Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire
Szpital Asfodela, Warwick
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
Szpital Asfodela, Warwick
Budynek przed wojną pełnił rolę przytułku, który stopniowo, wobec rozpoczętych walk, przeobrażano w lazaret, a następnie, po stabilizacji sytuacji, w szpital stały. Jego nazwa wzięła się od pojedynczych pęków złotogłowia rosnącego przed jego murami. Usytuowany w centrum, w cieniu górującego nad Warwick zamku, kamienny budynek z zewnątrz nie wyróżnia się wobec architektury miasta, a o jego przeznaczeniu świadczy szyld zawieszony przed wejściem: pionowo ułożona różdżka skrzyżowana z poziomą kością, na tle krzyża barwy morskiej zieleni i na białym polu, bliźniacza do symbolu znanego ze szpitala św. Munga w stolicy. Budynek jest piętrowy, a nad gruntem prześwitują okna piwnic. Po pokonaniu progu rozbrzmiewa przyjemny dźwięk dzwonka wietrznego, który alarmuje jedną z dwóch uzdrowicielek obecnych na miejscu. Szpital nie jest duży, ale zdaje się spełniać potrzeby mieszkańców miasteczka. Sprowadza się do niego także rannych z terenów hrabstwa, ze szczególnym naciskiem na rannych w trakcie walk.
Rozgrywający się na jej oczach spektakl nosił znamiona groteski; kruchą sylwetką Sally nie powinny targać takie konwulsje, zaś spomiędzy jej warg – wydobywać lodowaty, chrapliwy śmiech, w którym pobrzmiewało zarówno pobłażanie, jak i niewypowiedziana groźba. Smoliście czarna ciecz, objaw opętania, niezmiennie kontrastowała z delikatną buzią dziecka, zaś odznaczające się pod skórą żyły z jej przeraźliwą bladością. Nie potrafiła jednak skupić się na wykrzywionym obrazie rzeczywistości, na bólu, który musiała odczuwać ta niewinna skorupa, bezwolna marionetka, narzędzie w rękach przedwiecznej mocy, wszak spirytystkę nade wszystko interesowało, czy duch usłucha słów oscylujących na granicy prośby i rozkazu, czy raczej sprowadzi na ich głowy swój gniew.
Wciąż nie ruszała się z miejsca, gdy opary zajęły miejsce cieczy, złączyły z tymi, które wciąż zasnuwały szpitalną posadzkę. Był to pomyślny znak, czy może raczej początek końca? Odpowiedź nadeszła wraz z roztrzaskaniem okna, wydostaniem się tegoż bytu na zewnątrz. Zniknął, zabierając ze sobą wiedzę dotyczącą tajemniczego pana, a także jego kryjówki, twierdzy przez kamiennych strażników bronionej. Rozpłynął się w promieniach słońca, nie mógł im więc już zagrozić, zagrozić Cassandrze – przynajmniej w tej chwili. Jedynie ta myśl osładzała gorycz tego, co spirytystka uznawała za swego rodzaju porażkę; może gdyby była silniejsza, potrafiłaby zmusić ducha do posłuchu, rozmawiać z nim bez choćby cienia strachu... To już bez znaczenia. Podjęła taką a nie inną decyzję, by uchronić pacjentkę przyjaciółki przed niechybną zgubą. Tylko czy naprawdę zdołała tego dokonać? Ciało Sally zwiotczało, znów była wolna, znów musiała żyć i poruszać się o własnych siłach – o ile jakiekolwiek jeszcze posiadała.
Teraz zagrozić im mógł jedynie szalejący mężczyzna; może i poruszony strachem, zlękniony widokiem czegoś, czego nigdy nie powinien oglądać, lecz jednocześnie irytująco utrudniający podjęcie stosownych działań. Nim wiedźma zdążyłaby podejść bliżej, skierować na niego różdżkę, nieznajomy runął na ziemię, a wraz z nim blondwłosa młódka. I wszelki opór ustał. Czarodziej zamarł w bezruchu; zemdlał, czy może...?
– Wszystko w porządku? – zapytała, słowa te kierując nie tyle do mężczyzny, co przemienionej we wronę Cassandry, jej towarzyszki, Marii. Ocenę stanu dziecka, a także jego krnąbrnego rodzica, pozostawiała w rękach specjalistki. Wpierw jednak chciała usłyszeć, że Vablatsky nie ucierpiała w trakcie szarpaniny.
– Ten byt, czymkolwiek był, odszedł – dodała jeszcze, a przez jej pobladłe lico przemknął grymas niezadowolenia; choć wciąż wyczuwała nici potężnej, pulsującej mocą magii, cała sala musiała nią przesiąknąć, tak przytłaczająca obecność niewątpliwie zniknęła. Gdzież miała teraz podążyć? I co uczynić?
– Co się stało? – powtórzyła wypowiedziane chwilę temu pytanie, może nieco niecierpliwie, wszak chciała zrozumieć, poznać wszelkie szczegóły, choć najpewniej to nadal nie był czas na wyjaśnienia. Podejrzewała, iż w pierwszej kolejności uzdrowicielka skupi się na oględzinach pacjentów.
| Dziękuję Mistrzowi Gry!
Wciąż nie ruszała się z miejsca, gdy opary zajęły miejsce cieczy, złączyły z tymi, które wciąż zasnuwały szpitalną posadzkę. Był to pomyślny znak, czy może raczej początek końca? Odpowiedź nadeszła wraz z roztrzaskaniem okna, wydostaniem się tegoż bytu na zewnątrz. Zniknął, zabierając ze sobą wiedzę dotyczącą tajemniczego pana, a także jego kryjówki, twierdzy przez kamiennych strażników bronionej. Rozpłynął się w promieniach słońca, nie mógł im więc już zagrozić, zagrozić Cassandrze – przynajmniej w tej chwili. Jedynie ta myśl osładzała gorycz tego, co spirytystka uznawała za swego rodzaju porażkę; może gdyby była silniejsza, potrafiłaby zmusić ducha do posłuchu, rozmawiać z nim bez choćby cienia strachu... To już bez znaczenia. Podjęła taką a nie inną decyzję, by uchronić pacjentkę przyjaciółki przed niechybną zgubą. Tylko czy naprawdę zdołała tego dokonać? Ciało Sally zwiotczało, znów była wolna, znów musiała żyć i poruszać się o własnych siłach – o ile jakiekolwiek jeszcze posiadała.
Teraz zagrozić im mógł jedynie szalejący mężczyzna; może i poruszony strachem, zlękniony widokiem czegoś, czego nigdy nie powinien oglądać, lecz jednocześnie irytująco utrudniający podjęcie stosownych działań. Nim wiedźma zdążyłaby podejść bliżej, skierować na niego różdżkę, nieznajomy runął na ziemię, a wraz z nim blondwłosa młódka. I wszelki opór ustał. Czarodziej zamarł w bezruchu; zemdlał, czy może...?
– Wszystko w porządku? – zapytała, słowa te kierując nie tyle do mężczyzny, co przemienionej we wronę Cassandry, jej towarzyszki, Marii. Ocenę stanu dziecka, a także jego krnąbrnego rodzica, pozostawiała w rękach specjalistki. Wpierw jednak chciała usłyszeć, że Vablatsky nie ucierpiała w trakcie szarpaniny.
– Ten byt, czymkolwiek był, odszedł – dodała jeszcze, a przez jej pobladłe lico przemknął grymas niezadowolenia; choć wciąż wyczuwała nici potężnej, pulsującej mocą magii, cała sala musiała nią przesiąknąć, tak przytłaczająca obecność niewątpliwie zniknęła. Gdzież miała teraz podążyć? I co uczynić?
– Co się stało? – powtórzyła wypowiedziane chwilę temu pytanie, może nieco niecierpliwie, wszak chciała zrozumieć, poznać wszelkie szczegóły, choć najpewniej to nadal nie był czas na wyjaśnienia. Podejrzewała, iż w pierwszej kolejności uzdrowicielka skupi się na oględzinach pacjentów.
| Dziękuję Mistrzowi Gry!
If you rely only on your eyes,
your other senses weaken.
your other senses weaken.
Dostrzegłszy szamotaninę Marii i ojca dziewczynki, Cassandra świsnęła obok nich i odmieniła się w człowieka tuż nad ziemią, lekko opadając na nogi, obejrzawszy się przez ramię spostrzegła ich obu poległych, jeden na drugim, ale początkowo całą swoją uwagę poświęciła dziewczynce i temu, co usiłowało się z niej wydostać - i co ostatecznie się z niej wydostało. Czarny dym, mgła, opary, duch, zbłąkana mroczna dusza, czymkolwiek to było, opuściło jej ciało, opuściło też lecznicę z trzaskiem pękającej szyby. Przez chwilę jeszcze stała w bezruchu, spoglądając na mieniące się w dziennym świetle fragmenty popękanego szkła. Sally wiele przeszła tego dnia, żadna dziewczynka w jej wieku nie powinna paść ofiarą tak okrutnego spektaklu. Pobiegła do niej, nim upadła, chcąc zamortyzować upadek przynajmniej przytrzymując jej głowę. Od razu sprawdziła jej funkcje życiowe, badając puls, oddech i koloryt skóry.
- Żyje? - spytała Marii, chwilę po Heather, kierując słowa do bojowniczo wczepionej w niego Marii. Dzielnie się zachowała, kierowała nim tylko ojcowska miłość, ale nie były w stanie powstrzymać go inaczej. Gdyby dopadł do ducha, mogłoby się zdarzyć wszystko. Utrata nad nim kontroli przez Heather to jedno, możliwość zainfekowania kolejnego mieszkańca miasteczka to drugie - i jeszcze bardziej niebezpieczne. Kiwnęła głową Heath, jej samej nic nie dolegało - uderzenie mężczyzny jej nie sięgnęło. - Maria Multon, moja uczennica - przedstawiła młódkę. - Poprosiłam ją, żeby cię sprowadziła po tym, jak duch objawił nam się po raz pierwszy - zaczęła, gdy wiedźma spytała, co się wydarzyło. Westchnęła, próbując ułożyć ciąg ostatnich zdarzeń we własnej głowie. - Małą przyprowadził tu jej ojciec - Kiwnęła głową na mężczyznę. - Znalazł ją sparaliżowaną. Mówił, że od dłuższego czasu bawiła się ze zmyślonymi przyjaciółmi. - Uniosła spojrzenie na Heather, nie było to niczym niezwykłym u dziecka, ale u tego konkretnego mogło być pierwszym symptomem problemów. - Uciekła z domu, bo nie pozwolili jej iść do lasu. Ciągnęło ją nad jezioro, do wody. A potem.... - Obejrzała się przez ramię na mężczyznę. Działo się tu coś bardzo przerażającego. Od dnia, w którym zawisła nad nimi kometa, od tego dnia wszystko było już i będzie inne. - Potem sam zaczął zachowywać się, jakby ktoś go śledził. Sam zaczął rozmawiać z... nie wiem kim. Nawiedziła nas jedna z tych istot. Pomożecie zabrać mi to do Niedźwiedziej Jamy? - Kiwnęła brodą na magiczną klatkę z cieniem. Nie wiedziała jeszcze co ani jak zamierza zrobić, ale wierzyła, że pochwycenie jednej z tych istot mogło być dla nich krokiem milowym. - Za chwilę, najpierw rozbudzimy ojca. Ta mała nie wstanie tak szybko. Chwyć ją za nogi, Heath - poprosiła, chcąc z pomocą przyjaciółki przenieść ją na pryczę.
- Żyje? - spytała Marii, chwilę po Heather, kierując słowa do bojowniczo wczepionej w niego Marii. Dzielnie się zachowała, kierowała nim tylko ojcowska miłość, ale nie były w stanie powstrzymać go inaczej. Gdyby dopadł do ducha, mogłoby się zdarzyć wszystko. Utrata nad nim kontroli przez Heather to jedno, możliwość zainfekowania kolejnego mieszkańca miasteczka to drugie - i jeszcze bardziej niebezpieczne. Kiwnęła głową Heath, jej samej nic nie dolegało - uderzenie mężczyzny jej nie sięgnęło. - Maria Multon, moja uczennica - przedstawiła młódkę. - Poprosiłam ją, żeby cię sprowadziła po tym, jak duch objawił nam się po raz pierwszy - zaczęła, gdy wiedźma spytała, co się wydarzyło. Westchnęła, próbując ułożyć ciąg ostatnich zdarzeń we własnej głowie. - Małą przyprowadził tu jej ojciec - Kiwnęła głową na mężczyznę. - Znalazł ją sparaliżowaną. Mówił, że od dłuższego czasu bawiła się ze zmyślonymi przyjaciółmi. - Uniosła spojrzenie na Heather, nie było to niczym niezwykłym u dziecka, ale u tego konkretnego mogło być pierwszym symptomem problemów. - Uciekła z domu, bo nie pozwolili jej iść do lasu. Ciągnęło ją nad jezioro, do wody. A potem.... - Obejrzała się przez ramię na mężczyznę. Działo się tu coś bardzo przerażającego. Od dnia, w którym zawisła nad nimi kometa, od tego dnia wszystko było już i będzie inne. - Potem sam zaczął zachowywać się, jakby ktoś go śledził. Sam zaczął rozmawiać z... nie wiem kim. Nawiedziła nas jedna z tych istot. Pomożecie zabrać mi to do Niedźwiedziej Jamy? - Kiwnęła brodą na magiczną klatkę z cieniem. Nie wiedziała jeszcze co ani jak zamierza zrobić, ale wierzyła, że pochwycenie jednej z tych istot mogło być dla nich krokiem milowym. - Za chwilę, najpierw rozbudzimy ojca. Ta mała nie wstanie tak szybko. Chwyć ją za nogi, Heath - poprosiła, chcąc z pomocą przyjaciółki przenieść ją na pryczę.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Ojciec Sally był silnym przeciwnikiem — nic dziwnego, skoro był dorosłym, silnym mężczyzną. Wydawało jej się, że widziała strach, który odbijał się w jego oczach; ten sam przecież odbijał się w jej własnych, szarozielonych i drżących. Różnica między nimi była przecież minimalna, bo oboje działali z obowiązku. Ten kondensował się w mięśniach, które wreszcie zmusiły ją do wyskoku, doprowadziły do zderzenia wraz z wszystkimi jego konsekwencjami.
Chciała go obezwładnić, oczywiście, ale nie myślała, że cała ta machinacja zakończy się właśnie w taki sposób. Nie zdołała zareagować, przedramię uderzyło o posadzkę, rękę przeszył ból.
— Ała! — wrzasnęła, staczając się z mężczyzny na podłogę. Zaciśnięte w reakcji na ból oczy nie otworzyły się, nawet gdy przycisnęła dłoń do bolącego miejsca w odruchu, który miał złagodzić cierpienie. Przez moment wszystkie wydarzenia zdawały się dziać gdzieś poza jej świadomością, może za jakąś barierą, której nie potrafiła nazwać ani dojrzeć. Dopiero po kilkunastu sekundach spędzonych na plecach, na twardej posadzce oraz próbach unormowania oddechu była w stanie otworzyć oczy. Następnie uklęknąć na ziemi, a później, bardziej pchana pytaniami pań Moribund i Vablatsky, sięgnąć dłonią do szyi mężczyzny, aby dwa palce ułożyć na jego tętnicy szyjnej. Wyczuła puls, to pierwszy dobry znak. Jednakże dla pewności, nim wygłosiła na głos swoją opinię, przytknęła jeszcze policzek i ucho do ust i nosa mężczyzny. Kilka powiewów powietrza związane z oddechem upewniły ją, że ojciec Sally żył i oddychał. A to było najważniejsze.
— Żyje i oddycha — odpowiedziała prędko, podnosząc wzrok przede wszystkim na Cassandrę. Spojrzała na Heather, trochę wystraszona wszystkim, co miało miejsce, dopiero gdy pani Vablatsky ją przedstawiła. Skinęła spirytystce głową, lecz nie poświęciła jej dużo czasu. Musiała zająć się ojcem Sally, nie zasługiwał na to, aby leżał tu na ziemi.
Ukucnęła zatem przed ojcem dziewczynki, łapiąc go mocno pod oba ramiona. Całą siłą, którą zgromadziła w swoim ciele, szarpnęła w górę. Musiała go podnieść, choć kosztowało ją to sporo wysiłku. Do najbliższego wolnego łóżka nie było daleko; najpierw ułożyła na nim tors mężczyzny oraz głowę (pod którą uczynnie podłożyła poduszkę), zaraz potem układając na łóżku także jego nogi.
Gdy tylko i ta machinacja zakończyła się sukcesem, zmęczona Maria usiadła tuż przy pryczy mężczyzny, tym razem układając palce nie tylko na jego szyi, ale także na nadgarstku. Przez pół minuty odliczała w myślach wszystkie wyczute impulsy.
— Osiemdziesiąt uderzeń — oznajmiła, spoglądając wreszcie na Cassandrę. Nie była pewna, czy to dobry znak, ale przynajmniej do tego czasu nauczyła się sprawdzania pulsu. Pomoc pani Vablatsky była cennym doświadczeniem, chciała jej się przydać tak, jak tylko mogła.
— Pomogę — nie było przecież takiej rzeczy, której odmówiłaby czarownicy, którą tak szanowała. Która była jej wzorem do naśladowania, kobietą, którą chciała się stać w przyszłości. — Mogę jakoś pomóc Sally? Albo jej tacie...? — spytała wreszcie; nie chciała przecież być bezużyteczna, czuła się odpowiedzialna przynajmniej za stan, w którym znajdował się ojciec dziewczynki.
Chciała go obezwładnić, oczywiście, ale nie myślała, że cała ta machinacja zakończy się właśnie w taki sposób. Nie zdołała zareagować, przedramię uderzyło o posadzkę, rękę przeszył ból.
— Ała! — wrzasnęła, staczając się z mężczyzny na podłogę. Zaciśnięte w reakcji na ból oczy nie otworzyły się, nawet gdy przycisnęła dłoń do bolącego miejsca w odruchu, który miał złagodzić cierpienie. Przez moment wszystkie wydarzenia zdawały się dziać gdzieś poza jej świadomością, może za jakąś barierą, której nie potrafiła nazwać ani dojrzeć. Dopiero po kilkunastu sekundach spędzonych na plecach, na twardej posadzce oraz próbach unormowania oddechu była w stanie otworzyć oczy. Następnie uklęknąć na ziemi, a później, bardziej pchana pytaniami pań Moribund i Vablatsky, sięgnąć dłonią do szyi mężczyzny, aby dwa palce ułożyć na jego tętnicy szyjnej. Wyczuła puls, to pierwszy dobry znak. Jednakże dla pewności, nim wygłosiła na głos swoją opinię, przytknęła jeszcze policzek i ucho do ust i nosa mężczyzny. Kilka powiewów powietrza związane z oddechem upewniły ją, że ojciec Sally żył i oddychał. A to było najważniejsze.
— Żyje i oddycha — odpowiedziała prędko, podnosząc wzrok przede wszystkim na Cassandrę. Spojrzała na Heather, trochę wystraszona wszystkim, co miało miejsce, dopiero gdy pani Vablatsky ją przedstawiła. Skinęła spirytystce głową, lecz nie poświęciła jej dużo czasu. Musiała zająć się ojcem Sally, nie zasługiwał na to, aby leżał tu na ziemi.
Ukucnęła zatem przed ojcem dziewczynki, łapiąc go mocno pod oba ramiona. Całą siłą, którą zgromadziła w swoim ciele, szarpnęła w górę. Musiała go podnieść, choć kosztowało ją to sporo wysiłku. Do najbliższego wolnego łóżka nie było daleko; najpierw ułożyła na nim tors mężczyzny oraz głowę (pod którą uczynnie podłożyła poduszkę), zaraz potem układając na łóżku także jego nogi.
Gdy tylko i ta machinacja zakończyła się sukcesem, zmęczona Maria usiadła tuż przy pryczy mężczyzny, tym razem układając palce nie tylko na jego szyi, ale także na nadgarstku. Przez pół minuty odliczała w myślach wszystkie wyczute impulsy.
— Osiemdziesiąt uderzeń — oznajmiła, spoglądając wreszcie na Cassandrę. Nie była pewna, czy to dobry znak, ale przynajmniej do tego czasu nauczyła się sprawdzania pulsu. Pomoc pani Vablatsky była cennym doświadczeniem, chciała jej się przydać tak, jak tylko mogła.
— Pomogę — nie było przecież takiej rzeczy, której odmówiłaby czarownicy, którą tak szanowała. Która była jej wzorem do naśladowania, kobietą, którą chciała się stać w przyszłości. — Mogę jakoś pomóc Sally? Albo jej tacie...? — spytała wreszcie; nie chciała przecież być bezużyteczna, czuła się odpowiedzialna przynajmniej za stan, w którym znajdował się ojciec dziewczynki.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Gdy tylko wiedźma dosłyszała nazwisko przedstawianej uczennicy, Multon, przelotnie zahaczyła o młódkę wzrokiem; już prawie zapomniała o podejrzeniach, które zakiełkowały w piersi na widok podpisu Marii. Pokrewieństwo z Elvirą stawiało ją w nie najlepszym świetle, nakazywało traktować z chłodną ostrożnością. I o ile zaskoczona nagłym, wzywającym do Warwick listem nie od razu połączyła ze sobą fakty, tak teraz pamiętała już, że przecież usłyszała o pomocnicy na początku czerwca, jeszcze na Nokturnie. Jak wiele cech dzieliła ze swą zdziwaczałą krewniaczką? Oby jak najmniej.
Spirytystka prędko powróciła spojrzeniem ku twarzy Cassandry, by w ten sposób upewnić się, że przyjaciółka na pewno nie doznała żadnego uszczerbku na zdrowiu; że ani skłaniający się ku agresji ojciec Sally, ani też przybyły wraz z dziewczyną byt nie wyrządzili jej krzywdy.
– Cieszę się, że po mnie posłałaś – odparła przyjaciółce zmienionym głosem; miększym niż jeszcze chwilę temu, czulszym, wciąż jednak zabarwionym napięciem. Przez krótką chwilę analizowała znaczenie wypowiedzianych przez jasnowidzkę słów. – Cóż. Podejrzewam, że w tej sytuacji możemy bez choćby cienia wątpliwości stwierdzić, że nie byli to zmyśleni przyjaciele... – urwała, by westchnąć. Czy przypadek Sally był odosobniony? Nawet jeśli tak, to przegnany z lecznicy byt najpewniej szukał już nowej ofiary. Zaś gdyby takich zjaw istniało więcej, gdyby tajemniczy pan rozkazywał liczniejszemu gronu sług... – Wiemy może które to jezioro? Gdzieś w okolicy? Warto byłoby przekonać się, czy odnajdziemy tam ślady tej magii. – Charakterystycznej, przytłaczającej, potężnej. Związanej z nieproszonym gościem i jego władcą. – Czy poprowadzi nas ona dalej. – Myśl ta sprowadziła nań zarówno ekscytację, jak i niekłamany lęk przed odnalezieniem królestwa tego, którego uwolnił rozlewający się po niebie szkarłat. Czy Śmierciożercy potrafiliby go poskromić? Zniewolić, tak jak już niegdyś został zniewolony? – Oczywiście – odparła bez choćby cienia zawahania, gdy towarzyszka nawiązała do spoczywającej kilka kroków dalej kuli; wciąż kłębiła się w niej groźna ciemność. – Ten byt to wezwał? – upewniła się, nim posłusznie sięgnęła do nóg dziewczyny, by w ten sposób pomóc Cassandrze z przeniesieniem pacjentki na najbliższe łóżko.
Niecierpliwie wyczekiwała momentu, w którym będą już mogły ruszyć dalej, do Niedźwiedziej Jamy, a tam omówić tę sytuację – i jej potencjalne konsekwencje – w szczególe. Nie zamierzała jednak popędzać drogiej sercu wiedźmy; doskonale wiedziała, że w pierwszej kolejności musiała zamierzać zająć się zemdlonym mężczyznom, a także porzuconą przez ducha Sally.
Spirytystka prędko powróciła spojrzeniem ku twarzy Cassandry, by w ten sposób upewnić się, że przyjaciółka na pewno nie doznała żadnego uszczerbku na zdrowiu; że ani skłaniający się ku agresji ojciec Sally, ani też przybyły wraz z dziewczyną byt nie wyrządzili jej krzywdy.
– Cieszę się, że po mnie posłałaś – odparła przyjaciółce zmienionym głosem; miększym niż jeszcze chwilę temu, czulszym, wciąż jednak zabarwionym napięciem. Przez krótką chwilę analizowała znaczenie wypowiedzianych przez jasnowidzkę słów. – Cóż. Podejrzewam, że w tej sytuacji możemy bez choćby cienia wątpliwości stwierdzić, że nie byli to zmyśleni przyjaciele... – urwała, by westchnąć. Czy przypadek Sally był odosobniony? Nawet jeśli tak, to przegnany z lecznicy byt najpewniej szukał już nowej ofiary. Zaś gdyby takich zjaw istniało więcej, gdyby tajemniczy pan rozkazywał liczniejszemu gronu sług... – Wiemy może które to jezioro? Gdzieś w okolicy? Warto byłoby przekonać się, czy odnajdziemy tam ślady tej magii. – Charakterystycznej, przytłaczającej, potężnej. Związanej z nieproszonym gościem i jego władcą. – Czy poprowadzi nas ona dalej. – Myśl ta sprowadziła nań zarówno ekscytację, jak i niekłamany lęk przed odnalezieniem królestwa tego, którego uwolnił rozlewający się po niebie szkarłat. Czy Śmierciożercy potrafiliby go poskromić? Zniewolić, tak jak już niegdyś został zniewolony? – Oczywiście – odparła bez choćby cienia zawahania, gdy towarzyszka nawiązała do spoczywającej kilka kroków dalej kuli; wciąż kłębiła się w niej groźna ciemność. – Ten byt to wezwał? – upewniła się, nim posłusznie sięgnęła do nóg dziewczyny, by w ten sposób pomóc Cassandrze z przeniesieniem pacjentki na najbliższe łóżko.
Niecierpliwie wyczekiwała momentu, w którym będą już mogły ruszyć dalej, do Niedźwiedziej Jamy, a tam omówić tę sytuację – i jej potencjalne konsekwencje – w szczególe. Nie zamierzała jednak popędzać drogiej sercu wiedźmy; doskonale wiedziała, że w pierwszej kolejności musiała zamierzać zająć się zemdlonym mężczyznom, a także porzuconą przez ducha Sally.
If you rely only on your eyes,
your other senses weaken.
your other senses weaken.
Mężczyzna żył i oddychał, skinęła głową Marii, nic mu nie będzie, uderzenie w głowę mogło pozbawić go przytomności, ale jeśli to nie potrwa długo, nie miały się czym martwić. Przebada go za jakiś czas, kiedy się zbudzi i otrzeźwieje. W milczeniu przyglądała się, jak dziewczyna wciąga mężczyznę na łóżko, nie był postawny, ale i tak wymagało to od niej nieco wysiłku. Kiwnęła głową, słysząc informacje o pulsie, przekierowując uwagę na przyjaciółkę.
- Cieszę się, że dotarłaś tak szybko - westchnęła w odpowiedzi na słowa Heather, nie wątpiła, że przyjaciółka pośpieszy jej z pomocą, ale jednocześnie zdawała sobie sprawę z tego, jak źle mogłoby być, gdyby cokolwiek zatrzymało ją w drodze. Próba porozumienia się z duchem była konieczna, ważna, nawet jeśli słowa, które między nimi padły, jeszcze nic jej nie mówiły. Pokiwała głową, nie, dziewczynka nie miała zmyślonych przyjaciół, lecz żywe pozostawało pytanie: kim ci przyjaciele właściwie byli? - W okolicy jest tylko jedno takie miejsce, dziewczynka nie mogła odejść sama daleko. Przejdźmy się tam... kiedy z tym wszystkim skończymy - zgodziła się z nią, nie wszystko na raz, musiały jeszcze doprowadzić do porządku tę dwójkę... i zająć się pojmanym stworem. Czym on był? Nie potrafiła odpowiedzieć. - Nie jestem nawet pewna, czy to był byt, czy ja sama, ale z całą pewnością jedno z drugim jest powiązane. Nie dowiemy się jak, póki nie poznamy natury tego zjawiska - odparła, podchodząc bliżej stworzenia, by przyjrzeć się temu, co wciąż pozostawało pojmane jej zaklęciem. Uniosła dłoń, ale nie dotknęła nią kruchych ścianek więzienia, kątem oka zerkając na Marię.
- Przypilnujesz go, aż się obudzi. Podasz mu wodę, jak to zrobi - postanowiła, odnosząc się do jej wcześniejszego pytania. - Jeśli będzie czuł się źle, dopilnujesz, żeby leżał i się nie ruszał. Upewnij się, że nie ma nudności, nie kręci mu się w głowie, nie boli go głowa. To podstawowe objawy wstrząśnienia mózgu, jeśli ich nie będzie miał, może iść do domu. Pewnie będzie chciał zostać z córką... będziesz mu musiała przetłumaczyć, że najlepiej dla niej będzie ozdrowieć tutaj. Nie pozwolisz mu jej zabrać. Niezależnie od wszystkiego. - Dziewczynka miała potencjał. Choć Heather przegnała z niej ducha, mała go miała, nosiła, znała. Mogła się jeszcze przydać. - Dziewczynka będzie spała dłużej - przemknęła wzrokiem po Heather, egzorcyzmy wyciągnęły z niej dużo sił. - Chodźmy, Heath - ponagliła, pewniejszym chwytem unosząc różdżkę. - Przetransportujemy to do mojego domu i zaraz tu wrócimy, Mario. Zostawiam ich pod twoją opieką - zaznaczyła, chcąc podkreślić wagę odpowiedzialności za to zadanie. Ostatnim spojrzeniem porozumiała się z Heather - tuż przed tym, jak się rozeszły.
/zt x3
- Cieszę się, że dotarłaś tak szybko - westchnęła w odpowiedzi na słowa Heather, nie wątpiła, że przyjaciółka pośpieszy jej z pomocą, ale jednocześnie zdawała sobie sprawę z tego, jak źle mogłoby być, gdyby cokolwiek zatrzymało ją w drodze. Próba porozumienia się z duchem była konieczna, ważna, nawet jeśli słowa, które między nimi padły, jeszcze nic jej nie mówiły. Pokiwała głową, nie, dziewczynka nie miała zmyślonych przyjaciół, lecz żywe pozostawało pytanie: kim ci przyjaciele właściwie byli? - W okolicy jest tylko jedno takie miejsce, dziewczynka nie mogła odejść sama daleko. Przejdźmy się tam... kiedy z tym wszystkim skończymy - zgodziła się z nią, nie wszystko na raz, musiały jeszcze doprowadzić do porządku tę dwójkę... i zająć się pojmanym stworem. Czym on był? Nie potrafiła odpowiedzieć. - Nie jestem nawet pewna, czy to był byt, czy ja sama, ale z całą pewnością jedno z drugim jest powiązane. Nie dowiemy się jak, póki nie poznamy natury tego zjawiska - odparła, podchodząc bliżej stworzenia, by przyjrzeć się temu, co wciąż pozostawało pojmane jej zaklęciem. Uniosła dłoń, ale nie dotknęła nią kruchych ścianek więzienia, kątem oka zerkając na Marię.
- Przypilnujesz go, aż się obudzi. Podasz mu wodę, jak to zrobi - postanowiła, odnosząc się do jej wcześniejszego pytania. - Jeśli będzie czuł się źle, dopilnujesz, żeby leżał i się nie ruszał. Upewnij się, że nie ma nudności, nie kręci mu się w głowie, nie boli go głowa. To podstawowe objawy wstrząśnienia mózgu, jeśli ich nie będzie miał, może iść do domu. Pewnie będzie chciał zostać z córką... będziesz mu musiała przetłumaczyć, że najlepiej dla niej będzie ozdrowieć tutaj. Nie pozwolisz mu jej zabrać. Niezależnie od wszystkiego. - Dziewczynka miała potencjał. Choć Heather przegnała z niej ducha, mała go miała, nosiła, znała. Mogła się jeszcze przydać. - Dziewczynka będzie spała dłużej - przemknęła wzrokiem po Heather, egzorcyzmy wyciągnęły z niej dużo sił. - Chodźmy, Heath - ponagliła, pewniejszym chwytem unosząc różdżkę. - Przetransportujemy to do mojego domu i zaraz tu wrócimy, Mario. Zostawiam ich pod twoją opieką - zaznaczyła, chcąc podkreślić wagę odpowiedzialności za to zadanie. Ostatnim spojrzeniem porozumiała się z Heather - tuż przed tym, jak się rozeszły.
/zt x3
bo ty jesteś
prządką
prządką
15/16 X 1958
Na całe szczęście, gdy Leonora dotarła do niej po raz pierwszy, nie zdążyła się jeszcze położyć. List napisany ręką Jima był krótki, nie zawierał w sobie wiele treści, ale też nie musiał. Wystarczyło tylko, że potrzebował pomocy, musiała mu jej udzielić, nieważne jak trudne to będzie. Nagłość listu powodowała, że do głowy przychodziły najgorsze myśli, to, że Jima nie było w Dolinie, paradoksalnie uspokajało, musiało to znaczyć, że z Eve, Djilią i Aishą nic się nie stało, że jakimkolwiek problemem mieli się zająć, dotyczył on tylko Jima. Albo Jima i Marcela, w końcu byli przyjaciółmi, często byli razem. Próbowała zagłuszyć myśli, gdy ubierała się do wyjścia, jeszcze raz zakładając białą koszulę, na której nosiła opaskę koloru morskiego z kością skrzyżowaną z różdżką, symbol Szpitala Asfodela, ale i świętego Munga. W pośpiechu wciskała ją w długą spódnicę, w zębach trzymając jeszcze białą chustkę, którą musiała jeszcze zawiązać na głowie, a która była chyba jej ulubioną częścią roboczego ubrania. Cicho otworzyła okno, nie chciała obudzić domowników zbieganiem po schodach, ale nie miała wiele czasu. Siedząc na parapecie, przywołała swoją miotłę, na którą wsiadła, opierając się jedną nogą o gzyms. Planowała wrócić w ten sam sposób, najlepiej przed świtem, choć nie była pewna, czy wystarczy jej czasu. Nie myślała jeszcze, jak się wytłumaczy z tego wymsknięcia, póki tkwiła w niewiedzy co do problemu lub problemów Jima, nie myślała o niczym innym, jak dotarcie do szpitala. Jedna z uzdrowicielek powinna być na miejscu, może ich nie zauważy, gdy będzie zajmować się potrzebującymi pacjentami. Zresztą, Maria gotowa była ponieść wszystkie konsekwencje, oby tylko Jim otrzymał potrzebną pomoc.
Nocny, październikowy wiatr ciął po twarzy, gdy z pełną prędkością przecinała powietrze, nisko pochylona na miotle, biała plama na tle czarnego nieba. Leciała relatywnie wysoko, nie chcąc wpaść w oko patrolom, które mogły i miały patrolować ulice miasta. Zaciskała mocno palce na drążku miotły, podobnie jak kolana pod i kostki nad nim, ale nawet świst wiatru nie mógł wyciszyć uderzeń jej serca i pulsowania krwi w uszach oraz skroniach. Musiała znaleźć się na miejscu najszybciej, jak tylko mogła, miała nadzieję, że Jim nie będzie musiał na nią czekać, że dotrze bezpiecznie, bez zatrzymania.
Obniżyła lot dopiero gdy budynek szpitala znalazł się w zasięgu jej wzroku. Dalej jednak trzymała się linii dachów, od strony podwórka, gdzie trudniej było o dostrzeżenie, bo i mniejsze były szanse, że ktokolwiek o tej porze będzie patrzył w tę konkretną stronę. Opadła na ziemię przy jednej ze ścian budynku szpitala, oparła się o nią plecami, przyciskając trzonek miotły do swej klatki piersiowej. Zamknęła na moment oczy, próbując unormować oddech, ale i nasłuchiwać, czy ktoś nie nadchodzi. W końcu ze wszystkich rzeczy na świecie najlepiej potrafiła nie rzucać się w oczy i słuchać, czyż nie?
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
O ile łatwo było zdobyć świstek pergaminu, śmieci walały się w wielu miejscach w kraju, tak wyzwaniem było zdobycie atramentu i pióra, którym mógłby napisać choć kilka słów. Z pomocą przyszła Leonora, która znalazła go jeszcze nim wyruszył z Doliny właściwie. Do Steffena zajeść nie zamierzał, nie chciał się tam nawet pojawiać, ale wiedział, bezczelnie, że z czystej przyzwoitości nie odmówią pomocy Eve, Aishy i maleńkiemu dziecku. Jakby czytała mu w myślach, użyczyła mu jednego ze swoich piór, wyskubując je przycupnąwszy na ramieniu, wtedy też, nie atramentem, a substancją niewiadomego pochodzenia, nakreślił Marii kilka słów. Pisał krótko, nie mając szansy na napisanie jej wszystkiego, a potem siedząc na krawężniku czekał na odpowiedź. Koszulę i spodnie miał w zaschniętej już krwi, broda z niej była też i nos. Krew z niego lała się mocno, miał zatkane dziurki, ale prawdopodobnie nie był złamany, choć spuchł już dość mocno. Miał problem z żuchwą, a kolory wychodziły na jego twarzy jak tęcza po deszczu. Przetrącona sprawiała mu ból, od tego bólu pulsowała mu głowa, bolał go też kark, choć bardziej od bezwładności z jaką przyjął cios. Rano musiał zjawić się w pracy, postanowił. Czekało go mnóstwo pracy, wiele rzeczy do zrobienia, wiele do powiedzenia. Jeśli chciał się tam zjawić, musiało go przestać boleć, a to nie zapowiadało zbyt szybko.
Na zgarniętej skądś miotle słabej jakości, zniszczonej i mocno wyszczerbionej dotarł do Warwickshire. Bywał tu rzadko, głównie odwiedzając Freddiego — mniej więcej orientował się gdzie był zlokalizowany szpital właśnie dzięki przyjacielowi, dlatego się tam udał. Lot zniżył dopiero kiedy sądził, że znalazł się w okolicy. Godzina policyjna wiele utrudniała, szczególnie w dużych miastach, więc wylądował pod jednym z budynków i oparł się o ścianę, by odpocząć. Gdyby go złapali — szpital. Powiedziałby, że potrzebuje pilnej pomocy, grając bardziej niż wyrażając swój stan. Bywało czasem gorzej, ale czuł, że nie przejdzie samo. Ruszył w końcu wzdłuż budynków, starając się unikać padających świateł. Nie był tak czujny jak zwykle, dopadało go zdezelowanie. Podczas tego lotu dużo myślał o słowach przekazanych przez Weasleya. Przeszedł na drugą stronę ulicy, oglądając się za siebie, kroki miał ciężkie, był potwornie zmęczony, ale kiedy dopadł drzwi westchnął. Powinien wejść, zapukać? Co zastanie w środku? Oparł się czołem o drzwi i zapukał. Jeśli nikt nie odpowie, naciśnie klamkę.
Na zgarniętej skądś miotle słabej jakości, zniszczonej i mocno wyszczerbionej dotarł do Warwickshire. Bywał tu rzadko, głównie odwiedzając Freddiego — mniej więcej orientował się gdzie był zlokalizowany szpital właśnie dzięki przyjacielowi, dlatego się tam udał. Lot zniżył dopiero kiedy sądził, że znalazł się w okolicy. Godzina policyjna wiele utrudniała, szczególnie w dużych miastach, więc wylądował pod jednym z budynków i oparł się o ścianę, by odpocząć. Gdyby go złapali — szpital. Powiedziałby, że potrzebuje pilnej pomocy, grając bardziej niż wyrażając swój stan. Bywało czasem gorzej, ale czuł, że nie przejdzie samo. Ruszył w końcu wzdłuż budynków, starając się unikać padających świateł. Nie był tak czujny jak zwykle, dopadało go zdezelowanie. Podczas tego lotu dużo myślał o słowach przekazanych przez Weasleya. Przeszedł na drugą stronę ulicy, oglądając się za siebie, kroki miał ciężkie, był potwornie zmęczony, ale kiedy dopadł drzwi westchnął. Powinien wejść, zapukać? Co zastanie w środku? Oparł się czołem o drzwi i zapukał. Jeśli nikt nie odpowie, naciśnie klamkę.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Udało jej się unormować oddech, przynajmniej na tyle, aby móc usłyszeć, że ktoś podchodzi w pobliże szpitala. Sama, na palcach, przesunęła się w bok, plecami przy ścianie, wreszcie wyglądając zza winkla. Oto i on, ten, na którego czekała. Te ciemnobrązowe loki poznałaby wszędzie i wielokrotnie widziała je już w ciemnościach. Opierał się czołem o drzwi, nie wyglądał, aby miał jeszcze wiele siły, ale jego twarz — a przez to również cały obraz tragedii — kryła się w cieniu, nie pozwalając Marii ocenić, z czym miała do czynienia. Nie zdążyła go nawet powstrzymać przed pukaniem, gdy wyszła mu naprzeciw, choć drzwi pozostawały zamknięte.
— Jimmy, to ja, Marysia — szepnęła, w kilka susów znajdując się tuż przy jego boku. — Dotarłeś, dobrze... — dodała po chwili, ostrożnie układając ręce na jego ramionach, delikatnie próbując go wyprostować. Dopiero wtedy go ujrzała, chociaż nawet nie przypominał siebie, gdyby nie poznała koszuli, którą mu podarowała w podzięce za uratowanie życia, pewnie nie poznałaby i jego. Bladość natychmiast wystąpiła na jej twarz, lecz z trudem powstrzymała się przed zaskoczonym westchnieniem. Było też jasne, z czym potrzebował pomocy, nie musiał nic mówić. — Porozmawiamy po wszystkim, teraz tylko daj znać, czy z dziewczynami wszystko w porządku? — nie do końca była pewna, czy powinien mówić w swoim stanie. Wydawało się, że stał na nogach całkiem sprawnie, dałby radę samemu dotrzeć do łóżka, będzie iść tylko obok, aby w razie potrzeby zareagować. — Wchodzimy — oznajmiła, naciskając na klamkę. Nie anonsowała swojego przyjścia, nie chcąc budzić przebywających w środku, pewnie pogrążonych we śnie pacjentów. Dlatego też nie zabrała Jima na jedno z wolnych łóżek, optując za gabinetem, w którym przeprowadzane były mniejsze zabiegi. Otworzyła drzwi kluczem, który miała przy sobie, a gdy Jim wszedł do środka, zamknęła za nim drzwi. Szybkim ruchem różdżki zapaliła kilka świec — aby zorientować się w sytuacji musiała widzieć więcej i dokładniej.
Od razu pożałowała tej decyzji, choć ze wszystkich sił starała się utrzymać jak najbardziej neutralny wyraz twarzy. Już na pierwszy rzut oka było widać, że czeka ją sporo pracy, a jego cierpliwości. Niedoświadczona jeszcze w pierwszych próbach pomocy pacjentom, teraz poczuła się jeszcze mniej pewna siebie, ale Jim nie mógł tego dostrzec. Nie mogła mu na to pozwolić.
— Czy poza twarzą jest jeszcze coś, co boli? — spytała, chcąc najpierw ocenić, który problem doskwierał mu w tej chwili najmocniej, aby to nim zająć się w pierwszej kolejności. — Pokaż mi — dodała, mając w głowie własne przekonanie o tym, że jeżeli to możliwe, nie powinien próbować mówić. — Ja będę musiała na sekundę wyjść, powiedzieć mojej mentorce, że jestem. Nie na wszystko będę mogła pomóc, ale ona już tak. A teraz usiądź. Jak będzie niedobrze, to się połóż, ale koniecznie na boku — wskazała dłonią na kozetkę. W czasie, gdy Jim — idealnie — na niej zasiadał (lub Maria sądziła, że to robił), sama obwiązała sobie na twarzy białą, bawełnianą chustę—maskę, którą zawsze nosiła, na wzór pani Cassandry, gdy zajmowała się pacjentami.
— Jimmy, to ja, Marysia — szepnęła, w kilka susów znajdując się tuż przy jego boku. — Dotarłeś, dobrze... — dodała po chwili, ostrożnie układając ręce na jego ramionach, delikatnie próbując go wyprostować. Dopiero wtedy go ujrzała, chociaż nawet nie przypominał siebie, gdyby nie poznała koszuli, którą mu podarowała w podzięce za uratowanie życia, pewnie nie poznałaby i jego. Bladość natychmiast wystąpiła na jej twarz, lecz z trudem powstrzymała się przed zaskoczonym westchnieniem. Było też jasne, z czym potrzebował pomocy, nie musiał nic mówić. — Porozmawiamy po wszystkim, teraz tylko daj znać, czy z dziewczynami wszystko w porządku? — nie do końca była pewna, czy powinien mówić w swoim stanie. Wydawało się, że stał na nogach całkiem sprawnie, dałby radę samemu dotrzeć do łóżka, będzie iść tylko obok, aby w razie potrzeby zareagować. — Wchodzimy — oznajmiła, naciskając na klamkę. Nie anonsowała swojego przyjścia, nie chcąc budzić przebywających w środku, pewnie pogrążonych we śnie pacjentów. Dlatego też nie zabrała Jima na jedno z wolnych łóżek, optując za gabinetem, w którym przeprowadzane były mniejsze zabiegi. Otworzyła drzwi kluczem, który miała przy sobie, a gdy Jim wszedł do środka, zamknęła za nim drzwi. Szybkim ruchem różdżki zapaliła kilka świec — aby zorientować się w sytuacji musiała widzieć więcej i dokładniej.
Od razu pożałowała tej decyzji, choć ze wszystkich sił starała się utrzymać jak najbardziej neutralny wyraz twarzy. Już na pierwszy rzut oka było widać, że czeka ją sporo pracy, a jego cierpliwości. Niedoświadczona jeszcze w pierwszych próbach pomocy pacjentom, teraz poczuła się jeszcze mniej pewna siebie, ale Jim nie mógł tego dostrzec. Nie mogła mu na to pozwolić.
— Czy poza twarzą jest jeszcze coś, co boli? — spytała, chcąc najpierw ocenić, który problem doskwierał mu w tej chwili najmocniej, aby to nim zająć się w pierwszej kolejności. — Pokaż mi — dodała, mając w głowie własne przekonanie o tym, że jeżeli to możliwe, nie powinien próbować mówić. — Ja będę musiała na sekundę wyjść, powiedzieć mojej mentorce, że jestem. Nie na wszystko będę mogła pomóc, ale ona już tak. A teraz usiądź. Jak będzie niedobrze, to się połóż, ale koniecznie na boku — wskazała dłonią na kozetkę. W czasie, gdy Jim — idealnie — na niej zasiadał (lub Maria sądziła, że to robił), sama obwiązała sobie na twarzy białą, bawełnianą chustę—maskę, którą zawsze nosiła, na wzór pani Cassandry, gdy zajmowała się pacjentami.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Znalazła się przy nim, ale ze strony, której się nie spodziewał. Przy jego boku — a czy nie powinna być w środku? Mówiła o szpitalu, myślał, że tu będzie, ściągnął ją tu celowo? Wyrwał z domu, z łóżka? Myśli przetoczyły się przez niego nagle, taranując dotychczasowe założenia. Nie był tak potrzebujący, by ją wezwać, narażając jej życie na niebezpieczeństwo w środku nocy. Poczuł się okropnie, wyrzuty sumienia zalały go od środka paraliżującym wstydem. Prócz niej była jeszcze tylko jedna osoba, która mogłaby temu zaradzić, ale podróż do niej byłaby zbyt długa; czy to był błąd? Chciał ją przeprosić ją za zamieszanie, za nagły list na świstku pergaminu, ale gardło zakleiła kluska.
— Nic im nie jest. Są bezpieczne — odpowiedział, kiedy ich spojrzenia się spotkały; miał taką nadzieję; miał nadzieję, że Steffen nie okaże się na tyle podły, by je wyrzucić. Czy w ogóle je przyjął, przeszło mu przez myśl, przecież nie widział, nie widział otwieranych drzwi, uciekł stamtąd wściekły i dopiero teraz zaczął rozważać, czy aby na pewno mógł liczyć na resztki jego rozsądku i dobroci. A co jeśli to on zdradził? Co jeśli to on wezwał aurorów, by ich wyrzucili? Słowa, które usłyszał wtedy, gdy widzieli się po raz ostatni, dzisiejsza obecność zwolenników Zakonu; czy to Steffen mógł to wszystko zainicjować? Wstrzymał oddech na chwilę, idąc korytarzem przed siebie. Czy mógł to zrobić? Ta niepewność nie dawała mu spokoju. Stanął po środku pomieszczenia i chwilę pogrążony we własnych głębokich obawach nie reagował na jej szeleszczącą obecność. Ale o coś pytała. Spojrzał na nią, jakby szukając na jej twarzy odpowiedzi — czy mógł popełnić błąd, zostawiajac je tam?
— Słucham? Ehm, nie... Głowa chyba tylko. — To nie było jego pierwsze pobicie, ale przecież w takiej chwili zawsze bolało tak samo. Dostał po gębie, dostał za to, że nie słuchał ostrzeżeń i próśb. Dostał od aurora tak jakby dostał od własnego ojca za niewyparzony język; strażnik w Tower nie miałby tyle samokontroli by na takich ciosach poprzestać.— Mario...— zaczął, nim wyszła, nim usiadł spróbował ją zatrzymać. — To nic takiego — powiedział z trudem; bo szczęka bolała go okrutnie, ale to tylko szczęka. — Nie umrę od tego — ale przecież nie wiedział na pewno. Nie chciał by fatygowała swoją mentorkę, nie chciał robić im problemu. To było tylko to, wokół luzie umierali każdego dnia, na pewno miała mnóstwo pracy. Czuł się jak dziecko z obdartym kolanem, pewnie nie potrzebował nawet opatrunku na nie. — Nie wiedziałem do kogo pójść. — Pomyślał, że nie może w tym stanie się pokazać jutro w pracy, ale może myślał jednak za wiele, ta fatyga była zbyteczna dla takiego niewielkiego problemu. — Przepraszam, nie chciałem cię kłopotać. — Patrzył jak wiąże sobie chustkę; nie przywykł do uzdrowicielskiej opieki, nigdy nie było go na to stać. Zwykle lizał rany sam, w co większych i trudniejszych kłopotach szczęśliwie udawało mu się trafić w ręce kobiet z sercem jak na dłoni. Dziś jednak Neali o pomoc nie mógł prosić, Vesna — Vesna przyrzekła, że zawsze pomoże, ale nie dotrze do niej przed świtem. Tylko Maria mogła rzucić na to okiem.
— Nic im nie jest. Są bezpieczne — odpowiedział, kiedy ich spojrzenia się spotkały; miał taką nadzieję; miał nadzieję, że Steffen nie okaże się na tyle podły, by je wyrzucić. Czy w ogóle je przyjął, przeszło mu przez myśl, przecież nie widział, nie widział otwieranych drzwi, uciekł stamtąd wściekły i dopiero teraz zaczął rozważać, czy aby na pewno mógł liczyć na resztki jego rozsądku i dobroci. A co jeśli to on zdradził? Co jeśli to on wezwał aurorów, by ich wyrzucili? Słowa, które usłyszał wtedy, gdy widzieli się po raz ostatni, dzisiejsza obecność zwolenników Zakonu; czy to Steffen mógł to wszystko zainicjować? Wstrzymał oddech na chwilę, idąc korytarzem przed siebie. Czy mógł to zrobić? Ta niepewność nie dawała mu spokoju. Stanął po środku pomieszczenia i chwilę pogrążony we własnych głębokich obawach nie reagował na jej szeleszczącą obecność. Ale o coś pytała. Spojrzał na nią, jakby szukając na jej twarzy odpowiedzi — czy mógł popełnić błąd, zostawiajac je tam?
— Słucham? Ehm, nie... Głowa chyba tylko. — To nie było jego pierwsze pobicie, ale przecież w takiej chwili zawsze bolało tak samo. Dostał po gębie, dostał za to, że nie słuchał ostrzeżeń i próśb. Dostał od aurora tak jakby dostał od własnego ojca za niewyparzony język; strażnik w Tower nie miałby tyle samokontroli by na takich ciosach poprzestać.— Mario...— zaczął, nim wyszła, nim usiadł spróbował ją zatrzymać. — To nic takiego — powiedział z trudem; bo szczęka bolała go okrutnie, ale to tylko szczęka. — Nie umrę od tego — ale przecież nie wiedział na pewno. Nie chciał by fatygowała swoją mentorkę, nie chciał robić im problemu. To było tylko to, wokół luzie umierali każdego dnia, na pewno miała mnóstwo pracy. Czuł się jak dziecko z obdartym kolanem, pewnie nie potrzebował nawet opatrunku na nie. — Nie wiedziałem do kogo pójść. — Pomyślał, że nie może w tym stanie się pokazać jutro w pracy, ale może myślał jednak za wiele, ta fatyga była zbyteczna dla takiego niewielkiego problemu. — Przepraszam, nie chciałem cię kłopotać. — Patrzył jak wiąże sobie chustkę; nie przywykł do uzdrowicielskiej opieki, nigdy nie było go na to stać. Zwykle lizał rany sam, w co większych i trudniejszych kłopotach szczęśliwie udawało mu się trafić w ręce kobiet z sercem jak na dłoni. Dziś jednak Neali o pomoc nie mógł prosić, Vesna — Vesna przyrzekła, że zawsze pomoże, ale nie dotrze do niej przed świtem. Tylko Maria mogła rzucić na to okiem.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Westchnienie ulgi wymsknęło się z jej ust, nim zdążyła je powstrzymać. Są bezpieczne, to bardzo dobrze, to wspaniale niemalże, bo oznaczało, że jakiekolwiek kłopoty odnalazły Jima — nie zdążyły one sięgnąć do tych, które obronić się nie mogły lub nie potrafiły. Wierzyła, że gdyby cokolwiek groziło jego rodzinie, James — jako jej głowa — zrobiłby wszystko, aby je obronić. Skoro szukał pomocy wyłącznie dla siebie, sama Maria uspokoiła się wyraźnie, mogąc skoncentrować myśli wyłącznie na jednym przypadku, bez potrzeby zamartwiania się o dziewczęta. James był zresztą wzorowym niemalże pacjentem, przyjmował jej małą krzątaninę z czymś, co Maria początkowo mylnie odczytała jako cierpliwość, później zmieniając zdanie na otępienie związane z bólem. Czasem... Czasem po prostu lepiej było nie myśleć. Zwłaszcza gdy raz jeden bolało wyłącznie ciało, a nie dusza.
— Słucham? — odpowiedziała mu tym samym, obracając się przez ramię, nim zdążyła ruszyć w kierunku drzwi. Nie mogła jednak skupić spojrzenia na jego oczach, w tym świetle niemalże czarnych, zamiast tego zsuwając wzrok na dół jego twarzy. Usta i szczękę, które poruszały się w sposób, jakiego nie pamiętała. Słuchała go, oczywiście, ale odpowiedź musiała odrobinę poczekać, bo obróciła się w mig na pięcie, znów skracając pomiędzy nimi dystans. Był opuchnięty, nie potrafiła dobrze dostrzec połączenia ruchomej kości szczęki z resztą czaszki, ale czuła, że powinna mu się przyjrzeć z większą uwagą. — Jimmy, mógłbyś pokazać mi, jak gryziesz? — pytanie, cokolwiek absurdalne, wydawało się paść z próżni i w ogóle nie odnosić się do tego, o czym wcześniej mówił chłopak, jednakże poważny ton i skupione spojrzenie dziewczęcia wskazywało, że mówiła zupełnie serio. Dopiero gdy usłyszała, że nie miał dokąd pójść, spojrzenie złagodniało znacząco, a dłoń sięgnęła do tej jego, zaciskając na niej lekko palce. — Cieszę się, że przyszedłeś z tym do mnie — zaczęła cicho i ciepło, gdyby nie stan, w jakim się znajdował i jej obawa, aby nie sprawić mu za dużo bólu, pewnie przytuliłaby go teraz mocno, jak najmocniej. Chciała, aby czuł się bezpieczny. Aby nie wstydził się prosić o pomoc, choć chłopcom przychodziło to bardzo trudno. — Jesteśmy przyjaciółmi, pamiętasz? — zapytała prawie wesoło, bo w połowie krótkiego zdania głos złamał się jej ze wzruszenia. — Dlatego mnie nie kłopoczesz. Poradzimy sobie, obiecuję — uniosła nawet mały paluszek w górę, na znak obietnicy, choć nie oczekiwała od niego, że powtórzy jej gest. Gdy skończyła wiązanie, ponownie chwyciła różdżkę z drewna migdałowca, przekrzywiając powoli głowę w bok. — Znieczulę cię na chwilę i zajmę się siniakami, dobrze? — choć brzmiało to jak pytanie i w normalnych okolicznościach pozostałoby nim, nie chciała za dużo myśleć przed rzucaniem zaklęcia. Dopiero się uczyła, nawet najprostsze zaklęcia zwykły płatać jej figle, ale im bardziej denerwowała się przed ich rzuceniem, tym gorsze były rezultaty. Wracała pamięcią do wszystkich razy, gdy zaklęcie to rzucane było w jej obecności, pamiętała przecież ruchy ręką i tonację inkantacji. W pełni skupienia poruszyła różdżką przy klatce piersiowej Jima, wypowiadając inkantację zaklęcia — Subsisto dolorem —czego efekt widoczny był natychmiast. Jasna mgiełka zaklęcia otuliła ciało Jima, następnie jakby wsiąkając w jego ciało, dokładnie tak, jak podobne zaklęcia robiły, gdy rzucały je doświadczone uzdrowicielki. Twarz Marii rozjaśniła się wraz z niewidocznym przez bawełnianą chustkę uśmiechem. Długa i żmudna nauka przynosiła wreszcie rezultaty. Po takim sukcesie prościej było o wiarę w sens nauki, w posiadane umiejętności. Dlatego też przesunęła różdżkę w górę, zatrzymując ją na jednym z krwiaków w okolicy nosa. Ten też nie wyglądał najlepiej, ale na niego — jak i na szczękę — musiał spojrzeć ktoś bardziej doświadczony. — Episkey — kolejne udane zaklęcie musiało przysporzyć Jimowi choć odrobinę ulgi, jednakże nie załatwiało nawet połowy problemów z nosem. — Episkey — kolejne zaklęcie objęło swoim działaniem krwiak po drugiej stronie twarzy chłopaka. Dopiero po tym wyprostowała się i wsunęła różdżkę do kieszeni swego uniformu. — Wrócę za sekundkę —powtórzyła swą zapowiedź, szybkim marszem kierując się do drzwi. Te zamknęła za sobą, dopiero po tym ruszając biegiem do gabinetu, w którym powinna znajdować się Cassandra. Zapukała w drzwi trzykrotnie, nim — w dalszym ciągu cicho, wszak było już późno — oznajmiła. — Pani Cassandro, to ja, Maria...
— Słucham? — odpowiedziała mu tym samym, obracając się przez ramię, nim zdążyła ruszyć w kierunku drzwi. Nie mogła jednak skupić spojrzenia na jego oczach, w tym świetle niemalże czarnych, zamiast tego zsuwając wzrok na dół jego twarzy. Usta i szczękę, które poruszały się w sposób, jakiego nie pamiętała. Słuchała go, oczywiście, ale odpowiedź musiała odrobinę poczekać, bo obróciła się w mig na pięcie, znów skracając pomiędzy nimi dystans. Był opuchnięty, nie potrafiła dobrze dostrzec połączenia ruchomej kości szczęki z resztą czaszki, ale czuła, że powinna mu się przyjrzeć z większą uwagą. — Jimmy, mógłbyś pokazać mi, jak gryziesz? — pytanie, cokolwiek absurdalne, wydawało się paść z próżni i w ogóle nie odnosić się do tego, o czym wcześniej mówił chłopak, jednakże poważny ton i skupione spojrzenie dziewczęcia wskazywało, że mówiła zupełnie serio. Dopiero gdy usłyszała, że nie miał dokąd pójść, spojrzenie złagodniało znacząco, a dłoń sięgnęła do tej jego, zaciskając na niej lekko palce. — Cieszę się, że przyszedłeś z tym do mnie — zaczęła cicho i ciepło, gdyby nie stan, w jakim się znajdował i jej obawa, aby nie sprawić mu za dużo bólu, pewnie przytuliłaby go teraz mocno, jak najmocniej. Chciała, aby czuł się bezpieczny. Aby nie wstydził się prosić o pomoc, choć chłopcom przychodziło to bardzo trudno. — Jesteśmy przyjaciółmi, pamiętasz? — zapytała prawie wesoło, bo w połowie krótkiego zdania głos złamał się jej ze wzruszenia. — Dlatego mnie nie kłopoczesz. Poradzimy sobie, obiecuję — uniosła nawet mały paluszek w górę, na znak obietnicy, choć nie oczekiwała od niego, że powtórzy jej gest. Gdy skończyła wiązanie, ponownie chwyciła różdżkę z drewna migdałowca, przekrzywiając powoli głowę w bok. — Znieczulę cię na chwilę i zajmę się siniakami, dobrze? — choć brzmiało to jak pytanie i w normalnych okolicznościach pozostałoby nim, nie chciała za dużo myśleć przed rzucaniem zaklęcia. Dopiero się uczyła, nawet najprostsze zaklęcia zwykły płatać jej figle, ale im bardziej denerwowała się przed ich rzuceniem, tym gorsze były rezultaty. Wracała pamięcią do wszystkich razy, gdy zaklęcie to rzucane było w jej obecności, pamiętała przecież ruchy ręką i tonację inkantacji. W pełni skupienia poruszyła różdżką przy klatce piersiowej Jima, wypowiadając inkantację zaklęcia — Subsisto dolorem —czego efekt widoczny był natychmiast. Jasna mgiełka zaklęcia otuliła ciało Jima, następnie jakby wsiąkając w jego ciało, dokładnie tak, jak podobne zaklęcia robiły, gdy rzucały je doświadczone uzdrowicielki. Twarz Marii rozjaśniła się wraz z niewidocznym przez bawełnianą chustkę uśmiechem. Długa i żmudna nauka przynosiła wreszcie rezultaty. Po takim sukcesie prościej było o wiarę w sens nauki, w posiadane umiejętności. Dlatego też przesunęła różdżkę w górę, zatrzymując ją na jednym z krwiaków w okolicy nosa. Ten też nie wyglądał najlepiej, ale na niego — jak i na szczękę — musiał spojrzeć ktoś bardziej doświadczony. — Episkey — kolejne udane zaklęcie musiało przysporzyć Jimowi choć odrobinę ulgi, jednakże nie załatwiało nawet połowy problemów z nosem. — Episkey — kolejne zaklęcie objęło swoim działaniem krwiak po drugiej stronie twarzy chłopaka. Dopiero po tym wyprostowała się i wsunęła różdżkę do kieszeni swego uniformu. — Wrócę za sekundkę —powtórzyła swą zapowiedź, szybkim marszem kierując się do drzwi. Te zamknęła za sobą, dopiero po tym ruszając biegiem do gabinetu, w którym powinna znajdować się Cassandra. Zapukała w drzwi trzykrotnie, nim — w dalszym ciągu cicho, wszak było już późno — oznajmiła. — Pani Cassandro, to ja, Maria...
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Zaczął się tłumaczyć, bo było mu wciąż głupio, a ona wydawała mu się taka zaradna, taka skoncentrowana. Może się wygłupił — co jeśli będzie naprawdę potrzebował pomocy, on albo Marcel, co jeśli wtedy naprawdę to będzie sprawa życia i śmierci? Pomyślał przez chwilę, że nierozsądnie korzystał z jej dobroci, a potem o tym, że jutro chciał poprosić o wynagrodzenie, będzie miał z czego zapłacić — jeśli mu wystarczy. Śledził jej ruchy spojrzeniem, próbując ściągnąć na siebie jej wzrok, a kiedy do niego podeszła, próbował dalej, ale mówiło mu się trudno, musiał wdychać ustami, nos miał spuchnięty i zawalony zaschnięta krwią.
— Co? — spytał głupio, słysząc jej prośbę. Popatrzył na nią bez zrozumienia, zanim w ogóle spróbował wyobrazić sobie o co jej chodziło. Musiał wyglądać głupio, myśląc tak na tym gorączkowo, a potem próbując spełnić jej polecenie bez zadawania kolejnych pytań; kiedy i ku jemu zaskoczeniu okazało się to nie do końca możliwe, zamknięcie zupełnie ust, złączenie zębów. Wcześniej nawet tego nie zauważył, oddychał ustami przez cały czas, usta miał spierzchnięte od wiatru i własnego oddechu. Wycofał się powoli i ostrożnie do miejsca, które wskazała mu chwilę wcześniej, a którego nie zajął wtedy, próbując się przed nią wytłumaczyć. Ostrożnie usiadł na wskazanej kostce i mimo zaufania jakim ją darzył, poczuł nagle nieprzyjemny dreszcz biegnący po plecach. Sama myśl, że miała tu sprowadzić uzdrowicielkę go sparaliżowała — bo co oznaczało, że ona sobie z tym nie poradzi; przecież nie umierał, nie było mu nic takiego, chyba? Serce podskoczyło mu do gardła, co niby miała z nim zrobić? — T-tak — wydukał; byli przyjaciółmi, a przynajmniej tak się na to mówiło; na tę znajomości, które obdarzało się większa sympatią i większym zaufaniem, ale jemu przyjaźnie z dziewczynami kompletnie nie wychodziły. Kiedy miało się do kogoś tak duże zaufanie, że gotowym się było oddać w czyjeś ramiona, czy to wciąż była po prostu przyjaźń, czy już kochanie? Lubił Marię i był jej wdzięczny za to, co robiła. Nie chciał tego tracić i nie chciał tego zmieniać. Była naprawdę sympatyczną dziewczyną. — To tylko siniaki — przypomniał jej, nic wielkiego, zejdą po kilku dniach same. Nie chciał by traciła na niego energię, na takie głupoty. I tak zerwał ją z domu i zmusił do poświęcenia mu mnóstwa czasu. Głupio mu się zrobiło, że zadbała nawet o takie drobnostki. Kiedy przyłożyła mu różdżkę do piersi, odetchnął głęboko, kiedy otoczyła go delikatna mgiełka poczuł ulgę. Olbrzymią, ogromną ulgę. Ból zniknął całkiem. Nie czuł już potem niczego, choć recytowała kolejne zaklęcia. Dopiero kiedy wyszła tak nagle, znów przejął go strach. — Ma...— chciał ją zatrzymać, ale było już za późno. Splótł ręce ze sobą i zaczął gnieść własne palce. Co ta uzdrowicielka miała mu jeszcze zrobić, chyba już Maria zrobiła wszystko?
— Co? — spytał głupio, słysząc jej prośbę. Popatrzył na nią bez zrozumienia, zanim w ogóle spróbował wyobrazić sobie o co jej chodziło. Musiał wyglądać głupio, myśląc tak na tym gorączkowo, a potem próbując spełnić jej polecenie bez zadawania kolejnych pytań; kiedy i ku jemu zaskoczeniu okazało się to nie do końca możliwe, zamknięcie zupełnie ust, złączenie zębów. Wcześniej nawet tego nie zauważył, oddychał ustami przez cały czas, usta miał spierzchnięte od wiatru i własnego oddechu. Wycofał się powoli i ostrożnie do miejsca, które wskazała mu chwilę wcześniej, a którego nie zajął wtedy, próbując się przed nią wytłumaczyć. Ostrożnie usiadł na wskazanej kostce i mimo zaufania jakim ją darzył, poczuł nagle nieprzyjemny dreszcz biegnący po plecach. Sama myśl, że miała tu sprowadzić uzdrowicielkę go sparaliżowała — bo co oznaczało, że ona sobie z tym nie poradzi; przecież nie umierał, nie było mu nic takiego, chyba? Serce podskoczyło mu do gardła, co niby miała z nim zrobić? — T-tak — wydukał; byli przyjaciółmi, a przynajmniej tak się na to mówiło; na tę znajomości, które obdarzało się większa sympatią i większym zaufaniem, ale jemu przyjaźnie z dziewczynami kompletnie nie wychodziły. Kiedy miało się do kogoś tak duże zaufanie, że gotowym się było oddać w czyjeś ramiona, czy to wciąż była po prostu przyjaźń, czy już kochanie? Lubił Marię i był jej wdzięczny za to, co robiła. Nie chciał tego tracić i nie chciał tego zmieniać. Była naprawdę sympatyczną dziewczyną. — To tylko siniaki — przypomniał jej, nic wielkiego, zejdą po kilku dniach same. Nie chciał by traciła na niego energię, na takie głupoty. I tak zerwał ją z domu i zmusił do poświęcenia mu mnóstwa czasu. Głupio mu się zrobiło, że zadbała nawet o takie drobnostki. Kiedy przyłożyła mu różdżkę do piersi, odetchnął głęboko, kiedy otoczyła go delikatna mgiełka poczuł ulgę. Olbrzymią, ogromną ulgę. Ból zniknął całkiem. Nie czuł już potem niczego, choć recytowała kolejne zaklęcia. Dopiero kiedy wyszła tak nagle, znów przejął go strach. — Ma...— chciał ją zatrzymać, ale było już za późno. Splótł ręce ze sobą i zaczął gnieść własne palce. Co ta uzdrowicielka miała mu jeszcze zrobić, chyba już Maria zrobiła wszystko?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie zwykła zostawać w lecznicy tak długo - już nie - ale tego dnia zatrzymały ją dawne receptury, które odnalazła pośród nieuprzątniętych szuflad. Jedna z nich wprowadzała istotne modyfikacje do wywaru ze sproszkowanego srebra i dyptamu, zaznaczając, że poprzez użycie srebra oczyszczonego dzień przed pełnią księżyca można było osiągnąć silniejszą esencję. Zamierzała wypróbować tę radę przy najbliższej okazji, lecz ten wieczór spędziła nad wykresami, usiłując zrozumieć skomplikowane diagramy tłumaczące ten proces. Nie spostrzegła nawet, ile upłynęło czasu - ogień świecy dogasał leniwie, gdy jej uwagę odciągnęły niepokojące jak na tę porę hałasy. Zwijając pergaminy z recepturą przymknęła oczy, wsłuchując się w głosy i ciche inkantacje. Nie odsunęła się od stołu, słysząc tupot stóp młodziutkiej kuzynki Elviry, unosząc ku niej spojrzenie dopiero, gdy - po jej zaproszeniu - otworzyła drzwi. Maria miała w sobie dużo zapału, ale dopiero zaczynała swoją drogę - jej umiejętności pozostawiały wiele do życzenia. Dostrzegała coś bardzo intrygującego w możliwości kształtowania młodych i ambitnych umysłów, obu swoim dziewczętom poświęcała dużo uwagi, przy każdej sposobności powtarzając im, że tylko przykładając się do nauki odnajdą w życiu samodzielną stabilność.
Dmuchnęła w płomień świecy, szary dym zatlił się nad poczerniałym knotem, niosąc zapach świeżo palonego wosku. Nieśpiesznie zaczęła chować drobiazgi do skórzanej torby położonej przy stole i przerzuciła ją sobie przez ramię, na haftowanej koszuli z białego jedwabiu - szanując pozycję Ramseya sięgała w ostatnim czasie po droższe materiały. Rozkloszowana czarna spódnica sunęła za nią jak cień, gdy w drodze do drzwi osłaniała pierś i ramiona lekką fioletową chustą, odpowiednią, by przysłonić także głowę przed wiatrem po opuszczeniu lecznicy. Czarne włosy splatał luźny kok, wygodny, a przede wszystkim praktyczny w trakcie pracy. Nie założyła jeszcze rękawiczek, tych z lekkiej czarnej skórki, w jakich pokonywała krótką drogę do Niedźwiedziej Jamy, ale trzymała je w dłoniach, gotowa do wyjścia. Najście Marii podpowiadało, że wcześniej będzie musiała coś załatwić.
- Na stole zostało trochę soku, Mario, możesz go dopić. Posprzątaj po mnie, zanim wyjdziesz - poprosiła, mijając ją w progu. Odkąd dziewczyna zaczęła pomagać w lecznicy często go ze sobą zabierała - przelany do szklanej butelki sok z buraka. Na następny dzień i tak do niczego się nie nada, po Cassandrze została też brudna szklanka. Maria przybyła tu niedawno, ale nie pytała, co sprowadziło ją o tak późnej porze. - Pamiętałaś, żeby sprawdzić dokumenty? - spytała, zatrzymując się w miejscu - wyraźnie oczekując, że ją poprowadzi, choć światło tliło się w tylko jednej izbie. Przyjmowali tu mieszkańców Warwick znajdujących się w potrzebie i rannych zebranych z frontu, pozostali za opiekę musieli zapłacić. Maria zapewne znała Cassandrę już wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że z dezaprobatą spoglądała na młodych mężczyzn marnujących swój czas na bezcelowe konflikty. - Twoje wstępne spostrzeżenia? - spytała, gdy znalazły się już w odpowiedniej izbie, a jej łagodny wzrok odnalazł twarz młodziana. Błądził przez chwilę po jego szczęce, by dostrzec blednący obrzęk, nim spróbowała pochwycić spojrzenie.
Dmuchnęła w płomień świecy, szary dym zatlił się nad poczerniałym knotem, niosąc zapach świeżo palonego wosku. Nieśpiesznie zaczęła chować drobiazgi do skórzanej torby położonej przy stole i przerzuciła ją sobie przez ramię, na haftowanej koszuli z białego jedwabiu - szanując pozycję Ramseya sięgała w ostatnim czasie po droższe materiały. Rozkloszowana czarna spódnica sunęła za nią jak cień, gdy w drodze do drzwi osłaniała pierś i ramiona lekką fioletową chustą, odpowiednią, by przysłonić także głowę przed wiatrem po opuszczeniu lecznicy. Czarne włosy splatał luźny kok, wygodny, a przede wszystkim praktyczny w trakcie pracy. Nie założyła jeszcze rękawiczek, tych z lekkiej czarnej skórki, w jakich pokonywała krótką drogę do Niedźwiedziej Jamy, ale trzymała je w dłoniach, gotowa do wyjścia. Najście Marii podpowiadało, że wcześniej będzie musiała coś załatwić.
- Na stole zostało trochę soku, Mario, możesz go dopić. Posprzątaj po mnie, zanim wyjdziesz - poprosiła, mijając ją w progu. Odkąd dziewczyna zaczęła pomagać w lecznicy często go ze sobą zabierała - przelany do szklanej butelki sok z buraka. Na następny dzień i tak do niczego się nie nada, po Cassandrze została też brudna szklanka. Maria przybyła tu niedawno, ale nie pytała, co sprowadziło ją o tak późnej porze. - Pamiętałaś, żeby sprawdzić dokumenty? - spytała, zatrzymując się w miejscu - wyraźnie oczekując, że ją poprowadzi, choć światło tliło się w tylko jednej izbie. Przyjmowali tu mieszkańców Warwick znajdujących się w potrzebie i rannych zebranych z frontu, pozostali za opiekę musieli zapłacić. Maria zapewne znała Cassandrę już wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że z dezaprobatą spoglądała na młodych mężczyzn marnujących swój czas na bezcelowe konflikty. - Twoje wstępne spostrzeżenia? - spytała, gdy znalazły się już w odpowiedniej izbie, a jej łagodny wzrok odnalazł twarz młodziana. Błądził przez chwilę po jego szczęce, by dostrzec blednący obrzęk, nim spróbowała pochwycić spojrzenie.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nie chciała jeszcze myśleć o tym, co mogło się wydarzyć. Wiedziała, że gdy tylko pozwoli sobie na chwilę wątpliwości, nie będzie mogła się skupić na zapewnieniu mu odpowiedniej pomocy. Dlatego też, choć mały eksperyment z gryzieniem nie przyniósł oczekiwanych efektów, przynajmniej odwrócił myśli od przyczyn do efektu.
— Wszystko się ułoży — obiecała jeszcze, nim z trudem zignorowała podjętą przez niego próbę zatrzymania jej w gabinecie. Gdyby nie zacisnęła zębów i nie zamknęła drzwi za sobą pomimo jego tonu, spojrzenia, pewnie uległaby jego prośbie, jakkolwiek irracjonalna ona nie była. Ale musiała pamiętać, że czasami to, co dobre, nie było proste; ba, najczęściej takie nie było, dlatego wystarczyć musiała myśl, że Jim nie będzie miał jej za złe, że poprosi o pomoc. Że nie ucieknie przez okno, że uda mu się jej zaufać. W przedziwny sposób przypominał jej bowiem psa, nad którym znęcano się, odkąd tylko pamiętał, który ledwie pamiętał, czym była prawdziwa czułość, a przez to nie pozwalał sobie — w obawie przed powtórzeniem historii i ponownym zranieniem — na zaufanie względem kogoś, kogo tak dobrze nie znał. Maria z kolei wiedziała, że oswajanie skrzywdzonego zwierzęcia nie mogło być ani proste, ani szybkie. Nie chciała nadwyrężać jego zaufania, ale jeszcze bardziej nie chciała, żeby cierpiał. Pragnęła mu pomóc, ale żeby nie wyrządzić mu jeszcze większej krzywdy, aby zapewnić, że w jej towarzystwie mógł czuć się bezpiecznie, musiała mu pokazać, że nie pozostawi go w potrzebie.
Dlatego też musiała wyglądać na szczególnie zdeterminowaną, gdy pochwyciła zielone spojrzenie swej mentorki. Nie pospieszała jej jednak — bo jakże by śmiała? — opuszczając wzrok na czubki własnych butów. W ubieraniu się, przygotowaniu do wyjścia, nawet gdy dotyczyło to opuszczenia progów gabinetu, było coś niewypowiedzianie intymnego, pewien rodzaj sacrum, którego nie należało naruszać. — Dziękuję, proszę pani — och, miała nadzieję, że to był sok z buraka; nie spodziewała się polubić go tak bardzo, ale jego ziemny aromat dość prędko dołączył do grona jej ulubieńców. — Tak jest, proszę pani — pokiwała głową twierdząco, dając sygnał, że przyjęła do siebie także konieczność posprzątania po obecności swojej mentorki. Może była głupiutka, ale cieszyła się z każdej okazji, w której pozwalano jej pokazać swoją użyteczność. Nie codziennie musiała przecież asystować w zabiegach, choć bardzo by tego chciała, często w prostych czynnościach znajdowała skromne spełnienie, nie zapominając o tym, kim była i ile zawdzięczała Cassandrze. Nie odezwała się jednakże, gdy kobieta spytała o dokumenty. Pamiętała, że Jim musiał je mieć, był w końcu wezwany do Ministerstwa jak cała reszta, ale nie słyszała jego imienia i nazwiska. Nie potrafiła kłamać, ale mogła złączyć dłonie przed sobą, jeszcze raz kiwnąć głową na "tak" i ruszyć prędko w kierunku jedynej z izb, w której paliło się światło. Przed Cassandrą, której otworzyła drzwi, wpuszczając ją przed sobą.
— Rzuciłam zaklęcie znieczulające, żeby przeprowadzić test szczęki. Pacjent nie może złączyć ze sobą zębów — pokrótce streściła podjęte dotychczas czynności, powoli przechodząc bliżej chłopaka. — Dodatkowo wyraźny uraz nosa, zakrzepy blokują drogi oddechowe. Spytany o inne dolegliwości, niż te skupione na głowie i okolicy, pacjent utrzymuje, że nic mu nie dolega — dopiero wtedy obróciła głowę w kierunku Cassandry. — Chyba — specjalny akcent położony na to słowo musiał podsunąć kobiecie to, z czym spotykały się od czasu do czasu. Mężczyźni nie lubili mówić o wszystkich swoich przypadłościach, zwłaszcza gdy trafiali pod opiekę dwóch kobiet. Maria wiedziała jednakże, że jeżeli ktoś mógł dotrzeć do prawdy o stanie zdrowia Jima, była to właśnie pani Cassandra, nikt inny.
— Wszystko się ułoży — obiecała jeszcze, nim z trudem zignorowała podjętą przez niego próbę zatrzymania jej w gabinecie. Gdyby nie zacisnęła zębów i nie zamknęła drzwi za sobą pomimo jego tonu, spojrzenia, pewnie uległaby jego prośbie, jakkolwiek irracjonalna ona nie była. Ale musiała pamiętać, że czasami to, co dobre, nie było proste; ba, najczęściej takie nie było, dlatego wystarczyć musiała myśl, że Jim nie będzie miał jej za złe, że poprosi o pomoc. Że nie ucieknie przez okno, że uda mu się jej zaufać. W przedziwny sposób przypominał jej bowiem psa, nad którym znęcano się, odkąd tylko pamiętał, który ledwie pamiętał, czym była prawdziwa czułość, a przez to nie pozwalał sobie — w obawie przed powtórzeniem historii i ponownym zranieniem — na zaufanie względem kogoś, kogo tak dobrze nie znał. Maria z kolei wiedziała, że oswajanie skrzywdzonego zwierzęcia nie mogło być ani proste, ani szybkie. Nie chciała nadwyrężać jego zaufania, ale jeszcze bardziej nie chciała, żeby cierpiał. Pragnęła mu pomóc, ale żeby nie wyrządzić mu jeszcze większej krzywdy, aby zapewnić, że w jej towarzystwie mógł czuć się bezpiecznie, musiała mu pokazać, że nie pozostawi go w potrzebie.
Dlatego też musiała wyglądać na szczególnie zdeterminowaną, gdy pochwyciła zielone spojrzenie swej mentorki. Nie pospieszała jej jednak — bo jakże by śmiała? — opuszczając wzrok na czubki własnych butów. W ubieraniu się, przygotowaniu do wyjścia, nawet gdy dotyczyło to opuszczenia progów gabinetu, było coś niewypowiedzianie intymnego, pewien rodzaj sacrum, którego nie należało naruszać. — Dziękuję, proszę pani — och, miała nadzieję, że to był sok z buraka; nie spodziewała się polubić go tak bardzo, ale jego ziemny aromat dość prędko dołączył do grona jej ulubieńców. — Tak jest, proszę pani — pokiwała głową twierdząco, dając sygnał, że przyjęła do siebie także konieczność posprzątania po obecności swojej mentorki. Może była głupiutka, ale cieszyła się z każdej okazji, w której pozwalano jej pokazać swoją użyteczność. Nie codziennie musiała przecież asystować w zabiegach, choć bardzo by tego chciała, często w prostych czynnościach znajdowała skromne spełnienie, nie zapominając o tym, kim była i ile zawdzięczała Cassandrze. Nie odezwała się jednakże, gdy kobieta spytała o dokumenty. Pamiętała, że Jim musiał je mieć, był w końcu wezwany do Ministerstwa jak cała reszta, ale nie słyszała jego imienia i nazwiska. Nie potrafiła kłamać, ale mogła złączyć dłonie przed sobą, jeszcze raz kiwnąć głową na "tak" i ruszyć prędko w kierunku jedynej z izb, w której paliło się światło. Przed Cassandrą, której otworzyła drzwi, wpuszczając ją przed sobą.
— Rzuciłam zaklęcie znieczulające, żeby przeprowadzić test szczęki. Pacjent nie może złączyć ze sobą zębów — pokrótce streściła podjęte dotychczas czynności, powoli przechodząc bliżej chłopaka. — Dodatkowo wyraźny uraz nosa, zakrzepy blokują drogi oddechowe. Spytany o inne dolegliwości, niż te skupione na głowie i okolicy, pacjent utrzymuje, że nic mu nie dolega — dopiero wtedy obróciła głowę w kierunku Cassandry. — Chyba — specjalny akcent położony na to słowo musiał podsunąć kobiecie to, z czym spotykały się od czasu do czasu. Mężczyźni nie lubili mówić o wszystkich swoich przypadłościach, zwłaszcza gdy trafiali pod opiekę dwóch kobiet. Maria wiedziała jednakże, że jeżeli ktoś mógł dotrzeć do prawdy o stanie zdrowia Jima, była to właśnie pani Cassandra, nikt inny.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Kiedy do izby weszła nieznajoma czarownica zerwał się na równe nogi, wstając z kozetki błyskawicznie, choć nie był pewien, czy dlatego, że po prostu wypadało, kiedy do pomieszczenia wchodziła kobieta, czy dlatego, że jej spojrzenie, które na nim spoczęło było tak przenikliwe i przeszywające, że dla własnego bezpieczeństwa postanowił to zrobić. Wyprostował się, nie spuszczając z niej wzroku i stał tak, póki nie kazała mu inaczej, choć nie miała żadnego powodu, by oglądać go w innych miejscach niż twarz. Siedzenie w takiej chwili wydawało się niegrzeczne; był zmęczony, wykończony tym dniem, zdarzeniami w domu, a także lotem tutaj, ale nogi miał zdrowe i sprawne, doglądały go dwie czarownice, nie sądził, by wypadało przy tym siedzieć i nadwyrężać uprzejmości; czuł się źle, ale nie tragicznie. Zawroty głowy nie były mocne, nie bał się lecieć na miotle. Nos i żuchwa stanowiły problem, ale nie wiedział co go czek jutro. Mógłby to zignorować, ale jeśli przyjdzie mu się spotkać z pracodawcą i prosić go o pieniądze nie mógł wyglądać jak bandyta lub żebrak. Czuł, że zawracał im głowę — była wojna, miały o wiele gorsze przypadki niż on.
— Dobry wieczór, proszę pani — wydukał z trudem. Był niewiele wyższy od niej, niewiele większy. Miała włosy ciemniejsze trochę od niego, oczy — nie był pewien w słabym oświetleniu; czy piwne, czy zielone, napewno nie całkiem ciemne i nie całkiem jasne, ale spojrzenie uważne i mądre. Zerknął na Marię, kiedy zaczęła przedstawiać jej sytuację. Słowa przez nią wypowiadane brzmiały dziwnie i strasznie. Nie mógł łączyć szczęki? Jasne, to było przecież oczywiste, ale nawet o tym nie pomyślał. Mówiła o nim tak bezosobowo, jakby był obiektem badań, bezimiennym człowiekiem. Poczuł wokół siebie dziwny chłód; poczuł się nieswojo. Wiedział, że chciała być z pewnością profesjonalna, ale dziwnie było mu stać w tej chwili i czekać, nie wiedząc właściwie na co — co się wydarzy. Czy starsza czarownica, uzdrowicielka, mogła mu pomóc jakoś? Zerknął na uwaloną krwią koszulę, a potem całkiem opuścił wzrok na ziemię. — Przepraszam, że... przychodzę z taką głupotą... — Nie wiedział co innego powinien zrobić i do kogo się zwrócić. Nie mógł lecieć do Neali, nie mógł lecieć do Vesny, do głowy przyszła mu tylko Maria, al nie pomyślał, że fatyguje doświadczoną uzdrowicielkę.
— Dobry wieczór, proszę pani — wydukał z trudem. Był niewiele wyższy od niej, niewiele większy. Miała włosy ciemniejsze trochę od niego, oczy — nie był pewien w słabym oświetleniu; czy piwne, czy zielone, napewno nie całkiem ciemne i nie całkiem jasne, ale spojrzenie uważne i mądre. Zerknął na Marię, kiedy zaczęła przedstawiać jej sytuację. Słowa przez nią wypowiadane brzmiały dziwnie i strasznie. Nie mógł łączyć szczęki? Jasne, to było przecież oczywiste, ale nawet o tym nie pomyślał. Mówiła o nim tak bezosobowo, jakby był obiektem badań, bezimiennym człowiekiem. Poczuł wokół siebie dziwny chłód; poczuł się nieswojo. Wiedział, że chciała być z pewnością profesjonalna, ale dziwnie było mu stać w tej chwili i czekać, nie wiedząc właściwie na co — co się wydarzy. Czy starsza czarownica, uzdrowicielka, mogła mu pomóc jakoś? Zerknął na uwaloną krwią koszulę, a potem całkiem opuścił wzrok na ziemię. — Przepraszam, że... przychodzę z taką głupotą... — Nie wiedział co innego powinien zrobić i do kogo się zwrócić. Nie mógł lecieć do Neali, nie mógł lecieć do Vesny, do głowy przyszła mu tylko Maria, al nie pomyślał, że fatyguje doświadczoną uzdrowicielkę.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Mhm... - wydała z siebie cichy pomruk, zbliżając się do młodzieńca - subtelnym gestem pozwoliła mu z powrotem usiąść, wywarł na niej pozytywne wrażenie pokazem dobrych manier. Przysiadła na krześle obok niego, owiewając jego fizjonomię uważnym spojrzeniem i błądząc źrenicami za śladem słów Marii. Wysunęła dłoń do jego twarzy, napierając na skórę, szukając tym samym reakcji - i upewniając się, czy zaklęcie znieczulające Marii zostało rzucone poprawnie. Przesunęła dłoń na jego podbródek, unosząc go lekko w górę, by docisnąć szczękę i sprawdzić stan żuchwy. Rozbity nos dało się dostrzec na pierwszy rzut oka. - Chyba utrzymuje, że nic mu nie dolega, czy chyba nic mu nie dolega? - spytała, jej twarz nie zdradzała emocji. Poniekąd miał rację, jego stan nie zagrażał jego życiu, nie rokował też pogorszenia, padł ofiarą nonsensownej przemocy, jaką wielokrotnie widywała w dawnym życiu. W szczególności, gdy była bardzo młoda, jeszcze zanim zaczęła przyjmować czarodziejów we własnym kącie na Nokturnie. Te obrażenia mogła zadać magia, ale mocno trzymana na postronkach - bardziej prawdopodobne wydawało się fizyczne starcie. Szczęśliwie, nie czuła od niego alkoholu. Potaknęła głową, jeśli nosił na ciele więcej sińców i nie chciał o nich mówić, mógł zaleczyć je sam. Za to, w czym mu pomogą, i tak będzie musiał zapłacić. Konkretna ekspertyza Marii wydawała się trafna, była pojętną i zdolną uczennicą.
- Powinieneś - przyjęła jego przeprosiny, spomiędzy połów ciężkiej spódnicy wysuwając różdżkę, którą wprawnie ujęła między smukłe palce. - Nie szkoda ci zdrowia na karczemne bójki? Nawet nieszkodliwe obrażenia tego typu mogą wymknąć się spod kontroli. Rozbity tulipan po butelce, gdy prześlizgnie się do oka, może wbić się aż do mózgu. Bardzo wstydliwa śmierć. - Przeniosła wzrok na Marię. Niechże ten młokos przynajmniej się do czegoś przyda. Zawiesiła opuszek palca wskazującego nad nasadą jego nosa. - Nos ma pękniętą kość, tu widzisz przesunięcie. Zrośnie się, ale musi zostać nastawiona, podobnie jak szczęka. Najpierw nos, jest delikatniejszy. Krwiak, który usunęłaś, był efektem przemieszczania się chrząstek... - urwała nagle, przenosząc wzrok ku niej - jak nazywają się te chrząstki? - sprawdziła jej wiedzę najpierw, bo powinna już to wiedzieć. - Zrosną się na nowo, lecz jeśli pęknięte fragmenty nie zostaną naprostowane, zrośnięcie przebiegnie krzywo. W efekcie twarz pozostanie stale oszpecona, na nosie pojawi się garb, a jedyną możliwością na usunięcie tego defektu będzie ponowne, tym razem kontrolowane, złamanie kości. Zaradzimy temu za sprawą zaklęcia fernitero - na nos wystarczy, szczęką zajmiemy się inaczej. Spróbuj, Mario, fernitero - powtórzyła, powoli i wyraźnie, kładąc nacisk na poprawny akcent, następnie wykonała dłonią gest, który dziewczyna mogła powtórzyć. Powinna poradzić sobie z tym zaklęciem, przeniosła wzrok ku źrenicom Jamesa, kontrolując jego stan.
- Powinieneś - przyjęła jego przeprosiny, spomiędzy połów ciężkiej spódnicy wysuwając różdżkę, którą wprawnie ujęła między smukłe palce. - Nie szkoda ci zdrowia na karczemne bójki? Nawet nieszkodliwe obrażenia tego typu mogą wymknąć się spod kontroli. Rozbity tulipan po butelce, gdy prześlizgnie się do oka, może wbić się aż do mózgu. Bardzo wstydliwa śmierć. - Przeniosła wzrok na Marię. Niechże ten młokos przynajmniej się do czegoś przyda. Zawiesiła opuszek palca wskazującego nad nasadą jego nosa. - Nos ma pękniętą kość, tu widzisz przesunięcie. Zrośnie się, ale musi zostać nastawiona, podobnie jak szczęka. Najpierw nos, jest delikatniejszy. Krwiak, który usunęłaś, był efektem przemieszczania się chrząstek... - urwała nagle, przenosząc wzrok ku niej - jak nazywają się te chrząstki? - sprawdziła jej wiedzę najpierw, bo powinna już to wiedzieć. - Zrosną się na nowo, lecz jeśli pęknięte fragmenty nie zostaną naprostowane, zrośnięcie przebiegnie krzywo. W efekcie twarz pozostanie stale oszpecona, na nosie pojawi się garb, a jedyną możliwością na usunięcie tego defektu będzie ponowne, tym razem kontrolowane, złamanie kości. Zaradzimy temu za sprawą zaklęcia fernitero - na nos wystarczy, szczęką zajmiemy się inaczej. Spróbuj, Mario, fernitero - powtórzyła, powoli i wyraźnie, kładąc nacisk na poprawny akcent, następnie wykonała dłonią gest, który dziewczyna mogła powtórzyć. Powinna poradzić sobie z tym zaklęciem, przeniosła wzrok ku źrenicom Jamesa, kontrolując jego stan.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Szpital Asfodela, Warwick
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire