Pokój dzienny
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pokój Dzienny
Największe pomieszczenie w gajówce. Urządzone nieco chaotycznie, połączone z kuchnią, sporym kominkiem wkomponowanym w zachodnią ścianę i krótkim, dość ciasnym korytarzem prowadzącym do drzwi wejściowych. Nie ma tu przesadnych wygód; sprzęty sprawiają wrażenie nieco starych i wysłużonych, ale solidnych. Jest też dużo zieleni ― kwiaty okupują parapety, półki, komody, zwisają nawet w glinianych doniczkach z sufitu; jest dużo światła ― okna pozostają wolne od zbieraczy kurzu w postaci firanek. Parę dodatków na pierwszy rzut oka może budzić wątpliwości, ale wbrew wszystkiemu ― ten chaos wydaje się pasować do gajówki lepiej niż przemyślane aranżacje w stylu myśliwskim..
-Nie wyobrażam sobie. - parsknął śmiechem, godząc się z tym, że nigdy nie zrozumie kobiet i ich upodobania do fatałaszków.
Przemknęło mu przez myśl, że w dawnych czasach mógłby jej po prostu kupić apaszkę albo coś ładnego. Aurorzy zarabiali wtedy dobrze, nawet na pierścionek nie musiał specjalnie oszczędzać. Może gdyby miał własną rodzinę, jakiś cel, jego finanse wyglądałyby teraz inaczej - ale wynajmował mieszkanie, potem wyjechał, utopił trochę pieniędzy w rozrywkach, a po powrocie z Norwegii musiał kupić domek w lesie i przez jakiś czas nie pracował. Potem, gdy wybuchła wojna, w popłochu sprzedał tamtą chatę i zainwestował wszystko w odludny dom dla rodziny, a pensje spadły. Musiał się do tego przyzwyczajać - nigdy wcześniej nie zaznał zwykłej biedy.
-Mogłabyś kupić nową apaszkę. - zauważył i tak, próbując wyczuć, czy to dobry trop. Nie wiedział też, czy nie zagalopował się z poprzednią prośbą - znał te jej tajemnicze uśmiechy, wiedział, że zwykle oznaczają figlarną zgodę, ale i tak wolał to usłyszeć.
I usłyszał. Więcej niż mógłby oczekiwać, po tak długim czasie, po tych wszystkichjego zachowaniach nieporozumieniach. Tym razem to on uśmiechnął się tajemniczo i odgarnął jej lok z czoła.
-Rozumiem, że to stałe zaproszenie? - przez myśl przemknęło mu, że teraz sytuacje się odwróciły. Miał wstęp do jej domu i to jego lokum pozostawało tajemnicze, ukryte pod Fideliusem i ukrywające wciąż poszukiwaną Just. Im więcej wiesz, tym bardziej to niebezpieczne. Może kiedyś mogliby o tym porozmawiać, może kiedyś Adda dowie się o Oazie, o innych Zakonnikach, może. A może już się części domyślała. Dziś nie chciał o tym myśleć, dziś dobrze się milczało.
I słuchało.
Nie znał jej takiej, łagodnej i niemalże nieśmiałej, maskującej niepewność słowotokiem. Nie znał też takiego siebie, skrępowanego przy pięknej kobiecie.
Przez krótką chwilę chciał jej przerwać, ją uspokoić - uśmiechem, gestem, słowem. Ale... miło się jej słuchało, czuł drobną satysfakcję i jeszcze jakieś ciepło.
-Ja z tobą też. - puścił jej perskie oko, na rozładowanie nastroju. Własnego też, coś ścisnęło go za gardło, gdy zapewniła, że nie muszą nic robić. Przez moment chciał wyjaśnić, bark odezwał się nikłym fantomowym bólem, ale może najprościej było... to zostawić, na razie. Przyjąć to, że zdawała się rozumieć, kobiety rozumiały czasem jakoś więcej.
-To nie jest najlepsza noc na nadwyrężanie pleców. - przyznał, uśmiechając się leniwie. Przez moment uśmiech nie sięgnął jasnych oczu - jutro będzie go bolało w s z y s t k o, ale w końcu odpędził myśl o pełnym księżycu i usiadł na łóżku.
-Wygodne... - przyznał, ale chyba trochę za wcześnie.
na czym siadam?
1. na książce
2. na biustonoszu
3. na najnowszych poradach "Czarownicy"
Przemknęło mu przez myśl, że w dawnych czasach mógłby jej po prostu kupić apaszkę albo coś ładnego. Aurorzy zarabiali wtedy dobrze, nawet na pierścionek nie musiał specjalnie oszczędzać. Może gdyby miał własną rodzinę, jakiś cel, jego finanse wyglądałyby teraz inaczej - ale wynajmował mieszkanie, potem wyjechał, utopił trochę pieniędzy w rozrywkach, a po powrocie z Norwegii musiał kupić domek w lesie i przez jakiś czas nie pracował. Potem, gdy wybuchła wojna, w popłochu sprzedał tamtą chatę i zainwestował wszystko w odludny dom dla rodziny, a pensje spadły. Musiał się do tego przyzwyczajać - nigdy wcześniej nie zaznał zwykłej biedy.
-Mogłabyś kupić nową apaszkę. - zauważył i tak, próbując wyczuć, czy to dobry trop. Nie wiedział też, czy nie zagalopował się z poprzednią prośbą - znał te jej tajemnicze uśmiechy, wiedział, że zwykle oznaczają figlarną zgodę, ale i tak wolał to usłyszeć.
I usłyszał. Więcej niż mógłby oczekiwać, po tak długim czasie, po tych wszystkich
-Rozumiem, że to stałe zaproszenie? - przez myśl przemknęło mu, że teraz sytuacje się odwróciły. Miał wstęp do jej domu i to jego lokum pozostawało tajemnicze, ukryte pod Fideliusem i ukrywające wciąż poszukiwaną Just. Im więcej wiesz, tym bardziej to niebezpieczne. Może kiedyś mogliby o tym porozmawiać, może kiedyś Adda dowie się o Oazie, o innych Zakonnikach, może. A może już się części domyślała. Dziś nie chciał o tym myśleć, dziś dobrze się milczało.
I słuchało.
Nie znał jej takiej, łagodnej i niemalże nieśmiałej, maskującej niepewność słowotokiem. Nie znał też takiego siebie, skrępowanego przy pięknej kobiecie.
Przez krótką chwilę chciał jej przerwać, ją uspokoić - uśmiechem, gestem, słowem. Ale... miło się jej słuchało, czuł drobną satysfakcję i jeszcze jakieś ciepło.
-Ja z tobą też. - puścił jej perskie oko, na rozładowanie nastroju. Własnego też, coś ścisnęło go za gardło, gdy zapewniła, że nie muszą nic robić. Przez moment chciał wyjaśnić, bark odezwał się nikłym fantomowym bólem, ale może najprościej było... to zostawić, na razie. Przyjąć to, że zdawała się rozumieć, kobiety rozumiały czasem jakoś więcej.
-To nie jest najlepsza noc na nadwyrężanie pleców. - przyznał, uśmiechając się leniwie. Przez moment uśmiech nie sięgnął jasnych oczu - jutro będzie go bolało w s z y s t k o, ale w końcu odpędził myśl o pełnym księżycu i usiadł na łóżku.
-Wygodne... - przyznał, ale chyba trochę za wcześnie.
na czym siadam?
1. na książce
2. na biustonoszu
3. na najnowszych poradach "Czarownicy"
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
― Aha ― mruknęła. ― Mogę ci zaraz wypisać kartę stałego bywalca, jeśli potrzebujesz twardszych dowodów, panie aurorze.
Trochę nie wierzyła w ten wieczór. Gdyby ktoś jeszcze miesiąc temu powiedział jej, że będzie się czuć prawie tak samo, jak w magicznym 1954, to chyba by go wyśmiała i skierowała do pewnego magipsychiatry. To wszystko wydawało się tak nieprawdopodobne ― najpierw spotkanie pod słupem, potem wspólna akcja w Grimbsy, a w końcu cała seria mniej lub bardziej gwałtownych rozmów, by w końcu skończyć tutaj, w gajówce, w jej sypialni. Momentami ciężko było jej uwierzyć, że to dzieje się naprawdę; może dlatego tak często go dotykała, jakby upewniała się, że jest, że wcale jej się nie wydaje, że nie zniknął i nie rozwiał się wśród wspomnień.
Uśmiechnęła się odruchowo na to jego perskie oko, chwilowa niepewność ustąpiła, pozostawiając po sobie przyjemne ciepło rozlewające się pod mostkiem. Zerknęła przelotnie na zegarek zdobiący jej nadgarstek; delikatna, złota bransoletka zalśniła nikle w świetle lewitujących świec. Robiło się późno, a ona tak bardzo nie chciała, żeby nadeszło jutro. Szczególnie jutrzejsza noc.
Zajęła miejsce tuż obok, nieumiejętnie stłumiła parsknięcie, kiedy zauważyła na czym faktycznie Michael usiadł. Bezceremonialnie wyszarpnęła mu książkę spod tyłka.
― No, jak dla ciebie to było wygodnie, to nie wiem, czy czasem nie powinieneś spać na podłodze. Będzie ci tam równie twardo, co na okładce książki. ― Przesunęła palcami po okładce; pod opuszkami przemknęły wytłoczone litery. “Likantropia bez tajemnic” była dość grubą pozycją, spisaną naukowym językiem, który ciężko się czytało, ale ilość zawartych w niej informacji w pełni wynagradzała trud. Choć biorąc pod uwagę fakt, że była to jedna z książek, których używano do szkolenia brygadzistów, nie powinno jej dziwić, że jest napisana w taki właśnie sposób.
Odłożyła książkę na szafkę nocną, potem wróciła spojrzeniem do Michaela. Blask świec wyzłacał jego skórę, plątał się w oczach, wydobywając z nich błękitną głębię. Uświadamiał jej, jak bardzo jej go brakowało przez te ostatnie lata. Świadomość, że prawie straciła kogoś tak ważnego była nie do wytrzymania.
Uśmiechnęła się kątem warg, palcami przesunęła po jego przedramieniu. Powoli, spokojnie podążając ścieżką wytyczoną przez lekko zarysowany mięsień, usiłując przypomnieć sobie, jak wiele zmian zaszło. Ile blizn mu przybyło. Kiedy dotarła do nadgarstka, zsunęła leniwie palce do wewnątrz, splotła je z jego dłonią. Milczała przez chwilę, zbierając słowa.
― Kiedy znowu cię zobaczę…? ― spytała cicho, smutno, nagle przygnębiona nadchodzącą pełnią. Powiedzieć, że się o niego martwiła, byłoby skrajnym niedopowiedzeniem. ― I nie mów mi, że nie wiesz, że trudno to przewidzieć, że może wcale nie wrócisz. Ja… ― podniosła na niego oczy, uchwyciła spojrzenie ― chcę mieć nadzieję. Choćby i przez jeden dzień, ale chcę ją mieć.
Trochę nie wierzyła w ten wieczór. Gdyby ktoś jeszcze miesiąc temu powiedział jej, że będzie się czuć prawie tak samo, jak w magicznym 1954, to chyba by go wyśmiała i skierowała do pewnego magipsychiatry. To wszystko wydawało się tak nieprawdopodobne ― najpierw spotkanie pod słupem, potem wspólna akcja w Grimbsy, a w końcu cała seria mniej lub bardziej gwałtownych rozmów, by w końcu skończyć tutaj, w gajówce, w jej sypialni. Momentami ciężko było jej uwierzyć, że to dzieje się naprawdę; może dlatego tak często go dotykała, jakby upewniała się, że jest, że wcale jej się nie wydaje, że nie zniknął i nie rozwiał się wśród wspomnień.
Uśmiechnęła się odruchowo na to jego perskie oko, chwilowa niepewność ustąpiła, pozostawiając po sobie przyjemne ciepło rozlewające się pod mostkiem. Zerknęła przelotnie na zegarek zdobiący jej nadgarstek; delikatna, złota bransoletka zalśniła nikle w świetle lewitujących świec. Robiło się późno, a ona tak bardzo nie chciała, żeby nadeszło jutro. Szczególnie jutrzejsza noc.
Zajęła miejsce tuż obok, nieumiejętnie stłumiła parsknięcie, kiedy zauważyła na czym faktycznie Michael usiadł. Bezceremonialnie wyszarpnęła mu książkę spod tyłka.
― No, jak dla ciebie to było wygodnie, to nie wiem, czy czasem nie powinieneś spać na podłodze. Będzie ci tam równie twardo, co na okładce książki. ― Przesunęła palcami po okładce; pod opuszkami przemknęły wytłoczone litery. “Likantropia bez tajemnic” była dość grubą pozycją, spisaną naukowym językiem, który ciężko się czytało, ale ilość zawartych w niej informacji w pełni wynagradzała trud. Choć biorąc pod uwagę fakt, że była to jedna z książek, których używano do szkolenia brygadzistów, nie powinno jej dziwić, że jest napisana w taki właśnie sposób.
Odłożyła książkę na szafkę nocną, potem wróciła spojrzeniem do Michaela. Blask świec wyzłacał jego skórę, plątał się w oczach, wydobywając z nich błękitną głębię. Uświadamiał jej, jak bardzo jej go brakowało przez te ostatnie lata. Świadomość, że prawie straciła kogoś tak ważnego była nie do wytrzymania.
Uśmiechnęła się kątem warg, palcami przesunęła po jego przedramieniu. Powoli, spokojnie podążając ścieżką wytyczoną przez lekko zarysowany mięsień, usiłując przypomnieć sobie, jak wiele zmian zaszło. Ile blizn mu przybyło. Kiedy dotarła do nadgarstka, zsunęła leniwie palce do wewnątrz, splotła je z jego dłonią. Milczała przez chwilę, zbierając słowa.
― Kiedy znowu cię zobaczę…? ― spytała cicho, smutno, nagle przygnębiona nadchodzącą pełnią. Powiedzieć, że się o niego martwiła, byłoby skrajnym niedopowiedzeniem. ― I nie mów mi, że nie wiesz, że trudno to przewidzieć, że może wcale nie wrócisz. Ja… ― podniosła na niego oczy, uchwyciła spojrzenie ― chcę mieć nadzieję. Choćby i przez jeden dzień, ale chcę ją mieć.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
-Trzymam cię za słowo. - przewrócił żartobliwie oczyma, rozpędzając humorem niewygodną myśl, że każdy ślad pisany jest kłopotliwy dla szpiega. Już przed laty wiedział przecież, na co się pisze - musiał sobie przypomnieć. Rozumiał jej pracę, a ona rozumiała jego, może dlatego czuli się ze sobą tak swobodnie. Dlatego nie pytał, nie naruszał jej granic, nie wpadł na to, że nie jest jedynym mężczyzną w jej życiu. A choć teraz ryzyko osaczało ich wszędzie, to ludzie Ministerstwa nie byli mniej groźni od mściwych czarnoksiężników. Wrogów było więcej, ale do tragedii wystarczył przecież jeden: jeden człowiek, jeden wypadek, jeden wilkołak.
-To ty nastraszyłaś mnie sprężyną, zapominając jak takie tomiszcze wpłynie na moje plecy. - pożalił się, parsknąwszy śmiechem. Wygodnie było skupić się na chaosie w jej domu, wygodnie było wyobrażać sobie tak jej poprzedni dom. Adda i książki, Adda i bałagan, bez Igora Chernov o koszuli wyprasowanej w kant.
Śmiech zamarł mu na ustach - bardziej ze zdziwienia niż z napięcia - gdy zobaczył kątem oka tytuł książki. Wystarczyła zresztą znajoma okładka. Pozycja, w którą zaopatrzył się od razu po powrocie do Londynu i którą wertował niezliczone ilości razy, o wątpliwe kwestie (a nawet zbyt niejasne na jego gust słowa, ku utrapieniu rozmówcy) wypytując znajomego eks-brygadzistę. Nie zaskoczyło go, że zdołała szybko dostać tą pozycję, miała w końcu dostęp do księgarni i bibliotek w stolicy.
Zaskoczyło go, że w ogóle chciała. Rozmawiali o likantropii trochę ponad tydzień temu, nie skończyło się to… miło. Przedwczoraj poruszyli sporo (jego zdaniem) ważniejszych i przytłaczających kwestii. A aż do dzisiaj nie okazał jej (znowu - własnym zdaniem; nie wiedział w końcu jak na nią czasem patrzył, jeszcze spotkania pod kioskiem, wytrwale próbował też ignorować iskrzące między nimi wspomnienia) że mogliby dać sobie drugą szansę.
-Czytasz to… dla mnie? - zapytał cicho, próbując ukryć dziwne wzruszenie w zniżonym tonie głosu.
Dokształcać się dla kogoś bliskiego to coś naturalnego, dla marudnego byłego kochanka - to już coś więcej.
Kilka tygodni temu był na nią wściekły za to, jak przed trzema laty rozwiązała kwestię Chernova - za kłamstwo, za ucieczkę, za to jak się poddała, odsuwając go od sprawy.
Teraz... nie poddawała się. Nawet po wszystkich trudnych słowach jakie padły. Nawet po tym, jak cofał się przed każdym gestem, każdym dotykiem.
Tym razem się nie cofnął, nawet gdy mięśnie lewego barku spięły się odruchowo. Miał nadzieję, że pod koszulą nie czuła blizn - chyba nie był gotowy - ale rozluźnił się, gdy zsunęła dłoń niżej. Mocniej uścisnął jej rękę, splótł ze sobą ich palce i uniósł jej dłoń do swoich ust, prędki pocałunek. Nie znał się na dobrych manierach, ale kojarzył ten gest z wdzięcznością, z szacunkiem.
Z cierpliwością. Napotkał jej spojrzenie, smutne, ewidentnie zmartwione. Nie chciał, żeby czekała.
-Pojutrze, po pełni. - uśmiechnął się, uniósł wolną dłoń do jej policzka. -Wieczorem, muszę odespać. - dopełnić obowiązków, upewnić się czy u innych likantropich sojuszników Zakonu wszystko w porządku. Czuł się za nich odpowiedzialny odkąd zaczął pracować nad azylem w Tyneham, a minie jeszcze kilka pełni zanim zaczną go używać. -Napisać, czy przyjść bez zapowiedzi? Skoro już mam kartę stałego bywalca. - blady uśmiech, nie martw się, Adda.
Wtedy musiałby się zacząć martwić od poniedziałku do piątku, gdy pracowała w Londynie.
I tak zacznie się martwić.
-To ty nastraszyłaś mnie sprężyną, zapominając jak takie tomiszcze wpłynie na moje plecy. - pożalił się, parsknąwszy śmiechem. Wygodnie było skupić się na chaosie w jej domu, wygodnie było wyobrażać sobie tak jej poprzedni dom. Adda i książki, Adda i bałagan, bez Igora Chernov o koszuli wyprasowanej w kant.
Śmiech zamarł mu na ustach - bardziej ze zdziwienia niż z napięcia - gdy zobaczył kątem oka tytuł książki. Wystarczyła zresztą znajoma okładka. Pozycja, w którą zaopatrzył się od razu po powrocie do Londynu i którą wertował niezliczone ilości razy, o wątpliwe kwestie (a nawet zbyt niejasne na jego gust słowa, ku utrapieniu rozmówcy) wypytując znajomego eks-brygadzistę. Nie zaskoczyło go, że zdołała szybko dostać tą pozycję, miała w końcu dostęp do księgarni i bibliotek w stolicy.
Zaskoczyło go, że w ogóle chciała. Rozmawiali o likantropii trochę ponad tydzień temu, nie skończyło się to… miło. Przedwczoraj poruszyli sporo (jego zdaniem) ważniejszych i przytłaczających kwestii. A aż do dzisiaj nie okazał jej (znowu - własnym zdaniem; nie wiedział w końcu jak na nią czasem patrzył, jeszcze spotkania pod kioskiem, wytrwale próbował też ignorować iskrzące między nimi wspomnienia) że mogliby dać sobie drugą szansę.
-Czytasz to… dla mnie? - zapytał cicho, próbując ukryć dziwne wzruszenie w zniżonym tonie głosu.
Dokształcać się dla kogoś bliskiego to coś naturalnego, dla marudnego byłego kochanka - to już coś więcej.
Kilka tygodni temu był na nią wściekły za to, jak przed trzema laty rozwiązała kwestię Chernova - za kłamstwo, za ucieczkę, za to jak się poddała, odsuwając go od sprawy.
Teraz... nie poddawała się. Nawet po wszystkich trudnych słowach jakie padły. Nawet po tym, jak cofał się przed każdym gestem, każdym dotykiem.
Tym razem się nie cofnął, nawet gdy mięśnie lewego barku spięły się odruchowo. Miał nadzieję, że pod koszulą nie czuła blizn - chyba nie był gotowy - ale rozluźnił się, gdy zsunęła dłoń niżej. Mocniej uścisnął jej rękę, splótł ze sobą ich palce i uniósł jej dłoń do swoich ust, prędki pocałunek. Nie znał się na dobrych manierach, ale kojarzył ten gest z wdzięcznością, z szacunkiem.
Z cierpliwością. Napotkał jej spojrzenie, smutne, ewidentnie zmartwione. Nie chciał, żeby czekała.
-Pojutrze, po pełni. - uśmiechnął się, uniósł wolną dłoń do jej policzka. -Wieczorem, muszę odespać. - dopełnić obowiązków, upewnić się czy u innych likantropich sojuszników Zakonu wszystko w porządku. Czuł się za nich odpowiedzialny odkąd zaczął pracować nad azylem w Tyneham, a minie jeszcze kilka pełni zanim zaczną go używać. -Napisać, czy przyjść bez zapowiedzi? Skoro już mam kartę stałego bywalca. - blady uśmiech, nie martw się, Adda.
Wtedy musiałby się zacząć martwić od poniedziałku do piątku, gdy pracowała w Londynie.
I tak zacznie się martwić.
Can I not save one
from the pitiless wave?
― Nastraszyłam cię? ― parsknęła. ― Nie sądziłam, że tak doświadczonego czarodzieja przerazi byle sprężyna, sprawdzałam cię. I oblałeś test ― dodała, akcentując odpowiednio wybrane słowa, wciąż bawiąc się przy tym doskonale. Przepychanki słowne były jej specjalnością, może nawet ulubioną rozrywką i miała cichą nadzieję, że Michael też się kiedyś w nich odnajdzie.
Nie spodziewała się w jego tonie wzruszenia ― wychwyciła je, mimo tego, że chyba próbował je sprytnie ukryć, zamaskować niższym głosem. Uśmiech przemknął przez jej wargi, na chwilę zagościł w oczach, ale zaraz zgasł, ustępując innej emocji, dotąd nienazwanej i niewypowiedzianej na głos.
― Dla ciebie ― przyznała szeptem, po dłuższej chwili milczenia. Przez moment chciała odpowiedzieć mu jakimś żartem, rozładować sytuację, ale przypomniała sobie, że tak robiła trzy lata temu; spychała emocje na bok, rozpaczliwie trzymała się lekkości tamtej relacji i tego, jak bardzo niezobowiązująca jej się wydawała. Teraz… naprawdę chciała, żeby było inaczej. Naprawdę się starała i naprawdę jej zależało. Naprawdę go-…
Odchrząknęła, nim uczucia wzięły nad nią górę, opanowała się.
― W lesie powiedziałam, że mogę ci pomóc. Że chciałabym ci pomóc ― kontynuowała, wciąż szeptem, wciąż cicho, jakby bała się, że mocniejszy ton wszystko zburzy, złamie iluzję spokojnego wieczoru, wrażenie prywatności, które udało im się zbudować podczas dzisiejszego spotkania. ― Ale żeby wiedzieć jak to zrobić, muszę wiedzieć więcej. Stąd książka. Chciałam… ― uśmiechnęła się krótko, wdzięcznie, kiedy musnął wargami wierzch jej dłoni ― cię zaskoczyć. Ale póki co, to ty zaskakujesz mnie. Czy to podstawy savoir vivre’u? ― zaśmiała się pod nosem, przez chwilę naprawdę nie dowierzając w to, co się właśnie działo. Prędzej podejrzewałaby go o ponowne porwanie w objęcia i naukę kroków kolejnego tańca, niż przebłysk manier godnych szlachty, ale nie zamierzała narzekać. Zwłaszcza, że takim ruchem zdecydowanie u niej zaplusował.
Kolejnym zresztą też. Odruchowo wtuliła się w jego rękę, a po chwili delikatnie przekręciła głowę, musnęła wargami wnętrze jego dłoni. Tak bardzo tęskniła za jego dotykiem, że teraz każdy gest, choćby najdrobniejszy, był wart więcej niż kiedykolwiek wcześniej.
Pojutrze wieczorem. Odruchowo przeleciała w myśli zaplanowane na ten dzień zadania, z pewnym niesmakiem przypomniała sobie o tym, że pewnie będzie musiała się pokazać w Londynie i być może zostać tam do późna. Ale to tylko być może.
Z ociąganiem uniosła ręce, ujęła delikatnie dłoń, którą pogłaskał ją po policzku i zsunęła ją niżej. Powoli, nieśpiesznie; po twarzy, po szyi, ostatecznie zatrzymując się u podstawy szyi, na obojczyku.
― Skoro masz kartę, to możesz przyjść bez zapowiedzi ― postanowiła w końcu, uśmiechając się dokładnie tak, jakby coś knuła. Znał ten uśmiech. I wiedział też, co zazwyczaj po nim następuje. ― Będę wtedy w Londynie, ale powinnam do wieczora być wolna. Jeśli zobaczysz światła, ale ci nie otworzę, to po prostu wejdź, bo być może zalegnę w wannie i nie będę słyszeć.
Przez chwilę lustrowała go spojrzeniem, jakby się nad czymś zastanawiała. Czy kolejny ruch nie byłby przesadą? Czy tym razem nie napotka oporu? Nie chciała mu przecież zrobić nic złego, ale już parę razy jej dobre intencje spotkały się z płochliwością. Chociaż… kiedy dotykała go po przedramieniu ― nie uciekł. Ba, nawet sam zainicjował dotyk.
Puściła jego dłoń, zbliżyła się i jedną ręką (ułożoną zręcznie na mostku, z dala od ryzykownego lewego barku) pchnęła go na materac. Nie był to ruch gwałtowny, nie tak jak w przeszłości, kiedy zdarzało jej się na niego rzucać po zbyt długiej rozłące; bardziej delikatny i wyważony, ostrożny. Kiedy się położył, nachyliła się nad nim; jasne loki spłynęły jej przez ramię, połaskotały go w policzek.
― Teraz chyba też przydałoby się, żebyś poszedł spać, hm? ― mruknęła miękko, spoglądając mu w oczy. ― Idę się ogarnąć. Będę wdzięczna za wygaszenie świec w dużym pokoju i zamknięcie okna tutaj. Tylko nie spłosz Rodzynki, lubi siedzieć na parapecie i zapominać o całym świecie. ― Musnęła jego czoło wargami i niechętnie podniosła się z łóżka; odruchowo odrzuciła włosy na plecy.
Gdzie zostawiła halkę?...
Nie spodziewała się w jego tonie wzruszenia ― wychwyciła je, mimo tego, że chyba próbował je sprytnie ukryć, zamaskować niższym głosem. Uśmiech przemknął przez jej wargi, na chwilę zagościł w oczach, ale zaraz zgasł, ustępując innej emocji, dotąd nienazwanej i niewypowiedzianej na głos.
― Dla ciebie ― przyznała szeptem, po dłuższej chwili milczenia. Przez moment chciała odpowiedzieć mu jakimś żartem, rozładować sytuację, ale przypomniała sobie, że tak robiła trzy lata temu; spychała emocje na bok, rozpaczliwie trzymała się lekkości tamtej relacji i tego, jak bardzo niezobowiązująca jej się wydawała. Teraz… naprawdę chciała, żeby było inaczej. Naprawdę się starała i naprawdę jej zależało. Naprawdę go-…
Odchrząknęła, nim uczucia wzięły nad nią górę, opanowała się.
― W lesie powiedziałam, że mogę ci pomóc. Że chciałabym ci pomóc ― kontynuowała, wciąż szeptem, wciąż cicho, jakby bała się, że mocniejszy ton wszystko zburzy, złamie iluzję spokojnego wieczoru, wrażenie prywatności, które udało im się zbudować podczas dzisiejszego spotkania. ― Ale żeby wiedzieć jak to zrobić, muszę wiedzieć więcej. Stąd książka. Chciałam… ― uśmiechnęła się krótko, wdzięcznie, kiedy musnął wargami wierzch jej dłoni ― cię zaskoczyć. Ale póki co, to ty zaskakujesz mnie. Czy to podstawy savoir vivre’u? ― zaśmiała się pod nosem, przez chwilę naprawdę nie dowierzając w to, co się właśnie działo. Prędzej podejrzewałaby go o ponowne porwanie w objęcia i naukę kroków kolejnego tańca, niż przebłysk manier godnych szlachty, ale nie zamierzała narzekać. Zwłaszcza, że takim ruchem zdecydowanie u niej zaplusował.
Kolejnym zresztą też. Odruchowo wtuliła się w jego rękę, a po chwili delikatnie przekręciła głowę, musnęła wargami wnętrze jego dłoni. Tak bardzo tęskniła za jego dotykiem, że teraz każdy gest, choćby najdrobniejszy, był wart więcej niż kiedykolwiek wcześniej.
Pojutrze wieczorem. Odruchowo przeleciała w myśli zaplanowane na ten dzień zadania, z pewnym niesmakiem przypomniała sobie o tym, że pewnie będzie musiała się pokazać w Londynie i być może zostać tam do późna. Ale to tylko być może.
Z ociąganiem uniosła ręce, ujęła delikatnie dłoń, którą pogłaskał ją po policzku i zsunęła ją niżej. Powoli, nieśpiesznie; po twarzy, po szyi, ostatecznie zatrzymując się u podstawy szyi, na obojczyku.
― Skoro masz kartę, to możesz przyjść bez zapowiedzi ― postanowiła w końcu, uśmiechając się dokładnie tak, jakby coś knuła. Znał ten uśmiech. I wiedział też, co zazwyczaj po nim następuje. ― Będę wtedy w Londynie, ale powinnam do wieczora być wolna. Jeśli zobaczysz światła, ale ci nie otworzę, to po prostu wejdź, bo być może zalegnę w wannie i nie będę słyszeć.
Przez chwilę lustrowała go spojrzeniem, jakby się nad czymś zastanawiała. Czy kolejny ruch nie byłby przesadą? Czy tym razem nie napotka oporu? Nie chciała mu przecież zrobić nic złego, ale już parę razy jej dobre intencje spotkały się z płochliwością. Chociaż… kiedy dotykała go po przedramieniu ― nie uciekł. Ba, nawet sam zainicjował dotyk.
Puściła jego dłoń, zbliżyła się i jedną ręką (ułożoną zręcznie na mostku, z dala od ryzykownego lewego barku) pchnęła go na materac. Nie był to ruch gwałtowny, nie tak jak w przeszłości, kiedy zdarzało jej się na niego rzucać po zbyt długiej rozłące; bardziej delikatny i wyważony, ostrożny. Kiedy się położył, nachyliła się nad nim; jasne loki spłynęły jej przez ramię, połaskotały go w policzek.
― Teraz chyba też przydałoby się, żebyś poszedł spać, hm? ― mruknęła miękko, spoglądając mu w oczy. ― Idę się ogarnąć. Będę wdzięczna za wygaszenie świec w dużym pokoju i zamknięcie okna tutaj. Tylko nie spłosz Rodzynki, lubi siedzieć na parapecie i zapominać o całym świecie. ― Musnęła jego czoło wargami i niechętnie podniosła się z łóżka; odruchowo odrzuciła włosy na plecy.
Gdzie zostawiła halkę?...
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
-Przestawiłaś ją jako szczególnie zdradziecką sprężynę. - przewrócił oczyma, chwilę szukając w myślach inteligentniejszej riposty. Przedpełniowa mieszanka zmęczenia i chaosu była jednak odczuwalna i musiał się poddać, może za kilka dni będzie lepiej. Kilka lat temu byłoby lepiej. Może lepiej polegało na tym, że nie unikał już panicznie każdego z dawnego życia, choć nadal lękał się porównań. Może wojna, paradoksalnie, mu w tym pomogła - bo w styczniu 1956 pewnie teleportowałby się do lasu widząc Addę w tłumie, a kiedyś, po wyjątkowo trudnej pełni, cisnął nawet w ogień całą korespondencję od bliskich.
Książka, świadomość nadchodzącej pełni i jej starania dla niego zawisły między nimi w dziwnym milczeniu - już nie ciężkim, ale lekkim i zarazem zagłuszającym jakieś nienazwane emocje.
-Może już pomagasz. - przemknęło mu przez myśl, ale nie przeszło przez gardło.
-Najbardziej pomożesz mi dbając o własne bezpieczeństwo, dobrze? - utkwił w niej poważne, choć smutne spojrzenie. -Rozdział szósty. - wychrypiał, tam było opisane jak uciekać. Hannah Wright, przyjaciółka Just, której obiecał gościnę w domu po tym jak za Wrightami wydano listy gończe, zarzekała się, że jej to nie przeszkadza, że nie będzie się bać. Wciąż się bała, ale nie uciekła na czas.
Tym razem będzie mądrzejszy.
I może mądre było też to, że musnął ustami jej dłoń, a nie usta. Że nie robił nic więcej, choć mógł, choć chciał.
Emocje, które w jakiś sposób wywoływały wilka z lasu, kojarzyły mu się z hedonizmem - musiał przeprocesować je samotnie i odplątać prawdziwego Michaela (o ile ktoś taki istniał - dodałby posępnie kilka miesięcy temu, ale pesymizm jakoś osłabł) od części osobowości, których Michael się wstydził.
-Srawłar wiwru. - roześmiał się, opuszczając jej dłoń, ale wciąż trzymając ją we własnej. -Wiem, że pewnie podchodzisz do tego inaczej - w końcu mieszkała we Francji -ale czemu Francuzi i szlachta muszą nadawać głupie nazwy zwykłej uprzejmości? - savoire-vivre, nawet nie byłby w stanie tego powtórzyć ze śpiewnym akcentem Addy.
-Mam przyjść później, nie przeszkadzać ci w kąpieli? - upewnił się zaczepnie, wiedząc, że padnie odpowiedź odmowna.
Odruchowo spiął mięśnie, gdy znalazła się nad nim, gdy znalazł się w pozycji potencjalnie ryzykownej - ale ruch był na tyle subtelny, by nie spanikował odwzajemnił jej uśmiech. Szeroko, gdy jasne loki połaskotały go w nos.
-Tak bez piżamy? - uniósł brwi, ale obydwoje wiedzieli, że nie ubierze piżamy czarnoksiężnika ani nie rozbierze się bez ryzyka czegoś więcej, więc pojednawczo sięgnął po kołdrę.
-Albo czekaj. Gdy oddasz się wieczornej toalecie zadbam trochę o bezpieczeństwo, dobrze? - rozmyślił się na myśl, że - choć planował przytulić się do Addy, a po chwili wyjść - istnieje jakieś ryzyko, że zaśnie w obcym domu.
Odprowadził ją wzrokiem, a potem podniósł się i zaczął obchodzić dom, do którego miał ponoć teraz swobodny wstęp.
-Carpiene. - mruknął, sięgając po różdżkę i pohamował cisnący się na usta komentarz gdy nie wykrył żadnych pułapek.
Zacznie zatem od podstaw.
Krzątał się chwilę po domu, najpierw splatając białą magię w przedpokoju i w okolicach okien - tak, by jakiekolwiek najście intruza wywołało głośny pisk, alarmujący Addę i jego samego. Gdy po kwadransie skończył nakładać Bubonem, zerknął na tarczę zegara. Nie miał czas na dłuższe pułapki, ale mógł przywołać tutaj jeszcze bogina - cokolwiek, co kupi gościom i gospodyni więcej czasu w razie niezapowiedzianej i niechcianej wizyty.
-Jeszcze chwilkę! Nie używasz tej skrzyni w przedpokoju, nie? - była zawalona ubraniami i nawet płaszczem zimowym, więc nie czekał na odpowiedź. Odgarnął bałagan, klęknął nad pustawą skrzynią i koncentrując wkoło energię magiczną zwabił do środka bogina - obezwładniając go magią w ten sposób, by strach na gremliny nie aktywował się przy Addzie ani przy nim.
Mógłby jej spytać o innych gości, ale zazdrośnie uznał, że w sumie po co. Pułapka miała tylko kogoś nastraszyć i kupić Addzie czas, każdy dorosły czarodziej poradzi sobie z chwilą lęku.
Wrócił do sypialni, gdy już tam czekała - zrzucił buty, położył się obok, trochę niepewnie jak blisko powinien się trzymać. Jeśli przysunęła się bliżej, nie oponował.
-Nie panikuj jeśli obudzisz się sama, rzadko mogę przed pełnią spać. - poprosił, a w razie bezsenności powinien przecież wrócić do siebie. Przymknął oczy, dał się otulić jej perfumom o zapachu gruszek i frezji.
Nie obudziła się sama.
Książka, świadomość nadchodzącej pełni i jej starania dla niego zawisły między nimi w dziwnym milczeniu - już nie ciężkim, ale lekkim i zarazem zagłuszającym jakieś nienazwane emocje.
-Może już pomagasz. - przemknęło mu przez myśl, ale nie przeszło przez gardło.
-Najbardziej pomożesz mi dbając o własne bezpieczeństwo, dobrze? - utkwił w niej poważne, choć smutne spojrzenie. -Rozdział szósty. - wychrypiał, tam było opisane jak uciekać. Hannah Wright, przyjaciółka Just, której obiecał gościnę w domu po tym jak za Wrightami wydano listy gończe, zarzekała się, że jej to nie przeszkadza, że nie będzie się bać. Wciąż się bała, ale nie uciekła na czas.
Tym razem będzie mądrzejszy.
I może mądre było też to, że musnął ustami jej dłoń, a nie usta. Że nie robił nic więcej, choć mógł, choć chciał.
Emocje, które w jakiś sposób wywoływały wilka z lasu, kojarzyły mu się z hedonizmem - musiał przeprocesować je samotnie i odplątać prawdziwego Michaela (o ile ktoś taki istniał - dodałby posępnie kilka miesięcy temu, ale pesymizm jakoś osłabł) od części osobowości, których Michael się wstydził.
-Srawłar wiwru. - roześmiał się, opuszczając jej dłoń, ale wciąż trzymając ją we własnej. -Wiem, że pewnie podchodzisz do tego inaczej - w końcu mieszkała we Francji -ale czemu Francuzi i szlachta muszą nadawać głupie nazwy zwykłej uprzejmości? - savoire-vivre, nawet nie byłby w stanie tego powtórzyć ze śpiewnym akcentem Addy.
-Mam przyjść później, nie przeszkadzać ci w kąpieli? - upewnił się zaczepnie, wiedząc, że padnie odpowiedź odmowna.
Odruchowo spiął mięśnie, gdy znalazła się nad nim, gdy znalazł się w pozycji potencjalnie ryzykownej - ale ruch był na tyle subtelny, by nie spanikował odwzajemnił jej uśmiech. Szeroko, gdy jasne loki połaskotały go w nos.
-Tak bez piżamy? - uniósł brwi, ale obydwoje wiedzieli, że nie ubierze piżamy czarnoksiężnika ani nie rozbierze się bez ryzyka czegoś więcej, więc pojednawczo sięgnął po kołdrę.
-Albo czekaj. Gdy oddasz się wieczornej toalecie zadbam trochę o bezpieczeństwo, dobrze? - rozmyślił się na myśl, że - choć planował przytulić się do Addy, a po chwili wyjść - istnieje jakieś ryzyko, że zaśnie w obcym domu.
Odprowadził ją wzrokiem, a potem podniósł się i zaczął obchodzić dom, do którego miał ponoć teraz swobodny wstęp.
-Carpiene. - mruknął, sięgając po różdżkę i pohamował cisnący się na usta komentarz gdy nie wykrył żadnych pułapek.
Zacznie zatem od podstaw.
Krzątał się chwilę po domu, najpierw splatając białą magię w przedpokoju i w okolicach okien - tak, by jakiekolwiek najście intruza wywołało głośny pisk, alarmujący Addę i jego samego. Gdy po kwadransie skończył nakładać Bubonem, zerknął na tarczę zegara. Nie miał czas na dłuższe pułapki, ale mógł przywołać tutaj jeszcze bogina - cokolwiek, co kupi gościom i gospodyni więcej czasu w razie niezapowiedzianej i niechcianej wizyty.
-Jeszcze chwilkę! Nie używasz tej skrzyni w przedpokoju, nie? - była zawalona ubraniami i nawet płaszczem zimowym, więc nie czekał na odpowiedź. Odgarnął bałagan, klęknął nad pustawą skrzynią i koncentrując wkoło energię magiczną zwabił do środka bogina - obezwładniając go magią w ten sposób, by strach na gremliny nie aktywował się przy Addzie ani przy nim.
Mógłby jej spytać o innych gości, ale zazdrośnie uznał, że w sumie po co. Pułapka miała tylko kogoś nastraszyć i kupić Addzie czas, każdy dorosły czarodziej poradzi sobie z chwilą lęku.
Wrócił do sypialni, gdy już tam czekała - zrzucił buty, położył się obok, trochę niepewnie jak blisko powinien się trzymać. Jeśli przysunęła się bliżej, nie oponował.
-Nie panikuj jeśli obudzisz się sama, rzadko mogę przed pełnią spać. - poprosił, a w razie bezsenności powinien przecież wrócić do siebie. Przymknął oczy, dał się otulić jej perfumom o zapachu gruszek i frezji.
Nie obudziła się sama.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Uśmiechnęła się krótko w odpowiedzi na jego smutno-poważne spojrzenie. Przeczyta ten rozdział z taką samą uwagą, jak każdy inny. A znajomego ex-brygadzistę dopyta o to, jak wilkołaki traktują animagów, bo być może miała w posiadaniu pewną przewagę nad zwykłymi czarodziejami i czarownicami. Czy wilkołak w swoim pełniowym szale rozszarpywał absolutnie wszystko, co stanęło mu na drodze? Zwierzęta też? Czy tylko ludzi?...
Musiała się tego dowiedzieć i to możliwie jak najszybciej.
― Dla kogoś, kto nie zna języka to pewnie tylko głupia nazwa ― odparła wesoło. ― Ale savoir-vivre znaczy “znajomość życia”, choć to dość niedokładny przekład. Obejmuje wskazówki dotyczące dobrych manier, konwenanse, obowiązujące zwyczaje, więc to nie tylko zwykła uprzejmość. A to, że nazwa przyjęła się globalnie… ― jej uśmiech nabrał lisiego uroku, wzruszyła beztrosko ramionami ― cóż poradzę na to, że tak głęboko inspirujemy inne narody? ― Zatrzepotała niewinnie rzęsami. W końcu sama pochodziła z Francji, tam się wychowywała, zanim jej rodzina przeniosła się Anglii. Na szczęście podczas kursu we francuskim Ministerstwie nauczono ją jak manipulować akcentem i ukrywać pochodzenie, dzięki temu mogła wmówić dowolnej osobie, że przecież jest rodowitą Angielką, nie żadną tam Francuzką.
Ale przekonanie o wielkości własnej nacji ― doskonale udawane w ramach żartu czy prawdziwe ― pozostało.
― Może kiedyś do mnie dołączysz ― odpowiedziała mu na pytanie o kąpiel po francusku, z nutą złośliwości, doskonale świadoma tego, że nic nie zrozumie. W przeszłości też czasem wycinała mu podobny numer i wyglądało na to, że pewne nawyki wcale nie zanikły.
― No przepraszam bardzo, czy to moja wina, że się nie przygotowałeś odpowiednio na nocleg u koleżanki? ― dalej żartowała, sprowadzając ich spotkanie do rangi dziecięcego noclegu o który trzeba było prosić mamę przez dwa dni. ― Nie mam tu męskich ubrań, szanowny panie, więc na następny raz uprzejmie proszę się odpowiednio zaopatrzyć. Wspaniałomyślnie zrobię ci miejsce w szafie.
Przeciągnęła wzrokiem po pokoju, szukając swojej halki, ale zguba prędko się odnalazła. Adda podeszła do stojącego przy toaletce krzesła, zgarnęła nocny ubiór, przy okazji słuchając, co mówi Michael.
― Dobry pomysł w sumie ― stwierdziła lekko, przekładając halkę przez ramię. ― Obawiam się, że nie będziesz zachwycony stopniem zabezpieczenia gajówki, ale na swoją obronę dodam, że znam tu każdego mugola, każdy kamień, kurę, psa, kota czy kaczkę i wiedziałabym, gdyby kręcił się tu ktoś podejrzany.
Albo po prostu to znowu jej skłonność do ryzyka, ignorowanie podstawowych zasad bezpieczeństwa, bo przecież zazwyczaj udaje jej się wyłgać albo w porę uciec z kryzysowej sytuacji. Dopiero w jego obecności te skłonności nieco gasły, wracał zdrowy rozsądek. Mieszkała tu już tyle czasu, że zdążyła poczuć się bezpiecznie. Może nawet zbyt bezpiecznie, biorąc pod uwagę to, jakie mieli teraz czasy.
Rozdzielili się ― ona zniknęła w łazience, Mike wyszedł z pokoju; dźwięk jego kroków gasł z każdą kolejną chwilą, aż w końcu całkiem rozpłynął się w ciszy wieczoru. Adda zabrała się za szykowanie do snu ― rozczesała włosy grzebieniem, splotła je w warkocz, potem pozbyła się biżuterii i ubrań; rzuciła je niedbale do wiklinowego kosza, przelotnie przypominając sobie o tym, że przecież miała dzisiaj zająć się praniem, bo jak tak dalej pójdzie, to do pracy pójdzie w samych majtkach.
Kąpiel była całkiem szybka jak na nią ― zazwyczaj wylegiwała się w wodzie dopóki ta kompletnie nie ostygła, przy okazji umilając sobie czas jakąś książką, albo po prostu drzemiąc, ale tym razem miała motywację do tego, by ogarnąć się w jakimś przyzwoitym czasie. Pytanie Michaela dopadło ją akurat wtedy, kiedy wycierała ciało ręcznikiem i przez chwilę nie wiedziała o jaką skrzynię pyta.
― Nie! ― odkrzyknęła przez uchylone drzwi. To ta przy tylnym wyjściu? Czy ta bliżej ganku? A może ta na końcu głównego pokoju, tuż przy korytarzu…? Co on tam kombinował?
Kiedy wyszła z łazienki ― jego wciąż nie było, ale nie zmartwiła się tym. Straciła poczucie czasu i wydawało jej się, że faktycznie minęło ledwie pięć minut, a nie prawie pół godziny. Sprawdziła jeszcze przy okazji swój tajemniczy notes, by upewnić się co do tego, co powinna jutro zrobić i faktycznie, przed wizytą w Londynie nie było ratunku.
Z westchnieniem ulokowała się w łóżku, wpakowała pod kołdrę. Materiał musnął odsłonięte nogi i ramiona, przyjemnie otulił jej ciało, ale nim zdążyła choćby pomyśleć o śnie, pojawił się pan Zadbam o Bezpieczeństwo. Uśmiechnęła się na jego widok, uniosła na łokciu, odczekała grzecznie aż się ulokuje obok, a potem bezwstydnie się przysunęła, oparła głowę na jego prawym ramieniu.
Lubiła go wykorzystywać w roli poduszki i nawet się z tym nie kryła ― ani trzy lata temu, ani teraz.
― Dobrze ― potaknęła potulnie, nieco sennie. Nie chciała go na nic naciskać, choć w głębi ducha liczyła na to, że akurat dzisiejsza noc okaże się dla niego łaskawa.
Poranne odkrycie w postaci Michaela wciąż śpiącego obok było miłą niespodzianką, dobrym początkiem dnia. Jasność wlewała się już przez okno, ale przecież o tej porze roku wschody słońca były dość wcześnie, mogła być czwarta rano, mogła być i siódma. Było jej przyjemnie ciepło, czuła się okropnie rozleniwiona i prawdę mówiąc ― niespecjalnie chciało jej się wychodzić z łóżka. Poprawiła się tylko, ułożyła wygodniej, przytuliła do aurorskiego boku i już miała zapaść w dalszą drzemkę, kiedy to on się ruszył, otworzył oczy.
Uśmiechnęła się na widok jego rozespanej miny; powoli uniosła dłoń i pogłaskała go po policzku.
― Mam nadzieję, że dzisiejszą noc miałeś dość łaskawą i się wyspałeś ― mruknęła na powitanie.
Musiała się tego dowiedzieć i to możliwie jak najszybciej.
― Dla kogoś, kto nie zna języka to pewnie tylko głupia nazwa ― odparła wesoło. ― Ale savoir-vivre znaczy “znajomość życia”, choć to dość niedokładny przekład. Obejmuje wskazówki dotyczące dobrych manier, konwenanse, obowiązujące zwyczaje, więc to nie tylko zwykła uprzejmość. A to, że nazwa przyjęła się globalnie… ― jej uśmiech nabrał lisiego uroku, wzruszyła beztrosko ramionami ― cóż poradzę na to, że tak głęboko inspirujemy inne narody? ― Zatrzepotała niewinnie rzęsami. W końcu sama pochodziła z Francji, tam się wychowywała, zanim jej rodzina przeniosła się Anglii. Na szczęście podczas kursu we francuskim Ministerstwie nauczono ją jak manipulować akcentem i ukrywać pochodzenie, dzięki temu mogła wmówić dowolnej osobie, że przecież jest rodowitą Angielką, nie żadną tam Francuzką.
Ale przekonanie o wielkości własnej nacji ― doskonale udawane w ramach żartu czy prawdziwe ― pozostało.
― Może kiedyś do mnie dołączysz ― odpowiedziała mu na pytanie o kąpiel po francusku, z nutą złośliwości, doskonale świadoma tego, że nic nie zrozumie. W przeszłości też czasem wycinała mu podobny numer i wyglądało na to, że pewne nawyki wcale nie zanikły.
― No przepraszam bardzo, czy to moja wina, że się nie przygotowałeś odpowiednio na nocleg u koleżanki? ― dalej żartowała, sprowadzając ich spotkanie do rangi dziecięcego noclegu o który trzeba było prosić mamę przez dwa dni. ― Nie mam tu męskich ubrań, szanowny panie, więc na następny raz uprzejmie proszę się odpowiednio zaopatrzyć. Wspaniałomyślnie zrobię ci miejsce w szafie.
Przeciągnęła wzrokiem po pokoju, szukając swojej halki, ale zguba prędko się odnalazła. Adda podeszła do stojącego przy toaletce krzesła, zgarnęła nocny ubiór, przy okazji słuchając, co mówi Michael.
― Dobry pomysł w sumie ― stwierdziła lekko, przekładając halkę przez ramię. ― Obawiam się, że nie będziesz zachwycony stopniem zabezpieczenia gajówki, ale na swoją obronę dodam, że znam tu każdego mugola, każdy kamień, kurę, psa, kota czy kaczkę i wiedziałabym, gdyby kręcił się tu ktoś podejrzany.
Albo po prostu to znowu jej skłonność do ryzyka, ignorowanie podstawowych zasad bezpieczeństwa, bo przecież zazwyczaj udaje jej się wyłgać albo w porę uciec z kryzysowej sytuacji. Dopiero w jego obecności te skłonności nieco gasły, wracał zdrowy rozsądek. Mieszkała tu już tyle czasu, że zdążyła poczuć się bezpiecznie. Może nawet zbyt bezpiecznie, biorąc pod uwagę to, jakie mieli teraz czasy.
Rozdzielili się ― ona zniknęła w łazience, Mike wyszedł z pokoju; dźwięk jego kroków gasł z każdą kolejną chwilą, aż w końcu całkiem rozpłynął się w ciszy wieczoru. Adda zabrała się za szykowanie do snu ― rozczesała włosy grzebieniem, splotła je w warkocz, potem pozbyła się biżuterii i ubrań; rzuciła je niedbale do wiklinowego kosza, przelotnie przypominając sobie o tym, że przecież miała dzisiaj zająć się praniem, bo jak tak dalej pójdzie, to do pracy pójdzie w samych majtkach.
Kąpiel była całkiem szybka jak na nią ― zazwyczaj wylegiwała się w wodzie dopóki ta kompletnie nie ostygła, przy okazji umilając sobie czas jakąś książką, albo po prostu drzemiąc, ale tym razem miała motywację do tego, by ogarnąć się w jakimś przyzwoitym czasie. Pytanie Michaela dopadło ją akurat wtedy, kiedy wycierała ciało ręcznikiem i przez chwilę nie wiedziała o jaką skrzynię pyta.
― Nie! ― odkrzyknęła przez uchylone drzwi. To ta przy tylnym wyjściu? Czy ta bliżej ganku? A może ta na końcu głównego pokoju, tuż przy korytarzu…? Co on tam kombinował?
Kiedy wyszła z łazienki ― jego wciąż nie było, ale nie zmartwiła się tym. Straciła poczucie czasu i wydawało jej się, że faktycznie minęło ledwie pięć minut, a nie prawie pół godziny. Sprawdziła jeszcze przy okazji swój tajemniczy notes, by upewnić się co do tego, co powinna jutro zrobić i faktycznie, przed wizytą w Londynie nie było ratunku.
Z westchnieniem ulokowała się w łóżku, wpakowała pod kołdrę. Materiał musnął odsłonięte nogi i ramiona, przyjemnie otulił jej ciało, ale nim zdążyła choćby pomyśleć o śnie, pojawił się pan Zadbam o Bezpieczeństwo. Uśmiechnęła się na jego widok, uniosła na łokciu, odczekała grzecznie aż się ulokuje obok, a potem bezwstydnie się przysunęła, oparła głowę na jego prawym ramieniu.
Lubiła go wykorzystywać w roli poduszki i nawet się z tym nie kryła ― ani trzy lata temu, ani teraz.
― Dobrze ― potaknęła potulnie, nieco sennie. Nie chciała go na nic naciskać, choć w głębi ducha liczyła na to, że akurat dzisiejsza noc okaże się dla niego łaskawa.
Poranne odkrycie w postaci Michaela wciąż śpiącego obok było miłą niespodzianką, dobrym początkiem dnia. Jasność wlewała się już przez okno, ale przecież o tej porze roku wschody słońca były dość wcześnie, mogła być czwarta rano, mogła być i siódma. Było jej przyjemnie ciepło, czuła się okropnie rozleniwiona i prawdę mówiąc ― niespecjalnie chciało jej się wychodzić z łóżka. Poprawiła się tylko, ułożyła wygodniej, przytuliła do aurorskiego boku i już miała zapaść w dalszą drzemkę, kiedy to on się ruszył, otworzył oczy.
Uśmiechnęła się na widok jego rozespanej miny; powoli uniosła dłoń i pogłaskała go po policzku.
― Mam nadzieję, że dzisiejszą noc miałeś dość łaskawą i się wyspałeś ― mruknęła na powitanie.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
-Ta nazwa po prostu jest głupia. Powtórz ją na głos, co to w ogóle za splot sylab? - uparł się i nie musiał długo prosić, bo Adda z upodobaniem popisywała się tym swoim francuskim akcentem. Może widziała, jak jego spojrzenie wtedy łagodniało, zatrzymując się na jej ustach. I kilka lat temu, i teraz.
-I zdaniem Francuzów wiedza o tym, ile centymetrów od końca stołu położyć widelec to znajomość prawdziwego życia? - roześmiał się, bo był Anglikiem z krwi i kości. Pomimo całej sympatii do Addy, nie przestanie podchodzić do kultury żabojadów z mieszanką wyższości i niezrozumienia. -Wybiórczych reprezentantów tych narodów. - poprawił, ale szybko rozbroiła go szeleszczącymi, francuskimi zgłoskami. Urwał, wzniósł oczy do nieba, nieudolnie próbując powstrzymać formujący się na twarzy uśmiech.
Nie przyzna przecież na głos, że mu się to podoba.
-Dziękuję za to poświęcenie. Przeniesiesz więcej rzeczy z szafy na fotel lub stół? - na męską logikę, już powinna mieć w niej miejsce, skoro tyle ubrań poniewierało się... gdzie indziej. Tyle, że żył już na świecie wystarczająco długo, by przekonać się, że kobieca logika - i pojemność damskich szaf - wymyka się wszelkim kryteriom.
Zmarszczył brwi, już w progu salonu. Obejrzał się przez ramię.
-Jak wspaniale, że nie boisz się mugoli ani kaczek. - wytknął z lekkim wyrzutem doświadczonej wiedźmie strażniczce. -Ale profesjonaliści zakradają się tak, że ich nie zauważysz. Dopóki nie będzie za późno. - nie sprecyzował, kto, bo zagrożenia spodziewał się zewsząd. Doświadczeni szmalcownicy, łowcy głów, inni wiedźmi strażnicy.
Przed wilkołakiem też nie zdołał się obronić dopóki nie było za późno.
Nie dyskutował dalej, zabrał się do pracy. I wciąż nie był usatysfakcjonowany, powinien znaleźć czas aby nałożyć tu jeszcze trudniejsze do rozbrojenia zabezpieczenia. Po pełni - przypomniał sobie z ukłuciem niepokoju.
Gdy wrócił do sypialni, uśmiech Addy rozwiał jednak niepokój, odegnał od niego chęć prawienia jej kazań. To był długi dzień, gajówka była względnie bezpieczna.
Świat się nie skończy, jeśli na chwilę zamkną oczy, jeśli odpoczną.
Nie spodziewał się, że się wyśpi. Jasne brwi zmarszczyły się lekko na widok porannego słońca. Poruszył się, usiłując oszacować która godzina i gdzie jest, ale znajomy zapach i znajomy dotyk wyprzedziły paranoiczną panikę zaspanego umysłu.
Odwzajemnił uśmiech, spokojny. Było dobrze.
-Zaskakująco. - przyznał, kładąc dłoń na jej dłoni. Chciałby przyciągnąć ją do siebie, ale słońce świeciło mu w oczy, przypominając o obowiązkach.
O księżycu, który będzie świecił jasno za kilkanaście godzin.
-Mam trochę spraw do dopięcia przed zmrokiem, muszę już iść. - wymamrotał. Spróbował się uśmiechnąć, ale tak blisko pełni było to trudniejsze - a jasne światło podkreślało niespokojne oczy, mimiczne zmarszczki troski.
-W razie czego - nie chciał o tym myśleć, ale nie potrafił o tym nie myśleć. O tym, że każdego miesiąca czuje się wyjątkowo bezbronny, zdany na łaskę lasu. -...Carter z Biura nakłada dobre pułapki. A ja powinienem ci jeszcze założyć Zawieruchę, pojutrze. - podniósł się na łokciach, dziarsko. Chciał energicznie zdusić jej troskę, jej niepokój - własnego miał zbyt wiele.
-Do zobaczenia. - chciałby kiedyś móc to jej obiecać. I załapać się na śniadanie - pojutrze.
/zt x 2?
-I zdaniem Francuzów wiedza o tym, ile centymetrów od końca stołu położyć widelec to znajomość prawdziwego życia? - roześmiał się, bo był Anglikiem z krwi i kości. Pomimo całej sympatii do Addy, nie przestanie podchodzić do kultury żabojadów z mieszanką wyższości i niezrozumienia. -Wybiórczych reprezentantów tych narodów. - poprawił, ale szybko rozbroiła go szeleszczącymi, francuskimi zgłoskami. Urwał, wzniósł oczy do nieba, nieudolnie próbując powstrzymać formujący się na twarzy uśmiech.
Nie przyzna przecież na głos, że mu się to podoba.
-Dziękuję za to poświęcenie. Przeniesiesz więcej rzeczy z szafy na fotel lub stół? - na męską logikę, już powinna mieć w niej miejsce, skoro tyle ubrań poniewierało się... gdzie indziej. Tyle, że żył już na świecie wystarczająco długo, by przekonać się, że kobieca logika - i pojemność damskich szaf - wymyka się wszelkim kryteriom.
Zmarszczył brwi, już w progu salonu. Obejrzał się przez ramię.
-Jak wspaniale, że nie boisz się mugoli ani kaczek. - wytknął z lekkim wyrzutem doświadczonej wiedźmie strażniczce. -Ale profesjonaliści zakradają się tak, że ich nie zauważysz. Dopóki nie będzie za późno. - nie sprecyzował, kto, bo zagrożenia spodziewał się zewsząd. Doświadczeni szmalcownicy, łowcy głów, inni wiedźmi strażnicy.
Przed wilkołakiem też nie zdołał się obronić dopóki nie było za późno.
Nie dyskutował dalej, zabrał się do pracy. I wciąż nie był usatysfakcjonowany, powinien znaleźć czas aby nałożyć tu jeszcze trudniejsze do rozbrojenia zabezpieczenia. Po pełni - przypomniał sobie z ukłuciem niepokoju.
Gdy wrócił do sypialni, uśmiech Addy rozwiał jednak niepokój, odegnał od niego chęć prawienia jej kazań. To był długi dzień, gajówka była względnie bezpieczna.
Świat się nie skończy, jeśli na chwilę zamkną oczy, jeśli odpoczną.
Nie spodziewał się, że się wyśpi. Jasne brwi zmarszczyły się lekko na widok porannego słońca. Poruszył się, usiłując oszacować która godzina i gdzie jest, ale znajomy zapach i znajomy dotyk wyprzedziły paranoiczną panikę zaspanego umysłu.
Odwzajemnił uśmiech, spokojny. Było dobrze.
-Zaskakująco. - przyznał, kładąc dłoń na jej dłoni. Chciałby przyciągnąć ją do siebie, ale słońce świeciło mu w oczy, przypominając o obowiązkach.
O księżycu, który będzie świecił jasno za kilkanaście godzin.
-Mam trochę spraw do dopięcia przed zmrokiem, muszę już iść. - wymamrotał. Spróbował się uśmiechnąć, ale tak blisko pełni było to trudniejsze - a jasne światło podkreślało niespokojne oczy, mimiczne zmarszczki troski.
-W razie czego - nie chciał o tym myśleć, ale nie potrafił o tym nie myśleć. O tym, że każdego miesiąca czuje się wyjątkowo bezbronny, zdany na łaskę lasu. -...Carter z Biura nakłada dobre pułapki. A ja powinienem ci jeszcze założyć Zawieruchę, pojutrze. - podniósł się na łokciach, dziarsko. Chciał energicznie zdusić jej troskę, jej niepokój - własnego miał zbyt wiele.
-Do zobaczenia. - chciałby kiedyś móc to jej obiecać. I załapać się na śniadanie - pojutrze.
/zt x 2?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Od samego rana humor jej dopisywał, choć niebo zaciągnęło się granatowymi chmurami jak pierzyną, a gdzieś w oddali toczyły się leniwe, burzowe pomruki. Uczucie ciepła kłębiące się gdzieś pod mostkiem ― efekt spokojnie przespanej nocy w miłym towarzystwie ― splatało się z podekscytowaniem związanym z dzisiejszym spotkaniem. Choć z Maeve nie łączyła jej przyjaźń do grobowej deski, nie mówiły sobie wszystkiego, to jednak Adda była skłonna przyznać, że po prostu rebeliantkę lubi. Dobrze im się razem pracowało, a posiadane talenty uzupełniały się, tworząc w ten sposób zespół przed którym trudno było się obronić, choć zazwyczaj cel nawet nie wiedział, że powinien.
Odkąd Maeve wyjechała ― Addzie brakowało dobrego towarzystwa na akcjach. Miała co prawda Tony’ego, ale ich relacja była jeszcze luźniejsza, a odkąd Calder oberwał na akcji w Kirkwall, odkąd prawie ich tam nie zdemaskowano, jakoś gorzej się dogadywali. No i nie był kobietą, prawda, pewnych tematów nie dało się z nim poruszyć, bo i tak by nie zrozumiał.
A dzisiaj ― och, dzisiaj ― wreszcie nadarzy się okazja, by nadrobić ważne tematy, podzielić się informacjami z działu wojennego i tego dotyczącego stricte wywiadu, a na dodatek, istniała realna szansa, że zostanie im dość czasu na to, żeby po prostu posiedzieć i poplotkować. Z tej okazji Adda nawet ogarnęła jako-tako gajówkę, by nie prezentowała się tak jak zawsze (czyli tak, jakby we wnętrzu ledwo co skończył się huragan), odruchowo skontrolowała zawartość spiżarni, by mieć pewność, że ma czym koleżankę poczęstować. Zostało jej jeszcze trochę orzechów, herbaty, miała też solidne zapasy alkoholowe, które teraz wydawały jej się najistotniejsze. Po pracy w Londynie zajrzała jeszcze do piekarni, ale nie mieli nic ciekawego; udało jej się natomiast dogadać z piekarzem, żeby uchował dla niej kiedyś ze dwa pączki, co brała za kolejny pozytyw dzisiejszego dnia.
Popołudnie należało już tylko do niej ― zaklęciem nakłoniła szmatkę do starcia kurzu z parapetów, samodzielnie podlała swoje trzydzieści dwa kwiatki i akurat, kiedy odstawiła konewkę na swoje miejsce tuż przy tylnym wyjściu, usłyszała pukanie do drzwi. Zamarła w bezruchu, zastanawiając się, czy to właśnie jej gość, czy może ktoś przechwycił list ― bo i tak przecież bywało. Fakt, że ktoś pukał w tylne drzwi od strony ogrodu znaczył, że chociaż potrafił czytać ze zrozumieniem i skoro dzikich malw nie było od frontu, to może są gdzieś indziej. Zamiast jednak zastukać we framugę i kopnąć w wiadro (jak nakazywał list), ktoś przeszedł od razu do arcytajnego hasła (zupełnie tak, jak umawiała się kiedyś z pewną panią szpieg) i zza drzwi dobiegło do niej ciche “kici-kici”. Adda parsknęła ― całkiem otwarcie, już wiedząc, że żaden to intruz ― i machnięciem różdżki otworzyła drzwi.
― Maeve ― przywitała czarownicę z szerokim uśmiechem i nie czekając na pozwolenie, uścisnęła ją serdecznie, jakby się nie widziały co najmniej dwa lata, a nie ledwo parę miesięcy. ― Powrót bez większych problemów, mam nadzieję? ― zagadnęła przyjaźnie, wypuszczając ją z objęć i przechodząc do pokoju dziennego.
― Herbaty? Czy od razu mam wyjąć sensowne trunki i się nie wygłupiać? ― Każde kolejne słowo niosło w sobie jeszcze większą lekkość niż poprzednie, ton pozostawał przyjemnie zaczepny, a spojrzenia rzucane przez ramię - figlarne.
Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniały.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Dopiero co wróciła do kraju, wciąż rozdarta między życiem, które tu prowadziła, które było nią, a powinnością względem przebywających w Rumunii rodziców. Na nowo przypominała sobie wszelkie obowiązki, nierozwiązane sprawy, schowane na dnie kufra listy, a raczej próbowała, wszak stale coś jej przeszkadzało. Nie potrafiła zignorować towarzyszących na każdym kroku nerwów, dyszących w kark obaw, z kolei odczuwana dniem i nocą bezsilność nakazywała wbijać paznokcie w skórę dłoni, zaciskać mocno zęby i przełykać zbierającą się na języku gorycz. Kiedy tylko pozwalała myślom swobodnie błądzić, nie zaś skupiać na konkretnych zadaniach, choćby i tych najbardziej błahych, ciągle wracały do niej te same pytania. Czy istnieli gdzieś, gdziekolwiek na całym świecie, magomedycy, którzy potrafiliby zdiagnozować matkę? Dobrać odpowiednią kurację? Wyleczyć ją, nim będzie za późno? A w końcu – czy było coś, co ona sama mogła zrobić lepiej? Odwiedzać ich częściej, a jeśli nie odwiedzać, to pisać. Zabrać ze sobą, choćby i siłą, by na Wyspach poszukać specjalistów od chorób nerwowych. Albo zostać z nimi, tym samym decydując się na największe z możliwych poświęceń.
Nie, przecież nie mogłaby zapomnieć o tym wszystkim, co zostawiła w Anglii i co wydarzyło się na przestrzeni ostatnich miesięcy. O zbierającej krwawe żniwo wojnie. O bezbronnych, pozostawionych na pastwę losu ludziach, którym obiecała śpieszyć z pomocą. Wyczekującym jej powrotu Foxie. I zdobiącym palec pierścionku, symbolu wspólnej przyszłości.
Nie należała już jedynie do siebie.
By stłumić palące wyrzuty sumienia, próbowała w pełni oddać się przygotowaniom do nadchodzącego wielkimi krokami spotkania z Addą. Skrupulatnie odświeżała sprawy, które zostawiła w kompetentnych rękach drugiej wiedźmiej strażniczki, jednocześnie żywiąc płonną nadzieją, że mimo nieuchronnego upływu czasu, nie ominęło jej wiele prawdziwie istotnych zdarzeń. Bo przecież nienawidziła czuć się w ten sposób, niczym niedoinformowana ignorantka, nawet jeśli spędziła niemalże całą wiosnę tam, daleko od ojczyzny i trawiących ją niepokojów. Dlatego właśnie była wdzięczna, że de Verley zdołała znaleźć dla niej czas tak szybko; musiała zadać wiele pytań, tych dotyczących działań obu Ministerstw, jak i potencjalnych działań wywiadowczych, których ta mogła podjąć się na rzecz Zakonu Feniksa. A poza tym, tęskniła za nią. Za tym, co znajome i zaufane. I za jej sposobem bycia, tak innym, niemalże kontrastowym...
– Kici-kici – odezwała się cicho, cierpko, kiedy już stanęła o umówionej porze przy drzwiach prowadzących do wnętrza Gajówki; nie miała zamiaru stukać we framugę, ani też kopać stojącego zaraz obok wiadra, choć do tego próbowała nakłonić ją gospodyni za pośrednictwem pergaminu. Znały się tyle lat, a Adda wciąż nie przestawała badać jej granic, prowokować, igrać. I o ile w pierwszej chwili pobladłą twarz Maeve wyginał zmęczony, podszyty malkontenctwem grymas, o tyle zniknął on na widok uśmiechniętej, a przede wszystkim całej i zdrowej czarownicy; prowadziła ryzykowną grę, niezwykle ryzykowną, wspierając ich sprawę, a jednocześnie pracując dla urzędu Malfoya. – Adda – wydusiła z siebie w reakcji na to ciepłe powitanie; z początku zamarła w bezruchu, zaskoczona okazaną sympatią, prędko jednak poprawiła się, odwzajemniła uścisk. Odetchnęła głębiej, nieco spokojniej, w namacalny sposób zyskując pewność, że ten świat wciąż istniał. – Musiałam się trochę nagimnastykować, ale dzięki temu uniknęłam jakichkolwiek komplikacji. Wolałam dmuchać na zimne. – Zmusiła kąciki ust do wzniesienia się ku górze, by odwzajemnić gest gospodyni. – Dobrze cię widzieć – wypaliła jeszcze, nim ruszyła śladem blondynki w kierunku pokoju dziennego; lubiła go. Liczne kwiaty ocieplały surowy wystrój, były nieodłączoną częścią składową chaosu, który najpewniej chaosem tak naprawdę nie był, a raczej skomplikowanym, rozumianym tylko przez Addę systemem. – Skoro już przy tym jesteśmy... – Herbata brzmiała kusząco, poniekąd. Wszak stanowiła od dłuższego czasu towar deficytowy, a przez to stała się prawdziwym rarytasem. Jednak panujące na zewnątrz temperatury, wysokie, zbyt wysokie jak na jej gust, zachęcały raczej do napicia się czegoś zimniejszego. – Mam coś dla ciebie. W podzięce za pomoc. Czy Ognista jest wystarczająco sensowna? – Posłała jej porozumiewawcze spojrzenie, jednocześnie sięgając do przewieszonej przez ramię skórzanej torby, z której triumfalnie wydobyła charakterystyczną, nieco kanciastą butelkę. Etykietę miała naderwaną, do tego nieco wyblakłą, nie powinno to jednak mieć żadnego wpływu na jakość trunku. – Napijmy się. Czuję, że na trzeźwo znacznie trudniej byłoby znieść wszystko to, co możesz mi mieć do powiedzenia. – Osunęła się na jedno z wolnych krzeseł, po czym poprawiła materiał prostej sukienki i zebrała włosy w luźny węzeł, by przestały opierać się o szyję. Nie spuszczała de Verley z oka, odruchowo obejmując jej drobną sylwetkę wnikliwym, badawczym spojrzeniem.
| porywam się i przynoszę butelkę Ognistej whisky (1 butelka (0,75 l))
Nie, przecież nie mogłaby zapomnieć o tym wszystkim, co zostawiła w Anglii i co wydarzyło się na przestrzeni ostatnich miesięcy. O zbierającej krwawe żniwo wojnie. O bezbronnych, pozostawionych na pastwę losu ludziach, którym obiecała śpieszyć z pomocą. Wyczekującym jej powrotu Foxie. I zdobiącym palec pierścionku, symbolu wspólnej przyszłości.
Nie należała już jedynie do siebie.
By stłumić palące wyrzuty sumienia, próbowała w pełni oddać się przygotowaniom do nadchodzącego wielkimi krokami spotkania z Addą. Skrupulatnie odświeżała sprawy, które zostawiła w kompetentnych rękach drugiej wiedźmiej strażniczki, jednocześnie żywiąc płonną nadzieją, że mimo nieuchronnego upływu czasu, nie ominęło jej wiele prawdziwie istotnych zdarzeń. Bo przecież nienawidziła czuć się w ten sposób, niczym niedoinformowana ignorantka, nawet jeśli spędziła niemalże całą wiosnę tam, daleko od ojczyzny i trawiących ją niepokojów. Dlatego właśnie była wdzięczna, że de Verley zdołała znaleźć dla niej czas tak szybko; musiała zadać wiele pytań, tych dotyczących działań obu Ministerstw, jak i potencjalnych działań wywiadowczych, których ta mogła podjąć się na rzecz Zakonu Feniksa. A poza tym, tęskniła za nią. Za tym, co znajome i zaufane. I za jej sposobem bycia, tak innym, niemalże kontrastowym...
– Kici-kici – odezwała się cicho, cierpko, kiedy już stanęła o umówionej porze przy drzwiach prowadzących do wnętrza Gajówki; nie miała zamiaru stukać we framugę, ani też kopać stojącego zaraz obok wiadra, choć do tego próbowała nakłonić ją gospodyni za pośrednictwem pergaminu. Znały się tyle lat, a Adda wciąż nie przestawała badać jej granic, prowokować, igrać. I o ile w pierwszej chwili pobladłą twarz Maeve wyginał zmęczony, podszyty malkontenctwem grymas, o tyle zniknął on na widok uśmiechniętej, a przede wszystkim całej i zdrowej czarownicy; prowadziła ryzykowną grę, niezwykle ryzykowną, wspierając ich sprawę, a jednocześnie pracując dla urzędu Malfoya. – Adda – wydusiła z siebie w reakcji na to ciepłe powitanie; z początku zamarła w bezruchu, zaskoczona okazaną sympatią, prędko jednak poprawiła się, odwzajemniła uścisk. Odetchnęła głębiej, nieco spokojniej, w namacalny sposób zyskując pewność, że ten świat wciąż istniał. – Musiałam się trochę nagimnastykować, ale dzięki temu uniknęłam jakichkolwiek komplikacji. Wolałam dmuchać na zimne. – Zmusiła kąciki ust do wzniesienia się ku górze, by odwzajemnić gest gospodyni. – Dobrze cię widzieć – wypaliła jeszcze, nim ruszyła śladem blondynki w kierunku pokoju dziennego; lubiła go. Liczne kwiaty ocieplały surowy wystrój, były nieodłączoną częścią składową chaosu, który najpewniej chaosem tak naprawdę nie był, a raczej skomplikowanym, rozumianym tylko przez Addę systemem. – Skoro już przy tym jesteśmy... – Herbata brzmiała kusząco, poniekąd. Wszak stanowiła od dłuższego czasu towar deficytowy, a przez to stała się prawdziwym rarytasem. Jednak panujące na zewnątrz temperatury, wysokie, zbyt wysokie jak na jej gust, zachęcały raczej do napicia się czegoś zimniejszego. – Mam coś dla ciebie. W podzięce za pomoc. Czy Ognista jest wystarczająco sensowna? – Posłała jej porozumiewawcze spojrzenie, jednocześnie sięgając do przewieszonej przez ramię skórzanej torby, z której triumfalnie wydobyła charakterystyczną, nieco kanciastą butelkę. Etykietę miała naderwaną, do tego nieco wyblakłą, nie powinno to jednak mieć żadnego wpływu na jakość trunku. – Napijmy się. Czuję, że na trzeźwo znacznie trudniej byłoby znieść wszystko to, co możesz mi mieć do powiedzenia. – Osunęła się na jedno z wolnych krzeseł, po czym poprawiła materiał prostej sukienki i zebrała włosy w luźny węzeł, by przestały opierać się o szyję. Nie spuszczała de Verley z oka, odruchowo obejmując jej drobną sylwetkę wnikliwym, badawczym spojrzeniem.
| porywam się i przynoszę butelkę Ognistej whisky (1 butelka (0,75 l))
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Maeve zawsze była dość skryta, bardziej wycofana niż ona. W pracy, kiedy trafiały im się zadania do wykonania we dwójkę, to właśnie Clearwater była tą od obserwacji. Wnikliwego badania reakcji, wychwytywania drobnych szczegółów, oceny wiarygodności. Adda była od prowokacji, od naginania kolejnych granic, igrania z losem. Gładko wchodziła w kolejne role, zmieniała maski bez większego wysiłku by w jednej chwili móc zagrać speszoną i wycofaną niewiastę, w drugiej grozić dryblasowi w porcie wybiciem zębów, a w trzeciej tak układać rozmowę, by podejrzany sam jej wszystko powiedział i na dodatek jeszcze był z tego bardzo zadowolony lub wdzięczny za wysłuchanie. Adda wyczuwała emocje w sposób intuicyjny i ― co najważniejsze ― potrafiła je interpretować na swoją korzyść. Dobrać odpowiednie słowa, odpowiednie zachowanie.
Wyczuła więc ten chwilowy bezruch, rozpoznała malkontencki grymas, ale nie zwróciła na nie szczególnej uwagi, skupiając się na tym, co prawdziwie istotne. Na odwzajemnionym uścisku, na kącikach ust lekko uniesionych ku górze. Na tym krótkim “dobrze cię widzieć”, które w przypadku osoby tak oszczędnej w słowach jak Maeve, było warte więcej niż cała rozprawka na temat relacji i ich roli w życiu człowieka.
― Ha ― parsknęła lekko ― mówiłam, że jeszcze za mną zatęsknisz i proszę bardzo. Ciekawe, ile moich przepowiedni z przeszłości dziś okaże się prawdą ― żartowała dalej, nawet nie próbując ukryć tego, że dopisuje jej dobry humor. Niewiele było osób z którymi Adda mogła porozmawiać otwarcie, więc powrót jednej z nich był dla niej szczególnie istotny.
― Czy ja usłyszałam “Ognista”? ― spytała, wychylając się zza drzwiczek kredensu w którym szukała czegoś, co mogłaby jej zaproponować. Czegoś poza herbatą, ma się rozumieć. ― Rozpieszczasz mnie ― dodała zaraz, widząc trzymaną przez Maeve butelkę. Płynnym ruchem zgarnęła z drewnianej suszarki na naczynia dwie szklanki - każdą z innej parafii - i postawiła je na stoliku; opadła wdzięcznie na drugie krzesło.
― Nie jest tak źle, mimo wszystko ― stwierdziła, wzruszając jednym ramieniem i sięgnęła po butelkę. Szybko rozprawiła się z otwarciem, rozlała trunek do obu szklanek. ― Dokończyłam te raporty, które mi zostawiłaś w kwietniu, Rhys przyjął je bez problemu i podał dalej, do szefa. Sprawę czterech mugoli i psa też wyprowadziłam na prostą, teraz są pod opieką lokalnej bojówki Hipogryfów… ― Przesunęła szklankę w jej stronę i wtedy w zauważyła nową błyskotkę. Zielone oczy Addy błysnęły niebezpiecznie w świetle słońca, na wargach zagościł uśmieszek nadający jej uroku chochlika. ― W istocie, niejedna moja przepowiednia się dziś spełnia ― stwierdziła mrukliwie, z nutą aprobaty i rozbawienia czającego się na dnie głosu. Uniosła szklaneczkę w geście przypominającym toast.
― Za twój bezpieczny powrót do kraju i mój talent wieszczki! ― Upiła drobny łyk; Ognista rozlała się cierpkim posmakiem na jej języku, ścisnęła na chwilę gardło, pozostawiając po sobie wrażenie palącego ciepła. Kiedy ostatnio piła whisky? Nawet nie potrafiła sobie przypomnieć.
Nachyliła się przez stół i sięgnęła po dłoń Maeve, ujęła ją wprawnie, bez pytania i bez zezwolenia, przyjrzała się pierścionkowi z miną prawdziwej znawczyni, wciąż rozciągając wargi w pysznym uśmieszku.
― A ja mówiłam ― powiedziała w końcu, kręcąc zabawnie głową ― ja mówiłam, że to coś poważnego! I gdzie jest moje zaproszenie na ślub, przepraszam bardzo? Czy powinnam się na ciebie pogniewać tu i teraz? ― żartowała sobie dalej, ciesząc się ze szczęścia Maeve; puściła jej dłoń. ― Od kiedy? Chyba tuż przed wyjazdem, co? ― zamruczała figlarnie i upiła kolejny, drobny łyk whisky; skrzywiła się lekko, całkiem odruchowo, kiedy wrażenie ciepła wypalającego przełyk przybrało na sile.
Wyczuła więc ten chwilowy bezruch, rozpoznała malkontencki grymas, ale nie zwróciła na nie szczególnej uwagi, skupiając się na tym, co prawdziwie istotne. Na odwzajemnionym uścisku, na kącikach ust lekko uniesionych ku górze. Na tym krótkim “dobrze cię widzieć”, które w przypadku osoby tak oszczędnej w słowach jak Maeve, było warte więcej niż cała rozprawka na temat relacji i ich roli w życiu człowieka.
― Ha ― parsknęła lekko ― mówiłam, że jeszcze za mną zatęsknisz i proszę bardzo. Ciekawe, ile moich przepowiedni z przeszłości dziś okaże się prawdą ― żartowała dalej, nawet nie próbując ukryć tego, że dopisuje jej dobry humor. Niewiele było osób z którymi Adda mogła porozmawiać otwarcie, więc powrót jednej z nich był dla niej szczególnie istotny.
― Czy ja usłyszałam “Ognista”? ― spytała, wychylając się zza drzwiczek kredensu w którym szukała czegoś, co mogłaby jej zaproponować. Czegoś poza herbatą, ma się rozumieć. ― Rozpieszczasz mnie ― dodała zaraz, widząc trzymaną przez Maeve butelkę. Płynnym ruchem zgarnęła z drewnianej suszarki na naczynia dwie szklanki - każdą z innej parafii - i postawiła je na stoliku; opadła wdzięcznie na drugie krzesło.
― Nie jest tak źle, mimo wszystko ― stwierdziła, wzruszając jednym ramieniem i sięgnęła po butelkę. Szybko rozprawiła się z otwarciem, rozlała trunek do obu szklanek. ― Dokończyłam te raporty, które mi zostawiłaś w kwietniu, Rhys przyjął je bez problemu i podał dalej, do szefa. Sprawę czterech mugoli i psa też wyprowadziłam na prostą, teraz są pod opieką lokalnej bojówki Hipogryfów… ― Przesunęła szklankę w jej stronę i wtedy w zauważyła nową błyskotkę. Zielone oczy Addy błysnęły niebezpiecznie w świetle słońca, na wargach zagościł uśmieszek nadający jej uroku chochlika. ― W istocie, niejedna moja przepowiednia się dziś spełnia ― stwierdziła mrukliwie, z nutą aprobaty i rozbawienia czającego się na dnie głosu. Uniosła szklaneczkę w geście przypominającym toast.
― Za twój bezpieczny powrót do kraju i mój talent wieszczki! ― Upiła drobny łyk; Ognista rozlała się cierpkim posmakiem na jej języku, ścisnęła na chwilę gardło, pozostawiając po sobie wrażenie palącego ciepła. Kiedy ostatnio piła whisky? Nawet nie potrafiła sobie przypomnieć.
Nachyliła się przez stół i sięgnęła po dłoń Maeve, ujęła ją wprawnie, bez pytania i bez zezwolenia, przyjrzała się pierścionkowi z miną prawdziwej znawczyni, wciąż rozciągając wargi w pysznym uśmieszku.
― A ja mówiłam ― powiedziała w końcu, kręcąc zabawnie głową ― ja mówiłam, że to coś poważnego! I gdzie jest moje zaproszenie na ślub, przepraszam bardzo? Czy powinnam się na ciebie pogniewać tu i teraz? ― żartowała sobie dalej, ciesząc się ze szczęścia Maeve; puściła jej dłoń. ― Od kiedy? Chyba tuż przed wyjazdem, co? ― zamruczała figlarnie i upiła kolejny, drobny łyk whisky; skrzywiła się lekko, całkiem odruchowo, kiedy wrażenie ciepła wypalającego przełyk przybrało na sile.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Figlarny wyraz pociągniętych pomadką ust, charakterystyczny błysk w zmrużonym oku – to właśnie Adda, którą znała. Dobrze było widzieć, że wojna nie zdołała jeszcze zniszczyć wszystkiego, zetrzeć z ich twarzy uśmiechów, odebrać prawa do choćby ulotnych chwil spokoju. Tych przecież potrzebowali jeszcze bardziej niż powietrza, jeśli nie chcieli zapomnieć, czym było człowieczeństwo. I jak rzeczywistość wyglądała kiedyś, w poprzednim życiu, nim jeszcze narastający od dekad, kotłujący się pod pozornie solidną powierzchnią społeczeństwa konflikt osiągnął punkt kulminacyjny i rozlał po całych Wyspach. Niczym lawa, paląc wszystko i wszystkich, którzy staną na jej drodze.
Gajówka wyglądała dokładnie tak, jak wtedy, gdy gościła u niej ostatnim razem. Kwiaty dalej zajmowały swoje stałe pozycje, to na parapetach, to na półkach, łapczywie chłonąc wpadające do środka, przez nieprzesłonięte niczym okna, światło. Wystrój nie uległ najmniejszej zmianie, a przynajmniej takiej, którą byłaby w stanie wychwycić na pierwszy rzut oka. Coś jednak było inne. Potrzebowała chwili, żeby zidentyfikować źródło tego, co leżało u podstaw bezwiednie poczynionej obserwacji. To Adda była inna. Weselsza niż zwykle. Dlaczego? Z powodu tego spotkania? Mimo wszystko wątpiła, by chodziło tylko o to.
– Jak mogłabym nie tęsknić. Mało kto potrafi brać mnie pod włos tak wprawnie jak ty, de Verley – objaśniła miękko, bez cienia uszczypliwości; przywykła już do tej dynamiki, do różnic, mimo których potrafiły się tak dobrze porozumieć. I choć z niewieloma ludźmi lubiła czy potrafiła współpracować, to gospodyni zaliczała się do tego wąskiego grona. Przetrwały w niegościnnym, zdominowanym przez mężczyzn środowisku, z każdą kolejną kłodą, którą rzucano im pod nogi, z każdym nieprzychylnym komentarzem i krzywym spojrzeniem, wzrastając w siłę. Co więcej, ich talenty uzupełniały się; zawsze zazdrościła Addzie lekkości, z którą zmieniała kolejne maski, swobody wcielania się w tak różne role i postacie. – Ale lepiej zdradź mi, czemu zawdzięczamy twój szampański nastrój, hm? – Uniosła brwi, posyłając jej wymowne, może nieco zbyt nachalne spojrzenie. Na dnie źrenic czaiło się podejrzliwe zaciekawienie. – Ktoś umarł? – Postawiła na zabarwiony groteską strzał w ciemno. Zwykle taka informacja powinna wywoływać smutek, żal, a także wpędzać w zadumę nad kruchością ludzkiego żywota, lecz przecież teraz – w tej wypaczonej rzeczywistości – mogła również oznaczać coś dobrego. Jednego ciemiężcę mniej. – Aha. Pomyślałam, że to całkiem dobra okazja, by w końcu zrobić z niej użytek – odparła, gdy towarzyszka ożywiła się na widok wyłowionego z torby prezentu; takiej właśnie reakcji się spodziewała, wybór Ognistej musiał okazać się strzałem w dziesiątkę. – Naprawdę doceniam, że zgodziłaś się przejąć tamte rozgrzebane sprawy. Za nic nie zdążyłabym zająć się nimi jak należy w tak krótkim czasie, domknąć przed wyjazdem... Czy jest coś, z czym mogłabym pomóc? – Bo przecież wciąż odczuwała wyrzuty sumienia z powodu zrzucenia na nią dodatkowych obowiązków; jak gdyby de Verley nie miała wystarczająco wiele na głowie i bez tego. – Posłałam sowę z wiadomością, że wróciłam, ale nie otrzymałam jeszcze przydziału do niczego większego. Pewnie jest kocioł. Na szczęście sama również umiem znaleźć sobie zajęcie... A czy nawiązałaś kontakt z Marceliusem? Dziękuję – mruknęła na koniec, zamykając podsuwaną bliżej szklankę w uścisku smukłych palców. Już miała wznieść ją do ust, umoczyć wargi w bursztynowym płynie, lecz spojrzenie Addy zbiło ją z pantałyku. Co oznaczał ten zaczepny uśmiech? I o czym ona, u licha, mówiła? Talent wieszczki? – Zgoda, napijmy się za mój bezpieczny powrót. I za twoje zdrowie, Adda. – I tak szczerze, od serca, i dlatego, że nie była pewna, czy przypadkiem druga wiedźmia strażniczka nie zaczęła tracić zmysłów. Śladem towarzyszki upiła łyk alkoholu, a przez jej twarz przemknął grymas; już prawie zapomniała, jakiego smaku powinna się spodziewać, a także tego spływającego w dół przełyku ciepła.
Wtedy zamarła w bezruchu, zdziwiona nagłym, niespodziewanym dotykiem, wzrokiem drugiej czarownicy z bliska pochłaniającym... właściwie co? W końcu zrozumiała. Objawienie spłynęło na nią w towarzystwie świszczącego, gwałtownego wdechu i szerszego, nieco panicznego otworzenia oczu. – Zawsze znałaś się na tych sprawach lepiej ode mnie – burknęła z wyraźnym skrępowaniem, uparcie ignorując narastające pieczenie policzków. Zawstydzała ją celowo, czy tylko przypadkiem? Fakt jednak pozostawał faktem. Już nie raz i nie dwa raczyła ją podobnymi komentarzami, na poły żartobliwymi, na poły śmiertelnie poważnymi, wieszcząc im nie tyle rychłe rozstanie, jedynie przelotną miłostkę, co uczucie, którego nie ugasiłoby nawet najwprawniej rzucone Fontesio. – Jak tylko dowiem się czegoś o ślubie, to obiecuję, że nie zapomnę cię na niego zaprosić. Po prostu... Myślałam, że moi rodzice, że uda mi się ich tu ściągnąć chociaż na kilka dni, żeby mogli być obecni. Ale w tej chwili to nic więcej jak tylko mrzonka. – Między jej brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka; nie chciała o tym myśleć, nie teraz, i tak zamartwiała się stanem matki w każdej wolnej minucie. – Nic ci nie umknie, co? Tak, w kwietniu, w dniu moich urodzin. – Uśmiechnęła się na tę myśl, lekko, w zadumie. Mimo wzlotów i upadków, mimo rozstań i powrotów, kochała go jak tylko kochać mogła: całym sercem. Była pewna odpowiedzi nim jeszcze zdołał zapytać. A mimo to bała się aż po kość. Bo czy naprawdę mogło im się udać? W tych bezlitosnych, odartych z normalności czasach?
Spojrzała Addzie prosto w roziskrzone wesołością tęczówki, samej zachowując powagę, wyraźnie bijąc się z myślami. W końcu przygryzła też wargę, tak jak miała w zwyczaju robić, gdy coś ją trapiło. – Uważasz, że to nierozsądne? Biorąc pod uwagę sytuację w kraju. – Ktoś mógłby spróbować to wykorzystać. Uczucia uskrzydlały, przypominały o tym, co naprawdę ważne i o co toczyli bój, ale niegodziwcy potrafili uczynić z nich słabość.
Gajówka wyglądała dokładnie tak, jak wtedy, gdy gościła u niej ostatnim razem. Kwiaty dalej zajmowały swoje stałe pozycje, to na parapetach, to na półkach, łapczywie chłonąc wpadające do środka, przez nieprzesłonięte niczym okna, światło. Wystrój nie uległ najmniejszej zmianie, a przynajmniej takiej, którą byłaby w stanie wychwycić na pierwszy rzut oka. Coś jednak było inne. Potrzebowała chwili, żeby zidentyfikować źródło tego, co leżało u podstaw bezwiednie poczynionej obserwacji. To Adda była inna. Weselsza niż zwykle. Dlaczego? Z powodu tego spotkania? Mimo wszystko wątpiła, by chodziło tylko o to.
– Jak mogłabym nie tęsknić. Mało kto potrafi brać mnie pod włos tak wprawnie jak ty, de Verley – objaśniła miękko, bez cienia uszczypliwości; przywykła już do tej dynamiki, do różnic, mimo których potrafiły się tak dobrze porozumieć. I choć z niewieloma ludźmi lubiła czy potrafiła współpracować, to gospodyni zaliczała się do tego wąskiego grona. Przetrwały w niegościnnym, zdominowanym przez mężczyzn środowisku, z każdą kolejną kłodą, którą rzucano im pod nogi, z każdym nieprzychylnym komentarzem i krzywym spojrzeniem, wzrastając w siłę. Co więcej, ich talenty uzupełniały się; zawsze zazdrościła Addzie lekkości, z którą zmieniała kolejne maski, swobody wcielania się w tak różne role i postacie. – Ale lepiej zdradź mi, czemu zawdzięczamy twój szampański nastrój, hm? – Uniosła brwi, posyłając jej wymowne, może nieco zbyt nachalne spojrzenie. Na dnie źrenic czaiło się podejrzliwe zaciekawienie. – Ktoś umarł? – Postawiła na zabarwiony groteską strzał w ciemno. Zwykle taka informacja powinna wywoływać smutek, żal, a także wpędzać w zadumę nad kruchością ludzkiego żywota, lecz przecież teraz – w tej wypaczonej rzeczywistości – mogła również oznaczać coś dobrego. Jednego ciemiężcę mniej. – Aha. Pomyślałam, że to całkiem dobra okazja, by w końcu zrobić z niej użytek – odparła, gdy towarzyszka ożywiła się na widok wyłowionego z torby prezentu; takiej właśnie reakcji się spodziewała, wybór Ognistej musiał okazać się strzałem w dziesiątkę. – Naprawdę doceniam, że zgodziłaś się przejąć tamte rozgrzebane sprawy. Za nic nie zdążyłabym zająć się nimi jak należy w tak krótkim czasie, domknąć przed wyjazdem... Czy jest coś, z czym mogłabym pomóc? – Bo przecież wciąż odczuwała wyrzuty sumienia z powodu zrzucenia na nią dodatkowych obowiązków; jak gdyby de Verley nie miała wystarczająco wiele na głowie i bez tego. – Posłałam sowę z wiadomością, że wróciłam, ale nie otrzymałam jeszcze przydziału do niczego większego. Pewnie jest kocioł. Na szczęście sama również umiem znaleźć sobie zajęcie... A czy nawiązałaś kontakt z Marceliusem? Dziękuję – mruknęła na koniec, zamykając podsuwaną bliżej szklankę w uścisku smukłych palców. Już miała wznieść ją do ust, umoczyć wargi w bursztynowym płynie, lecz spojrzenie Addy zbiło ją z pantałyku. Co oznaczał ten zaczepny uśmiech? I o czym ona, u licha, mówiła? Talent wieszczki? – Zgoda, napijmy się za mój bezpieczny powrót. I za twoje zdrowie, Adda. – I tak szczerze, od serca, i dlatego, że nie była pewna, czy przypadkiem druga wiedźmia strażniczka nie zaczęła tracić zmysłów. Śladem towarzyszki upiła łyk alkoholu, a przez jej twarz przemknął grymas; już prawie zapomniała, jakiego smaku powinna się spodziewać, a także tego spływającego w dół przełyku ciepła.
Wtedy zamarła w bezruchu, zdziwiona nagłym, niespodziewanym dotykiem, wzrokiem drugiej czarownicy z bliska pochłaniającym... właściwie co? W końcu zrozumiała. Objawienie spłynęło na nią w towarzystwie świszczącego, gwałtownego wdechu i szerszego, nieco panicznego otworzenia oczu. – Zawsze znałaś się na tych sprawach lepiej ode mnie – burknęła z wyraźnym skrępowaniem, uparcie ignorując narastające pieczenie policzków. Zawstydzała ją celowo, czy tylko przypadkiem? Fakt jednak pozostawał faktem. Już nie raz i nie dwa raczyła ją podobnymi komentarzami, na poły żartobliwymi, na poły śmiertelnie poważnymi, wieszcząc im nie tyle rychłe rozstanie, jedynie przelotną miłostkę, co uczucie, którego nie ugasiłoby nawet najwprawniej rzucone Fontesio. – Jak tylko dowiem się czegoś o ślubie, to obiecuję, że nie zapomnę cię na niego zaprosić. Po prostu... Myślałam, że moi rodzice, że uda mi się ich tu ściągnąć chociaż na kilka dni, żeby mogli być obecni. Ale w tej chwili to nic więcej jak tylko mrzonka. – Między jej brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka; nie chciała o tym myśleć, nie teraz, i tak zamartwiała się stanem matki w każdej wolnej minucie. – Nic ci nie umknie, co? Tak, w kwietniu, w dniu moich urodzin. – Uśmiechnęła się na tę myśl, lekko, w zadumie. Mimo wzlotów i upadków, mimo rozstań i powrotów, kochała go jak tylko kochać mogła: całym sercem. Była pewna odpowiedzi nim jeszcze zdołał zapytać. A mimo to bała się aż po kość. Bo czy naprawdę mogło im się udać? W tych bezlitosnych, odartych z normalności czasach?
Spojrzała Addzie prosto w roziskrzone wesołością tęczówki, samej zachowując powagę, wyraźnie bijąc się z myślami. W końcu przygryzła też wargę, tak jak miała w zwyczaju robić, gdy coś ją trapiło. – Uważasz, że to nierozsądne? Biorąc pod uwagę sytuację w kraju. – Ktoś mógłby spróbować to wykorzystać. Uczucia uskrzydlały, przypominały o tym, co naprawdę ważne i o co toczyli bój, ale niegodziwcy potrafili uczynić z nich słabość.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
― Do usług ― zapewniła, teatralnie pochylając głowę, jakby oddając ukłon po wyjątkowo udanym pokazie.
Szampański nastrój? Aż tak było to po niej widać?
Adda uśmiechnęła się znów ― nie mniej zaczepnie niż chwilę temu ― i tylko przez chwilę przemknęła przez jej głowę myśl, by spróbować się wykręcić, zamieść sprawę pod dywan; skłamać. Manipulacyjna natura, wyrobione sztuczki-odruchy były silne, przychodziły jej łatwo, odruchowo i musiała się faktycznie pilnować, by nie wpleść drobnego przeinaczenia w słowa, nie skrzywić odpowiednio prawdy.
Szczerość była towarem deficytowym, zwłaszcza w ich zawodzie, ale przecież tu i teraz, będąc sam na sam, mogły mówić bez przeszkód. No i ― chyba nie mogła tego dłużej ukrywać, nawet przed samą sobą ― aż ją nosiło, żeby się nowinami z kimś podzielić, a jeszcze lepiej ― stosownie poplotkować, omówić temat wzdłuż i wszerz.
Obróciła w palcach korek od butelki, łokciem oparła się nonszalancko o blat stolika, a kolorowy wazonik pełen polnych kwiatów zadrżał lekko wraz z starym meblem.
― To nie ten rodzaj dobrej wiadomości ― odparła w końcu miękko, mrukliwie. ― Ale podobnego kalibru. Widzisz, poznałam kogoś. W zasadzie to… stary znajomy ― poprawiła się, mimochodem zastanawiając, ile powinna zdradzić jej na wstępie, a ile pozwolić zgadnąć samej. Miała dziwne przeczucie, że Maeve o wiele bardziej spodobałoby się samodzielne dotarcie do prawdy, niż szybkie podniesienie kurtyny jej nowego-starego związku. ― Bardzo… dobry stary znajomy. Parę godzin wstecz i prawie byście się minęli ― dodała, mrużąc drapieżnie oczy.
Ciekawe, czy się znali. W sumie, ryzyko, że się nie znali było zatrważająco niskie; Adda nie wyobrażała sobie scenariusza w którym Michael Tonks pozostaje osobą nieznaną wiedźmiej strażniczce.
Adda nawinęła sobie jasny lok na palec i rozprostowała go leniwie. Było wiele spraw w których pomoc Maeve byłaby nieoceniona, ale mimo tego, że działały dla podziemia, mimo sympatii, nie mogła powierzyć koleżance nic bez konsultacji z Rhysem. Podejrzewała, że to tylko formalność, którą załatwi dwuminutową rozmową, ale i tak zamierzała postąpić według procedur.
― Jest parę spraw w których przydałaby mi się twoja pomoc, głównie ze względu na umiejętności wtopienia się między ludzi ― odchyliła się, oparła wygodnie plecy na krześle ― co dwie pary uszu to nie jedna ― uśmiechnęła się przelotnie, miło ― ale najpierw muszę spytać Rhysa. Dotrę do niego szybciej, niż sekretarka do twojego listu z prośbą o przydział, więc spodziewaj się mnie niebawem.
Oparła drugi łokieć o blat stolika i oplotła szklankę palcami, przez krótki moment coś za oknem zwróciło jej uwagę, ale szybko wróciła spojrzeniem do Maeve.
― Tak, znalazłam go ― potaknęła ― uroczy chłopak, magnes na kłopoty. Coś… ― zabębniła palcami o szklankę ― coś mu chyba dolega. Albo dolegało, nie zdołałam się z nim spotkać ostatnio, więc nie wiem, czy objawy nadal się utrzymują, ale wyglądało na to, że jego zmysły nieco szwankują, są mocno stępione. ― A ona nie miała zielonego pojęcia dlaczego. Czy to jakaś nowa choroba, wynik anomalii, klątwa? Możliwości było wiele, a jej brakowało czasu, by je zbadać.
Toast został wzniesiony; szczerze i od serca, na tę jedną chwilę pozwalając zapomnieć o specyfice zawodu, o wojnie, o nieudanych i udanych akcjach; o wszystkim. Na ten jeden moment były zwykłymi kobietami ― bez żadnych przypiętych łatek, bez tuzina tożsamości w rękawie. Tylko Adda i tylko Maeve. Wydawało jej się to w pewien sposób pokrzepiające.
I być może to właśnie ten efekt pokrzepienia miał wpływ na jej nader entuzjastyczną reakcję na widok pierścionka. Bardzo charakterystycznego, w bardzo charakterystycznym miejscu; znać było, że nie byle jaka jest to ozdoba, budząca nawet lekkie ukłucie zazdrości. Zazdrości pozytywnej rzecz jasna i pobożnego życzenia, by i ją kiedyś spotkało podobne wydarzenie.
― Zawsze ― potaknęła wesoło. ― I jak widać, miałam rację. Następnym razem musisz mnie więcej słuchać ― poradziła, siląc się na przemądrzało-żartobliwy ton; przymrużyła nawet zabawnie oczy, dając jawny dowód temu, że humor wciąż jej dopisuje. Teraz może nawet jeszcze bardziej, niż wcześniej.
― Rodziców lepiej zostawić tam, gdzie są ― spoważniała nagle. Sama swoich odesłałaby najchętniej do Francji, gdzieś pod Alpy, ale ojciec pozostawał nieugięty i uparty, a co gorsza, powoli zaczynał interesować się sposobami na wsparcie rebelii. Musiała coś zrobić, jakoś ich przekonać, może nawet siłą wywlec na statek, zapakować i pożegnać. Nie chciała, by ryzykowali bardziej niż to absolutnie konieczne. ― Zawsze możecie powtórzyć ceremonię ― dodała o wiele łagodniej, spokojniej. Na chwilę zacisnęła mocniej palce na jej dłoni, jakby pocieszająco. ― Tylko dla rodziny. Kiedy już skończy się to szaleństwo, kiedy będzie bezpiecznie ― dopowiedziała, szczególnie dbając o dobór słów, chcąc zaszczepić w niej tą myśl, czy może przekonanie, o tym, że kiedyś jeszcze będzie pięknie. Chcąc rozwiać przynajmniej część jej wątpliwości.
― Romantycznie ― mruknęła z uznaniem i cofnęła rękę, by więcej nie przeciągać struny; Maeve nie była przecież fanką dotyku, a ona respektowała jej granice, choć czasem lubiła sobie igrać z ogniem. ― Kochanie, gdyby umykały mi takie arcyważne informacje, to pewnie demimozy podziękowałyby mi już za współpracę. ― Mrugnęła do niej figlarnie.
Przez chwilę obserwowała ją w milczeniu, usiłując wyczytać dodatkowe troski i myśli z samej miny, z oczu; z tej poważnej fasady, za którą się przeważnie kryła, uznając za bezpieczną kryjówkę. Widziała, że jest coś jeszcze, że prócz sprawy rodziców trapi ją coś jeszcze.
― Uważam, że ― napiła się znowu, skrzywiła i wzdrygnęła ― to bardzo rozsądne. Biorąc pod uwagę sytuację w kraju ― odparła i znów wyciągnęła rękę, ujęła jej dłoń w swoją. Tym razem jednak nie po to, by przyjrzeć się błyskotce, ale żeby okazać wsparcie, zrozumienie. Nachyliła się nieznacznie w jej stronę. ― Usłyszałam ostatnio od tego… starego znajomego, coś z czym się w sumie zgadzam. Że każdy dzień może być już tym ostatnim i w obecnej rzeczywistości trudno liczyć na więcej. Jeśli więc los postawiłby przede mną podobną okazję, co przed tobą - nie wahałabym się długo. Postąpiłabym egoistycznie, Maeve. Tak egoistycznie, jak się tylko da.
Uchwyciła jej spojrzenie i uśmiechnęła się, naprawdę szczerze, jak przyjaciółka.
― Poświęciłyśmy pracy prawie całe swoje życie, teraz dodatkowo poświęcamy je wojnie. Ryzykujemy, okropnie ryzykujemy, szpiegując ruchy Malfoya, szmalcowników czy Rycerzy. I jeśli w którymś momencie wiedziałabym, że dotarłam do końca drogi, wolałabym myśleć, że w gruncie rzeczy - niczego nie żałuję. Żadnej decyzji, żadnego ruchu ― uścisk stał się nieco mocniejszy, w uśmiech wkradło się wzruszenie ― żadnego pocałunku.
Szampański nastrój? Aż tak było to po niej widać?
Adda uśmiechnęła się znów ― nie mniej zaczepnie niż chwilę temu ― i tylko przez chwilę przemknęła przez jej głowę myśl, by spróbować się wykręcić, zamieść sprawę pod dywan; skłamać. Manipulacyjna natura, wyrobione sztuczki-odruchy były silne, przychodziły jej łatwo, odruchowo i musiała się faktycznie pilnować, by nie wpleść drobnego przeinaczenia w słowa, nie skrzywić odpowiednio prawdy.
Szczerość była towarem deficytowym, zwłaszcza w ich zawodzie, ale przecież tu i teraz, będąc sam na sam, mogły mówić bez przeszkód. No i ― chyba nie mogła tego dłużej ukrywać, nawet przed samą sobą ― aż ją nosiło, żeby się nowinami z kimś podzielić, a jeszcze lepiej ― stosownie poplotkować, omówić temat wzdłuż i wszerz.
Obróciła w palcach korek od butelki, łokciem oparła się nonszalancko o blat stolika, a kolorowy wazonik pełen polnych kwiatów zadrżał lekko wraz z starym meblem.
― To nie ten rodzaj dobrej wiadomości ― odparła w końcu miękko, mrukliwie. ― Ale podobnego kalibru. Widzisz, poznałam kogoś. W zasadzie to… stary znajomy ― poprawiła się, mimochodem zastanawiając, ile powinna zdradzić jej na wstępie, a ile pozwolić zgadnąć samej. Miała dziwne przeczucie, że Maeve o wiele bardziej spodobałoby się samodzielne dotarcie do prawdy, niż szybkie podniesienie kurtyny jej nowego-starego związku. ― Bardzo… dobry stary znajomy. Parę godzin wstecz i prawie byście się minęli ― dodała, mrużąc drapieżnie oczy.
Ciekawe, czy się znali. W sumie, ryzyko, że się nie znali było zatrważająco niskie; Adda nie wyobrażała sobie scenariusza w którym Michael Tonks pozostaje osobą nieznaną wiedźmiej strażniczce.
Adda nawinęła sobie jasny lok na palec i rozprostowała go leniwie. Było wiele spraw w których pomoc Maeve byłaby nieoceniona, ale mimo tego, że działały dla podziemia, mimo sympatii, nie mogła powierzyć koleżance nic bez konsultacji z Rhysem. Podejrzewała, że to tylko formalność, którą załatwi dwuminutową rozmową, ale i tak zamierzała postąpić według procedur.
― Jest parę spraw w których przydałaby mi się twoja pomoc, głównie ze względu na umiejętności wtopienia się między ludzi ― odchyliła się, oparła wygodnie plecy na krześle ― co dwie pary uszu to nie jedna ― uśmiechnęła się przelotnie, miło ― ale najpierw muszę spytać Rhysa. Dotrę do niego szybciej, niż sekretarka do twojego listu z prośbą o przydział, więc spodziewaj się mnie niebawem.
Oparła drugi łokieć o blat stolika i oplotła szklankę palcami, przez krótki moment coś za oknem zwróciło jej uwagę, ale szybko wróciła spojrzeniem do Maeve.
― Tak, znalazłam go ― potaknęła ― uroczy chłopak, magnes na kłopoty. Coś… ― zabębniła palcami o szklankę ― coś mu chyba dolega. Albo dolegało, nie zdołałam się z nim spotkać ostatnio, więc nie wiem, czy objawy nadal się utrzymują, ale wyglądało na to, że jego zmysły nieco szwankują, są mocno stępione. ― A ona nie miała zielonego pojęcia dlaczego. Czy to jakaś nowa choroba, wynik anomalii, klątwa? Możliwości było wiele, a jej brakowało czasu, by je zbadać.
Toast został wzniesiony; szczerze i od serca, na tę jedną chwilę pozwalając zapomnieć o specyfice zawodu, o wojnie, o nieudanych i udanych akcjach; o wszystkim. Na ten jeden moment były zwykłymi kobietami ― bez żadnych przypiętych łatek, bez tuzina tożsamości w rękawie. Tylko Adda i tylko Maeve. Wydawało jej się to w pewien sposób pokrzepiające.
I być może to właśnie ten efekt pokrzepienia miał wpływ na jej nader entuzjastyczną reakcję na widok pierścionka. Bardzo charakterystycznego, w bardzo charakterystycznym miejscu; znać było, że nie byle jaka jest to ozdoba, budząca nawet lekkie ukłucie zazdrości. Zazdrości pozytywnej rzecz jasna i pobożnego życzenia, by i ją kiedyś spotkało podobne wydarzenie.
― Zawsze ― potaknęła wesoło. ― I jak widać, miałam rację. Następnym razem musisz mnie więcej słuchać ― poradziła, siląc się na przemądrzało-żartobliwy ton; przymrużyła nawet zabawnie oczy, dając jawny dowód temu, że humor wciąż jej dopisuje. Teraz może nawet jeszcze bardziej, niż wcześniej.
― Rodziców lepiej zostawić tam, gdzie są ― spoważniała nagle. Sama swoich odesłałaby najchętniej do Francji, gdzieś pod Alpy, ale ojciec pozostawał nieugięty i uparty, a co gorsza, powoli zaczynał interesować się sposobami na wsparcie rebelii. Musiała coś zrobić, jakoś ich przekonać, może nawet siłą wywlec na statek, zapakować i pożegnać. Nie chciała, by ryzykowali bardziej niż to absolutnie konieczne. ― Zawsze możecie powtórzyć ceremonię ― dodała o wiele łagodniej, spokojniej. Na chwilę zacisnęła mocniej palce na jej dłoni, jakby pocieszająco. ― Tylko dla rodziny. Kiedy już skończy się to szaleństwo, kiedy będzie bezpiecznie ― dopowiedziała, szczególnie dbając o dobór słów, chcąc zaszczepić w niej tą myśl, czy może przekonanie, o tym, że kiedyś jeszcze będzie pięknie. Chcąc rozwiać przynajmniej część jej wątpliwości.
― Romantycznie ― mruknęła z uznaniem i cofnęła rękę, by więcej nie przeciągać struny; Maeve nie była przecież fanką dotyku, a ona respektowała jej granice, choć czasem lubiła sobie igrać z ogniem. ― Kochanie, gdyby umykały mi takie arcyważne informacje, to pewnie demimozy podziękowałyby mi już za współpracę. ― Mrugnęła do niej figlarnie.
Przez chwilę obserwowała ją w milczeniu, usiłując wyczytać dodatkowe troski i myśli z samej miny, z oczu; z tej poważnej fasady, za którą się przeważnie kryła, uznając za bezpieczną kryjówkę. Widziała, że jest coś jeszcze, że prócz sprawy rodziców trapi ją coś jeszcze.
― Uważam, że ― napiła się znowu, skrzywiła i wzdrygnęła ― to bardzo rozsądne. Biorąc pod uwagę sytuację w kraju ― odparła i znów wyciągnęła rękę, ujęła jej dłoń w swoją. Tym razem jednak nie po to, by przyjrzeć się błyskotce, ale żeby okazać wsparcie, zrozumienie. Nachyliła się nieznacznie w jej stronę. ― Usłyszałam ostatnio od tego… starego znajomego, coś z czym się w sumie zgadzam. Że każdy dzień może być już tym ostatnim i w obecnej rzeczywistości trudno liczyć na więcej. Jeśli więc los postawiłby przede mną podobną okazję, co przed tobą - nie wahałabym się długo. Postąpiłabym egoistycznie, Maeve. Tak egoistycznie, jak się tylko da.
Uchwyciła jej spojrzenie i uśmiechnęła się, naprawdę szczerze, jak przyjaciółka.
― Poświęciłyśmy pracy prawie całe swoje życie, teraz dodatkowo poświęcamy je wojnie. Ryzykujemy, okropnie ryzykujemy, szpiegując ruchy Malfoya, szmalcowników czy Rycerzy. I jeśli w którymś momencie wiedziałabym, że dotarłam do końca drogi, wolałabym myśleć, że w gruncie rzeczy - niczego nie żałuję. Żadnej decyzji, żadnego ruchu ― uścisk stał się nieco mocniejszy, w uśmiech wkradło się wzruszenie ― żadnego pocałunku.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Zadała pytanie obnażające tajemniczą wesołość Addy, liczyła na to, że otrzyma szczerą odpowiedź, lecz wiedziona wpajanymi w wiedźmiej straży wartościami, nie miała dawać wiary jedynie słowom; niekiedy zdradliwym, łatwo dobieranym tak, by wprowadzić zamęt, a jeśli nie zamęt, to niejednoznaczność. De Verley była mistrzynią wodzenia za nos, i tego celowego, wymierzonego wprost w niczego nie podejrzewające ofiary, i tego zabarwionego niewinną chęcią zabawy w kuguchara i myszkę. Dlatego właśnie śledziła jej ruchy badawczym, uważnym wzrokiem, doszukując się za fasadą typowej dla towarzyszki nonszalancji czegoś więcej; czegoś nowego, ekscytującego, co mogło dodać ich spotkaniu jeszcze słodszej nuty. Rozsiadła się wygodniej na skrzypiącym cicho krześle, zakładając przy tym nogę na nogę, niedbałym ruchem poprawiając materiał lekkiej letniej sukienki; z pewnością miała tego prędko pożałować, było za ciepło, zbyt upalnie, by długo znosić kontakt zroszonej potem skóry ze skórą. – Stary znajomy? – wyartykułowała powoli, leniwie, celowo przeciągając kolejne zgłoski. Mrużyła przy tym oczy, racząc siedząca na przeciwko, bawiącą się korkiem gospodynię podejrzliwym spojrzeniem. Nim jednak zdążyłaby zapytać o coś więcej, pociągnąć czarownicę za język, ta sama z siebie doprecyzowała stopień zażyłości między nią a tajemniczym mężczyzną, i to w sposób na tyle sugestywny, nie pozostawiający miejsca na domysły, że policzki Maeve pokryły się wyraźnym rumieńcem. – Adda – rzuciła ostrym szeptem, niby to w formie przygany, odruchowo pochylając się ku niej nad blatem stolika, jak gdyby ktoś nagle mógł ich tutaj, w bezpiecznej Gajówce, podsłuchać; głównie jednak przemawiał przez nią głęboko zakorzeniony wstyd. Tak naprawdę nie była zdziwiona, a przynajmniej nie jakoś bardzo; po pierwsze dlatego, że przyjaciółka miała już kiedyś męża, męża, którego utraciła w skutek nieszczęśliwego wypadku. To sprawiało, że zapewne była bardziej otwarta na przekraczanie pewnych granic niż zahukany podlotek. Lecz przede wszystkim, to jej charakter, kokieteryjny, zaczepny, pozbawiony choćby grama płochliwości, sprawiał, że najwidoczniej nie miała wzbraniać się przed szukaniem spełnienia w alkowie. – Jesteś doprawdy niepoprawna – mruknęła już z większym opanowaniem, nie krytycznie, a z czymś na kształt rozbawienia, kącikiem ust mimowolnie wznoszącym się ku górze. Wciąż jednak nie pozbyła się pąsów. – Czy jest to ktoś, kogo mogę znać? Obraca się w naszych kręgach? – Przechyliła lekko głowę, próbując naprędce przeanalizować sytuację, znaleźć jakiś trop, którego mogłaby się uchwycić, a następnie dotrzeć dzięki niemu do sedna prawdy, jak po nitce do kłębka.
Rozumiała, że obowiązywały je zasady, reguły, tylko niekiedy wiążące ręce, zwykle jednak mające wprowadzać porządek i ład, toteż nie spodziewała się, ani tym bardziej nie wymagała, samowolnej decyzji, podjętej bez konsultacji z przełożonym. – Byłabym wdzięczna – skinęła Addzie, gdy ta zaoferowała pomoc w dotarciu do Rhysa szybciej, sprawniej; ona sama nie chciała go ścigać zbyt uparcie, natarczywie, nie w chwili, w której wracała z nagłego, ciągnącego się tygodniami urlopu. – I naturalnie, cierpliwie poczekam na to, czego zdołasz się dowiedzieć. Nie chciałabym po prostu, żeby informacja o mojej gotowości do służby zaginęła pod stosem innych listów. Wierzę, że mogę się przydać, odciążyć czy ciebie, czy pozostałych. – Również dla odpokutowania win. Pozostawiała jednak innym dokonanie osądu; od kwietnia zdążyła wypaść z obiegu, a porzucone obowiązki zostały przekazane w ręce reszty strażników. Nie w jej gestii leżało wydawanie dyspozycji, planowanie działań całej jednostki. Chociaż niewątpliwie najchętniej wróciłaby do punktu, w którym znajdowała się dwa miesiące temu.
Wtedy też zmarszczyła brwi, wyraźnie zaniepokojona, gdy de Verley wróciła do niej spojrzeniem i wspomniała o nie najlepszym stanie Marceliusa. – Och? – Zastukała paznokciami o blat stolika, wygrywając na nim nerwową melodię. Niezależnie od tego, co dokładnie doprowadziło do wspomnianego stępienia zmysłów, nie brzmiało to dobrze. Czy istniała szansa, że to trwający stale konflikt odcisnął na nim takie piętno? Wymęczył aż do granic wytrzymałości? A może raczej młody Carrington wpakował się w tarapaty, które doprowadziły do kolejnego uszczerbku na zdrowiu? Niewątpliwie, magnes na kłopoty. Musiała skreślić do niego krótki list, poprosić o spotkanie, albo chociaż wiadomość zwrotną, której treścią mógłby odgonić lęk. – Dobrze, że o tym wspominasz. Spróbuję dowiedzieć się czegoś więcej. Mam nadzieję, że już wrócił do formy, no, albo chociaż wróci do niej w najbliższej przyszłości. – Był im potrzebny; i jako członek Zakonu Feniksa, i informator wciąż pomieszkujący w Londynie. Poza tym, już jakiś czas temu zaczęła czuć się za niego odpowiedzialna, w pewnym stopniu.
Zamoczyła wargi w zachowanym specjalnie na tę okazję alkoholu, smakując w ten sposób nie tylko Ognistą, ale i wzniesiony nią toast. Nie pamiętała już, kiedy ostatnio pozwoliła sobie na taką chwilę – może i okraszoną wspomnieniem wojny, pracy, a także wyrzutami sumienia, lecz w gruncie rzeczy beztroską, lekką jak wirujące za oknem motyle. Tu były bezpieczne. Wśród gąszczu zadbanych roślin, w zalanej słońcem Gajówce. I wciąż potrafiły odnaleźć siłę, chęć, by pielęgnować w sobie wrażliwość. Radość z rzeczy normalnych, ludzkich, a w tych czasach – stanowiących niebywałą egzotykę.
– Może by mi to nie zaszkodziło – przytaknęła, gdy Adda wspomniała, że powinna jej więcej, częściej, słuchać. Nie zwykła rozmawiać o takich tematach, o sprawach sercowych, z innymi, bo i nie miała na tym polu wiele doświadczenia. Kilka nieudanych podchodów, które zakończyły się szybciej niż mogłyby się tak naprawdę rozpocząć. Teraz jednak – teraz było inaczej. I Maeve za nic w świecie nie chciałaby tego popsuć. – Zostaniesz moją doradczynią? Przewodniczką po meandrach relacji damsko-męskich? – poprosiła tylko po części żartobliwie, posłusznie prezentując noszony z dumą pierścionek, srebrny, prosty, o drobnym ametystowym oczku; nie miała pojęcia, skąd Frederick wziął na niego pieniądze. – Pewnie masz rację. Nie bez powodu wysłałam ich na drugi koniec Europy – westchnęła lekko, przelotnie uciekając wzrokiem w kierunku szklanki z bursztynowym płynem, wyszczerbionego blatu mebla. – Wiem, że chcieliby być przy tym obecni. Ale wiem też, że po części przemawia przeze mnie egoizm, kiedy rozważam tę możliwość. – Wzruszyła ramieniem; teraz to i tak bez znaczenia. Matka nie mogła podróżować, nie wiedzieli nawet, kiedy jej stan ulegnie jakiejkolwiek poprawie, albo raczej – czy w ogóle. – A co z twoimi rodzicami, Adda? Nadal tu są? – Objęła ją troskliwym, badawczym wzrokiem; choć ta zwykła robić dobrą minę do złej gry, wiecznie pewna siebie, unikająca smętnych zwierzeń, to Maeve nie miała wątpliwości, że pod maską pozorów kryło się wrażliwe, podatne na zranienie serce.
– Nie spodziewałam się, że będzie pamiętać o moich urodzinach. A co dopiero, że sprawi taką niespodziankę – przyznała lekko, już swobodniej, zapominając o skrępowaniu, które objawiło się wraz z momentem zauważenia przez rozmówczynię błyskotki. Wtedy jednak jej myśli pognały w zupełnie innym kierunku, mniej radosnym, naznaczonym lękiem. Co by było, gdyby ktoś dowiedział się o łączącym ich uczuciu? Ktoś, kto chciałby ich skrzywdzić? Dotknąć do żywego? Delikatnie ścisnęła dłoń Addy, gdy poczuła dotyk na swej skórze, ciepły, niosący pokrzepienie. Wysłuchała jej w milczeniu, z uwagą spijając wszelkie spływające z kobiecych ust słowa. Nie mogła powstrzymać uśmiechu, który nieśmiało wstępował na wargi; podszytego tkliwością, zadumą. – Coraz bardziej ciekawi mnie ten twój stary znajomy – mruknęła cicho, jak gdyby głośniejszy dźwięk mógł zburzyć wprowadzony przez blondynkę nastrój; mogła się zapierać rękami i nogami, mogła próbować mówić, że to nic takiego, ona jednak wiedziała swoje. Widziała. – I wiem, że... wiem, że jest w tym dużo racji. Nie mamy czasu do stracenia. Nie wiemy, co wydarzy się jutro, albo za tydzień. Niekiedy po prostu martwię się, czy oni tego nie wykorzystają. A niekiedy nadal myślę w kategoriach, które wpajano nam za młodu. Jak powinno wyglądać dorosłe życie. Zaręczyny. Śluby. Chociaż to idiotyczne. Gdybym naprawdę stosowała się do tych zasad, do tego, co wypada, a co nie, nigdy nie zostałabym strażniczką. – Z jej piersi znów wyrwało się ciche westchnienie. Przemówienie Addy podnosiło jednak na duchu. I czuła, że powinna dopytać o jego dokładne źródło. – Co do tych pocałunków... Czy to poważne? To, co łączy cię z tym tajemniczym adoratorem? – Nie chciała mówić tylko o sobie. Pragnęła poznać tożsamość tego, który ją zainspirował i który wprawiał de Verley w taki nastrój. Radosny, romantyczny, zabarwiony wzruszeniem.
Rozumiała, że obowiązywały je zasady, reguły, tylko niekiedy wiążące ręce, zwykle jednak mające wprowadzać porządek i ład, toteż nie spodziewała się, ani tym bardziej nie wymagała, samowolnej decyzji, podjętej bez konsultacji z przełożonym. – Byłabym wdzięczna – skinęła Addzie, gdy ta zaoferowała pomoc w dotarciu do Rhysa szybciej, sprawniej; ona sama nie chciała go ścigać zbyt uparcie, natarczywie, nie w chwili, w której wracała z nagłego, ciągnącego się tygodniami urlopu. – I naturalnie, cierpliwie poczekam na to, czego zdołasz się dowiedzieć. Nie chciałabym po prostu, żeby informacja o mojej gotowości do służby zaginęła pod stosem innych listów. Wierzę, że mogę się przydać, odciążyć czy ciebie, czy pozostałych. – Również dla odpokutowania win. Pozostawiała jednak innym dokonanie osądu; od kwietnia zdążyła wypaść z obiegu, a porzucone obowiązki zostały przekazane w ręce reszty strażników. Nie w jej gestii leżało wydawanie dyspozycji, planowanie działań całej jednostki. Chociaż niewątpliwie najchętniej wróciłaby do punktu, w którym znajdowała się dwa miesiące temu.
Wtedy też zmarszczyła brwi, wyraźnie zaniepokojona, gdy de Verley wróciła do niej spojrzeniem i wspomniała o nie najlepszym stanie Marceliusa. – Och? – Zastukała paznokciami o blat stolika, wygrywając na nim nerwową melodię. Niezależnie od tego, co dokładnie doprowadziło do wspomnianego stępienia zmysłów, nie brzmiało to dobrze. Czy istniała szansa, że to trwający stale konflikt odcisnął na nim takie piętno? Wymęczył aż do granic wytrzymałości? A może raczej młody Carrington wpakował się w tarapaty, które doprowadziły do kolejnego uszczerbku na zdrowiu? Niewątpliwie, magnes na kłopoty. Musiała skreślić do niego krótki list, poprosić o spotkanie, albo chociaż wiadomość zwrotną, której treścią mógłby odgonić lęk. – Dobrze, że o tym wspominasz. Spróbuję dowiedzieć się czegoś więcej. Mam nadzieję, że już wrócił do formy, no, albo chociaż wróci do niej w najbliższej przyszłości. – Był im potrzebny; i jako członek Zakonu Feniksa, i informator wciąż pomieszkujący w Londynie. Poza tym, już jakiś czas temu zaczęła czuć się za niego odpowiedzialna, w pewnym stopniu.
Zamoczyła wargi w zachowanym specjalnie na tę okazję alkoholu, smakując w ten sposób nie tylko Ognistą, ale i wzniesiony nią toast. Nie pamiętała już, kiedy ostatnio pozwoliła sobie na taką chwilę – może i okraszoną wspomnieniem wojny, pracy, a także wyrzutami sumienia, lecz w gruncie rzeczy beztroską, lekką jak wirujące za oknem motyle. Tu były bezpieczne. Wśród gąszczu zadbanych roślin, w zalanej słońcem Gajówce. I wciąż potrafiły odnaleźć siłę, chęć, by pielęgnować w sobie wrażliwość. Radość z rzeczy normalnych, ludzkich, a w tych czasach – stanowiących niebywałą egzotykę.
– Może by mi to nie zaszkodziło – przytaknęła, gdy Adda wspomniała, że powinna jej więcej, częściej, słuchać. Nie zwykła rozmawiać o takich tematach, o sprawach sercowych, z innymi, bo i nie miała na tym polu wiele doświadczenia. Kilka nieudanych podchodów, które zakończyły się szybciej niż mogłyby się tak naprawdę rozpocząć. Teraz jednak – teraz było inaczej. I Maeve za nic w świecie nie chciałaby tego popsuć. – Zostaniesz moją doradczynią? Przewodniczką po meandrach relacji damsko-męskich? – poprosiła tylko po części żartobliwie, posłusznie prezentując noszony z dumą pierścionek, srebrny, prosty, o drobnym ametystowym oczku; nie miała pojęcia, skąd Frederick wziął na niego pieniądze. – Pewnie masz rację. Nie bez powodu wysłałam ich na drugi koniec Europy – westchnęła lekko, przelotnie uciekając wzrokiem w kierunku szklanki z bursztynowym płynem, wyszczerbionego blatu mebla. – Wiem, że chcieliby być przy tym obecni. Ale wiem też, że po części przemawia przeze mnie egoizm, kiedy rozważam tę możliwość. – Wzruszyła ramieniem; teraz to i tak bez znaczenia. Matka nie mogła podróżować, nie wiedzieli nawet, kiedy jej stan ulegnie jakiejkolwiek poprawie, albo raczej – czy w ogóle. – A co z twoimi rodzicami, Adda? Nadal tu są? – Objęła ją troskliwym, badawczym wzrokiem; choć ta zwykła robić dobrą minę do złej gry, wiecznie pewna siebie, unikająca smętnych zwierzeń, to Maeve nie miała wątpliwości, że pod maską pozorów kryło się wrażliwe, podatne na zranienie serce.
– Nie spodziewałam się, że będzie pamiętać o moich urodzinach. A co dopiero, że sprawi taką niespodziankę – przyznała lekko, już swobodniej, zapominając o skrępowaniu, które objawiło się wraz z momentem zauważenia przez rozmówczynię błyskotki. Wtedy jednak jej myśli pognały w zupełnie innym kierunku, mniej radosnym, naznaczonym lękiem. Co by było, gdyby ktoś dowiedział się o łączącym ich uczuciu? Ktoś, kto chciałby ich skrzywdzić? Dotknąć do żywego? Delikatnie ścisnęła dłoń Addy, gdy poczuła dotyk na swej skórze, ciepły, niosący pokrzepienie. Wysłuchała jej w milczeniu, z uwagą spijając wszelkie spływające z kobiecych ust słowa. Nie mogła powstrzymać uśmiechu, który nieśmiało wstępował na wargi; podszytego tkliwością, zadumą. – Coraz bardziej ciekawi mnie ten twój stary znajomy – mruknęła cicho, jak gdyby głośniejszy dźwięk mógł zburzyć wprowadzony przez blondynkę nastrój; mogła się zapierać rękami i nogami, mogła próbować mówić, że to nic takiego, ona jednak wiedziała swoje. Widziała. – I wiem, że... wiem, że jest w tym dużo racji. Nie mamy czasu do stracenia. Nie wiemy, co wydarzy się jutro, albo za tydzień. Niekiedy po prostu martwię się, czy oni tego nie wykorzystają. A niekiedy nadal myślę w kategoriach, które wpajano nam za młodu. Jak powinno wyglądać dorosłe życie. Zaręczyny. Śluby. Chociaż to idiotyczne. Gdybym naprawdę stosowała się do tych zasad, do tego, co wypada, a co nie, nigdy nie zostałabym strażniczką. – Z jej piersi znów wyrwało się ciche westchnienie. Przemówienie Addy podnosiło jednak na duchu. I czuła, że powinna dopytać o jego dokładne źródło. – Co do tych pocałunków... Czy to poważne? To, co łączy cię z tym tajemniczym adoratorem? – Nie chciała mówić tylko o sobie. Pragnęła poznać tożsamość tego, który ją zainspirował i który wprawiał de Verley w taki nastrój. Radosny, romantyczny, zabarwiony wzruszeniem.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wiedziała, że Maeve podłapie temat. I wiedziała, że zaraz cała się zarumieni, choć przecież tej nocy do niczego tak naprawdę nie doszło. Naginanie prawdy do ram nieszkodliwego kłamstwa weszło jej jednak w nawyk zbyt mocno, a Adda… Adda nie miałaby nic przeciwko, gdyby jednak doszło do czegoś więcej niż tylko niewinne spanie. I to w ubraniach w dodatku, przecież to przestępstwo, odcinać ją tak od dotyku skóry, od przyjemnego ciepła i możliwości zbadania każdego mięśnia od nowa.
Puściła do niej oczko, kiedy w powietrzu wybrzmiała wyszeptana przygana i nie speszyła się ani trochę.
― Dziękuję za komplement ― odparła zaczepnie, pogodnie, a jej uśmiech tylko się poszerzył, kiedy Maeve zaczęła drążyć. Adda z trudem opanowała się przed wypaleniem tu i teraz jak ów stary znajomy ma na imię i nazwisko, bo tak samo, jak chciała się pochwalić, tak bardzo chciała też zabawić się w drobną zgadywankę.
― Na pewno go znasz, zdziwiłabym się okropnie, gdyby było inaczej ― dodała od razu i zamyśliła się nad tym, jak mogłaby jej opowiedzieć o Michaelu nie zdradzając od razu wszystkiego, nie dając zbyt oczywistych wskazówek. ― Obraca się w naszych kręgach, powiedziałabym nawet, że jego dział jest blisko powiązany z Wiedźmią Strażą ― odruchowo zastukała paznokciem o blat stołu, urwała na chwilę, przyglądając się towarzyszce, analizując jej twarz i to, co tli się na dnie oczu ― nie wiem, czy trafił ci się kiedyś do sprawy, ale mi owszem. Pamiętasz chyba, jak ci się na niego skarżyłam… ― Znów efektowna pauza, nawiązanie do rozmowy o pewnym aurorze, którego przydzielono jej do złapania pewnego czarnoksiężnika. Wtedy nie wtajemniczyła Maeve we wszystko, nie oświeciła jej, że Michaelem połączył ją romans, ale w początkowej fazie znajomości zawsze znalazła czas, by sobie odpowiednio ponarzekać na Tonksa. Albo bardziej: na jego przeogromne ego. ― Blondyn, wysoki, przystojny… ― kontynuowała już bardziej dla własnej przyjemności, wyliczając miłe określenia dotyczące jej wybranka; w oczach przyjaciółki już dostrzegła ślad zrozumienia, przebłysk pamięci.
Skinęła głową. Mogła się przydać, nawet bardzo mogła, bo zręcznych szpiegów, a już zwłaszcza metamorfomagów, zawsze mieli niedostatek. Zajmie się tym, jak tylko pojawi się w Plymouth, odwiedzi Rhysa w pierwszej kolejności. Może nawet udałoby jej się ugrać to w taki sposób, by od razu przydzielono je do którejś sprawy? Miło byłoby zacząć od odtworzenia tamtego duetu sprzed lat. Tylko musiałyby znaleźć nowy wiklinowy koszyk zdolny pomieścić kota.
Żałowała, że nie może jej więcej powiedzieć o tamtym chłopaku, że nie zdążyła zbadać głębiej tej sprawy, ani że sama nie potrafiła nic poradzić, nijak pomóc. Wszelkie klątwy, schorzenia i tym podobne rzeczy leżały daleko poza jej kompetencjami, a dotarcie do osoby, która chętna byłaby pomóc i która jednocześnie byłaby godna zaufania bywało czasem dość… trudne.
― Na pewno się ucieszy z twojego powrotu ― stwierdziła wesoło, domyślając się, że Maeve nie powierzyłaby jej zadania polegającego na zorientowaniu się w sytuacji chłopaka, gdyby był dla niej nieistotny.
Przymknęła na moment powieki, kiedy smuga słońca wpadła przez szybę i oświetliła jej twarz; upiła powoli łyk alkoholu. Było gorąco, nieznośnie gorąco, ale jakoś nie potrafiła się cofnąć przed promieniami, nie chciała umykać gdzieś w cień. Lubiła lato, wylegiwanie się na trawie i opalanie; ta pora roku zawsze kojarzyła jej się z przyjemnościami, rozleniwieniem i nie chciała tak po prostu cofać twarzy. Choć musiała przyznać, że ostatnie temperatury są lekko przesadzone, nawet jak na nią.
Podniosła powieki dopiero wtedy, gdy wybrzmiało pytanie i uśmiechnęła się; ładnie, szczerze, jak rzadko kiedy miała okazję. Zmrużyła zabawnie oczy od nadmiaru słońca i osłoniła je dłonią.
― Oczywiście, że tak ― odparła z zadowoleniem; malwy poruszyły się, rozbijając promienie słońca na pomniejsze klingi światła, część z nich załamała się na ametystowym oczku pierścionka. ― Jest śliczny ― dodała z westchnieniem, jeszcze raz nachylając się mocniej w stronę czarownicy i przyglądając się błyskotce. Ametysty były piękne, szczególnie te ciemniejsze, wyglądały tak, jakby ktoś zaklął w nich jakąś tajemnicę, sekret, który powinien zostać na zawsze ukryty przed światem. Skromnym zdaniem Addy ― pierścionek idealnie pasował do Maeve, choćby właśnie przez tą iluzję tajemnicy.
Westchnęła ciężko, kiedy padło pytanie o jej rodzinę. Temat był skomplikowany i nie do końca wiedziała na czym stoi, jej ojciec miał czterysta dwadzieścia osiem pomysłów na dobę i czasem trudno było za nim nadążyć.
― Nadal tu są ― potaknęła, a w ton wkradły się posępne nuty; jawny znak, że Addzie ani trochę się to nie podoba. Zakołysała szklanką i napiła się znowu; alkohol smakował goryczą bezradności. ― Tato nadal pracuje dla Gringotta jako łamacz klątw, mama ma swój sklep z eliksirami. Próbuję ich namówić na powrót do Francji, tam przecież mogliby dalej pracować, ale byliby bezpieczni… ― pokręciła głową, spojrzała przez okno, na kołyszące się za szybą malwy. Ich upór i tak nie martwił jej najbardziej, tylko… ― Mój ojciec myśli o dołączeniu do rebelii ― wyznała w końcu, przygryzając wewnętrzną stronę policzka. ― Uważa, że tak powinien zrobić, że to jego męski obowiązek. Próbowałam mu tłumaczyć, prosić, brałam go szantażem i na łzy, ale nic nie działa. Jedyna nadzieja w tym, że nigdy nie dotrze do podziemia, ale czego ja tak właściwie oczekuję ― mruknęła do samej siebie, potarła twarz dłońmi ― to mój ojciec, oczywiście, że prędzej czy później znajdzie sposób.
I to chyba martwiło ją najbardziej. Przecież jej zamiłowanie do ryzyka nie wzięło się znikąd, a kiedy chodziło o kwestie charakteru, miała z ojcem wiele wspólnego. Momentami chyba aż zbyt wiele.
Z pewną ulgą powitała powrót do lżejszego tematu, do tego, na który prościej było jej rozmawiać i gdzie prościej było jej nie zapaść się w dolinę smutku i zmartwień. Fakt, że Maeve nie uciekła z dłonią także działał na nią pokrzepiająco; Adda zawsze czerpała większość swojej siły z bliskości. Czy to z wspólnie spędzonej nocy z Michaelem, czy z pewnych objęć brata, czy uścisku dłoni przyjaciółki.
Znów przywołała na wargi uśmiech, tym razem nieco rozczulony. Oświadczyny w urodziny brzmiały banalnie i uroczo zarazem, tym bardziej, że sama Maeve nie była pewna, czy Fox czasem nie przegapi daty. Prawie czuła, jak jej się łezka w oku kręci. Jej Maeve, jej śliczna i mądra Maeve, wychodzi za mąż.
― Póki nie będziecie się z tym obnosić, to sądzę, że niewielu będzie miało szansę uderzyć w was w ten sposób ― poradziła trzeźwo; bądź co bądź zwracanie uwagi na takie akcje należało do jej stałego repertuaru w którym cały czas musiała ważyć opłacalność danego ryzyka z potencjalną stratą. ― Jeśli ślubu udzieli wam ktoś zaufany, a pierścionek przełożysz na inny palec to przecież się nie dowiedzą. ― Ścisnęła jej dłoń nieco mocniej, znowu, jakby podprogowo przekazując, że wszystko będzie dobrze. Że jeszcze będzie pięknie. ― Nie warto poruszać się w tych kategoriach, powtarzam to odkąd skończyłam szkołę ― parsknęła. ― Pieprzyć konwenanse ― uniosła znowu szklankę i napiła się ― nic nigdy z nich dobrego nie wynikło. Poza tym, to twoje życie, Maeve. Nikt nie powinien mieć na nie wpływu poza tobą i tymi, którym na to pozwolisz. A wydaje mi się, że jakiś stary bufon żyjący w zamierzchłej przeszłości i układający wszystkie te reguły nie jest kimś, kogo brałabyś na poważnie ― dodała, znów wesoło, bez śladu wcześniejszego zmartwienia wywołanego wspomnieniem rodziców.
Wesołość jednak ustąpiła równie szybko, co powróciła, a jej miejsce znów zajął flirciarski uśmieszek i błyszczące z ekscytacją oczy.
― Myyyślęę… ― odpowiedziała, przeciągając zabawnie głoski ― że to coś poważnego. ― Nastąpiła chwila zawahania; Adda zastanowiła się na ile powinna wtajemniczyć przyjaciółkę w to, co łączy ją z Michaelem obecnie i co było między nimi w przeszłości. Te dwie sprawy łączyły się ze sobą zbyt ciasno, by móc mówić o jednej i nie wspomnieć o drugiej.
― Ja… ― spróbowała stłumić poszerzający się uśmiech, ale okazało się, że to zbyt trudne ― …bardzo chciałam go odzyskać ― dodała speszona i zaraz zalała te straszne słowa alkoholem, jakby bała się ich dźwięku. Chęć przyznania się do wszystkiego była jednak wyjątkowo silna, wzmocniona dodatkowo trunkiem, dobrą nowiną i równie dobrym towarzystwem. Policzki Addy powlekł rumieniec, oczy błyszczały zdradziecko, jak nigdy dotąd. ― I… chyba po drodze się… trochę się zadurzyłam. Zakochałam. W Michaelu Tonksie.
Puściła do niej oczko, kiedy w powietrzu wybrzmiała wyszeptana przygana i nie speszyła się ani trochę.
― Dziękuję za komplement ― odparła zaczepnie, pogodnie, a jej uśmiech tylko się poszerzył, kiedy Maeve zaczęła drążyć. Adda z trudem opanowała się przed wypaleniem tu i teraz jak ów stary znajomy ma na imię i nazwisko, bo tak samo, jak chciała się pochwalić, tak bardzo chciała też zabawić się w drobną zgadywankę.
― Na pewno go znasz, zdziwiłabym się okropnie, gdyby było inaczej ― dodała od razu i zamyśliła się nad tym, jak mogłaby jej opowiedzieć o Michaelu nie zdradzając od razu wszystkiego, nie dając zbyt oczywistych wskazówek. ― Obraca się w naszych kręgach, powiedziałabym nawet, że jego dział jest blisko powiązany z Wiedźmią Strażą ― odruchowo zastukała paznokciem o blat stołu, urwała na chwilę, przyglądając się towarzyszce, analizując jej twarz i to, co tli się na dnie oczu ― nie wiem, czy trafił ci się kiedyś do sprawy, ale mi owszem. Pamiętasz chyba, jak ci się na niego skarżyłam… ― Znów efektowna pauza, nawiązanie do rozmowy o pewnym aurorze, którego przydzielono jej do złapania pewnego czarnoksiężnika. Wtedy nie wtajemniczyła Maeve we wszystko, nie oświeciła jej, że Michaelem połączył ją romans, ale w początkowej fazie znajomości zawsze znalazła czas, by sobie odpowiednio ponarzekać na Tonksa. Albo bardziej: na jego przeogromne ego. ― Blondyn, wysoki, przystojny… ― kontynuowała już bardziej dla własnej przyjemności, wyliczając miłe określenia dotyczące jej wybranka; w oczach przyjaciółki już dostrzegła ślad zrozumienia, przebłysk pamięci.
Skinęła głową. Mogła się przydać, nawet bardzo mogła, bo zręcznych szpiegów, a już zwłaszcza metamorfomagów, zawsze mieli niedostatek. Zajmie się tym, jak tylko pojawi się w Plymouth, odwiedzi Rhysa w pierwszej kolejności. Może nawet udałoby jej się ugrać to w taki sposób, by od razu przydzielono je do którejś sprawy? Miło byłoby zacząć od odtworzenia tamtego duetu sprzed lat. Tylko musiałyby znaleźć nowy wiklinowy koszyk zdolny pomieścić kota.
Żałowała, że nie może jej więcej powiedzieć o tamtym chłopaku, że nie zdążyła zbadać głębiej tej sprawy, ani że sama nie potrafiła nic poradzić, nijak pomóc. Wszelkie klątwy, schorzenia i tym podobne rzeczy leżały daleko poza jej kompetencjami, a dotarcie do osoby, która chętna byłaby pomóc i która jednocześnie byłaby godna zaufania bywało czasem dość… trudne.
― Na pewno się ucieszy z twojego powrotu ― stwierdziła wesoło, domyślając się, że Maeve nie powierzyłaby jej zadania polegającego na zorientowaniu się w sytuacji chłopaka, gdyby był dla niej nieistotny.
Przymknęła na moment powieki, kiedy smuga słońca wpadła przez szybę i oświetliła jej twarz; upiła powoli łyk alkoholu. Było gorąco, nieznośnie gorąco, ale jakoś nie potrafiła się cofnąć przed promieniami, nie chciała umykać gdzieś w cień. Lubiła lato, wylegiwanie się na trawie i opalanie; ta pora roku zawsze kojarzyła jej się z przyjemnościami, rozleniwieniem i nie chciała tak po prostu cofać twarzy. Choć musiała przyznać, że ostatnie temperatury są lekko przesadzone, nawet jak na nią.
Podniosła powieki dopiero wtedy, gdy wybrzmiało pytanie i uśmiechnęła się; ładnie, szczerze, jak rzadko kiedy miała okazję. Zmrużyła zabawnie oczy od nadmiaru słońca i osłoniła je dłonią.
― Oczywiście, że tak ― odparła z zadowoleniem; malwy poruszyły się, rozbijając promienie słońca na pomniejsze klingi światła, część z nich załamała się na ametystowym oczku pierścionka. ― Jest śliczny ― dodała z westchnieniem, jeszcze raz nachylając się mocniej w stronę czarownicy i przyglądając się błyskotce. Ametysty były piękne, szczególnie te ciemniejsze, wyglądały tak, jakby ktoś zaklął w nich jakąś tajemnicę, sekret, który powinien zostać na zawsze ukryty przed światem. Skromnym zdaniem Addy ― pierścionek idealnie pasował do Maeve, choćby właśnie przez tą iluzję tajemnicy.
Westchnęła ciężko, kiedy padło pytanie o jej rodzinę. Temat był skomplikowany i nie do końca wiedziała na czym stoi, jej ojciec miał czterysta dwadzieścia osiem pomysłów na dobę i czasem trudno było za nim nadążyć.
― Nadal tu są ― potaknęła, a w ton wkradły się posępne nuty; jawny znak, że Addzie ani trochę się to nie podoba. Zakołysała szklanką i napiła się znowu; alkohol smakował goryczą bezradności. ― Tato nadal pracuje dla Gringotta jako łamacz klątw, mama ma swój sklep z eliksirami. Próbuję ich namówić na powrót do Francji, tam przecież mogliby dalej pracować, ale byliby bezpieczni… ― pokręciła głową, spojrzała przez okno, na kołyszące się za szybą malwy. Ich upór i tak nie martwił jej najbardziej, tylko… ― Mój ojciec myśli o dołączeniu do rebelii ― wyznała w końcu, przygryzając wewnętrzną stronę policzka. ― Uważa, że tak powinien zrobić, że to jego męski obowiązek. Próbowałam mu tłumaczyć, prosić, brałam go szantażem i na łzy, ale nic nie działa. Jedyna nadzieja w tym, że nigdy nie dotrze do podziemia, ale czego ja tak właściwie oczekuję ― mruknęła do samej siebie, potarła twarz dłońmi ― to mój ojciec, oczywiście, że prędzej czy później znajdzie sposób.
I to chyba martwiło ją najbardziej. Przecież jej zamiłowanie do ryzyka nie wzięło się znikąd, a kiedy chodziło o kwestie charakteru, miała z ojcem wiele wspólnego. Momentami chyba aż zbyt wiele.
Z pewną ulgą powitała powrót do lżejszego tematu, do tego, na który prościej było jej rozmawiać i gdzie prościej było jej nie zapaść się w dolinę smutku i zmartwień. Fakt, że Maeve nie uciekła z dłonią także działał na nią pokrzepiająco; Adda zawsze czerpała większość swojej siły z bliskości. Czy to z wspólnie spędzonej nocy z Michaelem, czy z pewnych objęć brata, czy uścisku dłoni przyjaciółki.
Znów przywołała na wargi uśmiech, tym razem nieco rozczulony. Oświadczyny w urodziny brzmiały banalnie i uroczo zarazem, tym bardziej, że sama Maeve nie była pewna, czy Fox czasem nie przegapi daty. Prawie czuła, jak jej się łezka w oku kręci. Jej Maeve, jej śliczna i mądra Maeve, wychodzi za mąż.
― Póki nie będziecie się z tym obnosić, to sądzę, że niewielu będzie miało szansę uderzyć w was w ten sposób ― poradziła trzeźwo; bądź co bądź zwracanie uwagi na takie akcje należało do jej stałego repertuaru w którym cały czas musiała ważyć opłacalność danego ryzyka z potencjalną stratą. ― Jeśli ślubu udzieli wam ktoś zaufany, a pierścionek przełożysz na inny palec to przecież się nie dowiedzą. ― Ścisnęła jej dłoń nieco mocniej, znowu, jakby podprogowo przekazując, że wszystko będzie dobrze. Że jeszcze będzie pięknie. ― Nie warto poruszać się w tych kategoriach, powtarzam to odkąd skończyłam szkołę ― parsknęła. ― Pieprzyć konwenanse ― uniosła znowu szklankę i napiła się ― nic nigdy z nich dobrego nie wynikło. Poza tym, to twoje życie, Maeve. Nikt nie powinien mieć na nie wpływu poza tobą i tymi, którym na to pozwolisz. A wydaje mi się, że jakiś stary bufon żyjący w zamierzchłej przeszłości i układający wszystkie te reguły nie jest kimś, kogo brałabyś na poważnie ― dodała, znów wesoło, bez śladu wcześniejszego zmartwienia wywołanego wspomnieniem rodziców.
Wesołość jednak ustąpiła równie szybko, co powróciła, a jej miejsce znów zajął flirciarski uśmieszek i błyszczące z ekscytacją oczy.
― Myyyślęę… ― odpowiedziała, przeciągając zabawnie głoski ― że to coś poważnego. ― Nastąpiła chwila zawahania; Adda zastanowiła się na ile powinna wtajemniczyć przyjaciółkę w to, co łączy ją z Michaelem obecnie i co było między nimi w przeszłości. Te dwie sprawy łączyły się ze sobą zbyt ciasno, by móc mówić o jednej i nie wspomnieć o drugiej.
― Ja… ― spróbowała stłumić poszerzający się uśmiech, ale okazało się, że to zbyt trudne ― …bardzo chciałam go odzyskać ― dodała speszona i zaraz zalała te straszne słowa alkoholem, jakby bała się ich dźwięku. Chęć przyznania się do wszystkiego była jednak wyjątkowo silna, wzmocniona dodatkowo trunkiem, dobrą nowiną i równie dobrym towarzystwem. Policzki Addy powlekł rumieniec, oczy błyszczały zdradziecko, jak nigdy dotąd. ― I… chyba po drodze się… trochę się zadurzyłam. Zakochałam. W Michaelu Tonksie.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Pokój dzienny
Szybka odpowiedź