Gabinet
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Gabinet
Gabinet jest raczej niewielki, mieści się we wschodniej stronie domu i prócz jasnych poranków raczej ciężko uświadczyć tu dużych ilości słońca ― głównie z powodu pojedynczego okna w pomieszczeniu, które i tak dodatkowo przesłaniają jakieś tajemnicze wiązanki ziół, roślin czy kwiatów. Jest tu stanowisko alchemiczne, obszerna biblioteczka pełna starych ksiąg i notatek, jest także sporo specyfików, których przeznaczenia nikt nie zna poza Louisem, zmarłym bratem Addy.
Gabinet jest zaniedbany i zakurzony, nikt w nim nie pracuje. Nikt także nie wie, że pomieszczenie kryje w sobie ukryte zejście do piwnicy pełnej preparatów i ingrediencji o dyskusyjnym zastosowaniu.
Gabinet jest zaniedbany i zakurzony, nikt w nim nie pracuje. Nikt także nie wie, że pomieszczenie kryje w sobie ukryte zejście do piwnicy pełnej preparatów i ingrediencji o dyskusyjnym zastosowaniu.
Nie wiedział albo nie chciał wiedzieć, że — z pewnością nieco oszołomiona po tym jak ją odtrącał i nie chciał przyznać co u niego — szukała w podziemiu informacji o jego stylu pracy, tak odmiennym od tego co mogła zapamiętać sprzed paru lat. Zawsze był oddany pracy i zawsze bardzo szanował hierarchię (co dobitnie jej udowadniał, podkreślając własną gdy się poznali; ale i do czego stosował się przy starszych aurorach), zawsze był zdolny do bezwzględnego i szybkiego działania, ale przed laty zdawał się też w pracy dobrze bawić. Nie w sposób lekceważący powagę zadań, ale było ewidentne, że kariera sprawiała mu szczerą radość. Ta ulotniła się jeszcze przed wojną, po ugryzieniu i przymusowym urlopie. Powrót do Biura był upokarzający, już wtedy stał się ponury, a wojna jedynie to podsyciła. Podobnie jak wielu aurorów, uważał, że czarnoksiężnicy doskonale wiedzą w co brną. Policja mogła rozgrzeszyć kradzież z desperacji i morderstwo w afekcie, ale sięgnięcie po czarną magię wymagało świadomego działania. Jeśli usprawiedliwiał choć odrobinę Louisa to tylko dla niej. Samemu zawahał się tylko raz, zbierając w Norwegii dowody przeciw przyjacielowi ze szkoły — i przypłacił wahanie dwójką (trójką?) żyć.
Spoglądając co chwila kątem oka na Addę zaczynał żałować, że argument śmierci Louisa przekonał go do rozmowy z Everettem, że nie skończył tego śledztwa szybciej i nie wygarnął Sykesowi jakim dupkiem był ten, w którego buty chciał wejść. Nie wiedział jeszcze, ile żyć zrujnował Louis, ale sądząc po minie Addy - na pewno to swojej siostry. Nie wspominając o tym, że po podręczniki czarnej magii sięgnęła przez niego i kto wie, jak to by się skończyło gdyby nie wojna i pilniejsze priorytety?
-Przestań. - odezwał się, może nazbyt prędko. -Ja przeoczyłem, że wcale nie stresowałaś się pracą. A ty nie wnikałaś, czemu zniknąłem z Ministerstwa dopóki nie znalazłaś tamtej teczki. Można by tak obwiniać się bez końca, zamiast iść do przodu. - a właśnie to postanowili, budować przyszłość, razem. Przyszłość wzrastała teraz pod jej sercem, a Louis zdawał się upiorną marą, która próbowała ich ściągnąć w ciemną przeszłość. Z jednej strony rozumiał żal i strach Addy, ale z drugiej nie chciał spędzić ostatnich dni zawieszenia broni na żałowaniu trupa. Było mu łatwiej tak myśleć, bo go nie znał.
-Dobrze. - zgodził się bez namysłu na zawężenie tej sprawy do rodziny. Trudno było mu jeszcze myśleć o teściu jako o rodzinie, ale się uczył - i dobrze będzie go spytać o runy, tylko... -...jaką wersję znają? - zapytała cicho, zastanawiając się, czy potrafiła ich okłamać tak zręcznie jak niegdyś jego i jak bardzo trudne będzie wyznanie prawdy. -Mogłabyś - nie chciał zachęcać jej do kolejnego kłamstwa, ale zarazem pragnął ją chronić. -...im powiedzieć, że to autorzy utajnili śledztwo... - nie brał w nim formalnie udziału, więc może teściowie go za to nie znienawidzą?
Kolejne Dissendium pokazała ukrytą szufladę, a Tonks zmarszczył z namysłem brwi.
-Kto jeszcze wiedział o tym domu? - mruknął, zastanawiając się nad tym, że Louis mieszkał w środku lasu, a i tak miał ukrytą piwnicę i dwa rodzaje ukrytych przejść. Kogo mógł się tu spodziewać? Podejrzanych przyjaciół? Rodziny? Odgonił myśl o pierwszym mężu Addy, nie chcąc jej stresować. Chciał zaproponować przejście z listami na górę, albo powrót do tego nazajutrz, ale żona wyraźnie chciała mieć to wszystko za sobą, więc ugryzł się w język i został z nią na dole. Przyjął swoją porcję listów, wprawnym okiem wychwytując kontakty do sprawdzenia - a gdy podniosła wzrok, uśmiechnął się prawie porozumiewawczo.
-Szczególnie, że niektórzy wcale nie mieszkają w Londynie. - były tutaj kontakty ze Szkocji, z Gloucestershire, tyle okazji na niespodziewaną wizytę w sprawie dawnych grzechów - i niedawnych, nie wątpił bowiem, że tego rodzaju ludzie udzielają się czynnie w tej wojnie.
Jakie stanowisko zająłby w niej Louis...?
Adda zbladła nagle - czy też tknęła ją ta myśl? A może, niesłusznie, zmartwiła się o niego? Już miał ją zapewnić, że to będzie bezpieczna (no, względnie, w porównaniu do innych misji) wyprawa w teren, ale prędko wyjaśniła sprawę sama.
Delikatnie wyjął list z jej rąk.
-No oczywiście, skąd miałby mieć kontakty z czarnoksiężnikami. - warknął, zanim zdążył się powstrzymać, wciąż reagując na Igora alergicznie. Czy obwinienie męża przyjdzie Addzie łatwiej, pomagając rozgrzeszyć Louisa? Przemknął wzrokiem po liście i pobladł samemu, bo ten faktycznie rozgrzeszał Louisa, ale w zupełnie niespodziewany sposób - potwierdzając zarazem to, czego Adda lękała się przed laty i to, co z takim trudem przyszło zrozumieć rozgniewanemu na jej "samodzielność" Michaelowi.
Igor o nich wiedział. Bez nazwiska, ale wiedział.
Milczał dłużej niż zwykle, by wreszcie chwycić ją za rękę, podchwycić jej wzrok w niemym zrozumieniu. Spróbował przypomnieć sobie twarz Louisa, kolejną która nawiedzi go w snach, kolejną ofiarę jego nieostrożności.
Złapał żonę za drżące dłonie, spojrzał na nią jakoś inaczej, niemalże przepraszająco. Dotychczas nie wierzył w jej tłumaczenia, w jej potrzebę jego ochrony, dotychczas go to upokarzało - ale konkretny dowód był jakiś jaśniejszy niż jej gorączkowe tłumaczenia dawnych kłamstw.
-Dosyć na dziś. Chodźmy na górę. Musisz... musimy - użył liczby mnogiej, by nie protestowała. -odpocząć. - bo skoro nie mógł znaleźć właściwych słów poczucia wdzięczności i poczucia winy, to intuicyjnie przyszło mu nie znaleźć ich wcale.
Spoglądając co chwila kątem oka na Addę zaczynał żałować, że argument śmierci Louisa przekonał go do rozmowy z Everettem, że nie skończył tego śledztwa szybciej i nie wygarnął Sykesowi jakim dupkiem był ten, w którego buty chciał wejść. Nie wiedział jeszcze, ile żyć zrujnował Louis, ale sądząc po minie Addy - na pewno to swojej siostry. Nie wspominając o tym, że po podręczniki czarnej magii sięgnęła przez niego i kto wie, jak to by się skończyło gdyby nie wojna i pilniejsze priorytety?
-Przestań. - odezwał się, może nazbyt prędko. -Ja przeoczyłem, że wcale nie stresowałaś się pracą. A ty nie wnikałaś, czemu zniknąłem z Ministerstwa dopóki nie znalazłaś tamtej teczki. Można by tak obwiniać się bez końca, zamiast iść do przodu. - a właśnie to postanowili, budować przyszłość, razem. Przyszłość wzrastała teraz pod jej sercem, a Louis zdawał się upiorną marą, która próbowała ich ściągnąć w ciemną przeszłość. Z jednej strony rozumiał żal i strach Addy, ale z drugiej nie chciał spędzić ostatnich dni zawieszenia broni na żałowaniu trupa. Było mu łatwiej tak myśleć, bo go nie znał.
-Dobrze. - zgodził się bez namysłu na zawężenie tej sprawy do rodziny. Trudno było mu jeszcze myśleć o teściu jako o rodzinie, ale się uczył - i dobrze będzie go spytać o runy, tylko... -...jaką wersję znają? - zapytała cicho, zastanawiając się, czy potrafiła ich okłamać tak zręcznie jak niegdyś jego i jak bardzo trudne będzie wyznanie prawdy. -Mogłabyś - nie chciał zachęcać jej do kolejnego kłamstwa, ale zarazem pragnął ją chronić. -...im powiedzieć, że to autorzy utajnili śledztwo... - nie brał w nim formalnie udziału, więc może teściowie go za to nie znienawidzą?
Kolejne Dissendium pokazała ukrytą szufladę, a Tonks zmarszczył z namysłem brwi.
-Kto jeszcze wiedział o tym domu? - mruknął, zastanawiając się nad tym, że Louis mieszkał w środku lasu, a i tak miał ukrytą piwnicę i dwa rodzaje ukrytych przejść. Kogo mógł się tu spodziewać? Podejrzanych przyjaciół? Rodziny? Odgonił myśl o pierwszym mężu Addy, nie chcąc jej stresować. Chciał zaproponować przejście z listami na górę, albo powrót do tego nazajutrz, ale żona wyraźnie chciała mieć to wszystko za sobą, więc ugryzł się w język i został z nią na dole. Przyjął swoją porcję listów, wprawnym okiem wychwytując kontakty do sprawdzenia - a gdy podniosła wzrok, uśmiechnął się prawie porozumiewawczo.
-Szczególnie, że niektórzy wcale nie mieszkają w Londynie. - były tutaj kontakty ze Szkocji, z Gloucestershire, tyle okazji na niespodziewaną wizytę w sprawie dawnych grzechów - i niedawnych, nie wątpił bowiem, że tego rodzaju ludzie udzielają się czynnie w tej wojnie.
Jakie stanowisko zająłby w niej Louis...?
Adda zbladła nagle - czy też tknęła ją ta myśl? A może, niesłusznie, zmartwiła się o niego? Już miał ją zapewnić, że to będzie bezpieczna (no, względnie, w porównaniu do innych misji) wyprawa w teren, ale prędko wyjaśniła sprawę sama.
Delikatnie wyjął list z jej rąk.
-No oczywiście, skąd miałby mieć kontakty z czarnoksiężnikami. - warknął, zanim zdążył się powstrzymać, wciąż reagując na Igora alergicznie. Czy obwinienie męża przyjdzie Addzie łatwiej, pomagając rozgrzeszyć Louisa? Przemknął wzrokiem po liście i pobladł samemu, bo ten faktycznie rozgrzeszał Louisa, ale w zupełnie niespodziewany sposób - potwierdzając zarazem to, czego Adda lękała się przed laty i to, co z takim trudem przyszło zrozumieć rozgniewanemu na jej "samodzielność" Michaelowi.
Igor o nich wiedział. Bez nazwiska, ale wiedział.
Milczał dłużej niż zwykle, by wreszcie chwycić ją za rękę, podchwycić jej wzrok w niemym zrozumieniu. Spróbował przypomnieć sobie twarz Louisa, kolejną która nawiedzi go w snach, kolejną ofiarę jego nieostrożności.
Złapał żonę za drżące dłonie, spojrzał na nią jakoś inaczej, niemalże przepraszająco. Dotychczas nie wierzył w jej tłumaczenia, w jej potrzebę jego ochrony, dotychczas go to upokarzało - ale konkretny dowód był jakiś jaśniejszy niż jej gorączkowe tłumaczenia dawnych kłamstw.
-Dosyć na dziś. Chodźmy na górę. Musisz... musimy - użył liczby mnogiej, by nie protestowała. -odpocząć. - bo skoro nie mógł znaleźć właściwych słów poczucia wdzięczności i poczucia winy, to intuicyjnie przyszło mu nie znaleźć ich wcale.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Umilkła, zgaszona jego zdecydowaniem, ale znać było, że nie do końca przekonała ją prowadzona przez Michaela narracja. Wyrzuty sumienia były zbyt silne, na domiar złego łączyły się także z innymi, które nawet nieświadomie przytoczył. Nie zainteresowała się nim wtedy, nie dociekała dlaczego zniknął i gdzie się podział, wygodnie marząc o tym, że znalazł swój skrawek szczęścia gdzieś indziej i z kimś innym.
Bez przekonania skinęła głową; w głębi ducha czuła, że ta sprawa jeszcze do niej wróci, że musi się z nią uporać na swój własny sposób: głównie myśląc o własnych błędach i odbywając żałobę w milczeniu, pod maską pozornie dobrego humoru i lekkości. Kiedy jednak pogodzi się sama ze sobą, kiedy wybaczy sobie tę spiralę błędów, będzie mogła w końcu przestać oglądać się za siebie, bo każda z ciążących jej spraw znalazła w końcu swoje wyjaśnienie.
― Myślą, że to niefortunny zbieg okoliczności ― powiedziała na wydechu; głos miała matowy, zmęczony. Na samej tej podstawie nietrudno było się domyślić ile ją to śledztwo kosztuje. I że ten koszt tylko rośnie i rośnie, w oszałamiającym tempie pędząc ku górnej granicy wytrzymałości. ― Złe miejsce, zły czas, zły człowiek ― dodała po chwili, odwracając spojrzenie od twarzy męża i zbłądziła nim gdzieś na pobliską ścianę pokrytą kotarą starych pajęczyn, kurzu i pyłu. Czy jej rodzice mogliby uwierzyć w kolejne kłamstwo albo chociaż niedomówienie? Czy ojciec nie wywęszyłby luki? Mógł przecież stanąć okoniem i nie podążyć tropem rodzinnego dziedzictwa, ale nie zmieniało to faktu, że w żyłach miał tę samą krew, a niej płynęły także okruchy kłamstw zbieranych przez całe pokolenia.
Przecież swój pozna swego…
― “Aurorzy utajnili śledztwo” brzmi jak “Louis wykąpał się w czarnej magii i wspierał Rycerzy Walpurgii” ― odparła ze smutnym uśmiechem. ― Wielu członków mojej rodziny należy do Wiedźmiej Straży, kłamstwo mamy we krwi. Ale oznacza to też mniej więcej tyle, że wyjątkowo ciężko nam siebie nawzajem okłamać. A takie historie… ― obróciła różdżkę w palcach, przyjrzała się rzeźbionej rękojeści ― …są wyjątkowo ciężkie do wykreowania. I ja… chyba nie chcę więcej kłamać, Mike. Przynajmniej nie tych, którzy są mi bliscy. Nie w sprawie takiej wagi. ― Przyznanie się do tego zdjęło z niej ułamek ciężaru, który nieprzyjemnie osiadł na ramionach i stale ciągnął w dół. Kłamstwo było wygodne, ustawiało historię zgodnie z jej przewidywaniami, a umiejętna manipulacja słowami wyzwalała pożądane emocje, dokładnie tak, jak pamiętnego wieczoru w 1955, który nieodłącznie splótł się ze wspomnieniem pełnym kryształowego brzdęku tłuczonego szkła.
Ulga była jednak chwilowa i przedwczesna; odkrycie listów nakreśliło jej skalę działalności brata i zakres jego kontaktów. Wyglądało na to, że może nie był złym do szpiku kości jegomościem, który nagle porzucił całą puchońskość, ale coś go w czarnej magii interesowało. Słabo, początkowo wypytywał tylko o użycie run w klątwach, a potem…
Potem było tylko gorzej.
Wiadomości wskazywały na to, że dość szybko dorobił się stałego grona aktywnych klientów, a ci przysyłali do niego kolejne osoby, tworząc swego rodzaju piramidę kontaktów, przysług i zleceń. A Louis, posiadający asertywność na poziomie lunaballi, nie odmawiał. Zresztą, nigdy nikomu nie odmawiał.
― Dużo osób ― odparła cicho. ― To był azyl dla magicznych stworzeń, można było tu przynieść zwierzaka w potrzebie i Louis się nim zajmował. Oferował też proste specyfiki, a mugolom z wioski obok pomagał z inwentarzem gospodarskim. Uchodził za lokalnego znachora. ― Pokręciła głową, wciąż nie do końca dowierzając, zupełnie jak wtedy, gdy natknęła się na schowany dziennik. ― Rzadko zamykały się tu drzwi… ― urwała, porwana nagle przez kolejną falę wspomnień pachnących ziołowymi maściami, mokrą sierścią kąpanego w leczniczym szamponie kuguchara i środkiem odkażającym. Zamrugała szybciej parę razy, odetchnęła głębiej, usiłując zachować jako-taki spokój.
Ale i ten spokój, utrzymywany resztką sił i okruchem żelaznej woli, runął pod ciężarem kolejnego listu. Znajoma papateria zdawała się parzyć ją w palce, zgrabnie zapisane litery kłuły w oczy, wzniecając w niej całą gamę pogrzebanych dawno temu uraz, uczuć i wspomnień. Świadomość, że kiedyś żywiła wobec tego człowieka jakiekolwiek cieplejsze uczucia odzywała się wstrętem na dnie jej duszy; Adda skrzywiła się mimowolnie gdy Michael skomentował przekazany list, choć nie ten komentarz był powodem jej miny.
Grymas ustąpił, gdy twarz czarodzieja objął nienaturalny odcień bladości, a ciepłe palce zaciśnięte na jej dłoni zdołały wyciągnąć ją z dołka ponurych myśli. Wzrok Michaela był jasny i pełen uczuć, zrozumienia. A to na nim zależało jej przecież najbardziej.
Coś, jakaś niewidzialna rzecz, ostatni element skomplikowanej układanki ich relacji, wskoczył na swoje miejsce, odbudowując ich więź, czyniąc ją tak silną, jak kiedyś. Jak wtedy, kiedy mogli porozumieć się spojrzeniem i uśmiechem, słowa zostawiając na inną okoliczność. Odwzajemniła uścisk, zrewanżowała się tonem spojrzenia i przepraszającą nutą. Oboje byli winni przeszłości, więc i wina za śmierć jej brata także podzielona była na pół.
― Chodźmy ― potaknęła po nim cicho, spolegliwie i bez cienia protestu dała się poprowadzić w kierunku drabiny. Zwinnie wspięła się na górę i zmrużyła oczy, zaatakowana nadmiarem światła. Krótkim “Nox” wygasiła różdżkę, poczekała aż Michael zamknie piwnicę i dopiero potem, wspólnie, wyszli z gabinetu. Kliknięcie drzwi i krótki jęk starych zawiasów urzeczywistnił wszystko to, czego była świadkiem, osadził ją w tym co tu i teraz.
Głęboki wdech, potem wydech. Dziwna pustka rozrosła się w jej piersi, zdawała się spychać serce gdzieś w bok, utrudniać mu pracę, a płuca wypełnił lepki kłąb żalu. Głęboki wdech, głęboki wydech.
Zaraz minie. Wiesz, że minie.
― Mógłbyś… zrobić mi filiżankę herbaty? ― spytała, na krótki moment odszukując spojrzenie Michaela, a gdy ten potaknął, chwiejnie odeszła w stronę pokoju dziennego, prosto do wysłużonej kanapy. Utrzymanie ciała w pionie było nagle niemożliwie trudnym zadaniem, a jej myśli na przemian zalewała fala dziwnego zobojętnienia i rozpaczy. Opadła na mebel i z długim westchnieniem ukryła twarz w dłoniach, pogrążając się w aksamitnej ciemności i tracąc poczucie czasu. Łzy nie napływały, choć serce trawił żal, nie potrafiła się po prostu rozkleić, rozpłakać i ruszyć dalej. Gdzieś na skraju myśli tliło się natomiast przekonanie, że być może najlepszym lekarstwem w tym przypadku będzie czas, możliwość poukładania sobie tego w głowie i zamknięcie tego rozdziału na własnych zasadach.
Kanapa ugięła się nieznacznie tuż obok niej, materiał materaca zaszeleścił, pojawiło się wrażenie ciepła drugiego ciała, a gdzieś nieopodal o blat niskiego stolika stuknął talerzyk z filiżanką. Zapach herbaty wypełniał pomieszczenie szybko, podobnie jak szybko nagrzewała się skóra od wpadających przez pobliskie okno promieni słońca.
Odsunęła dłonie od twarzy i spojrzała w stronę Michaela. Jej wargi ułożyły się do miękkiego, nieco zmęczonego uśmiechu, w zielonych oczach zaplątał się złoty promień słońca zdradzając obecność żywionych względem niego uczuć; zupełnie jak wtedy, gdy siedzieli w jego mieszkaniu okropnie skacowani i zmęczeni po jakiejś zabawie. Wtedy też chciała to zrobić, po prostu sięgnąć po jego dłoń, zacisnąć na niej palce, poczuć bijące od niej ciepło…
Po chwili wahania po prostu przylgnęła do jego boku, szukając pocieszenia w bliskości i dotyku; delikatnym i czułym, niosącym ukojenie.
― Cieszę się, że tu ze mną jesteś ― powiedziała cicho. ― I że nie sprzedałeś pierścionka za kilo kartofli... ― dodała, pozwalając, by w jej głos wkradła się iskra rozbawienia.
Bez przekonania skinęła głową; w głębi ducha czuła, że ta sprawa jeszcze do niej wróci, że musi się z nią uporać na swój własny sposób: głównie myśląc o własnych błędach i odbywając żałobę w milczeniu, pod maską pozornie dobrego humoru i lekkości. Kiedy jednak pogodzi się sama ze sobą, kiedy wybaczy sobie tę spiralę błędów, będzie mogła w końcu przestać oglądać się za siebie, bo każda z ciążących jej spraw znalazła w końcu swoje wyjaśnienie.
― Myślą, że to niefortunny zbieg okoliczności ― powiedziała na wydechu; głos miała matowy, zmęczony. Na samej tej podstawie nietrudno było się domyślić ile ją to śledztwo kosztuje. I że ten koszt tylko rośnie i rośnie, w oszałamiającym tempie pędząc ku górnej granicy wytrzymałości. ― Złe miejsce, zły czas, zły człowiek ― dodała po chwili, odwracając spojrzenie od twarzy męża i zbłądziła nim gdzieś na pobliską ścianę pokrytą kotarą starych pajęczyn, kurzu i pyłu. Czy jej rodzice mogliby uwierzyć w kolejne kłamstwo albo chociaż niedomówienie? Czy ojciec nie wywęszyłby luki? Mógł przecież stanąć okoniem i nie podążyć tropem rodzinnego dziedzictwa, ale nie zmieniało to faktu, że w żyłach miał tę samą krew, a niej płynęły także okruchy kłamstw zbieranych przez całe pokolenia.
Przecież swój pozna swego…
― “Aurorzy utajnili śledztwo” brzmi jak “Louis wykąpał się w czarnej magii i wspierał Rycerzy Walpurgii” ― odparła ze smutnym uśmiechem. ― Wielu członków mojej rodziny należy do Wiedźmiej Straży, kłamstwo mamy we krwi. Ale oznacza to też mniej więcej tyle, że wyjątkowo ciężko nam siebie nawzajem okłamać. A takie historie… ― obróciła różdżkę w palcach, przyjrzała się rzeźbionej rękojeści ― …są wyjątkowo ciężkie do wykreowania. I ja… chyba nie chcę więcej kłamać, Mike. Przynajmniej nie tych, którzy są mi bliscy. Nie w sprawie takiej wagi. ― Przyznanie się do tego zdjęło z niej ułamek ciężaru, który nieprzyjemnie osiadł na ramionach i stale ciągnął w dół. Kłamstwo było wygodne, ustawiało historię zgodnie z jej przewidywaniami, a umiejętna manipulacja słowami wyzwalała pożądane emocje, dokładnie tak, jak pamiętnego wieczoru w 1955, który nieodłącznie splótł się ze wspomnieniem pełnym kryształowego brzdęku tłuczonego szkła.
Ulga była jednak chwilowa i przedwczesna; odkrycie listów nakreśliło jej skalę działalności brata i zakres jego kontaktów. Wyglądało na to, że może nie był złym do szpiku kości jegomościem, który nagle porzucił całą puchońskość, ale coś go w czarnej magii interesowało. Słabo, początkowo wypytywał tylko o użycie run w klątwach, a potem…
Potem było tylko gorzej.
Wiadomości wskazywały na to, że dość szybko dorobił się stałego grona aktywnych klientów, a ci przysyłali do niego kolejne osoby, tworząc swego rodzaju piramidę kontaktów, przysług i zleceń. A Louis, posiadający asertywność na poziomie lunaballi, nie odmawiał. Zresztą, nigdy nikomu nie odmawiał.
― Dużo osób ― odparła cicho. ― To był azyl dla magicznych stworzeń, można było tu przynieść zwierzaka w potrzebie i Louis się nim zajmował. Oferował też proste specyfiki, a mugolom z wioski obok pomagał z inwentarzem gospodarskim. Uchodził za lokalnego znachora. ― Pokręciła głową, wciąż nie do końca dowierzając, zupełnie jak wtedy, gdy natknęła się na schowany dziennik. ― Rzadko zamykały się tu drzwi… ― urwała, porwana nagle przez kolejną falę wspomnień pachnących ziołowymi maściami, mokrą sierścią kąpanego w leczniczym szamponie kuguchara i środkiem odkażającym. Zamrugała szybciej parę razy, odetchnęła głębiej, usiłując zachować jako-taki spokój.
Ale i ten spokój, utrzymywany resztką sił i okruchem żelaznej woli, runął pod ciężarem kolejnego listu. Znajoma papateria zdawała się parzyć ją w palce, zgrabnie zapisane litery kłuły w oczy, wzniecając w niej całą gamę pogrzebanych dawno temu uraz, uczuć i wspomnień. Świadomość, że kiedyś żywiła wobec tego człowieka jakiekolwiek cieplejsze uczucia odzywała się wstrętem na dnie jej duszy; Adda skrzywiła się mimowolnie gdy Michael skomentował przekazany list, choć nie ten komentarz był powodem jej miny.
Grymas ustąpił, gdy twarz czarodzieja objął nienaturalny odcień bladości, a ciepłe palce zaciśnięte na jej dłoni zdołały wyciągnąć ją z dołka ponurych myśli. Wzrok Michaela był jasny i pełen uczuć, zrozumienia. A to na nim zależało jej przecież najbardziej.
Coś, jakaś niewidzialna rzecz, ostatni element skomplikowanej układanki ich relacji, wskoczył na swoje miejsce, odbudowując ich więź, czyniąc ją tak silną, jak kiedyś. Jak wtedy, kiedy mogli porozumieć się spojrzeniem i uśmiechem, słowa zostawiając na inną okoliczność. Odwzajemniła uścisk, zrewanżowała się tonem spojrzenia i przepraszającą nutą. Oboje byli winni przeszłości, więc i wina za śmierć jej brata także podzielona była na pół.
― Chodźmy ― potaknęła po nim cicho, spolegliwie i bez cienia protestu dała się poprowadzić w kierunku drabiny. Zwinnie wspięła się na górę i zmrużyła oczy, zaatakowana nadmiarem światła. Krótkim “Nox” wygasiła różdżkę, poczekała aż Michael zamknie piwnicę i dopiero potem, wspólnie, wyszli z gabinetu. Kliknięcie drzwi i krótki jęk starych zawiasów urzeczywistnił wszystko to, czego była świadkiem, osadził ją w tym co tu i teraz.
Głęboki wdech, potem wydech. Dziwna pustka rozrosła się w jej piersi, zdawała się spychać serce gdzieś w bok, utrudniać mu pracę, a płuca wypełnił lepki kłąb żalu. Głęboki wdech, głęboki wydech.
Zaraz minie. Wiesz, że minie.
― Mógłbyś… zrobić mi filiżankę herbaty? ― spytała, na krótki moment odszukując spojrzenie Michaela, a gdy ten potaknął, chwiejnie odeszła w stronę pokoju dziennego, prosto do wysłużonej kanapy. Utrzymanie ciała w pionie było nagle niemożliwie trudnym zadaniem, a jej myśli na przemian zalewała fala dziwnego zobojętnienia i rozpaczy. Opadła na mebel i z długim westchnieniem ukryła twarz w dłoniach, pogrążając się w aksamitnej ciemności i tracąc poczucie czasu. Łzy nie napływały, choć serce trawił żal, nie potrafiła się po prostu rozkleić, rozpłakać i ruszyć dalej. Gdzieś na skraju myśli tliło się natomiast przekonanie, że być może najlepszym lekarstwem w tym przypadku będzie czas, możliwość poukładania sobie tego w głowie i zamknięcie tego rozdziału na własnych zasadach.
Kanapa ugięła się nieznacznie tuż obok niej, materiał materaca zaszeleścił, pojawiło się wrażenie ciepła drugiego ciała, a gdzieś nieopodal o blat niskiego stolika stuknął talerzyk z filiżanką. Zapach herbaty wypełniał pomieszczenie szybko, podobnie jak szybko nagrzewała się skóra od wpadających przez pobliskie okno promieni słońca.
Odsunęła dłonie od twarzy i spojrzała w stronę Michaela. Jej wargi ułożyły się do miękkiego, nieco zmęczonego uśmiechu, w zielonych oczach zaplątał się złoty promień słońca zdradzając obecność żywionych względem niego uczuć; zupełnie jak wtedy, gdy siedzieli w jego mieszkaniu okropnie skacowani i zmęczeni po jakiejś zabawie. Wtedy też chciała to zrobić, po prostu sięgnąć po jego dłoń, zacisnąć na niej palce, poczuć bijące od niej ciepło…
Po chwili wahania po prostu przylgnęła do jego boku, szukając pocieszenia w bliskości i dotyku; delikatnym i czułym, niosącym ukojenie.
― Cieszę się, że tu ze mną jesteś ― powiedziała cicho. ― I że nie sprzedałeś pierścionka za kilo kartofli... ― dodała, pozwalając, by w jej głos wkradła się iskra rozbawienia.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Uniósł lekko brew, ale powstrzymał się od komentarza. Niefortunny zbieg okoliczności? Poznał ojca Addy, wiedział już po kim żona odziedziczyła własny upór i — być może — skrytość. Na miejscu zrozpaczonego rodzica prowadziłby śledztwo na własną rękę. Ta myśl i słowa Addy przekonały go momentalnie, że prawda, nawet najboleśniejsza, będzie najbezpieczniejsza. Kierowała nim też chłodna, pragmatyczna i obca dawnemu Michaelowi myśl, że na wojnie nie mogli sobie pozwolić na rozproszenia, że zamknięcie tematu śmierci Louisa pozwoli im skoncentrować się na pilniejszych śledztwach. Im, i jej rodzicom - wspominała o zakonnych sympatiach ojca, a choć w teorii chciał trzymać de Verley'a z daleka od niebezpieczeństwa to nieroztropnie byłoby nie skorzystać z jego ekspertyzy w zakresie run. Zerknął na minę Addy i zakłopotało go takie podejście do tragedii przeżywanej przez żonę, ale na szczęście nie czytała mu w myślach. Samemu zresztą pogrzebał uczucia po śmierci matki niedostatecznie głęboko — gdy w maju natknął się na szmalcowników plugawiących o starszą czarodziejkę, zamordowałby mężczyzn na miejscu gdyby nie Lucinda i świadomość, że jest w obecności kobiety i byłej damy. Wątpił, czy jakiś kolega powstrzymałby go równie skutecznie.
-W takim razie pójdę z tobą gdy ich odwiedzisz. - zadecydował krótko. Choć czasem zapominał, że ojciec Addy jest teraz jego teściem, to w sprawie rodzinnej intuicyjnie i natychmiastowo uznał się za rodzinę, a własne towarzystwo za niezbędne.
Słuchał jej wyjaśnień, a przez myśl mimowolnie przemknęło mu, że ciekawe czy Louis znał się na wilkołakach. Prędko ją odgonił, to równie irracjonalne jak rozważanie czy Olav potrafił uwarzyć eliksir tojadowy. Od rozszarpania dwójki aurorów nie powstrzymał go żaden eliksir, a Tonks do tej pory nie potrafił zrozumieć własnych emocji na myśl o śmierci zabitego w samoobronie wilkołaka i dawnego przyjaciela. Tak samo trudne i bezcelowe było roztrząsanie własnej i nieistniejącej relacji z Louisem. Brat Addy wydawał się sympatyczny, ale gdyby przeżył mogliby się znaleźć po przeciwnych stronach wojennej barykady — to wywnioskował z korespondencji i sieci podejrzanych kontaktów.
-Pomagał mugolom? - wyrwało mu się z lekkim powątpiewaniem. Zacisnął usta, dziękując w myślach Merlinowi że jeśli Louis musiał umrzeć to chociaż zrobił to przed wojną i że nie musi po nim sprzątać trupów z okolicznych wiosek. -Co o nich sądził? - odchylił się na krześle, zastanawiając się czy bajeczka o antymugolskich poglądach rodziny Addy nie była aby prawdziwsza niż podejrzewała sama Adda.
Żadne z nich nie podejrzewało prawdy, która połączy (przetnie) czerwoną (krwawą) nicią dwa niedomknięte wątki z przeszłości. W swojej arogancji chciał sądzić, że klątwy, najbardziej upierdliwe, nie byłyby nie do zdjęcia dla speców z Ministerstwa, ale logika podszeptywała mu historie o ludziach zmuszonych do skrzywdzenia własnych bliskich lub powoli tracących zmysły. Nawet "łagodniejszy" efekt, rozbudzony na akcji w terenie, mógłby zresztą doprowadzić do katastrofy. Czy Igor był wszechwładny jak król Dawid z mugolskich wierzeń, zdolny wysłać rywala na śmierć?
-Nawet nie wiedział, że dopiął swego. - wyrwało mu się nagle, cicho i gorzko. -Bez Louisa, bez swoich intryg. - czoło przecięła mu zmarszczka na myśl, że brat Addy naraził się i odmówił na marne. -Wystarczyła chwila zawahania, durny przypadek a i tak jestem przeklęty. Na zawsze. Chodźmy. - zaproponował to niemal równocześnie z nią, chcąc uciąć własną gorycz. Słyszał, jak ciężko oddychała, chyba nawet zapach jej perfum zdawał się jakiś cięższy. Nie puszczał jej dłoni, szukając w głowie jakichkolwiek sensownych słów pocieszenia, ale pierwsza poprosiła go o herbatę - skinął głową, zastanawiając się, czy bardziej potrzebowała ciepłego napoju czy chwili dla siebie.
Wrócił z dwoma filiżankami, myśląc, że to właśnie na herbatę przyszedł zanim wyjaśnili wszystkie sprawy i po latach ponownie skosztowali własnych ust.
-Nie musisz próbować się uśmiechać. - zauważył cicho, gdy spojrzała na niego nieco nieobecnie. Po latach zaczęło do niego docierać, że niepokoiła go taka, za maską, uśmiechem sprzedawanym innym mężczyznom - nie chciała, by sprzedawała je jemu. Nie, gdy była przygnieciona nieszczęściem. Nie musiała udawać przy nim hardej, chyba to próbował jej powiedzieć, ale odezwała się, udowadniając, że się mylił. Uśmiech był jednak szczery, przeznaczony dla niego. Dopiero wtedy go odwzajemnił i nachylił się, by pocałować ją delikatnie w czoło.
-Ja też się cieszę. - że tu jestem i że j u ż się zemściłaś. Wspomnienie Igora zakradało się pomiędzy nich w najmniej oczekiwanych momentach, jak dzisiaj, ale cieszyło go, że gnój nie żyje i już jej nie zagrozi. Miał nadzieję, że pamięć o nim stopniowo wyblaknie. -Myślisz, że tylko tyle jest teraz wart, kilka kartofli? - roześmiał się. -Kartofla na palcu byłoby ci niewygodnie nosić. - zażartował jakże inteligentnie.
-W takim razie pójdę z tobą gdy ich odwiedzisz. - zadecydował krótko. Choć czasem zapominał, że ojciec Addy jest teraz jego teściem, to w sprawie rodzinnej intuicyjnie i natychmiastowo uznał się za rodzinę, a własne towarzystwo za niezbędne.
Słuchał jej wyjaśnień, a przez myśl mimowolnie przemknęło mu, że ciekawe czy Louis znał się na wilkołakach. Prędko ją odgonił, to równie irracjonalne jak rozważanie czy Olav potrafił uwarzyć eliksir tojadowy. Od rozszarpania dwójki aurorów nie powstrzymał go żaden eliksir, a Tonks do tej pory nie potrafił zrozumieć własnych emocji na myśl o śmierci zabitego w samoobronie wilkołaka i dawnego przyjaciela. Tak samo trudne i bezcelowe było roztrząsanie własnej i nieistniejącej relacji z Louisem. Brat Addy wydawał się sympatyczny, ale gdyby przeżył mogliby się znaleźć po przeciwnych stronach wojennej barykady — to wywnioskował z korespondencji i sieci podejrzanych kontaktów.
-Pomagał mugolom? - wyrwało mu się z lekkim powątpiewaniem. Zacisnął usta, dziękując w myślach Merlinowi że jeśli Louis musiał umrzeć to chociaż zrobił to przed wojną i że nie musi po nim sprzątać trupów z okolicznych wiosek. -Co o nich sądził? - odchylił się na krześle, zastanawiając się czy bajeczka o antymugolskich poglądach rodziny Addy nie była aby prawdziwsza niż podejrzewała sama Adda.
Żadne z nich nie podejrzewało prawdy, która połączy (przetnie) czerwoną (krwawą) nicią dwa niedomknięte wątki z przeszłości. W swojej arogancji chciał sądzić, że klątwy, najbardziej upierdliwe, nie byłyby nie do zdjęcia dla speców z Ministerstwa, ale logika podszeptywała mu historie o ludziach zmuszonych do skrzywdzenia własnych bliskich lub powoli tracących zmysły. Nawet "łagodniejszy" efekt, rozbudzony na akcji w terenie, mógłby zresztą doprowadzić do katastrofy. Czy Igor był wszechwładny jak król Dawid z mugolskich wierzeń, zdolny wysłać rywala na śmierć?
-Nawet nie wiedział, że dopiął swego. - wyrwało mu się nagle, cicho i gorzko. -Bez Louisa, bez swoich intryg. - czoło przecięła mu zmarszczka na myśl, że brat Addy naraził się i odmówił na marne. -Wystarczyła chwila zawahania, durny przypadek a i tak jestem przeklęty. Na zawsze. Chodźmy. - zaproponował to niemal równocześnie z nią, chcąc uciąć własną gorycz. Słyszał, jak ciężko oddychała, chyba nawet zapach jej perfum zdawał się jakiś cięższy. Nie puszczał jej dłoni, szukając w głowie jakichkolwiek sensownych słów pocieszenia, ale pierwsza poprosiła go o herbatę - skinął głową, zastanawiając się, czy bardziej potrzebowała ciepłego napoju czy chwili dla siebie.
Wrócił z dwoma filiżankami, myśląc, że to właśnie na herbatę przyszedł zanim wyjaśnili wszystkie sprawy i po latach ponownie skosztowali własnych ust.
-Nie musisz próbować się uśmiechać. - zauważył cicho, gdy spojrzała na niego nieco nieobecnie. Po latach zaczęło do niego docierać, że niepokoiła go taka, za maską, uśmiechem sprzedawanym innym mężczyznom - nie chciała, by sprzedawała je jemu. Nie, gdy była przygnieciona nieszczęściem. Nie musiała udawać przy nim hardej, chyba to próbował jej powiedzieć, ale odezwała się, udowadniając, że się mylił. Uśmiech był jednak szczery, przeznaczony dla niego. Dopiero wtedy go odwzajemnił i nachylił się, by pocałować ją delikatnie w czoło.
-Ja też się cieszę. - że tu jestem i że j u ż się zemściłaś. Wspomnienie Igora zakradało się pomiędzy nich w najmniej oczekiwanych momentach, jak dzisiaj, ale cieszyło go, że gnój nie żyje i już jej nie zagrozi. Miał nadzieję, że pamięć o nim stopniowo wyblaknie. -Myślisz, że tylko tyle jest teraz wart, kilka kartofli? - roześmiał się. -Kartofla na palcu byłoby ci niewygodnie nosić. - zażartował jakże inteligentnie.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Samo wyjście z piwnicy pamiętała jak przez mgłę, podobnie jak rozmowę nad listami. Michael pytał wtedy o stosunek jej brata do mugoli, pamiętała, że coś mu odpowiedziała, ale… co konkretnie? Louis, wedle jej pamięci, nigdy nie wykazywał wrogości wobec mugoli, a lokalni wieśniacy zapamiętali go na tyle dobrze, że i ona dawno temu skorzystała z ich przychylności, zanim jeszcze stało się to powszechnie nieakceptowalne. Po poznaniu jej ojca Michael musiał się zorientować, jak daleka od prawdy była jej pierwotna wymówka, której użyła podczas zerwania, mógł domyślać się także, jak wielką cenę miało tamto kłamstwo. Louis miał swoje za uszami, ale na złą drogę sprowadził go przypadek i równie złe koneksje, a przymus usidlił go na tej ścieżce i nie dał odejść już do samego końca.
Czy to było to, co mu odpowiedziała? Użyła takich słów, przedstawiła sytuację zgodną z prawdą? Nie zapamiętała. W jej głowie wciąż natomiast kołatało się gorzkie podsumowanie jego wilkołaczego przekleństwa i fakt, że Igor ― pośrednio lub nie ― i tak dopiął swego, los i tak był przeciw Michaelowi.
Z ulgą przyjęła ciepło jego obecności i choć nadal nie czuła się do końca sobą, choć nadal było jej ciężko, to chciała wykrzesać z siebie resztki entuzjazmu dla niego. Uśmiechnąć się, okraszyć spojrzenie łagodną, melancholijną iskrą w której trudno szukać prowokacji i zaproszenia do gry. Była spokojna, daleka od pogodzenia się z losem, ale wydawało jej się, że to po prostu kwestia czasu. Rozdrapane rany bolały, tak na psychice, tak i na ciele, a Hector przecież pokazał jej, że nawet najgorsze i najgłębsze rany fizyczne da się zasklepić jeśli tylko otoczy się je odpowiednią opieką.
Z psychiką musiało być tak samo.
Przymknęła powoli oczy, gdy musnął jej czoło wargami, odnajdując w tym geście więcej pocieszenia niż we wszystkich słowach tego świata i z nieśmiałym zadowoleniem odkryła tlące się pod mostkiem poczucie bezpieczeństwa.
― Może jeszcze kawałek mięsa, w sam raz na obiad. Więcej bym nie dała ― podłapała jego ton, uderzając w słaby żart i uśmiechnęła się krótko, samym kątem warg. Jej natura nie pozwoliła na zbyt długą kąpiel w jeziorze smutku, a wypracowane mechanizmy podczas pracy w Wiedźmiej Straży pomogły jej pozbierać się całkiem szybko i sprawnie. Nie wyglądała może na najszczęśliwszą kobietę na ziemi ― nie musiała przecież przy nim udawać ― ale czuła spokój. Dziwny, rozlewający się ciepłem po ciele spokój.
Poruszyła się nagle i płynnym ruchem przesiadła na jego kolana, w głębi ducha przypominając sobie o słowach z piwnicy, o klątwie, o likantropii, o przekleństwie, które snuło się za nim jak cień, by co pełnię wziąć tak ciało, jak i umysł, w swoje władanie. Złapała jego wzrok bez trudu, dzieliła ich naprawdę niewielka odległość; dłonie same odnalazły drogę do jego twarzy, spoczęły miękko na policzkach.
― Przeklęty czy nie ― szepnęła gorączkowo ― ważne jest to, że żyjesz. Kochałam cię bez klątwy i kocham razem z nią, więc nie, Igor wcale nie dopiął swego, bo nie posłał cię do grobu i nie zniszczył więzi, której zapewne na swój sposób nam zazdrościł. Nie dopiął swego, bo jego nazwisko służy teraz nie jako wsparcie Rycerzy, ale jako ochrona szpiega, przepustka na wolność w śliskiej sytuacji. Wszystko, co chciał osiągnąć, przeszło bez echa lub zostało przeinaczone w sposób w który by go mierził, służący do obrony wartości Zakonu. A my ― uśmiechnęła się znów, tym razem szerzej i uniosła dłoń, by przeczesać Michaelowi włosy ― my jesteśmy razem. Nie na rok i nie na dzień. Na zawsze. Bo jeśli myślałeś, że dam ci odejść po chabrowym ślubie, to grubo się pomyliłeś, panie Tonks.
Czy to było to, co mu odpowiedziała? Użyła takich słów, przedstawiła sytuację zgodną z prawdą? Nie zapamiętała. W jej głowie wciąż natomiast kołatało się gorzkie podsumowanie jego wilkołaczego przekleństwa i fakt, że Igor ― pośrednio lub nie ― i tak dopiął swego, los i tak był przeciw Michaelowi.
Z ulgą przyjęła ciepło jego obecności i choć nadal nie czuła się do końca sobą, choć nadal było jej ciężko, to chciała wykrzesać z siebie resztki entuzjazmu dla niego. Uśmiechnąć się, okraszyć spojrzenie łagodną, melancholijną iskrą w której trudno szukać prowokacji i zaproszenia do gry. Była spokojna, daleka od pogodzenia się z losem, ale wydawało jej się, że to po prostu kwestia czasu. Rozdrapane rany bolały, tak na psychice, tak i na ciele, a Hector przecież pokazał jej, że nawet najgorsze i najgłębsze rany fizyczne da się zasklepić jeśli tylko otoczy się je odpowiednią opieką.
Z psychiką musiało być tak samo.
Przymknęła powoli oczy, gdy musnął jej czoło wargami, odnajdując w tym geście więcej pocieszenia niż we wszystkich słowach tego świata i z nieśmiałym zadowoleniem odkryła tlące się pod mostkiem poczucie bezpieczeństwa.
― Może jeszcze kawałek mięsa, w sam raz na obiad. Więcej bym nie dała ― podłapała jego ton, uderzając w słaby żart i uśmiechnęła się krótko, samym kątem warg. Jej natura nie pozwoliła na zbyt długą kąpiel w jeziorze smutku, a wypracowane mechanizmy podczas pracy w Wiedźmiej Straży pomogły jej pozbierać się całkiem szybko i sprawnie. Nie wyglądała może na najszczęśliwszą kobietę na ziemi ― nie musiała przecież przy nim udawać ― ale czuła spokój. Dziwny, rozlewający się ciepłem po ciele spokój.
Poruszyła się nagle i płynnym ruchem przesiadła na jego kolana, w głębi ducha przypominając sobie o słowach z piwnicy, o klątwie, o likantropii, o przekleństwie, które snuło się za nim jak cień, by co pełnię wziąć tak ciało, jak i umysł, w swoje władanie. Złapała jego wzrok bez trudu, dzieliła ich naprawdę niewielka odległość; dłonie same odnalazły drogę do jego twarzy, spoczęły miękko na policzkach.
― Przeklęty czy nie ― szepnęła gorączkowo ― ważne jest to, że żyjesz. Kochałam cię bez klątwy i kocham razem z nią, więc nie, Igor wcale nie dopiął swego, bo nie posłał cię do grobu i nie zniszczył więzi, której zapewne na swój sposób nam zazdrościł. Nie dopiął swego, bo jego nazwisko służy teraz nie jako wsparcie Rycerzy, ale jako ochrona szpiega, przepustka na wolność w śliskiej sytuacji. Wszystko, co chciał osiągnąć, przeszło bez echa lub zostało przeinaczone w sposób w który by go mierził, służący do obrony wartości Zakonu. A my ― uśmiechnęła się znów, tym razem szerzej i uniosła dłoń, by przeczesać Michaelowi włosy ― my jesteśmy razem. Nie na rok i nie na dzień. Na zawsze. Bo jeśli myślałeś, że dam ci odejść po chabrowym ślubie, to grubo się pomyliłeś, panie Tonks.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
-Ooo, aż tak ci się podoba, że dorzuciłabyś do ziemniaka mięso? - podchwycił żart, usiłując sprawić by uśmiechnęła się nieco szerzej. Sprawdzić, czy nadal potrafi. Jak głęboko sięgały rany, które Igor i Louis zdołali jej zadać nawet po swojej śmierci? Rozszarpałby — znaczy, pozbyłby się — wszystkich, którzy mogliby jej teraz zagrozić, ale jak na ironię upiory przeszłości nie były namacalne, nie dało się ich wtrącić do aresztu ani zasztyletować ani zacisnąć szczęk na ich gardłach. Chyba trzeba było po prostu nauczyć się z nimi żyć. Jak on z twarzami zabitych. Z twarzą Einara, z uśmiechem Astrid. Ze wspomnieniem Olava, którego wciąż nie potrafił opłakać i nad którego przytomnością umysłu zastanawiał się po prawie każdej półprzytomnej pełni.
Wydawała się taka zmęczona, osowiała, że aż zastanawiał sieć czy nie zostawić jej... drzemce? Pewnie w swoim stanie męczyła się szybciej. Niespodziewanie poderwała się jednak do pionu, usadowiła na jego kolanach, a jej szept rozbrzmiał żywiej niż jakiekolwiek słowa, które wypowiedziała ciężko po obnażeniu prawdy o Louisie. Serce zabiło mu szybciej, najpierw z ulgi, a potem w reakcji na to, co usłyszał.
-Pozbyłaś się go i sprawiasz, że przewraca się w grobie. - uśmiechnął się blado. -Zawalczyłaś o mnie, gdy sam nie dawałem nam szans. - przypomniał, opierając się czołem o jej czoło. -I faktycznie częściowo przez twoje słowa - przyznał dla porządku, bo tamta kłótnia i zerwanie były częścią ich historii, nawet gdyby chcieli o nich zapomnieć. A choć zainicjowała ją Adda, to on też odsłonił wtedy część siebie, której nie lubił - z żalu i złości wygarniając przyszłej żonie sprawy, jakich nie powinna słyszeć żadna kobieta. -ale gdyby coś mi się stało i tak... to i tak musiałabyś o nas zawalczyć. - przyznał z wahaniem. Odtrącił po ugryzieniu własną matkę, czego do dziś nie mógł sobie wybaczyć. Addy też nie chciałby dopuścić do siebie. -Walczysz o wszystko, co możliwe. - o nas, o nasze dziecko, o Zakon. -I gdyby ci pozwolił, zawalczyłabyś o Louisa, wiem to. Gdyby to było możliwe. - szepnął ze smutkiem. -Nie wiem gdzie jest mój brat. Nie odezwał się nawet po artykułach Walczącego Maga. Czasami... z niektórymi rozmija się bezpowrotnie. - a choć los Louisa powinien być może zainspirować go do walki, to czuł tylko gorycz. Poczucie zdrady i chęć ochrony Kerrie i Just. -Na zawsze, pani Tonks? - powtórzył za nią, starając się zrobić to lekko, ale spojrzenie miał czujne, a oczy - ku własnemu zaskoczeniu - szkliste. -Zrozumiem, jeśli po paru pełniach zmienisz zdanie. - szepnął. -Ale też bym tego chciał. Na zawsze.
/zt x 2 <3
Wydawała się taka zmęczona, osowiała, że aż zastanawiał sieć czy nie zostawić jej... drzemce? Pewnie w swoim stanie męczyła się szybciej. Niespodziewanie poderwała się jednak do pionu, usadowiła na jego kolanach, a jej szept rozbrzmiał żywiej niż jakiekolwiek słowa, które wypowiedziała ciężko po obnażeniu prawdy o Louisie. Serce zabiło mu szybciej, najpierw z ulgi, a potem w reakcji na to, co usłyszał.
-Pozbyłaś się go i sprawiasz, że przewraca się w grobie. - uśmiechnął się blado. -Zawalczyłaś o mnie, gdy sam nie dawałem nam szans. - przypomniał, opierając się czołem o jej czoło. -I faktycznie częściowo przez twoje słowa - przyznał dla porządku, bo tamta kłótnia i zerwanie były częścią ich historii, nawet gdyby chcieli o nich zapomnieć. A choć zainicjowała ją Adda, to on też odsłonił wtedy część siebie, której nie lubił - z żalu i złości wygarniając przyszłej żonie sprawy, jakich nie powinna słyszeć żadna kobieta. -ale gdyby coś mi się stało i tak... to i tak musiałabyś o nas zawalczyć. - przyznał z wahaniem. Odtrącił po ugryzieniu własną matkę, czego do dziś nie mógł sobie wybaczyć. Addy też nie chciałby dopuścić do siebie. -Walczysz o wszystko, co możliwe. - o nas, o nasze dziecko, o Zakon. -I gdyby ci pozwolił, zawalczyłabyś o Louisa, wiem to. Gdyby to było możliwe. - szepnął ze smutkiem. -Nie wiem gdzie jest mój brat. Nie odezwał się nawet po artykułach Walczącego Maga. Czasami... z niektórymi rozmija się bezpowrotnie. - a choć los Louisa powinien być może zainspirować go do walki, to czuł tylko gorycz. Poczucie zdrady i chęć ochrony Kerrie i Just. -Na zawsze, pani Tonks? - powtórzył za nią, starając się zrobić to lekko, ale spojrzenie miał czujne, a oczy - ku własnemu zaskoczeniu - szkliste. -Zrozumiem, jeśli po paru pełniach zmienisz zdanie. - szepnął. -Ale też bym tego chciał. Na zawsze.
/zt x 2 <3
Can I not save one
from the pitiless wave?
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Gabinet
Szybka odpowiedź