Gabinet
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Gabinet
Gabinet jest raczej niewielki, mieści się we wschodniej stronie domu i prócz jasnych poranków raczej ciężko uświadczyć tu dużych ilości słońca ― głównie z powodu pojedynczego okna w pomieszczeniu, które i tak dodatkowo przesłaniają jakieś tajemnicze wiązanki ziół, roślin czy kwiatów. Jest tu stanowisko alchemiczne, obszerna biblioteczka pełna starych ksiąg i notatek, jest także sporo specyfików, których przeznaczenia nikt nie zna poza Louisem, zmarłym bratem Addy.
Gabinet jest zaniedbany i zakurzony, nikt w nim nie pracuje. Nikt także nie wie, że pomieszczenie kryje w sobie ukryte zejście do piwnicy pełnej preparatów i ingrediencji o dyskusyjnym zastosowaniu.
Gabinet jest zaniedbany i zakurzony, nikt w nim nie pracuje. Nikt także nie wie, że pomieszczenie kryje w sobie ukryte zejście do piwnicy pełnej preparatów i ingrediencji o dyskusyjnym zastosowaniu.
Nie spodziewała się po nim wybuchów radości czy nadmiernej ekscytacji nowinami, ale bezdenna, ponura pustka też nie wpisywała się w jej oczekiwania. Próbowała podejść go ciepłem i szczerością, próbowała pozostawić gdzieś na boku znane jej sztuczki i wygodną kryjówkę w sieci kłamstw i niedopowiedzeń, ale nie odnosiło to należytego skutku. Miała wrażenie, że Michael tylko coraz mocniej się nakręca, że jego myśli wpadły na tor z którego nie da się go już zawrócić. Ten sam przypadek, to samo podejście, miało miejsce nie tak dawno temu, bo podczas ostatniego poranka po pełni. Wtedy, gdy czekała na niego w domu Tonksów i próbowała jakoś mu pomóc, pocieszyć. Ukoić. Zamiast tego prawie się pokłócili, Mike zatrzasnął jej drzwi przed nosem i… owszem, pogodzili się potem w klasyczny dla siebie sposób, ale czuła się zawiedziona jego dzisiejszą postawą.
Smutek kładący się cieniem w zielonych oczach był całkiem wyraźny i choć nie miała przed sobą lusterka, to czuła, co zdradza jej ciało, co zdradza mina. I błogosławiła moment w którym wciąż pozostawała wtulona w męża, w którym nie ma możliwości wyciągnięcia kolejnych wniosków. Jej smutek nie był mu do niczego potrzebny.
Uśmiechnęła się cierpko, kiedy złapał ją za słówko i przechyliła głowę w bok. To go martwiło? Czy nie skończy jak Chernov, czy ich małżeństwo nie umrze w ten sam sposób? W tym momencie wydawało jej się to niemożliwe i chciałaby się zarzec, przysiąc, że nigdy do tego nie dopuści, ale scenariusz dotychczasowego życia zdążył odrzeć ją z naiwności i przeświadczenia, że gdzieś tam, na końcu ścieżki, na każdego czeka szczęśliwe zakończenie.
Niektórzy po prostu nie mieli dobrych zakończeń.
― Na niepoważnie też nie ― odparła po dłuższej chwili. ― Powinieneś o tym wiedzieć. ― Choć jego pytanie nosiło w sobie znamiona żartu, tak jej odpowiedź pozostawała w poważnym tonie. Wciąż była szczera, wciąż wzbraniała się przed tym, by wślizgnąć się w ramy jakiejś roli, ukryć się przed niewygodnymi emocjami i potem wypalić je zabawą na parkiecie z byle kim i byle gdzie. Bycie kimś innym było o wiele prostsze niż bycie sobą.
Zaskoczyłaś mnie, to wszystko. Słowa miały w sobie gorzki posmak kolejnego zawodu, brzmiały jak niezręcznie wypowiedziane kłamstwo. Nie zgadzała się z nimi mowa ciała, nie zgadzała narracja sprzed jeszcze paru minut. Próbował ominąć temat, tym razem raniąc ją do żywego i przywołując falę zimnych dreszczy spływających w dół kręgosłupa, wywołując niechciane wspomnienie, dotychczas zakopane pod chłodem zobojętnienia i wyparcia. Kiedyś w podobny sposób podchodziła Igora; z sercem na dłoni, z ciepłem skrzącym się w spojrzeniu i słowem pocieszenia. Wielokrotnie nabierała się na sztuczne, wymijające odpowiedzi, wielokrotnie odbijała się od muru, którego nie dało się rozbić ani ominąć. Pytała o jego troski nie z powodu czystej kurtuazji, nie po to by rzucić pustą deklaracją czy wyświechtanym frazesem, że wszystko będzie dobrze. Nie po to, by po męsku mógł ominąć temat i udać, że wszystko jest w porządku, kiedy widziała jak na dłoni, że nie było.
Chłód spłynął wzdłuż pleców, rozmył się gdzieś w okolicy podstawy kręgosłupa, pozostawiając sobie gryzące i nieprzyjemne przekonanie o własnej naiwności. I choć po ślubie wydawało jej się, że jest już wolną kobietą, wolną od widma poprzedniego męża, tak teraz odkryła, że Igor znalazł kolejny sposób by o sobie przypomnieć. A może po prostu ona nie spodziewała się, że Michael ją kiedykolwiek zawiedzie?
Uśmiechnęła się blado w odpowiedzi na jego komplement, ale nie umknęła spojrzeniem, doskonale wiedząc, że to spaliłoby ją od razu. Pozwoliła sobie jednak na powolną ucieczkę w doskonale znane sobie rejony aktorstwa. Inaczej bolało, gdy doznawała zawodu w pracy, pod przykrywką; inaczej bolało, gdy ktoś ranił bezpośrednio ją.
― Żebyś tylko nie zapeszył ― odparła miękko, z lekką zaczepką brzmiącą w głosie. Chciała się także zrewanżować komplementem, ale słowa nie napłynęły. Pojawił się tylko smutek, jeszcze cięższy niż poprzednio, oblepiający tak płuca, jak i gardło; przez chwilę miała wrażenie, że nie może złapać oddechu, że się złamie, tym razem zawodząc sama siebie.
Na szczęście, Michael mówił dalej.
― Więc nas nie zostawiaj ― szepnęła gorączkowo, łapiąc się jego koszuli, jakby miał odejść już-zaraz. Jakby zawieszenie kończyło się lada moment, a nie za parę dni. ― Wróć do mnie po pełni. Wróć po każdym dniu. Wróć po misji i po patrolu, po śledztwie. Nawet jeśli sprawa będzie beznadziejna, myśl o tym, że musisz wrócić, bo będę na ciebie czekać. My będziemy ― doprecyzowała szybko. Ukrycie kolejnej rysy smutku na wizerunku ciepłej i nieco wzruszonej żony kosztowało ją tym razem więcej, a Adda zdała sobie sprawę, że Michael wzbudza w niej zbyt dużo emocji i w zbyt wielkich ilościach; nie da rady długo ukrywać się z żalem, z widmem sprzed chwili, z poczuciem zawodu i narastającej beznadziei.
Temat prezentów przyniósł jej chwilę oddechu i ulgi, odroczył wyrok i zdemaskowanie.
― Aha ― skwitowała kąśliwie ― czyli mi nie powiesz. No dobrze, zapamiętam to sobie i wykorzystam przeciwko tobie w odpowiednim momencie.
― Och? ― wyrwało jej się, bo o trzeciej niespodziance nikt wcześniej nie wspominał. Wysłuchała jednak jego słów z uwagą, skinęła głową. To potencjalnie dobra informacja, znak, że być może w gajówce nie znajdowało się nic bardzo niebezpiecznego. Że może tamte kości i dziwne znaki to po prostu jakieś eksperymenty albo fantazje zakochanego w runach czarodzieja.
Pytanie o samopoczucie także było niespodziewane i Adda miała problem z odpowiedzią. Finalnie po prostu wzruszyła ramionami; o tym wszystkim, co udało jej się ukryć nie piśnie przecież słowem.
― Chciałabym mieć to po prostu za sobą. Zamknąć… pewien rozdział. Potwierdzić niektóre tropy i domysły lub przeciwnie, pozwolić im osunąć się w niepamięć ― odparła wymijająco i wysunęła się z jego objęć, wygładziła sukienkę. Drzwi z nieco odłażącą już od drewna ciemną farbą stanowiły ostatnią barierę, ostatnią przeszkodę. Adda wahała się jeszcze przez chwilę, spoglądała równie podniszczoną framugę, jakby bijąc się z myślami. A potem wyciągnęła dłoń, wdusiła zardzewiałą klamkę i po prostu weszła do środka.
Smutek kładący się cieniem w zielonych oczach był całkiem wyraźny i choć nie miała przed sobą lusterka, to czuła, co zdradza jej ciało, co zdradza mina. I błogosławiła moment w którym wciąż pozostawała wtulona w męża, w którym nie ma możliwości wyciągnięcia kolejnych wniosków. Jej smutek nie był mu do niczego potrzebny.
Uśmiechnęła się cierpko, kiedy złapał ją za słówko i przechyliła głowę w bok. To go martwiło? Czy nie skończy jak Chernov, czy ich małżeństwo nie umrze w ten sam sposób? W tym momencie wydawało jej się to niemożliwe i chciałaby się zarzec, przysiąc, że nigdy do tego nie dopuści, ale scenariusz dotychczasowego życia zdążył odrzeć ją z naiwności i przeświadczenia, że gdzieś tam, na końcu ścieżki, na każdego czeka szczęśliwe zakończenie.
Niektórzy po prostu nie mieli dobrych zakończeń.
― Na niepoważnie też nie ― odparła po dłuższej chwili. ― Powinieneś o tym wiedzieć. ― Choć jego pytanie nosiło w sobie znamiona żartu, tak jej odpowiedź pozostawała w poważnym tonie. Wciąż była szczera, wciąż wzbraniała się przed tym, by wślizgnąć się w ramy jakiejś roli, ukryć się przed niewygodnymi emocjami i potem wypalić je zabawą na parkiecie z byle kim i byle gdzie. Bycie kimś innym było o wiele prostsze niż bycie sobą.
Zaskoczyłaś mnie, to wszystko. Słowa miały w sobie gorzki posmak kolejnego zawodu, brzmiały jak niezręcznie wypowiedziane kłamstwo. Nie zgadzała się z nimi mowa ciała, nie zgadzała narracja sprzed jeszcze paru minut. Próbował ominąć temat, tym razem raniąc ją do żywego i przywołując falę zimnych dreszczy spływających w dół kręgosłupa, wywołując niechciane wspomnienie, dotychczas zakopane pod chłodem zobojętnienia i wyparcia. Kiedyś w podobny sposób podchodziła Igora; z sercem na dłoni, z ciepłem skrzącym się w spojrzeniu i słowem pocieszenia. Wielokrotnie nabierała się na sztuczne, wymijające odpowiedzi, wielokrotnie odbijała się od muru, którego nie dało się rozbić ani ominąć. Pytała o jego troski nie z powodu czystej kurtuazji, nie po to by rzucić pustą deklaracją czy wyświechtanym frazesem, że wszystko będzie dobrze. Nie po to, by po męsku mógł ominąć temat i udać, że wszystko jest w porządku, kiedy widziała jak na dłoni, że nie było.
Chłód spłynął wzdłuż pleców, rozmył się gdzieś w okolicy podstawy kręgosłupa, pozostawiając sobie gryzące i nieprzyjemne przekonanie o własnej naiwności. I choć po ślubie wydawało jej się, że jest już wolną kobietą, wolną od widma poprzedniego męża, tak teraz odkryła, że Igor znalazł kolejny sposób by o sobie przypomnieć. A może po prostu ona nie spodziewała się, że Michael ją kiedykolwiek zawiedzie?
Uśmiechnęła się blado w odpowiedzi na jego komplement, ale nie umknęła spojrzeniem, doskonale wiedząc, że to spaliłoby ją od razu. Pozwoliła sobie jednak na powolną ucieczkę w doskonale znane sobie rejony aktorstwa. Inaczej bolało, gdy doznawała zawodu w pracy, pod przykrywką; inaczej bolało, gdy ktoś ranił bezpośrednio ją.
― Żebyś tylko nie zapeszył ― odparła miękko, z lekką zaczepką brzmiącą w głosie. Chciała się także zrewanżować komplementem, ale słowa nie napłynęły. Pojawił się tylko smutek, jeszcze cięższy niż poprzednio, oblepiający tak płuca, jak i gardło; przez chwilę miała wrażenie, że nie może złapać oddechu, że się złamie, tym razem zawodząc sama siebie.
Na szczęście, Michael mówił dalej.
― Więc nas nie zostawiaj ― szepnęła gorączkowo, łapiąc się jego koszuli, jakby miał odejść już-zaraz. Jakby zawieszenie kończyło się lada moment, a nie za parę dni. ― Wróć do mnie po pełni. Wróć po każdym dniu. Wróć po misji i po patrolu, po śledztwie. Nawet jeśli sprawa będzie beznadziejna, myśl o tym, że musisz wrócić, bo będę na ciebie czekać. My będziemy ― doprecyzowała szybko. Ukrycie kolejnej rysy smutku na wizerunku ciepłej i nieco wzruszonej żony kosztowało ją tym razem więcej, a Adda zdała sobie sprawę, że Michael wzbudza w niej zbyt dużo emocji i w zbyt wielkich ilościach; nie da rady długo ukrywać się z żalem, z widmem sprzed chwili, z poczuciem zawodu i narastającej beznadziei.
Temat prezentów przyniósł jej chwilę oddechu i ulgi, odroczył wyrok i zdemaskowanie.
― Aha ― skwitowała kąśliwie ― czyli mi nie powiesz. No dobrze, zapamiętam to sobie i wykorzystam przeciwko tobie w odpowiednim momencie.
― Och? ― wyrwało jej się, bo o trzeciej niespodziance nikt wcześniej nie wspominał. Wysłuchała jednak jego słów z uwagą, skinęła głową. To potencjalnie dobra informacja, znak, że być może w gajówce nie znajdowało się nic bardzo niebezpiecznego. Że może tamte kości i dziwne znaki to po prostu jakieś eksperymenty albo fantazje zakochanego w runach czarodzieja.
Pytanie o samopoczucie także było niespodziewane i Adda miała problem z odpowiedzią. Finalnie po prostu wzruszyła ramionami; o tym wszystkim, co udało jej się ukryć nie piśnie przecież słowem.
― Chciałabym mieć to po prostu za sobą. Zamknąć… pewien rozdział. Potwierdzić niektóre tropy i domysły lub przeciwnie, pozwolić im osunąć się w niepamięć ― odparła wymijająco i wysunęła się z jego objęć, wygładziła sukienkę. Drzwi z nieco odłażącą już od drewna ciemną farbą stanowiły ostatnią barierę, ostatnią przeszkodę. Adda wahała się jeszcze przez chwilę, spoglądała równie podniszczoną framugę, jakby bijąc się z myślami. A potem wyciągnęła dłoń, wdusiła zardzewiałą klamkę i po prostu weszła do środka.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Choć jego pytanie nosiło znamiona żartu, choć już dawno temu pogrzebali temat Chernova (a Adda również samego Chernova) to zazdrość o innych - nawet podświadoma lub taka, do której nie chciałby się przed sobą ani przed nią przyznać - zdawała się wypływać na wierzch, gdy wątpił w siebie. W swoje człowieczeństwo tuż po pełni, a teraz w fakt, że będzie dobrym ojcem. Choć ślub wiązał się z założeniem rodziny, choć po raz pierwszy od lat pozwolił sobie wskrzesić marzenia o tym, że kiedyś ją założy, to prym w jego myślach wiodło nieokreślone kiedyś. Nie teraz (nie teraz powtarzał też młody auror o złotej, lwiej grzywie, odwlekając zobowiązania na kiedyś również w dobrych, spokojniejszych czasach), bo teraz miał zaoferować Addzie jedynie siebie i czas, próbę zbudowania szczęścia wśród walącego się w gruzy świata. Ryzyko, którym chciał obarczyć tylko siebie i ją - a nie niewinne istnienie - i którym nawet tylko ją obarczał z pewnymi wyrzutami sumienia, dając jej furtkę na wycofanie się po roku i jednym dniu. Teraz dotarło do niego, że wygodnie zapominając o konsekwencjach takiego stanu rzeczy, tym bardziej wyszedł na nieodpowiedzialnego durnia. Prorokowane przez Evelyn wyrzuty sumienia uderzyły ze zdwojoną siłą, choć to przecież nie było tak, że nie chciał dzieci ani nie wiedział skąd się biorą. Po prostu, zachłyśnięty kilkoma tygodniami pokoju i organizacją ślubu, myślał, że jeśli usłyszy podobne wieści to kiedyś. Nie dzisiaj. Kiedyś, w dniu, w którym być może będzie spoglądał w przyszłość z nadzieją, a nie z grozą na myśl o kończącym się zawieszeniu broni. W dniu, w którym będzie miał dostęp do zapasów eliksiru tojadowego, a bezpieczne miejsce na pełnie będzie całkowicie gotowe. W dniu, w którym będzie w stanie ucieszyć się szczerze i od razu.
Odsunęła się, spojrzał jej w oczy i zrozumiał - od razu, pomimo jej uśmiechu (ale nawet jej uśmiech, cierpki i blady, nie był tak naprawdę uśmiechem) - że zawiódł ją własną reakcją albo raczej jej brakiem. Potem z jej twarzy spełzł nawet ten uśmiech, a on chwilę szukał właściwych słów i uparcie nie mógł ich znaleźć.
-Też chciałem... - wyznał w końcu cicho, uświadamiając sobie, że nigdy nie odwzajemniła się pytaniem za jego pytanie. Bała się tego, jaką odpowiedź usłyszy? Próbował uwierzyć w jej słowa, że chciała jego, nieprzerwanie, na poważnie, od czterech lat, pomimo wszystkiego. Próbował odsunąć od siebie myśl, że Adda jest dobrą aktorką i że w (już nie-nieślubnej) ciąży jest na niego skazana. Próbował odsunąć od siebie bolesną myśl, że nigdy nie chciał być ojcem, który zaoferuje dziecku za mało, pomimo wszelkich chęci i starań, jak jego własny ojciec. Może Adda tego nie rozumiała, jej ojciec był inny. Miał magię, niemugolskie nazwisko, dobry zawód, wszystko. -...ale gdy jeszcze miałem odwagę chcieć, myślałem, że dałbym wtedy temu dziecku wszystko. - westchnął, próbując nie uciec wzrokiem. Zmarszczka między brwiami zdradzała, że jego duma bardzo cierpi. -Od końca 1955 roku już nie miałem odwagi chcieć. Nie myślałem, że to się kiedykolwiek zdarzy, nawet że małżeństwo jest mi jeszcze pisane. - z kimkolwiek, choć na poważnie myślał o tym tylko z nią. -To po prostu... szybko. Kwadrans temu myślałem o końcu zawieszenia broni, a teraz... - wypalił niechętnie i urwał, orientując się jak żałośnie to wszystko brzmi. Mężczyźni nie powinni mówić takich rzeczy, nie powinni zarabiać mniej od swoich żon, nie powinni znikać co miesiąc, powinni bronić swoich dzieci przed niebezpieczeństwem zamiast je na nie sprowadzać. Widząc minę Addy pomyślał, że jeszcze kilka miesięcy temu Justine - auror po fachu - mogłaby zrozumieć jego wątpliwości jako jedyna osoba z jego części rodziny, ale po tym co stało się w kwietniu nie miałby odwagi porozmawiać z siostrą o dzieciach. Wciąż sądził, że to dla niej zbyt bolesne, mimo, że sama wykrzyczała mu w lipcu, że on powinien założyć rodzinę.
Może Just chciałaby, by wyjechał i zostawił wojnę, zostawił siostrę, zajął się żoną i przetrwaniem - ale nie był w stanie. Nie dość, że nie mógłby spojrzeć potem w oczy ani swojemu odbiciu w lustrze ani Addzie, to i tak oglądałby się przez ramię do końca życia.
Grymas bólu i niepewności przebiegł po jego twarzy, gdy chwyciła go za koszulę. Spotkała się pewnie w życiu z mężczyznami, którzy składali obietnice bez pokrycia, ale on nigdy taki nie był, nie w poważnych sprawach. Może w młodości, gdy obiecywał poznanym na tańcach dziewczynom, że ich nie zapomni, bla bla bla. Ale nigdy nie kłamał w kwestiach bardziej fundamentalnych, nie obiecał żadnej pierścionka. Nawet przed wojną nie obiecał nikomu, że jego praca jest bezpieczna, a wtedy była stokroć bezpieczniejsza.
-Będę o was myślał, zawsze. - mógł jej obiecać tyle, choć chciałby obiecać, że wróci. To samo obiecywał pewnie poległy Evans swojej żonie. Billy myślał pewnie w czerwcu o Hannah i dziecku i może wrócił, ale to było kwestią szczęścia. Coś ścisnęło go za gardło, naszła go chęć rozmowy z przyjacielem. -I będę wiedział - te słowa wybrzmiały ciszej, jakby odrobinę się wahał. Małżeństwo wciąż było świeże, a poczucie bycia chcianym przez Addę - kruche. -...że mam dokąd wracać. - przesunął dłońmi po jej ramionach, przesunął je na łopatki, wplótł palce w jasne loki, ale nie kończył kontaktu wzrokowego. Nie miał odwagi przesunąć dłoni na jej brzuch, jeszcze nie. -A ja zaopiekuję się wami. - szepnął, zdobywając się na ostrożny, blady uśmiech.
Tylko czy to wystarczy?
Kąśliwą uwagę puścił mimo uszu, wciąż pogrążony w myślach o dziecku, wciąż nieco surrealistycznych. Musiał jakoś ochłonąć, a jeśli coś pomagało mu zebrać myśli, to była to praca.
-Dobrze. - jakaś jego część ucieszyła się, że razem zamykają jeden rozdział i otwierają nowy, że wpuściła go do swojego domu i swojego świata. Naprawdę, a nie tak jak kilka lat temu.
Jakaś inna, zdradliwa część jego wyobraźni, podsunęła mu jednak przykrą wizję pustego biurka w Plymouth, Addy w żałobnej sukni, Addy zamykającej pewien etap swojego życia i wyjeżdżającej do Francji w poszukiwaniu bezpieczeństwa dla siebie i jasnowłosego dziecka, Addy znajdującej to bezpieczeństwo u boku innego mężczyzny, z którym znowu otworzyłaby nowy rozdział.
Pewnie - gdyby wykrwawiał się w jakiejś bitwie - życzyłby jej właśnie tego, pewnie tak byłoby najrozsądniej, wdowa powinna mieć nowego męża, a półsierota ojcowską figurę (czy jeśli zginąłbym niedługo, nazywałoby innego ojcem?) - ale myśl zabolała go bardziej niż zapragnął.
Wszedł do środka i udał, że milczy dlatego, bo się skupia. Na najprostszym zaklęciu, które zwykle skupienia nie wymagało.
-Festivo.
Odsunęła się, spojrzał jej w oczy i zrozumiał - od razu, pomimo jej uśmiechu (ale nawet jej uśmiech, cierpki i blady, nie był tak naprawdę uśmiechem) - że zawiódł ją własną reakcją albo raczej jej brakiem. Potem z jej twarzy spełzł nawet ten uśmiech, a on chwilę szukał właściwych słów i uparcie nie mógł ich znaleźć.
-Też chciałem... - wyznał w końcu cicho, uświadamiając sobie, że nigdy nie odwzajemniła się pytaniem za jego pytanie. Bała się tego, jaką odpowiedź usłyszy? Próbował uwierzyć w jej słowa, że chciała jego, nieprzerwanie, na poważnie, od czterech lat, pomimo wszystkiego. Próbował odsunąć od siebie myśl, że Adda jest dobrą aktorką i że w (już nie-nieślubnej) ciąży jest na niego skazana. Próbował odsunąć od siebie bolesną myśl, że nigdy nie chciał być ojcem, który zaoferuje dziecku za mało, pomimo wszelkich chęci i starań, jak jego własny ojciec. Może Adda tego nie rozumiała, jej ojciec był inny. Miał magię, niemugolskie nazwisko, dobry zawód, wszystko. -...ale gdy jeszcze miałem odwagę chcieć, myślałem, że dałbym wtedy temu dziecku wszystko. - westchnął, próbując nie uciec wzrokiem. Zmarszczka między brwiami zdradzała, że jego duma bardzo cierpi. -Od końca 1955 roku już nie miałem odwagi chcieć. Nie myślałem, że to się kiedykolwiek zdarzy, nawet że małżeństwo jest mi jeszcze pisane. - z kimkolwiek, choć na poważnie myślał o tym tylko z nią. -To po prostu... szybko. Kwadrans temu myślałem o końcu zawieszenia broni, a teraz... - wypalił niechętnie i urwał, orientując się jak żałośnie to wszystko brzmi. Mężczyźni nie powinni mówić takich rzeczy, nie powinni zarabiać mniej od swoich żon, nie powinni znikać co miesiąc, powinni bronić swoich dzieci przed niebezpieczeństwem zamiast je na nie sprowadzać. Widząc minę Addy pomyślał, że jeszcze kilka miesięcy temu Justine - auror po fachu - mogłaby zrozumieć jego wątpliwości jako jedyna osoba z jego części rodziny, ale po tym co stało się w kwietniu nie miałby odwagi porozmawiać z siostrą o dzieciach. Wciąż sądził, że to dla niej zbyt bolesne, mimo, że sama wykrzyczała mu w lipcu, że on powinien założyć rodzinę.
Może Just chciałaby, by wyjechał i zostawił wojnę, zostawił siostrę, zajął się żoną i przetrwaniem - ale nie był w stanie. Nie dość, że nie mógłby spojrzeć potem w oczy ani swojemu odbiciu w lustrze ani Addzie, to i tak oglądałby się przez ramię do końca życia.
Grymas bólu i niepewności przebiegł po jego twarzy, gdy chwyciła go za koszulę. Spotkała się pewnie w życiu z mężczyznami, którzy składali obietnice bez pokrycia, ale on nigdy taki nie był, nie w poważnych sprawach. Może w młodości, gdy obiecywał poznanym na tańcach dziewczynom, że ich nie zapomni, bla bla bla. Ale nigdy nie kłamał w kwestiach bardziej fundamentalnych, nie obiecał żadnej pierścionka. Nawet przed wojną nie obiecał nikomu, że jego praca jest bezpieczna, a wtedy była stokroć bezpieczniejsza.
-Będę o was myślał, zawsze. - mógł jej obiecać tyle, choć chciałby obiecać, że wróci. To samo obiecywał pewnie poległy Evans swojej żonie. Billy myślał pewnie w czerwcu o Hannah i dziecku i może wrócił, ale to było kwestią szczęścia. Coś ścisnęło go za gardło, naszła go chęć rozmowy z przyjacielem. -I będę wiedział - te słowa wybrzmiały ciszej, jakby odrobinę się wahał. Małżeństwo wciąż było świeże, a poczucie bycia chcianym przez Addę - kruche. -...że mam dokąd wracać. - przesunął dłońmi po jej ramionach, przesunął je na łopatki, wplótł palce w jasne loki, ale nie kończył kontaktu wzrokowego. Nie miał odwagi przesunąć dłoni na jej brzuch, jeszcze nie. -A ja zaopiekuję się wami. - szepnął, zdobywając się na ostrożny, blady uśmiech.
Tylko czy to wystarczy?
Kąśliwą uwagę puścił mimo uszu, wciąż pogrążony w myślach o dziecku, wciąż nieco surrealistycznych. Musiał jakoś ochłonąć, a jeśli coś pomagało mu zebrać myśli, to była to praca.
-Dobrze. - jakaś jego część ucieszyła się, że razem zamykają jeden rozdział i otwierają nowy, że wpuściła go do swojego domu i swojego świata. Naprawdę, a nie tak jak kilka lat temu.
Jakaś inna, zdradliwa część jego wyobraźni, podsunęła mu jednak przykrą wizję pustego biurka w Plymouth, Addy w żałobnej sukni, Addy zamykającej pewien etap swojego życia i wyjeżdżającej do Francji w poszukiwaniu bezpieczeństwa dla siebie i jasnowłosego dziecka, Addy znajdującej to bezpieczeństwo u boku innego mężczyzny, z którym znowu otworzyłaby nowy rozdział.
Pewnie - gdyby wykrwawiał się w jakiejś bitwie - życzyłby jej właśnie tego, pewnie tak byłoby najrozsądniej, wdowa powinna mieć nowego męża, a półsierota ojcowską figurę (czy jeśli zginąłbym niedługo, nazywałoby innego ojcem?) - ale myśl zabolała go bardziej niż zapragnął.
Wszedł do środka i udał, że milczy dlatego, bo się skupia. Na najprostszym zaklęciu, które zwykle skupienia nie wymagało.
-Festivo.
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 63
'k100' : 63
Wystarczyło odsunąć się na tę drobną odległość, ledwie paręnaście centymetrów dzielących ich od siebie, by zauważyć w szarobłękitnych oczach zrozumienie. A może zdemaskowanie? Sama nie była do końca pewna, co chciała osiągnąć osunięciem się w cień kłamstwa i samoistnej gry aktorskiej. Z wierzchu była pewna, że nie chce nic po sobie pokazać, że nie chce się znowu nabrać. Echo naiwności sprzed lat wciąż tłukło się w jej głowie, nie pozwalało zapomnieć i odpuścić. Z drugiej jednak strony ― ukrytej głęboko, głęboko pod powierzchnią myśli, wspomnień i świadomych emocji ― tak boleśnie chciała żeby ją przejrzał. Żeby odgadł szlak jej myśli, zastąpił jej drogę i zaprzeczył całej niepewności, jaka zdążyła w niej narosnąć w przeciągu ledwie paru minut. Potrzebowała tego. Wsparcia, kogoś, kto się jej nauczy i w porę zorientuje w toczącej się grze.
Temat, potencjalnie radosny dla nich obu, okazał się trudną przeprawą przez meandry własnych przekonań, myśli i odczuć, ale w tym samym momencie w którym przestał unikać jej wzrokiem ― Adda dostrzegła światełko w tunelu. To światełko ― przebłysk nadziei ― znalazło swoje odzwierciedlenie także w jej oczach, w delikatnym uśmiechu kładącym się na wargach. Zrozumienie nadeszło wraz z kolejnymi słowami i ukłuciem dziwnego wstydu; szczyciła się przecież tym, że potrafi rozczytać człowieka w parę chwil, rozgryźć go, jego problemy, potencjalne pragnienia, a tymczasem nie domyśliła się, co ciąży na duchu jej własnemu mężowi. Przecież od zawsze wiedziała, że był człowiekiem dumnym, nie bez przyczyny, odkąd tylko pamiętała, figurował w jej pamięci jako lew; nie tylko za złote włosy, nie tylko za odwagę. Lwy były dumne. On był dumny. A obecny stan świata nijak sprzyjał utrzymaniu tej dumy; najpierw Bezksiężycowa Noc, rozwiązanie Biura Aurorów, list gończy, gdzieś po drodze anomalie, potem problemy natury ekonomicznej i ograniczenie racji żywnościowych. W tej wojnie to ona była lepiej sytuowana. Może nie nazwałaby się żywicielką rodziny, ale część produktów pojawiła się w domu z jej powodu, to ona miała dojścia, ona bezwstydnie korzystała z benefitów przysługującym pracownikom Ministerstwa Magii.
― Mike… ― zaczęła miękko, ale słowa, wbrew temu czego by sobie życzyła, nie napłynęły. W zastępstwie za to, co niewypowiedziane, pojawiły się gesty, ucieczka w bliskość, której okazywanie zawsze wychodziło jej najlepiej. Pogłaskała go po policzku, zajrzała w oczy, pragnąc przekazać mu wszystkie swoje pragnienia i myśli w jakiś magiczny, milczący sposób. Samym dotykiem, samym spojrzeniem, ciepłem ciała.
― Jesteś aurorem ― powiedziała w końcu ― wybitnym czarodziejem na wysokim stanowisku, który odnalazł się w wojennej rzeczywistości. Przeżyłeś list gończy, przeżyłeś Bezksiężycową Noc, walczysz na froncie. Potrafisz sobie poradzić z kolejnymi kłodami rzucanymi pod nogi, choć chyba tego nie zauważasz, albo sam siebie nie doceniasz ― wyliczyła, przyglądając mu się ostrożnie, niepewna tego, czy jej słowa przyniosą mu pocieszenie. ― Polujesz, żeby w domu nie zabrakło jedzenia. Zajmujesz się opałem, potrafisz zadbać o swoją rodzinę. Na swój własny sposób. ― Ujęła jego twarz w dłonie, zbliżyła się nieznacznie, jakby bała się, że słowa gdzieś ulecą, że sens zginie i przepadnie, a Michael nadal będzie się zadręczał. ― I teraz, kiedy świat oszalał, to wszystko niesie w sobie większą wartość niż pieniądze, niż status. Wiem, że dasz temu dziecku wszystko, co tylko będzie w twoim zasięgu i wiem, że ja zrobię dokładnie to samo. Stanowimy drużynę, Mike. Rodzinę. Nie istnieje sam Michael Tonks, który powinien o wszystko zadbać… ― uśmiechnęła się delikatnie i uniosła na moment dłoń, odgarnęła mu jasny kosmyk ze skroni ― …jest też Adriana Tonks. I tyle wystarczy ― dokończyła cicho, unosząc się na palcach i muskając jego czoło wargami.
Wejście do gabinetu zawsze wiązało się z natłokiem dziwnym uczuć. Nostalgii związanej z pozytywnymi wspomnieniami, ale i dziwnego dyskomfortu, może nawet strachu, który towarzyszył jej od kiedy Louis umarł, a ona odkryła w jednej z szuflad tajemniczy dziennik zawierający opisy czarnomagicznych praktyk. Adda splotła ręce na piersi i oparła się biodrem o jedną z komód, decydując się na zachowanie ciszy, choć nie odmawiając sobie obserwacji specjalisty przy pracy.
Rzucone przez Michaela Festivo wykazało zatarte ślady czarnej magii rozlanej na znaczną część gabinetu. Zaklęcie odznaczyło je jasnymi, jarzącymi się smugami w zależności od natężenia negatywnej siły, za centrum biorąc dwa miejsca ― szafkę ulokowaną w kącie, tę w której Adda znalazła kości wspomniane w liście, i nieregularną plamę na podłodze. Deski w tamtym miejscu nie odznaczały się niczym specjalnym dla niewprawionego oka i umysłu, jednak kierowany działaniem Festivo Michael mógł wysnuć podejrzenie, że magia wskazuje mu nie tyle podłogę, a to, co kryje się pod nią; zejście do piwnicy, o której świat zapomniał wraz ze śmiercią jej jedynego użytkownika.
Temat, potencjalnie radosny dla nich obu, okazał się trudną przeprawą przez meandry własnych przekonań, myśli i odczuć, ale w tym samym momencie w którym przestał unikać jej wzrokiem ― Adda dostrzegła światełko w tunelu. To światełko ― przebłysk nadziei ― znalazło swoje odzwierciedlenie także w jej oczach, w delikatnym uśmiechu kładącym się na wargach. Zrozumienie nadeszło wraz z kolejnymi słowami i ukłuciem dziwnego wstydu; szczyciła się przecież tym, że potrafi rozczytać człowieka w parę chwil, rozgryźć go, jego problemy, potencjalne pragnienia, a tymczasem nie domyśliła się, co ciąży na duchu jej własnemu mężowi. Przecież od zawsze wiedziała, że był człowiekiem dumnym, nie bez przyczyny, odkąd tylko pamiętała, figurował w jej pamięci jako lew; nie tylko za złote włosy, nie tylko za odwagę. Lwy były dumne. On był dumny. A obecny stan świata nijak sprzyjał utrzymaniu tej dumy; najpierw Bezksiężycowa Noc, rozwiązanie Biura Aurorów, list gończy, gdzieś po drodze anomalie, potem problemy natury ekonomicznej i ograniczenie racji żywnościowych. W tej wojnie to ona była lepiej sytuowana. Może nie nazwałaby się żywicielką rodziny, ale część produktów pojawiła się w domu z jej powodu, to ona miała dojścia, ona bezwstydnie korzystała z benefitów przysługującym pracownikom Ministerstwa Magii.
― Mike… ― zaczęła miękko, ale słowa, wbrew temu czego by sobie życzyła, nie napłynęły. W zastępstwie za to, co niewypowiedziane, pojawiły się gesty, ucieczka w bliskość, której okazywanie zawsze wychodziło jej najlepiej. Pogłaskała go po policzku, zajrzała w oczy, pragnąc przekazać mu wszystkie swoje pragnienia i myśli w jakiś magiczny, milczący sposób. Samym dotykiem, samym spojrzeniem, ciepłem ciała.
― Jesteś aurorem ― powiedziała w końcu ― wybitnym czarodziejem na wysokim stanowisku, który odnalazł się w wojennej rzeczywistości. Przeżyłeś list gończy, przeżyłeś Bezksiężycową Noc, walczysz na froncie. Potrafisz sobie poradzić z kolejnymi kłodami rzucanymi pod nogi, choć chyba tego nie zauważasz, albo sam siebie nie doceniasz ― wyliczyła, przyglądając mu się ostrożnie, niepewna tego, czy jej słowa przyniosą mu pocieszenie. ― Polujesz, żeby w domu nie zabrakło jedzenia. Zajmujesz się opałem, potrafisz zadbać o swoją rodzinę. Na swój własny sposób. ― Ujęła jego twarz w dłonie, zbliżyła się nieznacznie, jakby bała się, że słowa gdzieś ulecą, że sens zginie i przepadnie, a Michael nadal będzie się zadręczał. ― I teraz, kiedy świat oszalał, to wszystko niesie w sobie większą wartość niż pieniądze, niż status. Wiem, że dasz temu dziecku wszystko, co tylko będzie w twoim zasięgu i wiem, że ja zrobię dokładnie to samo. Stanowimy drużynę, Mike. Rodzinę. Nie istnieje sam Michael Tonks, który powinien o wszystko zadbać… ― uśmiechnęła się delikatnie i uniosła na moment dłoń, odgarnęła mu jasny kosmyk ze skroni ― …jest też Adriana Tonks. I tyle wystarczy ― dokończyła cicho, unosząc się na palcach i muskając jego czoło wargami.
Wejście do gabinetu zawsze wiązało się z natłokiem dziwnym uczuć. Nostalgii związanej z pozytywnymi wspomnieniami, ale i dziwnego dyskomfortu, może nawet strachu, który towarzyszył jej od kiedy Louis umarł, a ona odkryła w jednej z szuflad tajemniczy dziennik zawierający opisy czarnomagicznych praktyk. Adda splotła ręce na piersi i oparła się biodrem o jedną z komód, decydując się na zachowanie ciszy, choć nie odmawiając sobie obserwacji specjalisty przy pracy.
Rzucone przez Michaela Festivo wykazało zatarte ślady czarnej magii rozlanej na znaczną część gabinetu. Zaklęcie odznaczyło je jasnymi, jarzącymi się smugami w zależności od natężenia negatywnej siły, za centrum biorąc dwa miejsca ― szafkę ulokowaną w kącie, tę w której Adda znalazła kości wspomniane w liście, i nieregularną plamę na podłodze. Deski w tamtym miejscu nie odznaczały się niczym specjalnym dla niewprawionego oka i umysłu, jednak kierowany działaniem Festivo Michael mógł wysnuć podejrzenie, że magia wskazuje mu nie tyle podłogę, a to, co kryje się pod nią; zejście do piwnicy, o której świat zapomniał wraz ze śmiercią jej jedynego użytkownika.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Gdy po raz pierwszy zobaczył jej fotografię, chciał przejrzeć te smutne oczy na wylot - ale wystarczyło kilka kpin, kilka flirtów i kilka wspólnych nocy, by Adda uśpiła jego czujność. Paradoksalnie, może brutalna przerwa wyszła im na zdrowie. Bez niej wierzyłby nadal w każdy jej nonszalancki uśmiech, w każde wzruszenie ramion. Pamiętając, jak łatwo dał się nabrać - i jak bardzo żałował tego, że przyjął jej słowa zamiast wnikać głębiej - spoglądał już na nią uważniej. Też była dumna, choć w inny sposób i zaczął już wychwytywać, że czasem uciekała przed smutkiem równie uparcie jak on przed upokorzeniem.
Jej kolejny uśmiech, nieśmiały ale łagodniejszy, zdawał się bardziej szczery od tych najszerszych. Jemu też łatwiej przyszło go odwzajemnić, on też spoglądał na Addę z jakiegoś rodzaju wstydem. Powinien - chciał - zareagować na wiadomość o dziecku inaczej. Nie potrafił jednak udawać równie dobrze jak ona i nie potrafił już (to już było bolesne, bo wciąż wracało do niego podejrzenie, że zakochała się w lwie salonowym, którym już nie był) wykrzesać z siebie wesołości na zawołanie.
Przytrzymał jej dłoń przy swoim policzku, szukając właściwych słów - ale znalazła je ona.
-No proszę, powinienem był ci się tak przedstawić. - wymruczał rozbawiony. -Michael Tonks, wybitny czarodziej. - wyobraził sobie minę dumnej i niezależnej AdrianyCher de Verley, która słyszy takie słowa w 1954 roku i ucieszył się, że ma przed sobą Addę Tonks. -Dopilnujesz, żeby nasze dziecko tak o mnie myślało, wybitny czarodziej? - zapytał półżartem, ale spoglądał jej w oczy z dziwnym napięciem - z jednej strony po raz pierwszy werbalnie akceptując nową rzeczywistość bez początkowego szoku; a z drugiej prosząc ją o coś, czego nie miał odwagi wypowiedzieć inaczej.
Dopilnujesz, żeby o mnie wiedziało, jeśli coś mi się stanie?
Gdy powiedziała, że stanowią drużynę, po prostu przyciągnął ją mocno do siebie i ucałował w czubek głowy. Nie tak dawno temu miał do niej pretensje o to, że kiedyś jej nie stanowili. Nie tak dawno temu miał w tym gabinecie w oczach łzy, słuchając o tamtym dziecku - i sądząc, że utracili tamtą hipotetyczną przyszłość na zawsze. Teraz zyskali na nią nową szansę, zbyt kruchą by płakał z radości, ale może nadejdzie jeszcze dzień, w którym będzie w stanie. Zdołał przejść już z myślenia o tym kiedy zginie na myślenie o tym, co będzie jeśli zginie. Może kiedyś przyjdzie mu żyć w świecie, w którym nie będzie bał się, że Adda rozpłynie się jak przed laty ani że byłoby jej lepiej bez niego. W końcu przed trzema laty święcie wierzył, że był dla niej najlepszy i jedyny mimo, że wcale taki nie był - chciałby odzyskać tamtą pewność siebie z dnia na dzień.
-Na razie - chciał w końcu dla niej, dla nich, więcej. Cieszyło go, że Adda de Verley, lwica Londynu, docenia okazjonalne polowania i drewno na opał, ale chciał jej podarować cały świat. I chciał wywalczyć w tym świecie miejsce, w którym będą mogli w trójkę, z dzieckiem, bez obaw udać się na Pokątną i na King's Cross. -wystarczy. - obiecał, ona uniosła się na palcach, a on zgiął lekko kolana by jej usta zamiast na jego czole zetknęły się z jego wargami. Pocałunek był namiętniejszy i bardziej gorączkowy niż zwykle, zupełnie jak wtedy, gdy żegnał się z nią przed pełniami i patrolami.
Na szczęście, dziś mieli wejść tylko do gabinetu.
Albo nie tylko do gabinetu? Zmarszczył lekko brwi, śledząc drobinki magii.
-Jak dokładnie przeszukałaś i posprzątałaś - drobniutka złośliwość, bo niektóre panie domu starłyby kurze z każdej deski i przy okazji znalazły jakąś... niestandardową. Adda pewnie tego nie zrobiła, ale nie zamieniłby ją na żadną kurę domową - w końcu dzięki temu spędzała czas nie na sprzątaniu nieużywanych pomieszczeń, a na zajmowaniu się nim w kuchni (coraz lepiej!) i w sypialni i na stole i na kanapie (na większość miejsc w Gajówce, poza gabinetem Louisa, spoglądał już z wymownym uśmiechem; choć jakimś cudem nie powiązał tego wszystkiego z powiększeniem rodziny). ten dom? Bo tam - tam coś jest. - mógłby paść na kolana i szukać ukrytego przejścia opuszkami palców, ale zawsze wolał rozwiązania magiczne (o ile, rzecz jasna, o nich pamiętał, bo takie rzeczy jak niemugolskie gotowanie lub sprzątanie zawsze przychodziły mu mało intuicyjnie). -Dissendium.
Jej kolejny uśmiech, nieśmiały ale łagodniejszy, zdawał się bardziej szczery od tych najszerszych. Jemu też łatwiej przyszło go odwzajemnić, on też spoglądał na Addę z jakiegoś rodzaju wstydem. Powinien - chciał - zareagować na wiadomość o dziecku inaczej. Nie potrafił jednak udawać równie dobrze jak ona i nie potrafił już (to już było bolesne, bo wciąż wracało do niego podejrzenie, że zakochała się w lwie salonowym, którym już nie był) wykrzesać z siebie wesołości na zawołanie.
Przytrzymał jej dłoń przy swoim policzku, szukając właściwych słów - ale znalazła je ona.
-No proszę, powinienem był ci się tak przedstawić. - wymruczał rozbawiony. -Michael Tonks, wybitny czarodziej. - wyobraził sobie minę dumnej i niezależnej Adriany
Dopilnujesz, żeby o mnie wiedziało, jeśli coś mi się stanie?
Gdy powiedziała, że stanowią drużynę, po prostu przyciągnął ją mocno do siebie i ucałował w czubek głowy. Nie tak dawno temu miał do niej pretensje o to, że kiedyś jej nie stanowili. Nie tak dawno temu miał w tym gabinecie w oczach łzy, słuchając o tamtym dziecku - i sądząc, że utracili tamtą hipotetyczną przyszłość na zawsze. Teraz zyskali na nią nową szansę, zbyt kruchą by płakał z radości, ale może nadejdzie jeszcze dzień, w którym będzie w stanie. Zdołał przejść już z myślenia o tym kiedy zginie na myślenie o tym, co będzie jeśli zginie. Może kiedyś przyjdzie mu żyć w świecie, w którym nie będzie bał się, że Adda rozpłynie się jak przed laty ani że byłoby jej lepiej bez niego. W końcu przed trzema laty święcie wierzył, że był dla niej najlepszy i jedyny mimo, że wcale taki nie był - chciałby odzyskać tamtą pewność siebie z dnia na dzień.
-Na razie - chciał w końcu dla niej, dla nich, więcej. Cieszyło go, że Adda de Verley, lwica Londynu, docenia okazjonalne polowania i drewno na opał, ale chciał jej podarować cały świat. I chciał wywalczyć w tym świecie miejsce, w którym będą mogli w trójkę, z dzieckiem, bez obaw udać się na Pokątną i na King's Cross. -wystarczy. - obiecał, ona uniosła się na palcach, a on zgiął lekko kolana by jej usta zamiast na jego czole zetknęły się z jego wargami. Pocałunek był namiętniejszy i bardziej gorączkowy niż zwykle, zupełnie jak wtedy, gdy żegnał się z nią przed pełniami i patrolami.
Na szczęście, dziś mieli wejść tylko do gabinetu.
Albo nie tylko do gabinetu? Zmarszczył lekko brwi, śledząc drobinki magii.
-Jak dokładnie przeszukałaś i posprzątałaś - drobniutka złośliwość, bo niektóre panie domu starłyby kurze z każdej deski i przy okazji znalazły jakąś... niestandardową. Adda pewnie tego nie zrobiła, ale nie zamieniłby ją na żadną kurę domową - w końcu dzięki temu spędzała czas nie na sprzątaniu nieużywanych pomieszczeń, a na zajmowaniu się nim w kuchni (coraz lepiej!) i w sypialni i na stole i na kanapie (na większość miejsc w Gajówce, poza gabinetem Louisa, spoglądał już z wymownym uśmiechem; choć jakimś cudem nie powiązał tego wszystkiego z powiększeniem rodziny). ten dom? Bo tam - tam coś jest. - mógłby paść na kolana i szukać ukrytego przejścia opuszkami palców, ale zawsze wolał rozwiązania magiczne (o ile, rzecz jasna, o nich pamiętał, bo takie rzeczy jak niemugolskie gotowanie lub sprzątanie zawsze przychodziły mu mało intuicyjnie). -Dissendium.
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 36
'k100' : 36
Parsknęła cicho pod nosem, kiedy podłapał jej narrację. Dostrzegała wyraźnie, że mu się to podobało, że tymi paroma słowami udało jej się nieco zmienić kierunek tej rozmowy, wpłynąć na atmosferę. Miło było upewnić się co do mocy własnych zdolności czy uroku, miło było wiedzieć, że wciąż wiedziała jak poprawić mu humor.
― Och, przedstawiłeś się znacznie lepiej ― mruknęła miękko, z kocim zadowoleniem. ― Jak to było? “Aurorskie śledztwo”? “Ja tu dowodzę, de Verley”? ― przywoływała jego własne słowa z ich pierwszego spotkania bezbłędnie, wciąż mając je doskonale zachowane w pamięci. Czasami wracała do niego myślami, rozpamiętywała obrazy przeszłości, poprawiając sobie humor. Wtedy wszystko wydawało się prostsze niż teraz, wtedy mogli chociażby posiedzieć w tej nieszczęsnej kawiarni Ministerstwa.
Nachyliła się bardziej w jego stronę, ciepłe wargi musnęły skórę szyi.
― “I nie podrywaj mnie ani nie żartuj sobie ze mnie do skończenia akcji, na Merlina”? ― Cichy chichot był jedynym komentarzem na całą tę sytuację, a zielone oczy zdradzały rozbawienie. ― Może jednak zadziałał na mnie ten twój podryw na aurora, hm? Jak myślisz?
Złapała jego spojrzenie, bez trudu wychwyciła chwiejną nutę w jego głosie; okraszoną na wpół żartem, na wpół chęcią usłyszenia zapewnienia. Adda uśmiechnęła się łagodnie i skinęła głową.
― Dopilnuję ― obiecała ― o ile ty dopilnujesz tego, by “wybitna czarownica” też pojawiła się w tych opowieściach ― dodała nieco poważniej.
Nie tylko tobie może się coś stać.
Oboje wiedzieli co czekało pojmanego szpiega i oboje zapewne byli świadomi, że nie było to nic specjalnie przyjemnego i dającego możliwość powrotu. Kiedyś nawet niespecjalnie jej to przeszkadzało; odkąd rozpoczęła pracę w Wiedźmiej Straży była świadoma tego co jej grozi, ale teraz, podczas wojny, prowadząc podwójną grę dla dwóch Ministerstw, stawka była o wiele większa, tak samo jak niebezpieczeństwo i ryzyko zdemaskowania. Jednak odkąd w jej życiu ponownie pojawił się Michael, zobojętnienie wobec własnego losu jakby zelżało i naprawdę nieśpieszno jej było na tamten świat.
Skorzystała z ciepła znajomych objęć, wtuliła się wygodnie w Michaela i przymknęła oczy. Z żadnym innym mężczyzną nie czuła się tak dobrze i bezpiecznie jak z nim, z żadnym innym nie połączyło ją tyle żaru i emocji. Jak przetrwała te wszystkie lata rozstania? Jak sobie poradziła z tą dziwną tęsknotą, na którą nie znalazła lekarstwa, póki nie spotkali się ponownie pod słupem? Teraz, kiedy był tuż obok, wydawało jej się jakby odzyskała dawno utraconą część samej siebie, czuła się kompletna. I było to cholernie dobre uczucie.
Uniosła leniwie głowę akurat by usłyszeć jak się z nią zgadza i uśmiechnęła się całkiem odruchowo. Jej policzki spowił różany pąs, w zielonych oczach mignęła ciepła iskra, dając jasny dowód na to, jak na nią działał i że ten efekt ― nawet po tylu latach rozłąki ― wciąż jest niewiarygodnie silny.
Nie pozwoliła mu szybko odejść, zacisnęła palce na materiale jego koszuli, przeciągnęła pocałunek tak długo, że niemal otarła się o moment po którym nie byłoby już powrotu do czynności dnia codziennego. Pewne rzeczy, w tym oczywiste przyjemności, musiały jednak chwilę zaczekać.
― Muszę odpowiadać na to pytanie? ― odparła mrukliwie i podeszła nieco bliżej. Nie za blisko, nie chciała przeszkadzać aurorowi podczas śledztwa, ale na tyle by móc przyjrzeć się lepiej badanemu kawałkowi podłogi. Jak dla niej, nie wyróżniał się niczym specjalnym. Kiedy jednak Michael podzielił się z nią wstępną diagnozą ― zmarszczyła brwi, wyraźnie zaniepokojona.
― Louis nigdy nie wspominał o żadnych skrytkach i schowkach pod podłogą… ― mruknęła, szybko przeglądając wspomnienia. Była jedna kryjówka w ścianie, w kuchni, ale o niej wiedzieli od momentu w którym jej brat odebrał akt własności gajówki i doskonale pamiętała, że znaleźli tam jakieś mugolskie dokumenty pewnego żołnierza, pędzel do golenia i piersiówkę. Poza tym ― żadnych skrytek, nic.
Adda ściągnęła nieznacznie brwi, w sylwetkę wkradł się rys napięcia, w oczach zagościła ta nieprzyjemna emocja każąca jej spodziewać się najgorszego. Co jeszcze, prócz dziennika pełnego czarnomagicznych praktyk, ukrył przed nią własny brat?
Rzucone przez Michaela zaklęcie wpierw obrysowało na deskach kształt kwadratu. Jasne linie odznaczały się wyraźnie, migotały lekko w świetle dnia, wyznaczając obszar ukrytego przejścia. Nie było duże, potencjalny otwór zmieściłby jedną osobę na raz. Ukryty zamek szczęknął cicho, spod desek uleciał obłok kurzu i jeszcze więcej słabnących strzępów magii po poprzednio rzuconym zaklęciu. Jęknął stary mechanizm, a po chwili wysłużona klapa chrupnęła z charakterystycznym dźwiękiem dawno nieotwieranego przejścia. Stojący najbliżej Michael mógł bez problemu dostrzec początek wątłej drabinki prowadzącej w dół, prosto w objęcia aksamitnej, wilgotnej ciemności naznaczonej gasnącym efektem Festivo.
― Och, przedstawiłeś się znacznie lepiej ― mruknęła miękko, z kocim zadowoleniem. ― Jak to było? “Aurorskie śledztwo”? “Ja tu dowodzę, de Verley”? ― przywoływała jego własne słowa z ich pierwszego spotkania bezbłędnie, wciąż mając je doskonale zachowane w pamięci. Czasami wracała do niego myślami, rozpamiętywała obrazy przeszłości, poprawiając sobie humor. Wtedy wszystko wydawało się prostsze niż teraz, wtedy mogli chociażby posiedzieć w tej nieszczęsnej kawiarni Ministerstwa.
Nachyliła się bardziej w jego stronę, ciepłe wargi musnęły skórę szyi.
― “I nie podrywaj mnie ani nie żartuj sobie ze mnie do skończenia akcji, na Merlina”? ― Cichy chichot był jedynym komentarzem na całą tę sytuację, a zielone oczy zdradzały rozbawienie. ― Może jednak zadziałał na mnie ten twój podryw na aurora, hm? Jak myślisz?
Złapała jego spojrzenie, bez trudu wychwyciła chwiejną nutę w jego głosie; okraszoną na wpół żartem, na wpół chęcią usłyszenia zapewnienia. Adda uśmiechnęła się łagodnie i skinęła głową.
― Dopilnuję ― obiecała ― o ile ty dopilnujesz tego, by “wybitna czarownica” też pojawiła się w tych opowieściach ― dodała nieco poważniej.
Nie tylko tobie może się coś stać.
Oboje wiedzieli co czekało pojmanego szpiega i oboje zapewne byli świadomi, że nie było to nic specjalnie przyjemnego i dającego możliwość powrotu. Kiedyś nawet niespecjalnie jej to przeszkadzało; odkąd rozpoczęła pracę w Wiedźmiej Straży była świadoma tego co jej grozi, ale teraz, podczas wojny, prowadząc podwójną grę dla dwóch Ministerstw, stawka była o wiele większa, tak samo jak niebezpieczeństwo i ryzyko zdemaskowania. Jednak odkąd w jej życiu ponownie pojawił się Michael, zobojętnienie wobec własnego losu jakby zelżało i naprawdę nieśpieszno jej było na tamten świat.
Skorzystała z ciepła znajomych objęć, wtuliła się wygodnie w Michaela i przymknęła oczy. Z żadnym innym mężczyzną nie czuła się tak dobrze i bezpiecznie jak z nim, z żadnym innym nie połączyło ją tyle żaru i emocji. Jak przetrwała te wszystkie lata rozstania? Jak sobie poradziła z tą dziwną tęsknotą, na którą nie znalazła lekarstwa, póki nie spotkali się ponownie pod słupem? Teraz, kiedy był tuż obok, wydawało jej się jakby odzyskała dawno utraconą część samej siebie, czuła się kompletna. I było to cholernie dobre uczucie.
Uniosła leniwie głowę akurat by usłyszeć jak się z nią zgadza i uśmiechnęła się całkiem odruchowo. Jej policzki spowił różany pąs, w zielonych oczach mignęła ciepła iskra, dając jasny dowód na to, jak na nią działał i że ten efekt ― nawet po tylu latach rozłąki ― wciąż jest niewiarygodnie silny.
Nie pozwoliła mu szybko odejść, zacisnęła palce na materiale jego koszuli, przeciągnęła pocałunek tak długo, że niemal otarła się o moment po którym nie byłoby już powrotu do czynności dnia codziennego. Pewne rzeczy, w tym oczywiste przyjemności, musiały jednak chwilę zaczekać.
― Muszę odpowiadać na to pytanie? ― odparła mrukliwie i podeszła nieco bliżej. Nie za blisko, nie chciała przeszkadzać aurorowi podczas śledztwa, ale na tyle by móc przyjrzeć się lepiej badanemu kawałkowi podłogi. Jak dla niej, nie wyróżniał się niczym specjalnym. Kiedy jednak Michael podzielił się z nią wstępną diagnozą ― zmarszczyła brwi, wyraźnie zaniepokojona.
― Louis nigdy nie wspominał o żadnych skrytkach i schowkach pod podłogą… ― mruknęła, szybko przeglądając wspomnienia. Była jedna kryjówka w ścianie, w kuchni, ale o niej wiedzieli od momentu w którym jej brat odebrał akt własności gajówki i doskonale pamiętała, że znaleźli tam jakieś mugolskie dokumenty pewnego żołnierza, pędzel do golenia i piersiówkę. Poza tym ― żadnych skrytek, nic.
Adda ściągnęła nieznacznie brwi, w sylwetkę wkradł się rys napięcia, w oczach zagościła ta nieprzyjemna emocja każąca jej spodziewać się najgorszego. Co jeszcze, prócz dziennika pełnego czarnomagicznych praktyk, ukrył przed nią własny brat?
Rzucone przez Michaela zaklęcie wpierw obrysowało na deskach kształt kwadratu. Jasne linie odznaczały się wyraźnie, migotały lekko w świetle dnia, wyznaczając obszar ukrytego przejścia. Nie było duże, potencjalny otwór zmieściłby jedną osobę na raz. Ukryty zamek szczęknął cicho, spod desek uleciał obłok kurzu i jeszcze więcej słabnących strzępów magii po poprzednio rzuconym zaklęciu. Jęknął stary mechanizm, a po chwili wysłużona klapa chrupnęła z charakterystycznym dźwiękiem dawno nieotwieranego przejścia. Stojący najbliżej Michael mógł bez problemu dostrzec początek wątłej drabinki prowadzącej w dół, prosto w objęcia aksamitnej, wilgotnej ciemności naznaczonej gasnącym efektem Festivo.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Czasem zastanawiał się, jak bardzo brakuje jej tamtego człowieka o gromkim śmiechu i roziskrzonych oczach. Aurora, z którego uśmiech była w stanie wykrzesać niemal zawsze, nawet jeśli sprzeczali się o kwestie zawodowe i który nic przed nią nie ukrywał, bo nie miał się czego wstydzić. Może poza nieznajomością pewnych zaklęć sprzątających, ale po każdej nocy z Addą jego mieszkanie i tak wyglądało jakby przeszło przez. nie tornado.
Spróbował uśmiechnąć się cieplej, słysząc zadowolenie w jej głosie. Nie spróbował natomiast zastanowić się nad tym, czy mogła się w nim zakochać od nowa. Żałoba za człowiekiem, którym był wracała do niego raz po raz, nie do końca przepracowana. Nawet po tym, jak stanęli przed ołtarzem, jakby musiał opłakać od nowa fakt, że nie będzie takim ojcem jakim chciałby być.
Śmiech Addy i ciepłe wspomnienia przywołane jej słowami były przynajmniej zaraźliwe. Uniósł podbródek, uśmiechnął się szerzej, jasne oczy rozbłysły.
-No proszę, chyba dobrze się bawiłaś skoro pamiętasz każde słowo... - zamruczał, przysuwając się bliżej. -Zakazany owoc- - bezczelnie udał, że tym właśnie było jego desperackie stawianie granic. -na pewno zadziałało. Całowalibyśmy się na biurku gdyby nie tamta sekretarka. - stwierdził z niezbitą pewnością złotego lwa. -Masz biurko w gabinecie, prawda...? - wychrypiał jej do ucha, a potem cofnął głowę, nagle czymś bardzo rozbawiony. -Możesz poderwać mnie po dzisiejszym śledztwie. - parsknął śmiechem, ale spoważniał gdy wtuliła się w niego tak mocno, tak desperacko jakby faktycznie miało go zabraknąć.
-Mhmm, wybitna w owijaniu mnie dookoła palca. - wplótł palce w jej loki, usiłując rozluźnić atmosferę. -Szkoda, że nie pracujemy już obydwoje w londyńskim Ministerstwie. - w jego słowa i tak wkradła się jakaś nostalgia. Naprawdę czuł się tam jak w domu, nawet jeśli część lubianych pracowników przeszła do Plymouth, a ci nielubiani pozostali w stolicy. -Zasłynęłabyś jako dziewczyna, która usidliła na stałe Tonksa. A ja puszyłbym się przy tych wszystkich twoich adoratorach. - w głosie zabrzmiała zazdrosna nuta, ale na szczęście miał dobry humor. Nie jeden z tych, które nachodziły go w samotności, gdy zastanawiał się czy z kimś innym Adda nie byłaby bezpieczniejsza albo nie bawiłaby się lepiej.
Oderwali się od siebie, półmrok gabinetu przeciął błysk zaklęć. Michael wzruszył z pozornym rozbawieniem w odpowiedzi pytanie retoryczne Addy, nie drążąc - i będąc już cichszym, bardziej skupionym. Czoło przecięła lekka zmarszczka, ale nie chciał jej niepokoić, na razie.
-Ja też nie spowiadam się z siostrom z tego, co trzymam pod łóżkiem. A trzymałem tam twój pierścionek. - spróbował rozładować atmosferę, ale wciąż zerkając w stronę ukrytej klapy.
-Zejdźmy na dół. - zaproponował. Jeśli Louis ukrył coś skutecznie, to właśnie tam.
Zszedł po drabince pierwszy, rozejrzał się uważnie, trzymając różdżkę w pogotowiu. Obejrzał się na Addę, dając jej gestem znać, że droga wolna.
-Znałaś go lepiej, czyń honory. - zaproponował cicho. -Lumos.
Spróbował uśmiechnąć się cieplej, słysząc zadowolenie w jej głosie. Nie spróbował natomiast zastanowić się nad tym, czy mogła się w nim zakochać od nowa. Żałoba za człowiekiem, którym był wracała do niego raz po raz, nie do końca przepracowana. Nawet po tym, jak stanęli przed ołtarzem, jakby musiał opłakać od nowa fakt, że nie będzie takim ojcem jakim chciałby być.
Śmiech Addy i ciepłe wspomnienia przywołane jej słowami były przynajmniej zaraźliwe. Uniósł podbródek, uśmiechnął się szerzej, jasne oczy rozbłysły.
-No proszę, chyba dobrze się bawiłaś skoro pamiętasz każde słowo... - zamruczał, przysuwając się bliżej. -Zakazany owoc- - bezczelnie udał, że tym właśnie było jego desperackie stawianie granic. -na pewno zadziałało. Całowalibyśmy się na biurku gdyby nie tamta sekretarka. - stwierdził z niezbitą pewnością złotego lwa. -Masz biurko w gabinecie, prawda...? - wychrypiał jej do ucha, a potem cofnął głowę, nagle czymś bardzo rozbawiony. -Możesz poderwać mnie po dzisiejszym śledztwie. - parsknął śmiechem, ale spoważniał gdy wtuliła się w niego tak mocno, tak desperacko jakby faktycznie miało go zabraknąć.
-Mhmm, wybitna w owijaniu mnie dookoła palca. - wplótł palce w jej loki, usiłując rozluźnić atmosferę. -Szkoda, że nie pracujemy już obydwoje w londyńskim Ministerstwie. - w jego słowa i tak wkradła się jakaś nostalgia. Naprawdę czuł się tam jak w domu, nawet jeśli część lubianych pracowników przeszła do Plymouth, a ci nielubiani pozostali w stolicy. -Zasłynęłabyś jako dziewczyna, która usidliła na stałe Tonksa. A ja puszyłbym się przy tych wszystkich twoich adoratorach. - w głosie zabrzmiała zazdrosna nuta, ale na szczęście miał dobry humor. Nie jeden z tych, które nachodziły go w samotności, gdy zastanawiał się czy z kimś innym Adda nie byłaby bezpieczniejsza albo nie bawiłaby się lepiej.
Oderwali się od siebie, półmrok gabinetu przeciął błysk zaklęć. Michael wzruszył z pozornym rozbawieniem w odpowiedzi pytanie retoryczne Addy, nie drążąc - i będąc już cichszym, bardziej skupionym. Czoło przecięła lekka zmarszczka, ale nie chciał jej niepokoić, na razie.
-Ja też nie spowiadam się z siostrom z tego, co trzymam pod łóżkiem. A trzymałem tam twój pierścionek. - spróbował rozładować atmosferę, ale wciąż zerkając w stronę ukrytej klapy.
-Zejdźmy na dół. - zaproponował. Jeśli Louis ukrył coś skutecznie, to właśnie tam.
Zszedł po drabince pierwszy, rozejrzał się uważnie, trzymając różdżkę w pogotowiu. Obejrzał się na Addę, dając jej gestem znać, że droga wolna.
-Znałaś go lepiej, czyń honory. - zaproponował cicho. -Lumos.
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 10
'k100' : 10
To, jak dobrze bawiła się w tamtym gabinecie zachowała po części dla siebie; żadne słowo nie padło, ale spojrzenie jakie mu posłała mówiło samo za siebie. Chętnie wróciłaby tam myślami na dłużej, odtworzyła tamtą scenę tu i teraz, choć bez żadnej interwencji sekretarki i z finałem na pewno sięgającym o wiele, wiele dalej niż zwykłe całowanie się. Czasami w obecności Michaela trudno jej było utrzymać ręce przy sobie, ale tym razem chyba się udało. Może trochę przez huśtawkę nastrojów, może trochę przez majaczące na skraju myśli widmo śledztwa w gabinecie; miała złe przeczucia.
― Jeśli pytasz o lokalny gabinet, to muszę cię rozczarować, nie ma biurka. Ale w Plymouth… ― Uśmiechnęła się sugestywnie, bezwstydnie, teraz zastanawiając się nad tym, czy odważyłby się na podobny numer w siedzibie podziemnego Ministerstwa. Może powinna to sprawdzić, odwiedzić go kiedyś w pracy?...
― Och, tylko po tym śledztwie mogę cię poderwać? A myślałam, że jako twoja żona mam ten przywilej cały czas ― parsknęła, ale nim temat poszedł znów w jakimś nieprzewidywalnym kierunku, Michael wyraził swoje ubolewanie nad utratą pracy w londyńskim Ministerstwie. Adda milczała chwilę, w końcu jednak westchnęła i odparła z uśmiechem:
― Skoro aż do teraz żadna cię nie usidliła, to sądzę, że nadal mam szansę na zasłynięcie na tym polu. A ty z kolei ― mocniej przytrzymała się jego ramion i uniosła na palcach ― nadal możesz się puszyć. ― I pocałowała go raz jeszcze; krótko, mocno, jakby chcąc pozostawić po sobie jasną sugestię co do kierunku atrakcji po zbadaniu sprawy gabinetu.
Dobry humor i figlarna iskra w oku zaczęły ją opuszczać w momencie w którym Michael znalazł kolejną tajemnicę, kolejny sekret o którym Louis jej nie powiedział. Rozumiała potrzebę prywatności, sama przecież miała swoje sekrety i tajemnice, nie mówiła bratu wszystkiego, ale od kiedy umarł, od kiedy los zabrał go jej w tak tragicznych okolicznościach, straciła do niego zaufanie. Każdy kolejny odkryty sekret był gorszy niż poprzedni, a wspomnienie odkrycia dziennika wywołało w niej falę nieprzyjemnych dreszczy.
― Ale ty nie babrałeś się w czarnej magii ― mruknęła, kręcąc głową, kompletnie nie wychwytując żartu. ― Ja… ― chwila ciszy, nerwowo zaciśnięte wargi ― nie potrafię wierzyć w to, że jego sekrety są niewinne, Michael. Odkąd odkryłam tamten dziennik, po prostu nie potrafię. Chciałabym żeby to był pierścionek, sterta listów do tuzina kochanek czy kochanków, ale obawiam się, że kolejna tajemnica Louisa de Verley okaże się czymś strasznym. I… nie wiem jak się z tym czuję ― dokończyła niemrawo. Odruchowo objęła się ramionami, odwróciła wzrok. O tym chyba jeszcze nie rozmawiali, o utracie zaufania tak gwałtownej, że trwała nawet teraz, całe lata po śmierci czarodzieja.
Klapa uniosła się z jękiem starych, zaniedbanych zawiasów, Michael zgrabnie zszedł na dół i dał jej znak, że jest w porządku. Adda sięgnęła po różdżkę ― mimo tego, że towarzyszył jej auror, nie chciała pozostawać damą w opresji ― i podążyła śladem męża.
Stuk-stuk-stuk, puste odgłosy stóp stawianych na kolejnych stopniach potoczyły się nieprzyjemnym echem po piwnicy. Powietrze wyraźnie się ochłodziło i zwilgotniało, potęgując zimną aurę. Od razu poczuła także zapach kurzu, drewna i wosku.
― Lumos maxima ― mruknęła, chcąc rozgonić ciemność, ale magia nie odpowiedziała na wezwanie, zdradzając rozstrojenie odkryciem piwnicy. Gdyby udało jej się przywołać więcej światła, mogliby zapewne od razu objąć pomieszczenie wzrokiem, a tak… ― Lumos. ― Sięgnęła po prostszą inkantację; koniec różdżki posłusznie zatlił się słabym światłem, wspólnie byli w stanie rozgonić nieco więcej mroku. W zasięgu ich wzroku pojawił się zakurzony i pokryty pajęczynami regał, a kiedy Adda nieśmiało zbliżyła się w jego stronę ― z mroku wyłonił się jeszcze jeden, a tuż obok kolejny. Wszystkie były pełne różnych słoików, starych, pogryzionych przez myszy rulonów pergaminów i papierów. Były dziwne, zapomniane książki, parę figurek przedstawiających magiczne stworzenia. Widok, choć zalatujący starością i zapomnieniem, nie powinien budzić w niej takiego niepokoju, nie powinien jej tak rozstrajać, ale sama myśl o tym, że piwnicę musiało wskazać Festivo nie dawała jej spokoju. Coś musiało tu być. Coś pokroju tego cholernego dziennika.
― Festivo ― szepnęła, wchodząc we właściwy sobie tryb działania samodzielnie; na krótki moment zapomniała, że ma towarzystwo, że może poprosić o pomoc, o ponowne rzucenie czaru, o cokolwiek. Magia zawiodła i tym razem, wybitnie udowadniając jej, że są pewne sprawy, przed którymi nie ucieknie i w których nie okłamie nawet sama siebie. Spojrzała bezradnie na Michaela. ― Tobie to lepiej wychodzi…
Potrzebowali jasnego tropu, wskazówki, która wskaże im potencjalne miejsce czarnomagicznego przedmiotu. Nie chciała siedzieć tu dłużej niż to absolutnie konieczne.
Powolnym krokiem przeszła się wzdłuż jednego z regałów, różdżką oświetlając sobie kolejne przedmioty. Z pewnym rozczuleniem rozpoznała malowane doniczki mamy, teraz puste i smutne, tuż obok mignął jej nawet słoik czy dwa pełen wyrobów babci. Zmrużyła oczy, dmuchnęła w etykietkę i z trudem odczytała “dżem truskawkowy”. Drugi słoik, zarośnięty kurzem i mętny, nie posiadał etykiety. Wiedziona krukońską ciekawością sięgnęła po niego, zważyła w dłoni i przybliżyła koniec różdżki. Ruch pod szkłem zdradzał jakąś płynną zawartość, coś jakby tam… pływało? Coś jakby… okrągłego?... Coś…
― Mike ― odezwała się zduszonym, napiętym głosem. Jej ciało zastygło w bezruchu jak sparaliżowane, palce zacisnęły się kurczowo na słoju w którym pływały ludzkie gałki oczne.
― Jeśli pytasz o lokalny gabinet, to muszę cię rozczarować, nie ma biurka. Ale w Plymouth… ― Uśmiechnęła się sugestywnie, bezwstydnie, teraz zastanawiając się nad tym, czy odważyłby się na podobny numer w siedzibie podziemnego Ministerstwa. Może powinna to sprawdzić, odwiedzić go kiedyś w pracy?...
― Och, tylko po tym śledztwie mogę cię poderwać? A myślałam, że jako twoja żona mam ten przywilej cały czas ― parsknęła, ale nim temat poszedł znów w jakimś nieprzewidywalnym kierunku, Michael wyraził swoje ubolewanie nad utratą pracy w londyńskim Ministerstwie. Adda milczała chwilę, w końcu jednak westchnęła i odparła z uśmiechem:
― Skoro aż do teraz żadna cię nie usidliła, to sądzę, że nadal mam szansę na zasłynięcie na tym polu. A ty z kolei ― mocniej przytrzymała się jego ramion i uniosła na palcach ― nadal możesz się puszyć. ― I pocałowała go raz jeszcze; krótko, mocno, jakby chcąc pozostawić po sobie jasną sugestię co do kierunku atrakcji po zbadaniu sprawy gabinetu.
Dobry humor i figlarna iskra w oku zaczęły ją opuszczać w momencie w którym Michael znalazł kolejną tajemnicę, kolejny sekret o którym Louis jej nie powiedział. Rozumiała potrzebę prywatności, sama przecież miała swoje sekrety i tajemnice, nie mówiła bratu wszystkiego, ale od kiedy umarł, od kiedy los zabrał go jej w tak tragicznych okolicznościach, straciła do niego zaufanie. Każdy kolejny odkryty sekret był gorszy niż poprzedni, a wspomnienie odkrycia dziennika wywołało w niej falę nieprzyjemnych dreszczy.
― Ale ty nie babrałeś się w czarnej magii ― mruknęła, kręcąc głową, kompletnie nie wychwytując żartu. ― Ja… ― chwila ciszy, nerwowo zaciśnięte wargi ― nie potrafię wierzyć w to, że jego sekrety są niewinne, Michael. Odkąd odkryłam tamten dziennik, po prostu nie potrafię. Chciałabym żeby to był pierścionek, sterta listów do tuzina kochanek czy kochanków, ale obawiam się, że kolejna tajemnica Louisa de Verley okaże się czymś strasznym. I… nie wiem jak się z tym czuję ― dokończyła niemrawo. Odruchowo objęła się ramionami, odwróciła wzrok. O tym chyba jeszcze nie rozmawiali, o utracie zaufania tak gwałtownej, że trwała nawet teraz, całe lata po śmierci czarodzieja.
Klapa uniosła się z jękiem starych, zaniedbanych zawiasów, Michael zgrabnie zszedł na dół i dał jej znak, że jest w porządku. Adda sięgnęła po różdżkę ― mimo tego, że towarzyszył jej auror, nie chciała pozostawać damą w opresji ― i podążyła śladem męża.
Stuk-stuk-stuk, puste odgłosy stóp stawianych na kolejnych stopniach potoczyły się nieprzyjemnym echem po piwnicy. Powietrze wyraźnie się ochłodziło i zwilgotniało, potęgując zimną aurę. Od razu poczuła także zapach kurzu, drewna i wosku.
― Lumos maxima ― mruknęła, chcąc rozgonić ciemność, ale magia nie odpowiedziała na wezwanie, zdradzając rozstrojenie odkryciem piwnicy. Gdyby udało jej się przywołać więcej światła, mogliby zapewne od razu objąć pomieszczenie wzrokiem, a tak… ― Lumos. ― Sięgnęła po prostszą inkantację; koniec różdżki posłusznie zatlił się słabym światłem, wspólnie byli w stanie rozgonić nieco więcej mroku. W zasięgu ich wzroku pojawił się zakurzony i pokryty pajęczynami regał, a kiedy Adda nieśmiało zbliżyła się w jego stronę ― z mroku wyłonił się jeszcze jeden, a tuż obok kolejny. Wszystkie były pełne różnych słoików, starych, pogryzionych przez myszy rulonów pergaminów i papierów. Były dziwne, zapomniane książki, parę figurek przedstawiających magiczne stworzenia. Widok, choć zalatujący starością i zapomnieniem, nie powinien budzić w niej takiego niepokoju, nie powinien jej tak rozstrajać, ale sama myśl o tym, że piwnicę musiało wskazać Festivo nie dawała jej spokoju. Coś musiało tu być. Coś pokroju tego cholernego dziennika.
― Festivo ― szepnęła, wchodząc we właściwy sobie tryb działania samodzielnie; na krótki moment zapomniała, że ma towarzystwo, że może poprosić o pomoc, o ponowne rzucenie czaru, o cokolwiek. Magia zawiodła i tym razem, wybitnie udowadniając jej, że są pewne sprawy, przed którymi nie ucieknie i w których nie okłamie nawet sama siebie. Spojrzała bezradnie na Michaela. ― Tobie to lepiej wychodzi…
Potrzebowali jasnego tropu, wskazówki, która wskaże im potencjalne miejsce czarnomagicznego przedmiotu. Nie chciała siedzieć tu dłużej niż to absolutnie konieczne.
Powolnym krokiem przeszła się wzdłuż jednego z regałów, różdżką oświetlając sobie kolejne przedmioty. Z pewnym rozczuleniem rozpoznała malowane doniczki mamy, teraz puste i smutne, tuż obok mignął jej nawet słoik czy dwa pełen wyrobów babci. Zmrużyła oczy, dmuchnęła w etykietkę i z trudem odczytała “dżem truskawkowy”. Drugi słoik, zarośnięty kurzem i mętny, nie posiadał etykiety. Wiedziona krukońską ciekawością sięgnęła po niego, zważyła w dłoni i przybliżyła koniec różdżki. Ruch pod szkłem zdradzał jakąś płynną zawartość, coś jakby tam… pływało? Coś jakby… okrągłego?... Coś…
― Mike ― odezwała się zduszonym, napiętym głosem. Jej ciało zastygło w bezruchu jak sparaliżowane, palce zacisnęły się kurczowo na słoju w którym pływały ludzkie gałki oczne.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Parsknął śmiechem i umknął wzrokiem - czyżby Adzie udało się speszyć nieustraszonego podrywacza z londyńskiego Ministerstwa? W Plymouth nie robił w końcu takich numerów, wszyscy znali go jako posępnego aurora, który nie szczędził kursantom słów krytyki i gadek (niestety zasadnych) o umieraniu w walce, znikał w okolicach pełni i więcej czasu spędzał w terenie niż na towarzyskich rozmowach. Nowym znajomym nie dał się poznać od rozrywkowej strony, starych unikał po godzinach. Praca w podziemiu i tak była łatwiejsza niż powrót do Londyn, gdzie każdy korytarz przypominał mu o dawnym życiu, gdzie czuł na sobie taksujące spojrzenia policjantów z dobrych, czarodziejskich rodzin — kiedyś odwzajemniał się im równie hardym wzrokiem kogoś, kto dostał się na kurs aurorski i go ukończył, ale piętno likantropii odbierało mu tą przewagę. Odbierało mu wszystko.
Ale gdy uśmiechała się w ten sposób, to miał wrażenie - pierwszy raz od dwóch lat - że ostatnio więcej zyskał niż stracił.
-Cieszę się, że cię - znalazłem, odzyskałem, uwiodłem, zaciągnąłem przed chabrowy ołtarz -poznałem, wiesz? - tego dawny Michael, wściekły i zraniony w 1955 roku nie powiedziałby nigdy.
Dobrze, że zmienił zdanie.
-Próbuj! - parsknął, łobuzersko trącając ją nosem gdy wspięła się na palce. Bawiło go, jaka była niziutka i bawiła perspektywa puszenia się w Ministerstwie i jasne oczy lśniły rozbawieniem—dopóki żarty się nie skończyły.
-Nie każdy, kto eksperymentuje... - westchnął, wbrew sobie, pokręcił głową. Nie był dobrym kłamcą, brzydził się czarną magią, szalenie. Ale zrozumiał pobudki naukowe Addy, może... może te Louisa też zdołają jakoś wyjaśnić? Prawie miał zaproponować, że nie muszą, nie dzisiaj, ale rozkręciła się, wręcz nakręciła. Widać było, że sprawa zjada ją od środka, podsycając podejrzenia do granic możliwości. Domyślał się, jak to musiało ją boleć i doświadczenie - nie w kontaktach międzyludzkich, a w śledztwach - podpowiadało mu, że ten plaster lepiej zerwać szybko.
Nawet to, w jaki sposób szarpała się z magią, zdradzało jak bardzo była roztrzęsiona. Nie pamiętał takiej Addy, Szelmy o zimnej krwi. Czy to jej błogosławiony stan targał tak chwiejnymi emocjami, czy też sprawa Louisa, zbyt długo pogrzebana w sercu, zbyt mocno szarpała struny bólu i żalu?
-Spokojnie. Światło z naszych różdżek na razie wystarczy. - zaproponował, głównie po to, by nie upokarzać jej ponownym rzucaniem Lumos Maxima. Porażka przy Festivo była mniej oczywista, nie dostrzegłby braku rezultatu, ale sama mu się przyznała. -Rozejrzyjmy się. - zaproponował, ruszając za nią. Chwilę oglądał przeciwległe półki, być może w innym przypadku dostrzegłby słoik pierwszy, oszczędzając jej tego widoku. Będzie to sobie jeszcze wyrzucał, na razie złapał ją za nadgarstek i mocno (nie wiedząc, że nawet w chwili zagrożenia robi to o wiele delikatniej niż kiedykolwiek Igor) odciągnął jej dłoń od słoja. Ten zachybotał się niebezpiecznie.
-Nie dotykaj takich rzeczy! - przestrzegł z tłumioną wściekłością albo paniką, myśląc o niej i o dziecku, doskonale wiedząc, że to wygląda jak baza pod klątwy. Samemu doskonale wiedział, że to baza pod klątwy, a nikt nie przeklinałby oczu. Miał nadzieję, że nieużywana, rzucał już Hexa Revelio w tym domu, a ono wykazałoby coś w piwnicy, Tremaine zapewniał o bezpieczeństwie Addy - ale i tak się przestraszył, zwłaszcza w świetle dzisiejszych wiadomości. I tak dodał ochrypłym, głuchym głosem, dla pewności. -Hexa Revelio. - bo mógł zająć się chociaż zaklęciem, bo czarując nie musiał szukać słów pocieszenia, które nie nadchodziły. -Hexa Revelio! - dodał drugi raz, dla zupełnej pewności, bo choć nie mógł bazować na doświadczeniu w zakresie samych run to wiedział przynajmniej (i upewnił się u Tremaine'a) ile mocy powinien włożyć w zaklęcie, by biała magia dała pewne rezultaty. Próbował sobie przypomnieć szkolenie dla aurorów o klątwach - do których stosowano gałki oczne? Najniewinniejsza była klątwa wywołująca bezsenność, ale nawet ona zdradzała plugawe intencje i prowadziła do marnego końca. Poza tym, jaki człowiek miałby w domu ludzkie oczy?
-Tremaine niby zapewniał, że jest bezpiecznie, ale nie ufam takim gównom. Najpierw pokazujesz, potem czaruję, potem coś ruszamy, cokolwiek by to nie było - wytłumaczył, blady i poważny.
-Jak dobrze Louis znał się na runach? - westchnął w końcu, łagodniej. Puścił jej rękę, przyciągnął ją do siebie, by lekko, pokrzepiająco (przepraszająco?) objąć ją wolnym ramieniem. Jedno z nich, czyli on, powinno zachować spokój - ale było trudno gdy czuł się odpowiedzialny za dwoje istnień. Wcześniejsza neutralna uprzejmość wobec brata Addy szybko zaczęła ustępować wściekłości wobec kogoś, kto naraził ją na to wszystko nawet po własnej śmierci.
rzuty
Ale gdy uśmiechała się w ten sposób, to miał wrażenie - pierwszy raz od dwóch lat - że ostatnio więcej zyskał niż stracił.
-Cieszę się, że cię - znalazłem, odzyskałem, uwiodłem, zaciągnąłem przed chabrowy ołtarz -poznałem, wiesz? - tego dawny Michael, wściekły i zraniony w 1955 roku nie powiedziałby nigdy.
Dobrze, że zmienił zdanie.
-Próbuj! - parsknął, łobuzersko trącając ją nosem gdy wspięła się na palce. Bawiło go, jaka była niziutka i bawiła perspektywa puszenia się w Ministerstwie i jasne oczy lśniły rozbawieniem—dopóki żarty się nie skończyły.
-Nie każdy, kto eksperymentuje... - westchnął, wbrew sobie, pokręcił głową. Nie był dobrym kłamcą, brzydził się czarną magią, szalenie. Ale zrozumiał pobudki naukowe Addy, może... może te Louisa też zdołają jakoś wyjaśnić? Prawie miał zaproponować, że nie muszą, nie dzisiaj, ale rozkręciła się, wręcz nakręciła. Widać było, że sprawa zjada ją od środka, podsycając podejrzenia do granic możliwości. Domyślał się, jak to musiało ją boleć i doświadczenie - nie w kontaktach międzyludzkich, a w śledztwach - podpowiadało mu, że ten plaster lepiej zerwać szybko.
Nawet to, w jaki sposób szarpała się z magią, zdradzało jak bardzo była roztrzęsiona. Nie pamiętał takiej Addy, Szelmy o zimnej krwi. Czy to jej błogosławiony stan targał tak chwiejnymi emocjami, czy też sprawa Louisa, zbyt długo pogrzebana w sercu, zbyt mocno szarpała struny bólu i żalu?
-Spokojnie. Światło z naszych różdżek na razie wystarczy. - zaproponował, głównie po to, by nie upokarzać jej ponownym rzucaniem Lumos Maxima. Porażka przy Festivo była mniej oczywista, nie dostrzegłby braku rezultatu, ale sama mu się przyznała. -Rozejrzyjmy się. - zaproponował, ruszając za nią. Chwilę oglądał przeciwległe półki, być może w innym przypadku dostrzegłby słoik pierwszy, oszczędzając jej tego widoku. Będzie to sobie jeszcze wyrzucał, na razie złapał ją za nadgarstek i mocno (nie wiedząc, że nawet w chwili zagrożenia robi to o wiele delikatniej niż kiedykolwiek Igor) odciągnął jej dłoń od słoja. Ten zachybotał się niebezpiecznie.
-Nie dotykaj takich rzeczy! - przestrzegł z tłumioną wściekłością albo paniką, myśląc o niej i o dziecku, doskonale wiedząc, że to wygląda jak baza pod klątwy. Samemu doskonale wiedział, że to baza pod klątwy, a nikt nie przeklinałby oczu. Miał nadzieję, że nieużywana, rzucał już Hexa Revelio w tym domu, a ono wykazałoby coś w piwnicy, Tremaine zapewniał o bezpieczeństwie Addy - ale i tak się przestraszył, zwłaszcza w świetle dzisiejszych wiadomości. I tak dodał ochrypłym, głuchym głosem, dla pewności. -Hexa Revelio. - bo mógł zająć się chociaż zaklęciem, bo czarując nie musiał szukać słów pocieszenia, które nie nadchodziły. -Hexa Revelio! - dodał drugi raz, dla zupełnej pewności, bo choć nie mógł bazować na doświadczeniu w zakresie samych run to wiedział przynajmniej (i upewnił się u Tremaine'a) ile mocy powinien włożyć w zaklęcie, by biała magia dała pewne rezultaty. Próbował sobie przypomnieć szkolenie dla aurorów o klątwach - do których stosowano gałki oczne? Najniewinniejsza była klątwa wywołująca bezsenność, ale nawet ona zdradzała plugawe intencje i prowadziła do marnego końca. Poza tym, jaki człowiek miałby w domu ludzkie oczy?
-Tremaine niby zapewniał, że jest bezpiecznie, ale nie ufam takim gównom. Najpierw pokazujesz, potem czaruję, potem coś ruszamy, cokolwiek by to nie było - wytłumaczył, blady i poważny.
-Jak dobrze Louis znał się na runach? - westchnął w końcu, łagodniej. Puścił jej rękę, przyciągnął ją do siebie, by lekko, pokrzepiająco (przepraszająco?) objąć ją wolnym ramieniem. Jedno z nich, czyli on, powinno zachować spokój - ale było trudno gdy czuł się odpowiedzialny za dwoje istnień. Wcześniejsza neutralna uprzejmość wobec brata Addy szybko zaczęła ustępować wściekłości wobec kogoś, kto naraził ją na to wszystko nawet po własnej śmierci.
rzuty
Can I not save one
from the pitiless wave?
Wypowiedziane przez Michaela słowa czaru najwidoczniej nie wskazały mu nic podejrzanego ― obserwowała go spod oka w tej chwili, chcąc zgadnąć po samej jego minie, wyrazie oczu, co jeszcze kryje piwnica i czy znajdą tu coś przeklętego. Słowa ewentualnej przestrogi w tej kwestii do niej nie dotarły, więc uznała, że piwnica pozostawała czysta. Pełna dziwnych przedmiotów, składników pod klątwy i wzbudzająca w niej głęboki niepokój, ale, na szczęście, pusta.
Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego jak długo wstrzymuje powietrze ― wypuściła je teraz nosem, odetchnęła głębiej, czując nieznośnie pieczenie w płucach. Sprawa brata, pogrzebana lata temu, była jej cierniem w boku, skazą na duszy, nigdy nierozwiązaną tajemnicą w której nikt nie potrafił jej pomóc. Szukała odpowiedzi samodzielnie, tropiąc poszlaki, wykorzystując swoje szpiegowskie umiejętności i koneksje by zerwać zasłonę sekretów, która spowiła życie jej brata. Kiedy się tak od siebie oddalili? Kiedy zaczął grzebać w czarnej magii, dlaczego?...
Zamrugała szybciej, gdy Michael przygarnął ją do siebie, otoczył ramieniem. Odruchowo spojrzała na puszczony chwilę temu nadgarstek, spodziewając się blednącego śladu zbyt mocnego uchwytu albo rumianej pręgi, ale nic takiego nie zauważyła. Zresztą, gest był po prostu stanowczy i szybki, nie nosił w sobie znamion brutalności. Zrozumienie tego małego faktu spotkało się ze słodko-gorzkim odbiorem; słodkim, bo znaczyło to mniej więcej tyle, że tym razem wybrała dobrze. Gorzkim, bo uświadamiało po raz kolejny na jak wiele czerwonych flag zamknęła oczy, usprawiedliwiając Igora na sto różnych sposobów.
Skinęła głową, gdy po aurorsku zarządził nowy porządek pracy; brzmiał rozsądnie, nie zamierzała się z nim bezsensownie ścierać.
― Nie jestem pewna ― odparła po dłuższej chwili; ton wyszedł głucho, pusto, jakby sama nie wiedziała już która wersja jej brata jest prawdziwa. Jak mogła nie zauważyć, że coś jest nie tak? Jak mogła przeoczyć nową pasję, inne zajęcie? Poczuła się jak cholernie naiwna nastolatka, gdy przypomniała sobie jak lata temu snuli z bratem plany na otwarcie azylu dla porzuconych magicznych stworzeń. Zawód zabolał podwójnie ― jakby nie dość, że padła ofiarą oszustwa, to jeszcze oszukała samą siebie bezgraniczną wiarą w Louisa.
― Wiem, że dobrze mu szło w Hogwarcie z runami, lubił ten przedmiot. Ale… tak samo lubił opiekę nad magicznymi stworzeniami i… ― głos jej się złamał, zadrżał od niepewności i tłumionych wyrzutów sumienia ― nigdy nie zauważyłam, żeby kombinował coś z runami. Myślałam, że może po prostu zapomniał, uznał, że to nie jest droga dla niego. Pilnował się w moim towarzystwie… ― pokręciła głową ze zrezygnowaniem ― a ja nie poświęciłam nawet minuty by się nad tym głębiej zastanowić, Mike.
I widać było jak na dłoni, że ją to gryzie. Zżera od środka i dręczy, zmuszając raz po raz do powrotu do przeszłości i wiwisekcji wspomnień, które do tej pory zdawały jej się być jednymi z najszczęsliwszych. Nic dziwnego, że nie potrafiła już nawet wyczarować patronusa; jej życie od paru lat, sukcesywnie, zdawało się walić. Kawałek po kawałku, relacja po relacji. Życie po życiu.
Przymknęła na moment oczy, odetchnęła głębiej i wysunęła się spod ramienia męża, chcąc zamaskować własną rozpacz działaniem. Musiała coś zrobić. Musiała czemuś poświęcić myśli, by nie taplać się w bajorze smutku i sentymentów.
Zgodnie z zarządzeniem, kiedy tylko zobaczyła coś podejrzanego, Michael rzucał najpierw zaklęcie, a potem oglądali przedmiot z bliska. Kolejne zaklęcia nic nie wykazywały, klątw nadal nigdzie nie było, obszar piwnicy zdawał się czysty. Trafili na parę kolejnych słoików pełnych ludzkich szczątków i obgryzione pergaminy pełne runicznych zapisków. Piwnica jednak nie była tylko norą czarnoksiężnika, prócz spraw niewygodnych i kłujących, znaleźli też terminarz z przyjęciami stworzeń na dłuższy pobyt w azylu za gajówką, były też testowe receptury na lekarstwa dla nich i parę dzienników w których Louis zwięźle opisywał przebieg danego dnia, odnotowywał nowe przypadki chorobowe i ozdrowienia.
Przeglądali akurat dwa tomiszcza dotyczące roku 1953, gdy Adda zmarszczyła brwi.
― Spójrz ― odezwała się, przecinając od dawna zalegającą między nimi ciszę pełną skupienia. Wskazała mu palcem jeden z dni i opis poświęcony lunaballi czkającej magicznymi bańkami. Tuż pod nim pojawiło się parę losowych znaków, do złudzenia przypominających runy. ― Popraw mnie jeśli się mylę, ale ta wygląda trochę jak wunjo. A to?... ― Runa przypominała trochę literę “S”, ale nijak nie potrafiła przypomnieć sobie jej nazwy. Zmarszczyła brwi. ― We wcześniejszych notatkach nic takiego nie widziałam, więc… czy można założyć, że to jakoś w tym czasie zaczął intensywniej działać z runami, z czarną magią? ― Wniosek wydawał jej się nieco na wyrost, ale w 1953 roku dużo się u niej działo, relacja z bratem rozluźniła się nieco i nie bywała tu już tak często jak chciała. Okoliczności wyglądały sprzyjająco ― mniejsza szansa na nagła wizytę siostry-intruza, mniejsza szansa wykrycia.
― Szkoda, że nie mamy żadnych listów albo jakichś innych notatek czy pobocznego kalendarza… ― westchnęła ciężko. Brakowało im poszlak, brakowało twardych faktów, które ułożyłyby chronologię i potwierdziły ― lub rozwiały ― podejrzenia.
Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego jak długo wstrzymuje powietrze ― wypuściła je teraz nosem, odetchnęła głębiej, czując nieznośnie pieczenie w płucach. Sprawa brata, pogrzebana lata temu, była jej cierniem w boku, skazą na duszy, nigdy nierozwiązaną tajemnicą w której nikt nie potrafił jej pomóc. Szukała odpowiedzi samodzielnie, tropiąc poszlaki, wykorzystując swoje szpiegowskie umiejętności i koneksje by zerwać zasłonę sekretów, która spowiła życie jej brata. Kiedy się tak od siebie oddalili? Kiedy zaczął grzebać w czarnej magii, dlaczego?...
Zamrugała szybciej, gdy Michael przygarnął ją do siebie, otoczył ramieniem. Odruchowo spojrzała na puszczony chwilę temu nadgarstek, spodziewając się blednącego śladu zbyt mocnego uchwytu albo rumianej pręgi, ale nic takiego nie zauważyła. Zresztą, gest był po prostu stanowczy i szybki, nie nosił w sobie znamion brutalności. Zrozumienie tego małego faktu spotkało się ze słodko-gorzkim odbiorem; słodkim, bo znaczyło to mniej więcej tyle, że tym razem wybrała dobrze. Gorzkim, bo uświadamiało po raz kolejny na jak wiele czerwonych flag zamknęła oczy, usprawiedliwiając Igora na sto różnych sposobów.
Skinęła głową, gdy po aurorsku zarządził nowy porządek pracy; brzmiał rozsądnie, nie zamierzała się z nim bezsensownie ścierać.
― Nie jestem pewna ― odparła po dłuższej chwili; ton wyszedł głucho, pusto, jakby sama nie wiedziała już która wersja jej brata jest prawdziwa. Jak mogła nie zauważyć, że coś jest nie tak? Jak mogła przeoczyć nową pasję, inne zajęcie? Poczuła się jak cholernie naiwna nastolatka, gdy przypomniała sobie jak lata temu snuli z bratem plany na otwarcie azylu dla porzuconych magicznych stworzeń. Zawód zabolał podwójnie ― jakby nie dość, że padła ofiarą oszustwa, to jeszcze oszukała samą siebie bezgraniczną wiarą w Louisa.
― Wiem, że dobrze mu szło w Hogwarcie z runami, lubił ten przedmiot. Ale… tak samo lubił opiekę nad magicznymi stworzeniami i… ― głos jej się złamał, zadrżał od niepewności i tłumionych wyrzutów sumienia ― nigdy nie zauważyłam, żeby kombinował coś z runami. Myślałam, że może po prostu zapomniał, uznał, że to nie jest droga dla niego. Pilnował się w moim towarzystwie… ― pokręciła głową ze zrezygnowaniem ― a ja nie poświęciłam nawet minuty by się nad tym głębiej zastanowić, Mike.
I widać było jak na dłoni, że ją to gryzie. Zżera od środka i dręczy, zmuszając raz po raz do powrotu do przeszłości i wiwisekcji wspomnień, które do tej pory zdawały jej się być jednymi z najszczęsliwszych. Nic dziwnego, że nie potrafiła już nawet wyczarować patronusa; jej życie od paru lat, sukcesywnie, zdawało się walić. Kawałek po kawałku, relacja po relacji. Życie po życiu.
Przymknęła na moment oczy, odetchnęła głębiej i wysunęła się spod ramienia męża, chcąc zamaskować własną rozpacz działaniem. Musiała coś zrobić. Musiała czemuś poświęcić myśli, by nie taplać się w bajorze smutku i sentymentów.
Zgodnie z zarządzeniem, kiedy tylko zobaczyła coś podejrzanego, Michael rzucał najpierw zaklęcie, a potem oglądali przedmiot z bliska. Kolejne zaklęcia nic nie wykazywały, klątw nadal nigdzie nie było, obszar piwnicy zdawał się czysty. Trafili na parę kolejnych słoików pełnych ludzkich szczątków i obgryzione pergaminy pełne runicznych zapisków. Piwnica jednak nie była tylko norą czarnoksiężnika, prócz spraw niewygodnych i kłujących, znaleźli też terminarz z przyjęciami stworzeń na dłuższy pobyt w azylu za gajówką, były też testowe receptury na lekarstwa dla nich i parę dzienników w których Louis zwięźle opisywał przebieg danego dnia, odnotowywał nowe przypadki chorobowe i ozdrowienia.
Przeglądali akurat dwa tomiszcza dotyczące roku 1953, gdy Adda zmarszczyła brwi.
― Spójrz ― odezwała się, przecinając od dawna zalegającą między nimi ciszę pełną skupienia. Wskazała mu palcem jeden z dni i opis poświęcony lunaballi czkającej magicznymi bańkami. Tuż pod nim pojawiło się parę losowych znaków, do złudzenia przypominających runy. ― Popraw mnie jeśli się mylę, ale ta wygląda trochę jak wunjo. A to?... ― Runa przypominała trochę literę “S”, ale nijak nie potrafiła przypomnieć sobie jej nazwy. Zmarszczyła brwi. ― We wcześniejszych notatkach nic takiego nie widziałam, więc… czy można założyć, że to jakoś w tym czasie zaczął intensywniej działać z runami, z czarną magią? ― Wniosek wydawał jej się nieco na wyrost, ale w 1953 roku dużo się u niej działo, relacja z bratem rozluźniła się nieco i nie bywała tu już tak często jak chciała. Okoliczności wyglądały sprzyjająco ― mniejsza szansa na nagła wizytę siostry-intruza, mniejsza szansa wykrycia.
― Szkoda, że nie mamy żadnych listów albo jakichś innych notatek czy pobocznego kalendarza… ― westchnęła ciężko. Brakowało im poszlak, brakowało twardych faktów, które ułożyłyby chronologię i potwierdziły ― lub rozwiały ― podejrzenia.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Czuł się podobnie pusto i durnie, gdy na jaw - i to dwukrotnie - wyszło, jak wiele sygnałów ostrzegawczych przegapił w kwestii Addy. Najpierw, gdy sprawiła, że uwierzył w jej okrucieństwo. Potem, gdy na jaw wyszła skala jej problemów w małżeństwie, lęku i smutku, które taiła przed nim przez cały ten czas. Najgorsze było to, że na jakimś poziomie widział - jej smutne spojrzenie, niechęć do poznawania wspólnych przyjaciół, zbywający uśmiech gdy proponował wspólne wakacje lub plany na przyszłość - ale postanowił nie dociekać. Przytulając ją mocno do siebie zastanawiał się, czy czuła się teraz podobnie źle i czy odkryte w piwnicy fakty też zachwieją jej wspomnieniami z przeszłości, nawet tymi najlepszymi. Uciekł z Londynu aż do Norwegii, bo każdy pub w jakim wspólnie bywali kojarzył mu się z tym, jaki ślepy był na robienie z siebie idioty. Nie wiedział jak z nią rozmawiać po ponownym spotkaniu zanim nie znalazł w swoich wspomnieniach dowodów na istnienie i nieistnienie Igora, zanim nie skonfrontował ich ponownie z prawdą. Zanim nie opłakał tego, co było, by móc zacząć od nowa.
Z Louisem nie miała tej łaski, nie uzyska wyjaśnień, nigdy nie zderzy się z łagodniejszą wersją prawdy, bo jej brat zabrał ją do grobu. Czuł wobec niego gniew, wojna wyprała z niego litość i wyrozumiałość zarówno wobec żywych, jak i zmarłych - właściwie cudem było, że samej Addzie dał szansę po więziennych przemyśleniach pod słupem. Louisa pewnie aresztowałby bez wahania.
Dla niej zmusił jednak swój ton do względnej łagodności.
-Pamiętaj, że nie znamy całej prawdy. - wątpił, by ten Francuzik przechowywał tutaj słoje dla kogoś innego, nie zniżył się do nazbyt idiotycznych usprawiedliwień, ale nie znali jego wersji wydarzeń. A oferowali szanse na wyjaśnienia nawet na sądach wojennych, które w sumieniu Michaela i tak miały się skończyć szubienicą - tak przynajmniej lubił sądzić, bo w praktyce oferował czasem Przysięgę Wieczystą.
-Nad czym zastanowić? - spytał łagodnie. Zastanawiał się, czy właśnie męczą ją jakieś przegapione sygnały ostrzegawcze, czy może po prostu szukała podejrzeń tam, gdzie nie mogła ich znaleźć ani teraz ani wtedy. -To, że ktoś w szkole lubi runy o niczym nie świadczy. Zachowywał się... inaczej?
Przystąpili do pracy. Piwnica była na tyle niewielka, że rzucił Hexa Revelio ze dwa razy żeby się upewnić, ale nadal nie widział nigdzie ostrzegawczej mgły. Gdy przejdą do dalszej części pomieszczenia, ponowi próby.
-Pokazać te zapiski w Plymouth? Tremaine mógłby ocenić, o co chodzi. - zapytał cicho, gdy trafili na zapisane na papierze runy. Szkoda, że sytuacja z Just i Rineheartem się skomplikowała, może Vincent byłby dyskretniejszą pomocą w sprawach prywatnych niż kolega z podziemia, ale ufał też koledze. -To Wunjo - przytaknął, znał się na runach na tyle aby rozpoznać pojedyncze znaki, ale nie na tyle by... -...ale bez specjalisty nie zrozumiemy kontekstu, w jakim jest tu zapisana. Może powodować bezsenność, a może zesłać na kogoś chorobę. Ta tutaj to chyba Eihwaz. - której działanie było jeszcze okrutniejsze, więc taktownie je przemilczał.
-Może ukrył tu coś jeszcze? Wyglądał na prywatną osobę. - o wiele ostrożniejszą, niż mogliby się spodziewać. -Dissendium. - mruknął, kierując różdżkę na rząd półek i szuflad.
Z Louisem nie miała tej łaski, nie uzyska wyjaśnień, nigdy nie zderzy się z łagodniejszą wersją prawdy, bo jej brat zabrał ją do grobu. Czuł wobec niego gniew, wojna wyprała z niego litość i wyrozumiałość zarówno wobec żywych, jak i zmarłych - właściwie cudem było, że samej Addzie dał szansę po więziennych przemyśleniach pod słupem. Louisa pewnie aresztowałby bez wahania.
Dla niej zmusił jednak swój ton do względnej łagodności.
-Pamiętaj, że nie znamy całej prawdy. - wątpił, by ten Francuzik przechowywał tutaj słoje dla kogoś innego, nie zniżył się do nazbyt idiotycznych usprawiedliwień, ale nie znali jego wersji wydarzeń. A oferowali szanse na wyjaśnienia nawet na sądach wojennych, które w sumieniu Michaela i tak miały się skończyć szubienicą - tak przynajmniej lubił sądzić, bo w praktyce oferował czasem Przysięgę Wieczystą.
-Nad czym zastanowić? - spytał łagodnie. Zastanawiał się, czy właśnie męczą ją jakieś przegapione sygnały ostrzegawcze, czy może po prostu szukała podejrzeń tam, gdzie nie mogła ich znaleźć ani teraz ani wtedy. -To, że ktoś w szkole lubi runy o niczym nie świadczy. Zachowywał się... inaczej?
Przystąpili do pracy. Piwnica była na tyle niewielka, że rzucił Hexa Revelio ze dwa razy żeby się upewnić, ale nadal nie widział nigdzie ostrzegawczej mgły. Gdy przejdą do dalszej części pomieszczenia, ponowi próby.
-Pokazać te zapiski w Plymouth? Tremaine mógłby ocenić, o co chodzi. - zapytał cicho, gdy trafili na zapisane na papierze runy. Szkoda, że sytuacja z Just i Rineheartem się skomplikowała, może Vincent byłby dyskretniejszą pomocą w sprawach prywatnych niż kolega z podziemia, ale ufał też koledze. -To Wunjo - przytaknął, znał się na runach na tyle aby rozpoznać pojedyncze znaki, ale nie na tyle by... -...ale bez specjalisty nie zrozumiemy kontekstu, w jakim jest tu zapisana. Może powodować bezsenność, a może zesłać na kogoś chorobę. Ta tutaj to chyba Eihwaz. - której działanie było jeszcze okrutniejsze, więc taktownie je przemilczał.
-Może ukrył tu coś jeszcze? Wyglądał na prywatną osobę. - o wiele ostrożniejszą, niż mogliby się spodziewać. -Dissendium. - mruknął, kierując różdżkę na rząd półek i szuflad.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 13.10.23 10:36, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 58
'k100' : 58
W milczeniu doceniała jego łagodne podejście; nie był to przecież typowo aurorski tryb działania, zresztą, zbierając informacje o Michaelu w podziemnym Ministerstwie dowiedziała się, że to jeden z tych typów, które ponuro snują się po siedzibie aurorów, a na przesłuchaniach nie znają takich słów jak “litość” czy właśnie “łagodność”. Choć w tej wojennej rzeczywistości widziała go w akcji tylko raz, to ten jeden raz wystarczył, by potwierdzić te informacje, by przypiąć mu łatkę żołnierza zdolnego wykonać nawet najgorszy rozkaz bez mrugnięcia okiem, choć nie bezmyślnie.
Parsknęła głucho w jego ramię, nie potrafiąc odnaleźć w sobie innej reakcji na piętrzące się informacje o bracie i jego czarnomagicznej przeszłości; czuła napływające do oczu łzy, czuła, jak w jej ciele powoli kłębi się ciemna chmura rozpaczy, której nie czuła już od dawien dawna. Taka sama chmura, choć o wiele cięższa i bardziej przytłaczająca, zdołała pociągnąć ją na dno z którego nie podniosłaby się sama. Los uśmiechnął się do niej po raz kolejny ― lata temu podsuwając jej towarzystwo Everetta, który zastąpił jej brata i nie pozwolił pójść na dno, a teraz ofiarowując jej towarzystwo Michaela. Mimo tego, że uważała się za silną jednostkę, taką, która może wiele znieść, to teraz czuła się wyjątkowo krucha, zupełnie jakby zrobiono ją ze szkła.
― Może coś przeoczyłam. Może gdybym się mu przyjrzała dokładniej, może gdybym… ― mamrotała gorączkowo, nakręcając spiralę poczucia własnej winy. Nigdy nie przebolała tajemniczej śmierci brata, nigdy nie przebolała także tego, że nie zauważyła momentu w którym poświęcił się naukom tajemnym. A przecież była taka spostrzegawcza, przecież potrafiła przejrzeć kłamcę nim ten spróbowałby którejkolwiek ze swoich sztuczek, w myśl powiedzenia “swój pozna swego”. Jak mogła nie poznać? Jak mogła nie zauważyć, że jej brat jest równie dobrym ― nie, lepszym ― kłamcą od niej samej?
― Tak ― odparła na pytanie o zachowanie Louisa; ściągnęła brwi. ― Nie ― dodała po krótkiej chwili, czując, jak we władanie bierze ją mętlik własnych myśli. Teraz już wszystko wydawało jej się podejrzane: każde słowo, każdy gest, każda nieobecność, każdy list.
Uniosła dłoń, rozmasowała pulsujący tępym bólem skroń. Musiała się wziąć w garść.
Uciekła w pracę, w mechaniczne przeglądanie terminarza za terminarzem, aż w końcu natrafiła na kolejny trop w sprawie. Przygryzła policzek od wewnętrznej strony i po chwili pokręciła głową.
― Nie ― zdecydowała w końcu. ― To… ― głęboki, drżący wdech, Adda musnęła palcami schludnie zapisane przez brata litery ― …to sprawa rodziny. Wyjaśnimy we dwójkę tyle ile zdołamy, ekspertyzą z zakresu run zajmie się mój tato. Wtedy… powiem mu też co odkryliśmy. ― Zamknęła książkę jedną dłonią; obłok kurzu uderzył ją w twarz. ― Oni nic nie wiedzą o okolicznościach jego śmierci ― dodała szeptem i bez przekonania odłożyła terminarz na jedną z półek, nie dbając już nawet o kolejność. Uleciał z niej cały entuzjazm, zdawać by się mogło, że siły na śledztwo także, ale nie zająknęła się o tym ani słowem.
― Możliwe ― zgodziła się z jego sugestią dotyczącą dalszych kryjówek i odwróciła głowę, słysząc ciche kliknięcie gdzieś niedaleko. Oświetliła drogę różdżką i powoli przesunęła się naprzód, pozwalając Michaelowi pierwszemu zbadać tajemniczą, drewnianą skrzynkę z pękniętą kłódką. Kiedy okazała się bezpieczna, uchyliła wieko i zajrzała do środka.
― To listy ― mruknęła, biorąc jeden z nich do ręki i powoli rozwinęła papier. Zmrużyła oczy. ― Ten jest po francusku… coś… do jakiegoś kolegi pisał o smokach. ― Przeleciała pozostałe akapity wzrokiem, ale nic nie wzbudziło jej podejrzeń. Sięgnęła po następny. ― Tu po angielsku… ale napisane w dziwny sposób, jakby… szyfrem? ― Pokazała Michaelowi list. Treść wyglądała jednocześnie niezobowiązująco i podejrzanie, jakby pod nieszkodliwymi słowami czaiło się jakieś drugie dno. ― Może będzie więcej do tego adresata, to coś wymyślimy.
Kolejny list, kolejna średniozadowalająca poszlaka.
― Podzielmy się ― zarządziła, podając mężowi część listów i sama zabrała się za czytanie kolejnego, a potem jeszcze kolejnego…
Straciła poczucie czasu i zdążyła nieco poprawić sobie humor potencjalną listą korzystających z klątw ludzi i czarnomagicznych kontaktów Louisa; wydawało się, że w tym wszystkim ostatecznie znalazło się nawet zadanie dla aurora, czego nie omieszkała skomentować:
― Widzisz? Dzięki mnie oszczędzisz sobie paru godzin nad nudnymi papierami i ruszysz w teren z poważną mi… ― urwała wpół słowa, orientując się, że pismo w kolejnym liście jest boleśnie znajome. Adda momentalnie zbladła, zimny dreszcz spłynął jej po plecach powodując drżenie. Wpatrywała się w słowa długo, choć ich sens w ogóle do niej nie docierał. Coś… coś o klątwie? Coś… coś o jakimś facecie z Ministerstwa? Coś… “skutecznie pozbyć”?
Miała wrażenie, że zaraz osunie się na ziemię; ciężar wyrzutów sumienia przytłaczał.
― Igor ― wykrztusiła w końcu nieswojo i podsunęła list Michaelowi. Nienawidziła samej siebie za to jak drżała jej dłoń. ― To pisał Igor. To jego pismo…
Parsknęła głucho w jego ramię, nie potrafiąc odnaleźć w sobie innej reakcji na piętrzące się informacje o bracie i jego czarnomagicznej przeszłości; czuła napływające do oczu łzy, czuła, jak w jej ciele powoli kłębi się ciemna chmura rozpaczy, której nie czuła już od dawien dawna. Taka sama chmura, choć o wiele cięższa i bardziej przytłaczająca, zdołała pociągnąć ją na dno z którego nie podniosłaby się sama. Los uśmiechnął się do niej po raz kolejny ― lata temu podsuwając jej towarzystwo Everetta, który zastąpił jej brata i nie pozwolił pójść na dno, a teraz ofiarowując jej towarzystwo Michaela. Mimo tego, że uważała się za silną jednostkę, taką, która może wiele znieść, to teraz czuła się wyjątkowo krucha, zupełnie jakby zrobiono ją ze szkła.
― Może coś przeoczyłam. Może gdybym się mu przyjrzała dokładniej, może gdybym… ― mamrotała gorączkowo, nakręcając spiralę poczucia własnej winy. Nigdy nie przebolała tajemniczej śmierci brata, nigdy nie przebolała także tego, że nie zauważyła momentu w którym poświęcił się naukom tajemnym. A przecież była taka spostrzegawcza, przecież potrafiła przejrzeć kłamcę nim ten spróbowałby którejkolwiek ze swoich sztuczek, w myśl powiedzenia “swój pozna swego”. Jak mogła nie poznać? Jak mogła nie zauważyć, że jej brat jest równie dobrym ― nie, lepszym ― kłamcą od niej samej?
― Tak ― odparła na pytanie o zachowanie Louisa; ściągnęła brwi. ― Nie ― dodała po krótkiej chwili, czując, jak we władanie bierze ją mętlik własnych myśli. Teraz już wszystko wydawało jej się podejrzane: każde słowo, każdy gest, każda nieobecność, każdy list.
Uniosła dłoń, rozmasowała pulsujący tępym bólem skroń. Musiała się wziąć w garść.
Uciekła w pracę, w mechaniczne przeglądanie terminarza za terminarzem, aż w końcu natrafiła na kolejny trop w sprawie. Przygryzła policzek od wewnętrznej strony i po chwili pokręciła głową.
― Nie ― zdecydowała w końcu. ― To… ― głęboki, drżący wdech, Adda musnęła palcami schludnie zapisane przez brata litery ― …to sprawa rodziny. Wyjaśnimy we dwójkę tyle ile zdołamy, ekspertyzą z zakresu run zajmie się mój tato. Wtedy… powiem mu też co odkryliśmy. ― Zamknęła książkę jedną dłonią; obłok kurzu uderzył ją w twarz. ― Oni nic nie wiedzą o okolicznościach jego śmierci ― dodała szeptem i bez przekonania odłożyła terminarz na jedną z półek, nie dbając już nawet o kolejność. Uleciał z niej cały entuzjazm, zdawać by się mogło, że siły na śledztwo także, ale nie zająknęła się o tym ani słowem.
― Możliwe ― zgodziła się z jego sugestią dotyczącą dalszych kryjówek i odwróciła głowę, słysząc ciche kliknięcie gdzieś niedaleko. Oświetliła drogę różdżką i powoli przesunęła się naprzód, pozwalając Michaelowi pierwszemu zbadać tajemniczą, drewnianą skrzynkę z pękniętą kłódką. Kiedy okazała się bezpieczna, uchyliła wieko i zajrzała do środka.
― To listy ― mruknęła, biorąc jeden z nich do ręki i powoli rozwinęła papier. Zmrużyła oczy. ― Ten jest po francusku… coś… do jakiegoś kolegi pisał o smokach. ― Przeleciała pozostałe akapity wzrokiem, ale nic nie wzbudziło jej podejrzeń. Sięgnęła po następny. ― Tu po angielsku… ale napisane w dziwny sposób, jakby… szyfrem? ― Pokazała Michaelowi list. Treść wyglądała jednocześnie niezobowiązująco i podejrzanie, jakby pod nieszkodliwymi słowami czaiło się jakieś drugie dno. ― Może będzie więcej do tego adresata, to coś wymyślimy.
Kolejny list, kolejna średniozadowalająca poszlaka.
― Podzielmy się ― zarządziła, podając mężowi część listów i sama zabrała się za czytanie kolejnego, a potem jeszcze kolejnego…
Straciła poczucie czasu i zdążyła nieco poprawić sobie humor potencjalną listą korzystających z klątw ludzi i czarnomagicznych kontaktów Louisa; wydawało się, że w tym wszystkim ostatecznie znalazło się nawet zadanie dla aurora, czego nie omieszkała skomentować:
― Widzisz? Dzięki mnie oszczędzisz sobie paru godzin nad nudnymi papierami i ruszysz w teren z poważną mi… ― urwała wpół słowa, orientując się, że pismo w kolejnym liście jest boleśnie znajome. Adda momentalnie zbladła, zimny dreszcz spłynął jej po plecach powodując drżenie. Wpatrywała się w słowa długo, choć ich sens w ogóle do niej nie docierał. Coś… coś o klątwie? Coś… coś o jakimś facecie z Ministerstwa? Coś… “skutecznie pozbyć”?
Miała wrażenie, że zaraz osunie się na ziemię; ciężar wyrzutów sumienia przytłaczał.
― Igor ― wykrztusiła w końcu nieswojo i podsunęła list Michaelowi. Nienawidziła samej siebie za to jak drżała jej dłoń. ― To pisał Igor. To jego pismo…
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Gabinet
Szybka odpowiedź