmierzało w ich stronę. Musieli stąd uciec, jak najszybciej; podparł się na drżących ramionach, chcąc stanąć na powrót na dwóch nogach.
I wtedy dotarło do niego coś jeszcze. Nie słyszał dźwięku ciężkich bransolet, które poruszały się przecież przy najdrobniejszym ruchu dłoni Millicenty.
Obrócił się wokół własnej osi, pospiesznie, niemal potykając się o własne stopy; tak dobrze znane mu uczucie rozgościło się na powrót w sercu, ni to panika, ni to niepokój - nie było jej obok. Zaaferowany tym wszystkim, co działo się tak szybko, dopiero teraz dostrzegł, że zniknęła.
Coś musiało jej się stać, przecież nie zostawiłaby ich bez słowa, odwracając się w drugą stronę i ruszając przed siebie. Co więc się wydarzyło?
- Millie? - wydusił z siebie głośno, lecz nie na tyle, by można to było uznać za krzyk, na ten nie miał siły; czy Rhennard widział coś więcej?
- Spróbujmy uciec na miotłach - na piechotę nie mieli szans, szczególnie z rannym chłopcem i wyczerpanym mężczyzną, który po przybraniu ludzkiej formy zdawał się ledwie oddychać. - Wezmę go... cię - czy w ogóle go słyszał? - na swoją - nie miał pojęcia, jak to zrobi, jeśli ten człowiek straci przytomność, ale miał nadzieję, że do tego nie dojdzie; nie potrafił tak po prostu go tu zostawić. - Accio miotła - wypowiadając zaklęcie myślał o swojej miotle, którą schował w - jak mu się wtedy wydawało - bezpiecznym miejscu, na terenie jarmarku; ile czasu minie, zanim ona tu dotrze? I czy na pewno przetrwała w jednym kawałku? - Cito maxima - w międzyczasie spróbował jeszcze przyspieszyć swoje ruchy; przygotować się na ucieczkę.
Na trzy przerwał magiczną więź, nerwowo obserwując, jak na ciało zaczyna działać z powrotem siła grawitacji, ciągnąc je w dół; wprost w ramiona w Rhennarda, któremu udało się pochwycić chłopca.
Dopiero teraz był tak naprawdę bezpieczny; kropelki potu spłynęły aż do płomiennej linii brwi, to dopiero początek. Spirala katastroficznych zdarzeń zdawała się nie mieć końca. Wziął kilka głębszych oddechów, żeby skoncentrować się na tym, co dalej; wilkołak szykował się najpewniej do ataku, a przynajmniej do dalszej walki, chyba chciał uskoczyć przez zaklęciem, które mknęło w jego stronę. Ale wtedy wydarzyło się coś, czego Lawrie zupełnie się nie spodziewał.
Wilkołacze cielsko wygięło się w spazmie, w tym samym momencie w jego ciało wbiło się ostrze zaklęcia; nie było już potwora, został tylko człowiek. Skulony embrion wyczerpania, nagi, bezbronny, pokryty własną krwią.
A w jego stronę mknęły dwa następne zaklęcia.
Nieprzyjemny supeł zacisnął się wokół podbrzusza, nie potrafił odwrócić oczu od tego widoku. Ale potem stało się coś jeszcze, okrążyła go czerń, wirująca w drapieżnym tańcu skrzydeł, utkanych z cienia. Szpony i dzioby były jednak prawdziwe, zadawały precyzyjne cięcia bólu; osłonił oczy, twarz, unosząc dłonie w desperackim odruchu, ale nie miał pojęcia, co dalej, jak się ich pozbyć; były wszędzie, tworzyły barierę odgradzającą go od świata, nie zaprzestawały ataków.
Zostawcie mnie, błagam; nie miał już sił, ale znajdował ich resztki - jak długo będzie w stanie się bronić? Tors i przedramiona barwiła krew, tym razem należąca do niego; a w uszach wibrowały szepty, ogłuszające, magnetyczne, pozbawiające go resztek nadziei.
Gdy ziemia zatrzęsła się raz jeszcze, opadł na kolana; być może już wcześniej powinien był to zrobić, zwijając się w kłębek, osłaniając twarz i szyję, i starając się jakoś przeczekać tamten atak, choć coś podpowiadało mu, że nie miałby on końca.
Tąpnięcie. Za tąpnięciem. Rytmiczne, poruszające całą ziemią; teraz rezonatorem były już jego kości; czuł te uderzenia, ich moc, zwiastującą nadejście czegoś gigantycznego.
Nawet atakujące ich ptaki wzbiły się ku górze, by później rzucić się do ucieczki.
Merlinie; nie chciał nawet próbować sobie wyobrażać, co zmierzało w ich stronę. Musieli stąd uciec, jak najszybciej; podparł się na drżących ramionach, chcąc stanąć na powrót na dwóch nogach.
I wtedy dotarło do niego coś jeszcze. Nie słyszał dźwięku ciężkich bransolet, które poruszały się przecież przy najdrobniejszym ruchu dłoni Millicenty.
Obrócił się wokół własnej osi, pospiesznie, niemal potykając się o własne stopy; tak dobrze znane mu uczucie rozgościło się na powrót w sercu, ni to panika, ni to niepokój - nie było jej obok. Zaaferowany tym wszystkim, co działo się tak szybko, dopiero teraz dostrzegł, że zniknęła.
Coś musiało jej się stać, przecież nie zostawiłaby ich bez słowa, odwracając się w drugą stronę i ruszając przed siebie. Co więc się wydarzyło?
- Millie? - wydusił z siebie głośno, lecz nie na tyle, by można to było uznać za krzyk, na ten nie miał siły; czy Rhennard widział coś więcej?
- Spróbujmy uciec na miotłach - na piechotę nie mieli szans, szczególnie z rannym chłopcem i wyczerpanym mężczyzną, który po przybraniu ludzkiej formy zdawał się ledwie oddychać. - Wezmę go... cię - czy w ogóle go słyszał? - na swoją - nie miał pojęcia, jak to zrobi, jeśli ten człowiek straci przytomność, ale miał nadzieję, że do tego nie dojdzie; nie potrafił tak po prostu go tu zostawić. - Accio miotła - wypowiadając zaklęcie myślał o swojej miotle, którą schował w - jak mu się wtedy wydawało - bezpiecznym miejscu, na terenie jarmarku; ile czasu minie, zanim ona tu dotrze? I czy na pewno przetrwała w jednym kawałku? - Cito maxima - w międzyczasie spróbował jeszcze przyspieszyć swoje ruchy; przygotować się na ucieczkę.
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
The member 'Laurence Morrow' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
Powrót do świadomości był niczym pobudka z wyjątkowo ciężkiego, koszmarnego snu. Rigel był zupełnie oszołomiony - nie miał pojęcia, gdzie jest, co się dzieje ani ile czasu upłynęło od chwili, kiedy pozwolił wilkołakowi przejąć nad nim kontrolę. Całe ciało niemiłosiernie go bolało, a poraniona skóra paliła żywym ogniem. Leżąc tak na ziemi, zwinięty w kłębek, łapał powietrze przez rozchylone usta, zupełnie jak ryba, wyrzucona na brzeg. Znał to uczucie. Nie dało się go pomylić z niczym innym. Tak samo parszywie czuł się po tym, jak obudził się po swojej pierwszej pełni. Wtedy też nie zdążył się dobrze przygotować - zbyt późno znalazł kogoś, kto mógłby zorganizować mu eliksir tojadowy. Dlaczego teraz doszło do przemiany? Przecież nie miało to najmniejszego sensu…
Mimo pisku, wybrzmiewającego w jego uszach, czarodziej słyszał stłumione dźwięki jakieś wrzawy. Kiedy z trudem podniósł głowę i rozmyty wzrok w końcu zaczął łapać ostrość, znów je zobaczył - czarne ptaki, utkane z samej Ciemności. Przeklęte istoty, które przyszły tu po jego życie.
To nigdy się nie skończy.
Black spróbował się podnieść, odczołgać się jak najdalej od tego koszmaru i od przeklętej wyrwy w ziemi, zmuszając zmęczone, drżące mięśnie do wysiłku. Kręciło mu się w głowie, a kiedy dostrzegł, że jego dłonie skąpane są we krwi, poczuł, jak coś wewnątrz jego zwija się w bolesny supeł.
Czy kogoś zabiłem? Na Merlina, błagam, nie, nie. Nie!
Po jego policzkach zaczęły płynąć łzy, rozmazując krew i brud.
Nagle ziemia zaczęła drżeć, a przeklęte cienie rozpierzchły się, przeczuwając… zagrożenie? Coś zbliżało się w ich stronę. Coś na tyle potężne, by wystraszyć potwory z najgłębszych zakątków Otchłani. Blackowi przyszło na myśl, że jego jedynym ratunkiem jest schowanie się gdzieś w leśnej gęstwinie i przeczekanie zagrożenia. Jak robił to zawsze. Ukryć się, być cierpliwym. Ale tym razem za bardzo się bał. Słyszał tuż obok ludzkie głosy, plany o ucieczce na miotłach, tylko że czarodziej nie wiedział, czy dla tych osób jest wrogiem, czy przyjacielem. Potworem, który zabił kogoś na ich oczach?
Chciał jednak zaryzykować, dać im znać, że wciąż tu jest, że żyje, żeby go nie zostawiali.
-Pomocy… - Z jego piersi wydobył się jęk.
Mimo pisku, wybrzmiewającego w jego uszach, czarodziej słyszał stłumione dźwięki jakieś wrzawy. Kiedy z trudem podniósł głowę i rozmyty wzrok w końcu zaczął łapać ostrość, znów je zobaczył - czarne ptaki, utkane z samej Ciemności. Przeklęte istoty, które przyszły tu po jego życie.
To nigdy się nie skończy.
Black spróbował się podnieść, odczołgać się jak najdalej od tego koszmaru i od przeklętej wyrwy w ziemi, zmuszając zmęczone, drżące mięśnie do wysiłku. Kręciło mu się w głowie, a kiedy dostrzegł, że jego dłonie skąpane są we krwi, poczuł, jak coś wewnątrz jego zwija się w bolesny supeł.
Czy kogoś zabiłem? Na Merlina, błagam, nie, nie. Nie!
Po jego policzkach zaczęły płynąć łzy, rozmazując krew i brud.
Nagle ziemia zaczęła drżeć, a przeklęte cienie rozpierzchły się, przeczuwając… zagrożenie? Coś zbliżało się w ich stronę. Coś na tyle potężne, by wystraszyć potwory z najgłębszych zakątków Otchłani. Blackowi przyszło na myśl, że jego jedynym ratunkiem jest schowanie się gdzieś w leśnej gęstwinie i przeczekanie zagrożenia. Jak robił to zawsze. Ukryć się, być cierpliwym. Ale tym razem za bardzo się bał. Słyszał tuż obok ludzkie głosy, plany o ucieczce na miotłach, tylko że czarodziej nie wiedział, czy dla tych osób jest wrogiem, czy przyjacielem. Potworem, który zabił kogoś na ich oczach?
Chciał jednak zaryzykować, dać im znać, że wciąż tu jest, że żyje, żeby go nie zostawiali.
-Pomocy… - Z jego piersi wydobył się jęk.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Rigel Black' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
Doskonale widziała co dzieje się zarówno z mokradłem, jak i z gałęziami, które już po chwili na szczęście ugięły się pod wpływem zaklęcia, składając przed nią w kładkę. Nie miała jednak czasu na stanie w miejscu, już prawie zrobiła krok, gdy jej czaszkę wypełniły kolejne znajome szepty, rozchodząc się nieprzyjemnym echem wewnątrz. Miała wrażenie, że tym razem były silniejsze, niż wcześniej, sprawiając, że aż złapała się za głowę z cichym syknięciem, gdy niewiele później została stratowana przez chmarę ptaków, których nie zauważyła, lecz bardzo dobrze usłyszała. Machała rękami zupełnie na oślep, próbując chociaż ochronić twarz, ale czuła jak jej ciało zaczyna piec miejscami od szarpnięć ostrymi pazurami; w tej chwili jednak był to najmniejszy problem – policzyła do pięciu i szybko ruszyła przed siebie po stworzonej kładce a gdy wylądowała po drugiej stronie mokradła, zorientowała się, że światełko w tunelu zniknęło. Pokonując kilka metrów przed siebie, tam, gdzie sądziła, że wcześniej widziała jasny punkt, potknęła się i wylądowała na ziemi na skraju polany, będąc świadkiem czegoś absurdalnego.
Monstrum, które wyrosło dosłownie spod ziemi, nie było tym czego się spodziewała i nie przypominało nic innego, co zdążyłaby poznać w swoim krótkim życiu. Tak samo nie spodziewała się zaklęć, lecących wprost na niego z różnych stron. Sama jednak nie wykonała żadnego ruchu, poza powolnym podniesieniem się z ziemi i rzuceniem na ciebie kolejnego cito, ale postanowiła poczekać, z nadzieją, że potwór rzuci się na kogoś, kto próbował go pokonać, niż na nią.
Monstrum, które wyrosło dosłownie spod ziemi, nie było tym czego się spodziewała i nie przypominało nic innego, co zdążyłaby poznać w swoim krótkim życiu. Tak samo nie spodziewała się zaklęć, lecących wprost na niego z różnych stron. Sama jednak nie wykonała żadnego ruchu, poza powolnym podniesieniem się z ziemi i rzuceniem na ciebie kolejnego cito, ale postanowiła poczekać, z nadzieją, że potwór rzuci się na kogoś, kto próbował go pokonać, niż na nią.
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Millicenta Goshawk' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
Wiosną nad zielonymi błoniami blisko Dunster Castle latały szpaki. Tworzyły hordy i ogromne stada, a potem wznosiły się ku górze jak jeden umysł, zatapiając się w nieboskłonie w wielkim, czarnym tańcu. Dziadek stał wtedy obok niego i z uśmiechem obserwował to przedstawienie, ale Rhennard patrzył na to z przerażeniem. Bo te ptaki stanowiły wtedy ogromną siłę, absolutnie niepowstrzymaną. Co stałoby się, gdyby wpadły przez szkła okien w zamku? Jak bardzo poraniłyby wszystkich domowników swoimi dziobami i pazurami? Jeden szpak nie był w stanie nikomu zaszkodzić, ale jak bardzo wzrastała jego siła, kiedy nagle z jednego szpaka robiło się ich setki i tysiące?
Teraz czuł podobne przerażenie, a to stawało się jeszcze bardziej dotkliwe, kiedy owe dzioby i pazury rozrywały jego szatę i pelerynę, orały odsłoniętą skórę i szarpały za włosy. Ściskał chłopca mocno, przytulał do siebie ciasno, skupiając się na tym, żeby tylko nic mu się nie stało. Liczył w głowie sekundy, zaciskając zęby, nie dając rady powstrzymać wypełzającego przez szczękę krzyku z bólu. Aż nagle wszystko ucichło. Usłyszał na powrót swój oddech, zlepiający się z liczonym w głowie czasem. W końcu znalazł odwagę na to, by otworzyć oczy, uchylić powieki, i rozejrzeć się prędko dookoła. Poszukał najpierw ptaków, ale nie dostrzegł ani jednego machnięcia skrzydeł, tylko czerń lasu przeciętą jasnymi włosami chłopca. Rozluźnił uścisk swoich ramion na nim i dłonią podparł jego plecy, gdyby siły mu nagle odeszły.
- Już dobrze, odleciały - powiedział do niego, ale sam nie wiedział, kogo pociesza - siebie czy małego? - Gdzie cię boli? Będę cię niósł, dobrze? Musisz mnie mocno chwycić i trzymać, aż nie znajdziemy bezpiecznego miejsca. - las na pewno nim nie był. - Laurence? - zawołał, szukając przyjaciela. Poruszył się w tych ciemnościach, zauważył go. - Żyjesz - całe szczęście.
Podniósł się na nogach razem z chłopcem, wcale nie kryjąc przed światem, że nie było to łatwe - poszarpane dziobami szaty ledwie trzymały się na ciele, wchłaniając w miejscach głębszych ran krew. Posłuchał jednak Summersa i wyciągnął swoją pomniejszoną miotłę jedną ręką, machając nią bez składu w sakwie przyczepionej wciąż do pasa. Zdziwił się na wieść, że Laurence chce kogoś zabrać - bo przecież nie jego, nagle obszedł go i skierował się w drugą stronę, w tę, z której chyba przyszli z jarmarku. Poczuł strach, że przyjacielowi odjęło rozum i chce tam wracać. Ale on wcale nie miał takiego zamiaru. Dotarł do niego nagle huk czyichś kroków. Wielkich, ciężkich kroków.
- Co ty wyprawiasz... - dopiero teraz zauważył, że na ziemi, w miejscu, gdzie przed chwilą stał wilkołak, pojawił się człowiek. Oczywiście, że tak. - Laurence! On zabił prawie to dziecko! Chcesz go teraz ratować?! Musimy uciekać! Zostaw go tam, na litość Merlina! - krzyczał na niego szeptem zdjęty złością, ignorując wszystkie empatyczne przesłanki, dusząc je w zarodku. Nic mu się w tym nie zgadzało. Ta sama złość pozwoliła mu zakończyć działanie własnego zaklęcia, delikatnie puszczając trzonek miotły, gdy ta wracała do poprzedniego rozmiaru. - Harry, obejmij mnie za szyję. Będziemy lecieć na miotle. Jesteś dzielny, nawet nie masz pojęcia, jak bardzo. - spróbował się do chłopca uśmiechnąć lekko, ale kąciki ust ledwo zadrgały. Podparł chłopca, by ten mógł objąć ramionami jego szyję, tak, jak prosił, i przełożył nogę przez miotłę, siadając na niej. Było mu ciężko, chociaż to było tylko dziecko. I na krótką chwilę przestał przejmować się tym jak poradziłby sobie Laurence z ciałem ledwo żywego wilkołaka. Nie, on nie był już dla niego człowiekiem. Nie łapał już lampionu, nie miał jak, zabrakło mu rąk. Zacisnął usta w wąską linię. Dlaczego wszystko było nie tak. - Gotowy, Harry? Trzymaj się mocno. - nie wiedział, ile razy jeszcze to powtórzy. Mimo niechęci do działań Laurence’a, odwrócił się do niego, żeby sprawdzić, jak sobie radzi. - Laurence, nie mamy na to czasu, on ci będzie tylko ciężarem!
Wzniósł się na miotle kilka metrów nad ziemię, gotów zareagować, gdyby coś, cokolwiek, poszło nie tak. I zaczął nasłuchiwać kosów - olśniło go nagle. Rozbrzmiewały wtedy nad sylwetką Ophelii, musiały być dobrym sygnałem.
| 1. intuicja mi podpowiada, że powinnam rzucać na trzymanie Harry'ego przy wsiadaniu na miotle (albo w ogóle), więc rzucam :c 2. spostrzegawczość na słuchanie kosów.
Teraz czuł podobne przerażenie, a to stawało się jeszcze bardziej dotkliwe, kiedy owe dzioby i pazury rozrywały jego szatę i pelerynę, orały odsłoniętą skórę i szarpały za włosy. Ściskał chłopca mocno, przytulał do siebie ciasno, skupiając się na tym, żeby tylko nic mu się nie stało. Liczył w głowie sekundy, zaciskając zęby, nie dając rady powstrzymać wypełzającego przez szczękę krzyku z bólu. Aż nagle wszystko ucichło. Usłyszał na powrót swój oddech, zlepiający się z liczonym w głowie czasem. W końcu znalazł odwagę na to, by otworzyć oczy, uchylić powieki, i rozejrzeć się prędko dookoła. Poszukał najpierw ptaków, ale nie dostrzegł ani jednego machnięcia skrzydeł, tylko czerń lasu przeciętą jasnymi włosami chłopca. Rozluźnił uścisk swoich ramion na nim i dłonią podparł jego plecy, gdyby siły mu nagle odeszły.
- Już dobrze, odleciały - powiedział do niego, ale sam nie wiedział, kogo pociesza - siebie czy małego? - Gdzie cię boli? Będę cię niósł, dobrze? Musisz mnie mocno chwycić i trzymać, aż nie znajdziemy bezpiecznego miejsca. - las na pewno nim nie był. - Laurence? - zawołał, szukając przyjaciela. Poruszył się w tych ciemnościach, zauważył go. - Żyjesz - całe szczęście.
Podniósł się na nogach razem z chłopcem, wcale nie kryjąc przed światem, że nie było to łatwe - poszarpane dziobami szaty ledwie trzymały się na ciele, wchłaniając w miejscach głębszych ran krew. Posłuchał jednak Summersa i wyciągnął swoją pomniejszoną miotłę jedną ręką, machając nią bez składu w sakwie przyczepionej wciąż do pasa. Zdziwił się na wieść, że Laurence chce kogoś zabrać - bo przecież nie jego, nagle obszedł go i skierował się w drugą stronę, w tę, z której chyba przyszli z jarmarku. Poczuł strach, że przyjacielowi odjęło rozum i chce tam wracać. Ale on wcale nie miał takiego zamiaru. Dotarł do niego nagle huk czyichś kroków. Wielkich, ciężkich kroków.
- Co ty wyprawiasz... - dopiero teraz zauważył, że na ziemi, w miejscu, gdzie przed chwilą stał wilkołak, pojawił się człowiek. Oczywiście, że tak. - Laurence! On zabił prawie to dziecko! Chcesz go teraz ratować?! Musimy uciekać! Zostaw go tam, na litość Merlina! - krzyczał na niego szeptem zdjęty złością, ignorując wszystkie empatyczne przesłanki, dusząc je w zarodku. Nic mu się w tym nie zgadzało. Ta sama złość pozwoliła mu zakończyć działanie własnego zaklęcia, delikatnie puszczając trzonek miotły, gdy ta wracała do poprzedniego rozmiaru. - Harry, obejmij mnie za szyję. Będziemy lecieć na miotle. Jesteś dzielny, nawet nie masz pojęcia, jak bardzo. - spróbował się do chłopca uśmiechnąć lekko, ale kąciki ust ledwo zadrgały. Podparł chłopca, by ten mógł objąć ramionami jego szyję, tak, jak prosił, i przełożył nogę przez miotłę, siadając na niej. Było mu ciężko, chociaż to było tylko dziecko. I na krótką chwilę przestał przejmować się tym jak poradziłby sobie Laurence z ciałem ledwo żywego wilkołaka. Nie, on nie był już dla niego człowiekiem. Nie łapał już lampionu, nie miał jak, zabrakło mu rąk. Zacisnął usta w wąską linię. Dlaczego wszystko było nie tak. - Gotowy, Harry? Trzymaj się mocno. - nie wiedział, ile razy jeszcze to powtórzy. Mimo niechęci do działań Laurence’a, odwrócił się do niego, żeby sprawdzić, jak sobie radzi. - Laurence, nie mamy na to czasu, on ci będzie tylko ciężarem!
Wzniósł się na miotle kilka metrów nad ziemię, gotów zareagować, gdyby coś, cokolwiek, poszło nie tak. I zaczął nasłuchiwać kosów - olśniło go nagle. Rozbrzmiewały wtedy nad sylwetką Ophelii, musiały być dobrym sygnałem.
| 1. intuicja mi podpowiada, że powinnam rzucać na trzymanie Harry'ego przy wsiadaniu na miotle (albo w ogóle), więc rzucam :c 2. spostrzegawczość na słuchanie kosów.
gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
The member 'Rhennard Abbott' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 88
--------------------------------
#2 'k100' : 67
--------------------------------
#3 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 88
--------------------------------
#2 'k100' : 67
--------------------------------
#3 'Przesilenie' :
Neala, James, Millicenta, Thalia
Zdawaliście sobie sprawę, że nie było czasu na opatrywanie ran – mrok gęstniał wokół was, a otaczająca was magia zdawała się wibrować w powietrzu, karmiąc wynurzające się z niej istoty. Neala rzuciła się w stronę chaty jako pierwsza, jej stopy – dzięki zaklęciu rzuconemu przez Jamesa – niosły ją szybciej, odbijając się od rozmokniętej ziemi, pozwalając jej na przemknięcie obok nieludzkiej bestii. Czerń, lepka i mglista jednocześnie, czepiała się jej ubrania, ciągnęła za wilgotne brzegi sukienki, ale nie na tyle mocno, by uniemożliwić jej wyciągnięcie różdżki przed siebie i rzucenie ascendio; ledwie z jej ust wypadły ostatnie sylaby inkantacji, poczuła mocne szarpnięcie, a jej stopy oderwały się od ziemi, gdy ogromna siła z dużą prędkością pociągnęła ją do przodu. Impet sprawił, że lądując, upadła w błoto, zanurzając kolana w rozmokniętej brei, chatę miała jednak tuż przed sobą – musiała jedynie wstać i pokonać ostatnie dwa kroki, żeby znaleźć się przy drzwiach. Drewniane i solidne, pozostawały zamknięte, ale spod dolnej krawędzi na zbutwiały ganek wydobywało się światło; drżąc i pulsując, wydawało się przywoływać do siebie Nealę. Jednocześnie – jakby w reakcji na jej działania – szepty w jej głowie nabrały na intensywności, a w mgle – sięgającej jej kolan i opartych o ziemię łokci – coś się przesunęło, sunąc po ziemi kilka metrów od niej, choć bardziej wyczuła niż dostrzegła jego obecność.
Krzyki Jamesa poniosły się po polanie wyraźnie – docierając zarówno do Neali, Thalii, jak i stojącej nieco dalej Millicenty – jednak przez kilka długich sekund głowa stwora skierowana był w stronę biegnącej ku chacie Neali. Pochyliwszy włochaty łeb, wyglądał, jakby miał lada moment zaatakować – ale gdy tylko James wyciągnął w jego stronę różdżkę, cienista istota znieruchomiała, po czym – podpierając się jedną, długą łapą – odwróciła się, spoglądając wprost na czarodzieja. Osadzone głęboko w nieforemnej czaszce ślepia błysnęły, w otaczającej was ciemności prawie bursztynowe – a James miał wrażenie, że samo wpatrywanie się w nie mogło go sparaliżować. Bestia wydała się nagle większa, potężniejsza; wysoka niczym jedno z drzew, pochyliła się, a z jej gardła wydobył się głęboki, wywołujący dreszcze pomruk. Gdy wystrzeliła do przodu – odbijając się szponiastymi, trójpalczastymi łapami od ziemi – zrobiła to tak szybko, że stała się niemal niemożliwa do uchwycenia wzrokiem. Pierwsze z rzuconych przez Jamesa zaklęć ją minęło, ale drugie ugodziło prosto w szeroką klatkę piersiową, sprawiając, że cień na kilka przyspieszonych uderzeń serca zamarł w miejscu; jego kończyny, rogi, kły, rozmyły się – utkane jakby z mgły, falowały na krawędziach, sprawiając wrażenie, jakby znad potwora unosił się dym. W tym samym momencie do Jamesa zbliżyła się Thalia, wiedząc już, zdając sobie sprawę, że nikt nie miał odpowiedzieć na jej nawoływania imieniem przyjaciela. Wiązka jej zaklęcia zalśniła w mroku, promień światła pomknął w stronę cienia i przebił się przez niego, ale żadne z was nie wiedziało, czy wzrok rzeczywiście był tym zmysłem, który pomagał mu w orientowaniu się w przestrzeni. Odwróciwszy się w stronę chaty, James rzucił się biegiem, bez trudu wysuwając się z uścisku powolniejszej od niego Thalii; przed sobą widział Nealę – pociągnięta siłą zaklęcia, znajdowała się już niemal przy chacie, klęcząc na ziemi pośród czarnej mgły. Mimo to James wiedział, że był w stanie do niej dobiec – był szybki, jego stopy lekko odbijały się od ziemi – ale odwróciwszy się od siebie zauważył, że cień wyrwał się z letargu. Wciąż niematerialny, rzucił się za nim w pogoń, stając się plamą czerni poruszającej się prawie niedostrzegalnie w mroku. Przemknął obok Thalii, najwyraźniej obierając sobie za cel Jamesa; pozbawiony fizycznej formy, nie mógł uszkodzić budynku, czy jednak pozostawał zupełnie niegroźny – tego nie wiedziało żadne z was.
Millicenta nie zdecydowała się dołączyć do walki; stojąc z boku, rzuciła na siebie wspomagające zaklęcie, pościg w stronę chaty obserwując z dystansu. Widziała, jak do budynku umknęły wszystkie świetliste kule, czuła też za sobą drżącą pomiędzy drzewami grozę – ale mimo to pozostała w miejscu, nie szukając schronienia ani drogi ucieczki. Minęło zaledwie parę sekund, gdy ziemia pod jej stopami zaczęła się trząść; rytmicznie, łup-łup, łup-łup; wstrząsy brzmiały jak kroki, i nabierały na sile z każdą chwilą.
Rigel, Laurence, Rhennard
Rigel, oszołomiony nagłą przemianą, nawet nie próbował bronić się przed mknącym w jego stronę podmuchem wiatru; szczęśliwie dla siebie – leżał na ziemi, masa powietrza nie mogła go więc przewrócić, uderzyła jednak w jego klatkę piersiową, przewracając go na plecy i przesuwając o kilkadziesiąt centymetrów do tyłu – na tyle daleko, że gdy drugi z promieni sięgnął celu, uderzył w rozmokniętą ziemię, na której jeszcze sekundę wcześniej spoczywał arystokrata. Ostre kamienie i kawałki kory podrapały wrażliwą skórę na plecach, która odezwała się pieczeniem, a rozbryźnięte błoto oblepiło prawie nagie, okryte jedynie fragmentami ubrań ciało mężczyzny. Nawoływanie pomocy nie pozostało bez odzewu, głos Laurence’a dotarł do Rigela jak przez mgłę – podobnie jak inkantacja zaklęcia. Wypowiedziane przez czarodzieja accio sprawiło, że różdżka mocno zawibrowała mu w dłoni, a wzdłuż palców poniosło się charakterystyczne ciepło; Laurence wiedział, że magia go usłuchała, nie mógł mieć jednak pojęcia, jak daleko znajdowała się jego miotła – uciekając przez las z jarmarku stracił poczucie czasu i odległości, nie wiedział, co miało nadejść wcześniej: ratunek, czy czające się w ciemności zagrożenie. Drugie z zaklęć rozproszyło się w przestrzeni zbyt szybko, nie przynosząc żadnego skutku.
Chłopiec, starając się osłonić przed ostrymi dziobami ptaków, przylgnął do Rhennarda ciasno, z całej siły oplatając ramionami szyję arystokraty. Wyraźnie przerażony, nie oderwał twarzy od jego barku nawet wtedy, gdy cieniste istoty zniknęły, ale Rhennard poczuł, jak w reakcji na jego pytanie, Harry pokiwał głową. Chłopiec nie był ciężki, jego ciało było szczupłe, a kolana i ramiona kościste, poruszanie się razem z nim nie było jednak proste – Rhennard potrzebował chwili, żeby przyzwyczaić się do nowego środka ciężkości, musząc dodatkowo skupić się na utrzymaniu równowagi. Nie przeszkodziło mu to jednak w przywróceniu miotły do normalnych rozmiarów, a chociaż zajęcie na niej miejsca razem z chłopcem wymagało sporo wysiłku, to udało mu się usadzić ich obu na niej względnie stabilnie, a także odbić od ziemi – zawisając ponad nią na kilkanaście centymetrów.
W samą porę.
Nasilające się kroki, wprawiające podłoże w coraz silniejsze, odczuwane w kościach i uszach drżenie, nie pozostały bez wpływu na ziejącą w ziemi wyrwę. Do waszych uszu dobiegł huk, a później spora masa ziemi osunęła się w przepaść – poszerzając i wydłużając już i tak pokaźnych rozmiarów szczelinę. Fragment leśnej ścieżki, na której jeszcze sekundę wcześniej stał Rhennard, zniknął zupełnie – teraz on i Harry unosili się tuż ponad nicością, czeluścią pozbawioną dna. Kolejny trzask dobiegł zza ich pleców, a kiedy Laurence i leżący na plecach Rigel podnieśli spojrzenia, dostrzegli jak dwa blisko rosnące pnie rozsunęły się niczym wykałaczki, łamiąc się i upadając na ziemię – a spomiędzy nich wyłoniła się istota z całą pewnością nie mająca nic wspólnego z naturalnością. Stwór miał około trzech metrów wysokości, a zbudowany był jak górski troll – z długimi nogami i ramionami zwisającymi wzdłuż potężnego tułowia; zupełnie nagi, miał skórę pokrytą czymś, co przypominało rybią łuskę, a z jego głowy wyrastały dwa rozchodzące się na boki rogi. Jeśli miał oczy, to zupełnie ginęły one w ciemności, a z miejsca, gdzie powinien mieć usta, zwisała kurtyna czegoś, co przypominało macki. Dotarłszy na ścieżkę, zatrzymał się na sekundę – po czym zaryczał tak przenikliwie, że odnieśliście wrażenie, jakby zawibrowały wam kości; powietrze pomiędzy wami a stworem zafalowało, po czym wszystkich was ogarnęła dziwna, niemożliwa do wytłumaczenia niemoc – połączona z przekonaniem, że to był koniec. Że nie było ucieczki, że za moment mieliście zginąć – tu, w tym lesie, rozszarpani na drobne kawałki przez szponiaste palce cienia.
Rhennard nie słyszał ani kosów, ani żadnego innego żywego stworzenia – zdawało się, że wokół was wszystko umilkło, łącznie z owadami i wiatrem. Jedynym dźwiękiem okazał się cichy świst, gdy miotła Laurence’a wynurzyła się z ciemności i zatrzymała tuż przy jego dłoni.
Neala - jeśli zdecydujesz się wejść do chaty, napisz post i zaczekaj na post uzupełniający.
James - unik przed atakiem cienia ma ST równe 122, do rzutu dolicza się podwojoną statystykę zwinności. W przypadku nieudanego uniku (lub jego zaniechania), przed podjęciem kolejnej akcji zaczekaj na post uzupełniający.
Rigel, Laurence, Rhennard - w tej turze wszyscy wykonujecie dodatkowy rzut na odporność magiczną.
Mapka dla Jamesa, Neali, Thalii i Millicenty (mapa oczywiście nie jest zamknięta, a jej opuszczenie nie jest jednoznaczne z opuszczeniem wydarzenia):
(powiększenie)
Mapka dla Rhennarda, Laurence'a i Rigela (mapa oczywiście nie jest zamknięta, a jej opuszczenie nie jest jednoznaczne z opuszczeniem wydarzenia):
(powiększenie)
Obecna tura trwa do 14 listopada do godz. 23:59. Możecie wykonać maksymalnie dwie akcje angażujące, przy czym przemieszczenie się nie jest uznawane za akcję. Jeżeli będziecie potrzebowali posta uzupełniającego - dajcie znać (najlepiej również prywatnie - dopiski pod postami zauważam, niestety, z opóźnieniem).
Działające zaklęcia i eliksiry:
Meridian śledziony (Thalia)
Fera ecco (Millicenta) - kot
Cito (Neala) - 2/3 tury
Inumbravi (cień) - 1/3 tury
Cito (Millicenta) - 1/3 tury
Żywotność i energia magiczna:
James - 188/238 (-10) (10 - poparzenia; 10 - rozcięty łuk brwiowy, rozcięta skóra w poprzek kości nosowej; 30 - stłuczenia lewego barku i ramienia); EM: 43/50
Rhennard - 175/205 (-5) (10 - psychiczne; 20 - cięte); EM: 29/50
Thalia - 146/207 (-15) (21 - poparzenia; 20 - psychiczne; 20 - podtopienie); EM: 35/50
Neala - 187/211 (-5) (9 - psychiczne; 15 - poparzenia); EM: 42/50
Laurence - 165/205 (-10) (20 - psychiczne; 20 - cięte); EM: 30/50
Millicenta - 150/175 (-5) (10 - psychiczne, 15 - cięte); EM: 45/50
Garfield - 140/170 (-5) (10 - psychiczne; 20 - podtopienie); EM: 35/50
Rigel - 78/155 (-30) (22 - psychiczne, 29 - cięte; oszołomienie; 10 - tłuczone; 16 - rozcięcia na plecach); EM: 47/50
W razie pytań - zapraszam.
Zdawaliście sobie sprawę, że nie było czasu na opatrywanie ran – mrok gęstniał wokół was, a otaczająca was magia zdawała się wibrować w powietrzu, karmiąc wynurzające się z niej istoty. Neala rzuciła się w stronę chaty jako pierwsza, jej stopy – dzięki zaklęciu rzuconemu przez Jamesa – niosły ją szybciej, odbijając się od rozmokniętej ziemi, pozwalając jej na przemknięcie obok nieludzkiej bestii. Czerń, lepka i mglista jednocześnie, czepiała się jej ubrania, ciągnęła za wilgotne brzegi sukienki, ale nie na tyle mocno, by uniemożliwić jej wyciągnięcie różdżki przed siebie i rzucenie ascendio; ledwie z jej ust wypadły ostatnie sylaby inkantacji, poczuła mocne szarpnięcie, a jej stopy oderwały się od ziemi, gdy ogromna siła z dużą prędkością pociągnęła ją do przodu. Impet sprawił, że lądując, upadła w błoto, zanurzając kolana w rozmokniętej brei, chatę miała jednak tuż przed sobą – musiała jedynie wstać i pokonać ostatnie dwa kroki, żeby znaleźć się przy drzwiach. Drewniane i solidne, pozostawały zamknięte, ale spod dolnej krawędzi na zbutwiały ganek wydobywało się światło; drżąc i pulsując, wydawało się przywoływać do siebie Nealę. Jednocześnie – jakby w reakcji na jej działania – szepty w jej głowie nabrały na intensywności, a w mgle – sięgającej jej kolan i opartych o ziemię łokci – coś się przesunęło, sunąc po ziemi kilka metrów od niej, choć bardziej wyczuła niż dostrzegła jego obecność.
Krzyki Jamesa poniosły się po polanie wyraźnie – docierając zarówno do Neali, Thalii, jak i stojącej nieco dalej Millicenty – jednak przez kilka długich sekund głowa stwora skierowana był w stronę biegnącej ku chacie Neali. Pochyliwszy włochaty łeb, wyglądał, jakby miał lada moment zaatakować – ale gdy tylko James wyciągnął w jego stronę różdżkę, cienista istota znieruchomiała, po czym – podpierając się jedną, długą łapą – odwróciła się, spoglądając wprost na czarodzieja. Osadzone głęboko w nieforemnej czaszce ślepia błysnęły, w otaczającej was ciemności prawie bursztynowe – a James miał wrażenie, że samo wpatrywanie się w nie mogło go sparaliżować. Bestia wydała się nagle większa, potężniejsza; wysoka niczym jedno z drzew, pochyliła się, a z jej gardła wydobył się głęboki, wywołujący dreszcze pomruk. Gdy wystrzeliła do przodu – odbijając się szponiastymi, trójpalczastymi łapami od ziemi – zrobiła to tak szybko, że stała się niemal niemożliwa do uchwycenia wzrokiem. Pierwsze z rzuconych przez Jamesa zaklęć ją minęło, ale drugie ugodziło prosto w szeroką klatkę piersiową, sprawiając, że cień na kilka przyspieszonych uderzeń serca zamarł w miejscu; jego kończyny, rogi, kły, rozmyły się – utkane jakby z mgły, falowały na krawędziach, sprawiając wrażenie, jakby znad potwora unosił się dym. W tym samym momencie do Jamesa zbliżyła się Thalia, wiedząc już, zdając sobie sprawę, że nikt nie miał odpowiedzieć na jej nawoływania imieniem przyjaciela. Wiązka jej zaklęcia zalśniła w mroku, promień światła pomknął w stronę cienia i przebił się przez niego, ale żadne z was nie wiedziało, czy wzrok rzeczywiście był tym zmysłem, który pomagał mu w orientowaniu się w przestrzeni. Odwróciwszy się w stronę chaty, James rzucił się biegiem, bez trudu wysuwając się z uścisku powolniejszej od niego Thalii; przed sobą widział Nealę – pociągnięta siłą zaklęcia, znajdowała się już niemal przy chacie, klęcząc na ziemi pośród czarnej mgły. Mimo to James wiedział, że był w stanie do niej dobiec – był szybki, jego stopy lekko odbijały się od ziemi – ale odwróciwszy się od siebie zauważył, że cień wyrwał się z letargu. Wciąż niematerialny, rzucił się za nim w pogoń, stając się plamą czerni poruszającej się prawie niedostrzegalnie w mroku. Przemknął obok Thalii, najwyraźniej obierając sobie za cel Jamesa; pozbawiony fizycznej formy, nie mógł uszkodzić budynku, czy jednak pozostawał zupełnie niegroźny – tego nie wiedziało żadne z was.
Millicenta nie zdecydowała się dołączyć do walki; stojąc z boku, rzuciła na siebie wspomagające zaklęcie, pościg w stronę chaty obserwując z dystansu. Widziała, jak do budynku umknęły wszystkie świetliste kule, czuła też za sobą drżącą pomiędzy drzewami grozę – ale mimo to pozostała w miejscu, nie szukając schronienia ani drogi ucieczki. Minęło zaledwie parę sekund, gdy ziemia pod jej stopami zaczęła się trząść; rytmicznie, łup-łup, łup-łup; wstrząsy brzmiały jak kroki, i nabierały na sile z każdą chwilą.
Rigel, Laurence, Rhennard
Rigel, oszołomiony nagłą przemianą, nawet nie próbował bronić się przed mknącym w jego stronę podmuchem wiatru; szczęśliwie dla siebie – leżał na ziemi, masa powietrza nie mogła go więc przewrócić, uderzyła jednak w jego klatkę piersiową, przewracając go na plecy i przesuwając o kilkadziesiąt centymetrów do tyłu – na tyle daleko, że gdy drugi z promieni sięgnął celu, uderzył w rozmokniętą ziemię, na której jeszcze sekundę wcześniej spoczywał arystokrata. Ostre kamienie i kawałki kory podrapały wrażliwą skórę na plecach, która odezwała się pieczeniem, a rozbryźnięte błoto oblepiło prawie nagie, okryte jedynie fragmentami ubrań ciało mężczyzny. Nawoływanie pomocy nie pozostało bez odzewu, głos Laurence’a dotarł do Rigela jak przez mgłę – podobnie jak inkantacja zaklęcia. Wypowiedziane przez czarodzieja accio sprawiło, że różdżka mocno zawibrowała mu w dłoni, a wzdłuż palców poniosło się charakterystyczne ciepło; Laurence wiedział, że magia go usłuchała, nie mógł mieć jednak pojęcia, jak daleko znajdowała się jego miotła – uciekając przez las z jarmarku stracił poczucie czasu i odległości, nie wiedział, co miało nadejść wcześniej: ratunek, czy czające się w ciemności zagrożenie. Drugie z zaklęć rozproszyło się w przestrzeni zbyt szybko, nie przynosząc żadnego skutku.
Chłopiec, starając się osłonić przed ostrymi dziobami ptaków, przylgnął do Rhennarda ciasno, z całej siły oplatając ramionami szyję arystokraty. Wyraźnie przerażony, nie oderwał twarzy od jego barku nawet wtedy, gdy cieniste istoty zniknęły, ale Rhennard poczuł, jak w reakcji na jego pytanie, Harry pokiwał głową. Chłopiec nie był ciężki, jego ciało było szczupłe, a kolana i ramiona kościste, poruszanie się razem z nim nie było jednak proste – Rhennard potrzebował chwili, żeby przyzwyczaić się do nowego środka ciężkości, musząc dodatkowo skupić się na utrzymaniu równowagi. Nie przeszkodziło mu to jednak w przywróceniu miotły do normalnych rozmiarów, a chociaż zajęcie na niej miejsca razem z chłopcem wymagało sporo wysiłku, to udało mu się usadzić ich obu na niej względnie stabilnie, a także odbić od ziemi – zawisając ponad nią na kilkanaście centymetrów.
W samą porę.
Nasilające się kroki, wprawiające podłoże w coraz silniejsze, odczuwane w kościach i uszach drżenie, nie pozostały bez wpływu na ziejącą w ziemi wyrwę. Do waszych uszu dobiegł huk, a później spora masa ziemi osunęła się w przepaść – poszerzając i wydłużając już i tak pokaźnych rozmiarów szczelinę. Fragment leśnej ścieżki, na której jeszcze sekundę wcześniej stał Rhennard, zniknął zupełnie – teraz on i Harry unosili się tuż ponad nicością, czeluścią pozbawioną dna. Kolejny trzask dobiegł zza ich pleców, a kiedy Laurence i leżący na plecach Rigel podnieśli spojrzenia, dostrzegli jak dwa blisko rosnące pnie rozsunęły się niczym wykałaczki, łamiąc się i upadając na ziemię – a spomiędzy nich wyłoniła się istota z całą pewnością nie mająca nic wspólnego z naturalnością. Stwór miał około trzech metrów wysokości, a zbudowany był jak górski troll – z długimi nogami i ramionami zwisającymi wzdłuż potężnego tułowia; zupełnie nagi, miał skórę pokrytą czymś, co przypominało rybią łuskę, a z jego głowy wyrastały dwa rozchodzące się na boki rogi. Jeśli miał oczy, to zupełnie ginęły one w ciemności, a z miejsca, gdzie powinien mieć usta, zwisała kurtyna czegoś, co przypominało macki. Dotarłszy na ścieżkę, zatrzymał się na sekundę – po czym zaryczał tak przenikliwie, że odnieśliście wrażenie, jakby zawibrowały wam kości; powietrze pomiędzy wami a stworem zafalowało, po czym wszystkich was ogarnęła dziwna, niemożliwa do wytłumaczenia niemoc – połączona z przekonaniem, że to był koniec. Że nie było ucieczki, że za moment mieliście zginąć – tu, w tym lesie, rozszarpani na drobne kawałki przez szponiaste palce cienia.
Rhennard nie słyszał ani kosów, ani żadnego innego żywego stworzenia – zdawało się, że wokół was wszystko umilkło, łącznie z owadami i wiatrem. Jedynym dźwiękiem okazał się cichy świst, gdy miotła Laurence’a wynurzyła się z ciemności i zatrzymała tuż przy jego dłoni.
James - unik przed atakiem cienia ma ST równe 122, do rzutu dolicza się podwojoną statystykę zwinności. W przypadku nieudanego uniku (lub jego zaniechania), przed podjęciem kolejnej akcji zaczekaj na post uzupełniający.
Rigel, Laurence, Rhennard - w tej turze wszyscy wykonujecie dodatkowy rzut na odporność magiczną.
Mapka dla Jamesa, Neali, Thalii i Millicenty (mapa oczywiście nie jest zamknięta, a jej opuszczenie nie jest jednoznaczne z opuszczeniem wydarzenia):
(powiększenie)
Mapka dla Rhennarda, Laurence'a i Rigela (mapa oczywiście nie jest zamknięta, a jej opuszczenie nie jest jednoznaczne z opuszczeniem wydarzenia):
(powiększenie)
Obecna tura trwa do 14 listopada do godz. 23:59. Możecie wykonać maksymalnie dwie akcje angażujące, przy czym przemieszczenie się nie jest uznawane za akcję. Jeżeli będziecie potrzebowali posta uzupełniającego - dajcie znać (najlepiej również prywatnie - dopiski pod postami zauważam, niestety, z opóźnieniem).
Działające zaklęcia i eliksiry:
Meridian śledziony (Thalia)
Fera ecco (Millicenta) - kot
Cito (Neala) - 2/3 tury
Inumbravi (cień) - 1/3 tury
Cito (Millicenta) - 1/3 tury
Żywotność i energia magiczna:
James - 188/238 (-10) (10 - poparzenia; 10 - rozcięty łuk brwiowy, rozcięta skóra w poprzek kości nosowej; 30 - stłuczenia lewego barku i ramienia); EM: 43/50
Rhennard - 175/205 (-5) (10 - psychiczne; 20 - cięte); EM: 29/50
Thalia - 146/207 (-15) (21 - poparzenia; 20 - psychiczne; 20 - podtopienie); EM: 35/50
Neala - 187/211 (-5) (9 - psychiczne; 15 - poparzenia); EM: 42/50
Laurence - 165/205 (-10) (20 - psychiczne; 20 - cięte); EM: 30/50
Millicenta - 150/175 (-5) (10 - psychiczne, 15 - cięte); EM: 45/50
Rigel - 78/155 (-30) (22 - psychiczne, 29 - cięte; oszołomienie; 10 - tłuczone; 16 - rozcięcia na plecach); EM: 47/50
W razie pytań - zapraszam.
Bagna Brenyn
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire