Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Bagna Brenyn
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Bagna Brenyn
Bagna Brenyn znajdują się w północnej części hrabstwa, na terenie Forest of Bowland – oraz w bliskim sąsiedztwie wioski o tej samej nazwie. Składa się na nie kilkanaście kilometrów kwadratowych wyjątkowo zdradliwych, leśnych mokradeł, których znakiem rozpoznawczym jest barwa: zacienione splecionymi gęsto gałęziami, głębokie jeziorka, wydają się być zupełnie czarne, nie licząc pojawiających się od czasu do czasu nad powierzchnią błędnych ogników.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
Obcy rzadko kiedy zapuszczają się na same bagna, zdarza się jednak, że w ramach wyzwania wyprawiają się na nie dzieci, a wśród mieszkańców pobliskiej wioski znane są przede wszystkim ze względu na związaną z nimi legendę. Według starych opowieści, leśny teren zamieszkiwała kiedyś niewielka społeczność czarodziejów, których magia była ściśle związana z naturą: dzięki przekazywanej od pokoleń wiedzy, potrafili czerpać energię z samych roślin, wykorzystywać ich uzdrawiające właściwości i rzucać potężne zaklęcia, które chroniły ich przed intruzami – zgodnie z podaniami, do ukrytej w lesie wioski można było trafić wyłącznie mając za przewodnika jednego z jej mieszkańców. Wśród społeczności żyła Brenyn – czarownica piękna i odważna, na tyle, że niejednokrotnie zapuszczała się poza chroniony magicznie, rodzimy teren. Pewnego dnia na leśnej ścieżce spotkała czarodzieja, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia; zaciekawiony Brenyn i jej ludźmi, omamił ją obietnicami i zdobył jej zaufanie, namawiając, by pokazała mu wioskę. Młoda czarownica zaprowadziła go więc do ukrytej części lasu, opowiedziała o przepływającej przez drzewa magii, jednocześnie zastrzegając, że była to silnie strzeżona tajemnica. Czarodziej przyrzekł dochować sekretu, jednak skusiła go potęga – i zaledwie tydzień później przyprowadził do lasu swoich towarzyszy. Walka, która rozgorzała pośród drzew, była krwawa i długa; towarzysze zdradzieckiego czarodzieja używali magii czarnej i plugawej, a Brenyn, zorientowawszy się, że jej najbliżsi przegrywają, zdecydowała się na desperacki krok – sięgnąwszy po prastary rytuał, obudziła energię drzemiącą w drzewach, jednocześnie samej na zawsze się z nią wiążąc. Potężne rośliny zwróciły się przeciwko najeźdźcom, choć jednak udało się ich przegnać, to gdy bitwa dobiegła końca, przy życiu nie pozostał ani jeden mieszkaniec leśnej wioski. Legenda głosi, że Brenyn, ogarnięta żalem, wylała rzekę czarnych łez, które rozlały się po lesie, tworząc bagna – a w miejscu każdego poległego czarodzieja wyrosło wypełnione magią drzewo. Rytuał oraz związane z nim sekrety przepadły, ukryte na zawsze w chatce Brenyn – której od tamtej pory nikt nie był w stanie odnaleźć.
The member 'Millicenta Goshawk' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
Zagrożenie było co raz bliżej - nie miała powoli pojęcia, co dokładnie dzieję się dookoła, bo tak wiele na raz wydawało się rzucać na nich. Wąż, który czaił się gdzies na granicach ich świadomości powrócił, tym razem z towarzystem. Tak samo oni dostali towarzystwo, a znajome twarze zamazywały się to wyostrzały. Oddychała płytko, nie rozumiejąc już, co się działo, albo chyba nie do końca potrafiąc rozumieć - czy jednak łatwo było rozumem objąć jeżeli już cały rozsądek uciekł?
Wiedziała, że walczyć za bardzo nie mogli, zwłaszcza z tyloma przeciwnikami i to jeszcze jednym aż takiego rozmiaru. Dla chłopaka skończyło się to niekorzystnie - lekko powiedziane - a i reszta najpewniej nie miała możliwości które pozwoliłyby na walkę.
Zaatakował ją wąż i jakimś ostatkiem wysiłku próbowała uniknąć jego ataku aby zaraz potem spróbować wejść do środka. Może tam znajdą miejsce, w którym się schronią, bo ta dziewczyna co weszła tam wcześniej wydawała się biec wcale nie wyszła. Jeżeli tam znajdą tymczasowe schroniene, to może wtedy wszyscy się schowają i wymyślą, co się dzieje.
Rzut na unik (ST27) i próbuję jeżeli się uda wejść do środka
Wiedziała, że walczyć za bardzo nie mogli, zwłaszcza z tyloma przeciwnikami i to jeszcze jednym aż takiego rozmiaru. Dla chłopaka skończyło się to niekorzystnie - lekko powiedziane - a i reszta najpewniej nie miała możliwości które pozwoliłyby na walkę.
Zaatakował ją wąż i jakimś ostatkiem wysiłku próbowała uniknąć jego ataku aby zaraz potem spróbować wejść do środka. Może tam znajdą miejsce, w którym się schronią, bo ta dziewczyna co weszła tam wcześniej wydawała się biec wcale nie wyszła. Jeżeli tam znajdą tymczasowe schroniene, to może wtedy wszyscy się schowają i wymyślą, co się dzieje.
Rzut na unik (ST27) i próbuję jeżeli się uda wejść do środka
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Thalia Wellers' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 82
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 82
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
Jak zahipnotyzowana patrzyłam na krew, która pojawiła się na mojej jasnej skórze. Ból był obecny, tak jak pieczenie, ale to od niej nie mogłam oderwać wzroku. Mimo wszystko, nadal się wahając. Czując obijające się w środku szaleńczo serce. Wzięłam wdech. Nie było czasu, a jednocześnie miałam wrażenie, jakby dla mnie w tej konkretnej chwili mocno zwolnił. Zacisnęłam palce, przekręcając rękę. Obserwując pierwszą z kropli wpadającą do wody. A po niej kolejne i następne które barwiły wodę szkarłatem. Rozszerzyłam oczy w zdumieniu, kiedy woda zalśniła. Mimowolnie chcąc się cofnąć od czegoś niezrozumiałego. Ale jednocześnie zaintrygowana stałam, z zamarłym sercem wpatrując się w błękitną ciecz.
- Brenyn? - zapytałam, kiedy poczułam jej obecność, to była ona prawda? Odwróciłam głowę w poszukiwaniu jej sylwetki ale nie nie zobaczyłam. Mdlałam? Tylko temu byłam w stanie przypisać rozmazujący się obraz. Ale to nie mogło być to, zrozumiałam chwilę później, kiedy to poczułam. Dziwaczne, nowe uczucie, jakby coś znajdowało się we mnie. Rozszerzyłam oczy w zdumieniu, czułam to wyraźnie. Nie to, coś, kogoś. I nagle przerażenie ścisnęło mnie całkiem. Powinnam była…
… zapytać, jak wygląda uwolnienie. Czym było. Co znaczyło dla mnie. Ale żadne z tych pytań nie przeszło przez moją głowę wcześniej. Teraz zdawało się to w jakiś sposób logiczne. Widziałam, jak moje ręce się cofają. Widziałam jak wycieram rękę o materiał nowej, najładniejszej sukienki, która była w całkowicie opłakanym stanie. Brenyn nie żyła pewnie już od lat. Była czym? Wspomnieniem? Duchem? Marą? Potrzebowała… naczynia.
Idiotka.
Czy właśnie straciłam siebie? Czy jeszcze byłam sobą? Pamiętałam siebie. Wiedziałam kim byłam. A jednocześnie, nie byłam w stanie poruszyć choćby małym palcem. Jednocześnie czułam wspomnienia inne, nijak należące do tego, co przeżyłam. Zaczynałam panikować wiedziałam to dokładnie.
- Brenyn?! - spróbowałam powiedzieć i pomyśleć jednocześnie. Wystraszona. Przerażona myślą, że zatraciłam siebie. Więc tym było to poświęcenie. To, które miało należeć do mnie? Nie byłam na nie gotowa. Jeszcze nic nie zrobiłam. Nic nie osiągnęłam. Nie zakochałam się. Moje usta nie spróbowały pocałunku innych warga. Ale…
…czy powinnam egoistycznie myśleć tylko o sobie? Teraz, kiedy na zewnątrz panował Prawdziwy Mrok? Musiałam być dzielna, tak jak chciał Brendan. Silna, nawet jeśli… jeśli co? Nie byłam pewna.
- URATUJ GO! - pomyślałam z całych sił. Moje usta, nie należały do mnie. Ale może była w stanie usłyszeć moje myśli. Zdecydowałam się, przecięłam rękę tylko po to. Właśnie dlatego. Mimo, że mówiła o zwodzeniu, nie wierzyłam, że Jim był takim jakim go rysowała. Problemy dzielimy na pół - tak mówiłam. Mieliśmy przetrwać razem. Wrócić razem. Teraz nie byłam już taka pewna. Czy razem jeszcze mogło istnieć kiedy nie miałam nad sobą kontroli. Ale nawet teraz chciałam być dla niego. On dbał o mnie cały czas wcześniej. - ICH! - dodałam. - ODEGNAJ MROK, POZBĄDŹ SIĘ GO. - tak, jak obiecałaś. Tak jak mówiłaś że potrafisz. Nawet jeśli to była cena, jeśli moje ciało było ceną, ale on przeżyje, oni, a cienie odejdą. Wtedy... chyba... może... Chociaż tyle. A ja… skoro nie mogłam zrobić nic na zewnątrz, mogłam…
Czy powinnam…? Spoglądać we wspomnienia, które nie były moje? Czy to było właściwie, czy może to była wymiana? Czy w ten sposób byłam w stanie rozwiać swoje wątpliwości? Nie wiedziałam. Ale czy któraś mogła stracić na tym, że je zobaczę? Może żadna, może obie.
Więc zdecydowałam, zobaczę. Spróbuję odnaleźć wydarzenia o których był spektakl. Brenyn i jej błąd, jej walkę, to jak zginęła - to jak związała się z tą chatą. To chciałam odnaleźć tego się dowiedzieć.
| chciałabym odnaleźć wspomnienia przedstawiane w spektaklu - to komu zaufała, walkę której się podjęła i jak zginęła
- Brenyn? - zapytałam, kiedy poczułam jej obecność, to była ona prawda? Odwróciłam głowę w poszukiwaniu jej sylwetki ale nie nie zobaczyłam. Mdlałam? Tylko temu byłam w stanie przypisać rozmazujący się obraz. Ale to nie mogło być to, zrozumiałam chwilę później, kiedy to poczułam. Dziwaczne, nowe uczucie, jakby coś znajdowało się we mnie. Rozszerzyłam oczy w zdumieniu, czułam to wyraźnie. Nie to, coś, kogoś. I nagle przerażenie ścisnęło mnie całkiem. Powinnam była…
… zapytać, jak wygląda uwolnienie. Czym było. Co znaczyło dla mnie. Ale żadne z tych pytań nie przeszło przez moją głowę wcześniej. Teraz zdawało się to w jakiś sposób logiczne. Widziałam, jak moje ręce się cofają. Widziałam jak wycieram rękę o materiał nowej, najładniejszej sukienki, która była w całkowicie opłakanym stanie. Brenyn nie żyła pewnie już od lat. Była czym? Wspomnieniem? Duchem? Marą? Potrzebowała… naczynia.
Idiotka.
Czy właśnie straciłam siebie? Czy jeszcze byłam sobą? Pamiętałam siebie. Wiedziałam kim byłam. A jednocześnie, nie byłam w stanie poruszyć choćby małym palcem. Jednocześnie czułam wspomnienia inne, nijak należące do tego, co przeżyłam. Zaczynałam panikować wiedziałam to dokładnie.
- Brenyn?! - spróbowałam powiedzieć i pomyśleć jednocześnie. Wystraszona. Przerażona myślą, że zatraciłam siebie. Więc tym było to poświęcenie. To, które miało należeć do mnie? Nie byłam na nie gotowa. Jeszcze nic nie zrobiłam. Nic nie osiągnęłam. Nie zakochałam się. Moje usta nie spróbowały pocałunku innych warga. Ale…
…czy powinnam egoistycznie myśleć tylko o sobie? Teraz, kiedy na zewnątrz panował Prawdziwy Mrok? Musiałam być dzielna, tak jak chciał Brendan. Silna, nawet jeśli… jeśli co? Nie byłam pewna.
- URATUJ GO! - pomyślałam z całych sił. Moje usta, nie należały do mnie. Ale może była w stanie usłyszeć moje myśli. Zdecydowałam się, przecięłam rękę tylko po to. Właśnie dlatego. Mimo, że mówiła o zwodzeniu, nie wierzyłam, że Jim był takim jakim go rysowała. Problemy dzielimy na pół - tak mówiłam. Mieliśmy przetrwać razem. Wrócić razem. Teraz nie byłam już taka pewna. Czy razem jeszcze mogło istnieć kiedy nie miałam nad sobą kontroli. Ale nawet teraz chciałam być dla niego. On dbał o mnie cały czas wcześniej. - ICH! - dodałam. - ODEGNAJ MROK, POZBĄDŹ SIĘ GO. - tak, jak obiecałaś. Tak jak mówiłaś że potrafisz. Nawet jeśli to była cena, jeśli moje ciało było ceną, ale on przeżyje, oni, a cienie odejdą. Wtedy... chyba... może... Chociaż tyle. A ja… skoro nie mogłam zrobić nic na zewnątrz, mogłam…
Czy powinnam…? Spoglądać we wspomnienia, które nie były moje? Czy to było właściwie, czy może to była wymiana? Czy w ten sposób byłam w stanie rozwiać swoje wątpliwości? Nie wiedziałam. Ale czy któraś mogła stracić na tym, że je zobaczę? Może żadna, może obie.
Więc zdecydowałam, zobaczę. Spróbuję odnaleźć wydarzenia o których był spektakl. Brenyn i jej błąd, jej walkę, to jak zginęła - to jak związała się z tą chatą. To chciałam odnaleźć tego się dowiedzieć.
| chciałabym odnaleźć wspomnienia przedstawiane w spektaklu - to komu zaufała, walkę której się podjęła i jak zginęła
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Pościg trwał; umykali przed czymś, co nie miało ciała, czego być może nie dało się trwale zranić, co wymykało się wszelkim kategoriom. Rozumowi. Chciał zrozumieć, rozebrać na czynniki pierwsze to, czego był świadkiem, lecz jedyne, na czym potrafił się skupić, to dudnienie serca obijającego się o klatkę piersiową.
Niezsynchronizowanego z tym drugim, mniejszym, które czuł na wysokości obciążonej kieszeni.
Stracił rachubę czasu, ale intuicyjnie podejrzewał, że tylko sekundy dzielą go od chwili, w której lapifors przestanie działać; zanim spadną, wprost w szeroko rozpostarte ramiona ciemności. Rączka miotły skierowana została w dół, ostro, czuł, jak faktura drewna ślizga się po lepkim, nerwowym pocie, który pokrywał jego dłonie; słabe mięśnie zadrżały z wysiłku, gdy starał się utrzymać w pozycji, obniżyć się czym prędzej, wylądować w pobliżu chaty.
Nie zdołał.
Materiał kieszeni dosłownie eksplodował.
Środek ciężkości zmienił się w jednej chwili, coś nim szarpnęło, momentalnie utracił resztki kontroli nad miotłą, zacisnął tylko mocniej prawą dłoń na różdżce, a lewą ułożył tak, żeby nie złamać jej, upadając wprost w błotnistą maź.
Z pozycji półleżącej widział to wszystko - gniewnie wzburzone drzewa, wijące się w bitewnym szale korzenie, rozwścieczone gałęzie.
A potem, podnosząc się do pozycji stojącej, uniósł głowę wyżej, orientując się, że stwór, przed którym umykali, został uwięziony w ognistym kręgu, który wyczarował Rhennard; bazując na swojej wiedzy z zakresu transmutacji starał się przypomnieć sobie, czy gdy sam rzucał Vitreusso, mógł dostrzec jakiekolwiek wskazówki świadczące o tym, że zaklęcie podziałało.
I wtedy zobaczył coś jeszcze.
Monstrualna łapa zaciskała się wokół ciała Millicenty.
Wszystko działo się tak szybko, nie miał nawet czasu, żeby przeprocesować emocje, które uderzyły go impetem obuchu, syk skierował jego uwagę ku ziemi; nie było już jednego węża, cienistej wstęgi, nagle pojawiło się ich mnóstwo, otaczały ich z każdej strony, wijąc się, szykując do ataku.
- Luminis virtute - pamiętał, że wtedy, na polanie, to podziałało; skierował różdżkę przed siebie, chcąc oślepić cienistego potwora, który zaatakował Millie; chciał jednak wycelować tak, aby strumień zaklęcia pomknął w ten sposób, by jego trajektoria przecięła powietrze w miejscu, gdzie znajdowały się dwa cieniste węże - być może, choć to nie one miały być ostatecznym celem ataku, światłość choć na chwilę oszołomi także je? Nie wiedział, jak się przed nimi bronić; czy jeśli rozproszą się we mgłę, nie przedostaną się aby nawet przez najsilniejszą tarczę? Nie był pewien, musiał spróbować, niewiele opcji mu pozostało. - Protego maxima - wycharczał, rozbieganym wzrokiem obejmując to zbliżające się w ich stronę stwory, to walczącą o życie Millie; drżącą ręką spróbował zakreślić łuk, chcąc obronić nie tylko siebie, lecz również Riley'a, pewien, że Rhennard ochroni Harry'ego. Jednocześnie, wciąż twarzą pozostając skierowanym w stronę największego zagrożenia, zamkniętego w ognistym kręgu, chciał zrobić tyle kroków w tył, w stronę wejścia do chaty, ile to tylko możliwe.
Niezsynchronizowanego z tym drugim, mniejszym, które czuł na wysokości obciążonej kieszeni.
Stracił rachubę czasu, ale intuicyjnie podejrzewał, że tylko sekundy dzielą go od chwili, w której lapifors przestanie działać; zanim spadną, wprost w szeroko rozpostarte ramiona ciemności. Rączka miotły skierowana została w dół, ostro, czuł, jak faktura drewna ślizga się po lepkim, nerwowym pocie, który pokrywał jego dłonie; słabe mięśnie zadrżały z wysiłku, gdy starał się utrzymać w pozycji, obniżyć się czym prędzej, wylądować w pobliżu chaty.
Nie zdołał.
Materiał kieszeni dosłownie eksplodował.
Środek ciężkości zmienił się w jednej chwili, coś nim szarpnęło, momentalnie utracił resztki kontroli nad miotłą, zacisnął tylko mocniej prawą dłoń na różdżce, a lewą ułożył tak, żeby nie złamać jej, upadając wprost w błotnistą maź.
Z pozycji półleżącej widział to wszystko - gniewnie wzburzone drzewa, wijące się w bitewnym szale korzenie, rozwścieczone gałęzie.
A potem, podnosząc się do pozycji stojącej, uniósł głowę wyżej, orientując się, że stwór, przed którym umykali, został uwięziony w ognistym kręgu, który wyczarował Rhennard; bazując na swojej wiedzy z zakresu transmutacji starał się przypomnieć sobie, czy gdy sam rzucał Vitreusso, mógł dostrzec jakiekolwiek wskazówki świadczące o tym, że zaklęcie podziałało.
I wtedy zobaczył coś jeszcze.
Monstrualna łapa zaciskała się wokół ciała Millicenty.
Wszystko działo się tak szybko, nie miał nawet czasu, żeby przeprocesować emocje, które uderzyły go impetem obuchu, syk skierował jego uwagę ku ziemi; nie było już jednego węża, cienistej wstęgi, nagle pojawiło się ich mnóstwo, otaczały ich z każdej strony, wijąc się, szykując do ataku.
- Luminis virtute - pamiętał, że wtedy, na polanie, to podziałało; skierował różdżkę przed siebie, chcąc oślepić cienistego potwora, który zaatakował Millie; chciał jednak wycelować tak, aby strumień zaklęcia pomknął w ten sposób, by jego trajektoria przecięła powietrze w miejscu, gdzie znajdowały się dwa cieniste węże - być może, choć to nie one miały być ostatecznym celem ataku, światłość choć na chwilę oszołomi także je? Nie wiedział, jak się przed nimi bronić; czy jeśli rozproszą się we mgłę, nie przedostaną się aby nawet przez najsilniejszą tarczę? Nie był pewien, musiał spróbować, niewiele opcji mu pozostało. - Protego maxima - wycharczał, rozbieganym wzrokiem obejmując to zbliżające się w ich stronę stwory, to walczącą o życie Millie; drżącą ręką spróbował zakreślić łuk, chcąc obronić nie tylko siebie, lecz również Riley'a, pewien, że Rhennard ochroni Harry'ego. Jednocześnie, wciąż twarzą pozostając skierowanym w stronę największego zagrożenia, zamkniętego w ognistym kręgu, chciał zrobić tyle kroków w tył, w stronę wejścia do chaty, ile to tylko możliwe.
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
The member 'Laurence Morrow' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 21
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 21
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
Królicze oczy nie spisywały się na tyle dobrze, by Rigel mógł przyjrzeć się wyraźnie temu, co działo się tuż pod nimi. Świat stał się nieostry - wiele ważnych szczegółów gubiło się gdzieś na tle drzew i gleby. Również wśród panującego zgiełku nie był również w stanie usłyszeć niczego, co mogłoby w jakiś sposób im pomóc. Sytuacja ta zaczynała irytować arystokratę, lecz zanim zdążył nawet pomyśleć o tym, że już chciałby wrócić do swojej normalnej postaci, zaklęcie, utrzymujące go w ciele królika... nagle się skończyło. Stało się to również na tyle szybko, że mężczyzna nawet nie zdążył zareagować w żaden sposób, by pomóc jego towarzyszowi zapanować nad miotłą czym uchronić ich przed upadkiem wprost w zimne, gęste błoto.
Będąc już w ludzkiej postaci, Black dostrzegł podobieństwo w zachowaniu drzew oraz znanych mu zaklęć, jednak to, co miał przed oczami mocno odbiegało od typowych efektów magii konwencjonalnej. Zresztą, nie tylko to. Wszystko, czego dziś doświadczył, było zbyt makabryczne, żeby było prawdziwe. Cienie, zalewające jarmark. Przeszywający ból w całym ciele. Krew na rękach. Upiorne monstra, których nie imało się żadne zaklęcie. Ten koszmar cały czas trwał i nawet nie zamierzał się kończyć.
Bestia, przed którą uciekali, pochwyciła jakąś biedną kobietę i widząc to, Rigel znów poczuł paraliżującą niemoc. Zupełnie jakby jego umysł został skażony szeptami potworów, odbierając mu wiarę we własne siły oraz w to, że kiedykolwiek wyjdą z tego lasu żywi.
Niech oni przynajmniej się uratują - przemknęło gdzieś w myślach czarodzieja. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że ich - ocalałych, było tak niewielu. Ale ratunek był już tak blisko. Wystarczyło przekroczyć progi chaty...
Tylko że Black czuł, że dla niego walka o własną skórę właśnie dobiegła końca. Powinien zostać ukarany za to, co zrobił. Krew za krew. Życie za życie. Ile w końcu ich odebrał? Czy ktokolwiek kiedykolwiek to zliczy? Czy jego śmierć będzie wystarczającą ceną za potworności, jakich się dopuścił?
Mężczyzna podniósł się na nogi po czym, przeczesał ręką splątane, brudne włosy, w których zaplątały się kawałki gałązek i liści. Chciał zrobić wszystko, by reszta mogła bezpiecznie schować się w chacie. Tylko tyle mógł zrobić - ranny i pozbawiony różdżki.
Widząc otaczające ich cieniste węże, które wyraźnie szykowały się do ataku, Black podniósł z ziemi miotłę, na której jeszcze chwile temu lecieli, po czym wycelował nią w stronę węży, zupełnie zagłuszając wewnętrznego snoba, mówiącego coś o profanacji szlachetnych pojazdów latających. Nie miał innej broni. To musiało mu wystarczyć. Może lekcje szermierki i hobbystyczne loty na miotle, pomagające mu łapać równowagę w końcu się opłacą? Gdzieś w głowie czarodzieja zrodziła się koncepcja tego, że moment ataku wroga mogła być tym momentem, kiedy na chwile staje się on materialny. Niczego nie tracił, próbując to sprawdzić. Szczególnie kiedy osoba, która wydostała go z łap potwora, wyraźnie potrzebuje pomocy.
-Biegnij do chaty! - krzyknął do jasnowłosego, wycofując się w stronę budynku tuż za nim. - Ich jest za dużo!
Nie wiedział, czy ma to jakikolwiek sens, ale starał się za wszelką cenę sprawić, że w momencie, kiedy któryś z węży podejmie na nich atak, to wpadnie paszczą wprost na witki bądź drewniany trzonek... lub przynajmniej rozproszy się na tyle, by dać im szanse do ucieczki.
|tu unikam (ST 35) i chyba rzucę na szermierkę?
Będąc już w ludzkiej postaci, Black dostrzegł podobieństwo w zachowaniu drzew oraz znanych mu zaklęć, jednak to, co miał przed oczami mocno odbiegało od typowych efektów magii konwencjonalnej. Zresztą, nie tylko to. Wszystko, czego dziś doświadczył, było zbyt makabryczne, żeby było prawdziwe. Cienie, zalewające jarmark. Przeszywający ból w całym ciele. Krew na rękach. Upiorne monstra, których nie imało się żadne zaklęcie. Ten koszmar cały czas trwał i nawet nie zamierzał się kończyć.
Bestia, przed którą uciekali, pochwyciła jakąś biedną kobietę i widząc to, Rigel znów poczuł paraliżującą niemoc. Zupełnie jakby jego umysł został skażony szeptami potworów, odbierając mu wiarę we własne siły oraz w to, że kiedykolwiek wyjdą z tego lasu żywi.
Niech oni przynajmniej się uratują - przemknęło gdzieś w myślach czarodzieja. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że ich - ocalałych, było tak niewielu. Ale ratunek był już tak blisko. Wystarczyło przekroczyć progi chaty...
Tylko że Black czuł, że dla niego walka o własną skórę właśnie dobiegła końca. Powinien zostać ukarany za to, co zrobił. Krew za krew. Życie za życie. Ile w końcu ich odebrał? Czy ktokolwiek kiedykolwiek to zliczy? Czy jego śmierć będzie wystarczającą ceną za potworności, jakich się dopuścił?
Mężczyzna podniósł się na nogi po czym, przeczesał ręką splątane, brudne włosy, w których zaplątały się kawałki gałązek i liści. Chciał zrobić wszystko, by reszta mogła bezpiecznie schować się w chacie. Tylko tyle mógł zrobić - ranny i pozbawiony różdżki.
Widząc otaczające ich cieniste węże, które wyraźnie szykowały się do ataku, Black podniósł z ziemi miotłę, na której jeszcze chwile temu lecieli, po czym wycelował nią w stronę węży, zupełnie zagłuszając wewnętrznego snoba, mówiącego coś o profanacji szlachetnych pojazdów latających. Nie miał innej broni. To musiało mu wystarczyć. Może lekcje szermierki i hobbystyczne loty na miotle, pomagające mu łapać równowagę w końcu się opłacą? Gdzieś w głowie czarodzieja zrodziła się koncepcja tego, że moment ataku wroga mogła być tym momentem, kiedy na chwile staje się on materialny. Niczego nie tracił, próbując to sprawdzić. Szczególnie kiedy osoba, która wydostała go z łap potwora, wyraźnie potrzebuje pomocy.
-Biegnij do chaty! - krzyknął do jasnowłosego, wycofując się w stronę budynku tuż za nim. - Ich jest za dużo!
Nie wiedział, czy ma to jakikolwiek sens, ale starał się za wszelką cenę sprawić, że w momencie, kiedy któryś z węży podejmie na nich atak, to wpadnie paszczą wprost na witki bądź drewniany trzonek... lub przynajmniej rozproszy się na tyle, by dać im szanse do ucieczki.
|tu unikam (ST 35) i chyba rzucę na szermierkę?
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Rigel Black' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 58
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 58
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
Neala
Twoje pytania pozostały bez odpowiedzi. Nie wiedziałaś, z jakiego powodu, ale Brenyn zamilkła – mimo że znajdowała się tak blisko, jak jeszcze nigdy wcześniej; nie usłyszałaś jej głosu, gdy zwróciłaś się do niej po imieniu, nie zareagowała na prośbę o ratunek – widziałaś za to, własnymi oczami, jak podchodzi, podchodzicie, do opartej o ścianę szafki. Pociągnięta twoimi dłońmi, otworzyła się ze skrzypnięciem zawiasów; z niej Brenyn wyciągnęła dwie rzeczy: płócienny woreczek i drewnianą, rzeźbioną szkatułkę, którą położyła na blacie – w miejscu, w którym wcześniej spoczywał nóż. Rozsupłując lniany sznurek, nie zwracała uwagi na krew wciąż ściekającą po dłoni, jej ruchy (twoje ruchy?) były pospieszne, nerwowe. Przechyliła woreczek, wysypując z niego coś, co wyglądało jak ususzone zioła – i rzeczywiście, poczułaś charakterystyczną, kwiatowo-ziołową woń. Znałaś ją, ale oprócz tego – znała ją też ona, czułaś to, wiedziałaś. Zapach zaprowadził cię wprost do wspomnienia, myśląc o nim, zanurzyłaś się w nim – zupełnie, jakbyś zaglądała do myślodsiewni, a w następnej chwili miałaś przed sobą młodego mężczyznę – czarodzieja o przystojnej twarzy i ciemnym zaroście, z włosami sięgającymi ramion i oczami tak ciemnymi, że kojarzyły ci się z głębią wieczornego jeziora. W dłoni trzymał wiązankę kwiatów z białymi płatkami, które wzięłaś od niego, zanurzając w nich nos. Pachniały słodko, cudownie; jak wiosenny poranek albo obietnica.
Wyciągnęłaś dłoń, chwytając go za nadgarstek, ciągnąc za sobą – a w następnej sekundzie znaleźliście się w chacie, ale jej wnętrze zupełnie nie przypominało tej, którą widziałaś jeszcze przed chwilą. Pomieszczenie było jasne, zadbane, zalane słońcem; na środku brakowało kotła i lśniących znaków, półki stojącego pod ścianą regału uginały się za to od książek. – Skąd to masz? – zapytał mężczyzna, sięgając po jedną z nich; wolumen o czarnej, aksamitnej okładce.
Zaśmiałaś się – ale bez wesołości, nie chciałaś, żeby na to patrzył. Wyrwałaś mu książkę z dłoni. – Przyszedłeś tutaj czytać? – zapytałaś wymijająco, chowając tom za plecami. Schyliłaś się, żeby odłożyć go na podłogę, stopą wsunęłaś pod łóżko – ani na moment nie odrywając spojrzenia od ciemnych oczu mężczyzny. – Myślałam, że… – zaczęłaś, przybliżając się do niego; wspięłaś się na palce, serce zabiło ci mocniej; usta prawie sięgnęły jego ust…
– DOŚĆ! – Głośny krzyk wyrwał cię ze wspomnienia, obraz się rozwiał; serce przez moment wciąż ci dudniło, a może nie należało już do ciebie – nie byłaś w stanie stwierdzić, czy to były twoje emocje, czy j e j. Znów znalazłaś się w chacie, stałaś przy kotle; z dłońmi zaciśniętymi na drewnianej chochli, mieszałaś wirującą w naczyniu ciecz. A w wejściu – tuż obok – dostrzegłaś Jamesa oraz rudowłosą kobietę. – Odejdź stąd! – wyrzuciła z siebie Brenyn, nie miałaś jednak pewności – czy zwracała się do ciebie, czy do kogoś innego. Powróciła do mieszania, nucąc piosenkę, prosty utwór; w jakiś sposób znajomy. Nic nie powstrzymywało cię jednak po sięganie dalej – do innych wspomnień, świeższych; czarniejszych. Miałaś też świadomość, że Brenyn była zdenerwowana – i to dało ci możliwość przejęcia na chwilę kontroli – mogłaś spróbować wykonać czynność, ruch; odezwać się.
Pozostali
Nie mieliście czasu na narady czy ustalanie planu działania – węże zaatakowały, plącząc się, sycząc wściekle. Ich ciała, ni to namacalne, ni to utkane z dymu, zdawały się ciągle zmieniać, znikać w czarnych, snujących się po ziemi oparach, a później wyłaniać z nich ponownie. Rozkaz Jamesa – wykrzyknięty w stronę rozświetlonych, naszpikowanych kolcami lampionów – poniósł się po polanie wyraźnie, docierając do uszu wszystkich – a lampiony zareagowały od razu, ożywione zaklęciem, wystrzeliły w stronę kłębowiska węży. Te rozpierzchły się, sycząc tak głośno, że przemieszany z szeptami dźwięk stał się prawie ogłuszający. Światło z lampionów przenikało je na wskroś, oświetlone nim, zniknęły z waszego pola widzenia. Przez chwilę, moment – okolica wokół was wydawała się czysta.
James, napędzany krążącą w żyłach adrenaliną i resztkami eliksiru, bez wysiłku uchylił się przed kłami atakującego go węża – jeszcze zanim do cienistego gada doleciał lampion. Ruch związany z nagłym manewrem wywołał falę bólu, która prawie oślepiła chłopaka, przez parę sekund nie był w stanie nabrać powietrza – ale bez zawahania dopadł do drzwi chaty, napierając na nie, popychając do środka. Thalia – również na czas uchyliwszy się przed atakiem – dotarła do wejścia zaraz za Jamesem, w kręgu rzucanego przez kominek światła znaleźliście się więc oboje – i oboje mogliście rozejrzeć się po pojedynczej izbie. Na samym środku, stojącą nad kotłem, w którym wirował mieniący się błękitem płyn, zauważyliście Nealę, z dłońmi zaciśniętymi na drewnianej rączce chochli. Jedna z nich wyraźnie krwawiła – czerwone krople spływały po dłoni, nadgarstku i przedramieniu, barwiąc też drewnianą rączkę. Blask z kotła oświetlał ją od dołu, wydawała się skupiona. Na podłodze, tuż pod kociołkiem, widniały namalowane symbole, obce, niezrozumiałe. Na szafce stojącej pod ścianą leżała drewniana, rzeźbiona szkatułka oraz płócienny, otwarty woreczek. Obok połyskiwało ostrze noża, na którym pozostały ślady czegoś ciemnego, prawdopodobnie – krwi. Neala nuciła pod nosem – melodię słyszeliście oboje, rozpoznał ją jednak jedynie James – wychwytując nuty piosenki śpiewanej w trakcie odgrywanego na scenie rytuału. Dźwięk urwał się zaraz po tym, jak weszliście do środka, Neala drgnęła. – DOŚĆ! – krzyknęła, a chociaż zdecydowanie był to jej głos – to odnieśliście wrażenie, że brzmiał inaczej, jakby poszyty odległym pogłosem, echem. – Odejdź stąd! – krzyknęła znów, nie patrzyła jednak przy tym na żadne z was.
Laurence, stojąc na ganku, mógł obserwować wszystko, co działo się na polanie – widział zarówno uwięzionego w ognistym kręgu potwora, jak i węże atakujące jego i towarzyszy, chwilę później rozgonione (czy trwale?) przez pobudzone do życia lampiony. Biegłość w transmutacji pozwalała mu mieć pewność, że jego zaklęcie – rzucone na cienistego potwora – trafiło prosto do celu, bez wątpliwości było też udane, a cienista istota pozostawała pod jego wpływem. Posłana przez niego wiązka światła oślepiła go na moment, musiał osłonić oczy – dłoń drgnęła mu, gdy próbował wymierzyć zaklęcie, pomknęło wyżej niż zamierzał, ponad wężami – docierając jednak do cienistego stwora. Po polanie znów rozległ się jego ryk, tym razem – przypominający wycie zranionego zwierzęcia, najgłośniej i najdonośniej docierając do zakleszczonej w jego uścisku Millicenty. Czarownica, czując coraz silniejszy, liżący stopy gorąc, w pierwszym odruchu to właśnie ku płomieniom skierowała różdżkę. Z jej końca wystrzeliła mgła, fioletowa gęsta – a sekundę później Millicenta poczuła charakterystyczny, gryzący zapach zduszonych płomieni. Ich światło, wcześniej padające zarówno na nią, jak i na bestię, zniknęło, blednąc powoli, w miarę, jak gasł ogień – uścisk szponiastej łapy jednak nie osłabł. Wprost przeciwnie, kobieta poczuła, jak zaczyna brakować jej powietrza, miała wrażenie, że wszystkie jej wnętrzności za moment zapadną się do środka; charakterystyczny trzask w okolicach lewego boku mógł oznaczać cokolwiek, podążył za nim jednak ból – ostry, rozlewający się po klatce piersiowej. Deportacja wydawała się w tej sytuacji ostatnią deską ratunku, Millicenta – wykorzystując resztki powietrza – wypowiedziała inkantację – magia ją jednak zawiodła.
Ostry, oślepiający ból rozniósł się po całym jej ciele, najsilniej rwąc prawym barkiem i bokiem. Pod powiekami wybuchły jej jaskrawe plamy, a może było to spowodowane zaklęciem Laurence’a, które dokładnie w tym momencie oślepiło zarówno ją, jak i potwora – nie była pewna. Zorientowała się jednak, że uścisk szponów zniknął, a jej ciało poleciało w dół – spadając prosto na rozmoknięte błoto. Nie zdołała utrzymać się na nogach, kolana ugięły się pod nią, upadła – w nozdrzach czując metaliczny zapach krwi. Jeśli dotknęła prawego boku, zauważyła, że jej szata była mokra od krwi – nieudana próba teleportacji musiała zakończyć się rozszczepieniem. W jednej dłoni wciąż ściskała lutnię, w drugiej – różdżkę, była w stanie chwiejnie podnieść się z ziemi – jednak wszystko, co ją otaczało, zaczęło wyglądać dokładnie tak samo. Zamiast ludzi, drzew i cieni, widziała jedynie powidoki; jedynym stabilnym punktem było mgliste światło, prawdopodobnie – to samo, które wydobywało się z chaty.
Zaklęcie ochronne Laurence’a rozwiało się przed nim, być może pękając pod naporem otaczającej ich magii; chata była jednak tuż-tuż, mógł się w jej kierunku wycofać – podobnie jak Rigel, który, dźwignąwszy się na własne nogi, wyciągnął trzonek miotły w stronę atakujących was węży. Obaj znaleźliście się w progu, zaraz przy drzwiach, z których wylewało się migoczące, jasne światło.
To tylko post uzupełniający, kolejka toczy się dalej.
Efekty osłonięcia się przed atakami węży w przypadku Laurence'a i Rigela zostały pominięte celowo - te działania zostaną rozpatrzone w poście rozpoczynającym kolejną kolejkę, kiedy swoje działania podejmą już wszyscy znajdujący się przed chatą.
Millicenta - jeśli chcesz spróbować dotrzeć do chaty, możesz to zrobić, nie zakładając jednak z góry sukcesu.
W razie pytań - zapraszam.
Twoje pytania pozostały bez odpowiedzi. Nie wiedziałaś, z jakiego powodu, ale Brenyn zamilkła – mimo że znajdowała się tak blisko, jak jeszcze nigdy wcześniej; nie usłyszałaś jej głosu, gdy zwróciłaś się do niej po imieniu, nie zareagowała na prośbę o ratunek – widziałaś za to, własnymi oczami, jak podchodzi, podchodzicie, do opartej o ścianę szafki. Pociągnięta twoimi dłońmi, otworzyła się ze skrzypnięciem zawiasów; z niej Brenyn wyciągnęła dwie rzeczy: płócienny woreczek i drewnianą, rzeźbioną szkatułkę, którą położyła na blacie – w miejscu, w którym wcześniej spoczywał nóż. Rozsupłując lniany sznurek, nie zwracała uwagi na krew wciąż ściekającą po dłoni, jej ruchy (twoje ruchy?) były pospieszne, nerwowe. Przechyliła woreczek, wysypując z niego coś, co wyglądało jak ususzone zioła – i rzeczywiście, poczułaś charakterystyczną, kwiatowo-ziołową woń. Znałaś ją, ale oprócz tego – znała ją też ona, czułaś to, wiedziałaś. Zapach zaprowadził cię wprost do wspomnienia, myśląc o nim, zanurzyłaś się w nim – zupełnie, jakbyś zaglądała do myślodsiewni, a w następnej chwili miałaś przed sobą młodego mężczyznę – czarodzieja o przystojnej twarzy i ciemnym zaroście, z włosami sięgającymi ramion i oczami tak ciemnymi, że kojarzyły ci się z głębią wieczornego jeziora. W dłoni trzymał wiązankę kwiatów z białymi płatkami, które wzięłaś od niego, zanurzając w nich nos. Pachniały słodko, cudownie; jak wiosenny poranek albo obietnica.
Wyciągnęłaś dłoń, chwytając go za nadgarstek, ciągnąc za sobą – a w następnej sekundzie znaleźliście się w chacie, ale jej wnętrze zupełnie nie przypominało tej, którą widziałaś jeszcze przed chwilą. Pomieszczenie było jasne, zadbane, zalane słońcem; na środku brakowało kotła i lśniących znaków, półki stojącego pod ścianą regału uginały się za to od książek. – Skąd to masz? – zapytał mężczyzna, sięgając po jedną z nich; wolumen o czarnej, aksamitnej okładce.
Zaśmiałaś się – ale bez wesołości, nie chciałaś, żeby na to patrzył. Wyrwałaś mu książkę z dłoni. – Przyszedłeś tutaj czytać? – zapytałaś wymijająco, chowając tom za plecami. Schyliłaś się, żeby odłożyć go na podłogę, stopą wsunęłaś pod łóżko – ani na moment nie odrywając spojrzenia od ciemnych oczu mężczyzny. – Myślałam, że… – zaczęłaś, przybliżając się do niego; wspięłaś się na palce, serce zabiło ci mocniej; usta prawie sięgnęły jego ust…
– DOŚĆ! – Głośny krzyk wyrwał cię ze wspomnienia, obraz się rozwiał; serce przez moment wciąż ci dudniło, a może nie należało już do ciebie – nie byłaś w stanie stwierdzić, czy to były twoje emocje, czy j e j. Znów znalazłaś się w chacie, stałaś przy kotle; z dłońmi zaciśniętymi na drewnianej chochli, mieszałaś wirującą w naczyniu ciecz. A w wejściu – tuż obok – dostrzegłaś Jamesa oraz rudowłosą kobietę. – Odejdź stąd! – wyrzuciła z siebie Brenyn, nie miałaś jednak pewności – czy zwracała się do ciebie, czy do kogoś innego. Powróciła do mieszania, nucąc piosenkę, prosty utwór; w jakiś sposób znajomy. Nic nie powstrzymywało cię jednak po sięganie dalej – do innych wspomnień, świeższych; czarniejszych. Miałaś też świadomość, że Brenyn była zdenerwowana – i to dało ci możliwość przejęcia na chwilę kontroli – mogłaś spróbować wykonać czynność, ruch; odezwać się.
Pozostali
Nie mieliście czasu na narady czy ustalanie planu działania – węże zaatakowały, plącząc się, sycząc wściekle. Ich ciała, ni to namacalne, ni to utkane z dymu, zdawały się ciągle zmieniać, znikać w czarnych, snujących się po ziemi oparach, a później wyłaniać z nich ponownie. Rozkaz Jamesa – wykrzyknięty w stronę rozświetlonych, naszpikowanych kolcami lampionów – poniósł się po polanie wyraźnie, docierając do uszu wszystkich – a lampiony zareagowały od razu, ożywione zaklęciem, wystrzeliły w stronę kłębowiska węży. Te rozpierzchły się, sycząc tak głośno, że przemieszany z szeptami dźwięk stał się prawie ogłuszający. Światło z lampionów przenikało je na wskroś, oświetlone nim, zniknęły z waszego pola widzenia. Przez chwilę, moment – okolica wokół was wydawała się czysta.
James, napędzany krążącą w żyłach adrenaliną i resztkami eliksiru, bez wysiłku uchylił się przed kłami atakującego go węża – jeszcze zanim do cienistego gada doleciał lampion. Ruch związany z nagłym manewrem wywołał falę bólu, która prawie oślepiła chłopaka, przez parę sekund nie był w stanie nabrać powietrza – ale bez zawahania dopadł do drzwi chaty, napierając na nie, popychając do środka. Thalia – również na czas uchyliwszy się przed atakiem – dotarła do wejścia zaraz za Jamesem, w kręgu rzucanego przez kominek światła znaleźliście się więc oboje – i oboje mogliście rozejrzeć się po pojedynczej izbie. Na samym środku, stojącą nad kotłem, w którym wirował mieniący się błękitem płyn, zauważyliście Nealę, z dłońmi zaciśniętymi na drewnianej rączce chochli. Jedna z nich wyraźnie krwawiła – czerwone krople spływały po dłoni, nadgarstku i przedramieniu, barwiąc też drewnianą rączkę. Blask z kotła oświetlał ją od dołu, wydawała się skupiona. Na podłodze, tuż pod kociołkiem, widniały namalowane symbole, obce, niezrozumiałe. Na szafce stojącej pod ścianą leżała drewniana, rzeźbiona szkatułka oraz płócienny, otwarty woreczek. Obok połyskiwało ostrze noża, na którym pozostały ślady czegoś ciemnego, prawdopodobnie – krwi. Neala nuciła pod nosem – melodię słyszeliście oboje, rozpoznał ją jednak jedynie James – wychwytując nuty piosenki śpiewanej w trakcie odgrywanego na scenie rytuału. Dźwięk urwał się zaraz po tym, jak weszliście do środka, Neala drgnęła. – DOŚĆ! – krzyknęła, a chociaż zdecydowanie był to jej głos – to odnieśliście wrażenie, że brzmiał inaczej, jakby poszyty odległym pogłosem, echem. – Odejdź stąd! – krzyknęła znów, nie patrzyła jednak przy tym na żadne z was.
Laurence, stojąc na ganku, mógł obserwować wszystko, co działo się na polanie – widział zarówno uwięzionego w ognistym kręgu potwora, jak i węże atakujące jego i towarzyszy, chwilę później rozgonione (czy trwale?) przez pobudzone do życia lampiony. Biegłość w transmutacji pozwalała mu mieć pewność, że jego zaklęcie – rzucone na cienistego potwora – trafiło prosto do celu, bez wątpliwości było też udane, a cienista istota pozostawała pod jego wpływem. Posłana przez niego wiązka światła oślepiła go na moment, musiał osłonić oczy – dłoń drgnęła mu, gdy próbował wymierzyć zaklęcie, pomknęło wyżej niż zamierzał, ponad wężami – docierając jednak do cienistego stwora. Po polanie znów rozległ się jego ryk, tym razem – przypominający wycie zranionego zwierzęcia, najgłośniej i najdonośniej docierając do zakleszczonej w jego uścisku Millicenty. Czarownica, czując coraz silniejszy, liżący stopy gorąc, w pierwszym odruchu to właśnie ku płomieniom skierowała różdżkę. Z jej końca wystrzeliła mgła, fioletowa gęsta – a sekundę później Millicenta poczuła charakterystyczny, gryzący zapach zduszonych płomieni. Ich światło, wcześniej padające zarówno na nią, jak i na bestię, zniknęło, blednąc powoli, w miarę, jak gasł ogień – uścisk szponiastej łapy jednak nie osłabł. Wprost przeciwnie, kobieta poczuła, jak zaczyna brakować jej powietrza, miała wrażenie, że wszystkie jej wnętrzności za moment zapadną się do środka; charakterystyczny trzask w okolicach lewego boku mógł oznaczać cokolwiek, podążył za nim jednak ból – ostry, rozlewający się po klatce piersiowej. Deportacja wydawała się w tej sytuacji ostatnią deską ratunku, Millicenta – wykorzystując resztki powietrza – wypowiedziała inkantację – magia ją jednak zawiodła.
Ostry, oślepiający ból rozniósł się po całym jej ciele, najsilniej rwąc prawym barkiem i bokiem. Pod powiekami wybuchły jej jaskrawe plamy, a może było to spowodowane zaklęciem Laurence’a, które dokładnie w tym momencie oślepiło zarówno ją, jak i potwora – nie była pewna. Zorientowała się jednak, że uścisk szponów zniknął, a jej ciało poleciało w dół – spadając prosto na rozmoknięte błoto. Nie zdołała utrzymać się na nogach, kolana ugięły się pod nią, upadła – w nozdrzach czując metaliczny zapach krwi. Jeśli dotknęła prawego boku, zauważyła, że jej szata była mokra od krwi – nieudana próba teleportacji musiała zakończyć się rozszczepieniem. W jednej dłoni wciąż ściskała lutnię, w drugiej – różdżkę, była w stanie chwiejnie podnieść się z ziemi – jednak wszystko, co ją otaczało, zaczęło wyglądać dokładnie tak samo. Zamiast ludzi, drzew i cieni, widziała jedynie powidoki; jedynym stabilnym punktem było mgliste światło, prawdopodobnie – to samo, które wydobywało się z chaty.
Zaklęcie ochronne Laurence’a rozwiało się przed nim, być może pękając pod naporem otaczającej ich magii; chata była jednak tuż-tuż, mógł się w jej kierunku wycofać – podobnie jak Rigel, który, dźwignąwszy się na własne nogi, wyciągnął trzonek miotły w stronę atakujących was węży. Obaj znaleźliście się w progu, zaraz przy drzwiach, z których wylewało się migoczące, jasne światło.
Efekty osłonięcia się przed atakami węży w przypadku Laurence'a i Rigela zostały pominięte celowo - te działania zostaną rozpatrzone w poście rozpoczynającym kolejną kolejkę, kiedy swoje działania podejmą już wszyscy znajdujący się przed chatą.
Millicenta - jeśli chcesz spróbować dotrzeć do chaty, możesz to zrobić, nie zakładając jednak z góry sukcesu.
W razie pytań - zapraszam.
Ból, jaki przetoczył się przez jego ciało był prawie paraliżujący. Mroczki przed oczami uniewrażliwiły go na to, co działo się obok przez kilka dobrych sekund. Rudowłosa kobieta, którą widział przy krewnym Neali znalazła się tuż obok niego, ale nie zarejestrował jej obecności, skupiony na własnym bólu. Zacisnął powieki, wpadając do środka chaty. Palce mocniej zacisnął na różdżce, drugą rękę, która otwierał drzwi, chciał przytknąć do ran, ale gdy tylko natknął się palcami na żebra od razu ją odsunął i syknął. Dreszcz przebiegł mu po plecach. Otworzył usta w bezgłośnym jęku i wstrzymał oddech, który powoli nabrał powoli. Z odrętwienia wyrwał go głos Neali. Otworzył oczy i spojrzał na nią, a potem na kobietę obok, zdając sobie sprawę z jej obecności. Słyszał tą piosenkę przed chwilą, nuconą jej głosem. A może się przesłyszał.
— Udało ci się— szepnął, choć bardziej pytał niż stwierdzał. Warzyła coś w kotle, śpiewała tę piosenkę. Odprawiała rytuał. Uśmiechnął się słabo, blado. Jasna koszula prawie cała była już z krwi. — Co? — spytał cicho, kiedy kazała mu wyjść. Jemu? Nie, niemożliwe. Spojrzał na kobietę obok, musiała mówić do niej. Przecież nie miała powodów, by go wyganiać, miał tu do niej dotrzeć. Rozchylił usta, ale nic nie powiedział. Nie zamierzał stawać w obronie drugiej rudowłosej. Zrobił krok w kierunku Weasley, rozglądając się dookoła. Dostrzegł brudny nóż, jakąś szkatułkę, woreczek. Dostrzegł spływającą z dłoni krew po chochli którą mieszała coś. Zerknął niżej, na znaki i zatrzymał się, nie chcąc ich dotknąć, nadepnąć. Nie wiedział, czym były te symbole i jakie miały działanie. — Na dworze rozpętało się piekło, ale chyba... chyba wszystko na chwilę... Zniknęło — podzielił się z nią tą informacją. Tyle dostrzegł. Widział jak wyczarowane przez niego lampiony rozgromiły węże. Ta myśl, że zrobił coś dobrze, właściwie, że się udało dodawała mu otuchy, ale wciąż krwawił, tracił siły. — Mogę... mogę jakoś pomóc? Ja... Ja znam tę melodię — powiedział cicho, błądząc wzrokiem po chacie. Co mógłby zrobić, w czym się przydać? — Tam są jeszcze ludzie. Oprócz tej kobiety jeszcze kilka osób. Biegną tu, wierząc, że się schronią. Mam... Zamknąć drzwi? — Nie wiedział, dlaczego wyganiała tę kobietę, ale Neala nie zrobiłaby tego bez powodu. Może już coś wiedziała, znalazła jakiś sposób. Z przerażeniem zerknął na jej zakrwawioną dłoń. Dla niego był to symbol przymierza, ale z kim miałaby je zawrzeć? Z Brenyn? Nie było jej tu przecież. Cygańskie wierzenia mówiły o nieczystości krwi, czasem te najstraszniejsze — choć dziś nie wiedział, czy miały tylko straszyć dzieci, czy miały w sobie coś z prawdy — sugerowały, że używa się ich do klątw. Czy to Neala musiała zrobić? — Wszystko w porządku? — spytał, patrząc na nią niepewnie. Była taka skupiona na zawartości kotła. Jej oziębłość strąciła go z pantałyku, wzbudziło wątpliwości. Przełknął ślinę i zaczął śpiewać. — Dzisiaj was się nie lękamy, w Brenyn wiarę pokładamy, ona w letnie przesilenie, raz na zawsze przegna cienie...
— Udało ci się— szepnął, choć bardziej pytał niż stwierdzał. Warzyła coś w kotle, śpiewała tę piosenkę. Odprawiała rytuał. Uśmiechnął się słabo, blado. Jasna koszula prawie cała była już z krwi. — Co? — spytał cicho, kiedy kazała mu wyjść. Jemu? Nie, niemożliwe. Spojrzał na kobietę obok, musiała mówić do niej. Przecież nie miała powodów, by go wyganiać, miał tu do niej dotrzeć. Rozchylił usta, ale nic nie powiedział. Nie zamierzał stawać w obronie drugiej rudowłosej. Zrobił krok w kierunku Weasley, rozglądając się dookoła. Dostrzegł brudny nóż, jakąś szkatułkę, woreczek. Dostrzegł spływającą z dłoni krew po chochli którą mieszała coś. Zerknął niżej, na znaki i zatrzymał się, nie chcąc ich dotknąć, nadepnąć. Nie wiedział, czym były te symbole i jakie miały działanie. — Na dworze rozpętało się piekło, ale chyba... chyba wszystko na chwilę... Zniknęło — podzielił się z nią tą informacją. Tyle dostrzegł. Widział jak wyczarowane przez niego lampiony rozgromiły węże. Ta myśl, że zrobił coś dobrze, właściwie, że się udało dodawała mu otuchy, ale wciąż krwawił, tracił siły. — Mogę... mogę jakoś pomóc? Ja... Ja znam tę melodię — powiedział cicho, błądząc wzrokiem po chacie. Co mógłby zrobić, w czym się przydać? — Tam są jeszcze ludzie. Oprócz tej kobiety jeszcze kilka osób. Biegną tu, wierząc, że się schronią. Mam... Zamknąć drzwi? — Nie wiedział, dlaczego wyganiała tę kobietę, ale Neala nie zrobiłaby tego bez powodu. Może już coś wiedziała, znalazła jakiś sposób. Z przerażeniem zerknął na jej zakrwawioną dłoń. Dla niego był to symbol przymierza, ale z kim miałaby je zawrzeć? Z Brenyn? Nie było jej tu przecież. Cygańskie wierzenia mówiły o nieczystości krwi, czasem te najstraszniejsze — choć dziś nie wiedział, czy miały tylko straszyć dzieci, czy miały w sobie coś z prawdy — sugerowały, że używa się ich do klątw. Czy to Neala musiała zrobić? — Wszystko w porządku? — spytał, patrząc na nią niepewnie. Była taka skupiona na zawartości kotła. Jej oziębłość strąciła go z pantałyku, wzbudziło wątpliwości. Przełknął ślinę i zaczął śpiewać. — Dzisiaj was się nie lękamy, w Brenyn wiarę pokładamy, ona w letnie przesilenie, raz na zawsze przegna cienie...
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wszystko zadziało się zdecydowanie zbyt szybko, a Rhennard zbyt późno dostrzegł, że w łapach stwora wisi wróżbiarka. Zacisnął zęby, kiedy płomienie stworzyły okrąg i w tym okręgu uwięziły kobietę. Nie chciał czynić jej krzywdy, chciał uwięzić stwora w żywiole, za którym podobne jego cienie nie przepadały. I udało się, ale na krótką metę. Nie skupiał na chwilę uwagi na olbrzymie, wzrok skupiając już na chacie, a słuch na chłopcu, którego niósł. Nie upuść go, nie upuść go, Rhett. Powtarzał to do siebie cały czas. Był w tej chwili najcenniejszym, co miał i nie mógł pozwolić, żeby coś więcej mu się stało.
- Nie zostaniemy, Harry, przysięgam ci to na wszystkie znikacze na świecie - mówił do niego między jednym szybkim wdechem a kolejnym wydechem, kiedy biegł z nim w stronę chaty. W stronę światła. - Ale musisz być jeszcze chwilę dzielny. Jak tylko stąd wyjdziemy, zabiorę cię do siebie na największą ucztę, jaką widziałeś i wyleczymy twoją nogę, znowu będziesz biegał!
Obrócił się plecami do chaty, na celowniku wciąż mając olbrzyma. Czas im się kończył, podskórnie to czuł. Rozejrzał się dookoła siebie - i wtedy dopiero poznał rude włosy podobne płomieniom, które oplatały ciasno potwora. Thalia. Poruszył ustami, jakby coś chciał powiedzieć, ale nim się zdecydował, ryk rozdarł przestrzeń, zmuszając go do skulenia głowy bliżej Harry’ego, żeby stłumić w ten sposób chaos obrastający ich dookoła. Drzewa poruszały się jak ożywione i to one na chwilę zebrały jego uwagę, ale nie trwało to długo - aż do pierwszego syku. Węże już się na niego zasadzały, chociaż on wycofywał się cały czas w stronę drzwi chaty.
- Protego maxima! - zacisnął palce na różdżce. Musiał uratować Harry'ego. O siebie już się nie martwił.
- Nie zostaniemy, Harry, przysięgam ci to na wszystkie znikacze na świecie - mówił do niego między jednym szybkim wdechem a kolejnym wydechem, kiedy biegł z nim w stronę chaty. W stronę światła. - Ale musisz być jeszcze chwilę dzielny. Jak tylko stąd wyjdziemy, zabiorę cię do siebie na największą ucztę, jaką widziałeś i wyleczymy twoją nogę, znowu będziesz biegał!
Obrócił się plecami do chaty, na celowniku wciąż mając olbrzyma. Czas im się kończył, podskórnie to czuł. Rozejrzał się dookoła siebie - i wtedy dopiero poznał rude włosy podobne płomieniom, które oplatały ciasno potwora. Thalia. Poruszył ustami, jakby coś chciał powiedzieć, ale nim się zdecydował, ryk rozdarł przestrzeń, zmuszając go do skulenia głowy bliżej Harry’ego, żeby stłumić w ten sposób chaos obrastający ich dookoła. Drzewa poruszały się jak ożywione i to one na chwilę zebrały jego uwagę, ale nie trwało to długo - aż do pierwszego syku. Węże już się na niego zasadzały, chociaż on wycofywał się cały czas w stronę drzwi chaty.
- Protego maxima! - zacisnął palce na różdżce. Musiał uratować Harry'ego. O siebie już się nie martwił.
gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
The member 'Rhennard Abbott' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 48
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
#1 'k100' : 48
--------------------------------
#2 'Przesilenie' :
Ożywione lampiony posłusznie poruszyły się, impulsem był rozkaz chłopaka; zagryzł zęby, gdy ogłuszający syk przebijał się przez myśli, zatruwał je jadem - węże, choć rozpierzchały się, uciekając od światła, wciąż pozostawały obok, okalało ich wężowisko ciemnej materii.
To jednak nie ciemność, a oślepiający błysk okazał się zdradziecki; zamknął oczy, nie kontrolował odruchu dłoni, która uniosła się nieco wyżej; światłość pomknęła w stronę monstrum; nim otworzył powieki, wiedział już, że choć chybił, choć nie był aż tak precyzyjny jak chciał, na razie to wystarczyło, by zadać ból.
By dać jej szansę.
Zamrugał gwałtownie, w chaosie równocześnie dziejących się zdarzeń próbując odnaleźć się sam.
Biegnij do chaty.
Tylko światłość zdawała się ich chronić, jedyny ogień na tyle silny, wciąż niegasnący, pulsował właśnie tu, w sercu bagien; czy to właśnie była ich ostatnia nadzieja?
Pomny na słowa starca pamiętał o tym, aby wystrzegać się zwodników; jakiejkolwiek formy by nie przybierały, chciał wierzyć z całego serca w to, że tamta przepowiednia była prawdziwa. Że ratunek jest możliwy.
Że łuna bijąca z chaty nie jest zwodnicza.
Odrętwiały przyglądał się walczącej Millicencie; zgasiła ogień, krąg płomieni nie odgradzał ich już od potwora; uwolniła go, ale uwolniła też siebie, wypuścił ją z miażdżącego, stalowego uścisku. Mogła rzucić się do ucieczki.
Wszyscy byli już tak blisko - ale czy zdążą?; widział, że i Rhennard z chłopcem przesuwali się w stronę drzwi. Że Riley desperacko sięgnął po jedyny rodzaj obrony, jaki w tym momencie był dla niego dostępny.
Samemu próbując obronić się przed atakiem, niezależnie od tego, czy obrona miała choć znikome szanse na powodzenie, wycofywał się w stronę progu; nie zamierzał już walczyć, szukał tylko ratunku - po drugiej stronie.
nie jestem pewna, jak będzie wyglądała sytuacja po rozpatrzeniu efektów osłonięcia się przed atakami węży, ale gdyby pojawiła się taka możliwość, to chciałabym podjąć próbę wejścia do środka chaty
To jednak nie ciemność, a oślepiający błysk okazał się zdradziecki; zamknął oczy, nie kontrolował odruchu dłoni, która uniosła się nieco wyżej; światłość pomknęła w stronę monstrum; nim otworzył powieki, wiedział już, że choć chybił, choć nie był aż tak precyzyjny jak chciał, na razie to wystarczyło, by zadać ból.
By dać jej szansę.
Zamrugał gwałtownie, w chaosie równocześnie dziejących się zdarzeń próbując odnaleźć się sam.
Biegnij do chaty.
Tylko światłość zdawała się ich chronić, jedyny ogień na tyle silny, wciąż niegasnący, pulsował właśnie tu, w sercu bagien; czy to właśnie była ich ostatnia nadzieja?
Pomny na słowa starca pamiętał o tym, aby wystrzegać się zwodników; jakiejkolwiek formy by nie przybierały, chciał wierzyć z całego serca w to, że tamta przepowiednia była prawdziwa. Że ratunek jest możliwy.
Że łuna bijąca z chaty nie jest zwodnicza.
Odrętwiały przyglądał się walczącej Millicencie; zgasiła ogień, krąg płomieni nie odgradzał ich już od potwora; uwolniła go, ale uwolniła też siebie, wypuścił ją z miażdżącego, stalowego uścisku. Mogła rzucić się do ucieczki.
Wszyscy byli już tak blisko - ale czy zdążą?; widział, że i Rhennard z chłopcem przesuwali się w stronę drzwi. Że Riley desperacko sięgnął po jedyny rodzaj obrony, jaki w tym momencie był dla niego dostępny.
Samemu próbując obronić się przed atakiem, niezależnie od tego, czy obrona miała choć znikome szanse na powodzenie, wycofywał się w stronę progu; nie zamierzał już walczyć, szukał tylko ratunku - po drugiej stronie.
nie jestem pewna, jak będzie wyglądała sytuacja po rozpatrzeniu efektów osłonięcia się przed atakami węży, ale gdyby pojawiła się taka możliwość, to chciałabym podjąć próbę wejścia do środka chaty
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
Nie spodziewała się sukcesu. Właściwie nie spodziewała się, że w ogóle przeżyje do świtu - powoli wątpiła w sen proroczy Lovegooda, który zakładał, że roztrzaska się o skały, niż zostanie zadeptana przez tłum, utopiona w bagnie, zmiażdżona przez potwora. Chociaż ugaszenie ognia się powiodło, tak skutki źle rzuconego zaklęcia, ostatniej deski ratunku, odczuła natychmiast. A może to potwór ścisnął ją mocniej? Nie była pewna. Ból rozchodził się w całym ciele, tępy, paraliżujący, a uderzenie o ziemię, prosto w błoto, nie robiło jej już różnicy. Była zmęczona i w zasadzie niewiele widziała; do tego stopnia, że wizja pozostania w błocie wydawała się całkiem przyjazna i kto wie, może zakamuflowałaby się na tyle, że cieniste istoty dałyby jej święty spokój?
Mimo tego, że chciała się poddać, podjęła próbę - dosłownie - doczołgania się do chaty.
Mimo tego, że chciała się poddać, podjęła próbę - dosłownie - doczołgania się do chaty.
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Millicenta Goshawk' has done the following action : Rzut kością
'Przesilenie' :
'Przesilenie' :
Bagna Brenyn
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire